Historja trzynastu
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Historja trzynastu |
Podtytuł | Przedmowa |
Pochodzenie | Ferragus; Aferzysta |
Wydawca | Biblioteka Boya |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Spotkało się, za Cesarstwa, w Paryżu, trzynastu mężczyzn, ożywionych jednem uczuciem. Wszyscy oni byli dość silni aby trwać wiernie przy jednej myśli; dość uczciwi aby się nie zdradzić wzajem, wówczas nawet gdyby interesy ich były sprzeczne; dość wytrawni aby umieć ukryć łączące ich święte węzły; dość odważni aby się wznieść ponad wszelkie prawa; dość śmiali aby się na wszystko ważyć, i dość szczęśliwi aby prawie zawsze przeprowadzić swoje zamiary. Zajrzeli w oko największym niebezpieczeństwom, ale zmilczeli swoje porażki; nieznając lęku, nie zadrżeli ani przed monarchą, ani przed katem, ani przed niewinnością; brali się wzajem tak jak byli, nie licząc się z przesądami społecznemi. Byli to zbrodniarze, bezwątpienia, ale zarazem jednostki niepospolite, dzięki pewnym przymiotom które tworzą wielkich ludzi; dobierali się jedynie z pośród elity. Wreszcie, iżby niczego nie brakło posępnej i tajemniczej poezji tego opowiadania, tych trzynastu ludzi pozostało nieznanych, mimo iż wszyscy wprowadzili w czyn najzuchwalsze pomysły, jakie nasuwa wyobraźni fantastyczna potęga, mylnie przypisywana Manfredom, Faustom, Melmotom. Dziś wszyscy są złamani, a przynajmniej rozprószeni. Wrócili spokojnie pod jarzmo praw, tak samo jak Morgan, Achilles piratów, stał się z rozbójnika spokojnym kolonistą, i używał bez wyrzutów sumienia, przy blasku domowego ogniska, milionów zebranych we krwi i przy łunie pożarów!
Od śmierci Napoleona, przypadek, o którym autor musi jeszcze zamilczeć, rozwiązał węzły tego sekretnego, niezwykłego życia, nie ustępującego najczarniejszym romansom pani Radcliffe. Dopiero niedawno jeden z tych bezimiennych bohaterów, którym podlegało tajemnie całe społeczeństwo, powodowany może mglistem pragnieniem sławy, udzielił autorowi dość osobliwego pozwolenia; pozwolił mu opowiedzieć, z zachowaniem wszakże pewnych pozorów, kilka przygód, które zdarzyły się tym ludziom.
Człowiek ten był to młody jeszcze na oko blondyn z niebieskiemi oczami; jego dźwięczny i melodyjny głos miał w sobie coś kobiecego; był miły w rozmowie, twierdził że ma dopiero czterdzieści lat, i wyglądał na człowieka z najwyższej sfery. Nazwisko które nosił wyglądało na zmyślone; w świecie osoba jego była nieznana. Kim był? niewiadomo.
Być może, iż zwierzając autorowi te niezwykłe rzeczy, nieznajomy pragnął je przekazać publiczności i cieszyć się wzruszeniami jakie zrodzą się w sercach tłumu. Podobnego uczucia doznawał Macpherson kiedy imię Ossjana, jego tworu, zapisywało się we wszystkich językach. I nie da się zaprzeczyć że ten szkocki adwokat poznał jedno z najżywszych, lub bodaj najrzadszych wzruszeń, jakie człowiek może sobie stworzyć. Czyż to nie było incognito geniuszu? Napisać Podróż z Paryża do Jerozolimy[1] znaczy zyskać miejsce w chwale swego wieku; ale obdarzyć swój kraj Homerem, czyż to nie znaczy uszczknąć coś z potęgi Boga?
Autor zbyt dobrze zna obowiązki powieściopisarza, aby miał być nieświadom zobowiązań, jakie mu nakłada ten krótki wstęp; ale zna natyle historję Trzynastu, aby być pewnym, że nie zawiedzie ciekawości jaką obudził. Usłyszał dramaty ociekające krwią, komedje pełne grozy, romanse w których toczą się tajemnie ścięte głowy. Gdyby kto z czytelników nie był przesycony okropnościami podawanemi na zimno publiczności od jakiegoś czasu, autor mógłby mu odsłonić chłodne okrucieństwa, zdumiewające tragedje rodzinne: niech tylko ktoś oświadczy że ma ochotę. Ale wybrał raczej przygody najpogodniejsze; te w których czyste sceny jaśnieją wśród burz namiętności; gdzie kobieta błyszczy cnotami i urodą. Powiedzmy to na chwałę Trzynastu, w historji ich spotyka się takie sceny, iż kiedyś może wyda się ona godną historji korsarzy, tego odrębnego plemienia, obdarzonego tak zdumiewającą energją i tak sympatycznego mimo swych zbrodni.
