Hetmani/Warszawa, 23 listopada

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Hetmani
Rozdział Warszawa, 23 listopada
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Warszawa, 23 listopada.

Jakie to łatwe, gdy się uda! Przejechałem wspaniale, po hrabiowsku, posypując pieniędzmi rewidującą „artel“, zapłaciwszy trochę cła za porcelanę i stroje mojej słabej żony, która pozostała za granicą. Targowałem się o cło, zajmując niem urzędników, mówiłem łamanym językiem, wymyślonym widać genjalnie — aż salutowany, z honorami przebrnąłem. Razem ze mną, lekko i cicho prześliznął się towarzysz noszący moje nazwisko i paszport. Niema o czem dłużej pisać — rzecz skończona: kufry wypatroszone, browningi już się rozsypały po mieście.
Ulga czynu dokonanego nie zdoła mi jednak zasłonić owego ranka w Katowicach, gdym się żegnał z Helą.
Musiałem ją obudzić, gdyż spała jeszcze, gdy godzina nadeszła. Spała niespokojnie, jęcząc coś przez sen. Otworzyła oczy tragiczne.
— Już?! — zawołała z przestrachem, siadając na łóżku.
Próbą ponęty kobiety jest chwila, gdy się budzi po śnie dłuższym i twardym, ciepła, obrzmiała nieco w oczach i w ustach, pachnąca sobą. Hela wytrzymuje tę próbę zwycięsko.
Ubrała się pośpiesznie, chcąc koniecznie odprowadzić mnie na dworzec kolei. Byłem zupełnie gotów, mieliśmy więc jeszcze pół godziny na wspólne śniadanie w hotelu. Zapijałem ze smakiem dobrą niemiecką kawę.
— Nic się nie boisz? — zapytała.
— Gdzie zaś! Jestem przecie niemieckim hrabią. Jeżeli mnie złapią, odeślą mnie do was.
— A jeżeli nie odeślą?
— Wykręcę się... ucieknę...
Istotnie miałem wyraźne przeczucie, że wszystko pójdzie gładko i nie czułem wcale trwogi. Żartowałem nawet z mojej roli.
Hela patrzyła na mnie poddańczo; jej trzeba koniecznie imponować czemkolwiek. Miałem zaś i wyraz „pogardliwy“ z powodu braku wąsów i przed sobą ryzykowną ekspedycję.
— Mój bohaterze! — rzekła tak ciepło, że wyraz ten nieproporcjonalny wydał mi się prostym.
Ale zaraz, w ciągu jeszcze śniadania, ona zaczęła szkicować rolę dla siebie odpowiednią; podniecała się swem wspólnictwem w bohaterstwie.
— Jeżeli chcesz, pojadę z tobą!
Zerwała się z krzesła i wyprężyła się w sukni, jak w pancerzu. Patrzyłem na nią przez chwilę milcząc, gdyż umówiliśmy się uprzednio, że ona pozostanie w Niemczech.
— Więc mów, czego chcesz?
— Uznaliśmy to już za niepotrzebne. Gdybyś jednak upierała się... — rzekłem trochę obłudnie dla wypróbowania jej animuszu.
Usiadła i namyślała się.
— To trzebaby natychmiast postanowić. — — A ty czybyś sobie przebaczył, gdybym dla waszej sprawy skompromitowała się ostatecznie? Co wolisz: sprawę, czy mnie?
— Ależ moje Heli! nie pojedziesz — nigdybym na to nie pozwolił.
Jakiś cień urazy przesunął się przez jej oczy. O towarzyszeniu mi poza granicę już mowy nie było. Sentencyjnie zaczęła mnie namaszczać na dalszą drogę żywota.
— Jeżeli długo nie mamy się zobaczyć, pamiętaj o mnie i o słowach mego ojca!
— Dlaczego nie mamy się zobaczyć wkrótce?
— Trzyma się w ręku wiele sił spętanych, ale groźnych... Niech tylko która się z nich urwie i zwróci się przeciw nam?...
Nie mogłem się dopytać objaśnienia, ani zgadnąć co się dzieje w jej duszy. Trapiły ją złe przeczucia, czy wyrzuty sumienia?
Rzuciła mi się jednak na szyję prawdziwie namiętnie. Łzy miała w oczach.
Ostatni jej obraz utkwił mi najgłębiej w sercu. Na dworcu, gdy pociąg już był zamknięty i gotów do odjazdu, ja stałem w oknie otwartem wagonu, ona zaś na peronie, bardzo blada. Trzymała w ręku jedną czerwoną różę. Nie wyglądała ani triumfalnie, ani zalotnie, raczej jak piękna, opuszczona wdowa. A gdy pociąg ruszył, pocałowała różę i cisnęła mi ją w twarz. Złowiłem kwiat i schowałem. A Hela odeszła szybko.

