Hnat sierota/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hnat sierota |
Podtytuł | Obrazek z życia ludu ruskiego |
Pochodzenie | Rusini |
Wydawca | Księgarnia Spółki Wydawniczej Polskiej |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Drukarnia „Czasu” |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały obrazek Cały zbiór |
Indeks stron |
Zbity, obkrwawiony Hnat leżał w sieni martwy prawie.
Kilkanaście minut potrzebowali Andryj i kilku litościwszych żołnierzy na to, ażeby się zdecydować zabrać go z ziemi i zanieść do przeciwległego alkierza. Tam stary jego swat własnoręcznie poobmywał go z broczącej krwi i ułożył na łóżku. Chory nie przemówił jednak do nikogo ani słowa. Na troskliwe zapytania Andryja, jak się czuje, nawet gestem nie chciał odpowiadać. Odwrócił się twarzą do ściany i udawał że śpi.
Dłużej niż godzinę leżał w tym stanie. Stary usiadł obok na ławie i czuwał nad nim. Wreszcie wydało się Andruchowi, że nieszczęsny usnął naprawdę; powstał więc i udał się do wsi, dowiedzieć się: co się stało z Jeryną?
Wnet jednak po wyjściu Andrucha, Hnat podniósł się, usiadł na łóżku i począł się trwożliwie rozglądać po izbie; z wyraźnym niepokojem nadsłuchiwał, co się w sieniach dzieje. Po kilku chwilach z trudnością powstał z posłania i niepewnemi krokami obszedł kilka razy niewielką izbę. Ogień w oczach był mu już przygasł zupełnie, a wyraz niewolniczej rezygnacyi i podłego poddania się losowi zapanował bezspornie na zezwierzęconej pokaleczonej twarzy. Oglądając się ostrożnie na wszystkie strony, podniósł leżącą pod stołem siekierę i odbił nią wieko od żoninej skrzyni. Na samym wierzchu ujrzał tam blaszane pudełko, pełne rozmaitych pieniędzy; na samym wierzchu błyszczała duża sztuka złota — funt turecki, pod nim leżało kilkanaście banknotów rozmaitej wartości, a na samym spodzie kilkadziesiąt srebrnych monet, mniejszych i większych. Hnat nasamprzód wziął do ręki złotą monetę, przypatrywał się jej jakiś czas, uśmiechając się przytem szydersko, wreszcie schował ją do kieszeni w hajdawerach, i resztę pieniędzy wrzucił niedbale do chusteczki i wetknął je za pazuchę. Zrobiwszy to najspokojniej, wieko od skrzyni przymknął; odział się w nową opończę i wyszedłszy z alkierza, drzwi na kłódkę zamknął.
Z pokorną miną przeszedł obok przypatrujących mu się z pewnem politowaniem żołnierzy i dopiero znalazłszy się na ulicy, nasadził czapkę baranią na bakier, przybrał zawadyacką minę i począł nucić jakąś sprośną, pijacką piosnkę.
Zamieć na dobre już zaczynała szaleć; srożąc się zawzięcie, jakby pragnęła odrazu przyzwyczaić ludzi do nadchodzącej ostrej zimy. Na grobli spotkał Hnat kilkunastu parobków, którzy korzystając ze świątecznego dnia, zebrali się tłumnie na grobli i oczekując na jakąś »okazyą«, zabawiali się tymczasem płoszeniem, tłumnie na świeżo zamarzniętym stawie rozsiadających się kawek i gawronów. Czarne, żałobne ptactwo, płoszone rzucanemi śnieżkami, zrywało się kracząc złowrogo, a po chwili obsiadało znów gromadnie sąsiedni kawałek cienkiego lodu. Hnat przechodząc obok tej, tak wesoło zabawiającej się grupy, wziął w dłoń zwitek banknotów i pokazując go parobkom, wesołym głosem zawołał:
— Hej chłopcy, za mną!... Po co tam macie wrony straszyć! Dajcie im spokój, one za wojskiem z za Dunaju przyleciały, one kazionne, carskie, święte... Poniechajcie je... Chodźcie za mną!
