Hetmani/Warszawa, 1 grudnia

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Hetmani
Rozdział Warszawa, 1 grudnia
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Warszawa, 1 grudnia.

Gdy wieczorem, po zgiełku ulicznym, po nasyceniu uszu zamętem obrad, wracam do domu, do tej pisanej gawędy z samym sobą — i ona mnie już nie uspokaja. Roztrząsam rzeczy zagmatwane i ponure.
Nigdybym nie przypuszczał, że rewolucja rozwinie się w tak jałową i poziomą gmatwaninę. Ani kroku naprzód od owego manifestu! Rząd zaczyna coraz wyraźniej powracać na swe dawne posterunki, my zaś krzyczymy i zabijamy policjantów! My? — straciłem poczucie, co to znaczy: my. — — Nie my przecie rozbijamy sklepy, kradniemy prywatne pieniądze. Przy postępującem wojsku bywają maruderzy i zbójcy — ale nasze siły główne obozują i wiecują, tylko maruderzy są czynni.
Gdyby gwałty i zabójstwa choć trochę posuwały sprawę ludu, gdyby przynajmniej karmiły proletarjat, przemógłbym dreszcz wstrętu. Ale żywią się tym przemysłem kupy hultajstwa, którego my sami musimy się wypierać publicznie. Sam Rajkowski redagował wczorajszy artykuł przeciw rozbojom, wykonywanym przez szajki niezależne od żadnego stronnictwa, złożone z niedorostków z przymieszką obcokrajowców.
Jeżeli Rajkowski już chwieje się w swej bezwzględnej wierze w skuteczność naszych „żywiołowych“ działań, cóż dopiero ja? Ale dyskutujemy sobie dalej z profesorem:
— Dokąd-że my idziemy, panie? — zapytuję.
— Idziemy w przyszłość. Nawet drobne epizody zboczeń mają swój pożytek: wyrabia się hart i odwaga osobista.
— Hm... dobrze. A ciągła walka z burżujami, endekami itd. do czegóż prowadzi? Czy chodzi teraz już o zajmowanie miejsc w przyszłym rządzie krajowym, którego jeszcze niema, czy o przewrócenie na sampierw starego systemu, który nas dusi?
— O to ostatnie, oczywiście. Ale trudno nie walczyć i z tymi, którzy przeszkadzają naszemu pochodowi w przyszłość.
— Aha... więc to jest pochód. Mnieby się zdawało, że to już cofanie się, z bronią w ręku, przed naporem powracającej siły nieprzyjacielskiej, która nas przepiera i oskrzydla.
— Z pana nie będzie nigdy rewolucjonisty! Pan zbyt słabo wierzy w genjusz ludu.
— Słyszę to od różnych, to od Tomiłowa, to od Helda. Chcę się poprawić — cóż, kiedy rozpierzchłość akcji mnie przeraża.
— Bandytyzmu i ja nie pochwalam, jak pan wie. Walka zaś z innemi stronnictwami jest koniecznością, jest to spór o dowództwo nad nieuświadomioną masą ludu.
— A gdyby silny dowódca znalazł się poza naszym obozem? Poza partjami wogóle?
— My dyktatora nie uznamy — zarząd nasz jest ludowy i kolegjalny. Gdzież pan zresztą widział kogo takiego?
— A naprzykład Wojciech Piast?
Profesor zachwiał się w wymowie:
— Ach, panie, to legenda, to mit! — — Mój ojciec mawiał niegdyś o nim. — — I zawsze w gorących czasach błąka się wieść o nim — — ale to przecie człowiek już odwieczny, przeżyty. — Spotkał go pan kiedy?
— Jest moim krewnym — odpowiedziałem wymijająco.
— Jeżeli go tu pan zobaczy... niech mu pan poradzi, aby wyjechał. Ma licznych nieprzyjaciół. — — To oczywiście między nami, panie Tadeuszu.
— Rozumie się, kochany profesorze.

