Ferragus
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ferragus |
Podtytuł | Wódz płomiennych |
Pochodzenie | Ferragus; Aferzysta |
Wydawca | Biblioteka Boya |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Tytuł orygin. | Ferragus |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Istnieją w Paryżu pewne ulice odarte z czci niby człowiek który popełnił bezeceństwo; istnieją ulice szlachetne; dalej ulice poprostu uczciwe; dalej młode ulice, co do których moralności publiczność nie wyrobiła sobie jeszcze zdania; dalej ulice mordercze; ulice starsze niż stare matrony; ulice czcigodne, ulice zawsze schludne, ulice zawsze brudne, ulice robotnicze, pracowite, handlowe. Słowem, ulice paryskie mają przymioty Judzkie i wrażają nam swoją fizjognomją pewne pojęcia, wobec których jesteśmy bezbronni. Istnieją ulice podejrzane, gdziebyście nie chcieli mieszkać, i ulice gdziebyście się chętnie osiedlili. Niektóre, naprzykład ulica Montmartre, mają piękną głowę a kończą się rybim ogonem. Ulica de la Paix, jestto szeroka ulica, wielka ulica, ale nie budzi żadnej z owych pięknych i szlachetnych myśli, jakie nawiedzają wrażliwą duszę w ulicy Królewskiej; toż samo brak jej majestatu, jaki włada na placu Vendôme. Kiedy się ktoś przechadza po ulicach wyspy św. Ludwika, niech się nie dziwi smutkowi, rozstrojowi jaki go ogarnia, przyczyn tego niech nie szuka jedynie w pustce, w posępnym wyglądzie domów i wielkich opuszczonych pałaców. Ta wyspa, ten trup generalnych dzierżawców, to niby paryska Wenecja. Plac giełdy jest gadatliwy, czynny, plugawy; piękny jest jedynie w blasku księżyca, o drugiej w nocy; w dzień, to jest skrót Paryża; w nocy, to niby sen o Grecji. Czyż ulica Traversière — Saint-Honoré nie jest bezecna? Nędzne domki o dwóch oknach, gdzie, piętro w piętro, mieszka zepsucie, zbrodnia, nędza. Ciasne ulice obrócone na północ, gdzie słońce zagląda ledwie kilka razy do roku, to ulice mordercze, które zabijają bezkarnie; dziś rząd nie miesza się do tego, ale niegdyś parlament wezwałby może naczelnika policji aby go połajać w tej mierze i wydałby dekret przeciw tej ulicy, jak niegdyś wydał go przeciw perukom kapituły w Beauvais. P. Benoiston de Chateauneuf dowiódł, że śmiertelność tych ulic dwukrotnie przewyższa inne. Aby streścić te rzeczy przykładem: czy ulica Fromenteau nie jest równocześnie mordercza i rozpustna? Spostrzeżenia te, niezrozumiałe poza Paryżem, trafią niewątpliwie do owych ludzi nauki i myśli, poezji i rozkoszy, którzy, włócząc się po Paryżu, umieją zbierać całą sumę przyjemności, dostępną na każdym kroku wśród jego murów; do tych, dla których Paryż jest najrozkoszniejszym z potworów; tu, podobny ładnej kobiecie; nieco dalej, ubogi i stary; tu wszystko nowe niby moneta nowej monarchji; w innym zakątku wykwintny jak elegantka. Zupełny potwór zresztą! Poddasza jego, to niby głowa pełna talentu i wiedzy; jego pierwsze piętra, szczęśliwe żołądki; jego sklepy, istne nogi; stamtąd wychodzą wszyscy co biegną, co się spieszą. I cóż za życie, ileż energji ma ten potwór! Ledwie ostatni turkot ostatnich karet wracających z balu ustanie w jego sercu, już jego ramiona poruszają się u rogatek, już przeciąga się powoli. Wszystkie bramy uchylają się, rozwierają się, niby szczypce wielkiego homara, niewidocznie poruszane przez trzydzieści tysięcy istot ludzkich, z których każda żyje na sześciu kwadratowych stopach, posiada kuchnię, warsztat, łóżko, dzieci, ogród, żyje w mroku a wszystko musi widzieć. Nieznacznie stawy trzeszczą, ruch udziela się, ulica mówi. O południu, wszystko żyje, kominy dymią, potwór je; następnie ryczy, następnie tysiąc łap jego się porusza. Piękne widowisko! Ale, o Paryżu! kto nie podziwiał twoich mrocznych krajobrazów, twoich smug światła, twoich głębokich i milczących zaułków; kto nie słyszał twoich szmerów między dwunastą a pierwszą w nocy, ten nie zna twojej prawdziwej poezji ani twoich dziwnych i mocnych kontrastów.
Istnieje garstka amatorów, ludzi którzy nigdy nie biegną na oślep, którzy smakują Paryż, którzy znają tak dobrze jego fizjognomię, że widzą każdą jej brodawkę, pryszczyk, plamkę. Dla innych, Paryż jest wciąż owym poczwarnym cudem, zadziwiającem skupieniem ruchu, machin i myśli, miastem o stu tysiącach powieści, głową świata. Ale dla tych Paryż jest smutny albo wesoły, brzydki lub piękny, żywy albo umarły; dla nich, Paryż jest stworzeniem; każdy człowiek, każda cząstka domu jest komórką w tkance tej wielkiej kurtyzany, której głowę, serce i kapryśne obyczaje znają na wylot. To są istni kochankowie Paryża: podnoszą głowę w tem a w tem miejscu pewni iż ujrzą cyferblat zegara; mówią przyjacielowi którego tabakierka jest próżna: „Idź tym a tym pasażem, jest tam mała traficzka, po lewej, koło cukiernika który ma ładną żonę“.
Wędrować po Paryżu, jestto, dla tych poetów kosztowny zbytek. Jak nie strwonić kilku minut w obliczu dramatów, nieszczęść, fizjognomji, malowniczych wydarzeń, które oblegają cię w tej ruchliwej królowej miast, strojnej afiszami a nie mającej ani jednego czystego kąta, tak bardzo jest pobłażliwa dla przywar francuskiego ludku? Komu się nie zdarzyło wyjść rano z domu aby spieszyć na kraniec Paryża, i tkwić jeszcze w śródmieściu w porze obiadu? Ci smakosze zdołają wybaczyć ten rozwlekły początek, który wszakże streszcza się w spostrzeżeniu nawskroś użytecznem i nowem, o ile spostrzeżenie może być nowe w Paryżu, gdzie nic nie jest nowe, nawet pomnik wzniesiony wczoraj, na którym ulicznik już zdążył nakreślić swoje imię.
Istnieją tedy ulice albo krańce ulic, istnieją pewne domy, nieznane wytwornej publiczności, gdzie kobieta z towarzystwa nie mogłaby się pojawić nie ściągając na siebie najdotkliwszych posądzeń. Jeżeli jest bogata, jeżeli ma powóz, a znajdzie się piechotą lub przebrana w którym z tych zakątków paryskiej krainy, ciężko naraża swą dobrą sławę! Ale jeżeli, przypadkiem, zjawi się tam o dziesiątej wieczór, domysły na jakie obserwator może sobie pozwolić, stają się wręcz straszliwe. Wreszcie, jeżeli jest młoda i ładna, jeżeli wejdzie do któregoś z domów na tej ulicy; jeżeli dom posiada długi, ciemny, wilgotny i cuchnący korytarz, jeżeli na końcu korytarza drży blade światło lampy a pod tem światłem rysuje się okropna twarz starej wiedźmy o wyschłych palcach; zaprawdę, powiedzmy to przez życzliwość dla ładnych młodych kobiet, ta kobieta jest zgubiona. Jest na łasce pierwszego lepszego znajomego mężczyzny, który ją spotka w tych trzęsawiskach Paryża. Ale istnieją ulice w Paryżu, gdzie to spotkanie może się stać przerażającym wręcz dramatem, dramatem pełnym krwi i miłości, dramatem nowej szkoły. Niestety, ta świadomość, ta dramatyczność, znajdzie, jak nowoczesny dramat, oddźwięk u niewielu osób; niewdzięczna to rzecz opowiadać publiczności, która nie uprzytamnia sobie wszystkich lokalnych rysów. Ale kto może się łudzić, aby go kiedy zrozumiano? Umrzemy wszyscy nieznani. Oto ostatnie słowo kobiet i autorów.
O wpół do dziewiątej wieczór, przy ulicy Pagevin, w czasie gdy ulica Pagevin nie miała kawałka muru na którymby nie widniało jakie bezecne słowo, w okolicy ulicy Soly, najciaśniejszej i najmniej przystępnej ze wszystkich ulic w Paryżu, z początkiem lutego (będzie temu trzynaście lat) pewien młody człowiek, przypadkiem który nie zdarza się dwa razy w życiu, skręcił pieszo z ulicy Pagevin w ulicę des Vieux-Augustins, po prawej, gdzie znajduje się właśnie ulica Soly. Młody człowiek, który sam mieszkał przy ulicy de Bourbon, szedł machinalnie o kilka kroków za jakąś kobietą; naraz, tknęło go jej podobieństwo do najładniejszej kobiety w Paryżu, cnotliwej i uroczej istoty, w której kochał się potajemnie a namiętnie, i to kochał się bez nadziei: była zamężna. Serce w nim drgnęło, okrutny żar buchnął z jego trzewi i wniknął we wszystkie żyły; zimno przebiegło mu grzbiet, w głowie poczęło mu szumieć. Kochał, był młody, znał Paryż; nie mógł nie widzieć wszystkich możliwości hańby dla kobiety wykwintnej, bogatej, młodej i ładnej, przemykającej się tam występną stopą. Ona, w tem błocie, o tej godzinie! Miłość tego młodziana wyda się może bardzo romansowa, zwłaszcza że był oficerem gwardji. Gdyby służył w piechocie, rzecz byłaby jeszcze prawdopodobna; ale był kawalerzystą, która-to broń francuska najszybsza jest w swoich zdobyczach, i niemniej dumna ze swej miłosnej taktyki co ze swego munduru. Mimo to, miłość tego oficera była szczera, a wielu młodym sercom wyda się wzniosłą. Kochał tę kobietę, bo była cnotliwa, kochał jej cnotę, skromny wdzięk, imponującą czystość, niby najdroższe skarby swej tajonej namiętności. Ta kobieta była w istocie godna obudzić ową platoniczną miłość, którą się spotyka niby kwiaty wśród krwawych ruin średniowiecza; godna stać się tajemną sprężyną wszystkich postępków młodego człowieka. Miłość taka jest równie wzniosła, równie czysta, jak niebo kiedy jest błękitne; miłość bez nadziei, do której człowiek się przywiązuje, ponieważ nie zwodzi nigdy; miłość hojna w obłędne rozkosze, zwłaszcza w wieku gdy serce płonie, wyobraźnia pali a oczy widzą jasno.
Spotyka się w Paryżu zjawiska nocne osobliwe, dziwne, niepojęte. Ci tylko, którzy umieli je obserwować, wiedzą, jak fantastyczną staje się kobieta o zmierzchu. Albo istota, w której ślad idziesz — z umysłu czy przypadkiem — wydaje ci się szczupła; to znów pończocha, o ile jest bardzo biała, daje wrażenie smukłej i wykwintnej nogi; kibić, mimo że owinięta szalem, futrem, wyłania się z cienia, młoda, rozkoszna; wreszcie wątłe światło sklepu lub latarni daje nieznajomej ulotny blask — prawie zawsze zwodniczy który budzi, rozpala wyobraźnię i wytrąca ją poza sferę prawdy. Zmysły zaczynają grać, wszystko się barwi i ożywia; kobieta obleka zupełnie nową postać; ciało jej pięknieje; chwilami to już nie kobieta, to demon, błędny ognik, który ciągnie cię płomiennym magnetyzmem aż do cnotliwego domu, gdzie biedna mieszczaneczka, uląkłszy się twego groźnego kroku lub twoich hałaśliwych butów, zamyka ci, nie obejrzawszy się, bramę przed nosem. Chwiejny blask, padający od szyby szewskiego sklepiku, oświecił nagle kibić kobiety idącej przed młodym człowiekiem. Och! tak, ona jedna ma tę gibką linję! Ona jedna ma sekret tego skromnego kroku, który niewinnie uwydatnia najponętniejsze wdzięki. To jej ranny szal i ranny aksamitny kapelusik. Ani jednej plamki na szarej jedwabnej pończoszce; ani śladu błota na trzewiczku. Szal spowijał ciasno kibić, rysował mglisto jej rozkoszne kontury. Młody człowiek widział te białe ramiona na balu; wiedział jakie szal ten pokrywa skarby! Po sposobie w jaki Paryżanka zawija się w szal, po sposobie w jaki stąpa, sprytny człowiek zgaduje sekret jej tajemniczej wędrówki. Jest coś dziwnie nerwowego, lekkiego w całej osobie i kroku; kobieta zdaje się mniej ważyć, idzie, idzie, lub raczej pomyka jak gwiazda, i leci uniesiona myślą, którą zdradzają fałdy i falowanie sukni.
Młody człowiek przyspieszył kroku, wyprzedził kobietę, odwrócił się aby ją ujrzeć... Cyt! zniknęła w sieni w zakratowanej bramie, przy której dzwonek drgał jeszcze i dźwięczał. Wrócił i ujrzał ją w sieni, przeprowadzoną obleśnym ukłonem starej odźwiernej, idącą po krętych schodach, których pierwsze stopnie były silnie oświetlone; szła po nich lekko, żywo, jak musi iść kobieta która się spieszy.
— Spieszy się do czego? pomyślał młody człowiek, który się cofnął, aby przylgnąć do muru po drugiej stronie ulicy.
I nieszczęśliwiec spoglądał we wszystkie okna z bacznością szpiega wietrzącego spisek.
Był to dom taki jakich tysiące w Paryżu; dom plugawy, pospolity, ciasny, żółtawy w kolorze, o czterech piętrach i trzech oknach. Sklep i półpięterko należały do szewca. Okienice na pierwszem piętrze były zamknięte. Dokąd ona poszła? Młody człowiek miał wrażenie, że słyszy odgłos dzwonka na drugiem piętrze. W istocie światło poruszyło się w pokoju o dwóch silnie oświetlonych oknach i błysło nagle w trzeciem, dotąd ciemnem: był to bez wątpienia salonik lub jadalnia. Równocześnie zamajaczyła sylweta damskiego kapelusza, drzwi się zamknęły, w pierwszym pokoju znów zrobiło się ciemno, dwa ostatnie zaś okna znów zajaśniały czerwonawem światłem.
W tej chwili młody człowiek usłyszał głos: Uwaga! i otrzymał cios w plecy.
— Trzeba uważać, panie! rzekł gruby głos.
Był to głos robotnika, który niósł na ramieniu długą deskę. Robotnik przeszedł. Ten robotnik, był to wysłannik Opatrzności, jakgdyby mówiący ciekawemu: „Poco się mięszasz nie do swoich spraw? Myśl o swojej służbie, i zostaw Paryżan w spokoju“.
Młody człowiek skrzyżował ręce na piersiach; poczem, niewidziany przez nikogo, uronił łzę, która spłynęła po policzku. Widok cieniów poruszających się na tych dwóch oknach był mu zbyt bolesny; rzucił okiem w ulicę Vieux-Augustins i ujrzał dorożkę stojącą pod murem, w miejscu gdzie nie było bramy ani sklepu.
Ona? nie ona? Życie lub śmierć dla kochanka! I ten kochanek czekał. Czekał przez cały wiek trwający dwadzieścia minut. Następnie kobieta zeszła; poznał tę, którą kochał tajemnie. Mimo to, chciał jeszcze wątpić. Nieznajoma podeszła do dorożki i wsiadła.
— Dom nie ucieknie, zawsze będę mógł go przepatrzyć, rzekł sobie młody człowiek, biegnąc pędem za dorożką aby rozproszyć ostatnie wątpliwości. Niebawem nie miał już żadnej.
Dorożka zatrzymała się w ulicy Richelieu, przed modystką, w pobliżu ulicy de Ménars. Dama wysiadła, weszła do sklepu, posłała zapłatę woźnicy, i wyszła wybrawszy marabuty. Marabuty do czarnych włosów! Przyłożyła pióra do głowy, aby się przekonać czy jej w nich do twarzy. Oficer miał wrażenie, że słyszy jej rozmowę ze sklepowemi.
— Proszę pani, niema rzeczy bardziej twarzowej dla brunetek; brunetki mają coś ostrego w rysach, marabuty to łagodzą. Księżna de Langeais powiada, że to daje kobiecie coś mglistego, osjanicznego i bardzo dystyngowanego.
— Więc dobrze. Proszę mi prędko odesłać.
Następnie dama skręciła żwawo w ulicę Ménars i weszła do siebie. Kiedy brama się zamknęła, młody kochanek, straciwszy wszystkie swe nadzieje, a zarazem, na domiar nieszczęścia! swoje najdroższe wierzenia, puścił się przez Paryż jak człowiek pijany, i znalazł się niebawem u siebie, nie wiedząc jak się tam dostał. Rzucił się w fotel, i siedział tak z nogami wspartemi o kominek, z głową utopioną w dłoniach, susząc przemoczone buty, paląc je nawet. Była to straszna chwila, jedna z tych w których charakter człowieka przeobraża się i kiedy postępowanie najlepszego z ludzi zależy od szczęśliwego lub nieszczęśliwego pierwszego kroku. Opatrzność czy fatalność, wybierajcie.
Młodzieniec ów należał do dobrej rodziny, o niezbyt dawnem zresztą szlachectwie; ale tak mało jest dziś starożytnych rodzin, że wszyscy młodzi ludzie są bez protestu starą szlachtą. Przodek jego kupił urząd rajcy parlamentu paryskiego, i został prezydentem. Synowie jego, odziedziczywszy ładny majątek, wstąpili do wojska i, spowinowaciwszy się świetnie, dotarli aż do Dworu. Rewolucja zmiotła tę rodzinę; ale pozostała z niej stara, uparta matrona, która nie chciała emigrować; wtrącona do więzienia, zagrożona szafotem i ocalona 9-go termidora, odzyskała swoje dobra. Skoro nadeszły pomyślniejsze czasy, sprowadziła w r. 1804 wnuka swego Augusta de Maulincour, jedynego potomka rodziny Charbonnon de Maulincour, którego zacna babcia wychowała z potrójną troskliwością matki, arystokratki i zawziętej matki rodu. Następnie, kiedy przyszła Restauracja, młody człowiek, liczący osiemnaście lat, wstąpił do Maison rouge, udał się za książętami do Gand, otrzymał stopień oficera gwardji królewskiej, w której był obecnie, licząc dwadzieścia trzy lat, majorem kawalerji. Świetną tę pozycję zawdzięczał babce, która, mimo swoich lat, doskonale umiała dawać sobie rady w świecie.
Ta podwójna biografja jest (pomijając warjanty) streszczeniem powszechnej i poszczególnej historji wszystkich rodzin, które wyemigrowały, które miały długi i majątki, matrony i światową dyplomację. Baronowa de Maulincour miała przyjaciela w osobie widama de Pamiers[1] ex-komandora zakonu maltańskiego. Była to jedna z owych wiekuistych przyjaźni, opartych na sześćdziesięcioletnich węzłach; takiej przyjaźni nic nie może już zabić, ponieważ na dnie tych stosunków mieszczą się zawsze tajemnice serca ludzkiego, cudowne do zgłębiania kiedy się ma czas, ale nie ciekawe kiedy je wyłożyć w dwudziestu wierszach. Mogłyby one wypełnić dzieło w czterech tomach, zajmujące jak Dziekan z Killerine, jeden z owych utworów, o których rozprawiają młodzi ludzie i które sądzą nie czytawszy ich.
August de Maulincour tkwił tedy w arystokratycznem Saint-Germain przez babkę i przez widama, a rodowód dwóch wieków wystarczał mu aby przybierać tony i opinie ludzi, którzy mieli pretensje wywodzić się od Klodwiga. Młodzieniec ten, blady, smukły i wiotki, wątły na pozór, człowiek prawy zresztą i prawdziwie odważny, który bez wahania pojedynkował się o lada błahostkę, nie był jeszcze na żadnem polu bitwy, a nosił w klapie krzyż Legji honorowej. Był to, jak widzicie, jeden z żywych błędów Restauracji, może jeszcze najniewinniejszy. Młodzież owego czasu nie była młodzieżą żadnej epoki: znalazła się między wspomnieniami Cesarstwa i wspomnieniami emigracji, między staremi tradycjami Dworu i gruntownemi mieszczańskiemi studjami; między religją a balem kostjumowym; między dwiema wiarami politycznemi; między Ludwikiem XVIII, który widział tylko teraźniejszość, i Karolem X, który patrzał zanadto naprzód; wreszcie zmuszona była szanować wolę króla, mimo że korona szła po pochyłej drodze. Ta młodzież niepewna we wszystkiem, ślepa i jasnowidząca, nie liczyła się za nic u starców zazdrośnie dzierżących cugle Państwa w wątłych dłoniach; podczas gdy monarchję mogło ocalić ich usunięcie, oraz przypływ tej młodej Francji, z której dziś jeszcze drwią sobie starzy doktrynerzy, owi emigranci Restauracji. August de Maulincour był ofiarą pojęć, które ciążyły wówczas na tej młodzieży, a oto jak. Widam był jeszcze, w sześćdziesięciu siedmiu latach, człowiekiem bardzo żywego umysłu. Wiele widział, wiele żył, dobrze opowiadał, był to dzielny człowiek, dworny człowiek, ale miał na punkcie kobiet najokropniejsze poglądy: kochał je i gardził niemi. Ich honor, ich uczucia? brednie, głupstwa, komedje! Ów potwór (jak się mówiło niegdyś) w oczy wierzył im; nie sprzeciwiał się im nigdy i szedł im na rękę. Ale między przyjaciółmi, kiedy się o tem zgadało, widam bronił zasady, że oszukiwać kobiety, mieć równocześnie po kilka miłostek, powinno być jedynem zajęciem młodego człowieka, i że schodzi na bezdroża chłopiec który chciałby się zajmować czem innem w kraju. Przykro jest musieć kreślić portret tak przestarzały. Czyż nie widziało się go wszędzie? czyż nie jest, dosłownie, tak zużyty, jak portret cesarskiego grenadjera? Ale widam miał na losy Augusta de Maulincour wpływ, który trzeba było zaznaczyć; moralizował go na swój sposób i chciał go nawrócić na zasady wielkiego stulecia rozkoszy.
Babka, osoba pobożna i tkliwa, tkwiąca między swoim widamem a Panem Bogiem, wzór wdzięku i słodyczy, ale manjaczka dobrych manjer, które strawią w końcu wszystko, chciała zachować swemu wnukowi piękne złudzenia i wychowała go w najlepszych zasadach; przekazała mu wszystkie swoje subtelności, zrobiła zeń człowieka nieśmiałego, o pozorach niedołęgi. Chłopiec zachował swą wrażliwość w całej jej czystości, nie zużył jej na zewnątrz; pozostał tak wstydliwy, tak skromny, iż postępki i zasady, do których świat nie przywiązywał żadnej wagi, raziły go żywo. Wstydząc się swej drażliwości, młody człowiek krył ją p0cj kłamliwemi pozorami i cierpiał w milczeniu, drwiąc sobie, wraz z innymi, z rzeczy które w duchu podziwiał. Toteż kobieta zawiodła go, ile że, dość pospolitym kaprysem losu, obrał za przedmiot pierwszego uczucia — on, melancholijny wyznawca „związku dusz“ — kobietę, która zbrzydziła sobie niemiecką czułostkowość. Młody człowiek zwątpił o sobie, zrobił się marzycielem, i zamknął się w swym smutku, skarżąc się że go nie rozumieją. Że jednak tem gwałtowniej pragniemy jakiejś rzeczy, im trudniej nam ją osiągnąć, nadal ubóstwiał kobiety z ową delikatną tkliwością i kocią niemal pieszczotą, której sekret należy do nich i której pragną może zachować monopol. W istocie, mimo iż skarżą się że mężczyźni nie umieją kochać, kobiety niezbyt gustują w mężczyznach o duszy nawpół kobiecej. Cała wyższość kobiet polega na wmówieniu w mężczyzn że są niżsi od nich w miłości; toteż porzucają one dość łatwo kochanka, kiedy jest natyle naiwny aby im wydrzeć obawy w które chcą się stroić, owe rozkoszne udręki bezpodstawnej zazdrości, owe dreszcze zawiedzionej nadziei, owe daremne oczekiwania, słowem cały orszak ich szlachetnych kobiecych niedoli; mają wstręt do Grandissonów. Co może być sprzeczniejszego z ich naturą niż spokojna i doskonała miłość? Chcą wzruszeń; szczęście bez burz przestaje być dla nich szczęściem. Dusze kobiece dość wielkie aby zamknąć w miłości nieskończoność, stanowią wspaniały wyjątek, są wśród kobiet tem, czem geniusz wśród mężczyzn. Wielkie uczucia są rzadkie jak arcydzieła. Poza taką miłością istnieją tylko miłostki, przelotne zachcenia, nędzne jak wszystko co jest małe.
Wśród tych tajemnych niedoli serca, gdy szukał kobiety któraby go zrozumiała (pretensja ta, powiedzmy mimochodem, stanowi wielki miłosny obłęd naszej epoki), August spotkał w świecie bardzo odległym od jego świata, w drugim kręgu pieniądza, gdzie wielkie finanse zajmują rząd pierwszy, istotą doskonałą, jedną z tych kobiet które mają coś świętego i czystego, które budzą tyle szacunku, iż miłość, aby się wypowiedzieć, potrzebuje kordjału długiej zażyłości. August oddał się tedy cały rozkoszom wzruszającej i głębokiej namiętności; była to miłość żyjąca jedynie podziwem. Były w tej miłości roje zdławionych pragnień, odcienie uczuć tak mgliste i głębokie, tak ulotne i tak nagłe, że niewiadomo do czego je porównać; podobne są do zapachów, do chmur, do promieni słońca, do cieni, do wszystkiego co w naturze może przez chwilę błysnąć i zniknąć, wskrzesnąć i umrzeć zostawiając w sercu długie wzruszenia. W chwili gdy dusza jest jeszcze dość młoda aby pojąć melancholję i jej dalekie nadzieje, kiedy umie znaleść w kobiecie więcej niż kobietę, czyż to nie jest największe szczęście, jakie może zdarzyć się mężczyźnie, pokochać tak mocno aby czuć więcej rozkoszy w dotknięciu rękawiczki, muśnięciu włosów, wymianie kilku słów, w spojrzeniu, niż jej znajduje szczęśliwa miłość w najgorętszem posiadaniu? Toteż jedynie ludzie upośledzeni, brzydcy, nieszczęśliwi, nieznani kochankowie, nieśmiali — mężczyźni czy kobiety oni jedni znają skarby jakie zawiera głos ukochanej istoty. Czerpiąc swój początek i swą moc w duszy, drgania powietrza przesyconego ogniem kojarzą serca tak gwałtownie, wnoszą w nie tak promienną myśl i tak nie umieją kłamać, że jeden odcień jest często całym dramatem. Ileż czarów rodzi w sercu poety harmonijny dźwięk słodkiego głosu! ileż myśli w niem budzi! jakąż napawa je świeżo ścią! Miłość jest w głosie, nim się ją wyzna spojrzeniem. August, poeta miłości (są poeci którzy czują i poeci którzy wyrażają; pierwsi są szczęśliwsi), August wysysał te pierwsze wzruszenia, tak bujne, tak płodne. Ona posiadała najbardziej luby głos, jakiego kiedykolwiek mogła pragnąć najzdradliwsza kobieta aby moc oszukiwać dowoli; ten srebrny głosik tak rozkoszny dla ucha, a grzmiący jedynie dla serca które niepokoi i wzrusza, które pieści i wstrząsa zarazem. I ta kobieta znalazła się wieczór na ulicy Soły koło ulicy Pagevin; i jej pokątna bytność w plugawym domu złamała najwznioślejszą miłości Logika widama tryumfowała.
— Jeżeli ona zdradza męża, zemścimy się, rzekł August.
Była jeszcze miłość w owem jeżeli... Filozoficzne wątpienie Kartezjusza jestto grzeczność, jaką należy zawsze uczcie cnotę. Wybiła dziewiąta. W tej chwili baron de Maulincour przypomniał sobie, że ta kobieta wybiera się na bal do pewnego domu w którym on bywał. Natychmiast ubrał się, wyszedł, przybył, szukał jej z posępną miną po salonach. Widząc go tak roztargnionym, pani de Nucingen rzekła:
— Nie widzi pan pani Julianowej, jeszcze jej niema.
— Jak się masz, droga, ozwał się głos.
August i pani de Nucingen obrócili się. Pani Julianowa przybyła ubrana biało, wytworna i prosta strojna właśnie w te marabuty, które w oczach barona wybierała u modystki. Ten luby głos przeszył serce Augusta. Gdyby był posiadł najlżejsze prawo, któreby mu pozwoliło być zazdrosnym o tę kobietę, zmiażdżyłby ją mówiąc: „Ulica Soly!“ Ale gdyby on, obcy, choćby tysiąc razy rzucił tę nazwę do ucha pani Julianowej, spytałaby go ze zdumieniem co to znaczy: patrzał tedy na nią tępym wzrokiem.
Dla ludzi złych, którzy drwią sobie ze wszystkiego, bardzo jest może zabawnie znać sekret kobiety, wiedzieć że jej niewinność kłamie, że jej spokojna twarz kryje głęboką myśl, że jest jakiś okropny dramat pod jej czystem czołem. Ale istnieją dusze, które taki widok zasmuca szczerze, i niejeden z tych co się z tego śmieją, kiedy znajdzie się w domu, sam ze swojem sumieniem, przeklina świat i gardzi ową kobietą. Takim był August de Maulincour wobec pani Julianowej. Szczególne położenie! nie było między niemi nic, prócz owych stosunków, jakie wytwarzają się w towarzystwie między ludźmi, którzy wymieniają po parę słów kilka razy w ciągu zimy: i oto on żądał od niej rachunku za szczęście którego nie znała, sądził ją nie zapoznawszy jej z aktem oskarżenia.
Wielu młodym ludziom zdarzyło się tak wrócić do domu, w rozpaczy iż zerwali na zawsze z kobietą ubóstwianą potajemnie, potępioną, wzgardzoną potajemnie. O, te nieznane nikomu monologi, zwierzone ścianom samotnego ustronia; te burze wszczęte i uśmierzone na dnie serca! Trzebaby malarza owym wzniosłym scenom rozegranym w duszy. Pani Julianowa usiadła, podczas gdy mąż jej krążył po salonie. Czuła się jakoś nieswoja; rozmawiając z sąsiadką, wiodła ukradkiem oczyma za Julianem Desmarets, swoim mężem, agentem giełdowym barona de Nucingen[2]. Oto dzieje tego stadła: Pięć lat przed swojem małżeństwem p. Desmarets zajmował posadę u agenta giełdowego; cały majątek jego stanowiła wówczas chuda pensyjka sekretarza. Ale był to jeden z tych ludzi, których nieszczęście szybko uczy życia, i którzy idą po linji prostej z wytrwałością owada dążącego do swego legowiska; jeden z owych wytrwałych młodzieńców którzy umieją przeczekać każdą przeszkodę i zmogą wszelką cierpliwość cierpliwością stonogi. Mimo iż młody, posiadł wszystkie republikańskie cnoty ubogich ludów; był wstrzemięźliwy, oszczędzający swój czas, nie znający rozrywek. Czekał. Natura dała mu zresztą olbrzymi atut w postaci miłej powierzchowności. Równe i czyste czoło, spokojny ale wyrazisty owal twarzy, prostota obejścia, wszystko zdradzało w nim pracowitą i cierpliwą egzystencję, ową godność osobistą która nakazuje cześć, tajemne szlachectwo serca, które umie wyjść obronnie z każdej sytuacji. Skromność jego budziła szacunek we wszystkich, co go znali. Samotny zresztą w odmęcie Paryża, stykał się ze światem jedynie dorywczo, w rzadkich chwilach gdy ów „świat“ przepływał przez salony jego pryncypała, w dnie jakiejś uroczystości. W młodzieńcu tym, jak przeważnie u ludzi wiodących takie życie, taiły się namiętności zdumiewająco głębokie; namiętności zbyt bujne aby miały kiedykolwiek ugrzęznąć w małostkach życia. Ubóstwo zmuszało go do wyrzeczeń; gasił swoje pragnienia wytężoną pracą. Kiedy się znużył cyframi, szukał wytchnienia w tem, aby wytrwale zdobywać owe ogólne wiadomości, nie zbędne każdemu kto chce dziś wypłynąć w handlu, w palestrze, polityce, czy literaturze. Jedyną rafą, na jaką natykają się takie szlachetne natury, jest własna ich uczciwość. Niech spotkają ubogą dziewczynę, zakochają się w niej, żenią się i trawią życie na borykaniu się między nędzą a miłością. Najpiękniejsza ambicja zatraca się w książce kuchennej.
