Hnat sierota/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hnat sierota |
Podtytuł | Obrazek z życia ludu ruskiego |
Pochodzenie | Rusini |
Wydawca | Księgarnia Spółki Wydawniczej Polskiej |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Drukarnia „Czasu” |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały obrazek Cały zbiór |
Indeks stron |
Co mi powiesz Hnatku?... Czy przejeżdżałeś dziś Balodę?
Słowa te wyszły z ust młodego, pięknego panicza, leżącego na szezlągu i ziewającego przeciągle, niby na znak, że rozmowa z chłopakiem stajennym nudziła go niepomiernie.
— Jeździł! — odpowiedział Hnat, skrobiąc się w głowę.
— A na starym Osmanie, co? — pytał dalej młody pan.
— Na starym jeździł rano Iwaś, a ja z południa przejeżdżałem sam młodego Ibrahima. Niech Bóg zachowa, jaki uparty!
— Cóż robi? — zawołał troskliwie pan i zerwał się ze swego wygodnego legowiska. — Czy zawsze tak samo cugle wyciąga? Pewno za ostro go zbierasz; koń miękki w pysku, to go niecierpliwi.
— Czart by go tam zanadto zbierał — odrzekł, pełen pewności siebie chłopak — taka już snać jego natura paskudna i matka taka sama szalona była... Waryat taj hodi!
— No! no! zobaczymy, jaki on waryat! Jeżeli jutro się wypogodzi, to zapolujemy na stepie od czarnej mogiły. Dla mnie osiodłasz Ibrahima; zobaczysz, jak podemną pójdzie? Gdzie się jego waryacya podzieje?... A teraz ruszaj spać!...
Rzekłszy to młody człowiek rzucił się znowu na szezląg i piękne owe szafirowe, podłużne oczy przesłonił powiekami opatrzonemi w długie ciemne rzęsy.
Hnat stał tymczasem przy drzwiach, niby czekając dalszych rozporządzeń, skrobał się chłopskim zwyczajem w głowę i ironicznem okiem spozierał na swego pana, jakby wiedząc, że nudzi go śmiertelnie swą obecnością. Byłby tak stał Bóg wié jak długo, gdyby nie to, że panicz, pragnący najwidoczniej pozbyć się go coprędzej, zawołał zniecierpliwionym głosem:
— Ruszajże raz do stajni!... Utrapienie z tymi nocnymi ptakami!... Potem znowu będziesz spać do dnia białego, i zamiast o ósmej, znowu ruszymy o jedenastej.
Po tak stanowczym rozkazie, Hnat, skłoniwszy się nisko, opuścił pański pokój. Młody człowiek, jak tylko drzwi się za chłopakiem zamknęły, zerwał się znowu pospiesznie z leżanki i zaczął chodzić, biegać prawie pospiesznemi krokami po wyścielonym dywanem pokoju; chwilami zatrzymywał się koło okna i uważnie nadsłuchiwał, niby łowił w powietrzu każdy szmer i szelest, jakby czekał na coś niecierpliwie i doczekać się w żaden sposób nie mógł. Niecierpliwość ta malowała się na całej jego wzburzonej twarzy, przebijała się w nerwowych ruchach ciała, dźwięczała w dosadnych zaklęciach.
Hnat tymczasem, opuściwszy pokój pański, nie spieszył zupełnie do stajni; odszedł on o kilka zaledwie kroków od drzwi wchodowych i zasłonięty głęboką ciemnością nocy jesiennej, ukrył się w gęstym klombie bzu. Drobny, gęsty deszcz jesienny ciekł bez przestanku, a ciemność zdawała się jeszcze zwiększać z każdą chwilą; Hnat przecierał zalewane deszczem oczy, ale napróżno, w ciemnicy tej nic przed sobą nie widział. Za to wprawne ucho dziecka stepowej przyrody nie zawiodło go; do uszu Hnata doleciał nieznaczny zrazu szelest, zaczął słuchać uważnie i wkrótce rozpoznał wyraźnie odgłos cichych kroków — najwyraźniej biegł ktoś lekko i ostrożnie po zlanym wodą deszczową chodniku, prowadzącym ze dworu do pawilonu, zamieszkiwanego przez młodego panicza. Hnat usunął się jeszcze głębiej w klomb, a oczy skierował w tę smugę światła, która wydobywała się z okien paniczowego pokoju i oświecała wąski a długi pasek dziedzińca. Po chwili ujrzał, jak cień słusznej, cienkiej dziewczyny przemknął się przez ów świetlany pasek, mignął tylko i zniknął w czarnych drzwiach, prowadzących do wnętrza pawilonu.
