Historynka/Rozdział XXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Historynka
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne B. Wierzbicki i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. The Story Girl
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXVIII
BAJKA O TĘCZOWYM MOŚCIE

O ile sobie przpominam, Feliks nigdy nie odniósł zwycięstwa w konkursie cierpkich jabłek. Po pewnym czasie zaniechał zresztą wysiłków w tym kierunku, jak również przestał się modlić na ten temat, twierdząc z goryczą, że modlitwy i tak na nic się nie zdadzą, gdy ktoś inny modli się o coś przeciwnego. Przez pewien czas obydwaj z Piotrkiem byli w niezbyt przyjaznych stosunkach.
Reszta naszej gromadki za bardzo zmęczona była wieczorami po wrażeniach całodziennych, aby móc zanosić ku niebu jakieś specjalne modlitwy. Niejednokrotnie nawet odczuwałem lęk, że nasze „zwykłe“ pacierze są trochę nieuporządkowane, lub też, że wypowiadamy je w zbytnim pośpiechu. Październik był miesiącem szczególnie pracowitym na wszystkich farmach okolicznych. Trzeba było obrywać owoce i czynność tę przeważnie spełniały dzieci.
Zabieraliśmy się do tej pracy codziennie, natychmiast po powrocie ze szkoły. Była ona zresztą całkiem przyjemna i dawała nam wiele zadowolenia, lecz jednocześnie wyczerpywała nas, a wieczorami odczuwaliśmy dotkliwy ból w ramionach i plecach. Po przespanej nocy jednak czuliśmy się znowu doskonale; popołudniu było zazwyczaj nieco gorzej, a wieczorami odczuwaliśmy szalone zmęczenie i rzadko kiedy w sadzie rozbrzmiewały nasze wesołe śmiechy.
Niektóre jabłka należało zrywać bardzo ostrożnie. Z innemi gatunkami nie trzeba było tak uważać, bo poprostu wchodziło się na drzewo i tak długo trzęsło się niem, aż jabłka spadały, ku rozpaczy i przerażeniu dziewcząt. Dni były pogodne, lecz chłodnawe, przesiąknięte podmuchem zimnych jesiennych wiatrów, przepojone upojną wonią usychającej powoli trawy. Kury i indyki snuły się po podwórzu, wydziobując coś z ziemi; Pat co pewien czas zaczajał się na nie, zakopany w miękkie opadłe z drzew liście. Świat cały tonął w różnorodności barw, odbijających się kontrastem od pogodnego błękitu jesiennego nieba. Stara wierzba przy furtce tonęła w złocie pożółkłych liści, klony zaś, wyrosłe pośród kępki jodeł, pochylały ku ziemi swe krwawe gałęzie niczem purpurowe sztandary. Historynka przystrajała swe włosy girlandami złocistych jesiennych liści. Było jej w tem złocie wyjątkowo do twarzy. Ani Fela, ani Celinka nie mogłyby się niemi przystroić, gdyż posiadały inny typ urody i ozdoby naturalne nie dodawały im uroku. Lecz gdy Historynka na swoje ciemne włosy kładła girlandę z purpurowo-złotych liści, zdawało się, jak twierdził Piotrek, że liście te płonęły na jej głowie, tworząc świetlaną aureolę.
Jakież piękne historje opowiadała nam Historynka podczas owych jesiennych dni, o ludziach i wydarzeniach zamierzchłej przeszłości. Dzięki jej opowieściom widzieliśmy przejeżdżające przez aleję wuja Stefana wspaniałe karoce z córkami królewskiemi, przybranemi w aksamit i złoto, widzieliśmy stateczne damy w jedwabiach, spacerujące po starym naszym sadzie!
Gdy koszyki były już napełnione owocami, przenosiliśmy je do altany i układaliśmy w przygotowanych na to specjalnych skrzyniach lub rozkładaliśmy na podłodze, aby jeszcze lepiej dojrzały. Zjadało się zresztą mnóstwo jabłek, bo przecież to była jedyna zapłata za poniesione trudy. Mogliśmy zresztą całkiem samodzielnie rozporządzać owocami, szczególnie temi, które pochodziły z naszych urodzinowych drzewek. Fela sprzedała swoje jabłka najemnikowi wuja Aleca i bardzo źle na tem wyszła, bo otrzymała tylko połowę umówionej zapłaty. Biedaczka, napewno jeszcze do dzisiaj nie zapomniała o tej swojej nieudanej tranzakcji.