Julian Desmarets wpadł z całym impetem na tę rafę. Jednego wieczora, spotkał u swego chlebodawcy młodą osobę cudownej piękności. Jedynie nieszczęśnicy wzrośli bez żadnego przywiązania, topiący w wytężonej pracy piękne godziny młodości, znają owe gwałtowne spustoszenia jakie sprawia miłość w ich samotnych, zapoznanych sercach. Są tak pewni swej miłości, tak szybko wszystkie ich siły skupiają się w kobiecie którą pokochali, iż w obecności jej doznają rozkosznych wzruszeń, często nie budząc sami żadnego. Egoizm jakże pochlebny dla kobiety, która umie odgadnąć to głęboko zagrzebane uczucie i te wstrząśnienia tak głębokie, iż trzeba im jakiegoś czasu aby się mogły wydobyć na wierzch. Biedacy ci, pustelnicy w pełni Paryża, znają wszystkie rozkosze pustelników i mogą czasami ulec pokusom; ale częściej bywają zwiedzeni, zdradzeni, niezrozumieni i rzadko im jest dane zebrać słodkie owoce tej miłości, która jest dla nich zawsze niby kwiat spadły z nieba.
Jeden uśmiech jego żony, sam dźwięk jej głosu, wystarczyły aby Julian Desmarets zakochał się bez pamięci. Szczęściem, skupiony ogień tej tajemnej miłość, zdradził się naiwnie przed tą, która go zrodziła. Wówczas te dwie istoty pokochały się głęboko. Aby wszystko wyrazie w jednem słowie, wzięli się bez wstydu oboje za ręce, wśród ludzi, niby dwoje dzieci, rodzeństwo, gdy chcą przebyć tłum; i każdy czyni im miejsce, patrząc na nie z podziwem. Młoda osoba znajdowała się w okropnem położeniu, w jakie egoizm rodziców wtrąca czasem dzieci. Nie miała nazwiska, a jej imię, Klemencja, jej wiek, stwierdzone były publicznym aktem. Co się tyczy majątku, był prawie żaden, Julian był uszczęśliwiony, dowiadując się o tych niedolach. Gdyby Klemencja należała do jakiejś możne, rodziny, zwątpiłby o tem by mógł uzyskać jej rękę; ale była biednem dziecięciem miłości, owocem jakiejś strasznej cudzołożnej namiętności.
Pobrali się. Tu zaczęła się dla Juliana serja pomyślnych wydarzeń. Wszyscy zazdrościli jego szczęściu a zawistni zarzucali mu że ma tylko szczęście nie licząc za nic jego charakteru i odwagi. W kilka dni po zamęściu Klemencji, matka jej, która publicznie uchodziła za jej chrzestną matkę, poleciła Julianowi aby kupił kancelarję agenta giełdowego, przyrzekając się wystarać o potrzebny fundusz. W owym czasie kancelarję taką można było nabyć niezbyt drogo. Wieczorem, w salonie jego pryncypała, bogaty kapitalista zaproponował Julianowi, na rekomendacje owej damy, niezmiernie korzystną kombinację, dostarczył mu potrzebnych funduszów, i zaraz nazajutrz uszczęśliwiony dependent kupił kancelarję swego szefa. W cztery lata Julian Desmarets stał się jednym z najbardziej wziętych i zamożnych finansistów, wielu poważnych klientów pomnożyło liczbę tych, których mu przekazał poprzednik. Budził zaufanie bez granic; ale w sposobie w jaki sypały się nań interesy, niepodobna mu było nie widzieć jakiegoś tajemnego wpływu, który zawdzięczał teściowej, lub też szczególnej opiece Opatrzności.
W trzy lata po ślubie Klemencja straciła chrzestną matkę. W tej chwili p. Julian (tak go nazywano, aby go odróżnić od starszego brata, któremu pomógł kupić kancelarję notarjalną w Paryżu), posiadał około dwustu tysięcy franków renty. Szczęście, jakiego zażywało to małżeństwo, było unikatem w Paryżu. Jeden z dawnych kolegów przypisywał pani Julianowej karjerę męża, którą tłómaczył jakąś możną a drogo okupioną protekcją. Potwarca legł w pojedynku. Głęboka i wzajemna miłość tej pary, miłość której nie ostudziło małżeństwo, budziła w świecie powszechny zachwyt, mimo iż drażniła wiele kobiet. Szanowano tę uroczą parę, rozrywano ją sobie. Kochano szczerze państwa Julianów, może dlatego, że niema nic milszego niż widzieć ludzi szczęśliwych; ale nigdy nie dali się długo zatrzymać w salonie, i umykali skwapliwie do swego gniazdka niby dwa zbłąkane gołębie.
To gniazdko, był to zresztą ładny i obszerny pałacyk przy ulicy Menars, gdzie poczucie artystyczne uszlachetniło ów zbytek, jaki finansiści tradycyjnie lubią roztaczać, i gdzie państwo Julianowie suto podejmowali gości, mimo iż życie światowe niezbyt im było po myśli. Bądź co bądź, Julian utrzymywał stosunki, wiedząc że wcześniej czy później są one w życiu potrzebne; ale i ona i on czuli się zawsze wśród ludzi niby cieplarniane rośliny wystawione na burzę. Przez zrozumiałą delikatność, Julian ukrył troskliwie przed żoną i potwarz i śmierć potwarcy, który omal nie zmącił ich szczęścia.
Artystyczna i wykwintna natura pani Julianowej lubowała się w zbytku. Mimo straszliwej lekcji owego pojedynku, parę nieostrożnych kobiet szeptało sobie do ucha, że pani Julianowa musi być często w kłopotach. Dwadzieścia tysięcy franków, które jej wyznaczył mąż na tualetę i drobne zachcianki, nie mogły, wedle ich obliczeń, starczyć jej wydatkom. Zauważono iż w domu otacza się większym wykwintem, niż kiedy idzie między ludzi. Lubiła się stroić tylko dla męża, chcąc mu dowieść, że on jest dla niej czemś więcej niż świat. Była to szczera miłość, miłość czysta, a zwłaszcza szczęśliwa, tak jak nią może być miłość publicznie tajemna. Toteż Julian, wciąż nie mąż ale kochanek, z każdym dniem bardziej rozkochany, szczęśliwy nawet z kaprysów żony, niespokojny był że ona ich nie miewa, jakgdyby to był objaw jakiejś choroby!
August de Maulincour miał nieszczęście skrzyżować się w swej drodze z tą miłością; zakochał się w pani Julianowej do szaleństwa. Jednakże, mimo iż nosił w sercu tę tak wzniosłą miłość, nie był śmieszny. Dopełniał wszystkich obowiązków życia wojskowego, ale stale, nawet wychylając szklaneczkę szampana, miał ów wyraz zadumy, ową cichą wzgardę świata, ową twarz zasnutą mrokiem, jaką, z rozmaitych przyczyn, miewają ludzie przeżyci, ludzie zmierżeni czczością istnienia, wreszcie ci którzy wyobrażają sobie że mają suchoty albo uroili sobie chorobę serca. Kochać bez nadziei, mieć wstręt do życia, to daje dziś pozycję socjalną. Otóż, zamach uknuty na serce jakiej monarchini przedstawiałby może więcej nadziei, niż ta szaleńcza miłość do kobiety szczęśliwej. Toteż Maulincour miał dość powodów, aby być poważnym i ponurym. Z królową można bodaj liczyć na próżność zrodzoną z jej potęgi, na zawrót głowy któremu się podlega na wyżynach; ale bogobojna mieszczaneczka jest jak jeż, jak ostryga w swej twardej skorupie.
W tej chwili młody oficer znajdował się obok swej anonimowej kochanki, która nic nie wiedziała że dopuściła się podwójnej niewierności. Pani Julianowa siedziała w naiwnej pozie, prosta jak była zawsze, łagodna, pełna szlachetnej pogody. Jakąż przepaścią jest dusza ludzka! Zanim rozpoczął rozmowę, baron przyglądał się kolejno tej kobiecie i jej mężowi. Ileż refleksji przeszło mu przez głowę! Przeżył wszystkie Noce Younga w jednej chwili. Tymczasem muzyka rozległa się w salonach, światło lało się z tysiąca świec, był to prawdziwy bal bankiera, jedna z owych pysznych uczt, jakiemi ten świat złota usiłował urągać salonom w którym oszańcowała się arystokracja, nie przewidując, iż pewnego dnia finanse zaleją Luxemburg i zasiądą na tronie. Spiski tańczyły wówczas, równie obojętne na bankructwo władzy jak na przyszłe bankructwo banków. Złocone salony barona de Nucingen tchnęły tem gorączkowem życiem, tem pozornem bodaj rozbawieniem, jakie cechuje zabawy i uczty paryskie. Ludzie z talentem obdzielają tu swoim dowcipem głupców, a nawzajem głupcy użyczają im owej rozradowanej miny którą sami obnoszą po świecie. Dzięki tej wymianie, wszystko pulsuje życiem. Ale biesiada paryska zawsze podobna jest nieco do fajerwerku: dowcip, zalotność, uciecha, wszystko rozbłyska i gaśnie jak raca. Nazajutrz każdy zapomina swego dowcipu, swej zalotności i uciechy.
— Jakto! powiadał sobie August w konkluzji swych dumań, więc kobiety są istotnie takie, jak je maluje widam? Zapewne, wszystkie te, które tańczą tutaj, mniej są nieskazitelne niż nią jest na pozór pani Julianowa, a pani Julianowa przekrada się na ulicę Soly.
Ulica Soły to była jego choroba, od samego tego słowa ściskało mu się serce.
— Pani nigdy nie tańczy? spytał.
— Już trzeci raz pyta mnie pan o to od początku zimy, rzekła z uśmiechem.
— Ale mi pani może nigdy nie odpowiedziała.
— To prawda.
— Wiedziałem dobrze, że pani jest fałszywa, jak wszystkie kobiety...
Pani Julianowa wciąż się śmiała.
— Och, gdybym panu zdradziła prawdziwą przyczynę, wydałaby się panu śmieszna. Nie sądzę, aby było fałszem nie opowiadać tajemnic, z których świat zwykł się wyśmiewać.
— Wszelkie zwierzenie wymaga przyjaźni, której zapewne nie jestem godny. Ale pani może mieć tylko szlachetne tajemnice; sądzi pani zatem że byłbym zdolny żartować z rzeczy godnych szacunku?
— Owszem, rzekła, i pan i wszyscy. Śmiejecie się z naszych najczystszych uczuć: brukacie je. Zresztą nie mam tajemnic. Mam prawo kochać mego męża wobec świata, mówię to, dumna z tego jestem; i, jeżeli pan będzie drwił ze mnie skoro panu powiem że tańczę tylko z nim, będę miała najgorszą opinię o pańskiem sercu.
— Nigdy, od dnia ślubu nie tańczyła pani z kim innym niż z mężem?
— Nigdy. Jego ramię jest jedynem na którem się oparłam; nigdy nie czułam dotknięcia innego mężczyzny.
— Nawet lekarz nie badał pani pulsu?
— Widzi pan, już pan sobie drwi.
— Nie, pani; podziwiam i rozumiem. Ale pani pozwala słyszeć swój głos, ale pozwala się pani oglądać, ale... słowem pozwala pani naszym oczom podziwiać...
— Ach, to moja rozpacz, przerwała. Tak, chciałabym aby kobieta mogła żyć ze swoim mężem jak para kochanków; wówczas...
— Zatem dlaczego pani była, przed kilku godzinami, pieszo, przebrana, na ulicy Soly?
Co to jest ulica Soly? spytała.
I głos jej, tak czysty, nie zdradził żadnego wzruszenia; żaden muskuł twarzy nie drgnął, nie zaczerwieniła się, zachowała spokój.
— Jakto! nie była pani na drugiem piętrze w domu przy ulicy des Vieux-Augustins, na rogu ulicy Soly? Nie czekała na panią dorożka o dziesięć kroków i nie zajechała pani na ulicę Richelieu do modniarki, gdzie pani wybrała marabuty, które stroją obecnie tę głowę?
— Nie wychodziłam z domu dziś wieczór.
Tak kłamiąc, obojętna, roześmiana, wachlowała się; ale ktoby miał prawo dotknąć ręką jej kibici, jej pleców, uczułby może że są wilgotne. August przypomniał sobie lekcje widama.
— Panie, rzekła, jeżeli pan jest zdolny śledzić kobietę i podchwytywać jej sekrety, pozwoli pan sobie powiedzieć, że to jest bardzo, bardzo nieładnie. Ale czynię panu ten zaszczyt, że w to nie wierzę.
Baron odszedł, przystanął koło kominka i zadumał się. Spuścił głowę, ale oczy jego śledziły nieznacznie panią Julianową, która, nie wiedząc że widać ją w lustrze, rzuciła nań parę spojrzeń nabrzmiałych lękiem. Skinęła na męża, wstała i ujęła jego ramię, aby się przejść po salonach. Kiedy mijała pana de Maulincour, ten, wśród rozmowy z przyjacielem, rzekł głośno, jakby odpowiadając na pytanie.
— To kobieta, która z pewnością nie będzie spokojnie spała tej nocy...
Pani Julianowa zatrzymała się, zmiażdżyła go wzgardliwem spojrzeniem i poszła dalej, wiedząc że jedno spojrzenie więcej, gdyby je podchwycił jej mąż, mogło postawić na kartę i jej szczęście i życie dwóch ludzi. August, dławiąc wściekłość, wyszedł niebawem, klnąc się że przejrzy do dna tę tajemnicę. Nim wyszedł, szukał pani Julianowej aby ją ujrzeć jeszcze; ale znikła. Cóż za dramat, poczęty w tej nawskroś romansowej głowie, jak u wszystkich którzy nie zaznali miłości takiej o jakiej marzą! Ubóstwiał panią Julianową pod nową postacią, kochał ją w szale zazdrości, w obłędnych wzruszeniach nadziei. Sprzeniewierzając się mężowi, kobieta ta schodziła z piedestału. August mógł się oddać wszystkim upojeniom szczęśliwej miłości; wyobraźnia otwierała mu olbrzymie szranki rozkoszy posiadania. Słowem, o ile stracił anioła, odnajdował najrozkoszniejszego z szatanów.
Położył się, budując tysiące zamków na lodzie, tłómacząc panią Julianową jakiemś fantastycznem miłosierdziem w które nie wierzył. Następnie postanowił poświęcić się całkowicie od jutra dochodzeniu przyczyn i istoty węzła skrytego w tej tajemnicy. Była to niby powieść do przeczytania; lub raczej dramat, i to dramat w którym on miał swoją rolę.
Śliczna to rzecz rzemiosło szpiega, kiedy się je uprawia na własny rachunek i z pobudek jakiegoś uczucia. Czyż to nie znaczy kupić sobie rozkosze złodzieja pozostając uczciwym człowiekiem? Ale człowiek musi się pogodzić z tem, że będzie szalał z gniewu, wył z niecierpliwości, marznął z nogami w błocie, moknął i smażył się, że będzie łykał fałszywe nadzieje. Trzeba mu biec, na wiarę jakiejś informacji, do nieznanego celu, błądzić, kląć, wyśpiewywać w duchu błogie hymny; monologować wobec niewinnego przechodnia który patrzy na ciebie z podziwem; wreszcie tratować zacne przekupki i ich kosze, biegać, spoczywać, wystawać pod oknem, snuć tysiące domysłów... Ale to jest polowanie, polowanie w Paryżu, polowanie ze wszystkiemi swemi niespodziankami, tyle że bez psów, bez strzelby i bez trąbki! Można to porównać jedynie z życiem gracza. Tak, trzeba serca nabrzmiałego miłością i zemstą, aby się czaić w Paryżu, jak tygrys gotów skoczyć na ofiarę, a zarazem napawać się wszystkiemi właściwościami Paryża lub raczej jednej jego dzielnicy, przydając nowe zainteresowanie temu co już samo przez się jest tak zajmujące. Czyż nie trzeba wówczas zwielokrotnić swej duszy? żyć naraz tysiącem uczuć, tysiącem namiętności?
August de Maulincour rzucił się z pasją w tę płomienną egzystencję, chłonął wszystkie jej męki i wszystkie rozkosze. Puszczał się przebrany w Paryż, czatował u wszystkich rogów ulicy Pagevin lub des Vieux-Augustins. Biegł jak myśliwiec od ulicy de Menars do ulicy Soły, od ulicy Soly do ulicy de Menars, nieświadom ani swej zemsty, ani ceny jaka ma stać się nagrodą lub karą tylu starań, zabiegów i podstępów! A jednak nie doszedł jeszcze do tej niecierpliwości która skręca trzewia i zlewa ciało potem; błądził nie tracąc nadziei, myśląc że pani Julianowa nie odważy się przez pierwsze dni wrócić tam, gdzie ją przydybano. Toteż poświęcił te pierwsze dni na zbadanie wszystkich tajników ulicy. Jako nowicjusz w rzemiośle, nie śmiał wypytać ani odźwiernego ani szewca w domu do którego weszła pani Julianowa; ale miał nadzieję stworzyć sobie obserwatorjum w domu położonym nawprost tajemniczego mieszkania. Badał teren, chciał pogodzić przezorność i gorączkę, miłość i tajemnicę.
W pierwszych dniach marca, zatopiony w planach, które obmyślał aby zadać stanowczy cios, opuściwszy teren operacyjny po wytrwałych czatach, które go jeszcze do niczego nie doprowadziły, wracał około czwartej do siebie, wezwany jakąś sprawą służbową, kiedy na ulicy Coauillière złapał go ulewny deszcz. Była to ulewa od której wzbierają w jednej chwili rynsztoki, a każda ciężka kropla tworzy bańkę padając na kałuże tworzące się na ulicy. Wówczas trzeba przechodniowi zatrzymać się, schronić się do sklepu lub kawiarni, o ile jest dość zamożny aby opłacić tę musową gościnę; lub też, w razie konieczności, do bramy, schronienia ludzi biednych lub nędznie odzianych. Jakim cudem żaden malarz nie próbował jeszcze oddać fizjognomji garstki Paryżan skupionych w czas burzy pod ociekającą bramą? Gdzie znaleźć bogatszy obraz? Tu poeta albo filozof, który przygląda się z rozkoszą bądź to smugom jakiemi deszcz przecina szare tło; bądź kłębom białej wody, które wiatr toczy niby świetlny pył po dachach; bądź kapryśnym siklawom kipiących, spienionych strumieni: tysiąc podobnie cudownych błahostek, oglądanych z rozkoszą przez tych amatorów, mimo szturchnięć miotłą, któremi ich raczy odźwierny. Dalej przechodzień rozmowny, który klnie, wyrzeka i gwarzy ze stróżką wspartą na miotle niby grenadjer na fuzji; i biedak malowniczo przylepiony do muru, bez troski o swoje łachy nawykłe do poniewierki; i erudyta który bada, sylabizuje lub czyta afisze nie doczytując do końca; i żartowniś dworujący sobie z ludzi którym zdarzyło się potknąć na ulicy, śmiejący się z zachlapanych kobiet i strojący miny do osób wyglądających oknem; i milczący, który spogląda we wszystkie okna, na wszystkie piętra; i spekulant zbrojny w sakwę lub obarczony pakunkiem, oceniający deszcz z punktu strat i zysków; i uprzejmy, który wpada jak bomba mówiąc: „Och, cóż za czas, moi państwo“! i kłania się wszystkim; wreszcie prawdziwy mieszczuch paryski, człowiek z parasolem, znawca odmian atmosferycznych, który przewidział ulewę, wyszedł mimo ostrzeżeń żony, i spoczywa obecnie na krześle odźwiernego.
Zależnie od swego charakteru, każdy członek tego przygodnego towarzystwa spogląda w niebo, skacze z kamienia na kamień aby się nie zabłocić, lub dlatego że się spieszy, lub ponieważ widzi że inni idą mimo wiatru i wody; lub ponieważ dziedziniec domu gdzie się schronił jest wilgotny i grozi tem pewniejszym katarem. Z deszczu pod rynnę, jak mówią. Każdy ma swoje pobudki. Zostaje jedynie człowiek przezorny, człowiek, który, nim puści się w drogę, chce doczekać paru błękitnych okienek między poszarpanemi chmurami.
Maulincour schronił się tedy, wraz z całą galerją rozmaitych typów, do sieni wielkiego domu, którego dziedziniec podobny był do wielkiego komina. Wśród tych wilgotnych i zielonkawych murów było tyle rynien i ścieków i tyle pięter w czterech oficynach, iż rzekłbyś wodotryski w Saint-Cloud! Woda spływała ze wszystkich stron; kipiała, pieniła się, szumiała; czarna, biała, niebieska, zielona; skrzypiała, kłębiła się pod miotłą odźwiernej, starej bezzębnej baby, oswojonej z ulewą, która pozwalała jej wymieść na ulicę tysiące odpadków, streszczających życie i obyczaje każdego z mieszkańców. Były tam skrawki perkalu, liście herbaty, wypełzłe, zniszczone płatki sztucznych kwiatów, obierki z jarzyn, papiery, wióry metalu. Za każdym zamachem miotły, stara obnażała duszę rynsztoka, czarną pociętą w kostkę szczelinę, nad którą znęca się plemię stróżów. Biedny kochanek spoglądał na ten obraz, jeden z tysiąca tych, jakie wciąż zmieniający się Paryż roztacza codzień; ale oglądał go machinalnie, jak człowiek zatopiony w myślach. Naraz, podniósłszy głowę, spotkał się nos w nos z człowiekiem który właśnie szedł.
Był to, z pozoru przynajmniej, żebrak, ale nie żebrak paryski, istota bez nazwy w ludzkim języku. Nie; człowiek ten stanowił nowy typ, poza wszelkiemi pojęciami jakie budzi to słowo żebrak. Nieznajomy nie odznaczał się owym swoistym charakterem paryskim, widnym w owych nędzarzach, których Charlet odtwarzał z rzadkim darem obserwacji: gminne twarze unurzane w błocie, głos ochrypły, nos czerwony i gąbczasty, bezzębna a mimo to groźna szczęka; ludzie pokorni i straszni... Błyszcząca w ich oczach inteligencja zdumiewa i niepokoi. Cera u tych plugawych włóczęgów bywa szorstka, spękana, przekrwiona, czoło pokryte naroślami; włosy rzadkie i brudne, nakształt peruki porzuconej w rynsztoku. Wszyscy weseli w swojem plugastwie i plugawi w swej wesołości, wszyscy naznaczeni piętnem rozpusty, uderzają swem milczeniem niby wyrzutem; postać ich zdradza przerażające myśli. Żyjąc między zbrodnią a jałmużną, nie znają wyrzutów; krążą ostrożnie dokoła szafotu, zaledwie ocierając się o niego, niewinni w swem zepsuciu a zepsuci w swej niewinności. Często budzą uśmiech, zawsze zadumę. Jeden ucieleśnia zwyrodniałą cywilizację, ogarnia wszystko: honor kaźni, ojczyznę, cnotę; i spryt pospolitej zbrodni, i finezje wytwornego przestępstwa. Drugi jest zrezygnowany, aktor głęboki lecz tępy. Wszyscy oni wzdychają do uczciwości i pracy, ale spycha ich w dawne błoto społeczeństwo, które nie chce dociekać ilu może być poetów, wielkich ludzi, ile bujnych i nieustraszonych natur wśród tych żebraków, tych cyganów Paryża; ludek nawskroś dobry i nawskroś zły, jak wszystkie masy które cierpiały; nawykły znosić bezprzykładne niedole, i dłonią złowrogiej konieczności spychany wciąż w błoto. Wszyscy oni mają jedno marzenie, jedną nadzieję, jedno szczęście: grę, loterję lub wino.
Nic z tego niesamowitego życia nie było w osobistości przylepionej wielce obojętnie do ściany, tuż obok pana de Maulincour, niby szkic skreślony przez zdolnego artystę na odwrotnej stronie któregoś z płócien stojących w pracowni. Był wysoki i chudy; obrzękła twarz wyrażała zimną i głęboką myśl. Ironiczna postawa oraz posępne spojrzenie niedopuszczały litości w sercu widza, którego wyższości nieznajomy wyraźnie i zasadniczo wzbraniał się uznać. Twarz była zapylona i blada; czaszka zaś, pomarszczona, łysa, przypominała jakby złom granitu. Kilka siwych kosmyków spadało na kołnierz brudnego i zapiętego pod szyję ubrania. Miał coś z Woltera i don Kiszota; był drwiący i melancholijny; wzgardliwy i pełen zadumy; robił wrażenie wpół obłąkanego. Widać było, że nie ma koszuli. Brodę miał długą. Nędzny czarny krawat, zużyty, podarty, okalał wydatną, silnie pomarszczoną szyję, splecioną z żył grubych jak postronki. Szeroka, czarna obwódka rysowała się pod oczami. Wyglądał conajmniej na sześćdziesiąt lat. Ręce miał białe i czyste. Buty starte na obcasach i dziurawe. Niebieskie spodnie, cerowane w wielu miejscach, były wytarte i zniszczone. Czyto że jego przemoczona odzież wydawała cuchnący fetor, czy że w zwyczajnym stanie wydzielał ową woń nędzy, którą mają nory paryskie — tak samo jak biura, zakrystje i przytułki mają swoją — ów zgniły i zjełczały zapach, o którym nic nie może dać pojęcia, — sąsiedzi opuścili miejsca i zostawili go samego. Objął ich, a potem oficera, spojrzeniem spokojnem i bez wyrazu. Było to owo sławne spojrzenie pana de Talleyrand; martwy i chłodny rzut oka, rodzaj nieprzeniknionej zasłony, pod którą silna dusza kryje głębokie wzruszenia oraz najściślejszy bilans ludzi, spraw i wypadków. Żaden mięsień twarzy nie drgnął. Usta i czoło pozostały niewzruszone; ale oczy opuściły się powolnym ruchem, szlachetnym i niemal tragicznym. W tym jednym ruchu jego zwiędłych powiek był cały dramat.
Widok tej stoicznej postaci wtrącił pana de Maulincour w dziwną zadumę, w której myśl, zacząwszy od prostego znaku zapytania, obejmuje wkońcu cały świat. Burza przeszła. Nieznajomy zniknął; p. de Maulincour ujrzał jedynie zdaleka poły jego surduta; ale, kiedy ruszył się z miejsca aby iść w drogę, znalazł pod nogami list, widocznie zgubiony przez kogoś. Domyślił się, że list należał do nieznajomego, widząc zdaleka iż wkłada do kieszeni chustkę. Oficer podniósł list aby go oddać właścicielowi, ale przeczytał mimowoli adres:
List nie miał żadnej pieczęci, adres zaś odmienił intencję pana de Maulincour; rzadko bowiem która namiętność nie staje się wkońcu nieuczciwa. Barona tknęło przeczucie, iż ten znaleziony list może mu oddać przysługę; pragnął, przy jego pomocy, zyskać wstęp do tajemniczego domu. Zamierzył oddać osobiście list nieznajomemu, nie wątpiąc że on mieszka w tym podejrzanym domu. Już podejrzenia, mgliste jak pierwsze brzaski dnia, nasunęły mu myśl o stosunkach między tym człowiekiem a panią Julianową.
Zazdrosny kochanek przypuszcza wszystko; i właśnie przypuszczając wszystko, wybierając najbardziej prawdopodobne domysły, sędziowie, szpiegi, kochankowie i myśliciele zgadują prawdę której szukają.
— Czy do niego ten list? Czy od pani Julianowej?
Tysiąc podobnych pytań nasunęła mu rozbujana wyobraźnia; ale przy pierwszych słowach uśmiechnął się. Oto dosłownie, w blasku swego naiwnego stylu, niechlujnej pisowni, ten list, do którego niepodobna nic dodać, z którego nie można było nic ująć (chyba sam list), ale który, przytaczając, trzeba było opatrzyć znakami pisarskiemi. Niema w oryginale ani przecinków, ani kropek, ani nawet wykrzykników; fakt ten wali w gruzy system kropeczek, któremi dzisiejsi autorowie silą się wyrazić bezmiar wielkiej namiętności: „Henryku, wśrud ofiar jakie sobie nałożyłam, było i to, aby nie pisywać do ciebie; ale nieprzeparty głos każe mi żucić ci w oczy krzywdy, któreś mi wyżądził. Wiem z gury, że twoja zakamieniała dusza nie raczy się mnie użalić. Twoje serce jest głóche na głos serca. Czy nie jest głóche i na krzyk natury? Ale mniejsza: muszę ci pokazać jak ochydnie sobie postompiłeś i w jakie ogropne wtrąciłeź mnie połorzenie. Henryku, wiedziałeś ile wycierpiałam za mój pierwszy błąd, i byłeś zdolny pogrążyć mnie w to samo nieszczęście i wydać mnie na paztfę rozpaczy i boleżci. Tak, widzę to, wiara że mam twoją miłość i szacunek, dała mi odwagę znoszenia mego losu. Ale dziś, curz mi zostaje? czy nie zabrałeś mi wszystkiego, co mi było najdroższe, wżyzdkiego co mnie wiązało do życia: rodzicuw, pżyjaciuł, onoru, dobrego imienia, wszyzdko ci poźfięciłam; została mi jedynie hańba, fstyd i — mówię to bez rumieńca — nędza. Brakło do mego nieżczęścia jedynie pewności tfojej wzgardy i nienawiści; teraz, kiedy mam tę pewność, będę miała odwagę spełnienia mego zamiaru. Postanowiłam już; honor mojej rodziny tego wymaga; połorzę tedy kres moim cierpieniom. Nie mów nic na to postanowienie, Henryku. Jest okropne, wiem o tem, ale mój stan mnie do niego zmusza.
Bez pomocy, bez oparcia, bez przyjaciela kturyby mie pocieszył, czysz mogę żyć? Nie. Los tak hce. Tak więc, za dwa dni, Henryku, za dwa dni Ida przestanie być godną twego szacunku; ale przyjm przysięgę jaką ci składam, rze mam spokojne sumienie, poniewasz nie przestałam być godną tfojej pszyjaźni! O Henryku, mój pszyjacielu — bo ja nigdy nie zmienię się dla ciebie — pszyrzecz mi, rze mi przebaczysz żemiosło jakie chcę obrać. Moja miłość dała mi odwagę, zachowa mnie w cnocie. Zresztą serce moje, pełne twego obrazu, będzie dla mnie obroną pszed upadkiem. Nie zapominaj nigdy, że muj los jest tfojem dziełem i osądź samego siebie. Oby niebo mogło ci zapomnieć tfoje zbrodnie, na kolanach błagam je o litość dla ciebie, bo do wszystkich nieszczęść brak mi jedynie tego, abym wiedziała rze ty jesteś nieszczęśliwy. Mimo nędzy w jakiej się znajduję, nie przyjęłabym nic od ciebie. Gdybyś mnie kochał, mogłabym przyjąć pomoc jako dar przyjaźni; ale nie hcę dobrodziejstwa zrodzonego z litości: przyjmując, byłabym nikczemniejsza niż ten ktoby mi żucił tę jałmużnę. Hcę cię prosić o jedną łaskę. Nie wiem jak długo przyjdzie mi zostać u pani Meynardie, bądź tak szlachetny i nie pszychoć tam. Twoje dwie ostatnie wizyty sprawiły mi ból, ktury długo będę pamiętać: nie hcę nic więcej mówić o tfojem postępowaniu. Nienawidzisz mnie, to słowo wyryte jest w mojem sercu i pszejmuje je zgrozą. Och, właśnie w chwili kiedy mi potrzeba siły, fszystko mnie opuszcza. Henryku, mój przyjacielu, zanim postawię zaporę między nami, daj mi ostatni dowód tfego szacunku; napisz do mnie, odpowiedz mi, powiedz że mnie szanujesz jeszcze choć mnie już nie kochasz. Mimo że oczy moje wciąsz godne są spojrzeć w twoje oczy, nie pragnę widzieć cię: lękam się mej słabości i mego przywiązania. Ale błagam, napisz słówko zaraz, da mi ono odwagę kturej potszebuje aby znieść moje cierpienia. Żegnaj, sprafco wszystkich moich nieszczęść, ale jedyny kochanku kturego serce moje wybrało i którego nie zapomni nigdy.
To życie młodej dziewczyny, której zawiedziona miłość, tragiczne szczęście, ból, nędza i straszliwa rezygnacja streszczały się w tak niewielu słowach; ten pokątny, ale tak nawskroś paryski poemat, wypisany w tym brudnym liście, uderzyły pana de Maulincour. Przyszło mu do głowy, czy też ta Ida nie jest jaką krewną pani Julianowej i czy ta wieczorna schadzka, której był przypadkowym świadkiem, nie wynikła z jakichś miłosiernych intencji. Żeby ten stary nędzarz miał uwieść Idę?... to byłby istny cud. Tak błądząc w labiryncie domysłów, które się krzyżowały i niweczyły nawzajem, baron zaszedł w pobliże ulicy Pagevin, gdzie, na rogu ulicy des Vieux-Augustins i ulicy Montmartre ujrzał dorożkę. Ta dorożka dała mu do myślenia.
— Byłażby to ona? pomyślał.
I serce zabiło mu gorączkowo. Pchnął drzwiczki opatrzone dzwonkiem, ale czyniąc to spuścił głowę z uczuciem jakiegoś wstydu; tajemny głos mówił mu: „Poco ty się wdzierasz w tę tajemnicę?“
Przebył kilka stopni i spotkał się nos w nos ze starą odźwierną.
— Czy pan Ferragus tutaj?...
— Nie znam...
— Jakto! Pan Ferragus nie mieszka tutaj?
— Żadnego takiego tu niema.