Parobcy śmiać się zaczęli, kilku z nich zapytało ironicznie:
— Nie wiedzieć po co mamy iść za tobą? wódki nie zapłacisz?
Hnat jeszcze bardziej demonstracyjnie począł wymachiwać zwitkiem banknotów i wołał:
— Chodźcie, sprawię wam poczęstunek nie lada. Patrzcie, mam pieniędzy huk... Chodźcie do Abramka.
Nie potrzeba było powtarzać jeszcze raz propozycyi; parobcy ujrzawszy w ręku Hnata prawdziwe pieniądze, pociągnęli za nim całą gromadą. Tłum rósł z każdą chwilą, bo kogo spotkali po drodze, to Hnat zapraszał z sobą do Abramka. Jeden z weselszych zaczął śpiewać, za nim ryknęła cała kupa i tak głośno i buńczuczno doszli do karczmy.
We drzwi karczmy wszedł pierwszy Hnat i pokazawszy żydowi trzymany w dłoni zwitek banknotów, zawołał doń rozkazująco:
— Żydzie, dawaj nam wódki!... Dawaj dla wszystkich odrazu, całą baryłkę na stół staw!... Mam czem płacić! Ho, mam!... Oh! ja szczęśliwy człowiek, jak ptak boży, ani sieję, ani orzę, a pieniądze mam... Hołubka moja, zazula stara się na mnie, żeby było na wódkę... i dla mnie... i dla was... żydzie lej!
Abramko ujrzawszy tak wiele pieniędzy u Hnata, zwijał się koło niego na palcach; wszystkie rozkazy Hnatowe były w ten moment spełnione, za chwilę baryłka z wódką stała na stole, a duże kruczkowe kieliszki, wychylane duszkiem, poszły kolejką. Pijatyka odrazu rozpoczęła się straszna. Żyd tylko ręce zacierał, bo z doświadczenia wiedział, że gdy się wszyscy popiją, to z łatwością zagarnie wszystkie pieniądze, jakie miał Hnat przy sobie, a wprawnem okiem porachował odrazu, że musiało ich być kilkadziesiąt rubli.
Hnat wypił jednę, drugą lampkę milcząc; dopiero napełniwszy trzecią, podniósł ją wysoko w górę i śmiejąc się sucho, nerwowo, przemówił:
— Hej! Chłopcy wypijmy za zdrowie naszego komandira.
Wszyscy wybuchnęli homerycznym śmiechem i wołali:
— Niech nam żyje komandir, przyjaciel Hnata!...
— Cicho, czekajcie! — wrzasnął Hnat tak głośno, że wszystkich przygłuszył. — A wiecie wy, jaki on maładiec!... Mocny nasz car, kiedy ma takich oficyrów... Chciałem się ja z wrażym synem rotmistrem popróbować, a on mnie jak wróbla podniósł i do ziemi rzucił.
— A myż ci nie mówili, żebyś go poniechał, nie zaczepiał — wołali chórem parobcy.
— Niech czart sam się z nim próbuje! — bełkotał coraz niewyraźniej pijany już Hnat. — Oh, ja z nim wojować nie chcę... Niech bierze sobie żonę, czart z nim... Drugąbym mu jeszcze dał, żebym miał... Niechby tylko wrażyj syn pieniędzy nie żałował... To jego prawo; on gosudarski[1] dowódzca, a my raby[2] i psy jego.
I śmiał się dziko, złowrogo, a za nim pijani jak noc chłopi. Przestał mówić, wszyscy naraz gwarzyć i radzić mu poczęli:
— Przestrzegaliśmy cię, przestrzegali, komandira nie zaczepiaj.
— Co ci tam żona, chłopu nie pierwszyzna...
— Tfu! także jest czego żałować! Ot za to mało ci kości nie połamał...