Celinka, poczciwa dusza, większą część swych jabłek wysłała do szpitala w mieście, otrzymując wzamian wyrazy wdzięczności i wewnętrzne zadowolenie, a takich rzeczy nie można przecież kupić za żadne pieniądze. Reszta naszego grona przeważnie zjadła swoje jabłka, lub też zaniosła je do szkoły, dzieląc się niemi z biedniejszymi kolegami i koleżankami.
Najbardziej lubiliśmy małe podłużne jabłuszka z drzewa wuja Stefana oraz jabłuszka wyjątkowo smaczne i żółciutkie, pochodzące z drzewa ciotki Ludwiki. Smakowały nam również duże słodkie jabłka, które podrzucaliśmy w powietrze i tak długo pozwalaliśmy im upadać na ziemię, dopóki się zupełnie nie poobijały. Wówczas wysysaliśmy z nich sok, który słodszy był od nektaru, jakim raczyli się bogowie na greckim Olimpie.
Często pracowaliśmy do chwili, kiedy chłodna tarcza słoneczna kryła się za wierzchołkami pagórków i wyglądał ku nam srebrzysty księżyc ze zdziwioną i uśmiechniętą miną. Jesienne gwiazdy zdawały się mrugać do nas i figlarnie przekomarzać się z nami. Piotrek i Historynka wszystko o tych gwiazdach wiedzieli i wiadomościami swemi przeważnie dzielili się z nami. Przypominam sobie, jak pewnego wieczoru przed wschodem księżyca Piotrek stanął na Kamiennym Pulpicie i pokazując gwiazdy, uczył nas ich nazw, co do których niezawsze się Historynka z nim zgadzała. Trumna Hioba i Korona Północna znajdowały się od nas na zachód, bardziej na południe mrugał ku nam Feniks. Konstelacja Pegaza znajdowała się nad naszemi głowami, Kasjopeja tronowała w stronie północno-wschodniej, a bardziej jeszcze na północ Wielka Niedźwiedzica obracała się ustawicznie dookoła Gwiazdy Polarnej. Tylko Celinka i Feliks wiedzieli dokładnie wszystkie gwiazdy podwójne w gwiazdozbiorze Wielkiej Niedźwiedzicy i pokazywali je sobie nawzajem. Historynka opowiadała nam baśnie i legendy, osnute na tle tych niezliczonych zjawisk niebieskich, a głos jej był jeszcze bardziej dźwięczny i metaliczny, gdy nam o tem mówiła. Gdy umilkła, „spadaliśmy“ z powrotem na ziemię, przejęci uczuciem, jakbyśmy wrócili z dalekiej, bardzo dalekiej wędrówki po wszechświecie, podczas której to wszystko znajome, co nas otaczało, stawało się zapomniane i obce.
Ów wieczór, kiedy Piotrek pokazywał nam poszczególne gwiazdy, stojąc na Kamiennym Pulpicie, był ostatnim wieczorem przebywania Piotrka wśród naszej gromadki. Następnego dnia zaczął narzekać na ból głowy i gardła i wolał leżeć na sofce w kuchni ciotki Oliwji, niż wziąć się do jakiejkolwiek roboty. Ponieważ Piotrek naogół nie był leniwy, pozostawiono go w spokoju, a my tego dnia sami zrywaliśmy jabłka. Feliks całkiem niesprawiedliwie i z wyraźnem okrucieństwem oświadczył, że Piotrek napewno tylko udaje.
— Leniwy jest i dlatego robić mu się nie chce, — rzekł do nas.
— Dlaczego nie powiesz coś rozsądnego, jeżeli już koniecznie musisz mówić? — oburzyła się Fela. — Nie powinieneś nazywać Piotrka leniuchem, bo to taksamo do niego pasuje, jakbyś o mnie powiedział, że mam czarne włosy. Oczywiście Piotrek, będąc Craigiem, posiada dużo wad, ale w gruncie rzeczy jest bardzo porządnym chłopcem. Ojciec jego jest leniwy, lecz matki o lenistwo posądzić nie można, a Piotrek pracowitość odziedziczył po niej.
— Wuj Roger powiada, że ojciec Piotrka też właściwie nie był leniwy, — wtrąciła Historynka. — Całe jego nieszczęście, że lubił zawsze coś innego robić, byleby nie pracować.
— Ciekawa jestem, czy on kiedyś wróci do rodziny, — wyszeptała Celinka. — Pomyślcie tylko, jakby to było strasznie, gdyby nasz ojciec tak nas kiedyś opuścił!
— Nasz ojciec jest Kingiem, — zawołała Fela z dumą, — a ojciec Piotrka nazywa się tylko Craig. Żaden członek naszej rodziny nie umiałby się w ten sposób zachować.