— Ależ, moja kobiecino...
— Nie jestem kobiecina, jestem odźwierna.
— Bo, proszą pani, podjął baron, ja mam list dla p. Ferragusa.
— A, jeżeli pan ma list, rzekła zmieniając ton, to zupełnie co innego. Zechce mi pan pokazać swój list?
August pokazał złożony list. Stara pokręciła głową; zawahała się, jakgdyby chciała opuścić swą izdebkę aby iść uprzedzić Ferragusa o tym nieprzewidzianym wypadku; poczem rzekła:
— No, to niech pan idzie. Musi pan wiedzieć, gdzie to jest...
Nie odpowiadając na pytanie, w którem mogła kryć się pułapka, oficer pomknął po schodach i żywo zadzwonił do drzwi na drugiem piętrze. Instynkt kochanka powiadał mu: „Ona tu jest“.
Nieznajomy z pod bramy, Ferragus, czyli sprafca nieszczęść Idy, otworzył sam. Miał na sobie szlafrok w kwiaty, białe flanelowe spodnie, ładne haftowane pantofle, twarz była wymyta na czysto. Pani Julianowa, która wychyliła głowę z drugiego pokoju, zbladła i osunęła się na krzesło.
— Co pani? wykrzyknął oficer biegnąc ku niej.
Ale Ferragus wyciągnął ramię i odepchnął natręta ruchem tak energicznym, że August miał uczucie jakgdyby uderzył piersią o sztabę żelazną.
— Za pozwoleniem, rzekł ów człowiek. Czego pan chce od nas? Kręci się pan w tych stronach od kilku dni. Czyś pan szpicel?
— Czy pan Ferragus?... spytał baron.
— Nie, panie.
— Mimo to, odparł August, muszę panu oddać ten papier; zgubił go pan w bramie, gdzieśmy się obaj schronili przed deszczem.
Tak mówiąc i podając list nieznajomemu, baron objął mimowolnym rzutem oka pokój, w którego progu przyjął go Ferragus. Urządzony był przyzwoicie, choć skromnie. Na kominku płonął ogień, tuż obok stał stół, którego dość suta zastawa nie godziła się z pozornem ubóstwem tego człowieka i ze skromną jego siedzibą. Wreszcie na kozetce w drugim pokoju dostrzegł baron kupę złota oraz usłyszał jakgdyby kobiecy płacz.
— Tak, to moje, dziękuję panu, rzekł nieznajomy odwracając się w sposób wyrażający chęć najrychlejszego pożegnania natręta.
Nazbyt zaciekawiony sam aby zwracać uwagę na głęboką uwagę z jaką mu się przyglądano, August nie widział magnetycznych niemal spojrzeń jakiemi pożerał go nieznajomy; gdyby był spotkał to oko bazyliszka, zrozumiałby niebezpieczeństwo! Zbyt wzruszony aby myśleć o sobie, August skłonił się, wyszedł i udał się do domu, próbując znaleść jakiś klucz do zagadki tych trojga osób: Idy, Ferragusa i pani Julianowej; było to tosamo, co starać się ułożyć drewienka łamigłówki chińskiej, nie znając sekretu tej zabawy. Ale pani Julianowa widziała go, pani Julianowa bywała tam, pani Julianowa skłamała! Maulincour postanowił wybrać się do niej nazajutrz; nie może go nie przyjąć, stał się jej wspólnikiem, umaczał palce w tej ciemnej intrydze. Już odgrywał w duchu rolę sułtana i myślał kategorycznie zażądać od pani Julianowej całej tajemnicy.
W owym czasie, Paryż miał gorączkę budowania. Jeżeli Paryż jest potworem, jest on z pewnością największym manjakiem wśród potworów. Miewa tysiączne kaprysy: to buduje jak wielki pan; to rzuca kielnię i wdziewa mundur; przebiera się od stóp do głów za narodowego gwardzistę, odbywa ćwiczenia i kopci tytoń, nagle, rzuca rewje i cygaro; to znów wpada w rozpacz, bankrutuje, sprzedaje meble na placu Châtelet, zgłasza upadłość; ale w kilka dni później łata dziury w swoich interesach, wydaje bal i tańczy. Jednego dnia je pełną gębą cukier lodowaty, wczoraj kupował akcje Weynen; dziś potwór cierpi na ból zębów i aplikuje sobie jakiś specyfik na wszystkich murach; jutro czyni zapasy ziółek piersiowych. Ma swoje manje miesięczne, sezonowe, roczne, jak i manje jednodniowe. W tej chwili zatem wszyscy coś budowali i burzyli, nie wiadomo jeszcze co. Niewiele było ulic, gdzieby nie było jakiegoś rusztowania z długich słupów, opatrzonego poprzecznemi deskami i wpuszczonego na każdem piętrze w mur zapomocą belek. Te wątłe rusztowania trzęsące się od jadących wozów, wzmocnione sznurem, białe od tynku, ledwie że ubezpieczone od powozów drewnianą ścianą, dawały złudzenie że poza niemi coś się buduje. Jest coś okrętowego w tych masztach, drabinach, linach, w krzykach murarzy.
Otóż, o kilkanaście kroków od pałacu Maulincour, wznosiło się oparkanienie dokoła domu, który budowano z ciosowego kamienia. Nazajutrz, w chwili gdy baron de Maulincour przejeżdżał kabrjoletem koło tego rusztowania, spiesząc do pani Julianowej, kamień o rozmiarach dwóch kwadratowych stóp, dojechawszy pod sam szczyt, wysunął się z pętli i spadł na kabrjolet miażdżąc lokaja stojącego z tyłu. Rozległ się okrzyk przerażenia; zadrżało rusztowanie i murarze na niem; jeden z murarzy, walcząc z niebezpieczeństwem życia, ledwie się trzymał na długiej tyce; zdawało się że i jego uderzył kamień. Zgromadził się tłum. Wszyscy murarze zeszli, krzycząc i klnąc że kabrjolet pana de Maulincour wstrząsnął ich żórawiem. Dwa cale dalej a kamień zmiażdżyłby głowę oficera. Lokaj nie żył, powozik był strzaskany. Wypadek ten przejął całą dzielnicę, dostał się do dzienników. P. de Maulincour, pewien że o nic nie potrącił, wniósł zażalenie, wdała się w to policja. Po przeprowadzeniu śledztwa, stwierdzono, że mały chłopiec, uzbrojony gontem, pełnił straż i krzyczał na przechodniów aby się oddalili. Na tem utknęła sprawa. P. de Maulincour przypłacił to stratą lokaja, strachem, i przeleżał kilka dni w łóżku, gdyż pudło kabrjoletu, łamiąc się, zadało mu kilka obrażeń; dostał przy tem gorączki z nerwowego wstrząsu. Nie był u pani Julianowej.
W dziesięć dni po wypadku, za pierwszym wyjazdem z domu, udał się do Lasku Bulońskiego w naprawionym kabrjolecie. Kiedy jechał ulicą de Bourgogne, w miejscu gdzie znajduje się ściek, nawprost Izby poselskiej, oś złamała się w samym środku. Baron jechał bardzo szybko; zaczem, wskutek tego złamania, oba koła zeszły się tak gwałtownie, iż byłyby mu strzaskały głowę; ocalił go daszek u czapki. Bądź co bądź, zranił się dość ciężko w bok. Po raz drugi w ciągu dziesięciu dni odwieziono go wpółmartwego zrozpaczonej babce. Ten drugi wypadek zbudził w nim pewne podejrzenia; wspomniał — ale ot tak, mglisto Ferragusa i panią Julianową. Aby rozjaśnić swoje domysły, zachował pękniętą oś i wezwał swego powoźnika. Powoźnik przyszedł, obejrzał oś, złamanie i wykazał panu de Maulincour dwie rzeczy. Po pierwsze, oś nie wyszła z jego pracowni; każdą, której dostarczał, znaczył grubo swemi inicjałami. Nie umiał sobie wytłómaczyć, w jaki sposób tę oś wstawiono w miejsce tamtej. Następnie, złamanie tej podejrzanej osi spowodowane było tem, że miejscami była ona „dęta“, wydrążona wewnątrz i nadwątlona w bardzo misterny sposób.
— Ba, panie baronie, rzekł, trzeba było djablego sprytu aby sporządzić taką oś, człowiek przysiągłby że to naturalne...
P. de Maulincour prosił powoźnika, aby nic nie wspominał o tej przygodzie; sam nie miał już wątpliwości. Te dwa usiłowane morderstwa były uknute ze zręcznością świadczącą o wrogich intencjach ludzi niepospolitych w swoim rodzaju.
— To wojna na śmierć i życie, powiadał sobie przewracając się po łóżku, istna wojna Indjan, podstępy, zasadzki, zdrady, i to wojna wydana w imieniu pani Julianowej. Cóż to za człowiek, do którego ona należy? Cóż za potęgą rozporządza ów Ferragus?
Mimo iż odważny i żołnierz, pan de Maulincour nie mógł w końcu wstrzymać się od drżenia. Wśród wszystkich tych oblegających go myśli, była jedna, wobec której znalazł się bez obrony i bez odwagi: czy jego tajemni wrogowie nie uciekną się w końcu do trucizny? Owładnął go lęk, który wzrósł jeszcze pod wpływem chwilowej niemocy, djety i gorączki. Wezwał staruszkę oddawna będącą w domu, kobietę mającą dlań uczucie iście macierzyńskie, wzniosłe w swej prostocie. Nie zwierzając jej swych obaw, zalecił jej aby kupowała dlań żywność potajemnie i codzień w innem miejscu; aby chowała wszystko pod kluczem i podawała sama nie pozwalając nikomu się zbliżyć. Słowem roztoczył najskrupulatniejsze środki bezpieczeństwa. Był w łóżku, sam, chory; mógł tedy rozmyślać dowoli o własnej obronie: w takiej potrzebie egoizm ludzki jest natyle jasnowidzący aby nie przepomnieć niczego. Ale życie nieszczęsnego chorego zatrute było obawą; podejrzenie zabarwiło każdą godzinę posępnym mrokiem. Bądź co bądź, te dwie lekcje morderstwa nauczyły go elementarnej cnoty męża Stanu: zrozumiał konieczność udawania, jakie trzeba rozwijać w grze wielkich interesów życiowych. Zmilczeć swą tajemnicę, to jeszcze nic; ale milczeć zawczasu, umieć zapomnieć o jakiejś rzeczy na trzydzieści lat, jeśli trzeba, na sposób Alego paszy, aby sobie zapewnić zemstę obmyślaną przez trzydzieści lat, to piękna sztuka w kraju gdzie mało który mężczyzna umie coś ukryć przez trzydzieści dni.
P. de Maulincour żył tylko panią Julianową. Wciąż roztrząsał sposoby, jakich mógłby użyć w tej podziemnej walce, aby pokonać nieznanych wrogów.
Zdławiona jego miłość do tej kobiety rosła od wszystkich przeszkód. Pani Julianowa wciąż była obecna w jego myślach i w jego sercu, ponętniejsza przez swoje domniemane skazy, niż przez niewątpliwe cnoty, które uczyniły mu z niej bóstwo.
Pragnąc zbadać pozycje nieprzyjaciela, chory osądził, iż może bez niebezpieczeństwa wtajemniczyć starego widama w swój sekret. Komandor kochał Augusta tak, jak ojciec kocha dzieci swojej żony; sprytny, zręczny, miał zmysł dyplomatyczny. Wysłuchał barona, potrząsnął głową, poczem obaj złożyli radę wojenną. Zacny widam nie podzielił ufności swego młodego przyjaciela, kiedy August wyraził zdanie, iż w obecnych czasach policja i władze mają moc przeniknięcia wszelkich tajemnic, i że, gdyby trzeba było koniecznie się do nich uciec, znajdzie w tych instytucjach potężnych sprzymierzeńców.
Starzec odpowiedział: „Policja, drogie dziecko, to istota najmniej sprytna na świecie, władze zaś są czemś niezmiernie wątłem tam gdzie chodzi o sprawy życia prywatnego. Ani policja ani władza nie umieją czytać w głębi serc. To, czego słusznie się od nich żąda, to przeniknięcie przyczyn danego faktu. Otóż policja i rząd są absolutnie niezdatne do tego zadania; brak im zasadniczo owego osobistego interesu, który odsłania wszystko temu, który potrzebuje wszystko wiedzieć. Żadna moc ludzka nie przeszkodzi mordercy lub trucicielowi dotrzeć do serca władcy lub też do żołądka spokojnego człowieka. Namiętności, — oto prawdziwa policja“.
Komandor usilnie zalecił baronowi, aby się udał do Włoch, z Włoch do Grecji, z Grecji do Syrji, z Syrji do Azji, i aby nie wracał, zanim nie przekona tajemnych wrogów o swoim żalu, i nie zawrze z nimi niejako milczącego pokoju. Inaczej niech siedzi w domu, nawet w swoim pokoju, gdzie może się zabezpieczyć od zamachów tego Ferragusa; a z domu niechaj wyjdzie jedynie poto, aby go zmiażdżyć z całą pewnością.
— Nie trzeba tykać wroga, chyba aby mu ściąć głowę, rzekł poważnie.
Bądź co bądź, starzec przyrzekł swemu benjaminkowi, że użyje całej chytrości, aby, nie narażając nikogo, zbadać pozycje nieprzyjaciela, obliczyć wszystko i przygotować zwycięstwo. Komandor miał u siebie starego ex Figara, najzmyślniejszą małpę jaka kiedykolwiek oblekła twarz ludzką, niegdyś sprytnego jak djabeł, obrotnego jak galernik, zwinnego jak złodziej, przebiegłego jak kobieta. Człowiek ten zardzewiał dla braku okazji, od czasu przeobrażenia Paryża, w którym lokaje ze starej komedji zostali bez zastosowania. Ten emerytowany Skapen przywiązany był do swego pana jak do bóstwa; przytem chytry widam pomnażał co rok płacę swego totumfackiego o dość znaczną sumkę, co umacniało jeszcze jego wrodzone przywiązanie. Dzięki temu starzec cieszył się opieką, jakiej najbardziej miłująca kochanka nie roztoczyłaby dla swego chorego przyjaciela. Tej oto perle starych kamerdynerów, szczątkowi minionego wieku, słudze nieprzedajnemu dla braku niezaspokojonych namiętności, zawierzył się komandor a wraz z nim i p. de Maulincour.
— Pan baron zepsułby wszystko, rzekł ów geniusz liberji wezwany na radę. Niech pan je, pije i śpi spokojnie. Biorę wszystko na siebie.
W istocie, w tydzień po konferencji, w chwili gdy p. Maulincour, zupełnie przyszedłszy już do zdrowia, jadł śniadanie w towarzystwie babki i widama, Justyn wszedł aby złożyć raport. Następnie, skoro starsza pani udała się do swoich pokojów, rzekł z ową fałszywą skromnością w jaką lubią się stroić ludzie niepospolici:
— Wróg, który ściga pana barona, nie nazywa się Ferragus. Ten człowiek, ten djabeł, nazywa się Gracjan Henryk Wiktor Jan Józef Bourignard. Imć Gracjan Bourignard jest-to ex-przedsiębiorca budowlany, niegdyś bardzo bogaty, a zwłaszcza jeden z najładniejszych chłopców w Paryżu, Lowelas zdolny uwieść Grandissona. Tu kończą się moje informacje. Był prostym robotnikiem, a towarzysze zakonu Płomiennych wybrali go w swoim czasie na wodza pod mianem Ferragusa XXIII-go. Policja powinnaby to wiedzieć, gdyby przeznaczenie policji było wogóle wiedzieć cokolwiek. Człowiek ten przeprowadził się, nie mieszka już przy ulicy des Vieux-Augustins: gnieździ się obecnie przy ulicy Joquelet. Pani Julianowa Desmarets odwiedza go często; dość często jej mąż, udając się na giełdę, odwozi ją na ulicę Vivienne lub też ona odprowadza męża na giełdę. Pan widam zna zbyt dobrze te rzeczy, aby żądał odemnie bym mu powiedział czy to mąż wodzi żonę, czy żona męża; ale pani Julianowa jest tak ładna, że trzymałbym za nią. Wszystko to jest zupełnie ścisłe. Mój Bourignardek grywa często pod numerem 129. Jestto, z przeproszeniem pańskiem, urwis który lubi kobietki i który ma wcale pańskie formy. Zresztą wygrywa często, przebiera się jak aktor, maluje sobie gębę jak mu się spodoba i prowadzi życie najosobliwsze w świecie. Jestem pewien że ma kilka mieszkań, i że umyka się wszelkiej urzędowej kontroli. Mimo to, jeżeli jaśnie pan sobie życzy, można się go pozbyć w przyzwoity sposób, zważywszy jego nawyki. Zawsze jest łatwo sprzątnąć człowieka który lubi kobietki. Tyle wiem, że jegomość zamyśla się jeszcze raz przeprowadzić. Czy p. widam i p. baron mają mi jeszcze coś do rozkazania?
— Justynie, rad jestem z ciebie, nie posuwaj się dalej bez rozkazu, ale czuwaj nad wszystkiem, tak aby p. baron mógł być bez obawy. — Moje drogie dziecko, dodał widam zwracając się do Augusta, wróć do swego życia i zapomnij o pani Julianowej.
— Nie, nie, rzekł August, nie ustąpię pola Gracjanowi Bourignard, muszę go dostać, i panią Julianową także....
Wieczorem, baron August de Maulincour, świeżo awansowany w kompanji przybocznej gwardji, udał się na bal do Élisée-Bourbon, do księżnej de Berri. Tam z pewnością nie mogło mu grozić żadne niebezpieczeństwo. Mimo to, baron dopytał się tam sprawy honorowej, i to takiej, której niepodobna było załagodzić. Przeciwnik, margrabia de Ronquerolles, miał wszelkie powody żywić niechęć do Augusta, a to z przyczyny jego dawnego stosunku z siostrą pana de Ronquerolles, hrabiną de Sérizy. Dama ta, która nie lubiła niemieckiego sentymentalizmu, była tem surowsza w pozorach skromności. Przez jakąś niewytłómaczoną fatalność, August pozwolił sobie na niewinny żarcik, którym pani de Sérizy uczuła się mocno dotknięta a o który brat jej się obraził. Wyjaśnienie odbyło się w rogu salonu, półgłosem. Jak, ludzie dobrze wychowani, dwaj przeciwnicy nie robili hałasu. Dopiero nazajutrz dzielnica Saint-Honoré, Saint-Germain i zamek zaczęły mówić o tem zajściu. Broniono bardzo gorąco pani de Sérizy, a wszystkie winy składano na Augusta. Wdały się w to wysokie osobistości. Panom de Maulincour i de Ronquerolles dano za świadków osoby wielce poważne; dołożono wszystkich starań aby żaden z nich nie przypłacił tego życiem. Kiedy August znalazł się w obliczu przeciwnika, hulaki któremu wszakże nikt nie odmawiał poczucia honoru, nie mógł uwierzyć, aby i on miał być narzędziem Ferragusa, wodza Płomiennych; ale jakieś niewytłómaczone poczucie parło go do tego aby zadać margrabiemu pytanie:
— Panowie, rzekł do świadków, nie odmawiam oczywiście wymiany kul z margrabią de Ronquerolles; ale przedtem oświadczam że zawiniłem, przeproszę go w formie której odemnie zażąda, publicznie nawet jeżeli zechce, ponieważ tam gdzie chodzi o kobietę, nic, mojem zdaniem, nie może ubliżyć człowiekowi honoru. Odwołuję się tedy do jego rozsądku i szlachetności; czyż nie jest niedorzecznością bić się i narażać na szwank dobrą sprawę?...
P. de Ronquerolles nie zgodził się na taką ugodę; wówczas baron, tknięty już podejrzeniem, zbliżył się do przeciwnika.
— Więc dobrze, panie margrabio, rzekł, daj mi pan wobec tych panów szlacheckie słowo honoru, że w całej tej sprawie nie powoduje tobą inna pobudka zemsty prócz tej którą wysunięto publicznie?
— Panie baronie, odmawiam panu prawa stawiania mi takich pytań.
I p. de Ronquerolles udał się na pozycję. Umówione było z góry, że przeciwnicy poprzestaną na wymianie jednego strzału. Mimo wyznaczonej odległości, wedle której śmierć pana de Maulincour była bardzo wątpliwa, aby nie rzec niemożebna, margrabia powalił przeciwnika. Kula przeszyła mu bok, na dwa palce pod sercem, ale szczęściem bez ciężkich obrażeń.
— Zbyt dobrze pan mierzy, rzekł oficer gwardji, jak na człowieka żądnego pomścić jedynie wygasłe uczucie.
P. de Ronquerolles myślał że August raniony jest śmiertelnie; słysząc te słowa nie mógł powstrzymać sardonicznego uśmiechu.
— Siostra Juliana Cezara nie może być podejrzewana.
— Wciąż pani Julianowa! odparł August.
Zemdlał, nie dokończywszy cierpkiego żartu, który mu zamarł na ustach; ale, mimo że stracił dużo krwi, rana nie była groźna. Po dwóch tygodniach, w czasie których babka i widam otoczyli go owemi staraniami, jakich tajemnicę daje starcom wieloletnie doświadczenie, babka zadała mu okrutny cios. Zdradziła mu śmiertelny niepokój, jaki zasępił jej sędziwe dni. Otrzymała list podpisany literą F., opisujący jej punkt po punkcie szpiegostwo do jakiego poniżył się jej wnuk. W liście tym zarzucono panu de Maulincour postępki niegodne uczciwego człowiek. Postawił (powiadano) na ulicy de Menars, w miejscu gdzie znajduje się stacja dorożek, starą kobietę, zajętą napozór sprzedawaniem woźnicom wody dla pojenia koni, ale w istocie mającą za zadanie szpiegować kroki pani Julianowej Desmarets. Szpiegował najniewinniejszego człowieka pod słońcem aby przeniknąć jego tajemnice, gdy od tych tajemnic zależało życie lub śmierć kilkorga osób. On sam rozpoczął nieubłaganą walkę, w której, już ranny potrzykroć, padnie niechybnie, ponieważ zaprzysiężono jego śmierć: będzie się do niej dążyło wszelkiemi ludzkiemi sposobami. Nawet gdyby przyrzekł uszanować tajemnicę owych trojga osób, p. de Maulincour nie zdoła uniknąć swego losu; niepodobna bowiem uwierzyć słowu szlachcica zdolnego zniżyć się do roli szpicla; i dlaczego? aby zamącić bez przyczyny życie niewinnej kobiety i czcigodnego starca. List był niczem dla Augusta w porównaniu z tkliwemi wymówkami babki. Zdeptać prawa szacunku i ufności wobec kobiety, szpiegować ją nie mając praw potemu! A czyż godziłoby się szpiegować kobietę, której posiada się miłość? Był to istny potok owych niezbitych argumentów, które nigdy nie dowodzą niczego. Po raz pierwszy w życiu młody baron wpadł w straszny gniew, w ową furję, z której rodzą się najdonioślejsze postępki.
— Skoro to jest pojedynek na śmierć i życie, rzekł w końcu, trzeba mi starać się zabić mego wroga wszelkiemi sposobami jakie mi będą dostępne.
Natychmiast komandor udał się w imieniu pana de Maulincour do naczelnika prywatnej policji w Paryżu. Nie tykając nazwiska ani osoby pani Julianowej (mimo że ona była tajemnym węzłem tej przygody) zwierzył obawy, jakie budzi w rodzinie Maulincour nieznajoma osobistość, na tyle zuchwała, aby, w obliczu praw i policji, zaprzysiądz zgubę oficera gwardji. Urzędnik podniósł ze zdumienia zielone okulary, wytarł kilka razy nos i poczęstował widama tabaką. W poczuciu swojej godności widam wymówił się że nie zażywa, mimo że miał nos zatabaczony. Następnie naczelnik zanotował sobie szczegóły, i przyrzekł, że, przy pomocy Vidocqua i jego wyżłów, uwolni rychło rodzinę Maulincour od tego wroga; niema (powiadał) tajemnic dla paryskiej policji. W kilka dni potem naczelnik odwiedził widama w pałacu Maulincour; młody baron był już zupełnie wyleczony z ostatniej rany. Zaczem urzędnik podziękował w urzędowym stylu za wskazówki jakich mu raczono udzielić i oznajmił, że ów Bourignard jest to osobnik skazany na dwadzieścia lat ciężkich robót, który wszakże umknął szczęśliwie w czasie transportu więźniów z Bicêtre do Toulon. Od trzynastu lat policja daremnie sili się go ująć i wiadomo jej tylko, że zbrodniarz osiadł zuchwale w Paryżu, gdzie zdołał się ukryć przed najczynniejszym pościgiem, mimo że stale wmieszany był w rozmaite ciemne intrygi. Krótko mówiąc, człowieka tego, którego życie pełne jest najosobliwszych tajemnic, uda się niewątpliwie pochwycić w jednem z jego wielu mieszkań i oddać w ręce sprawiedliwości. Biurokrata zakończył swój urzędowy raport, oznajmiając panu de Maulincour, że, jeżeli przywiązuje do tej sprawy natyle wagi aby chcieć być świadkiem ujęcia Bouringnarda, niech przyjdzie nazajutrz o ósmej rano na ulicę Sainte-Foi, do domu pod wskazanym numerem. P. de Maulincour wolał nie szukać tej pewności, polegając, z ową ślepą wiarą jakiej zażywa policja w Paryżu, na czujności władz. W trzy dni potem, nie znalazłszy w dziennikach żadnej wzmianki o tem aresztowaniu, które powinnoby dostarczyć treści dla dość zajmującego artykuliku, p. de Maulincour uczuł się niespokojny; ale niepokój ten rozwiał się pod wpływem następującego listu:
„Mam zaszczyt oznajmić, że może pan już być wolny od wszelkich obaw tyczących wiadomej sprawy. Rzeczony Gracjan Bourignard, false Ferragus, zmarł wczoraj w swojem mieszkaniu przy ul. Joquelet nr. 7. Wątpliwość, jaką mogliśmy mieć co do jego tożsamości, znikła najzupełniej w obliczu faktów. Wysłaliśmy lekarza policyjnego, iżby wspólnie z lekarzem miejskim dokonał oględzin; naczelnik zaś policji bezpieczeństwa przeprowadził wszelkie badania dla osiągnięcia zupełnej pewności. Pozatem nieskazitelna opinia świadków, którzy podpisali akt zgonu, oraz świadectwo osób, które pielęgnowały rzeczonego Bourignarda w ostatnich momentach (między innemi czcigodny wikary kościoła Bonne-Nouvelle, któremu zmarły wyznał na spowiedzi swoje grzechy, umarł bowiem po chrześcijańsku), wszystko to nie pozwala nam zachować najmniejszych wątpliwości.
„Raczy pan baron przyjąć, etc.“.
P. de Maulincour, baronowa i widam odetchnęli z niewymowną ulgą. Dobra babcia uścisnęła ze łzami w oczach wnuka i poszła do kościoła podziękować Bogu. Zacna pani, która odprawiła nowennę za ocalenie Augusta, sądziła że to skutek jej modłów.
— Zatem, rzekł komandor, możesz teraz iść na ten bal, o którym mówiłeś; nie mam nic przeciwko temu.
P. de Maulincour tem bardziej tego pragnął, iż pani Julianowa miała być na balu. Bal ów wydawał prefekt departamentu Sekwany, u którego dwa światy Paryża spotykały się niby na neutralnym terenie. August przebiegał salony, nie mogąc dojrzeć kobiety, która wywarła tak wielki wpływ na jego życie. Znalazłszy się w pustym jeszcze buduarze, gdzie stoliki czekały na graczy, siadł na kanapie, oblegany najsprzeczniejszemi myślami snującemi się koło pani Julianowej. Naraz ktoś ujął młodego oficera za ramię; baron osłupiał, widząc nędzarza z ulicy Coquilliere, Ferragusa kochanka panny Idy, lokatora z ulicy Soly, Bourignarda z raportu Justyna, galernika zbiegłego władzom, wczorajszego nieboszczyka.
— Panie, ani jednego krzyku, ani słowa, rzekł Bourignard, którego poznał po głosie ale którego nie poznałby z pewnością nikt inny.
Ubrany był wykwintnie, miał na szyi order Złotego Runa i gwiazdą na fraku.
— Panie, ciągnął głosem świszczącym niby głos hjeny, usprawiedliwia pan wszystkie moje zamachy działając do spółki z policją. Zginiesz. Tak być musi. Czy kochasz panią Julianową? Czy ona cię kochała? Jakiem prawem chciałeś zmącić jej spokój, pokalać jej cześć?
Ktoś nadszedł. Ferragus wstał aby wyjść.
— Czy pan zna tego człowieka? spytał wchodzącego p. de Maulincour, chwytając Ferragusa za kołnierz.
Ale Ferragus uwolnił się bez trudu, ujął pana de Maulincour za włosy, i potrząsnął kilkakrotnie drwiąco jego głową.
— Trzebaż więc koniecznie ołowiu, aby tę głowę przywieść do rozsądku.
— Osobiście nie, odparł de Marsay, świadek tej sceny; ale wiem że to jest p. de Funcal, bardzo bogaty Portugalczyk.
P. de Funcal znikł. Baron puścił się za nim, nie mogąc go doścignąć, kiedy zaś znalazł się pod wjazdową kolumnadą, ujrzał w świetnym powozie Ferragusa który patrząc nań zaśmiał się szyderczo i odjechał szybkim kłusem.
— Błagam pana, rzekł August wracając do salonu i zwracając się do de Marsaya, gdzie mieszka p. de Funcal?
— Nie wiem, ale z pewnością tu pana objaśnią.
Baron, zwróciwszy się do prefekta, dowiedział się, że hrabia de Funcal mieszka w ambasadzie portugalskiej. W tej chwili, wciąż jeszcze z uczuciem lodowatych palców Ferragusa we włosach, ujrzał panią Julianową w całym blasku urody, świeżą, wdzięczną, pełną prostoty, jaśniejącą ową skromnością niewieścią, która podbiła jego serce. Istota ta była dla Augusta wcieleniem piekieł, budziła w nim już tylko nienawiść, a nienawiść ta przebijała się krwawa, straszna w jego spojrzeniach. Pochwycił chwilę, w której mógł przemówić do niej niesłyszany przez nikogo i rzekł:
— Pani, oto już trzeci raz ocalałem z rąk twoich zbirów...
— O czem pan mówi? odparła rumieniąc się. Wiem, że panu zdarzyły się przykre wypadki, z któremi szczerze współczułam; ale jakąż ja w tem mogłam odegrać rolę?
— Wiesz pani tedy, że człowiek z ulicy Soly nasłał na mnie zbirów!
— Panie!
— Pani, obecnie już nie ja sam zażądam od pani rachunku, nie z mego szczęścia, ale z mojej krwi...
W tej chwili zbliżył się Julian Desmarets.
— Co pan takiego mówi mojej żonie?
— Niech pan przyjdzie do mnie dowiedzieć się, jeżeli pan ciekawy.
I Maulincour wyszedł, zostawiając panią Julianową bladą, niemal zemdloną.
Mało jest kobiet, któreby się nie znalazły raz w życiu, z przyczyny niezaprzeczonego faktu, w obliczu pytania ścisłego, stanowczego, rozstrzygającego, jednego z owych nielitościwych pytań, których sama obawa przyprawia o zimny dreszcz, których pierwsze słowo wchodzi w serce niby ostrze sztyletu. Stąd ten aksjomat: Każda kobieta kłamie. Kłamstwo światowe, kłamstwo powszednie, kłamstwo szczytne, kłamstwo ohydne, ale konieczność kłamstwa. Następnie, raz przyjąwszy ten mus, czyż nie trzeba umieć kłamać dobrze? Kobiety cudownie kłamią we Francji. Obyczaje nasze tak dobrze uczą je szalbierstwa! Wreszcie kobieta jest tak naiwnie bezczelna, tak ładna, tak wdzięczna, tak szczera w kłamstwie; tak dobrze rozumie jego pożytek dla uniknięcia zderzeń które zmiażdżyłyby jej szczęście, że kłamstwo jest jej potrzebne niby wata w którą wkłada swoje kosztowności. Kłamstwo staje się tedy dla niej istotą języka, a prawda tylko wyjątkiem; kobiety mówią prawdę, tak jak są cnotliwe, z kaprysu lub przez wyrachowanie. Zależnie od charakteru, niektóre kobiety kłamiąc śmieją się; inne płaczą, inne robią się poważne, inne gniewają się. Zacząwszy od udawania obojętności na hołdy które im najwięcej pochlebiają, kłamią w końcu często wobec samych siebie. Któż nie podziwiał ich pozornego spokoju w chwili gdy drżą o tajemne skarby swej miłości? Któż nie obserwował ich swobody, naturalności, pogody ducha, w największych trudnościach życia? Ani śladu przymusu: kłamstwo płynie tak, jak śnieg spada z nieba. A jak bystro umieją przejrzeć prawdę u drugich! Z jakim sprytem posługują się najprostszą logiką wobec gorączkowego pytania, które zawsze im zdradzi tajemnicę u mężczyzny dość naiwnego aby pytać! Pytać kobietę, czyż to nie znaczy wydać się jej w ręce? Czyż nie dowie się wszystkiego co chcemy przed nią ukryć i czyż nie będzie umiała zmilczeć mówiąc?
