Hnat sierota/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hnat sierota |
Podtytuł | Obrazek z życia ludu ruskiego |
Pochodzenie | Rusini |
Wydawca | Księgarnia Spółki Wydawniczej Polskiej |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Drukarnia „Czasu” |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały obrazek Cały zbiór |
Indeks stron |
Dodnia wnuczka Andryjowa w piecu rozpaliła i obiad nastawiać zaczynała; stary wstał, przeżegnał się i odmawiając pacierze, pomagał babie skrobać kartofle — a Hnat zmorzony boleścią i zimnem spał snem kamiennym. Z litości nie budzili go nawet; Andryj tylko, półgłosem, żeby wnuczka nie słyszała, opowiadał żonie o wczorajszem zjawieniu się nieszczęsnego Hnata. Gdy obiad był już gotów, a słońce już dość wysoko podejść musiało, stary stanął nad śpiącym i dotknąwszy ręką jego ramienia, zawołał:
— No, wstawaj, dzień biały! Wstawaj!
Hnat obudził się, przeciągnął się leniwie; nieprzytomnie spoglądając na wszystkie strony i nie mogąc sobie zdać sprawy, zkąd się tu wziął? Głowa mu ciężyła okropnie. Zniecierpliwiony Andryj schwycił go za ramię i podprowadził go do blaszanego wiadra, pełnego czystej źródlanej wody, a wskazując na nie rzekł:
— Popatrz, jakiś ładny? Ładniejszych etapami[1] wodzą. Masz tu wodę — umyj się; Nastka da ci grzebień, to uczeszesz się; potem obiad zjesz i dopiero pogadam z tobą jak z człowiekiem.
Hnat usłuchał bezmyślnie rozkazu, za parę minut był gotów zupełnie i w rzeczy samej jakoś pokaźniej wyglądał. Przystąpił później do stołu, skłonił się przed wiszącemi na ścianie obrazami, przeżegnał się machinalnie i zasiadł z drewnianą łyżką do wspólnej misy barszczu. Przez cały czas trwania obiadu milczał jednak uparcie.
Po obiedzie, Andryj wyprawił całe młodsze pokolenie z chaty, a zostawszy tylko we troje z żoną i Hnatem w izbie, rozpoczął uroczyście indagacyą.
— A wieszże ty Hnat — mówił bardzo poważnie — że ciebie będzie Pan Bóg bardzo ciężko karać, i ma za co, bo ty strasznie i przed Nim i przed twoją kobietą zawiniłeś.
— Popem wam trzeba było być dziadu a nie tkaczem — przerwał staremu szydersko Hnat — kiedy takie kazanie gadać umiecie. Co tu gadać długo, Jeryna na psy poszła i koniec!
Stary się zmarszczył, popatrzył na Hnata ostro i nakazawszy mu ruchem ręki milczenie, prawił dalej:
— Słuchaj, gdy stary mówi!... Uwierzyć w to nie mogę, żeby Jerynie taka pusta myśl w głowie postała... Nie zapomnij tylko, jaki w niej był statek... Taż ty sam wiesz najlepiej, żeś ją z pańskiej garderoby dziewczyną wziął i to w takich czasach, kiedy ona tylko jedna ztamtąd nie nakrytką wyszła. Powiedz, zkąd ci to podejrzenie przyszło do głowy? Kto ci to powiedział?
— Ta, kto mi miał mówić? — zawołał niby w odpowiedzi Hnat — kto już tego nie gada?... Stara baba Horpyna i wszystkie baby w karczmie tak o tem klekotały, że mi mało uszy nie popękały... No i sam się już przekonałem... Niema o czem mówić, na psy poszła!...
I zamilkł znowu uparcie, uderzając tylko drewnianą łyżką po stole.
Andryicha nań ze zgrozą patrzała i załamując ręce szeptała zcicha:
— Sądny dzień! sądny dzień nadchodzi!
— Gadaj jasno! — krzyknął zniecierpliwiony ostatecznie starzec — gadaj co wiesz, bo przecież na durne, babskie gadanie w karczmie nie godzi się żonę od czci i wiary odsądzić... To gałgaństwo!
Teraz dopiero wyprostował się, głowę podniósł w górę i patrząc w oczy staremu, począł mówić gniewnie, lecz porządnie.
— Nie sądźcie naprzód, kiedy nie wiecie... Pewno, że ja wiele winien, ale i to pewne, że i ona zhultaiła się ostatecznie... Na porządną nie gadaliby. Przedtem nikt na nią złego słowa nie powiedział... Zresztą, zkąd ona tyle pieniędzy bierze, zkąd galony, zkąd chusty jedwabne?... A gdzie ona tej nocy była?... Gadzina jest i koniec!... Ja przysięgnę na to; wiem nawet, że on sam ten duszyhubnyk[2], ten projdyswit[3] przeklęty, jej kochanek powié to samo... Kryć się nie będzie, wstydu moskal z tego nie ma, co mu tam!...