∗             ∗

Po walnej przeprawie w Sosnowcu przespałem prawie całą dalszą podróż. Na dworcu warszawskim z zadziwieniem spotkałem — Tomiłowa. Poznał mnie odrazu pomimo ogolonych wąsów i zapytał, odciągnąwszy mnie od tłumu:
— Gdzie Hela?
— Jakto: gdzie Hela? — — Są browningi.
— Obiecywała się razem przyjechać.
Opuścił mnie zaraz, gdy się dowiedział, że jej niema.
Te wyrazy „Hela“ i „obiecywała się“ — wiercą mi w mózgu. Są jasnym dowodem, że Hela nic powierza mi całej swej myśli. Że Tomiłowowi obiecała powrócić to mogło być powiedziane tak sobie, na wiatr, przy wyjeździe z Warszawy. Ale skąd ma Tomiłow dokładne powiadomienie o moim powrocie tym pociągiem? o jej przyjeździe ze mną, o którym była jednak mowa w Berlinie? — — Nazywa ją „Hela“ — — to już jego cygańskie wychowanie.
Ta kobieta nie może mi nigdy dać szczęścia, tylko jego złudę. Bo rozkosz jest zaledwie szczęściem chwili, nawet innej natury, niż szczęście, które w istocie swej jest spokojem. Niegdyś, w Wannsee, czułem coś w rodzaju przychodzącego szczęścia — trwało to dzień jeden. Wczoraj w Katowicach dała mi Hela już blady tylko odblask, dzisiaj znowu niepokój zasiała mi w duszy.
Wiedziałem odrazu, gdym ją spotkał, że to istota odmienna ode mnie, innej krwi, tradycji, innych dążeń osobistych. Wiedziałem, że nie mogę w porozumieniu z nią odnaleźć wspólnych tych drobiazgów, któremi się żywi serce, jak wspomnienia dziecinne, zwyczaje i mody krajowe, ani tych większych pokrewieństw duszy: jednakich umiłowań. — — Kochamy niby oboje sprawę ludu, wolność, postęp ludzkości to cele zbyt ogólne i dalekie, aby w nich się spotkać i uścisnąć mocnym węzłem osobistym. Mówi się o takich rzeczach szczytnie oddalonych, jak o życiu zagrobowem, bezcieleśnie.
Niechby jednak Hela była całkiem różna ode mnie, lecz wyraźnie określona, konsekwentna na wewnątrz ina zewnątrz, jednem słowem — jasna dla mnie. Niechbym wiedział, na co mogę w niej liczyć. Na rozkosz tylko? — to kruche.
Gdyby można rozkosz fizyczną oddzielić zupełnie od zbliżeń duchowych, stosunki między obu płciami byłyby marną zabawą, lub tylko kosmicznie mądrą funkcją. Ale w samej naturze ludzkiej leży, oprócz fizjologicznego, pociąg instynktowny do stworzenia uczuciowej i myślowej spójni, zgody między kochankami. Jest on nawet samą treścią miłości wyższej, uszlachetniającej, bez której związek z kobietą będzie zawsze czemś lichem, czemś nawet wrogiem i niszcząccm.
Ten uścisk wyższego rzędu między mężczyzną i kobietą może tylko powstać z wzajemnej szczerości; dusze chcą się przenikać, nie mogą mieć dla siebie zagadek pochodzących z umyślnego ukrywania, tem bardziej z kłamstwa. Najgroźniejszym jadem w stosunkach ludzkich wogóle — jest kłamstwo.
Czy Hela kłamie? — nie wiem. Ale ukrywa dużo przede mną i to jest zaczyn ciągle drżącego we mnie niepokoju.
Gdyby ją wyrwać z tego kłębowiska knowań, z tego jej towarzystwa złoconego i krwawego! Uciec z nią na życie we dwoje, spokojne, szlachetne! — — —
Dwie stają tu na drodze zawady: ja byłbym zbiegiem od sprawy, której oddałem lepszą część duszy; Hela zaś nie poszłaby za mną. Czuję, że gdybym jej zaofiarował taką sielankową przyszłość dla nas obojga, parsknęłaby śmiechem.
— Ognia mi trzeba i krwi naokoło, abym cię kochała tak, jak pragnę — powiedziała mi niedawno.
A jabym chciał w nią wmówić miłość cichą, wzajemnie ofiarną, wegetację wspólną, dwupłciową...
A więc, gdy zgodzić się nie możemy, mamy się rozejść? — — Ja wyobrazić sobie nawet nie mogę, abym zdołał to postanowić.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.