I są ludzie, którzy mają pretensję walczyć z Paryżanką i z kobietą, która umie się wznieść ponad ciosy sztyletu, odpowiadając: Jesteś bardzo ciekawy? Co ci na tem zależy? Czemu chcesz wiedzieć? A! jesteś zazdrosny? A gdybym nie zechciała odpowiedzieć? słowem z kobietą, która posiada stotrzydzieści siedem sposobów powiedzenia nie, a nieprzeliczone warjanty powiedzenia tak. Traktat o nie i tak, czyż to nie jest jedno z najpiękniejszych dzieł dyplomatycznych, filozoficznych, logograficznych i moralnych, jakie nam pozostały do ziszczenia? Ale, aby spełnić to piekielne dzieło, czyż nie trzebaby geniusza androgynicznego? Toteż nikt nigdy nie pokusi się o nie. Przytem, ze wszystkich niewydanych dzieł, czyż to nie jest najbardziej znane kobietom, najlepiej przez nie praktykowane? Czy zgłębialiście kiedy pozę, gest, disinvolturę kłamstwa? Rozważcie.
Pani Desmarets siedziała w prawym rogu karety, mąż w lewym. Zdoławszy opanować wzruszenie, pani Julianowa udawała spokój. Mąż nie rzekł nic i jeszcze nic nie mówił. Patrzał przez szybę na czarne masy milczących domów, koło których przejeżdżali; ale nagle, niby party stanowczą myślą, na zakręcie jakiejś ulicy, przyjrzał się żonie. Mimo suto podbitego futra w które się zawinęła, widocznie było jej zimno; wydała mu się zadumana, może w istocie była zadumana... Ze wszystkich rzeczy zdolnych się udzielać, zaduma i powaga są najzaraźliwsze.
— Co mógł powiedzieć p. de Maulincour co cię tak żywo obeszło, i o co mam się go spytać?
— Ależ... nic ci nie może powiedzieć, czegobym ja ci nie powiedziała teraz, odparła.
Następnie, z owym kobiecym sprytem który zawsze jest pewną ujmą dla cnoty, pani Julianowa czekała drugiego pytania. Mąż odwrócił głowę i dalej przyglądał się sylwetom domów. Jedno pytanie więcej czyż nie byłoby podejrzeniem, brakiem wiary? Podejrzewać kobietę jest zbrodnią przeciw miłości; Julian już zabił człowieka, nie zwątpiwszy o żonie. Klemencja nie znała całej siły szczerego uczucia, głębokich pytań zawartych w milczeniu męża, taksamo jak Julian nieświadom był wzniosłego dramatu, który ściskał serce jego Klemencji. I powóz toczył się przez milczący Paryż, unosząc dwoje małżonków, dwoje kochanków którzy się ubóstwiali, a którzy, lekko wsparci o siebie na jedwabnych poduszkach, byli wszakże rozdzieleni przepaścią. Ileż takich dziwnych scen rozgrywa się w owych wykwintnych pojazdach wracających z balu między północą a drugą nad ranem, mówiąc jedynie o pojazdach których latarnie oświecają ulicę i wnętrze powozu, słowem o pojazdach legalnej miłości, gdzie pary mogą się kłócić nie lękając się wzroku przechodniów, ponieważ akt ślubny daje im prawo dąsać się, bić, ściskać kobietę w powozie i gdziekolwiek indziej! Ileż sekretów mogą podchwycić oczy pieszych przechodniów, owych młodych ludzi którzy przybyli na bal powozem, ale zmuszeni są, dla jakiejkolwiek przyczyny, wracać pieszo! Pierwszy to raz Julian i Klemencja jechali w ten sposób. Zazwyczaj mąż przytulał się do żony.
— Zimno dziś, rzekła pani Julianowa.
Ale mąż nie słyszał, przyglądał się czarnym szyldom nad sklepami.
— Klemencjo, rzekł wreszcie, daruj pytanie, które ci zadam.
Przybliżył się, ujął ją wpół i przyciągnął do siebie.
— Zaczyna się! pomyślała biedna kobieta.
— A więc, odparła uprzedzając pytanie, chcesz się dowiedzieć co mówił p. de Maulincour. Powiem ci, Julu, ale nie bez lęku. Mój Boże, czy my możemy mieć dla siebie tajemnice? Od paru chwil, widzę jak walczysz między poczuciem naszej miłości a mglistemi obawami; ale czyż to nasze poczucie nie jest jasne, a twoje podejrzenia czy nie zdają ci się bardzo ciemne? Czemu nie zostać w jasności, która ci jest miła? Kiedy ci opowiem wszystko, będziesz chciał wiedzieć więcej; a jednak ja sama nie wiem, co kryją dziwne słowa tego człowieka. Mogłoby z tego wyniknąć między wami jakieś nieszczęście.
Wolałabym raczej, abyśmy zapomnieli oboje o tej złej chwili. Ale w każdym razie przysięgnij mi zaczekać aż się ta szczególna sprawa wyjaśni w naturalny sposób. P. de Maulincour zarzucił mi, że trzy przypadki, o których słyszałeś: kamień, który spadł na jego służącego, rozbicie kabrjoletu, oraz pojedynek jego o panią de Sérizy, były wynikiem spisku, jaki ja uknułam przeciw niemu. Zagroził mi następnie, że odsłoni pobudki, jakie popychają mnie do tego aby go zamordować. Czy rozumiesz coś z tego wszystkiego? Zmięszałam się pod wrażeniem tej twarzy zmąconej szaleństwem, tych błędnych oczu i słów przerywanych gwałtownem wzruszeniem. Myślałam, że oszalał. Oto wszystko. A teraz, nie byłabym kobietą, gdybym nie spostrzegła, że od roku p. de Maulincour kocha się, jak to mówią, we mnie. Nigdy nie widział mnie inaczej jak na balu, rozmawiał ze mną o samych rzeczach bez znaczenia, ot zwykła rozmowa na balu. Może chce zasiać między nami niezgodę, aby mnie ujrzeć kiedyś samą, bez obrony. O, widzisz! Już marszczysz brwi. Och, jak ja serdecznie nienawidzę świata. Tacy jesteśmy szczęśliwi bez niego! poco go nam szukać? Julu, błagam cię, przyrzeknij mi, że zapomnisz o tem wszystkiem. jutro dowiemy się z pewnością, że p. de Maulincour oszalał.
— Cóż za szczególne rzeczy! myślał Julian wysiadając z powozu pod domem.
Podał rękę żonie, i oboje udali się do swoich pokoi.
Aby rozwinąć tę historję w całej prawdzie jej szczegółów, aby iść za jej biegiem po wszystkich jej ścieżynkach, trzeba tu zdradzić parę sekretów miłości, wślizgnąć się pod kotary sypialni, nie zuchwale, ale na sposób Trilby; nie spłoszyć ani Dugala ani Jeannie, nie wystraszyć nikogo, być tak niewinnym jak na to pozwala nasz szlachetny język francuski, a tak śmiałym, jak był pendzel Gerarda w jego obrazie Dafnis i Chloe. Sypialnia pani Julianowej to było sanktuarjum. Jedynie ona, jej mąż i panna służąca, mieli do niej przystęp. Dobrobyt posiada piękne przywileje, a najgodniejszemi zazdrości są te, które pozwalają rozwinąć uczucia w całej rozciągłości, ożywiać je ziszczeniem ich tysiącznych kaprysów, otoczyć je owym blaskiem który je powiększa, wykwintem który je oczyszcza, subtelnościami które przydają im jeszcze powabu. Jeżeli nienawidzisz obiadów na murawie i źle nakrytego stołu, jeżeli odczuwasz niejaką lubość widząc lśniący i biały obrus, zastawę ze srebra i kryształu, porcelanę nieskazitelnej czystości, stół inkrustowany złotem, bogato rzeźbiony, oświecony kryształowemi świecznikami, następnie pod srebrnemi herbowemi pokrywami cudy najwyszukańszej kuchni; wówczas, aby być konsekwentnym, powinienbyś zostawić izdebki na poddaszach, gryzetki na ulicy; zostawić poddasza, gryzetki, parasole, kalosze ludziom którzy jadają obiady w garkuchni. Tem samem powinniście zrozumieć miłość jako element który się rozwija w całym swoim wdzięku jedynie na puszystych dywanach, w opalowym blasku lampy, w dyskretnych i pokrytych jedwabiem ścianach, koło złoconego kominka, w pokoju głuchym na hałasy sąsiadów, ulicy, wszystkiego, dzięki żaluzjom, okiennicom, sutym portjerom. Trzeba zwierciadeł odbijających w nieskończoność kobietę którą chciałoby się zwielokrotnić i którą miłość często też powiela; dalej nizkich otoman; dalej łóżka podobnego do tajemnicy, której można się jedynie domyślać; trzeba dalej w tym zalotnym pokoiku futer na bose nogi, świec pod kloszami z kryształu i pod draperją z muślinu aby móc czytać o każdej godzinie nocy, i kwiatów od których nie boli głowa, i płócien których cienkość zadowoliłaby samą Annę Austrjacką. Pani Julianowa ucieleśniła ten rozkoszny program, ale to jeszcze nic. Każda kobieta ze smakiem potrafiłaby to samo, mimo że, bądź co bądź, w tem urządzeniu było piętno indywidualne, dające każdej ozdobie, każdemu szczegółowi coś, czego się nie da naśladować. Dziś bardziej niż kiedykolwiek włada fanatyzm indywidualności. Im bardziej prawa będą dążyły do niemożliwej równości, tem bardziej będą od niej uciekać obyczaje. Toteż ludzie bogaci zaczynają być we Francji bardziej wyszukani w swoich gustach i ramie swego życia niż kiedykolwiek od trzydziestu lat. Pani Julianowa wiedziała do czego zobowiązuje ten program i sharmonizowała wszystko ze zbytkiem, w którym tak jest miłości do twarzy. „Tysiąc pięćset franków i moja luba“, czyli miłość w chatce, to są gadania ludzi wygłodniałych, którym razowy chleb wystarcza zrazu, ale którzy, stawszy się smakoszami, o ile prawdziwie kochają, żałują w końcu skarbów gastronomji. Miłość nienawidzi pracy i nędzy. Woli raczej umrzeć, niż klepać biedę. Większość kobiet, wróciwszy z balu, chce się czemprędzej położyć, rozrzucają dokoła siebie suknie, nieświeże kwiaty, bukieciki o zwiędłym zapachu. Zostawiają trzewiczki na fotelu, kręcą się po pokoju w pantofelkach, wyjmują grzebienie, rozplatają warkocze nie myśląc o swoim wyglądzie. Mało im chodzi o to, że mąż widzi agrafki, podwójne szpilki, misterne grzebyki, które służyły za podporę wykwintnym budowlom uczesania lub stroju. Żadnych tajemnic, wszystko opada wówczas w oczach męża, żadnej barwiczki dla męża. Gorset — zazwyczaj gorset pełen sekretów — leży gdzieś porzucony, o ile zaspana panna służąca zapomni go zabrać.
Fiszbiny, potniki, oszukańcze gałganki, włosy kupione u fryzjera, cała fałszywa kobieta leży tam, rozrzucona. Disjceta membra poetae, sztuczna poezja, tak podziwiana przez tych, dla których ją poczęto, wypracowano, — ładna kobieta zawala wszystkie kąty. Uczuciom ziewającego męża jawi się wówczas prawdziwa kobieta, ziewająca również, zaniedbana i bez wdzięku, w pomiętym czepeczku na głowie, wczorajszym i jutrzejszym zarazem.
— Ba, panie mężu, jeżeli masz ochotę miąć co wieczór świeży czepeczek, powiększ mi pensję.
I oto życie w swoim realiźmie. Kobieta jest zawsze stara i odstręczająca dla męża, ale zawsze pod bronią, wykwintna i strojna dla tego drugiego, dla rywala wszystkich mężów, dla świata który spotwarza lub szarpie wszystkie kobiety. Ożywiona prawdziwą miłością — miłość bowiem ma, jak inne istoty, swój instynkt samozachowawczy — pani Julianowa postępowała zupełnie odmiennie. W stałych zdobyczach swojej miłości znajdowała siłę potrzebną do tych drobiazgowych starań, w których nigdy nie trzeba się zaniedbywać, ponieważ one przedłużają miłość. Te starania, te obowiązki, czyż nie płyną zresztą z godności osobistej, która tak stroi kobietę? Czy to nie jest kwestja delikatności? Czy to nie znaczy szanować w sobie kochaną istotę? Zatem, pani Julianowa wzbroniła mężowi wejścia do gabinetu gdzie zrzucała toaletę balową, skąd wychodziła przybrana na noc, tajemniczo przystrojona na tajemnicze uczty swego serca. Kiedy wchodziła do tego pokoju, zawsze wykwintna i pełna wdzięku, oczom Juliana jawiła się kobieta zalotnie spowita w śliczny peniuar, z włosami skręconemi poprostu w grube warkocze, nie obawiała się bowiem wydać ich na łup oczom i pieszczotom miłości. Widział kobietę pełną prostoty, a mimo to piękniejszą jeszcze dla niego niż dla świata; kobietę, która odświeżyła się kąpielą i której cała sztuka polegała na tem aby być bielszą niż jej muśliny, świeższą niż najdelikatniejsza perfuma, ponętniejszą niż najzręczniejsza kurtyzana, zresztą wciąż pełną miłości a tem samem wciąż kochaną. To cudowne zrozumienie roli kobiety było wielką tajemnicą Józefiny wobec Napoleona, jak niegdyś Cezonji wobec Gajusa Kaliguli, Djany de Poitiers wobec Henryka II. Ale, jeżeli system ten tak się opłacał kobietom liczącym siedem albo osiem lustrów, cóż za broń w rękach kobiety młodej! Mąż poddaje się wówczas z rozkoszą słodyczom swojej wierności.
Otóż po tej świeżej rozmowie, która ją ścięła przerażeniem i jeszcze budziła w niej najżywsze niepokoje, pani Julianowa przystąpiła ze szczególną dbałością do nocnej tualety. Chciała się zrobić i zrobiła się czarującą. Ścisnęła batysty peniuaru, odsłoniła gors, puściła wolno czarne włosy na pełne ramiona; wonna kąpiel dała jej ciału upajający zapach, bose nóżki tkwiły w aksamitnych pantofelkach. Silna swoim czarem, podeszła drobnym krokiem i położyła ręce na oczach Juliana, który stał zamyślony, w szlafroku, wsparty o kominek. Wówczas szepnęła mu do ucha, ogrzewając je swoim oddechem i gryząc koniuszkami zębów:
— O czem mój pan myśli?
Poczem, tuląc go zręcznie do siebie, spowiła go ramionami, aby go wyrwać złym myślom. Kobieta, która kocha, posiada całą inteligencję swojej władzy; a im jest cnotliwsza, tem bardziej działa jej zalotność.
— O tobie, odparł.
— Tylko o mnie?
— Tak!
— Och! bardzo śmiałe to tak.
Położyli się. Usypiając, pani Julianowa myślała.
— Stanowczo, ten Maulincour sprowadzi jakieś nieszczęście. Julian jest zadumany, roztargniony, trawią go jakieś myśli, których mi nie zwierza.
Była blisko trzecia rano, kiedy panią Julianową obudziło przeczucie, które ugodziło ją w serce podczas snu. Fizycznie i moralnie zarazem czuła nieobecność męża. Nie czuła już ramienia które Julian podkładał jej pod głowę, tego ramienia na którem spała szczęśliwa, spokojna od pięciu lat, i które nie nużyło się nigdy. Jakiś głos szeptał jej:
„Jul cierpi, Jul płacze...“
Podniosła głowę, siadła na łóżku, ujrzała miejsce męża puste i spostrzegła go przy ogniu, z nogami wspartemi o popielnik, z głową złożoną na grzbiecie głębokiego fotela. Łzy spływały po jego policzkach. Biedna kobieta żywo wyskoczyła z łóżka i przypadła jednym skokiem do kolan męża.
— Jul, co tobie? ty cierpisz? Mów! powiedz! powiedz mi! Mów, jeśli mnie kochasz!
W jednej chwili zasypała go setką słów wyrażających najgłębszą czułość.
Julian usiadł u stóp żony, ucałował jej kolana, ręce, i odpowiedział, pozwalając płynąć łzom.
— Klemencjo droga, ja jestem bardzo nieszczęśliwy! To nie jest miłość, nie ufać swojej kochance, a ty jesteś moją kochanką. Ubóstwiam cię i podejrzewam cię... Słowa tego człowieka dziś wieczór ugodziły mnie w serce, utkwiły tam mimo mej woli i dręczą mnie. Jest w tem jakaś tajemnica. Rumienię się, wstydzę, ale twoje wyjaśnienia nie zadowoliły mnie. Rozum podsuwa mi myśli, które miłość każe mi odtrącić. To jest okropna walka. Czy mogłem zostać tam, trzymając twoją głowę i podejrzewając w niej myśli, których nie znam?
— Och, wierzę ci, wierzę, wykrzyknął żywo, widząc że żona uśmiecha się smutnie i otwiera usta aby przemówić. Nie mów nic, nie wyrzucaj mi niczego. Najmniejsze słowo z twoich ust zabiłoby mnie. Zresztą, czy mogłabyś mi powiedzieć coś, czego jabym sobie nie powiedział od trzech godzin? Tak, od trzech godzin siedzę tutaj, patrząc na ciebie jak śpisz, tak piękna, podziwiając twoje czoło, tak spokojne i czyste. Och, tak, zawsze zwierzałaś mi wszystkie swoje myśli, nieprawdaż? Jestem sam w twojej duszy. Patrząc na ciebie, topiąc moje oczy w twoich, widzę w nich wszystko. Twoje życie jest wciąż równie czyste jak twoje jasne spojrzenie. Nie, niema tajemnicy za tą tak przejrzystą źrenicą.
Podniósł się nieco i ucałował jej oczy.
— Pozwól mi wyznać, droga istoto, że, od pięciu lat, jeżeli co pomnażało codzień moje szczęście, to to, że nie czułem w tobie żadnego z owych naturalnych uczuć, które zawsze coś kradną miłości. Nie miałaś ani siostry, ani ojca, ani matki, ani przyjaciółki, nie miałem tedy rywala w twojem sercu: byłem w niem sam. Klemencjo, powtórz mi wszystkie lube słowa, które mi tak często mówiłaś; nie łaj mnie, pociesz mnie, jestem nieszczęśliwy. Tak, mam sobie do wyrzucenia wstrętne podejrzenie, a ty nie masz w sercu nic coby cię paliło. Ukochana moja, powiedz, czy mogłem tak zostać przy tobie? W jaki sposób dwie głowy, tak zespolone z sobą, mogłyby zasnąć na jednej poduszce, gdy jedna cierpi, a druga jest spokojna?...
— O czem ty myślisz? wykrzyknął nagle, widząc Klemencję zamyśloną, zmięszaną i nie zdolną wstrzymać łez.
— Myślę o mojej matce, odparła poważnie. Nie zdolny jesteś pojąć, Julianie, bólu twojej Klemencji, zmuszonej przypominać sobie śmiertelne pożegnanie matki, słysząc zarazem twój głos, tę najsłodszą muzykę; myśleć o uroczystym uścisku lodowatych rąk umierającej, czując pieszczotę twoich dłoni w chwili gdy mnie przygniatasz dowodami twej lubej miłości.
Podniosła męża, objęła go, uścisnęła z nerwową siłą o wiele przewyższającą siłę mężczyzny, ucałowała mu włosy i oblała go łzami.
— Och! chciałabym aby mnie porąbano żywcem dla ciebie! Powiedz mi, że ci daję szczęście, że jestem dla ciebie najpiękniejszą, że jestem dla ciebie tysiącem kobiet. Jesteś kochany tak, jak nigdy nie będzie żaden mężczyzna. Nie wiem, co znaczą słowa obowiązek i cnota. Julu, ja kocham cię dla ciebie, jestem szczęśliwa że cię kocham, i będę cię kochała wciąż lepiej, aż do mego ostatniego tchnienia. Dumna jestem z mojej miłości, czuję że mi jest przeznaczone zaznać w życiu tylko jednego uczucia. To, co ci powiem, jest może okropne: rada jestem, że nie mam dzieci, i nie pragnę ich. Czuję się bardziej żoną niż matką. Powiedz, czy masz jeszcze obawy? Słuchaj mnie, kochanie moje, przyrzeknij mi zapomnieć, nie tę godzinę splecioną z czułości i wątpienia, ale słowa tego szaleńca. Julu, ja chcę tego. Przyrzeknij mi, że się z nim nie zobaczysz, że nie pójdziesz do niego. Mam przeświadczenie, że jeżeli postąpisz jeden krok dalej w tym labiryncie, stoczymy się w przepaść w której zginę, ale z twojem imieniem na ustach i z twojem sercem w sercu. Czemuż stawiasz mnie tak wysoko w swojej duszy, a tak nisko w rzeczywistości? W jaki sposób ty, który kredytujesz tylu ludziom ich majątek, nie uczyniłbyś mi jałmużny z podejrzenia; przy pierwszej sposobności w życiu, kiedy możesz mi dowieść wiary bez granic, miałbyś mnie kalać w swojem sercu! Mając wybór między szaleńcem a mną, wierzysz szaleńcowi!... Och, Jul....
Przerwała, odgarnęła włosy spadające jej na czoło i szyję, poczem z rozdzierającym akcentem dodała:
— Za wiele powiedziałam, jedno słowo powinnoby wystarczyć. Jeżeli w twojej duszy i na twojem czole pozostała bodaj najlżejsza chmurka, wiedz dobrze, ja to przypłacę życiem!
Nie mogła wstrzymać drżenia, zbladła.
— Och! zabiję tego człowieka, pomyślał Julian chwytając żonę i niosąc ją do łóżka. — Spijmy spokojnie, mój aniele, odparł, zapomniałem wszystkiego, przysięgam.
Klemencja usnęła z tem słodkiem i słodziej jeszcze powtórzonem słowem. Patrząc na śpiącą, Julian rzekł sobie w duchu:
— Ona ma słuszność: kiedy miłość jest tak czysta, posądzenie kazi ją. Dla tej duszy tak świeżej, dla tego tak delikatnego kwiatu, skażenie to śmierć.
Kiedy, między dwiema istotami kochającemi się bez granic, których życie stopione jest w każdej chwili, horyzont się zachmurzy, wówczas, mimo że chmura się rozproszy, w duszach zostaje jakiś ślad po niej. Albo czułość staje się żywsza, jak ziemia jest piękniejsza po deszczu, albo wstrząśnienie odzywa się jeszcze jak odległy grzmot na czystem niebie: ale niepodobna jest wrócić do dawniejszego życia. Miłość musi rosnąć albo zmniejszać się. Przy śniadaniu, państwo Julianowie odnosili się do siebie z czułością, która miała odrobinę przesady. Spojrzenia ich były pełne wymuszonej niemal wesołości; robili wrażenie ludzi żądnych oszukać samych siebie. Julian miał mimowolne wątpliwości, a żona jego miała niewątpliwie obawy. Mimo to, pewni siebie wzajem, spali w nocy. Czy to skrępowanie było wynikiem niedowierzania, wspomnieniem nocnej sceny? Nie wiedzieli sami. Ale kochali się, kochali się miłością zbyt czystą, aby wrażenie — okrutne wraz i dobroczynne — owej nocy nie miało zostawić jakichś śladów. Oboje pragnęli zatrzeć je, każde z nich pragnęło uczynić pierwszy krok; nie mogli się obronić od myśli o źródle pierwszego nieporozumienia. Dla kochających dusz, to nie jest jeszcze zgryzota, cierpienie jest jeszcze dalekie; ale jest w tem odcień smutku trudny do oddania. Jeżeli istnieją związki między barwami a drgnieniami duszy; jeżeli, jak twierdził ów ślepy cytowany przez Locke’a, szkarłat musi działać na wzrok w podobny sposób jak fanfara na słuch, wolno porównać ten odcień melancholji do barwy szarej. Ale miłość przyćmiona smutkiem, miłość której zostaje szczere poczucie zmąconego chwilowo szczęścia, daje rozkosze, które, mając coś z bólu i słodyczy, są zupełnie nowe. Julian wsłuchiwał się w głos żony, śledził jej spojrzenia z owem młodem uczuciem, które ożywiało go w pierwszych chwilach miłości. Wspomnienie pięciu lat niezmąconego szczęścia, piękność Klemencji, prostota jej uczucia, zatarły rychło ostatnie ślady męki.
Owo nazajutrz, to była niedziela, dzień wolny od giełdy i od interesów; małżeństwo spędziło tedy dzień razem, wnikając wzajem w swoje serca głębiej niż kiedykolwiek, podobni dwojgu dzieci, które w chwili lęku tulą się do siebie, przyciskają się i obejmują, zbliżając się instynktownie. W życiu we dwoje są owe dni zupełnie szczęśliwe, zrodzone z przypadku, nie łączące się ani z wczoraj ani z nazajutrz, krótkotrwałe kwiaty!... Julian i Klemencja napawali się tym dniem z rozkoszą, jakgdyby przeczuwali, że to ostatni dzień ich miłosnego życia. Jakież miano dać owej nieznanej potędze, która przyspiesza krok podróżnych, zanim niebo zapowiada burzę, która daje zabłysnąć życiem i pięknością umierającemu na kilka dni przed śmiercią i podsuwa mu lube projekty; która każe uczonemu podkręcić lampę mimo iż świeci jeszcze doskonale, która każe matce lękać się zbyt głębokiego spojrzenia jakiem przenikliwy człowiek obejmie jej dziecko? Ulegamy wszyscy temu wpływowi w wielkich momentach naszego życia, a nie nazwaliśmy go jeszcze ani nie zbadali: to więcej niż przeczucie, a jeszcze nie widzenie.
Wszystko szło dobrze aż do nazajutrz. W poniedziałek, Julian Desmarets, zmuszony udać się na giełdę o zwykłej godzinie, zaszedł, wedle zwyczaju, spytać żony, czy chce skorzystać z powozu.
— Nie, rzekła, za brzydko jest na przechadzkę.
W istocie deszcz lał jak z cebra. Było około wpół do drugiej, kiedy Desmarets udał się do Sądu i do Skarbu. O czwartej, wychodząc z giełdy, spotkał się nos w nos z panem de Maulincour, który oczekiwał go z gorączkowym uporem, zrodzonym z nienawiści i zemsty.
— Mam panu udzielić ważnych wiadomości, rzekł oficer ujmując finansistę pod ramię. Niech pan posłucha. Jestem zbyt uczciwym człowiekiem, aby się uciekać do anonimowych listów, które zmąciłyby pański spokój; wolałem sam pomówić z panem. Niech pan wierzy, że, gdyby nie chodziło o moje życie, nie mięszałbym się z pewnością w żadnej mierze w sprawy małżeńskie, nawet gdybym mógł się czuć w prawie do tego.
— Jeżeli to, co pan ma mi do powiedzenia, tyczy pani Desmarets, odparł Julian, poproszę pana abyś zmilczał.
— Gdybym zmilczał, proszę pana, mógłbyś pan niedługo ujrzeć swoją żonę na ławie oskarżonych, w sąsiedztwie zbrodniarza. Czy i teraz mam milczeć?
Julian zbladł, ale piękna jego twarz odzyskała rychło pozorny spokój. Pociągnął oficera pod daszek, który okalał ówczesną prowizoryczną giełdę i rzekł głosem zamglonym od głębokiego wzruszenia:
— Słucham pana; ale czeka nas pojedynek na śmierć i życie, jeżeli...
— Och, zgadzam się, wykrzyknął p. de Maulincour, mam dla pana wysoki szacunek. Mówi mi pan o śmierci? Nie wie pan z pewnością, że żona pańska otruła mnie może w sobotę wieczór. Tak, panie, od przedwczoraj dzieje się we mnie coś niezwykłego; z włosów moich sączy się przez czaszkę w moje wnętrze śmiertelna gorączka i niemoc, a wiem doskonale, kto dotknął moich włosów na balu.
P. de Maulincour opowiedział, nie opuszczając ani jednego faktu, i swoją platoniczną miłość do pani Julianowej, i przygodę rozpoczynającą to opowiadanie. Każdy byłby go słuchał z tą samą uwagą co Desmarets, ale mąż pani Julianowej miał prawo być zdziwiony bardziej niż ktokolwiek w świecie. W tem objawił się jego charakter: bardziej go to zdziwiło niż przygnębiło. Stawszy się sędzią i to sędzią ubóstwianej kobiety, znalazł w swej duszy prawość sędziego i wraz jego nieugiętość. Jeszcze czując się w duszy kochankiem, mniej myślał o swojem złamanem życiu, niż o życiu tej kobiety: słuchał nie własnego bólu, ale odległego głosu, który mu krzyczał: „Klemencja nie mogłaby skłamać! Dlaczego miałaby cię oszukiwać?“
— Tak, panie, rzekł w końcu oficer. Pewny iż poznałem w sobotę wieczór w panu de Funcal owego Ferragusa, którego policja uważa za nieboszczyka, natychmiast skierowałem na jego ślady sprytnego szpiega. Wróciwszy do domu, przypomniałem sobie szczęśliwie nazwisko pani Meynardie, z listu owej Idy, domniemanej kochanki mego kata. Zbrojny tą jedną informacją, wysłannik mój zdał mi rychło sprawę z tej okropnej przygody, w dociekaniu prawdy bowiem zmyślniejszy jest niż sama policja.
— Panie, odparł Julian, nie mogę panu dziękować za to zwierzenie. Zapowiada mi pan dowody, świadków: będę ich oczekiwał. Będę odważnie dochodził prawdy w tej dziwnej sprawie, ale pozwoli mi pan wątpić, póki oczywistość faktów nie będzie stwierdzona. W każdym razie otrzyma pan zadośćuczynienie; rozumie pan chyba, że między nami jest ono konieczne.
Julian wrócił do domu.
— Co tobie? spytała żona. Blady jesteś jak śmierć!
— Zimno jest, rzekł idąc wolnym krokiem przez ten pokój gdzie wszystko mówiło o szczęściu i miłości, ten pokój tak cichy w którym zbierała się mordercza burza.
— Nie wychodziłaś dzisiaj? dodał machinalnie na pozór.
Zapytanie to podsunęła mu niewątpliwie ostatnia z tysiącznych myśli, które wplotły się tajemnie w jego zadumę, trzeźwą mimo iż trawioną szałem zazdrości.
— Nie, odparła z fałszywym akcentem prostoty.
W tej chwili, Julian ujrzał w gotowalni żony kilka kropel wody na aksamitnym kapeluszu, który zwykła nosić rano. Julian był człowiekiem gwałtownym, ale zarazem pełnym delikatności, wstrętnem mu było zadawać kłam żonie w żywe oczy. W takiej chwili, między ludźmi pewnego pokroju, wszystko musi być skończone na całe życie. Jednakże te krople deszczu były niby błysk, który mu rozdarł mózg. Wyszedł z pokoju, zeszedł do izdebki odźwiernego i spytał upewniwszy się że są sami:
— Fouquereau, sto talarów renty jeżeli powiesz prawdę, dymisja jeżeli skłamiesz; nic zaś, jeżeli, powiedziawszy mi prawdę, wspomnisz komuś o mojem pytaniu i twojej odpowiedzi.
Zatrzymał się, aby się dobrze przyjrzeć odźwiernemu, pociągnął go do okna, poczem spytał:
— Czy pani wychodziła dzisiaj?
— Pani wyszła o trzy kwadranse na trzecią, a zdaje mi się że widziałem jak wracała przed pół godziną.
— Mówisz prawdę, na swój honor?
— Tak, proszę pana.
— Będziesz miał rentę, którą ci przyrzekłem; ale, jeżeli piśniesz słowo, pamiętaj! straciłbyś wszystko.
Julian wrócił do żony.
— Klemencjo, rzekł, trzeba mi uporządkować trochę moje rachunki domowe, nie obraź się tedy o to o co cię spytam. Wszak dałem ci od początku roku czterdzieści tysięcy franków?
— Więcej, rzekła. Czterdzieści siedem.
— I znalazłaś dla nich użytek?
— Oczywiście, rzekła. Po pierwsze, miałam do zapłacenia kilka rachunków z zeszłego roku.
— Nic się nie dowiem w ten sposób, pomyślał Julian; źle się biorę do rzeczy.
W tej chwili, wszedł służący i oddał Julianowi list; Julian otworzył go machinalnie, ale przeczytał chciwie, skoro rzucił okiem na podpis.
„Dla dobra pańskiego i naszego spokoju, postanowiłam napisać do pana, mimo że nie mam zaszczytu go znać; ale moje położenie, wiek, oraz obawa jakiegoś nieszczęścia każą mi prosić pana, abyś się zdobył na pobłażliwość w przykrem położeniu w jakiem znajduje się nasza znękana rodzina. Wnuk mój, August de Maulincour zdradza od kilku dni objawy pomięszania zmysłów; jakoż obawiamy się, aby nie zmącił pańskiego szczęścia urojeniami, o których rozpowiadał nam, komandorowi de Pamiers i mnie, w pierwszym napadzie gorączki. Uprzedzamy tedy pana o jego chorobie, bezwątpienia jeszcze uleczalnej; ma ona skutki tak poważne i doniosłe dla honoru naszej rodziny i przyszłości mego wnuka, że liczę na pańską dyskrecję. Gdyby któreś z nas — p. komandor lub ja — mogło osobiście udać się do pana, nie uciekalibyśmy się do drogi listownej; ale nie wątpię że pan uwzględni prośbę, którą przedkłada matka, i spali ten list.