Tu znowu zaczął go opanowywać dawny paroksyzm wściekłości; pięście zaciskał, zęby zagryzał i mówił urywanemi zdaniami:
— Powié!... Powié! Co jego to obchodzi? Pochwali się zwierz dziki, że ona już teraz jego, nie moja... Jego! Jego!... A, Bih mene, że jak psa zadławię! Jak robaka zadepczę!... Co mam żałować, on sam się przyzna.
Staremu wydało się, że wpadł w tej chwili na szczęśliwą myśl; nie przypuszczał nawet, żeby rotmistrz mógł potwierdzić plotki karczemne. — Jeżeli nawet to prawda — myślał — to zaprze się napewno, wstyd mieć musi.
— Słuchaj Hnat! — zaczął spokojnie — wiesz co zrób, pójdź sam do komandira, pokłoń mu się uczciwie i zapytaj: czy to prawda co ludzie plotą?... Powiedz mu, że to ciebie, sławie twojej gospodarskiej krzywdzi... Niech sam powié, co prawda... On carski dowódzca, brechni nie powié, bo oni na to przysięgają.
Hnat zastanowił się przez chwilę, niby się namyślał; zjadliwy uśmiech przemknął po jego zmizerowanej twarzy, wreszcie, hamując wewnętrzną wściekłość, odpowiedział:
— Posłucham was bat’ku, pójdę!... Ale, choć on powié, że to nieprawda, choć zełże, to ja prawdy dojdę — i śmierć go nie minie... Zaduszę!... Zaduszę, choćby był samym odnirałem[4]. Ja nie dla niego żonę brał i służbę wraża porzucił, i ze zgryzoty za służbą-drużbą, za końmi-orłami na pijaka się wykierował... Jak Bóg jest na niebie, tak zaduszę!
— No, no, później o tem pogadamy — zakonkludował stary, uśmiechając się żałośnie — a teraz odprowadzę cię do własnej chaty, aby cię gdzie znowu bies na drodze nie opętał, i poczekam pod chatą — ty sam pójdziesz do komandira.
Wyszli obadwaj i zwolna zbliżali się do Hnatowej chaty. Stary szedł z taką samą miną uroczystą i poważną, jaką miewał, gdy chodził w »swaty« lub z deputacyą do dworu. Hnat miał ruchy, to gorączkowe, to ospałe; bez przestanku coś szeptał do siebie i rękoma gestykulował; widocznie jednak tracił fantazyą w miarę zbliżania się stanowczej chwili. Wszedłszy na dziedziniec, ujrzał żołnierzy czyszczących konie w otwartej, pustej stodole; nie mogli swoim zwyczajem robić dziś tego na dworze, bo śnieg od rana pruszył i zadymka wzmagała się z każdą chwilą.
W drzwiach chaty stał inny już żołnierz, z dobytym pałaszem. Hnat podszedł do niego i pokornie zapytał: czy rotmistrz już wstał?... Zapytany odpowiedział mu potakującem skinieniem głowy i nie wdając się w rozmowę, zrobił miejsce i szablą wskazał drzwi. Hnat wszedł do izby, pokaszlując dla dodania sobie odwagi.
Rotmistrz siedział przy herbacie, paląc wonny turecki tytoń z przepysznej stambulki; wschodni jedwabny chałat[5] uwydatniał dokładnie herkulesowe kształty tego syna Marsa. Był sam w izbie, zadumany jakiś i znużony. Zobaczywszy Hnata koło drzwi, powstał leniwo z fotelu i zbliżywszy się doń zapytał:
— Czego chcesz?
Hnat milczał zrazu, odwaga opuściła go była zupełnie. Oficer przypatrywał mu się ciekawie chwil kilka, a potem niby przypomniawszy coś sobie, krzyknął doń odrazu gniewnym głosem:
— Ah, to ty łotrze tutejszy gospodarz; to o tobie meldował mi nocny szyldwach, że brewerye po nocach wyrabiasz... Chcesz, żebym cię kazał w kajdany okuć?... Chcesz?
— Wasze wysokorodie! — wyszeptał przestraszony Hnat drżącym głosem. — Ja nic... Ja tak sobie!... Przyszedłem tylko zapytać jaśnie pana: czy to prawda — czy to prawda, co ludzie mówią?