Nie przystoi autorowi czynić ze swego opowiadania, kiedy to opowiadanie jest prawdziwe, rodzaju zabawki mechanicznej, i, wzorem pewnych romansopisarzy, wodzić czytelnika przez cztery tomy z podziemi w podziemia, pokazać mu wyschłego trupa i oświadczyć w konkluzji, że straszył go ustawicznie drzwiczkami ukrytemi w ścianie lub nieboszczykiem zapomnianym przez roztargnienie pod podłogą. Mimo wstrętu do przedmów, autor musiał pomieścić tych kilka słów na czele tego fragmentu. Ferragus jest pierwszym epizodem, łączącym się niewidzialnemi węzłami z historją Trzynastu, i jedynie ich zdobyta naturalną drogą potęga może wytłómaczyć pewne sprężyny akcji z pozoru nadprzyrodzone. Zapewne, wolno jest powieściopisarzowi posiadać pewną literacką kokieterję; ale wówczas gdy staje się historykiem, powinien wyrzec się owych krzyczących tytułów, na których się dziś wspierają znikome sukcesy. Toteż autor wytłómaczy tu zwięźle pobudki, które go skłoniły do przyjęcia tych pretensjonalnych napozór tytułów.
Fetragus jestto, wedle dawnego zwyczaju, miano przybrane przez wodza Płomiennych. W dniu swego wyboru, wodzowie ci biorą sobie z płomienistej dynastji patrona którego imię najbardziej przypada im do smaku, tak jak nowo-obrani papieże biorą je z pomiędzy dynastji apostolskich. Tak więc Płomienni mają Maczajzupę IX-go, Ferragusa XXII-go, Tutanusa XIII-go, Stcilową-paszczę IV-go, tak samo jak Kościół ma swoich Klemensów XIV-ch, Grzegorzów IX-tych, Juliuszów II — ich, Aleksandrów IV-ych etc.
A teraz czem są Płomienni? Płomienni, jest to miano jednego z klanów Towarzyszy, tworzących niegdyś wielki związek mistyczny, założony wśród chrześcijańskich robotników dla odbudowania świątyni Jerozolimskiej. Towarzyszostwo żyje jeszcze we Francji wśród ludu. Jego tradycje, mające potężny wpływ na ciemne masy oraz na ludzi nie dość wykształconych aby zdradzić swoje przysięgi, możnaby zużyć do wielkich celów, gdyby jakiś popularny geniusz zechciał owładnąć temi różnemi związkami. Tam wszystkie narzędzia są niemal ślepe; tam, od miasta do miasta, istnieje dla towarzyszy, od niepamiętnych czasów, gospoda, rodzaj etapu utrzymywanego przez matkę, starą kobietę, nawpół cygankę, nie mającą nic do stracenia, znającą na palcach co się dzieje w okolicy, i oddaną — ze strachu lub z przyzwyczajenia — klanowi któremu daje nocleg i strawę. Słowem, ten naród, zmieniający się, ale posłuszny niezmiennym prawom, może mieć oczy w każdem miejscu, wykonywać wszędzie wolę nie sądząc jej, najstarszy bowiem towarzysz jest jeszcze w wieku, w którym się w coś wierzy.
Cały związek zresztą wyznaje hasła dość istotne, dość tajemnicze, aby mogły zelektryzować narodowo wszystkich adeptów, gdyby je umiano bodaj trochę rozwinąć. Przywiązanie towarzyszy do swoich praw jest tak żarliwe, iż poszczególne plemiona toczą między sobą krwawe boje, aby bronić którejś ze swych zasad. Szczęściem dla bezpieczeństwa publicznego, kiedy Płomienny ma ambicję, buduje domy, robi majątek, i porzuca towarzystwo. Możnaby wiele ciekawych rzeczy powiedzieć o Towarzyszach Obowiązku, rywalach Płomiennych, oraz o rozmaitych sektach robotniczych, ich obyczajach i braterstwie, o związkach istniejących między nimi a wolnomularzami; ale tutaj te szczegóły byłyby nie na miejscu. Jedynie autor doda, że, za dawnej monarchji, zdarzało się spotkać Maczajzupę w „służbie króla“, czyli osadzonego na sto i jeden lat na galerach; ale stamtąd władał wciąż swojem plemieniem, zażywał ślepego posłuchu; poczem, jeśli opuścił swoją kaźń, pewien był, iż wszędzie znajdzie pomoc, środki i szacunek. Ujrzeć swego wodza na galerach jest dla wiernego plemienia jedynie nieszczęściem, za które odpowiada Opatrzność, ale które nie zwalnia Płomiennych od posłuchu dla władzy stworzonej przez siebie, ponad sobą. Jestto chwilowe wygnanie prawego króla, dla nich będącego wciąż królem. Otośmy tedy doszczętnie rozprószyli romantyczny urok związany z mianem Ferragusa i Płomiennych.