Hnat, dostrzegłszy dziewczynę, stał przez mgnienie oka jakby skamieniały; sto rozmaitych pragnień szarpnęło nim jednocześnie i ubezwładniły go zupełnie; w pierwszej chwili chciał zawołać na nią — głosu w piersi nie znalazł, chciał podskoczyć ku niej, chwycić ją wpół i do ponurych, czarnych drzwi nie dopuścić — siły go jednak ze wzruszenia tak opuściły, że ruszyć się nie mógł. Wszystko to trwało zaledwie chwilkę; dziewczyna błysnęła tylko w smudze światła, niby jaskółka niknąca przez tło tęczowe i znikła w ciemnym, niby otchłań strasznym kurytarzu.
Chłopak wkrótce oprzytomniał i cicho, ostrożnie począł się podkradać pod okno paniczowskiego pokoju. Drżał jednak całem ciałem. Czy wilgoć i zimno jesienne, czy inna jaka wewnętrzna przyczyna wywoływały te dreszcze miotające całem jego ciałem? Dygocząc cały i siłą woli głusząc dzwonienie szczekających zębów, podsunął się pod samo okno i ciekawem okiem rzucił w głąb pokoju, który przed chwilą był opuścił. Drżał coraz mocniej, a obraz, który przedstawił się jego oczom, znać potęgował jeszcze te dreszcze.
W pokoju tuż obok drzwi wchodowych stał panicz i silną swą dłonią przytrzymywał rękę przestraszonej dziewczyny. Piękna dziewczyna sromała się snać tej sam na sam rozmowy, bo oczy opuściła ku ziemi, a pociągła jej, zazwyczaj blada twarzyczka, płonęła ognistym rumieńcem. Panicz mówił coś do niej namiętnym, przekonywującym głosem, ona zrazu milczała.
Przez nieszczelnie przymknięte okno, słowa rozmowy dochodziły uszu podsłuchującego Hnata, wytężył on wszystkie zmysły, cały w słuch się przemienił, oczami łowił ulotne słowa.
— Powiedzże Jeryno, co będzie? — pytał niecierpliwie panicz.
— Ta, co ma być! — odszepnęła ledwie dosłyszalnym głosem, odwróciwszy się przytem do drzwi i wolną ręką przesłoniwszy twarz i oczy.
— Niby ty to nie wiesz?
— Nie wiem!
— Nie udawaj głupiej! — zawołał niecierpliwie i puściwszy jej rękę, począł znowu pospiesznie chodzić po pokoju. — Czyż Janowa ci nie mówiła?
— Janowa mnie tu z ręcznikami przysłała... Ot one...
I rzuciwszy na sofę trzymane dotychczas ręczniki, chciała pokój opuścić. Nie dał jej tego jednak uczynić panicz, pospiesznie poskoczył ku niej i chwyciwszy ją znowu za rękę, począł szeptać cichym, namiętnym głosem:
— Powiedz Jeryno, czy pojedziesz do Bokowny, do Andryja Pobereżnika, powiedz?
— Nie, ne choczu!
— Dlaczego?... Cóż ci się tam złego stanie?
— Bo nie chcę, za nic nie chcę! — powtarzała uparcie. — Bóg by mnie za to pokarał — zawołała, wybuchając cichym płaczem — ludzie by mnie osądzili, jasna pani patrzeć by się na mnie już nie chciała, a Hnat... Hnat śmierć by mi zrobił... Nie, nie chcę!