— Tu nie ma nic dziwnego — wołał głośniej od innych jakiś filozof-psycholog wiejski — że Jeryna woli jego niż ciebie... Abo ty nie wiesz, co babie potrzeba?... Ty mały z rodu, a pochyliłeś się jeszcze od roboty i wódki, a on rosły jak topola w pańskim sadzie; twarz ma białą i rumianą, a oczy czarne, sokole... One wszystkie za tem giną.
— Niech giną, niech giną! — szeptał sam do siebie pijany już Hnat — mnie już wszystko jedno... Żeby mi tylko grosz jaki za to dał... Widać tak już sądzone było; nie mnie na nim swej krzywdy dochodzić... Niech nas Bóg sądzi!
Głowę opuszczał coraz niżej; czuł, że obłęd jakiś chwytać go zaczyna, że w oczach mu się przedmioty dwoiły, troiły; myślał, że na to jedyne lekarstwo — wódka.
— Hej, żydzie dajno haraku! — zawołał bezsilnym już głosem i wychylił duszkiem spory kielich dziwnej mieszaniny czerwonawego koloru.
Pili i gwarzyli aż do późnego wieczora; niektórzy się kłócić zaczęli, inni mniej nałogowi do domu uciekali przed zupełną utratą przytomności. Abramko wyprawiał wszystkich co rychlej; chodziło mu bowiem o zabranie pieniędzy Hnatowi. Gdy mrok zapanował, pozostał tylko sam Hnat w szynkowej izbie. Abramko z nim w bardzo krótki sposób zakończył rachunki, poprostu zabrał cały plik banknotów i schował go z najzimniejszą krwią do szuflady za szynkfasem. Pijanego chłopa odsunął pod ławę, a sam zaczął szeptać szabasowe modlitwy.
Już było zupełnie ciemno, tylko nędzna łojówka rzucała skąpe i przyćmione światło na brudną szynkownią, gdy Hnat powrócił do jakiejtakiej świadomości. Usiadł na ziemi i począł się dotykać rękoma głowy i nóg; czuł, że coś nadzwyczajnego się z nim dzieje. Nagle obłąkane oczy w słup mu stanęły, piana ukazała mu się na ustach, a rękoma począł wykonywać jakieś dziwaczne ruchy, niby odpychał się przed jakiemiś widziadłami, które go ze wszech stron napastowały. Wreszcie drżąc całem ciałem niby w napadzie wielkiej choroby i dzwoniąc zębami, począł wskazywać w jeden kąt izby po za szynkwasem, przytem wrzeszczał przeraźliwie:
— Hej, ratujcie, dobrzy ludzie, ratujcie!... Patrzcie, czart po moją duszę przyszedł... Ot, tam, tam... Patrzcie, ogonem wywija, język czerwony wywiesił... Ratujcie, ratujcie!
Żyd przerażony podbiegł do niego, z ziemi go podniósł i popychając ku drzwiom przekonywująco mówił:
— Co ci się stało, pijaku? Czego wrzeszczysz, gałganie? Tu niema żadnego djabła, to moja córka Hesia tam siedzi. Idź! Idź sobie do domu, dość tego pijaństwa, a to jeszcze się szelma na śmierć zaleje i śledztwo mi sprowadzi.
Hnat zrazu opierał się bezsilnie, wreszcie rzekł przyzwalająco:
— Pójdę już, pójdę, do żony, do hołubki, ale zmiłuj się Abramku, daj mi jeszcze kieliszek wódki, bo tak mi w gardle zaschło, że do domu nie dojdę.
I trzymał się jego ręki, patrząc wokoło błędnym wzrokiem.
Żyd skinął na żonę, ta podała chłopu spory kielich spirytusu. W chwili, gdy go Hnat wychylił, Abramko przy pomocy dwóch żydów furmanów, którzy na nocleg zajechali, wypchnął Hnata na ulicę i drzwi za nim mocno zatarasował.