„Raczy pan przyjąć wyrazy głębokiego szacunku
— Co tobie się dzieje? spytała żona z objawami żywego niepokoju.
— Doszedłem do tego, odparł Julian, iż pytam sam siebie, czy to ty postarałaś się o ten list, aby rozproszyć moje podejrzenia, odparł rzucając jej list. Osądź tedy moje męczarnie!
— Nieszczęśliwy, rzekła pani Julianowa upuszczając papier, żal mi go, mimo że mi uczynił wiele złego.
— Ty wiesz, że ze mną mówił?
— Och! poszedłeś doń, mimo danego słowa, rzekła ze zgrozą.
— Klemencjo, miłość nasza jest w śmiertelnem niebezpieczeństwie, znajdujemy się poza wszystkiemi zwyczajnemi prawami życia, porzućmy tedy czcze formy w chwili tak krytycznej. Słuchaj, powiedz mi, pocoś wychodziła dziś rano. Kobiety pozwalają sobie niekiedy w stosunku do nas na niewinne kłamstwo: rade są czasem taić przyjemność jaką nam gotują... Przed chwilą pomyliłaś się zapewne mówiąc żeś nie wychodziła z domu.
Wszedł do gotowalni i przyniósł kapelusz.
— Ot, masz, patrz; nie miałem zamiaru bawić się w Bartola, ale twój kapelusz cię zdradził. Te plamy, czy to nie krople deszczu? Zatem jeździłaś gdzieś dorożką, tych parę kropel zwilżyło twój kapelusz kiedy szłaś do dorożki, jadąc czy też wracając. Ale kobieta może wyjść z domu bardzo niewinnie, nawet powiedziawszy mężowi że nie wyjdzie. Tyle może być przyczyn do odmiany zdania! Kaprys, czyż to nie jest wasze prawo? Nie jesteście zobowiązane do konsekwencji. Zapomniałaś o czemś, o jakiejś grzeczności, wizycie, o jakimś dobrym uczynku który miałaś spełnić. Ale nic nie przeszkadza kobiecie powiedzieć mężowi co robiła. Czyż można się rumienić na łonie przyjaciela? Słuchaj, Klemencjo, to nie zazdrosny mąż mówi do ciebie, to kochanek, przyjaciel, brat.
Rzucił się namiętnie do jej nóg.
— Mów, nie aby się usprawiedliwić, ale aby ukoić straszliwe cierpienia. Wiem, żeś wychodziła. Mów, co robiłaś, gdzie byłaś?
— Tak, wychodziłam, Julu, odparła zmienionym głosem, mimo że twarz jej była spokojna. Ale nie pytaj o nic więcej. Bądź cierpliwy i ufaj mi; inaczej czekają cię wiekuiste wyrzuty. Julu, Julu mój, ufność jest cnotą miłości. Wyznaję, w tej chwili jestem zanadto wzruszona, aby ci odpowiedzieć; ale ja nie jestem kobietą zdolną do zdrady i kocham cię, wiesz o tem.
— Mimo wszystko, co może zachwiać wiarę mężczyzny, obudzić jego zazdrość, nie jestem bowiem pierwszy w twojem sercu, nie jestem tobą samą... otóż, Klemencjo, wolę raczej ci wierzyć, wierzyć w twój głos, wierzyć w twoje oczy! Jeżeli mnie zwodzisz, zasługiwałabyś...
— Och! na tysiąckrotną śmierć, przerwała.
— Ja tobie nie ukrywam żadnej myśli, a ty...
— Cyt! rzekła, szczęście nasze zależy od obopólnego milczenia.
— Och! ja chcę wszystko wiedzieć, wykrzyknął w gwałtownym napadzie wściekłości.
W tej chwili rozległy się krzyki kobiece, ostry piskliwy głos dobiegł z przedpokoju aż do państwa Julianów.
— Wejdę, powiadam! krzyczał ktoś. Tak, wejdę, chcę ją zobaczyć, zobaczę ją.
Julian i Klemencja weszli żywo do salonu i ujrzeli niebawem, że drzwi otwierają się gwałtownie. Ukazała się młoda kobieta, za nią zaś dwóch służących, którzy oświadczyli panu:
— Proszę pana, ta kobieta uparła się wejść przemocą. Powiada, iż wie dobrze że pani wychodziła, ale widziała ją wchodzącą z powrotem. Zagroziła zresztą, że będzie czekać przed domem, aż się rozmówi z panią.
— Wyjdźcie, rzekł p. Desmarets do służby.
— Czego panienka sobie życzy, rzekł zwracając się do nieznajomej.
Ta panienka była typem kobiety którą spotyka się tylko w Paryżu. Powstaje w Paryżu, jak błoto, jak bruk paryski, jak woda z Sekwany wyrabia się w Paryżu, w wielkich zbiornikach, w których filtruje się ją dziesięć razy, nim się ją rozleje do kryształowych karafek, gdzie lśni się czysta i jasna, wprzódy błotnista i mętna. Toteż jestto postać naprawdę oryginalna. Dwadzieścia razy chwytana przez ołówek malarza, pendzel karykaturzysty, kredkę rysownika, umyka się wszelkiej obserwacji, ponieważ jest nieuchwytna we wszystkich swoich odmianach, tak jak natura, jak ten fantastyczny Paryż. W istocie trzyma się ona występku tylko jednym promieniem, oddala się odeń tysiącem innych punktów swego istnienia. Zresztą pozwala ona odgadnąć tylko jeden rys swego charakteru, jedyny który jest naganny: jej piękne cnoty są ukryte, pyszni się zaś swojem naiwnem zepsuciem. Niedostatecznie odmalowana w dramatach i książkach, gdzie starano się ją pokazać w całej jej poezji, będzie zawsze prawdziwą tylko na swojem poddaszu; wszędzie indziej bowiem będzie albo spotwarzona albo pochlebiona. Zbogacona, psuje się; w nędzy — pozostaje niezrozumiana. I nie mogłoby być inaczej! Za wiele ma przywar i za wiele przymiotów; za blisko jest heroicznego zaczadzenia lub cynicznego śmiechu; jest zbyt piękna i zbyt wstrętna; zbyt dobrze ucieleśnia Paryż, któremu dostarcza bezzębnych stróżek, praczek, pomywaczek, żebraczek, czasami aroganckich hrabin, podziwianych aktorek, uwielbianych śpiewaczek; dała nawet niegdyś monarchji dwie quasi-królowe. Któż zdołałby ująć takiego Proteusza? To cała kobieta: mniej niż kobieta, więcej niż kobieta. Z tego bogatego portretu malarz obyczajów może oddać tylko pewne szczegóły, całość jest nieskończona.
Była to tedy gryzetka Paryska, ale gryzetka w całym swoim blasku; gryzetka w dorożce, szczęśliwa, młoda, ładna, świeża; ale gryzetka i to gryzetka z pazurkami, z nożyczkami, śmiała jak Hiszpanka, energiczna jak angielska świętoszka broniąca swoich praw małżeńskich, zalotna jak wielka dama, ale szczersza i bardziej gotowa na wszystko; prawdziwa lwica wypuszczona z małego mieszkanka, o którem tak długo śniła: firanki z czerwonego perkalu, meble z utrechckiego aksamitu, stoliczek do herbaty, serwis z malowanej porcelany, kozetka, tani dywanik, alabastrowy zegar i świeczniki pod kloszem, żółto obita sypialnia, miękka pierzyna, słowem wszystkie rozkosze życia gryzetki: posługaczka, sama niegdyś gryzetka, ale gryzetka z wąsami i z miotłą; teatr, kasztany do sytości, jedwabne sukienki i kapelusze do zmiany; słowem wszystkie rozkosze marzone za ladą u modniarki, z wyjątkiem powozu, który jawi się w tych dziewczęcych wyobraźniach jedynie tak jak buława marszałkowska w snach żołnierza. Tak, ta gryzetka miała to wszystko za szczere przywiązanie lub mimo szczerego przywiązania, tak jak często inne dostają to za godzinę dziennie, godzinę podobną do podatku spłacanego niechętnie w łapy jakiegoś starca. Młoda kobieta, która stanęła przed obliczem państwa Julianów, miała trzewiczek tak głęboko wycięty, że ledwie znać było nikłą czarną linję między dywanem a białą pończoszką. Trzewiczek ten, tak dobrze uchwycony w paryskiej karykaturze, stanowi odrębny wdzięk paryskiej gryzetki; ale jeszcze lepiej zdradza się ona w oczach obserwatora ścisłością z jaką suknie jej przylegają do kształtów rysując je wyraźnie. Toteż nieznajoma była ubrana w zieloną suknię która pozwalała domyślać się piękności jej biustu, w tej chwili najzupełniej widocznych, gdyż jej kaszmirowy szal opadł na ziemię, przytrzymywany jedynie dwoma końcami, które trzymała zmięte w piąstkach. Miała zgrabną figurkę, różowe policzki, białe ręce, błyszczące szare oczy, bardzo wydatne czoło, włosy starannie przyczesane i spadające z pod kapelusza wielkiemi puklami na szyję.
— Nazywam się Ida, proszę pana. A jeżeli to jest pani Desmarets, z którą mam przyjemność mówić, przychodzą aby jej powiedzieć wszystko co mam na sercu, wzglendem jej osoby. To bardzo nieładnie, kiedy się dochrapało czegoś, kiedy się jest na własnych śmieciach, — i to na jakich! wedle tego co widzą — kraść biednej dziewczynie człowieka z którym jestem tak jak poślubiona i który obiecywał mi naprawić moje błędy na drodze lengalnej. Dosyć jest ładnych chłopców na świecie — nieprawdaż, proszą pana? — aby móc sobie wygodzie do syta, nie zabierając mi z pod nosa starszego człowieka, w którym pokładam moje szczęście. Ja tam nie mam żadnych pałaców, ja mam moją miłość. Niecierpię lalusiów i pieniedzy, ja żyją tylko sercem i...
Pani Julianowa zwróciła się do męża:
— Pozwolisz, że nie będę słuchała dłużej, rzekła przechodząc do swego pokoju.
— Jeżeli ta pani żyje z panem, wsypałam ją, jak widzą, ale przepadło! ciągnęła Ida. Poco przyłazi codzień do pana Ferragusa.
— Myli się panienka, odparł Julian zdumiony. Zona moja niezdolna jest...
— Toście wy małżeństwo! rzekła gryzetka z niejakiem zdziwieniem. W takim razie to jeszcze gorzej, nieprawdaż, aby kobieta, która ma to szczęście iż złapała prawdziwego męża, utrzymywała stosunki z człowiekiem takim jak Henryk...
— Co za Henryk? spytał Julian ujmując Idę za rękę i prowadząc ją do sąsiedniego pokoju, iżby żona nie słyszała nic więcej.
— No, pan Ferragus...
— Ależ on umarł, odparł Julian.
— Też blaga! byłam z nim u Frankoniego wczoraj wieczór, i odprowadził mnie do domu, jak się należy. Zresztą pańska dama może panu o nim opowiedzieć. Albo nie była u niego dziś o trzeciej? Wiem dobrze: czekałam na nią na ulicy, niby względem tego, że pewien bardzo miły człowiek, pan Justyn (zna go pan może? — starowina nosi breloczki i gorset) oświecił mnie że jakaś pani Julianowa wchodzi mi w drogę. Znają dobrze to imię wśród naszych. Daruje pan, skoro to pańskie imię, ale gdyby nawet pani Julianowa była księżną ze dworu, Henryk jest tak bogaty, że go stać na wszystkie kaprysy. Moja rzecz, to bronić mego dobra i mam prawo potemu: bo ja kocham Henryka, tak! To mój pierwszy menszczyzna, tu chodzi o moją miłość i o mój los. Ja się niczego nie boję, proszę pana; ja jestem uczciwa, nigdy nie skłamałam, ani nie ukradłam niczyjego dobra. Gdyby nawet sama cesarzowa weszła mi w drogę, poszłabym prosto do niej i wygarnęła co mam na wontrobie; a gdyby mi zabrała mego narzeczonego, byłabym zdolna ją zabić, przy całem jej cesarstwie. Wszystkie ładne kobiety są sobie równe, i kwita...
— Dosyć! dosyć! rzekł Julian. Gdzie pani mieszka?
— Ulica Corderie-du-Temple, numer 14, proszę pana. Ida Gruget, gorseciarka do usług pańskich, bo dużo tego fabrykujemy dla panów.
— A gdzie mieszka człowiek, którego pani zowie Ferragusem?
— Przedewszystkiem, proszę pana, to nie żaden człowiek. To jest pan, bogatszy może od pana. Ale czemu mnie pan pyta o jego adres, skoro żona pańska go zna? Powiedział mi, aby nie dawać nikomu jego adresu. Czy to mi jaki mus odpowiadać panu?...
Nie jestem, chwała Bogu, ani przy konfesjonale ani na policji, i zależę tylko od siebie.
— A gdybym panience ofiarował dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści tysięcy franków za adres pana Ferragusa?
— Nici z tego, mój piękny panie, rzekła podkreślając tę odpowiedź ordynarnym gestem. Niema sumy, za którąbym to wygadała. Mam zaszczyt złożyć panu moje uszanowanie. Którędyż się stąd wychodzi?
Julian, zmiażdżony, pozwolił wyjść Idzie, nie myśląc o niej. Miał uczucie, że świat się wali; nad jego głową niebo rozpadało się z trzaskiem.
— Obiad na stole, oznajmił kamerdyner.
Kamerdyner i służący czekali blisko kwadrans w jadalni na swoich państwa.
— Pani nie będzie jadła, oznajmiła panna służąca.
— Co tu się stało, Józiu? spytał lokaj.
— Nie wiem, odparła. Pani płacze i kładzie się do łóżka. Pan miał z pewnością jakąś przyjaciółeczkę na mieście, i to się wydało w bardzo krytycznej chwili u pani, rozumiesz? Nie ręczyłabym za jej życie. Te mężczyzny to takie niezdary! Zawsze robią sceny bez nijakiego względu.
— Wcale nie, odparł lokaj zcicha, to przeciwnie pani... tego... rozumiecie mnie. Kiedyż miałby nasz pan czas gonić po mieście? Toć od pięciu lat ani razu nie spał gdzieindziej niż w pokoju pani; schodzi do swego gabinetu o dziesiątej, a wychodzi zeń o południu na śniadanie. Znają wszyscy jego życie, żyje reguralnie, gdy pani goni codzięń o trzeciej djabeł wie gdzie.
— I pan także, rzekła pokojowa biorąc stronę swej pani.
— Pan idzie na giełdę. Trzy razy mu już mówiłem, że obiad na stole, dodał kamerdyner po pauzie, ale to tak jakby mówić do tego słupa.
Wszedł Julian.
— Gdzie pani? spytał.
— Pani się kładzie, ma migrenę, odparła pokojowa przybierając ważną minę.
Julian rzekł wówczas bardzo spokojnie, zwracając się do służby:
— Możecie sprzątnąć, pójdę do pani.
I wszedł do pokoju żony, którą zastał płaczącą ale dławiącą szloch w chusteczce.
— Czemu płaczesz? rzekł Julian. Nie lękaj się z mojej strony brutalności ani wymówek. Czemu miałbym się mścić. Jeżeli nie dochowałaś wiary mojej miłości, to dlatego że nie byłaś jej godna...
— Nie godna!
Słowa te wydarły się przez chusteczkę, akcent zaś jakim je wymówiono, byłby rozczulił każdego innego mężczyznę.
— Aby cię zabić, trzebaby kochać więcej może niż kocham, ciągnął; ale nie miałbym odwagi, raczej zabiłbym sam siebie, zostawiając cię twojemu... szczęściu i... komu?...
Nie dokończył.
— Zabić sią! wykrzyknęła Klemencja, rzucając się do stóp Juliana i obejmując je kurczowym uściskiem.
Ale on, chcąc się oswobodzić, szarpnął żoną, wlokąc ją aż do łóżka.
— Zostaw mnie pani, rzekł.
— Nie, nie, Julu! wołała. Jeżeli mnie już nie kochasz, umrę. Czy chcesz wszystko wiedzieć?
— Tak.
Ujął ją, ścisnął gwałtownie, usiadł na łóżku, przytrzymał ją nogami, poczem, patrząc suchem okiem na tą piękną twarz, w tej chwili całą w płomieniach ale pooraną łzami, rzekł:
— Więc mów.
Klemencja znów zaczęła szlochać.
— Nie, to tajemnica... chodzi o śmierć i życie. Gdybym powiedziała... Nie, nie mogą. Łaski, Jul...
— Wciąż mnie oszukujesz.
— Och! znów mi mówisz ty! krzyknęła. Tak, Jul, możesz myśleć że cię oszukują, ale niebawem dowiesz się wszystkiego.
— Ale ten Ferragus, ten galernik do którego chodzisz, ten człowiek wzbogacony przez zbrodnie, jeżeli nie jest twoim... jeżeli nie należysz do niego...
— Och, Jul!...
— A więc, czy to jest twój nieznany dobroczyńca, ów człowiek któremu zawdzięczamy nasz majątek, jak to już mówiono?
— Kto mówił?
— Człowiek, którego zabiłem w pojedynku.
— Och! Boże! już jedna śmierć.
— Jeżeli to nie jest twój protektor, jeżeli on ci nie daje złota, jeżeli to ty mu je zanosisz, powiedz, czy to twój brat?
— A gdyby tak było? rzekła.
P. Desmarets skrzyżował ramiona.
— Dlaczegoby mi to skrywano? odparł. Czyżbyście mnie wtedy oszukiwały, twoja matka i ty? Zresztą, czy chodzi się do brata codzień lub prawie codzień, co?
Żona leżała zemdlona u jego stóp.
— Umarła, rzekł. A gdybym się mylił?
Zadzwonił gwałtownie, zawołał Józefa i położył Klemencję na łóżku.
— Umrę z tego, rzekła pani Julianowa przychodząc do siebie.
— Józiu, zawołał p. Desmarets, idź po doktora Desplein. Potem pójdziesz do mego brata, i poprosisz aby przyszedł jaknajprędzej.
— Poco do brata? spytała Klemencja.
Julian już wyszedł.
Pierwszy raz od pięciu lat, pani Julianowa położyła się sama do łóżka, i zmuszona była wpuścić lekarza do swego sanktuarjum. Były to dwie wielkie przykrości. Desplein zastał panią Julianową bardzo źle; nigdy gwałtowne wstrząśnienie nie przyszło bardziej nie w porę. Nie chciał nic orzekać, odłożył na jutro swój sąd; wydał kilka poleceń, których nie wykonano, ile że sprawy sercowe zasunęły w cień wszelkie względy lekarskie. Nad ranem Klemencja jeszcze nie spała. Pochłonięta była głuchym szmerem rozmowy między dwoma braćmi, która toczyła się od kilku godzin; ale przez grubą ścianę nie doszło do niej ani jedno słowo, któreby zdradziło przedmiot tej długiej narady. Niebawem brat Juliana, rejent Desmarets, wyszedł. Nocna cisza, a przytem owo napięcie zmysłów jakie wytwarza się pod wpływem gwałtownego uczucia, pozwoliły wówczas Klemencji dosłyszeć skrzypienie pióra oraz mimowolnych poruszeń człowieka zajętego pisaniem. Ci, którzy zazwyczaj czuwają w nocy, zauważyli rozmaite objawy akustyczne ciszy nocnej i wiedzą, że często ucho chwyta lekki odgłos, tam gdzie jednostajne i ciągłe szmery niepodobne były do rozróżnienia. O czwartej, szmer ustał. Klemencja wstała, niespokojna i drżąca. Następnie, boso, bez peniuaru, nie myśląc ani o tem że jest cała zlana potem, ani o stanie w jakim się znajduje, biedna kobieta otwarła bez hałasu drzwi do sąsiedniego pokoju. Ujrzała męża, z piórem w dłoni, głęboko uśpionego w fotelu. Świece dopalały się. Podeszła zwolna i wyczytała na zapieczętowanej kopercie: Mój testament.
Uklękła niby przed grobem i ucałowała rękę męża, który obudził się nagle.
— Julu, drogi mój, użycza się kilku dni zbrodniarzom skazanym na śmierć, rzekła patrząc nań oczyma rozpłomienionemi gorączką i miłością. Twoja niewinna żona prosi tylko o dwa dni. Zostaw mi swobodę przez dwa dni i... czekaj! Później umrę szczęśliwa, przynajmniej będziesz płakał po mnie.
— Zgadzam się, Klemencjo.
I, gdy ona z uśmiechem całowała ręce męża, Julian, poruszony tym krzykiem niewinności, objął ją i ucałował w czoło, zawstydzony iż ulega jeszcze działaniu tej szlachetnej urody.
Nazajutrz, zażywszy kilku godzin spoczynku, Julian wszedł do pokoju żony, dopełniając machinalnie swego przyzwyczajenia, które nie pozwalało mu wychodzić bez pożegnania. Klemencja spała. Promień światła, przechodząc przez szczeliny okien padał na twarz zgnębionej kobiety. Już cierpienia skaziły jej czoło oraz różaną świeżość jej warg. Oko kochanka nie mogło się omylić: ciemne plamy i chorobliwa bladość zajęły miejsce zdrowej i matowo-białej cery, w której odbijały się z taką prostotą uczucia tej pięknej duszy.
— Cierpi, powiedział sobie Julian. Biedna Klemencja, niech Bóg ma nas w swojej pieczy.
Pochylił się zwolna nad jej czołem. Obudziła się, ujrzała męża i zrozumiała wszystko, ale nie mogła przemówić. Ujęła go za rękę, oczy jej napełniły się łzami.
— Jestem niewinna, rzekła kończąc swój sen.
— Nie wyjdziesz? spytał Julian.
— Nie, czuję się zbyt słaba, aby wstać z łóżka.
— Jeżeli zmienisz zdanie, zaczekaj mego powrotu, rzekł Julian.
I zeszedł do izdebki odźwiernego.
— Fouquereau, rzekł, będziesz pilnował bacznie bramy, chcę wiedzieć dokładnie osoby które wejdą do tego domu i które zeń wyjdą.
Wsiadł do dorożki, kazał się zawieść do pałacu Maulincour i zażądał widzenia z baronem.
— Pan jest chory, brzmiała odpowiedź.
Julian nalegał, podał swoje nazwisko; w braku pana de Maulincour, chciał widzieć się z widamem albo z baronową. Czekał jakiś czas w salonie starej baronowej, która wyszła wreszcie i oznajmiła że wnuk jej jest zbyt cierpiący aby go mógł przyjąć.
— Łaskawa pani, znam naturę jego choroby z listu który pani raczyła do mnie pisać; proszę mi wierzyć...
— List do pana! odemnie! wykrzyknęła baronowa; ależ ja nie pisałam żadnego listu. I cóż ja niby pisałam do pana?
— Pani, rzekł Julian, mając zamiar odwiedzić dziś pana de Maulincour i oddać pani ten list, sądziłem iż mogę go zachować mimo prośby którą zawiera.
Oto list.
Baronowa zadzwoniła aby jej podano podwójne okulary; rzuciwszy okiem na papier, zdumiała się.
— Proszę pana, rzekła, pismo jest tak doskonale podrobione, że gdyby nie chodziło o świeżą sprawę, samabym uwierzyła. Mój wnuk jest chory, to prawda, proszę pana, ale rozum jego nie był nigdy, w najlżejszym stopniu zmącony. Jesteśmy igraszką jakichś złych ludzi; mimo to, nie widzę w jakim celu dopuszczono się tego zuchwalstwa... Zobaczy pan mego wnuka i przekona się pan, że jest najzupełniej zdrów na umyśle.
Zadzwoniła na nowo, aby spytać barona, czy może przyjąć pana Desmarets. Służący wrócił z potakującą odpowiedzią. Julian udał się do Augusta, którego zastał w fotelu, przy kominku. Zbyt osłabiony aby wstać, August pozdrowił go melancholijnym gestem; widam de Pamiers dotrzymywał mu towarzystwa.
— Panie baronie, rzekł Julian, mam panu powiedzieć coś tak szczególnego, iż wolałbym abyśmy zostali sami.
— Panie, odparł August, pan komandor zna całą rzecz i może pan mówić przy nim bez obawy.
— Panie baronie, odparł Julian poważnym tonem, zmącił pan, niemal zniszczył moje szczęście, nie mając do tego prawa. Aż do chwili, w której przekonamy się który z nas winien dać drugiemu zadośćuczynienie, jest pan obowiązany wspierać moje kroki na ciemnej drodze na którą mnie pan wtrącił. Przychodzę tedy spytać pana o obecne mieszkanie tajemniczej istoty, która wywiera tak fatalny wpływ na nasze losy, i która — możnaby mniemać — posiada na swoje rozkazy nadprzyrodzoną potęgę. Wczoraj, w chwili gdy wróciłem wysłuchawszy pańskich zwierzeń, otrzymałem ten oto list.
I Julian podał baronowi sfałszowane pismo.
— Ten Ferragus, ten Bourignard, czy ten pan de Funcal to istny czart! wykrzyknął Maulincour przeczytawszy. W jaki okropny labirynt stąpiłem nogą? Dokąd ja idą? — Zawiniłem, rzekł patrząc na Juliana, ale śmierć jest, zaiste, najwyższą pokutą, a moja śmierć zbliża sią. Może pan żądać wszystkiego czego pan sobie życzy, jestem na pańskie rozkazy.
— Panie, musi pan wiedzieć, gdzie mieszka nieznajomy; pragną bezwarunkowo, choćby mnie to miało kosztować cały majątek, przeniknąć tą tajemnicą; w obliczu zaś tak okrutnie inteligentnego nieprzyjaciela, każda chwila jest droga.
— Justyn powie panu wszystko, odparł baron.
Na te słowa, komandor poruszył się na krześle.
August zadzwonił.
— Justyna niema w domu, wykrzyknął widam z pośpiechem który zdradzał wiele rzeczy.
— To cóż, rzekł żywo August, służba wie gdzie on jest, któryś wsiądzie szybko na konia i poszuka go. Służący wuja jest w Paryżu, nieprawdaż? Znajdziemy go.
Komandor był widocznie pomieszany.
— Justyn nie przyjdzie, mój chłopcze, rzekł starzec. Nie żyje. Chciałem ukryć przed tobą ten przypadek, ale...
— Nie żyje! wykrzyknął p. de Maulincour, nie żyje? Kiedy? jak?
— Wczoraj, w nocy. Poszedł gdzieś na kolacyjkę z dawnemi przyjaciółmi i zapewne się upił; przyjaciele, pijani jak on, zostawili go śpiącego na ulicy, ciężki wóz przejechał go wpół...
— Zbrodniarz nie chybił! Zabił go od pierwszego zamachu. Ze mną był mniej szczęśliwy, musiał zaczynać na nowo cztery razy.
Julian sposępniał i zadumał się.
— Nie dowiem się tedy nic, wykrzyknął po długiej pauzie. Pański lokaj poniósł może słuszną karę! Czy nie przekroczył pańskich rozkazów spotwarzając moją żonę wobec niejakiej panny Idy, której zazdrość obudził, aby ją podjudzić na nas?
— Och, panie, w mojem uniesieniu zostawiłem mu w stosunku do pani Desmarets wolną rękę.
— Panie! wykrzyknął mąż podrażniony.
— Teraz, proszę pana, odparł oficer nakazując gestem milczenie, gotów jestem na wszystko. Nie odrobi pan tego co się stało; nie powie mi pan nic, czegoby mi już nie powiedziało moje sumienie. Oczekuję dziś rano najsłynniejszego profesora toksykologji, aby usłyszeć mój wyrok. Jeżeli mnie czekają zbyt wielkie męczarnie, już powziąłem postanowienie, strzelę sobie w łeb.
— Mówisz jak dziecko, wykrzyknął komandor, przerażony zimną krwią, z jaką baron wyrzekł te słowa. Babka twoja umarłaby ze zgryzoty.
— Zatem, proszę pana, niema żadnego sposobu dowiedzenia się, w jakiej stronie Paryża mieszka ten zdumiewający człowiek?
— Zdaje mi się, odparł starzec, że słyszałem od biednego Justyna, iż p. de Funcal mieszka w ambasadzie portugalskiej albo brazylijskiej. P. de Funcal jestto szlachcic mający poddaństwo obu tych państw. Co się tyczy galernika, umarł i pogrzebano go. Prześladowca pański — kimkolwiek jest — wydaje mi się tak potężny, iż lepiej będzie dla pana przyjąć tę jego metamorfozę aż do chwili w której będziesz miał sposób odkryć go i zmiażdżyć; ale działaj pan z rozwagą, drogi panie. Gdyby Maulincour trzymał się mojej rady, nie przyszłoby do tego wszystkiego.
Julian pożegnał się chłodno ale grzecznie, nie wiedząc co począć aby dotrzeć do Ferragusa. Skoro wrócił do domu, odźwierny oznajmił mu, że pani wyszła, aby wrzucić list do skrzynki przeznaczonej na pocztę miejscową. Skrzynka znajdowała się wówczas nawprost ulicy Menars. Julian uczuł się upokorzony widząc nieporównaną bystrość odźwiernego, oraz zręczność z jaką odgadywał jego chęci. Znał ludzi z gminu, znał ich skwapliwość i zręczność z jaką radzi są ściągnąć w błoto swoich chlebodawców; znał niebezpieczeństwo ich wspólnictwa w jakiejkolwiek sprawie; ale nie miał czasu pomyśleć o swej godności aż w chwili gdy ta godność była już sponiewierana. Cóż za tryumf dla niewolnika, niezdolnego wznieść się do pana, ściągnąć tego pana do siebie!
Julian obszedł się z nim szorstko i twardo. Nowy błąd. Ale tak cierpiał! Życie jego, dotąd tak proste, stawało się kręte; trzeba mu było obecnie kluczyć, kłamać. I Klemencja też kluczyła i kłamała. W tej chwili wstręt ścisnął go za gardło. Zgubiony w otchłani gorzkich myśli, Julian stał machinalnie i bez ruchu przed bramą. Chwytały go rozpaczliwe myśli; uciekać, porzucić Francję, unosząc swoją miłość i wszystkie iluzje niepewności. To znów, nie wątpiąc iż wrzucony przez Klemencję list był do Ferragusa, myślał jakby przejąć odpowiedź tego tajemniczego człowieka. Rozbierał dziwne okoliczności swego życia od czasu małżeństwa, i pytał sam siebie, czy potwarz, którą pomścił, nie była prawdą. Wreszcie, wracając do odpowiedzi Ferragusa, powiadał sobie:
— Ale ten człowiek tak głęboko wyrachowany, tak logiczny w każdym kroku, który widzi, przeczuwa, oblicza i zgaduje nawet nasze myśli, ten Ferragus czy on odpowie? Czy nie musi używać jakichś środków na miarę swojej potęgi? Czy nie prześle odpowiedzi przez jakiegoś szczwanego hultaja, albo — być może — w puzderku przesłanem przez uczciwego człowieka nieświadomego tego co przynosi; lub też w paczce z trzewikami, które jakaś robotnica doręczy niewinnie mojej żonie? Jeżeli Klemencja jest z nim w zmowie?
Nie ufał nikomu i niczemu; przebiegał olbrzymie stepy, bezkresne morza podejrzeń. Wreszcie, po długiem wahaniu między tysiącem sprzecznych postanowień, uczuł się silniejszy u siebie niż gdziekolwiek indziej. Postanowił czuwać w swoim domu niby formica leo na dnie swego piaszczystego labiryntu.
— Fouquereau, rzekł do odźwiernego, gdyby ktokolwiek do mnie przyszedł, niema mnie w domu. Gdyby ktoś chciał mówić z panią, lub przyniósł jej coś, zadzwonisz dwa razy. Przyniesiesz mi też wszystkie listy, które byłyby adresowane tutaj, mniejsza do kogo!
— Tak więc, myślał udając się do swego gabinetu, znajdującego się na parterze, wyzywam na fortele mistrza Ferragusa! Jeżeli naśle jakiegoś chwata aby się pytał o mnie dla sprawdzenia czy pani jest sama, nie dam się przynajmniej wywieść w pole jak dudek!
Przylgnął twarzą do szyb, które w jego gabinecie wychodziły na ulicę. Zazdrość podsunęła mu jeszcze jeden podstęp: kazał wsiąść do powozu swemu sekretarzowi, i posłał go na Giełdę z listem do przyjaciela, też agenta giełdowego, któremu przekazał swoje transakcje prosząc aby go zastąpił. Najdelikatniejsze obroty odłożył do jutra, drwiąc sobie z kursów, walut, i ze wszystkich długów całej Europy. Piękny przywilej miłości! ona miażdży wszystko, przy niej wszystko blednie: ołtarze, trony i kursy papierów. O wpół do czwartej, w chwili gdy Giełda jest w pełnym ogniu podaży, popytu i obrotów, wszedł do gabinetu rozpromieniony odźwierny.
— Proszę pana, dopiero co była jakaś starsza kobieta: i to jaka! szelma kuta na cztery nogi. Pytała o pana, wydała się strapiona że pana nie zastała i oddała mi do pani ten list.