— A powiadają przecież, że w każdej rodzinie od czasu do czasu znajdzie się jakaś parszywa owca, — uśmiechnęła się Historynka.
— W naszej rodzinie parszywych owiec niema, — zapewniła ją Celinka.
— Dlaczego potulne owce więcej jedzą od parszywych? — zapytał Feliks.
— Czy to jest zagadka? — pragnęła się dowiedzieć Celinka. — Jeżeli tak, to wcale nie będę się starała odgadywać. Jeszcze nigdy w życiu nie rozwiązałam żadnej zagadki.
— To wcale nie jest zagadka, — odpowiedział Feliks. — Tak jest w rzeczywistości. Potulne owce jedzą więcej z zupełnie prostego powodu.
Przestaliśmy zrywać jabłka, usiedliśmy na trawie i wszyscy z wyjątkiem Dana, który rzadko kiedy lubił się trudzić, poczęliśmy się zastanawiać nad rozwiązaniem trudnego zagadnienia. Roztrząsaliśmy długo tę kwestję, lecz nie mogąc znaleźć odpowiedzi, postanowiliśmy skapitulować.
— Więc jakaż jest przyczyna? — zapytała Fela.
— Poprostu taka, że potulnych owiec jest więcej, niż parszywych, — odparł Feliks z uśmiechem.
Nie pamiętam już, jak zareagowaliśmy na tę odpowiedź Feliksa.
Wieczór powoli zapadał, więc musieliśmy przerwać dalsze zrywanie jabłek. Po deszczu ukazała się na niebie wspaniała podwójna tęcza. Obserwowaliśmy ją z okna altany, a Historynka opowiedziała nam starą legendę, którą wyczytała również z nieocenionej książki ciotki Oliwji.
— Dawno, dawno temu, w okresie Złotego Wieku, gdy bogowie zwykli byli odwiedzać ziemię tak często, że nikogo to już nie dziwiło, Odyn wyruszył na pielgrzymkę po świecie. Jak wam wiadomo, Odyn był wielkim bogiem krajów północnych i gdy znalazł się między ludźmi, pragnął ich nauczyć miłości, braterstwa i sztuki zręczności. Wielkie miasta powstawały tam, gdzie tylko stąpnął, a każdy kraj, przez który przechodził, stawał się krajem błogosławionym, dlatego, że jeden z bogów zstąpił do zwykłych śmiertelnych ludzi. Lecz wielu mężczyzn i wiele kobiet oddawało Odynowi wszystko, co posiadali i wszystkie swe ambicje, on zaś wzamian przyobiecywał im od siebie dar wiecznego żywota. Wszyscy ci ludzie byli dobrzy, szlachetni i pozbawieni egoizmu, lecz najlepszym i najszlachetniejszym z nich był młodzieniec imieniem Ving. Nic dziwnego, że młodzieńca tego Odyn najbardziej polubił ze względu na jego urodę, siłę i dobroć. Ving zawsze kroczył przy boku Odyna i zawsze pierwszy blask uśmiechu Odyna zwracał się w jego stronę. Był wysoki i śmigły, jak sosna, a długie jego włosy posiadały kolor dojrzałej na słońcu pszenicy. Błękitne jego oczy przypominały północne niebo w pogodną gwiaździstą noc.
— W świcie Odyna była piękna dziewczyna imieniem Alin. Śliczna była i delikatna, jak młoda brzoza na wiosnę, wyrosła wśród starych jodeł i sosen, to też Ving pokochał ją całem sercem. Dusza jego radowała się na samą myśl, że kiedyś razem z piękną Alin napiją się wody z źródła nieśmiertelności, jak im to obiecał Odyn i że potem będą żyli w wiecznej młodości.

Szkic przedstawiający tłum ludzi z dwiema osobami na czele — starcem z laską w ręce oraz potężnym, młodym mężczyzną

— Wreszcie dotarli do miejsca, gdzie tęcza dotyka ziemi, a tęcza w miejscu tem tworzyła wielki most, zbudowany z wzorzystych kolorów tak barwnych i tak cudownych, że nic się poza niemi nie widziało, tylko fontanna życia tryskała deszczem djamentowych kropelek. Ale pod Mostem Tęczowym płynął przerażający strumień, głęboki, szeroki i wartki, posiadający kamieniste dno i niebezpieczne wiry.
— Przy moście stał strażnik, również bóg, ponury, groźny i zagniewany. Strażnikowi temu Odyn wydał rozkaz otworzenia bramy i przepuszczenia przez Tęczowy Most całej świty jego, aby wszyscy mogli się napić wody z fontanny życia. Strażnik na rozkaz Odyna bramę otworzył.