∗             ∗

Może Rajkowski nie chce mieć Piasta za współzawodnika we wpływie na lud? — — albo nie wierzy w jego zdolności? — — Jednak osłania i szanuje Piasta. Już to drugi raz zauważyłem.
Co tu jednak spierać się o pochody i dowódców, kiedy planu kampanji niema, a jeżeli jaki istnieje, to nie nasz. Porównywamy się radzi do wielkiej Rewolucji francuskiej. Krwi już może i więcej, ale gdzież te wielkie kroki naprzód, gdzie Konwencje, Konstytuanty? — — Nowe pomysły? — Strajk powszechny, jedyny zamach większy, urwał się i tylko kraj ogłodził. Strajkuje teraz jeszcze, kto chce: to krawcy, to kominiarze. I rozbija, kto chce, i ostatecznie, kogo chce. — — Aby dojść do takiej „rewolucji“ nie trzeba długo pisać, ani wiecować. Upić się tylko, wziąć browning w garść, wyjść na ulicę i strzelać do wszystkich, którzy się nie podobają. — — Właśniem to ułatwił: dostarczyłem browningów towarzyszom!
Posyłamy wyroki śmierci „burżujom“, wykonywamy je czasem — — rewolucja socjalna ogranicza się do zamordowania kilku obszarnikowi fabrykantów; rewolucja polityczna usunęła już paruset policjantów.
Ponieważ my nic nie wiemy, nic nie zrobiliśmy oprócz poprzecinania wiązadeł społecznych, aby być w gotowości na wszystko — czekamy, co się zrobi w Rosji. Już, już tam coś, gdzieś wybucha — i gaśnie.
Ładna perspektywa, szczytne powołanie być członkiem polskiej partji socjalistycznej! Żeby gdzie jedna choć głowa wodza! żeby jeden człowiek naczelny, historyczny! Ja do tego nie stworzony — przyznać to muszę — więc za kim pójść? — — Rajkowskiego frazesy znam już i nie odpowiadają mi na żadne wątpliwości.
Held w mętnej wodzie łowi korzyści dla Żydów — Tomiłow, Latzki — to przecie nie Polacy i działać mogą tylko pośrednio — — —
Starego Piasta by tu mieć na czele! Ale gdzie on jest?