Pod wpływem gorączkowego lęku, Julian otworzył list; ale niebawem padł wyczerpany na fotel. List był jednym nonsensem, trzeba było klucza aby go odczytać. Pisany był cyframi.
— Możesz odejść, Fouquereau.
Odźwierny wyszedł.
— To tajemnica głębsza niż morze w miejscu gdzie sonda gubi się bez dna. Och, to miłość! jedna miłość jest taka chytra, tak przemyślna jak ten korespondent. Boże! Boże! Zabiję Klemencję.
W tej chwili szczęśliwa myśl trysnęła w jego mózgu z taką siłą, iż olśniła go niemal fizycznie. W dniach swojej pracowitej nędzy, Julian znalazł prawdziwego przyjaciela. Nadzwyczajna delikatność z jaką oszczędzał skrupuły swego druha, człowieka ubogiego a skromnego, względy jakiemi go otoczył, subtelność z jaką umiał podzielić się z nim swoim dostatkiem nie każąc mu się rumienić, wszystko to wzmogło ich przyjaźń. Jacquet został wierny Julianowi mimo jego majątku.
Jacquet, człowiek nieskazitelnej prawości, surowy pracownik, powoli wybijał się w ministerjum, które konsumuje wraz najwięcej łajdactwa i najwięcej uczciwości. Pracując w ministerjum spraw zagranicznych, miał pod sobą najdrażliwszą część archiwum. Jacquet pełnił w ministerjum funkcje niby robaczka świętojańskiego: w potrzebie rzucał światło na tajemne korespondencje, odcyfrowując i klasyfikując depesze. Zajmował w ministerjum najwyższe miejsce wśród podrzędnych i żył sobie pocichu, szczęśliwy ze swej skromnej roli, która go zabezpieczała od wszelkich przesileń, rad iż spłaca w obolach swój dług ojczyźnie. Dzięki Julianowi położenie jego poprawiło się przez korzystne małżeństwo. Patrjota w duszy, wzdychał w domowem zaciszu nad poczynaniami rządu. Pozatem, był u siebie w domu dobrodusznym monarchą, z parasolem zamiast berła. Trzymał dla żony najęty powóz, sam nie korzystając zeń nigdy. Wreszcie — aby dokończyć obrazu tego bezwiednego filozofa — nie odgadł dotąd i nie miał odgadnąć nigdy korzyści jakie mógłby wydobyć ze swej sytuacji, mając najbliższego przyjaciela finansistę i znając codzienną tajemnicę Stanu. Ten człowiek, wzniosły jak ów nieznany żołnierz, który pada ocalając Napoleona okrzykiem: Kto idzie, mieszkał w ministerjum.
W dziesięć minut, Julian znalazł się w biurze archiwisty. Jacquet przysunął mu krzesło, złożył metodycznie na stole swój zielony daszek, zatarł ręce, dobył tabakierkę, wstał, przeciągnął się aż mu w łopatkach trzasło, rozprężył pierś i rzekł:
— Jakim cudem pan Desmarets tutaj? Czego sobie życzysz?
— Jacquet, potrzeba mi twojej pomocy dla przeniknięcia tajemnicy: tajemnicy, w której chodzi o śmierć i życie.
— Ale to nie tyczy polityki?
— Nie ciebiebym pytał, gdybym chciał coś o tem wiedzieć, rzekł Julian. Nie, to sprawa domowa w której proszę cię o najgłębsze milczenie.
— Klaudjusz Józef Jacquet, niemy z profesji. Nie znasz mnie? rzekł śmiejąc się. Dyskrecja to mój dział.
Julian pokazał list, mówiąc:
— Trzeba mi odczytać ten list adresowany do mojej żony...
— O, do licha! ciężka sprawa, rzekł Jacquet oglądając list tak jak lichwiarz ogląda weksel do eskontu. Aha, to list z ażurkiem. Czekaj.
Zostawił Juliana samego w gabinecie i wrócił dość rychło.
— Głupstwo, mój drogi! to jest pisane starym ażurkiem, którym się posługiwał ambasador portugalski za pana de Choiseul, w dobie wygnania jezuitów. O, patrz.
Jacquet przyłożył wystrzygany papier, regularnie powycinany nakształt papierowej koronki używanej przez cukierników do opakowania cukierków; wówczas Julian mógł z łatwością odczytać pozostałe zdania:
„Pozbądź się obaw, droga Klemencjo, nikt nie zmąci już naszego szczęścia, a mąż poniecha swoich podejrzeń. Nie mogę być u ciebie. Choćbyś była najbardziej chora, trzeba koniecznie przyjść; przemóż się, znajdź siły; zaczerpniesz je w swojej miłości. Przywiązanie moje do ciebie kazało mi poddać się najokrutniejszej operacji, niepodobna mi ruszyć się z łóżka. Wczoraj wieczór przyżegano mi ciało między łopatkami, trzeba było palić dość długo. Rozumiesz mnie? Ale myślałem o tobie, nie cierpiałem zbytnio. Aby zmylić wszystkie poszukiwania barona, który nie będzie nas już prześladował długo, rzuciłem opiekuńczy dach ambasady: jestem bezpieczny od wszelkiego śledztwa, przy ulicy des Enfants-Rouges, numer 11, u pewnej starej kobiety, Stefanowej Gruget, matki owej Idy, która drogo zapłaci swój głupi koncept. Przyjdź jutro, o dziesiątej rano. Mieszkam w pokoju do którego można się dostać tylko wewnętrznemi schodami. Pytaj o pana Camuset. Do jutra. Całuję twoje czółko, kochanie moje“.
Jacquet spojrzał na Juliana z odcieniem uczciwej zgrozy, pod którą taiło się szczere współczucie, i rzekł, na dwa rozmaite tony, swoje ulubione:
— Oj, do licha! oj do licha!
— To ci się wydaje jasne, nieprawdaż? rzekł Julian. Otóż istnieje w głębi mego serca głos, który broni mojej żony i który rozlega się głośniej niż wszystkie cierpienia zazdrości. Zniosę do jutra najokropniejsze męki; ale wreszcie jutro, między dziewiątą a dziesiątą, dowiem się wszystkiego, i będę nieszczęśliwy albo szczęśliwy na całe życie. Pomyśl o mnie, Jacquet.
— Będę u ciebie jutro o ósmej. Pójdziemy tam razem; jeżeli zechcesz, będę czekał na ciebie na ulicy. Można się znaleźć w niebezpieczeństwie, trzeba ci mieć blisko kogoś oddanego, ktoby cię zrozumiał w pół słowa i na kim mógłbyś polegać. Licz na mnie.
— Nawet gdyby trzeba mi było pomóc w zabójstwie?
— Aj, do licha! aj, do licha! rzekł żywo Jacquet, powtarzając swoją frazę muzyczną, mam dwoje dzieci i żonę....
Julian uścisnął rękę Klaudjusza Jacquet i wyszedł. Ale wrócił spiesznie.
— Zapominam listu, rzekł. Przytem to nie wszystko, trzeba go zapieczętować z powrotem.
— Aj, do licha! aj do licha! otworzyłeś go nie wziąwszy odcisku; szczęściem pieczątka złamała się dość szczęśliwie. Idź, zostaw mi go, odniosę to secundum scripturam.
— O której?
— O wpół do szóstej...
— Gdyby mnie jeszcze nie było, oddaj poprostu odźwiernemu z tem aby doręczył pani.
— Czy chcesz abym był u ciebie jutro?
— Nie. Bądź zdrów.
Julian przybył szybko na plac Rotonde-du-Temple, odprawił kabrjolet i udał się pieszo na ulicę des Enfants-Rouges, gdzie obejrzał dom pani Stefanowej Gruget. Tam miała się rozjaśnić tajemnica, od której zależał los tylu osób: tam znajdował się Ferragus, a w dłoni Ferragusa zbiegały się wszystkie nici tej intrygi. Spotkanie pani Julianowej, jej męża i tego człowieka czyż nie było gordyjskim węzłem owego krwawego już dramatu, któremu nie miało braknąć miecza rozcinającego najsilniej splecione węzły?
Był to jeden z owych mizernych domów zwanych w paryskiej gwarze cabajoutis. Są to prawie zawsze domki pierwotnie odosobnione, ale połączone przez kaprys kolejnych właścicieli, którzy je powiększali stopniowo; albo też domy zaczęte, poniechane, podjęte na nowo, dokończone; domy nieszczęśliwe, przez które przeszło, jak przez niektóre narody, kilka dynastji kapryśnych panów. Ani piętra ani okna nie są od pary, aby użyć potocznego ludowego wyrażenia; wszystko kłóci się tam z sobą, nawet zewnętrzna ornamentacja. Są to istne lamusy, gdzie porzucono na kupę najróżnorodniejsze graty.
— Pani Stefanowa? spytał Julian odźwiernej.
Odźwierna urzędowała pod bramą, w jakimś kurniku, małym drewnianym domku na kółkach, dość podobnym do owych budek, jakie policja pomieściła na stacjach dorożek.
— Względem czego? rzekła odźwierna przerywając robienie pończochy.
W Paryżu, rozmaite szczegóły, które składają się na fizjognomię jakiejś części tego miasta-potwora, cudownie harmonizują z charakterem całości. Toteż, odźwierny — stróż, czy szwajcar — jakiekolwiek damy miano temu kardynalnemu muskułowi paryskiego monstru, jest zawsze zgodny z dzielnicą której stanowi cząstkę, a często ją streszcza. Wygalonowany, bezczynny, szwajcar z dzielnicy Saint-Germain skupuje rentę państwową; odźwierny z Chaussée-d’Antin żyje dostatnio; w dzielnicy Giełdy czytuje gazety; na przedmieściu Montmartre ma fach. Odźwierna jest dawną prostytutką w dzielnicach prostytucji; w dzielnicy Marais jest cnotliwa, opryskliwa, ma swoje kaprysy.
Na widok Juliana, odźwierna wzięła nóż aby poruszyć wygasłą niemal cegiełką torfu w piecyku, poczem rzekła:
— Pyta pan o panią Stefanową; czy chodzi o panią Stefanową Gruget?
— Tak, odparł Julian z akcentem podrażnienia.
— Która pracuje w pasmanterji?
— Tak.
— Zatem, proszą pana, rzekła wychodząc ze swej klatki, kładąc dłoń na ramieniu Juliana i wiodąc go długą kiszką sklepioną jak piwnica, pójdzie pan drugiemi schodami w dziedzińcu. Widzi pan te okna, gdzie są ławkonje? Tam mieszka pani Stefanowa.
— Dziękują pani. Czy pani myśli, że pani Gruget jest sama?
— A czemuż nie miałaby być sama? Toć to wdowa!
Julian wbiegł szybko na ciemne schody, po stopniach nierównych od stwardniałego błota. Na drugiem piętrze ujrzał troje drzwi, ale żadnych lawkonji. Szczęściem, na jednych drzwiach, najbardziej zatłuszczonych i najbrudniejszych, wyczytał te słowa wypisane kredą: Ida przyjdzie dziś wieczór o dziewiątej.
— To tu, powiedział sobie Julian.
Pociągnął za stary poczerniały sznur z sarnią nóżką, usłyszał głuchy dźwięk pękniętego dzwonka, oraz naszczekiwanie astmatycznej psiny. Dźwięk, jaki rozległ się we wnętrzu, zwiastował mieszkanie zawalone rzeczami, które nie dopuszczają najmniejszego echa; znamienny rys mieszkań zajmowanych przez robotników, przez ubogie małżeństwa, gdzie brak jest miejsca i powietrza. Julian szukał machinalnie lawkonji; znalazł je w końcu na gzymsie za okienkiem, między dwiema cuchnącemi rynnami. Tam znajdowały się kwiaty; ogródek długi na dwie stopy, szeroki na sześć cali; parę kłosów zboża: streszczenie całego życia, wszystkich nędz życia! W obliczu tych mizernych kwiatków oraz wspaniałych kłosów, promień słońca, spływający z nieba niby z łaski, uwydatniał kurz, tłustość, jakiś osobliwy kolor właściwy paryskim norom, tysiąc plugastw plamiących wilgotne mury, zbutwiałe poręcze, spaczone ramy okienne oraz czerwone niegdyś odrzwia. Niebawem kaszel staruszki oraz ciężki krok kobiety człapiącej z trudem pantoflami oznajmiły matkę Idy. Stara otworzyła drzwi, wyszła na schody i rzekła:
— A, to pan Bocquillon. Ale nie. Dalibóg, jaki pan podobny do pana Bocquillon. Może brat? Czem mogę panu służyć? Proszę, niech pan wejdzie.
Julian wszedł do pierwszego pokoju, gdzie ujrzał całe zatrzęsienie klatek, statków, piecyków, mebli, gliniane talerzyki z jadłem i wodą dla psa i dla kotów, drewniany zegar, kołdry, liche ryciny, kupy starego żelaztwa... Obraz w istocie pocieszny, istna tandeta paryska, gdzie nie brakło nawet kilku numerów Constitutionnela.
Wiedziony przezornością, Julian nie posłuchał wdowy Gruget, która mówiła:
— Niechże pan wejdzie, proszę pana, ogrzeje się pan.
Lękając się, aby go Ferragus nie usłyszał, Julian zapytywał sam siebie, czy nie lepiej byłoby dobić w tym pierwszym pokoju targu jaki chciał zaproponować starej. Kura, która gdacząc wydreptała ze stryszku, wyrwała go z zadumy. Powziął postanowienie. Udał się za starą do ogrzanego pokoju, dokąd podążył za niemi mały dychawiczny mops, niema osobistość, która wdrapała się na stary taburet. Propozycja „ogrzania sią“ okazała się samochwalstwem nędzarki. Garnek z zupą zakrywał w zupełności dwie płonące szczapy. Warzecha leżała na ziemi z rękojeścią w popiele. Kominek, ozdobiony woskowym Jezuskiem w kwadratowej klatce szklanej obwiedzionej niebieskim papierem, był założony wełną, szpulkami, oraz narzędziami szmuklerskiemi. Julian przyglądał się wszystkiemu z ciekawością i zainteresowaniem, przyczem zdradził mimowoli tajemne zadowolenie.
— I cóż, proszą pana, nadadzą się panu moje mebelki? rzekła wdowa siadając na żółtym trzcinowym fotelu, który widocznie stanowił jej generalną kwaterą. Skupiła tam swoją chustką do nosa, tabakierką, robótką, nawpół obrane jarzyny, okulary, kalendarz, zaczęty galon do liberji, talję zatłuszczonych kart oraz dwa tomy powieści, wszystko wtłoczone za siedzenie fotela. Mebel ten, na którym ta staruszka spływała rzeką życia, podobny był do owej encyklopedycznej torebki, jaką kobieta ma z sobą w podróży, gdzie znajduje się w streszczeniu całe jej gospodarstwo od portretu męża aż do kapucyńskich kropli, cukierków dla dzieci i kitajki angielskiej na skaleczenie.
Julian badał wszystko. Zmierzył bardzo uważnie wzrokiem żółtą twarz pani Gruget, jej szare oczy bez rzęs i brwi, bezzębne usta, czarniawe zmarszczki, zrudziały tiulowy czepeczek o bardziej jeszcze zrudziałych szlaczkach, cycowe podziurawione spódnice, przydeptane pantofle, przepaloną fajerkę, stół zawalony talerzami i jedwabiem, robotami z wełny, bawełny, wśród których sterczała butelka wina. Następnie rzekł sobie w duchu:
— Ta kobieta ma jakąś namiętność, jakiś tajemny nałóg; — moja jest.
— Pani, rzekł głośno czyniąc gest porozumienia, przychodzę zamówić u pani galony...
Następnie zniżył głos.
— Wiem, podjął, że pani ma u siebie nieznajomego który przybrał nazwisko Camuset.
Stara spojrzała nań bystro, nie okazując żadnego zdziwienia.
— Powiedz pani, czy on może nas słyszeć? Niech pani pomyśli, że chodzi tu o twój los.
— Panie, odparła, niech pan mówi bez obawy, niema tu u mnie nikogo. Ale gdyby nawet był ktoś na górze, nie mógłby słyszeć.
Szczwana stara, umie odpowiadać po normandzku, pomyślał Julian. Będziemy mogli się porozumieć.
— Niech pani sobie oszczędzi fatygi kłamania, podjął. A przedewszystkiem, wiedz pani, że ja nie chcę ci uczynić nic złego, ani pani lokatorowi choremu od przyżegań, ani pani córce Idzie, gorseciarce, przyjaciółce Ferragusa. Widzi pani, wiem wszystko. Uspokój się pani, ja nie jestem z policji, i nie pragnę niczego, coby mogło narazić pani sumienie. Pewna młoda dama przyjdzie tu jutro, między dziewiątą a dziesiątą, aby porozmawiać z przyjacielem córki pani. Chcę być tutaj tak, aby móc wszystko widzieć, wszystko słyszeć, nie widziany i nie słyszany przez nich. Pani mi to ułatwi, a ja pani odwdzięczę tę przysługę sumą dwóch tysięcy franków, płatną jednorazowo, oraz sześciomaset frankami dożywocia. Mój rejent sporządzi dziś wieczór przy pani akt, wręczę mu pieniądze, on zaś wypłaci je pani jutro po tej rozmowie, której chcę być świadkiem i która będzie dla mnie dowodem pani rzetelności.
— Czy to nie grozi niczem mojej córce, proszę pana? rzekła obrzucając Juliana spojrzeniem niespokojnej kotki.
— Niczem, proszę pani. Zresztą, mam wrażenie, że córka nie postępuje z panią jak należy. Ciesząc się względami człowieka tak bogatego, tak możnego jak ten Ferragus, mogłaby łatwo zapewnić pani coś więcej niż to co tu widzę.
— Och, mój drogi panie, ani nawet mizernego bileciku do Ambigu albo do Gaieté, gdzie jest jak u siebie w domu. To wstyd! Córka, dla której sprzedałam moje srebrne nakrycie, tak że teraz jadam — w moim wieku! — cynową łyżką, aby płacić jej naukę i dać jej w rękę fach, z którego mogłaby mieć góry złota, gdyby chciała. Bo to już ma ze mnie, trzeba jej oddać sprawiedliwość: zręczna jest jak czarodziejka. Mogłaby mi choć podarować swoje stare jedwabne suknie, ja tak lubię chodzić w jedwabiu. Gdzie tam! sama chodzi do restauracji, zjada obiadki po 50 franków od twarzy, rozbija się powozami jak księżniczka i dba o matkę, o, tyle! Boże miłosierny! cośmy za dzieciska na świat wydali, niema się czem chwalić.
Matka, proszę pana, i dobra matka! bo ja osłaniałam jej figle i zawsze trzymałam ją przy sobie i odejmowałam sobie od ust, a pchałam w nią wszystko. I co? przyjdzie to, popieści i powie: „Dzień dobry mamo“. I niby załatwiony rachunek z tą co jej dała życie. Radź sobie, stara, jak umiesz, niech Pan Bóg opatrzy. Ale i ona będzie miała dzieci, dziś albo jutro, i przekona się co to za kwiatki!... Ano cóż, i tak się je kocha.
— Jakto! córka nic pani nie daje!
— Nic? a, nie, tego nie mówię, proszę pana; nic, toby było za mało. Płaci za mnie komorne, daje mi drzewo, i trzydzieści sześć franków na miesiąc... Ale, powiedz pan sam, czy w moim wieku, pięćdziesiąt dwa lat, z oczami bolącemi z wieczora, powinnabym jeszcze pracować? A przytem, czemu ona mnie nie weźmie do siebie? Wstydzi się mnie? niechże tak gada odrazu. Doprawdy, trzebaby się pogrzebać dla tych hyclów dzieci, które zapominają o człowieku zanim drzwi zamknie za sobą.
Wydobyła z kieszeni chustkę, a wraz z nią bilet na loterję, który upadł na podłogę; podniosła go szybko, mówiąc:
— Masz tobie! to kwit za podatki.
Julian zrozumiał w lot przyczynę roztropnych ograniczeń na które skarżyła się matka, i nabrał tem większej pewności, że pani Gruget zgodzi się na proponowaną transakcję.
— Zatem, pani, niech pani przyjmie to co pani ofiarowuję.
— Powiadał pan, dwa tysiące franków gotówką i sześćset dożywocia?
— Zmieniłem zdanie, proszę pani, daję pani jedynie trzysta franków dożywocia. Ten sposób załatwienia sprawy bardziej mi odpowiada. Ale daję zato pięć tysięcy gotówką. Czy pani nie woli tak?
— Ba, oczywiście, proszę pana.
— Będzie pani swobodniejsza, może pani bywać w Ambigu-Comique, u Frankoniego; wszędzie gdzie pani zechcę, dorożką.
— E, ja nie lubię Frankoniego, względem tego że tam nic nie gadają. Ale jeżeli się godzę, proszę pana, to przez myśl o mojej córce. Nie będę musiała jej pompować. Biedna mała, mimo wszystko ja jej nie żałuję tego, że sobie trochę użyje. Młodość powinna się wybawić, proszę pana! jeżeli tedy mi pan ręczy, że nie wyrządzę szkody nikomu...
— Nikomu, powtórzył Julian. Ale w jaki sposób pani się weźmie do tego?
— Ano tak, proszę pana: dam panu Ferragusowi dziś wieczór trochę polewki z makówek, poczciwina będzie dobrze spał po tem, a potrzebuje tego, względem tych swoich cierpień, bo on strasznie cierpi, niebożątko! Ale też, powiedz mi pan, co to za pomysł dla zdrowego człowieka? Palić sobie grzbiet poto, aby się pozbyć jakichsiś bólów, które go dręczą ledwie co dwa lata! Wracając do naszej sprawy, mam klucz sąsiadki, której mieszkanie leży nad mojem; jeden pokój przylega do izdebki gdzie sypia pan Ferragus. Wyjechała na wieś na dziesięć dni. A więc, jeżeli się zrobi w nocy dziurę w ścianie, będzie pan mógł ich widzieć i słyszeć jak na dłoni. Znam się dobrze z jednym ślusarzem, bardzo godnym człowiekiem, który opowiada jak anioł. Zrobi to dla mnie, ani widu ani słychu.
— Ma pani dla niego sto franków; bądź pani dziś wieczór u pana Desmarets, rejenta, oto jego adres. O dziewiątej, akt będzie gotów, ale... sza!
— Wystarczy; jak pan mówi, sza! Szaconek panu.
Julian wrócił do siebie, niemal uspokojony pewnością, że się dowie wszystkiego nazajutrz. Za powrotem, zastał u odźwiernego list szczelnie zapieczętowany.
— Jak się miewasz? spytał żony, mimo pewnego chłodu jaki ich dzielił.
Tak trudno jest wyzbyć się przyzwyczajeń serca!
— Dosyć dobrze, Julu, odparła zalotnym głosem; czy chcesz zjeść obiad ze mną?
— Owszem, odparł podając list; masz, Fouquereau oddał mi to dla ciebie.
Klemencja, wprzód blada, zarumieniła się silnie widząc list, a ten nagły rumieniec przeszył bólem serce męża.
— Czy to radość, spytał śmiejąc się, czy skutek oczekiwania?
— Och, jest w tem wiele rzeczy, odparła spoglądając na pieczątkę.
— Zostawiam cię na chwilę.
Udał się do gabinetu, gdzie napisał do brata, powiadamiając go o swoich intencjach w sprawie dożywocia pani Gruget. Kiedy wrócił, zastał obiad na stoliku przy łóżku Klemencji, oraz Józefę czekającą aż będzie mogła podać.
— Gdybym mogła trzymać się na nogach, z jakąż rozkoszą usługiwałabym ci! rzekła kiedy Józefa zostawiła ich samych. Och, nawet na kolanach, dodała zanurzając blade ręce we włosach Juliana. Drogie, szlachetne serce, byłeś dla mnie bardzo miły i dobry przed chwilą. Więcej mi zdrowia przyniosłeś swą ufnością, niż wszyscy lekarze świata mogliby mi go dać swemi receptami. Twoja kobieca delikatność, bo ty umiesz kochać jak kobieta... twoja dobroć wlała w mą duszę jakiś balsam, który mnie niemal uleczył. Mamy rozejm. Julianie, przysuń głowę, niech ją ucałuję.
Julian nie umiał sobie odmówić przyjemności uściskania Klemencji. Ale rozkosz ta nie była wolna od pewnego wyrzutu: czuł się małym wobec tej kobiety, w której niewinność zawsze skłonny był wierzyć. Klemencja doznawała uczucia jakiejś smutnej radości. Czysta nadzieja lśniła na jej twarzy poprzez ślady zgryzot. Oboje jednako byli nieszczęśliwi tem iż muszą oszukiwać się wzajem; jeszcze jedna pieszczota, a wyznaliby sobie wszystko, niezdolni oprzeć się swojej boleści.
— Jutro wieczór, Klemencjo.
— Nie, mężu; jutro w południe dowiesz się wszystkiego, i uklękniesz przed swoją żoną. Och, nie, nie będziesz się musiał upokorzyć; nie, z góry ci przebaczyłam; nie, nic nie jesteś winien. Słuchaj: wczoraj zadałeś mi straszny cios; ale życie moje nie byłoby może zupełne bez tego wstrząśnienia, to będzie cień który podniesie wartość niebiańskich dni.
— Czarodziejko, wykrzyknął Julian, budzisz we mnie wyrzuty.
— Biedny mój Julu, los jest mocniejszy od nas, a ja nie jestem wspólniczką mego losu. Wyjdę jutro.
— O której? spytał Julian.
— O wpół do dziesiątej.
— Klemencjo, odparł Desmarets, bądź bardzo ostrożna, poradź się doktora Desplein i starego Haudry.
— Poradzę się tylko mego serca i mojej duszy.
— Zostawiam ci swobodę, zajdę do ciebie aż w południe.
— Nie dotrzymasz mi towarzystwa dziś wieczór? Nie jestem już cierpiąca...
Załatwiwszy swoje sprawy, Julian wrócił do żony, wiedziony nieprzepartym pociągiem. Miłość jego była silniejsza niż wszystkie cierpienia.
Nazajutrz, koło dziewiątej, Julian wymknął się z domu, pobiegł na ulicę des Enfants-Rouges, przebył schody i zadzwonił do pani Gruget.
— A, słowny z pana człowiek, punktualny jak jutrzenka. Niech pan wejdzie, rzekła szmuklerka poznając go. Przygotowałam dla pana filiżankę kawy ze śmietanką, wrazie gdyby... dodała skoro drzwi się zamknęły. Och! prawdziwa śmietanka, w moich oczach wydojono krówkę w oborze, którą mamy na targu des Enfants Rouges.
— Dziękuję pani, nie, nic. Zaprowadź mnie pani...
— Dobrze, dobrze, drogi panie. Chodź pan tędy.
Wdowa zaprowadziła Juliana do izdebki nad jej pokojem i pokazała mu tryumfalnie otwór wielkości dwufrankówki, wykonany w nocy w miejscu odpowiadającem najwyżej położonej różyczce na tapecie jaką obity był pokój Ferragusa. Otwór ten znajdował się, w jednym i w drugim pokoju, nad szafą. Lekkie uszkodzenia sprawione przez ślusarza nie zostawiły tedy śladów i bardzo trudno było dojrzeć w cieniu tę strzelnicę. Toteż, aby dobrze widzieć, Julian zmuszony był pozostać tam w położeniu dość nużącem, wspinając się na drabinkę, której pani Gruget nie omieszkała przygotować.
— Jest u niego jakiś pan, rzekła stara odchodząc.
W istocie Julian ujrzał człowieka zajętego opatrywaniem istnego łańcucha ran, spowodowanych licznemi przyżeganiami na barkach Ferragusa, którego Julian poznał z opisu pana de Maulincour.
— Kiedy sądzisz że się wygoję? spytał ów.
— Nie wiem, odparł nieznajomy; ale wedle tego co mówią lekarze, trzeba jeszcze jakich siedmiu, ośmiu opatrunków.
— Zatem, do dziś wieczora, rzekł Ferragus podając rękę człowiekowi, który założył właśnie ostatni bandaż.
— Do dziś wieczora, odparł nieznajomy, ściskając serdecznie jego rękę. Chciałbym cię już widzieć wolnym od cierpień.
— Ba! Papiery pana de Funcal otrzymamy jutro rano, a Henryk Bourignard umrze na dobre, odparł Ferragus. Dwa nieszczęsne listy, które nas kosztowały tak drogo, nie istnieją już. Stanę się tedy znów jakąś cyfrą społeczną, człowiekiem wśród ludzi, a wart jestem chyba owego marynarza, którego zjadły ryby. Bóg widzi, że nie dla siebie mianuję się hrabią!
— Biedny Gracjanie, ty, nasza najtęższa głowa, nasz ukochany brat, ty jesteś benjaminkiem naszej bandy; wiesz o tem.
— Bądź zdrów! pilnuj dobrze tego Maulincour.
— Bądź co do tego bez obawy.
— Hej! margrabio! zakrzyknął stary galernik.
— A co?
— Ida zdolna jest do wszystkiego po wczorajszej scenie. Jeżeli się rzuciła w wodę, nie ja z pewnością będę ją łowił, tem lepiej dochowa sekretu mego nazwiska, jedynego jaki posiada; ale czuwaj nad nią, bo, ostatecznie, to dobra dziewczyna.
— Dobrze.
Nieznajomy wyszedł. W dziesięć minut później, nie bez gorączkowego dreszczu, Julian usłyszał szelest jedwabnych sukni i prawie że poznał kroki swej żony.
— I cóż, ojcze, rzekła Klemencja, biedny mój ojcze, jak się miewasz? Cóż za bohaterstwo!
— Pójdź, moje dziecko, odparł Ferragus, wyciągając ku niej rękę.
Klemencja podała mu czoło, które ucałował.
— No i co, co tobie, biedna mała? Jakieś nowe zmartwienia?
— Zmartwienia, ojcze! ależ to śmierć twojej córki, którą tak kochasz. Tak jak ci pisałem wczoraj: trzeba koniecznie, abyś w swojej głowie, tak bogatej w pomysły, znalazł jakiś sposób zobaczenia się dziś jeszcze z moim biednym Julem. Gdybyś wiedział, jaki on był dobry dla mnie, mimo podejrzeń na pozór tak usprawiedliwionych! Ojcze, moja miłość to moje życie. Czy chcesz patrzeć na mą śmierć? Och! dużo już wycierpiałam; życie moje, czuję to, jest w niebezpieczeństwie.
— Stracić ciebie, moja córko, stracić ciebie przez ciekawość nędznego Paryżanina! Spaliłbym Paryż. Och! ty wiesz, co to kochanek, ale nie wiesz co to ojciec.
— Ojcze, przerażasz mnie, kiedy patrzysz na mnie w ten sposób. Nie kładź na szalę dwóch tak różnych uczuć. Miałam męża, zanim wiedziałam, że mój ojciec żyje...
— Jeżeli twój mąż pierwszy złożył pocałunek na twem czole, odparł Ferragus, ja uroniłem na nie łzy... Uspokój się, Klemencjo, mów szczerze. Kocham cię na tyle, aby być szczęśliwy twojem szczęściem, mimo że ojciec, którego serce ty wypełniasz, nie jest prawie niczem w twojem sercu.
— Mój Boże, takie słowa czynią mnie nadto szczęśliwą! Sprawiasz, ojcze, że kocham cię jeszcze bardziej: mam uczucie że okradam Jula. Ale, mój dobry ojcze, pomyśl, że on jest w rozpaczy. Co mu powiedzieć za dwie godziny?
— Dziecko, czyż ja czekałem twego listu, aby cię zasłonić od ciosu, który ci grozi? A cóż się dzieje z tymi, którzy ważą się tknąć twego szczęścia lub też wcisnąć się między nas? Czy nie zauważyłaś nigdy drugiej opatrzności która czuwa nad tobą? Nie wiesz, że dwunastu ludzi pełnych inteligencji i siły tworzą orszak dokoła twej miłości i twego życia, gotowi na wszystko dla twego ocalenia? Czy ojciec, który narażał się na śmierć, aby cię oglądać na przechadzce, lub też podziwiać cię w nocy w łóżeczku u twojej matki, czy ojciec, któremu jedynie pamięć twoich dziecięcych pieszczot dała siłę do życia w chwili gdy człowiek honoru powinienby się zabić aby ujść przed hańbą; słowem czy ja, który oddycham jedynie twemi ustami, widzę jedynie twemi oczyma, czuję jedynie twojem sercem, ja nie umiałbym bronić lwiemi pazurami, ojcowskiem sercem, mego jedynego dobra; mego życia, mojej córki?... Ależ, od śmierci tego anioła który był twoją matką, marzyłem tylko o jednej rzeczy, o szczęściu uznania cię za córkę, utuleniu cię w ramionach w obliczu nieba i ziemi, o zabiciu galernika... (Tu nastała krótka pauza.) ...o tem aby ci dać ojca, podjął, aby móc uścisnąć bez hańby rękę twego męża, aby móc żyć bez obawy w waszych sercach, móc powiedzieć całemu światu na twój widok: „Oto moje dziecko!“ słowem aby być ojcem dosyta!
— O, mój ojcze, mój ojcze!
