<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Historje baby Silichy
Pochodzenie Róże panny Róży
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Poszłam naprzełaj przez łąki do Baby Silichy po radę, bo mi jeden pień pszczół zmatczał i uparcie hodował trutówkę.
Poza stodołą jej osady spotkałam najmłodszego jej syna, Marka, koszącego koniczynę.
— Pochwalony. Baba zdrowa? — pytam.
— Na wieki! Ojoj i jak! — śmieje się. — Aż tu słychać, jak mego Stefana karze.
Trafiłam przed chatę na wymiar kary. Baba odpasała fartuch i trzymając małego wnuczka za koszulinę, siekła go wiązadłami fartucha (tak zwanemi „kiezkami“) po plecach i niżej. Dzieciak ryczał, a baba powtarzała za każdym razem:
— A nie bij słabszego, a nie bij słabszego!
Wierząc święcie w praworządność Baby Silichy, czekałam cierpliwie, nie prosząc łaski dla winowajcy. Wreszcie baba puściła dzieciaka, który chlipiąc pobiegł za stodołę do ojca, opasała się fartuchem i wróciła do swej prząśnicy. Dwoje starszych wnucząt, dziewczynki, cichutko, pokorniutko obierały kartofle na obiad.
— Pochwalony Jezus! — pozdrowiłam obrzędowo.
— Na wieki, amen! Przysiądźcie, proszę!
— A co to Stefan przeskrobał? Ale wyście, babo, bili, i mówili: „nie bij słabszego“, a on też słabszy — zaśmiałam się.
— Ja nie biję, a uczę. Niech zapamięta. A to takie małe, a już kijem szturga Łyskę w budzie. Zacznie od psa, potem będzie bić siostry, potem żonę, a wreszcie i matki nie uszanuje.
— Wnucząt wam nigdy nie ubywa, babo!
— A skądże! Najbiedniejsze to Romanowe sieroty.
— Jakto? Toć onegdaj widziałam Romana.
— Roman jest, ale Romanowej niema.
— Pomarła? Kiedy?
— Gorzej jakby pomarła — bo w dzicz poszła.
Zamilkła na chwilę. Czekałam.
— Już dwa lata jak poszła! — rzekła z cicha. — A zaczęło się dawniej. Urodna była, wygadana, zęby zawsze na wierzchu, w rękawkach piasek. Byle grosz na te teraźniejsze stroje — co wieczór na „muzyki“. Żydowskie czupiradło ze siebie zrobiła, a wiadomo, te gałgany to na trzy dni, i już znowu nowe kupuj. Kupował Roman i kupował, aż wreszcie i nie stało! No to zaczęli inni kupować, i poić do tańca i nocami po zapłotkach wodzić. I ot na zły koniec przyszło — w dzicz — z jakimś włóczęgą cudzym poszła. Troje sierot ostało. Przyprowadził mi to nieboractwo Roman i hoduję.
Oczy jej poszły na łączkę za sadem, gdzie troje dzieci baraszkowało, pasąc stado gęsi.
— Może się opamięta i wróci!
— Może, ale złego ziela, złej pamięci — już z korzeniem do cna nie wydrzesz! Coby nie robić, odbije! Co dziecku rzec, gdy o matkę spyta i jak go uczyć dobra, jak nie można na matkę odwołać!
— Wyhodujecie je po swojemu.
— Chyba tak sądzono. Tej wiosny chorzałam już i przyszła po mnie „ona“. Było to pod wieczór. Suwałam się po izbie — aż tu ktoś stuka do okna. Myślę: sołtys po podatki, albo na jutrzejszy szarwark do grobli zamawia. Widzę jeno palec, co w szybę kołace. Wyglądam: kosiarz stoi. Jeszcze nic nie „rozbieram“, a on kosę z pleców zdjął i zaczyna ostrzyć. Wtedy dumka mi przyszła słuszna, zaczęłam pacierz i czekam. Aż tu od strugi, nad którą te sieroty się bawiły, bieży chłopak, ot taki wyrostek i łap kosiarza za rękaw.
I słyszę jak powiada:
— Ty, wiedźmo, czyś zdurniała ze szczętem! A kto te sieroty pohoduje! Precz idź!
Kosiarz się na chłopaka obejrzał — osełkę za pas zatknął, kosę na ramię założył i poszedł. Wtedy zobaczyłam, że to sprawiedliwie „ona“ była.
— A chłopak? — spytałam.
— Chłopak do dzieci pobiegł nad rzeczkę. Taki wsiowy chłopak był, ale nie tutejszy. Więcej go nie widziałam potem.
Zamyśliła się, zapatrzyła po swojemu w niebo i z cicha zakończyła:
— Kto jego wie — co za jeden był. Cudzy, nie tutejszy. Kto jego wie? — a może pod płótnianką miał skrzydła złożone?
Gdy wróciłam potem do domu, znowu sobie przypomniałam, że nie spytałam baby o radę, co do trutówki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.