∗             ∗

Od kilku tygodni chcę wymóc na pannie Czadowskiej wyznanie, jakim sposobem spotkała Piasta — i nie udaje mi się. Zresztą panna Zofja, choć przychodzi znowu do biura, jest na mnie nadąsana. Posądzam, że jednak dowiedziała się czegoś o Heli, a chociaż to przecie naszym przyjaznym stosunkom nie powinnoby zawadzać, jest niezadowolona. Kobiety i o przyjaźń bywają zazdrosne; i siostry nienawidzą kochanek braci. Dosyć, że z panny Zofji nie mogę nic wydobyć oprócz słów obojętnych.
Gdy ją żartem raz zapytałem:
— Gdzież się to podział pani cavaliere servente z pochodu narodowego?
Zarumieniła się, ale wcale nie z konfuzji; spojrzała mi w oczy z wyrazem gniewu i rozżalenia. Więc zaprzestałem tego tonu, może niewłaściwego i próbowałem inaczej do niej przemawiać kilka razy. Czy przystąpiła z Piastem do jakiego spisku? — —
— Panno Zofjo! jam się przecie nie zmienił: Dlaczego pani ode mnie tak ucieka?
— Nie uciekam wcale. Czy pan ma dla mnie jakie zlecenie służbowe?
— Nie mam. — Ja mówię otwarcie, a pani udaje, że nie rozumie: ucieka pani, jeśli nie ode mnie, to od rozmowy.
Wzruszyła ramionami — tak, czy nie? — Więc sądząc, że z nią najlepiej grać w otwarte karty, zapytałem:
— Zależałoby mi ogromnie na tem, aby wiedzieć, gdzie przebywa ten stary pan, który towarzyszył pani wówczas?
— Cóż to pana może obchodzić?
— Bardzo pragnąłbym go zobaczyć. To mój krewny.
— Pański? — nie wiedziałam. — — I mój także — dodała z godnością.
— Więc widzi pani: jesteśmy przez niego spokrewnieni.
— Wątpię.
— Nie wspominał przypadkiem o mnie.
— Nie.
Odwróciła oczy, aby ukryć drżenie powiek. Nie umie bowiem kłamać.
— Więc pani żadnej mi o nim nie chce dać wiadomości?
— O kim?
— O Wojciechu Piaście. Widzi pani, że znam go dobrze, z imienia i nazwiska.
— Spotkałam go wtedy... Z iluż to osobami szło się obok w tym pochodzie... teraz nie wiem — dawno go nie widziałam — wykręcała się panna Zofja uporczywie.
— Rozumiem, że panią krępuje tajemnica, choć przypuszczałbym, że mnie można powiedzieć. Ale proszę o jedno: jeżeli go pani zobaczy, niech go zapyta, czy ja mógłbym go widzieć?
— Dobrze! — odrzekła z nagłem, miłem ożywieniem.
Ja zaś skorzystałem z tego podstępnie:
— A więc go pani widuje? — — panno Zofjo! ja doprawdy nie jestem zdrajcą!
— Ach! zdrajcą — nie...
Brak ciągle między nami dawnej swobody. I tutaj panna Czadowska nie odpowiedziała mi wyraźnie, poczułem jednak, że się powoli do mnie nawraca, zapewne z powodu, że ja szczerze się interesuję osobą Piasta. Dziwny wpływ tego człowieka! zawrócił jej zupełnie w głowie. Dopraszałem się dalej:
— Ja nie przez ciekawość chciałbym rozmówić się z Piastem. Potrzebny mi jest do rady, do objaśnień — —
— Dlaczegóż go pan zupełnie opuścił?
— Opuściłem? — — Skądże pani wie?
— Tak mi się zdawało.
— Nie, to on mnie porzucił. Szukałem go parę razy w tym roku, gdy mi błysnął zdaleka, ale on nie uczynił ani kroku do mnie.
I opowiedziałem pannie Zofji moje dwa spotkania, raczej dwie wizje Piasta tegoroczne. Mówiłem dość gorąco, pomijając tylko szczegóły o sobie, których tej świątobliwej koleżance powiedzieć nie można. Słuchała mnie z rosnącem zajęciem, rozpromieniając stopniowo swe oczy niby obłąkane tajcm nem miłowaniem. A gdym skończył, westchnęła:
— Tak... nie każdemu On się ukazuje... nie z każdym gada...
— Ależ my byliśmy dawniej w bardzo dobrych stosunkach, rozmawialiśmy o wszystkiem!
— Tak... dawniej.
— A cóż teraz? bardzo zdziwaczał?
— On? — nie. Pan się zmienił.
— Nie tak bardzo znowu od czasu, jak mnie pani zna.
— Ale On zna pana oddawna.
— A więc... mówiliście o mnie?
Panna Zofja zaczerwieniła się i nadąsała się, jak młody spiskowiec, złowiony na niewytrawności:
— Proszę mnie tak nie badać...
— Ja przecie w żadnym celu podstępnym... poprostu trzeba mi, serdecznie mi trzeba pomówić z tym starym stryjem.
Popatrzyła mi w oczy uważnie i gorąco tak, jak rzeczywista krewna, przez Piasta.
— Dobrze, jeżeli go spotkam, zapytam.
Prawdziwie zacna dusza ta panna Zofja! I nawet bardzo ładna kobieta! Ale do energji i zmysłowego zachwytu pobudzają nas kobiety inne, pachnące grzechem; te zaś, czyste i „wzorowe“, budzą tylko przyjaźń i szacunek.
Z panną Zofją muszę w każdym razie odnowić serdeczniejsze stosunki. Szkoda tylko, że nie mogę z nią mówić o rzeczach najbliżej mnie obchodzących. Bo co tam polityka! Gdyby nawet proroka spotkać, nie wymyśliłby innej recepty na nasze położenie obecne, jak ta: „przyszłość należy do silnych“. A myśmy słabi na wewnątrz i zewnątrz. Podejrzanych mamy aljantów, a nasze siły wewnętrzne, gdyby nawet każdemu mieszkańcowi kraju dać do ręki browning — pozostaną zerem. Siły moralne pomnożyćby w nas trzeba — ale jaka to zimna otucha to zwycięstwo siły moralnej, może po stu latach, w czwartem pokoleniu...
Łatwiej też rewidować życie zbiorowe i wzniosłe czynić o niem uwagi, niż rozpatrywać szczerze własne działania, a szczególniej braki. Prawdę mówiąc, staram się jako tako przystosować ideał społeczny do moich dążeń zupełnie osobistych. Gdyby nie Hela, czy przewoziłbym broń z Katowic? Gdyby nie ona, czy byłbym jeszcze w stronnictwie i to bez zastrzeżeń, w spółce z wielu ludźmi i czynami, którychbym bez tej solidarności ani myślał chwalić?
Automatyzm jest charakterem naszego wieku w dziedzinie społecznej i etycznej. Wybieramy sobie jedną z istniejących odwiecznie teorji według instynktu, według temperamentu. I głosimy taką teorję, która najlepiej otula nasze pragnienia osobiste; do teorji dorabiamy mnóstwo zastosowań, mocno niby rozumowanych, wmawiamy w siebie i w innych, że pragniemy dobra społeczeństwa. Pragniemy zaś szczęścia każdy dla siebie.
Niema listu od Heli, ani nawet odpowiedzi na umówioną depeszę. I wszystko, co niby tu robię, jest niedołężną robotą automatyczną, to zaś, co zmysłów najbliżej dotyczy — brak listu — najważniejszą treścią mego życia. — Nie powiedziałbym tego publicznie, ale w pamiętniku tak poufnym zapisuję.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.