Co się tyczy Trzynastu, autor czuje tak mocne oparcie w szczegółach tej romantycznej niemal historji, iż chętnie zrzeknie się jeszcze jednego z najpiękniejszych przywilejów romansopisarza, przywileju który mógłby snadnie wyzyskać i narzucić publiczności tyleż tomów ile ich dała La Contemporaine.
Owi Trzynastu, byli to wszystko ludzie na miarę Trelawneya, przyjaciela lorda Byrona, który, jak mówią, był pierwowzorem Korsarza; wszystko fataliści, ludzie z sercem i fantazją, ale znudzeni płaskiem życiem jakie wiedli; parci ku wschodnim rozkoszom instynktami, które, długo uśpione, budziły się z tem większą furją. Pewnego dnia, jeden z nich, odczytawszy Wenecję ocaloną, zdjęty podziwem dla wspaniałej przyjaźni Piotra i Jaffiera, zadumał się nad przymiotami właściwemi ludziom wyrzuconym poza społeczeństwo, nad uczciwością galer, nad rzetelnością złodziei między sobą, nad olbrzymią potęgą, jaką ci ludzie umieją zdobyć stapiając wszystkie myśli w jednej woli. Człowiek ukazał mu się większy niż ludzie. Osądził, że społeczeństwo powinnoby całe podlegać wybitnym ludziom, którzy z wrodzoną inteligencją, nabytą wiedzą, majątkiem, łączyliby fanatyzm dość gorący aby stopić w jeden strumień te rozmaite siły. Z tą chwilą, tajemna ich potęga, olbrzymia obszarem i mocą, potęga wobec której porządek społeczny byłby bezbronny, waliłaby przeszkody, miażdżyłaby wole i dałaby każdemu z nich szatańską władzę wszystkich. Ten świat wyodrębniony w świecie, wrogi światu, nie dzielący żadnego z pojęć świata, nie uznający żadnego prawa, poddający się jedynie świadomości swoich potrzeb, posłuszny jedynie jednemu poświęceniu, oddający wszystkie siły dla jednego ze sprzymierzonych, o ile ten jeden potrzebuje pomocy wszystkich; to życie korsarzy w żółtych rękawiczkach i w karecie, ten serdeczny związek wybitnych ludzi, zimnych i drwiących, uśmiechających się i klnących wśród fałszywego i nędznego społeczeństwa; pewność nagięcia wszystkiego do swego kaprysu, uknucia misternej zemsty, życia w trzynastu sercach; następnie to ustawne szczęście iż posiada się w obliczu ludzi sekret nienawiści, iż jest się wciąż uzbrojonym przeciw nim, i że można się schronić w swój szaniec z poczuciem, którego nie mieli najwybitniejsi ludzie; ta religia rozkoszy i egoizmu porwała trzynastu ludzi, którzy odbudowali niejako Towarzystwo Jezusowe pod wezwaniem djabła. Było to straszliwe i wspaniałe. Zaczem stanął pakt; i trwał, właśnie dlatego że zdawał się niemożliwy. Było tedy w Paryżu trzynastu braci, którzy należeli do siebie, udając przy ludziach że się nie znają wzajem; ale spotykali się wieczór niby spiskowcy, nie tając sobie żadnej myśli, zażywając kolejno bogactw podobnych bogactwom Starca z Gór; mając stopy w salonie, ręce we wszystkich żelaznych kasach, łokcie na ulicy, głowy na wszystkich poduszkach, poddając bez skrupułu wszystko swemu zachceniu. Nie rozkazywał im żaden wódz, nikt nie mógł zagarnąć władzy; poprostu najżywsza namiętność, najpilniejsza potrzeba miały pierwszeństwo. Było to trzynastu królów nieznanych, ale istotnie królów, i więcej niż królów, sędziów i katów, którzy, sporządziwszy sobie skrzydła aby przebiegać społeczeństwo od góry do dołu, nie raczyli w niem być czemś, ponieważ mogli wszystko. Jeżeli autor dowie się przyczyn ich abdykacji, opowie je.
A teraz, wolno mu zacząć opowiadanie trzech epizodów, które go w tej historji szczególnie oczarowały paryskim posmakiem szczegółów oraz dziwnością kontrastów.