— „Przejdźcie przez most i napijcie się wody z fontanny“, — rzekł. — „Wszystkim, którzy tej wody spróbują, darowane będzie wieczne życie. Lecz tylko ten, który napije się wody pierwszy, będzie mógł iść dalej i nazawsze po prawej stronie Odyna“.
— Cała świta w szalonym pośpiechu rzuciła się do bramy, bo każdy pragnął pierwszy napić się wody z fontanny i zdobyć najwyższy boski dar. Na samym ostatku szedł Ving. Pozostał nieco wtyle, gdyż pragnął wyjąć cierń z nogi żebraczemu dziecku, które spotkał po drodze i dlatego nie słyszał słów strażnika. Lecz gdy rozradowany i promieniejący szczęściem postawił nogę na Tęczowym Moście, ponury, zagniewany strażnik chwycił go za ramię i odciągnął z powrotem.
— „Vingu, silny, szlachetny i odważny“, — rzekł, — „Most Tęczowy nie jest dla ciebie“.
— Zasępiła się twarz Vinga. Gorący bunt zrodził się w jego duszy i zadrżały mu pobladłe wargi.
— „Dlaczego zabraniasz mi przyjęcia najwyższego daru nieśmiertelności?“ — zapytał w podnieceniu.
— Strażnik wskazał mu wartki strumień, przepływający pod mostem.
— „Droga tędy jest nie dla ciebie“, — rzekł, — „ale inna droga stoi przed tobą otworem. Przepłyń ten strumień. Na przeciwnym brzegu znajduje się fontanna życia“.
— „Żartujesz ze mnie“, — wyszeptał przerażony Ving. — „Żadna istota ludzka nie zdoła przeprawić się przez ten strumień. O, Panie“, — zwrócił się błagalnie do Odyna, — „dałeś mi obietnicę wiecznego życia taksamo, jak innym. Czyż swego przyrzeczenia nie dotrzymasz? Powiedz strażnikowi, żeby mnie przepuścił. Twego rozkazu napewno usłucha“.
— Lecz Odyn stał w milczeniu, z twarzą odwróconą od swego ulubieńca i serce Vinga przepełniło się niewysłowioną goryczą i rozpaczą.
— „Musisz wracać na ziemię, jeśli się boisz przepłynąć tędy“, — oświadczył strażnik.
— „Nie“, — odparł z przeświadczeniem Ving. — „Życie ziemskie bez Alin jest straszniejsze, niż śmierć, która mnie czeka w tej ciemnej głębinie“.
— I skoczył w spienione fale strumienia. Płynął z wysiłkiem, walcząc z coraz mocniejszym wirem. Fale zalewały mu twarz, wir wciągał go na dno, kamieniste koryto raniło mu ciało. Jakaś wyższa fala oślepiła go na chwilę, że zupełnie nic nie widział, a szum strumienia ogłuszył go, że nic słyszeć nie mógł. Lecz Ving nie zwracał uwagi na krwawiące rany i nie szczędził dalszych wysiłków, mając wciąż na myśli słodkie, kochające oczy Alin, których wizja dodawała mu siły. Długo, bardzo długo płynął, lecz wreszcie zdobył to, czego pragnął i znalazł się na przeciwległym brzegu strumienia. Zadyszany, zmęczony, z poranionem ciałem, z krwią ociekającą z ran, wydostał się na brzeg, na którym ujrzał fontannę życia. Przyczołgał się do niej i chciwie począł pić czystą tryskającą z niej wodę. I nagle wszelki ból ustał, zmęczenie zniknęło i Ving podniósł się z ziemi, piękny, jak bóg i nieśmiertelny. W tej samej chwili cała świta przedostała się przez Most Tęczowy i wszyscy w szalonym pośpiechu podbiegli do fontanny. Spóźnili się jednak. Ving ich wyprzedził, pokonawszy niebezpieczeństwo, jakie czyhało nań w ciemnym głębokim strumieniu.
Tęcza przybladła i zniknęła; zapadały coraz gęstsze ciemności październikowego wieczoru.
— Ciekawe, — szepnął Dan w zamyśleniu, gdyśmy kierowali się w stronę domu, — coby było, gdyby ludzie żyli wiecznie na tym świecie.
— Przypuszczam, że po pewnym czasie bylibyśmy wszyscy zmęczeni, — odparła Historynka. — Chociaż, — dorzuciła po chwili, — dużo musiałoby czasu upłynąć, zanim jabym się życiem zmęczyła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.