— Czyś ty zupełnie już oszalała?... Co ty dziś bredzisz?... Bóg skarał!... ludzie osądzili!... A czyż to Bóg pokarał, czy ludzie wyśmiewają Kseńkę... Pałaszkę?... Powiedz!.. Co?... Obie one porządne gospodynie i mężów mają gospodarzy.
— Co mi tam Kseńka! co Pałaszka! — przerwała mu porywczo dziewczyna. — Ona inaksza a ja inna... Hańba takim gospodyniom! Wstyd takim gospodarzom, ich mężom! Wstyd! hańba! wstyd! hańba! wołała, powtarzając kilkakrotnie ostatnie wyrazy. Oczy się jej przytem zaiskrzyły, twarz ogniem płonęła, drobne pięście zaciskała konwulsyjnie.
Młody człowiek spoglądał na nią z nietajonym zachwytem, równocześnie jednak doznawał jakiegoś uczucia mimowolnego wstydu; nie śmiał tej rozdrażnionej dziewczynie prosto w oczy spojrzeć, dłoń jej tylko ściskał mocniej w swej ręce i spuściwszy oczy do ziemi, szeptał coraz ciszej:
— Jeryno! śliczna Jeryno! Nie bądźże głupia... Popatrz na mnie, czym ciebie nie wart? Takiego liczka Hnat twój nie ma, tak koniem jak ja nie potoczy... Słuchaj! słuchaj! złotembym cię obsypał, w atłasach, jedwabiach byś chodziła... Potemby cię twój Hnat wziął, jeszczeby mi się za dobytek do nóg skłonił.
— Nie, on nie taki! — szepnęła dziewczyna, starając się uwolnić swą rękę z żelaznych uścisków paniczowej dłoni — onby mnie zabił, zabił, zabił!... Oj biednaż moja główka, biedna, — zaczęła nagle zawodzić płaczliwym głosem — żeby on wiedział, gdzie ja, to zarazby mi śmierć zrobił. Niczego nie chcę, ni złota, ni hatłasu... Bodaj tę Janową grom zabił z jej ręcznikami.
— Głupi twój Hnat i ty z nim! Pluń na niego, po co ci on... Jak zechcesz, to znajdę ci po roku dziesięciu chłopców jak malowanie, a każden cię weźmie i w nogi jeszcze będzie całował za twą urodę i za majątek, którym cię obsypię.
— Nie chcę! Za nic nie chcę! — wołała ciągle szarpiąc się dziewczyna. — Puśćcie mnie paniczu, niech na sierotę plotek nie robią... Hnat mi milszy nad wszystkich... On sokół mój... I z muzyką ślub z nim wezmę i jasna pani dobra mi nie pożałuje i skrzynię da i krowę da. Na Hnata parowy grunt idzie... Będę gospodynią... Z muzyką ślub będę miała!
Panicz puścił jej rękę, zwrócił się w przeciwną stronę i spluwając z gniewem, zawołał:
— Tfu! głupiaś wraz z twą muzyką i Hnatem twoim postrzelonym. Idź sobie, choćby dziś za tego durnia... Cóż ty myślałaś, że siłować cię będę? że mi świat bez ciebie obrzydnie! Oh! jest takich jak ty dość... No ruszaj do garderoby, zębów nie szczerz na darmo!
Kończył te słowa do pustych ścian pokoju; dziewczyna dawno już była za drzwiami i jak strzała leciała przez ciemny dziedziniec ku głównemu dworskiemu zabudowaniu, gdzie pod bokiem jasnej pani mieściła się garderoba i szwalnia.
Hnat pod oknem wysłuchał całej rozmowy, w ciągu słuchania rozchmurzyło mu się zwolna zasępione oblicze, przy ostatnich słowach panicza wyrwało mu się z ust mimowolnie Slawa Bohu! i zanim dziewczyna wyszła na dziedziniec, odskoczył od okna i ukrył się w ciemnościach zalegających cały dziedziniec.