— Po wielu trudach, przetrząsnąwszy kulę ziemską, ciągnął Ferragus, przyjaciele znaleźli ludzką skórę dla mojego grzbietu. Od dziś za kilka dni zostanę panem de Funcal, portugalskim hrabią. Wierzaj mi, córuchno, mało jest ludzi, którzyby w moim wieku mieli cierpliwość nauczyć się po portugalsku i po angielsku, którym to językiem ten djabelski marynarz władał znakomicie.
— Mój drogi ojcze!
— Wszystko zostało przewidziane, i, do kilku dni, najmiłościwszy Jan VI, król portugalski, stanie się moim wspólnikiem. Trzeba ci tedy mieć tylko trochę cierpliwości, której twój ojciec miał tak wiele. Ale u mnie to było bardzo proste. Czegóżbym nie uczynił, aby wynagrodzić twoje poświęcenie przez trzy lata! Przychodzić z takiem oddaniem pocieszać twego starego ojca, narażać swoje szczęście!
— Mój ojcze!
Tu Klemencja ujęła dłonie ojca i ucałowała je.
— No, jeszcze trochę odwagi, moja Klemencjo, zachowajmy nieszczęsną tajemnicę aż do końca. Twój Julian, to nie jest pospolity człowiek; a jednak, alboż my wiemy czy jego wielki charakter i jego bezmierna miłość ustrzegłyby go od cienia wzgardy dla córki człowieka...
— Och! wykrzyknęła Klemencja, wyczytałeś w sercu swego dziecka, to moja jedyna obawa, dodała rozdzierającym tonem. To myśl która mnie mrozi. Ale, ojcze, pomyśl, że ja mu przyrzekłam prawdę za dwie godziny.
— A więc, moja córko, powiedz mu aby się udał do ambasady portugalskiej odwiedzić hrabiego de Funcal, twego ojca; będę tam.
— A p. de Maulincour, który mu mówił o Ferragusie? Mój Boże, ojcze, oszukiwać, kłamać, cóż za męka!
— Komu to mówisz? Ale jeszcze kilka dni, a nie będzie istniał ani jeden człowiek, któryby mnie mógł zdradzić. Zresztą sądzę, że p. de Maulincour nie jest dziś w stanie przypomnieć sobie... No, dziecko ty szalone, otrzej łzy i pomyśl...
W tej chwili, straszliwy krzyk rozległ się w pokoju, gdzie znajdował się Julian Desmarets.
— Moja córka, moja biedna córka!
Krzyk ten przedarł się przez mały otwór wykonany nad szafą i przejął zgrozą Ferragusa i panią Desmarets.
— Idź zobaczyć co to jest, Klemencjo.
Klemencja zeszła szybko po schodkach, ujrzała drzwi od mieszkania pani Gruget otwarte na oścież, usłyszała krzyki dochodzące z górnego piętra, wbiegła po schodkach, dotarła prowadzona dochodzącem szlochaniem do nieszczęsnego pokoju, skąd, nim otwarła drzwi, te słowa doszły jej uszu:
— To pan, ze swojemi urojeniami, stał się przyczyną jej śmierci.
— Milcz, nędznico, powtarzał Julian, zatykając chustką usta pani Gruget, która krzyczała:
— Na pomoc! mordercy!
W tej chwili weszła Klemencja, ujrzała męża, wydała krzyk i uciekła.
— Kto ocali moją córkę? spytała pani Gruget po długiej pauzie. Zamordowałeś ją!
— Jak? spytał machinalnie Julian, zdumiony iż żona go poznała.
— Czytaj pan, krzyczała stara zalewając się łzami. Czy są pieniądze, któreby mogły pocieszyć po takiem nieszczęściu!
„Żegnaj matko! zapisóję ci fżystko co mam. Darój mi moje pszewiny i ostatnie zmartfienie jakie ci czynię targnąć się na moje życie. Henryk, kturego więcej koham nisz samą siebie, powiedział że jestem jego nieszczęściem; poniewasz mnie odtrącił i poniewasz straciłam wszelkie nadzieje karjery, idę się utopidź. Pojdę za Neuilly, aby mnie nie wystawiano w mordze. Jeżeli Henryk nie nienawidzi mnie już po mojej śmierci, proś go, aby kazał pochować biedną dziewczynę, której serce biło tylko dla niego i niech mi pszebaczy, bo zawiniłam tem, żem się mięszała do nieswoich rzeczy. Opatruj mu dobrze jego oparzenia. Co on się nacierpiał, to biedne kocisko. Ale ja będę miała tyleż odwagi aby się zabić, ile on miał aby się tak popażyć. Kasz odnieść skończone gorsety klientkom. I módl się do Boga za twoją curkę.
— Niech pani zaniesie ten list do pana de Funcal, tego który tam jest. Jeżeli jeszcze czas, on jeden może ocalić pani córkę.
I Julian wybiegł pędem, niby człowiek który popełnił zbrodnię. Nogi pod nim drżały. Serce jego, jakby wzdęte, chłonęło fale krwi, cieplejsze, obfitsze niż w jakimkolwiek momencie życia, i wysyłało je z powrotem z niezwyczajną siłą. Najsprzeczniejsze uczucia ścierały się w jego mózgu, jedna myśl panowała nad wszystkiemi. Nie był uczciwy wobec osoby którą kochał nad wszystko; niepodobna mu było oszukać swego sumienia, którego głos, tem potężniejszy im cięższą była zbrodnia, zajął miejsce głuchych krzyków namiętności rozlegających się w nim w czasie okrutnych godzin poprzedniego zwątpienia.
Prawie cały dzień przewałęsał się po Paryżu, nie śmiejąc wrócić do domu. Ten prawy człowiek drżał przed spotkaniem nieskazitelnego czoła skrzywdzonej kobiety. Zbrodnie proporcjonalne są do czystości sumienia; fakt, który dla jednego serca jest zaledwie błędem, urasta w niewinnych duszach do rozmiarów zbrodni. Czy słowo niewinność nie ma, w istocie, czegoś anielskiego? Najlżejszy brud, odciśnięty na białej szacie dziewicy, czyż nie robi z niej czegoś plugawego, równego łachmanom żebraka? Jedyna różnica między temi dwiema rzeczami to ta, jaka jest między nieszczęściem a błędem. Bóg nie mierzy nigdy żalu, nie dawkuje go; tyleż go trzeba, aby zmazać jedną plamę, co aby zatrzeć całe życie. Refleksje te gniotły Juliana całem swem brzemieniem; serce bowiem nie przebacza, tak samo jak prawa ludzkie, a rozumuje trafniej: czyż nie wspiera się na swem własnem sumieniu, nieomylnem jak nieomylny jest instynkt? Zrozpaczony, Julian wrócił do domu blady, zmiażdżony poczuciem swoich win, ale mimo wszystko oddychający radością, jaką sprawiała mu niewinność żony. Wszedł do niej dygocąc cały, ujrzał ją w łóżku, miała gorączkę, usiadł przy niej, ujął jej rękę, ucałował i oblał ją łzami.
— Drogi aniele, rzekł, kiedy zostali sami: to żal.
— Za co? odparła.
Mówiąc te słowa, skłoniła głowę na poduszkę, zamknęła oczy i trwała tak nieruchoma, kryjąc swoje cierpienia aby nie przerażać męża. Była w tem delikatność matki, delikatność anioła: była to, w jednem słowie — cała kobieta! Milczenie trwało długo. Sądząc że Klemencja usnęła, Julian poszedł pytać Józefy o stan pani.
— Pani wróciła wpół martwa, proszę pana. Pobiegliśmy po doktora Haudry.
— Czy przyszedł? Co powiedział?
— Nic, proszę pana. Wydawał się niekontent, nakazał aby nikt nie siedział przy pani prócz pielęgniarki i powiedział że przyjdzie jeszcze wieczór.
Julian wrócił pocichu do żony, zanurzył się w fotel i siedział tak przy łóżku, nieruchomy, z oczyma utkwionemi w oczach Klemencji. Kiedy podnosiła powieki, widziała go natychmiast; z pod bolesnych jej rzęs wydzierało się wówczas spojrzenie tkliwe, pełne namiętności, wolne od wyrzutu i goryczy. Spojrzenie to padało niby ognisty grot w serce tego męża wspaniałomyślnie rozgrzeszonego i wciąż kochanego przez istotę którą zabijał. Śmierć stała między nimi; przeczucie jej mieli porówni oboje. Spojrzenia ich jednoczyły się w tym samym lęku, jak serca jednoczyły się niegdyś w tej samej miłości, jednako żywej, jednako podzielanej. Żadnych pytań, ale straszliwa pewność. U żony bezgraniczna wielkoduszność; u męża okropne wyrzuty; w obu duszach ta sama wizja rozwiązania, to samo poczucie Losu.
Była chwila, w której, myśląc że żona śpi, Julian ucałował ją łagodnie w czoło i przyjrzawszy się jej długo, rzekł:
— Mój Boże, zostaw mi tego anioła jeszcze choć tyle, abym się oczyścił z moich win długiem ubóstwieniem... Jako córka jest wzniosła; jako żonę jakież słowo mogłoby ją określić?
Klemencja podniosła oczy, były pełne łez.
— Sprawiasz mi ból, rzekła słabym głosem.
Godzina była późna, nadszedł doktór Haudry i poprosił męża aby się usunął na czas jego wizyty. Kiedy wyszedł, Julian nie zadał mu ani jednego pytania; wystarczył mu gest.
— Wezwij pan na konsylium lekarzy, do których masz największe zaufanie. Mogę się mylić.
— Doktorze, błagam, niech mi pan powie prawdę. Jestem mężczyzną, potrafię jej wysłuchać; jest to zresztą dla mnie rzecz niezmiernej wagi dla uregulowania pewnych rachunków...
— Żona pańska jest stracona, odparł lekarz. Jest tu cierpienie moralne, które uczyniło postępy i które komplikuje jej stan fizyczny, już sam przez się niebezpieczny, ale jeszcze powikłany przez nieostrożność. To wstawanie boso w nocy... wyjście, którego zabroniłem; pieszo wczoraj, dorożką dziś... Chciała się zabić. Jednakże wyrok mój nie jest nieodwołalny, mamy za sobą młodość, siłę nerwową zdumiewającą... Trzebaby postawić wszystko na kartę... trzebaby jakiejś gwałtownej reakcji; ale ja nigdy nie zdobędę się na to; nie doradzałbym nawet, i na konsylium sprzeciwię się stanowczo.
Julian wrócił do sypialni. Jedenaście dni i jedenaście nocy siedział przy łóżku, zażywając snu jedynie w dzień, z głową opartą o posłanie żony. Nigdy żaden człowiek dalej nie posunął starań i poświęcenia. Nie ścierpiał, aby ktoś oddał chorej najlżejszą posługę; wciąż trzymał ją za rękę, jakgdyby chciał w ten sposób udzielić jej życia. Przechodził męki niepewności, zwodne nadzieje, spokojne dni, polepszenia, kryzys, słowem okropne wahania śmierci która zbliża i oddala rękę — ale uderza. Pani Julianowa wciąż znajdowała siłę aby się uśmiechać do męża; współczuła z nim, wiedząc że niebawem zostanie sam. Była to podwójna agonia; życia i miłości; ale życie słabło i uciekało a miłość rosła. Przyszła straszna noc i Klemencja popadła w malignę, poprzedzającą zawsze śmierć u młodych istot. Mówiła o swej szczęśliwej miłości, o swoim ojcu, powtarzała zwierzenia matki na łożu śmierci i obowiązki jakie jej nałożyła. Szamotała się nie z życiem, ale ze swą miłością, której nie chciała porzucić.
— Spraw, Boże mój, mówiła, niech on nie dowie się, że chciałabym aby umarł ze mną.
Julian, nie mogąc znieść tego widoku, znajdował się w tej chwili w sąsiednim salonie i nie słyszał życzeń którym byłby posłuszny.
Kiedy kryzys minął, pani Julianowa odzyskała siły. Nazajutrz była znów piękna, spokojna; rozmawiała, miała nadzieję, przystroiła się tak jak lubią się stroić chorzy. Następnie chciała być sama przez cały dzień, wyprawiła męża prośbami powtarzanemi tak usilnie, że spełnia się je tak, jak się spełnia prośby dzieci. Zresztą dzień ten potrzebny był Julianowi. Poszedł do pana de Maulincour, aby zażądać umówionego niegdyś między nimi śmiertelnego pojedynku. Nie bez wielkich trudności dotarł do sprawcy nieszczęścia; ale, słysząc że chodzi o sprawę honorową, widam uległ przesądom które zawsze władały jego życiem. Wprowadził Juliana. Desmarets szukał oczyma barona de Maulincour.
— Och, tak, to on, rzekł komandor pokazując człowieka siedzącego w fotelu przy kominku.
— Kto, Julian? rzekł umierający złamanym głosem.
August stracił ów jedyny zmysł, który daje treść naszemu życiu: pamięć. Na ten widok, Desmarets cofnął się ze zgrozą. Nie mógł poznać wykwintnego młodzieńca w tej rzeczy, nie mającej — wedle wyrażenia Bossueta — nazwy w żadnym języku. Był to, w istocie, trup o siwych włosach; kości ledwie pokryte skórą pomarszczoną, zwiędłą, wyschniętą; oczy białe i bez ruchu; usta wstrętnie rozwarte, jak usta szaleńców, lub rozpustników zabitych wyuzdaniem. Żaden ślad inteligencji nie odbijał się ani na czole, ani w żadnym rysie; tak samo jak cera bez rumieńca nie zdradzała żadnego śladu krążenia krwi. Słowem, był to człowiek skarlały, rozkładający się, doprowadzony do stanu w jakim znajdują się owe potworki zachowane w Muzeum anatomicznem, pływające w słojach z alkoholem. Julian miał uczucie, że widzi ponad tą twarzą straszliwą głowę Ferragusa. Ta tak pełna zemsta przeraziła jego nienawiść. Uczuł w sercu litość dla nędznych szczątków tego, co było niegdyś młodym człowiekiem.
— Pojedynek już się odbył, rzekł komandor.
— Ten pan zabił wiele osób, wykrzyknął boleśnie Julian.
— I to osób bardzo drogich, dorzucił starzec. Babka jego umiera ze zgryzoty, a ja pójdę może za nią.
Nazajutrz po tej wizycie, stan pani Julianowej zaczął się pogarszać z godziny na godzinę. Skorzystała z momentu siły aby wyjąć z pod poduszki list, podała go żywo Julianowi i uczyniła znak łatwy do zrozumienia: chciała mu dać w pocałunku ostatnie tchnienie. Przyjął je i — umarła. Julian padł wpół martwy, zaniesiono go do brata. Kiedy tam, wśród łez i rozpaczy, ubolewał nad swą wczorajszą nieobecnością, brat zdradził mu, że Klemencja żywo pragnęła tej rozłąki. Nie chciała czynić męża świadkiem owych tak bolesnych dla tkliwej wyobraźni obrzędów religijnych, których dopełnia Kościół, udzielając konającym ostatnich Sakramentów.
— Nie byłbyś tego przetrzymał, mówił brat. Ja sam nie mogłem znieść tego widoku, a wszyscy twoi ludzie zalewali się łzami. Klemencja była jak święta.
Znalazła siłę, aby się z nami pożegnać, a ten głos, słyszany ostatni raz, rozdzierał serce. Kiedy prosiła o przebaczenie za mimowolne przykrości wyrządzone tym co jej służyli, powstał krzyk, szlochanie, krzyk taki...
— Dosyć, rzekł Julian, dosyć.
Chciał zostać sam, aby przeczytać ostatnie myśli tej kobiety, którą świat podziwiał a która minęła jak kwiat:
„Ukochany mój, to jest mój testament. Czemu nie miałoby się robić testamentu ze skarbów serca, tak jak się robi z innych dóbr? Moja miłość, czyż to nie było całe moje mienie? Chcę się tu zajmować tylko mą miłością: była ona całym majątkiem twojej Klemencji, i wszystkiem co może ci zostawić umierając. Julianie, jestem jeszcze kochaną, umieram szczęśliwa. Lekarze tłómaczą moją śmierć na swój sposób; ja jedna znam jej prawdziwą przyczynę. Powiem ci, choćby ci to miało sprawić przykrość. Nie chciałabym unosić w sercu tak bardzo twojem jakiejś tajemnicy, czegoś coby zostało niewypowiedziane, w chwili gdy umieram jako ofiara koniecznej dyskrecji.
„Julianie, wychowałam się, wzrosłam w głębokiej samotności, zdala od nikczemności i kłamstw świata, przy lubej kobiecie którą znałeś. Świat cenił ją za owe powierzchowne przymioty, któremi kobieta błyszczy w towarzystwie; ale ja napawałam się tajemnie jej niebiańską duszą: mogłam kochać matkę, która poiła me dzieciństwo radością bez goryczy, wiedząc dobrze dlaczego ją kocham. Czyż to nie znaczyło kochać podwójnie? Tak, kochałam ją, bałam się jej, szanowałam ją, i nic nie ciężyło mi na sercu, ani szacunek, ani lęk. Byłam dla niej wszystkiem, ona była wszystkiem dla mnie.
„Przez dziewiętnaście lat, najzupełniej szczęśliwych, swobodnych, dusza moja, samotna wśród świata który szumiał dokoła mnie, odbijała jedynie najczystszy obraz, obraz mojej matki, a serce moje biło tylko przez nią i dla niej. Byłam żarliwie pobożna i szczęściem mi było być czystą w obliczu Boga. Matka pielęgnowała we mnie wszystkie szlachetne i godne uczucia. Och, jak mi to miło wyznać ci, Julu; wiem teraz, że byłam czystą dziewczyną, że przyszłam do ciebie będąc dziewicą sercem. Kiedy wyszłam z tej głębokiej samotności, kiedy po raz pierwszy przyczesawszy włosy stroiłam je wiankiem migdałowego kwiatu; kiedy pozwoliłam sobie przyszyć parę atłasowych kokardek do białej sukni, z myślą o świecie który miałam ujrzeć i którego byłam ciekawa; wówczas, Julu, ta niewinna i skromna zalotność miała za cel ciebie: od mego bowiem wejścia w świat ujrzałam pierwszego ciebie. Zauważyłam twoją fizjognomię, odcinała się od wszystkich innych; spodobała mi się twoja osoba; twój głos i obejście obudziły we mnie sympatyczne przeczucia. Kiedyś się zbliżył, kiedyś przemówił do mnie z rumieńcem na czole, kiedy twój głos zadrżał, ta chwila dała mi wspomnienia od których dygocę jeszcze pisząc do ciebie, dziś kiedy myślę o tem po ostatni raz.
„Nasza miłość była zrazu najżywszą sympatją, ale niebawem odgadliśmy ją wzajem; rychło podzieliliśmy ją, jak później jednako odczuwaliśmy jej nieprzeliczone rozkosze. Od tego czasu, matka zajęła już tylko drugie miejsce w mojem sercu. Wyznałam jej to, a ona uśmiechała się, anielska kobieta! Potem byłam twoja, cała twoja. Oto moje życie, całe moje życie, mój drogi małżonku. I oto co mi zostaje do powiedzenia. Jednego wieczora, na kilka chwil przed swoją śmiercią, matka odsłoniła mi tajemnicę swego życia, oblewając ją gorzkiemi łzami. O wiele bardziej cię ukochałam, odkąd dowiedziałam się z ust księdza, który udzielił rozgrzeszenia mojej matce, że istnieją namiętności potępione przez świat i Kościół. Ale z pewnością Bóg nie powinien być dla nich surowym, kiedy są grzechem dusz tak tkliwych jak dusza mojej matki; tylko że ten anioł nie mógł się zdobyć na skruchę. Ona prawdziwie kochała, Julu, ona była cała miłością. Toteż modliłam się codzień za nią, — nie sądząc jej. Wówczas poznałam przyczynę jej macierzyńskiej tkliwości; wówczas dowiedziałam się, że istnieje w Paryżu człowiek, którego jestem całem życiem, całą miłością; że twoja karjera jest jego dziełem i że on cię kocha; że jest wygnany ze społeczeństwa, że nosi imię skalane, że bardziej cierpi nad tem dla mnie, dla nas, niż dla siebie samego. Moja matka była całą jego pociechą, a moja matka umierała; — przyrzekłam ją zastąpić. W porywie duszy, której uczuć nic nie skaziło, widziałam jedynie szczęście złagodzenia goryczy która nękała ostatnie dni mojej matki.
„Zobowiązałam się tedy wieść dalej to dzieło tajemnego miłosierdzia, miłosierdzia serca. Pierwszy raz, kiedy ujrzałam mego ojca, to było przy łożu na którem matka właśnie oddała ducha. Kiedy podniósł oczy pełne łez, to poto, aby odnaleźć we mnie wszystkie swe umarłe nadzieje. Przysięgłam nie kłamać, ale zachować milczenie; któraż kobieta byłaby to milczenie złamała? Tu jest moja wina, Julu, wina spłacona śmiercią. Wątpiłam o tobie. Ale podobna obawa jest tak naturalna u kobiety, zwłaszcza u kobiety, która wie, co może utracić! Drżałam o moją miłość. Tajemnica mego ojca zdawała mi się śmiercią mego szczęścia, a im więcej kochałam, tem więcej bałam się. Nie śmiałam wyznać tego uczucia memu ojcu: toby znaczyło zranić go, a w jego położeniu wszelka rana była śmiertelną. Ale on, nie mówiąc nic, dzielił moje obawy. To do głębi ojcowskie serce drżało o moje szczęście tyleż co ja sama. Ale nie śmiał mówić ze mną o tem, wiedziony tą samą delikatnością, która mnie zamykała usta. Tak, Julu; sądziłam, że mógłbyś kiedyś nie kochać córki Gracjana tak, jak kochałeś swoją Klemencję. Bez tego głębokiego lęku, czy byłabym coś ukrywała tobie, tobie który mieściłeś się cały nawet w tym zakątku mego serca?
„W dniu, w którym ów wstrętny, ów nieszczęśliwy oficer cię zagadnął, musiałam kłamać. W tym dniu po raz drugi w mojem życiu poznałam boleść, a ta boleść rosła aż do chwili, w której rozmawiam z tobą ostatni raz. Cóż znaczy obecnie położenie mego ojca? Wiesz wszystko. Byłabym, przy pomocy mojej miłości, zwyciężyła chorobę, zniosła wszystkie cierpienia, ale nie mogłabym zdławić głosu wątpienia. Czy nie jest możebne, aby moje pochodzenie skaziło czystość twej miłości, osłabiło ją, zmniejszyło? Nic nie zdoła zniweczyć we mnie tej obawy. To jest, Julu, przyczyna mojej śmierci. Nie umiałabym żyć lękając się słowa, spojrzenia: słowa, którego ty nie powiedziałbyś może nigdy, spojrzenia, które ci się nie wymknie; ale, cóż chcesz, lękam się ich! Umieram kochana, oto moja pociecha. Dowiedziałam się, że, od czterech lat, ojciec i jego przyjaciele świat niemal przewrócili, aby skłamać światu. Aby mnie stworzyć pozycję, kupili nieboszczyka, reputację, majątek, a to wszystko aby wskrzesić żywego, to wszystko dla ciebie, dla nas. Nie mieliśmy nic o tem wiedzieć. Śmierć moja oszczędzi z pewnością memu ojcu tego kłamstwa; moja śmierć — to jego śmierć...
„Żegnaj więc, Julu, oto masz tu moje całe serce. Wyrazić ci moją miłość w całej niewinności jej lęku, czyż to nie znaczy zostawić ci całą mą duszę? Nie miałabym siły mówić ci o tem, mam siłę pisać. Wyspowiadałam Bogu wszystkie błędy mego życia; przyrzekłam zajmować się już tylko królem Niebios; ale nie mogłam się oprzeć rozkoszy wyspowiadania się i temu, który dla mnie jest wszystkiem na ziemi.
Ach, i któżby mi nie przebaczył tego ostatniego westchnienia, pomiędzy życiem które było, i życiem które będzie? Zegnaj więc, Julu mój ukochany; idę do Boga, przy którym miłość jest zawsze bez chmur, do którego przyjdziesz kiedyś. Tam, w cieniu jego tronu, zjednoczeni na zawsze, będziemy mogli kochać się przez wieki. Jedynie ta nadzieja może mnie pocieszyć. Jeżeli jestem godna znaleźć się tam wcześniej, będę stamtąd śledziła twoje życie, dusza moja będzie ci towarzyszyła, otuli cię, bo ty jeszcze zostaniesz tutaj. Prowadź tedy święte życie, aby tem pewniej przybyć do mnie. Możesz zrobić tyle dobrego na ziemi! Czyż to nie jest anielskie posłannictwo dla cierpiącej istoty rozsiewać radość dokoła siebie, dawać to, czego sama nie ma? Zostawiam cię nieszczęśliwym; jedynie o ich uśmiechy i o ich łzy nie byłabym zazdrosna. Znajdziemy wielki urok w tem słodkiem czynieniu dobrze. Czyż nie będziemy mogli żyć jeszcze razem, jeżeli zechcesz wpleść moje imię, imię twojej Klemencji, do tych pięknych uczynków? Skoro się tak kochało jak myśmy się kochali, Julu, pozostaje już tylko Bóg. Bóg nie kłamie, Bóg nie zwodzi. Uwielbiaj już tylko Jego, tak chcę. Uprawiaj dobro w osobie tych którzy cierpią, wspomagaj obolałe członki jego Kościoła. Żegnaj, droga duszo którą wypełniłam, znam cię: nie umiałbyś kochać dwa razy. Umrę tedy szczęśliwa myślą która czyni szczęśliwą każdą kobietę. Tak, moim grobem będzie twoje serce. Po tem dziecięctwie które ci opowiedziałam, czyż moje życie nie spłynęło w twojem sercu? Gdy umrę, nie wygnasz mnie zeń nigdy. Jestem tak dumna tem jedynem życiem! Poznałeś mnie jedynie w kwiecie młodości, zostawiam ci żal bez rozczarowania. Julu, to bardzo szczęśliwa śmierć.
„Ty, który mnie zrozumiałeś tak dobrze, pozwól zalecić ci — rzecz może zbyteczna — spełnienie kaprysu kobiety, odruch kobiecej zazdrości... Proszę cię, abyś spalił wszystko co należało do nas, abyś zniszczył nasz pokój, abyś unicestwił wszystko co może być wspomnieniem naszej miłości.
„Jeszcze raz żegnaj, przyjm to ostatnie pożegnanie, pełne miłości, tak jak nią będzie moja ostatnia myśl i moje ostatnie tchnienie“.
Kiedy Julian dokończył tego listu, chwyciło się go w sercu szaleństwo, którego straszliwych wstrząśnień niepodobna oddać. Wszelka boleść jest rzeczą indywidualną, objawy jej nie podlegają żadnemu stałemu prawidłu: są mężczyźni, którzy zatykają sobie uszy aby nic nie słyszeć; są kobiety które zamykają oczy aby nic nie widzieć; zdarzają się wielkie i wspaniałe dusze, które rzucają się w cierpienie jak w otchłań. W zakresie rozpaczy wszystko jest prawdziwe. Julian wymknął się od brata, wrócił do domu, chcąc spędzić noc przy żonie i widzieć aż do ostatniej chwili tę niebiańską istotę. Idąc z owem lekceważeniem życia, jakie znają ludzie, którzy doszli do ostatniego stopnia bólu, pojmował prawa Azji, które nakazują aby jedno z małżonków nie przeżyło drugiego. Chciał umrzeć. Nie był jeszcze zmiażdżony, znajdował się w gorączce bólu.
Przybył bez przeszkód, wszedł do tego świętego pokoju; ujrzał swoją Klemencję na łożu śmierci, piękną niby święta, z włosami zaczesanemi gładko, ze złożonemi rękami, już spowitą w całun. Blask świec oświecał modlącego się księdza, Józefa płakała klęcząc w kącie. Koło łóżka znajdowało się dwóch ludzi. Jeden, to był Ferragus. Stał prosto, nieruchomy, i patrzał na córkę suchemi oczyma; głowa jego zdawała się z bronzu; nie spostrzegł Juliana. Drugi to był Jacquet; Jacquet, dla którego pani Julianowa była zawsze dobra. Jacquet miał dla niej ową pełną szacunku przyjaźń, która poi serce słodyczą nie wnosząc w nie zamętu: słodkie uczucie, miłość bez jej pragnień i burz! Przyszedł tedy aby spłacić sumiennie swój dług łez, pożegnać długą rozmową żonę przyjaciela, ucałować pierwszy raz zimne czoło istoty, z której w zaciszu serca uczynił swą siostrę. Wszystko było tu milczeniem. To nie była ani ta straszliwa śmierć, jaką jest ona w kościele; ani pompatyczna śmierć przeciągająca ulice; nie, to była śmierć wślizgująca się pod dach domowego ogniska, śmierć wzruszająca; to były egzekwie serca, łzy ukryte wszystkim oczom. Julian usiadł koło Jacqueta, ściskając jego dłoń; i, bez jednego słowa, wszyscy trzej przetrwali tak do rana. Kiedy świece pobladły od brzasku dnia, Jacquet, przewidując bolesne sceny, zabrał Juliana do sąsiedniego pokoju. W tej chwili mąż spojrzał na ojca, Ferragus spojrzał na Juliana. Te dwie boleści zagadnęły się, przeniknęły, zrozumiały w tem spojrzeniu. Błysk wściekłości przemknął przez oczy Ferragusa.
— To ty ją zabiłeś! pomyślał.
— Czemuście mi nie zaufali? zdawał się odpowiadać mąż.
Scena ta była podobna spotkaniu dwóch tygrysów, które, przyjrzawszy się sobie, po chwili wahania, nie wydawszy nawet ryku, uznają walkę za bezcelową.
— Jacquet, rzekł Julian, zająłeś się wszystkiem?
— Wszystkiem, odpowiedział urzędnik, ale wszędzie uprzedzał mnie jakiś człowiek, który wydawał zlecenia i płacił.
— Wydziera mi swoją córkę! wykrzyknął mąż w gwałtownym przystępie rozpaczy.
Rzucił się do pokoju żony, ale ojca już nie było. Złożono Klemencję do ołowianej trumny, robotnicy gotowali się zalutować wieko. Julian uciekł przerażony tym widokiem, odgłos młota, którym posługiwali się ci ludzie, sprawił, iż machinalnie zalał się łzami.
— Jacquet, rzekł, została mi po tej straszliwej nocy jedna myśl: jedna jedyna, ale myśl którą chcę ziścić za wszelką cenę. Nie chcę, aby Klemencja leżała na paryskim cmentarzu. Chcę ją spalić, zebrać popioły i zachować je. Nie mów mi ani słowa o tej sprawie, ale urządź tak, aby się powiodła. Ja się zamknę w jej pokoju i zostanę tam aż do chwili wyjazdu. Ty jeden wejdziesz tutaj, aby mi zdać sprawę z twoich starań... Idź, nie oszczędzaj niczego.
Tego samego rana, ciało Klemencji, wystawione wśród jarzących świec w bramie, przeniesiono do św. Rocha. Kościół był całkowicie obity kirem. Przepych, z jakim odbyła się ta ceremonja, ściągnął dużo ludzi; w Paryżu bowiem ze wszystkiego robi się widowisko, nawet z najszczerszej boleści. Są ludzie, którzy wyglądają oknem, aby widzieć jak płacze syn idąc za ciałem matki, tak jak są tacy, co chcą mieć wygodne miejsce, aby widzieć jak spada głowa. Żaden naród w świecie nie miał żarłoczniejszych oczu. Ale najbardziej zdumiało gapiów to, iż sześć bocznych kaplic św. Rocha również było obitych czarno. Po dwu ludzi w żałobie wysłuchało mszy za umarłych w każdej kaplicy. W głównej nawie, w stallach, jedyną publiczność stanowili rejent Desmarets i Jacquet; dalej była służba. Dla bywalców kościelnych było coś niewytłómaczonego w takiej pompie i tak skąpem krewieństwie. Julian nie chciał na tym obrzędzie nikogo obojętnego.