— Cóż ludzie mówią? — huknął groźnie oficer. — Powiedz tu zaraz, co ludzie mówią? A po nocach nie budź, bo...
— Co mówią?... co mówią? — bełkotał zdetonowany chłop. — Mówią paskudnie... Mówią, że moja żona — że Jeryna po nocach do was chodzi — że ona jest wasza gamratka... Tak oni mówią... Czy to prawda?
Rotmistrz słuchając tych urywanych, zwięzłości pozbawionych słów chłopa, rozśmiał się cynicznie:
— Cha! cha! cha!... Oh, głupi chłopie — zawołał — toś ty o tem nie wiedział!... Czyż nie wiedziałeś tego także, że już przez dwa miesiące karmię cię, poję, odziewam — za twoją żonę... To ona ci tego nie mówiła... Ha! ha! ha! Głupi chłop! Czyż krzywda ci się jaka dzieje? Ja... ja płacę dobrze, po książęcemu!
Hnat skamieniał w obec tych bezczelnych słów; z takim bezwstydem nie spotkał się nigdy w życiu, oślepiał go on, ubezwładniał wprost fizycznie. W miarę jednak cynicznych słów oficera, dawna wściekłość zaczęła go ogarniać; cały tłumiony dotychczas gniew, wściekłość ujarzmiona strachem, zazdrość gryząca pierś i serce wybuchnęły razem; buta i zuchwałość dawnego paniczowskiego faworyta odżyły. Wyprostował się, jak mógł i patrząc hardo na swego śmiertelnego wroga, zawołał głosem tak strasznym, że aż szkło w oknach zadygotało:
— Twoich pieniędzy nie brałem!... Pluć mi na twoje pieniądze!... Ty złodziej!... Po to was tu car, ojciec miłościwy posyła, żebyście nam żony kradli! A gdzie zakon?!... A gdzie prawo?!.. Sprawiedliwość gdzie?!... Ja pluję na ciebie psi synu!
Teraz przyszła kolej osłupienia na rotmistrza; w długich swoich pochodach, po całej, jak świat rozległej imperyi, na leżach zimowych w najdzikszych guberniach, miał stosunki bez przestanku z chłopami, takiego jednak nie spotkał nigdy.
Chłop tymczasem powtarzał jak opętany:
— Pluję na ciebie, pluję! Ty złodziej, złodziej!
Twarz rozwścieczonego rotmistrza mieniła się dziwnie, strasznie; żyły mu na skroniach nabrzmiały jak postronki, oczy płonęły, usta drżały jak w gorączce, lecz nie był w stanie nic wymówić, prócz urywanego.
— Won! won!
— Ty sam won! — wrzasnął Hnat i rzucił się nań z ostrym błyszczącym nożem, mierząc w pierś szeroką.
Tu zaszła nagle zmiana w wyrazie twarzy rotmistrza; usta mu drżeć przestały, oczy zamigotały jak u żbika, jednym skokiem, któregoby mu i tygrys był pozazdrościł, znalazł się tuż przy chłopie i schwyciwszy go za rękę, ścisnął tak silnie że wyostrzony nóż z głuchym brzękiem upadł na dębową podłogę. W temże samem mgnieniu oka drugą ręką uderzył osłupiałego Hnata w twarz tak silnie, że ten aż zatoczył się. Byłby runął o ziemię, ale wnet dłoń rotmistrza schwyciła go za piersi; potrząsł nim tak silnie, że aż Hnatowi oczy na wierzch wyszły z powiek, a potem rzucił nim jak wiązką słomy o ziemię.
Dzika wściekłość opanowała zwycięzcę; gniótł powalonego chłopa nogami, szarpał ostrogami, wydając przytem tylko jakieś ponure, niepowiązane dźwięki. Azyatycka, zwierzęca natura ozwała się w tym świetnym oficerze i starła mu z oblicza wszelkie ślady człowieczeństwa, cywilizacyi; Mogoł rozjuszony pastwił się nad pokonanym Europejczykiem. Małe, czarne oczy zwęziły się jeszcze bardziej i lśniły jak u rysia; z ust pięknych i delikatnych biała piana leciała kawałami — był pijany okrucieństwem. Wreszcie popchnąwszy nogami skatowanego, omdlałego chłopa do progu, drzwi otworzył i wyrzuciwszy bezwładne ciało do sieni, zawołał do szyldwacha:
— Hej wistawoj![6] Patrz na tego chłopa, żebym go już nigdy, nigdy nie zobaczył w życiu. Jeden drugiemu przy zmianie wart niech ten rozkaz powtarza. Rozumiesz!...
I zamknął z trzaskiem drzwi izby.