Mszę żałobną odprawiono z całym posępnym przepychem. Poza klerem od św. Rocha, asystowało trzynastu księży przybyłych z rozmaitych parafij. Toteż może nigdy Dies irae nie wywarło na przygodnych chrześcijanach, zebranych tam przypadkowo przez ciekawość, ale chciwych wzruszeń, głębszego, bardziej ścinającego bólem wrażenia. Ośmiu śpiewaków, wspartych śpiewem księży oraz głosami dzieci na chórze, zaintonowało kolejno ten hymn. Z sześciu bocznych kaplic, innych dwanaście dziecięcych głosów rozległo się z przeszywającym bólem i wmięszało się do tego lamentu. Ze wszystkich stron kościoła tryskała boleść; wszędzie krzyki lęku odpowiadały na krzyki grozy. Ta przerażająca muzyka głosiła bóle nieznane światu, oraz tajemne sympatje płaczące za zmarłą. Nigdy, w żadnej religji ludzkiej, przestrach duszy, gwałtownie oderwanej od ciała i obłędnie miotanej w obliczu straszliwego majestatu Boga, nie wyraził się z taką mocą. Wobec tego krzyku krzyków winni się ukorzyć artyści oraz ich najbardziej przejmujące utwory. Nie, nic nie może zmierzyć się z tym śpiewem, który streszcza namiętności ludzkie i daje im galwaniczne życie sięgające poza trumnę, sprowadzając je, drżące jeszcze, przed oblicze żywego i mściwego Boga. Te krzyki dziecięce, w połączeniu z dźwięczną powagą głosów, obejmują niejako w tej śmiertelnej pieśni życie ludzkie w całym jego biegu; przypominają cierpienia niemowlęctwa, nabrzmiewają wszystkiemi bólami późniejszych lat w przejmujących męzkich tonach, którym wtóruje mamrotanie starców i księży. Cała ta rozdzierająca harmonja, pełna piorunów i błyskawic, czyliż nie przemawia do najoporniejszej wyobraźni, do najzimniejszych serc, nawet do filozofów! Kiedy się ją słyszy, ma się uczucie że to Bóg grzmi. Sklepienia kościoła nigdy nie są zimne; drżą, mówią, niecą grozę potęgą swoich pogłosów. Zda się wam, że widzicie nieprzeliczonych zmarłych, jak wstają i wyciągają ręce. To już nie ojciec, ani żona, ani dziecko leżą pod czarnem suknem, to ludzkość wstająca z prochu. Niepodobna sądzić katolickiej, apostolskiej i rzymskiej religji, póki się nie doświadczyło tego najgłębszego bólu, opłakując ubóstwianą istotę leżącą pod płytą kamienną; póki się nie zaznało wszystkich wzruszeń, wypełniających wówczas serce, wyrażonych w tym hymnie rozpaczy, w tych druzgocących krzykach, w tej świętej grozie rosnącej ze strofy na strofę. Groza ta wzbija się ku niebu, przeraża, miażdży, porywa duszę, i, w chwili gdy kończy się ostatni wiersz, zostawia w niej poczucie wieczności. Nie podobna wyrzec ani słowa; nawet niedowiarki nie wiedzą co z niemi się dzieje. Jedynie duch Hiszpanji zdolen był stworzyć ów niesłychany majestat dla najniesłychańszej z boleści.
Kiedy skończyła się ostatnia ceremonja, dwunastu ludzi w żałobie wyszło z sześciu kaplic, i podeszło, aby wysłuchać dokoła trumny śpiewu nadziei, jakim Kościół kołysze duszę chrześcijańską, nim pogrzebie jej ludzką postać. Następnie każdy z nich wsiadł do powozu przybranego kirem. Jacquet i p. Desmarets wsiedli do trzynastej karety; służba szła piechotą. W godzinę później dwunastu nieznajomych znalazło się na szczycie cmentarza, zwanego popularnie Père-Lachaise, wszyscy kręgiem dokoła dołu, do którego spuszczono trumnę, w obliczu ciekawego tłumu, nadbiegłego ze wszystkich stron tego publicznego ogrodu. Następnie, po krótkich modłach, ksiądz rzucił kilka grudek ziemi na szczątki tej kobiety; grabarze zaś, upomniawszy się o napiwek, czemprędzej zasypali dół, aby spieszyć do innego...
Tu kończy się nasze opowiadanie; ale może byłoby ono niezupełne, gdybyśmy, dawszy lekki szkic paryskiego życia, odmalowawszy jego kapryśną grę, zapomnieli o następstwach śmierci. Śmierć w Paryżu nie jest podobna do śmierci w żadnej innej stolicy; mało kto zna te walki prawdziwej boleści zmagającej się z cywilizacją, z administracją paryską. Zresztą, może Julian i Ferragus XXIII zajęli czytelnika natyle, aby i zakończenie ich życia było dlań interesujące. Są wreszcie osoby, które lubią sobie zdać sprawę ze wszystkiego, i rade są — wedle wyrażenia najdowcipniejszego z naszych krytyków — wiedzieć, mocą jakiego chemicznego procesu oliwa pali się w lampie Aladyna. Jacquet, urzędnik z krwi i kości, zwrócił się oczywiście do władz, aby uzyskać pozwolenie ekshumacji zwłok pani Julianowej i spalenie ich. Udał się do prefekta policji, pod którego opieką śpią zmarli. Dygnitarz ten kazał wnieść podanie. Trzeba było kupić arkusz stemplowego papieru, nadać boleści przepisaną formę; trzeba się było posłużyć urzędową gwarą, aby wyrazić życzenia złamanego człowieka, któremu brak jest słów; trzeba było zimno streścić i skreślić na marginesie treść prośby:
prosi o spalenie zwłok żony.
Przeczytawszy to zdanie, w którem tenor prośby był, jak to zalecano, jasno wyrażony, naczelnik wydziału, mający wygotować raport dla p. Radcy Stanu, prefekta policji, rzekł:
— Ależ to jest poważna kwestja! raport może być gotowy aż za tydzień.
Julian, któremu Jacquet musiał oznajmić tę zwłokę, zrozumiał wówczas słowa, które słyszał z ust Ferragusa: „Spalić Paryż“. Nic nie wydawało mu się naturalniejszem, niż obrócić w perzynę ten zbiornik potworności.
— Trzeba, rzekł do Jacqueta, udać się do ministra spraw wewnętrznych, trafić do niego przez twojego ministra.
Jacquet udał się do ministerjum spraw wewnętrznych, zażądał audjencji którą otrzymał, ale z terminem za dwa tygodnie. Jacquet był człowiekiem wytrwałym. Deptał od biura do biura, i dotarł do osobistego sekretarza ministra, do którego trafił przez osobistego sekretarza ministra spraw zagranicznych.
Dzięki tym wysokim protekcjom, uzyskał na następny dzień ukradkową audjencję, na której, zaopatrzywszy się w słówko samodzierżcy spraw zagranicznych skreślone do paszy spraw wewnętrznych, spodziewał się szturmem wziąć pozycję. Przygotował argumenty, nieodparte repliki, ale wszystko okazało się na nic.
— To nie moja sprawa, rzekł minister. To resort prefekta policji. Zresztą niema prawa, któreby przyznawało mężowi własność zwłok żony, ani rodzicom własność ciała dzieci. To poważna rzecz. Przytem są względy użyteczności publicznej, które wymagają aby to było rozpatrzone. Interesy gminy mogą być narażone na szwank. Wreszcie, gdyby nawet sprawa zależała bezpośrednio odemnie, nie mógłbym jej tak rozstrzygnąć hic et nunc: musiałbym mieć raport.
Raport jest w administracji tem, czem otchłań w chrześcijaństwie. Jacquet znał manję raportu i nie czekał tej okazji aby ubolewać nad tą biurokratyczną śmiesznostką. Wiedział, że, od czasu zalania biur przez raport — która to rewolucja administracyjna spełniła się w r. 1804 — nie zdarzył się minister, któryby się ośmielił mieć opinję, rozstrzygnąć najmniejszą rzecz, póki ta opinja, ta rzecz, nie została przesiana, przetrząśnięta, oskubana przez gryzipiórków, pisarzyków oraz wysokie inteligencje jego biur. Jacquet (był to jeden z owych ludzi, godnych mieć Plutarcha za biografa) spostrzegł, że się pomylił w prowadzeniu tej sprawy i że ją uniemożliwił chcąc postępować legalnie. Trzeba było poprostu przewieźć panią Julianową do majątku męża, i tam, pod skrzydłem uczynnej powagi wójta gminy, uczynić zadość boleści przyjaciela. Konstytucyjna i administracyjna legalność nie poczyna nic; jestto potwór bezpłodny dla ludów, dla królów i dla interesów prywatnych; ale ludy umieją sylabizować — jedynie zasady pisane krwią; otóż, niedole lojalności będą zawsze pokojowe; ona spłaszcza naród, oto wszystko. Jacquet, czciciel wolności, wrócił do domu dumając o dobrodziejstwach samowoli, człowiek bowiem sądzi prawa jedynie w blasku swoich namiętności.
Kiedy się znalazł w obecności Juliana, trzeba mu było oszukiwać przyjaciela; nieszczęśliwy, zdjęty gwałtowną gorączką, przeleżał dwa dni w łóżku. Tego samego wieczora, na obiedzie ministerjalnym, minister wspomniał o kaprysie Paryżanina, który chciał, na sposób Rzymian, spalić swoją żonę. Towarzystwo paryskie zajęło się wówczas na moment tym starożytnym pogrzebem. Ponieważ starożytność zaczynała być w modzie, ten i ów uważał, że byłoby pięknie przywrócić dla znamienitych osobistości stos żałobny. Opinia ta znalazła swoich przeciwników i obrońców. Jedni powiadali, że zadużo jest wielkich ludzi i że ten zwyczaj sprowadziłby drożyzną drzewa na opał; że u ludu tak zmiennego w swoich kaprysach jak Francuzi śmiesznem byłoby widzieć przy każdej zmianie mieszkania korowód przodków wędrujących w swoich urnach; że gdyby urny były wartościowe, mogłyby łatwo znaleźć się na licytacji, zafantowane wraz z szacownemi popiołami przez wierzycieli, ludzi nawykłych niczego nie szanować. Inni odpowiadali, że taka lokata bezpieczniejsza jest dla nieboszczyków niż Père-Lachaise, gdyż prędzej czy później gmina będzie zmuszona zarządzić Noc św. Bartłomieja na swoich nieboszczyków, którzy zalewają całe pola i grożą iż zagarną kiedyś grunty w Brie. Słowem, była to jedna z owych błahych i dowcipnych dyskusyj paryskich, które często żłobią bardzo głębokie rany. Szczęściem dla Juliana, nie świadom był rozmów, konceptów, dowcipów, jakich jego boleść dostarczyła Paryżowi. Prefekt policji obraził się, że p. Jacquet uciekł się do ministra aby uniknąć zwłoki, tak ważnej dla wywozu nieczystości. Ekshumacja pani Julianowej wchodziła w resort wywozu nieczystości! Tak więc, biura policji gotowały się ostro odpowiedzieć na podanie; wystarczy bowiem jakiejś prośby, aby administracja była podrażniona; no, a skoro raz jest podrażniona, rzeczy mogą zajść daleko! Administracja może doprowadzić każdą kwestję aż do Rady Stanu; też machina ciężka do poruszenia...
Nazajutrz, Jacquet dał do zrozumienia przyjacielowi, że trzeba poniechać projektu; że w mieście gdzie ilość łez wyhaftowanych na czarnem suknie jest otaksowana, gdzie prawo uznaje siedem klas pogrzebów, gdzie sprzedaje się na łuty ziemię dla umarłych, gdzie boleść okłada się haraczem, prowadzi buchalteryjnie, gdzie modły Kościoła opłaca się drogo, gdzie Zakład pogrzebowy żąda dopłaty za kilka cienkich głosów dodanych do Dies irae, tam wszystko, co wychodzi z administracyjnego szablonu cierpienia, jest niemożliwe.
— Byłoby to, rzekł Julian, szczęście w mojej nędzy. Powziąłem projekt, aby umrzeć daleko stąd, i pragnąłem trzymać Klemencję w objęciach w grobie. Nie wiedziałem, że biurokracja może sięgać pazurami aż w nasze trumny.
Pragnął zobaczyć, czy jest obok żony trochę miejsca dla niego. Dwaj przyjaciele udali się tedy na cmentarz. Przybywszy tam, spotkali, niby u bram teatru lub wejścia do muzeum, jak w dziedzińcu stacji dyliżansów, ciceronów, którzy ofiarowali się oprowadzić ich po labiryncie Père-Lachaise. Ani Julian ani Jacquet nie mogli dojść gdzie leży Klemencja. Okropny lęk! Poszli zapytać odźwiernego. Umarli mają odźwiernego, są godziny w których umarli nie są widzialni. Trzebaby wstrząsnąć wszystkie przepisy wyższej i niższej policji, aby uzyskać prawo płakania w nocy, w ciszy i samotności, na grobie gdzie leży ukochana istota. Istnieje regulamin na zimę, regulamin na lato. To pewna, iż ze wszystkich odźwiernych w Paryżu, odźwierny Père-Lachaise jest najszczęśliwszy. Po pierwsze, nie potrzebuje w nocy wstawać; następnie zamiast izdebki ma cały dom, zakład, który nie jest zupełnem ministerjum, mimo że jest tam wielka ilość mieszkańców i sporo urzędników, mimo że ten gubernator umarłych pobiera pensję i posiada ogromną władzę, na którą nikt nie może się uskarżać: rządzi samowładnie jak chce. Loża jego nie jest również domem handlowym; mimo że są tam biura, księgi, wpływy, wydatki, zyski... Człowiek ten nie jest ani szwajcarem, ani odźwiernym, ani stróżem; brama, która przyjmuje umarłych, jest zawsze otwarta na ściężaj; mimo że są tam budowle do konserwowania, nie jest konserwatorem; słowem, jest to nieokreślona anomalja, władza która ma udział we wszystkiem, a jest niczem; władza będąca, jak śmierć z której żyje, poza nawiasem wszystkiego. Mimo to, ten wyjątkowy człowiek zależny jest od gminy miasta Paryża, istoty urojonej jak statek służący jej za godło, istoty rozumnej, poruszanej tysiącem łap rzadko zgodnych w swoich poruszeniach, tak że jej urzędnicy są prawie niewzruszalni. Ten stróż cmentarny jest tedy odźwiernym, który stał się urzędnikiem. Miejsce jego nie jest zresztą synekurą. Nie pozwala nikogo pochować bez upoważnienia; winien jest rachunek ze swoich zmarłych; wskazuje na tem rozległem polu sześć stóp kwadratowych, gdzie złożysz kiedyś to co kochasz, to co nienawidzisz, kochankę, krewniaka. Tak, wiedzcie to dobrze, wszystkie uczucia w Paryżu kończą się w tej kancelarji i nabierają tam życia administracyjnego. Ten człowiek ma rejestry na grzebanie swoich nieboszczyków, są w swoich grobach i w jego wykazach. Ma pod sobą stróżów, ogrodników, grabarzy, pomocników.
Jest figurą. Ludzie zalani łzami nie odrazu mogą z nim mówić. Zjawia się tylko w ważnych wypadkach: nieboszczyk pomieniany z drugim, nieboszczyk zamordowany, ekshumacja, nieboszczyk który wstanie zmartwych... Biust panującego monarchy znajduje się w jego biurze; może i dawne biusty królewskie, cesarskie, pół-królewskie przechowuje w jakiej szafie, rodzaju małego cmentarzyka rewolucyj. Słowem, jestto człowiek publiczny, przezacny człowiek, dobry ojciec i dobry mąż, mówiąc stylem nagrobków. Ale tyle rozmaitych uczuć przesunęło się przed nim niby w karawanie; ale widział tyle łez, szczerych i udanych; widział boleść w tylu obliczach i na tylu obliczach, widział sześć milionów wiekuistych bólów! Dla niego, boleść to tylko kamień jedenaście linji gruby, a cztery stopy wysoki na dwadzieścia dwa cale szerokości. Co się tyczy żalów, są one utrapieniem jego stanowiska: nie może zjeść śniadania ani obiadu, aby nie być narażonym na deszcz jakiegoś niepocieszonego strapienia. Jest dobry i tkliwy na wszelkie inne uczucia: gotów jest płakać nad jakimś bohaterem dramatu, nad p. Germeuil z l’Auberge des Adrets, nad człowiekiem w żółtych pantalonach, zamordowanym przez Roberta Macaire; ale serce jego jest jak z głazu dla rzeczywistych śmierci. Umarli, to są dlań cyfry; rzemiosłem jego jest organizować śmierć. A wreszcie zdarza się, parę razy w ciągu stulecia, sytuacja, w której rola jego staje się wzniosła, i wówczas on jest wzniosły w każdej minucie... w czasie morowej zarazy.
Kiedy Jacquet zbliżył się do niego, ten samowładny monarcha był mocno zagniewany.
— Mówiłem, wołał, aby podlać kwiaty od ulicy Masséna aż do placu Regnault de Saint-Jean-d’Angély! Wy sobie kpicie z tego! Kroć djabłów! jeżeli krewnym wpadnie do głowy skorzystać dziś z pięknej pogody, do mnie wystąpią z pretensjami! będą krzyczeli jak oparzeni, będą na nas wymyślać, psioczyć...
— Proszę pana, rzekł Jacquet, chcielibyśmy się dowiedzieć, gdzie pochowano panią Julianową.
— Co za Julianową? spytał. Od tygodnia mieliśmy trzy panie Julianowe...
— A, przerwał spoglądając w drzwi, oto kondukt pułkownika de Maulincour, idźcie odebrać upoważnienie... Ładny pogrzeb, na honor! dodał. Poszedł prędko za swoją babką. Są rodziny, w których tak wyciągają kopytka na wyścigi. Ci Paryżanie mają taką lichą krew!
— Proszę pana, rzekł Jacquet trącając go w ramię, osoba o której mówię, to pani Julianowa Desmarets, żona bankiera.
— A, wiem, odparł patrząc na Jacqueta. Czy to nie ten pogrzeb, gdzie było trzynaście powozów, a po jednym krewniaku w każdym? To było takie zabawne, że aż nas uderzyło...
— Panie, niech pan uważa! P. Desmarets jest tu ze mną, może pana usłyszeć, a to co pan mówi jest nie na miejscu.
— Przepraszam, ma pan słuszność. Daruje pan, ja brałem panów za spadkobierców... Proszę pana, dodał, spoglądając na plan cmentarza, pani Julianowa leży przy ulicy Maréchal-Lefebvre, aleja nr. 4, między panną Raucourt z Komedji Francuskiej a panem Moreau-Malvin, tęgim rzeźnikiem, dla którego zamówiono grób z białego marmuru. To będzie prawdziwa ozdoba naszego cmentarza.
— Daruje pan, przerwał Jacquet odźwiernemu, to wszystko niewiele nam mówi...
— W istocie, odparł rozglądając się dokoła siebie.
— Jasiek! krzyknął na człowieka którego spostrzegł w pobliżu, zaprowadź panów do grobu pani Desmarets, żony bankiera! Wiesz, koło panny Raucourt, tego grobu z biustem.
I dwaj przyjaciele ruszyli pod opieką dozorcy; ale, nim doszli do stromej drogi wiodącej w górne aleje, spotkało ich więcej niż dwadzieścia propozycji. Przedsiębiorcy kamieniarscy, ślusarscy i rzeźbiarscy nagabywali ich z obleśną uprzejmością.
— Gdyby szanowny pan zamyślał jakiś monumencik, możnaby się porozumieć za niedrogą cenę...
Jacquet zdołał szczęśliwie oszczędzić przyjacielowi tych słów straszliwych dla krwawiącego serca; doszli do miejsca spoczynku. Na widok tej świeżo poruszonej ziemi, gdzie murarze zatknęli tyczki aby zaznaczyć miejsce na kamienie służące ślusarzowi na fundament kraty, Julian wsparł się na ramieniu Jacqueta, podnosząc się chwilami i rzucając długie spojrzenia na ten zagon gliny, gdzie mu trze a było zostawić szczątki istoty, którą żył jeszcze.
— Jak jej tam jest źle! rzekł.
— Ależ jej tam niema, odparł Jacquet, ona jest w twojej pamięci... No, chodź, porzuć ten ohydny cmentarz, gdzie umarli są postrojeni jak kobiety na bal.
— Gdybyśmy ją wzięli stamtąd?
— Czyż to możebne?
— Wszystko jest możebne l wykrzyknął Julian. — Będę zatem leżał tu, rzekł po pauzie. Jest miejsce.
Jacquet zdołał go wyciągnąć z tego kąta, podzielonego jak szachownica bronzowemi kratami. Były to niby wykwintne podziały, w których mieściły się groby, bogato przystrojone palmami, napisami, łzami równie zimnemi jak kamienie, na których rozpacz wyrzeźbiła swoje żale i swoje herby. Są tam piękne słówka wyryte na czarno, złośliwości na ciekawskich, concetti, zręczne pożegnania, schadzki na których znajduje się zawsze tylko jedna osoba, pretensjonalne życiorysy, szych, łachmany, błyskotki. Tu tyrs opleciony bluszczem, tam groty lancy; dalej urny egipskie; tu i ówdzie parę armat; wszędzie godła tysiącznych zajęć; wreszcie wszystkie style: mauretański, grecki, gotyk, fryzy, malowidła, urny, geniusze, świątynie, wiele zwiędłych nieśmiertelników i umarłych róż. Bezwstydna komedja! to jeszcze raz cały Paryż ze swemi ulicami, szyldami, profesjami, pałacami; ale widziany przez pomniejszające szkło lornetki: Paryż mikroskopijny, sprowadzony do małego wymiaru cieniów, masek, umarłych; ludzkość, która nie zna już nic wielkiego, krom próżności. Następnie Julian ujrzał u swoich stóp, w długiej dolinie Sekwany, między wzgórzami Vaugirard i Meudon, między wzgórzami Bellivelle i Montmartre prawdziwy Paryż, spowity w błękitną zasłonę powstałą z jego dymów, w tej chwili przejrzystą w promieniach słońca. Objął przelotnem spojrzeniem tych czterdzieści tysięcy domów i rzekł ukazując przestrzeń zawartą między kolumną Vendôme a złotą kopułą inwalidów:
— Wydarto mi ją tam, przez nieszczęsną ciekawość tego świata, który się ciśnie i potrąca tylko poto aby się cisnąć i potrącać...
O cztery mile stamtąd, nad brzegiem Sekwany, w skromnej wiosce na stoku wzgórza, stanowiącego przedłużenie kotliny w której rusza się wielki Paryż, niby dziecko w kolebce, rozgrywała się scena śmierci i żałoby, ale wolna od wszystkich paryskich przepychów, bez pochodni i świec, bez kirem strojnych powozów, bez modłów i księży: naga śmierć. Oto fakt. Ciało młodej dziewczyny uwięzgło tego ranka na wybrzeżu w mule i trzcinach Sekwany. Piaskarze, którzy szli do roboty, spostrzegli je w chwili gdy wsiadali na swój wątły statek.
— Ot, zarobiliśmy pięćdziesiąt franków, rzekł jeden.
— Prawda, odparł drugi.
I przybili w pobliżu umarłej.
— Ładna dziewczyna.
— Chodźmy złożyć deklarację.
I dwaj piaskarze, przykrywszy ciało kurtkami, udali się do wójta, dosyć zakłopotanego protokółem, który trzeba było sporządzić z tej okazji.
Wieść o wypadku rozeszła się z telegraficzną szybkością właściwą tym środowiskom gdzie spójnia między ludźmi nie rwie się ani na chwilę, gdzie obmowa, plotki, potwarze, owa baśń ludzka którą karmi się świat, nie zostawia próżni między jedną a drugą bramą. Ludzie którzy zbiegli się do merostwa, wydobyli wójta z kłopotu. Protokół wypadku zmienili w prosty akt zejścia. Za ich staraniem rozpoznano ciało dziewczyny jako należące do panny Idy Gruget, gorseciarki, zamieszkałej przy ulicy Corderie-du-Temple, nr. 14. Dano znać do policji, wdowa Gruget, matka denatki, zjawiła się trzymając w ręku ostatni list córki. Przy akompanjamencie jęków matki, lekarz stwierdził asfiksję wskutek dostania się czarnej krwi do systemu płucnego i na tem koniec. Po przeprowadzeniu dochodzeń, po ściągnięciu zeznań, wieczorem o szóstej władza pozwoliła pochować gryzetkę. Miejscowy proboszcz nie zgodził się przyjąć jej do kościoła i modlić się za nią. Stara wieśniaczka zaszyła Idę Gruget w całun i włożyła do prostej trumny zbitej z sosnowych desek; następnie czterech ludzi zaniosło ją na cmentarz. Szło za nimi kilka ciekawych wieśniaczek, które opowiadały sobie tę śmierć, komentując ją ze zdziwieniem i współczuciem. Panią Gruget zatrzymała miłosiernie pewna starsza osoba, które nie pozwoliła jej iść za smutnym konduktem córki. Człowiek o potrójnych funkcjach, dzwonnik, zakrystjan i grabarz tej parafji, wykopał dół na wiejskim cmentarzu, półmorgowym cmentarzyku za kościołem: kościołem dobrze znanym, kościółkiem klasycznym, zdobnym czworoboczną wieżą ze szpiczastym łupkowym dachem, podpartym od zewnątrz szkarpami. Za chórem kościelnym znajdował się cmentarz, otoczony rozwalonym murem; ot, kawał górzystego pola; ani marmurów ani odwiedzających, ale z pewnością w każdej bruździe szczere łzy i żale, których brakło Idzie Gruget. Pogrzebano ją w kącie cmentarza, wśród głogów i bujnych traw. Kiedy spuszczono trumną w tą ziemią tak poetyczną swoją prostotą, zapadał zmrok; grabarz znalazł się rychło sam. Zasypując rów zatrzymywał się chwilami aby patrzeć przez mur na gościniec; była chwila gdy, z ręką wspartą na łopacie, spoglądał na Sekwaną która przyniosła mu to ciało.
— Biedna dziewczyna! wykrzyknął jakiś człowiek który zjawił się nagle.
— Przestraszył mnie pan! rzekł grabarz.
— Czy było nabożeństwo za tą którą grzebiecie?
— Nie, proszą pana. Ksiądz proboszcz nie chciał. To pierwsza osoba, którą tu grzebiemy, nienależąca do parafji. Tutaj wszyscy się znają. Czy może pan?...
Oho, już poszedł!
Kilka dni upłynęło, kiedy czarno ubrany człowiek zjawił się w domu Juliana i nie starając się z nim widzieć, złożył w pokoju jego żony wielką porfirową urną, na której widniały te słowa:
CONJUGI MOERENTI
FILIOLAE CINERES
RESTITUIT,
AMICIS XII JUVANTIBUS
— Cóż za człowiek! rzekł Julian zalewając się łzami.
Tydzień wystarczył agentowi giełdowemu na spełnienie wszystkich życzeń żony i na uporządkowanie swoich spraw; sprzedał swoją kancelarją bratu Marcina Falleix i wyjechał z Paryża w chwili gdy władze debatowały jeszcze, czy wolno obywatelowi rozrządzać ciałem żony.
Któż nie spotkał na bulwarach, gdzieś na rogu ulicy lub pod arkadami Palais-Royal, słowem w któremkolwiek miejscu gdzie przypadek zechce go sprowadzić, jakiejś istoty, mężczyzny lub kobiety, na których widok tysiąc mętnych myśli rodzi się w duszy? Czujemy przypływ nagłego zainteresowania: bądź rysy twarzy których wyrazistość świadczy o burzach życia; bądź też coś szczególnego w gestach, fizjognomji, chodzie, stroju; bądź wreszcie jakaś głębia w spojrzeniu, lub inne nieuchwytne coś, które chwyta silnie i nagle, bez możności wytłómaczenia sobie przyczyn naszego wzruszenia. Potem nazajutrz inne myśli, inne obrazy paryskiego kalejdoskopu unoszą tę przelotną zadumę. Ale jeżeli znów spotkamy tę samą osobę, bądź przechodzącą o stałej godzinie, niby urzędnik merostwa, który przez osiem godzin funguje przy ślubach, bądź wałęsającą się, jak owi ludzie będący niby ruchomością ulic paryskich i stale spotykani w miejscach publicznych, których są najpiękniejszą ozdobą, wówczas ta osoba odciska się w waszem spojrzeniu i zostaje tam niby pierwszy tom powieści o nieznanem zakończeniu. Mamy pokusę zaczepić tego nieznajomego i spytać:
— Kto pan jesteś? czemu się wałęsasz? Jakiem prawem masz marszczony kołnierz, laskę z kościaną gałką, spłowiałą kamizelkę? Co znaczą te niebieskie okulary o podwójnych szkłach, czemu ten krawat z epoki muskadynów?
Wśród tych wędrownych istot jedne należą do gatunku Termów: nie mówią duszy nic; poprostu są, oto wszystko; poco? nikt nie wie; podobno są owym postaciom, które służą rzeźbiarzom za model Czterech Pór roku, Handlu i Dostatku. Inni, ex-adwokaci, starzy kupcy, zmurszali generałowie, idą, drepczą, a wciąż wydaje się że stoją w miejscu. Podobni drzewom nawpół wyrwanym z gruntu nad brzegiem rzeki, robią wrażenie, że nigdy nie stanowią cząstki paryskiego strumienia, ani też jego młodego i ruchliwego tłumu. Niesposób zgadnąć, czy ich zapomniano pochować, lub też czy wydobyli się z trumny; doszli do stanu niemal kopalnego. Jeden z tych paryskich Melmotów wmięszał się od jakiegoś czasu w ową stateczną i roztropną publiczność, która, kiedy niebo jest pogodne, stale zapełnia przestrzeń między południową bramą Luksemburgu a północną bramą Obserwatorjum, przestrzeń bez rodzaju, przestrzeń nijaką, neutralną wśród Paryża. W istocie, tam Paryża już niema; a jeszcze Paryż tam jest. Miejsce to ma wraz coś z placu, ulicy, bulwaru, fortyfikacji, ogrodu, alei, gościńca, prowincji, stolicy; z pewnością ma coś z tego wszystkiego, ale nie jest niczem: to pustynia. Dokoła tego miejsca bez nazwy wznoszą się Podrzutki, Śmietnik, szpital Cochin, Kapucyni, przytułek la Rochefoucauld, Głuchoniemi, szpital Val-de-Grace; słowem, wszystkie występki i wszystkie nieszczęścia Paryża mają tam swoje schronisko. Aby już nic nie brakło tej filantropijnej dzielnicy, nauka studjuje tam przypływy i stopnie geograficzne; p. de Chateaubriand zbudował tam przytułek Marji Teresy, a Karmelici założyli klasztor. Wielkie momenty życia są tam uzmysłowione przez dzwony, które dzwonią bez ustanku w tej pustyni, i dla matki która rodzi, i dla dziecka które przychodzi na świat, i dla występku który kona, i dla robotnika który umiera, i dla dziewicy która się modli, i dla starca któremu zimno, i dla geniusza który się myli. Następnie, o dwa kroki dalej, jest cmentarz Mont-Parnasse, który raz po raz ściąga ubogie kondukty z dzielnicy Saint-Marceau. Esplanadę tę, z której oko obejmuje Paryż, opanowali gracze w kręgle, stare, bezkrwiste, dobroduszne twarze, zacni ludzie, sukcesorowie naszych przodków. Fizjognomje ich można porównać jedynie z fizjognomjami ich publiczności, ruchomej galerji która śledzi ich gesty. Człowiek, który stał się od kilku dni obywatelem tej odludnej dzielnicy, przyglądał się pilnie graczom; była to niewątpliwie najwybitniejsza postać w tej grupie, która, gdyby wolno było zestawić Paryżan z rozmaitemi klasami zoologji, należałaby do gatunku mięczaków. Nowoprzybyły posuwał się sympatycznie wraz ze świnką, małą kulką która służy za wytyczny punkt partji, i skupia całe zainteresowanie; wspierał się o drzewo kiedy się świnka zatrzymywała; następnie, z tą samą bacznością z jaką pies śledzi ruchy pana, patrzał na kule lecące w powietrzu lub toczące się po ziemi. Rzeklibyście upiorny duch świnki. Nie mówił nic, a gracze w kulki, najwięksi fanatycy jacy kiedy istnieli wśród wyznawców jakiejkolwiek religji, nigdy nie przerywali mu tego upartego milczenia; bystrzejsi uważali go za głuchoniemego. W razie gdy trzeba było oznaczyć odległość między kulami a świnką, laska nieznajomego stawała się niezawodną miarą. Gracze wyjmowali ją wówczas z lodowatych rąk starca bez słowa prośby, bez jednego przyjaznego gestu. Pożyczenie laski było niby serwitutem, na który on biernie się zgodził. Kiedy zdarzyła się ulewa, stał koło świnki, niewolnik kulek, stróż rozpoczętej partji. Deszcz sprawiał na nim nie większe wrażenie niż ładna pogoda; był on wśród tych graczy czemś pośredniem między najtępszym Paryżaninem a najinteligentniejszem zwierzęciem. Pozatem blady, zwiędły, zaniedbany, roztargniony, przychodził często z gołą głową, odsłaniając siwe włosy i kwadratową czaszkę, żółtą, wyłysiałą, podobną do kolana, które wyłazi ze spodni nędzarza. Zagapiony, z bezmyślnemi oczami, niepewny na nogach, nie uśmiechał się nigdy, nie podnosił nigdy oczu do nieba: trzymał je zawsze spuszczone do ziemi jakgdyby wciąż szukał tam czegoś. O czwartej popołudniu stara kobieta przychodziła po niego aby go odprowadzić niewiadomo gdzie, wiodąc go pod ramię, tak jak młoda dziewczyna ciągnie upartą kozę, która chce jeszcze się paść kiedy trzeba wracać do obory. Widok tego starca był czemś okropnem.
Pewnego popołudnia, Julian, w podróżnej kolasce żwawo toczącej się ulicą de l’Est, wjechał na esplanadę Obserwatorjum w chwili gdy ten starzec, wsparty o drzewo, pozwalał sobie wziąć laskę, wśród okrzyków kilku umiarkowanie podnieconych graczy. Julian miał wrażenie, że zna tę fizjognomię; chciał się zatrzymać, pojazd jego właśnie stanął. To pocztylion, wciśnięty między jadące wozy, nie ośmielił się wjechać między podnieconych graczy: zacny pocztylion miał widoczny szacunek dla rozruchów.
— To on, rzekł Julian, poznając wreszcie w tym ludzkim szczątku Ferragusa XXIII, wodza Płomiennych. — Jak on ją kochał! dodał po chwili. — Ruszajże, pocztylionie! zakrzyknął.