<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Hordubal
Wydawca "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza
Data wyd. 1948
Druk "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Hordubal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III

— Szczepan w domu?
— Nie ma go, poszedł do miasta.
Biegl odsunął na bok Michała Manyę i wbiegł do izby. Gelnaj tymczasem wdaje się w rozmowę ze starym Manyą i Michałem o pogodzie, o zającach, o gnojówce, która wycieka na drogę.
Biegl wraca, a za nim Szczepan, blady, zacięty w sobie; na ubraniu ma źdźbła siana.
— Czemuście mówili, że go nie ma w domu? — krzyknął Biegl na Michała.
— Mówił z rana, że pójdzie do miasta — mruczał Michał. — Czyż ja go pilnuję?
— A tymczasem ukrywał się w sianie. Czemuście się tam schowali, hę?
— Nie chowałem się — odpowiada Szczepan ponuro. — Czemu miałbym się chować? Spałem po prostu.
— A dlaczego nie wyspaliście się w nocy, co?
— Wyspałem się. Czemu nie miałbym się wyspać, proszę pana?
— Więc czemu spaliście teraz?
— Bo nie mam co robić. Dość napracowałem się w służbie.
— Wczoraj pracował cały dzień, proszę pana. Orał pole — wspomaga syna stary Manya.
— Was nie pytam — odciął się Biegl. — Idźcie do izby, żwawo, i Michał też.
— Ach, tak — tak — wzdycha Gelnaj. — A co wy, Szczepanie, na to, co się stało z Hordubalem.
— Ja mu tego nie zrobiłem! — wyrwał się Szczepan.
— Więc już wiecie, że go zabili? — zwycięsko wtargnął do rozmowy Biegl. — A któż to wam o tym powiedział?
— Nikt... — — — Ale gdy człek widzi żandarmów — — — Pomyślałem, że to pewno coś z Hordubalem będzie.
— A dlaczego akurat z Hordubalem?
— Ponieważ... ponieważ się pokłóciliśmy. — Szczepan zacina pięści i zęby. — Wyrzucił mnie, pies jeden!
Biegl jest trochę rozczarowany. — Uważajcie dobrze, Manyo: przyznajecie się więc, że z Hordubalem rozeszliście się w złości.
Szczepan gniewnie błyska zębami. — O tym wiedzą wszyscy.
— I chcielibyście się zemścić na nim?
Szczepan sapnął. — Gdybym go spotkał, sam nie wiem, co bym mu zrobił.
Biegl zastanawia się przez chwilę. Ze Szczepanem niełatwa sprawa.
— Gdzie byliście nocy dzisiejszej? — rzucił prosto z mostu.
— W domu byłem. Tutaj. Spałem.
— To się pokaże. Czy może kto o tym zaświadczyć?
— Może. Michał. Djula. Nasz stary. Niech pan zapyta.
— Mnie radzić nie potrzebujecie — warknął Biegl. — Wczoraj po południu rozmawialiście z Hordubalową. O czym?
— Nie rozmawiałem z nią — odpowiedział Szczepan skupiony i twardy. — W ogóle jej nie widziałem.
— Kłamiecie! Sama powiedziała, że miała z wami schadzkę i że się jej pytaliście, kiedy macie przyjść po swoje rzeczy.
— Nie widziałem jej już od dziesięciu dni — upiera się Szczepan przy swoim. — Odkąd opuściłem służbę, nie byłem w Krywej i gaździny nie widziałem.
Biegl się wścieka. — Uważajcie no! Ja was nauczę gadać! Dalej naprzód i proszę mi pokazać, gdzieście w nocy spali.
Szczepan wzrusza ramionami i prowadzi Biegla do izby. Gelnaj puka w okienko. Hej, stary, chodźcie no tu!
Stary Manya wlecze się na dwór i nieufnie mruga.
— Grzecznie proszę, co się stało?
Gelnaj machnął ręką. — E, pobili tej nocy Hordubala, dostał kijem w łeb. Słuchajcie, stary, czy nie zrobił mu tego Szczepan?
Stary kręci głową. — Ej, chyba nie, proszę pana. Tego nie mógł zrobić Szczepan. Był w domu i spał. Hej, Michał, chodź no tu! Powiedz, gdzie był Szczepan tej nocy?
Michał myśli przez chwilę i mówi powoli: — Gdzie miał być? Spał na górze, ze mną i z Djulą.
— Tak, tak, zaraz sobie to pomyślałem — przyświadcza Gelnaj. — A ten Hordubal ma we wsi ludzi nieżyczliwych. Wiadomo, bogaty Amerykanin, a sąsiadów nie poczęstował jak się należy.
Stary Manya podniósł ręce do góry. A bogaty taki! Na karku nosi worek z samymi dolarami...
— Widzieliście je?
— Widziałem. Przecie przyjeżdżał do nas kupować zagrodę i pokazywał pieniądze. Było więcej niż siedemset dolarów, proszę pana. Nieżyczliwych miał we wsi dużo niezawodnie. Proszę grzecznie: pyszny człowiek nie miewa przyjaciół.
Gelnaj z powagą przyświadcza. — A od czego tu macie, Manyo, takie podziurawione drzwi?
— To od igły koszykarskiej, którą się tam wbija. Przez cały rok tam tkwi.
— Pokażcie mi, jak ona wygląda — interesuje się Gelnaj. — Nawet nie wiedziałem, że do plecenia koszy potrzebna jest igła.
— Bo się pręty wikliny przerzuca igłą, o, tak — pokazuje Manya w powietrzu. — Wczoraj jeszcze ta igła tu była — gniewa się stary — nie wiesz, Michał, gdzie się podziała?
— E, dajcie spokój — mruczy Gelnaj obojętnie. — Pokażecie mi kiedy, jak będę tędy przechodził. Chciałbym widzieć, jak się to robi. Ale ta gnojówka, Manyo, nie powinna wyciekać na drogę. To nie wasza droga.
— Proszę grzecznie, jak tylko zaczniemy nawozić pola, gnojnik się wywiezie...
— Należałoby mieć porządny dół, cementowany. Przydałoby się trochę pieniędzy na poprawienie gospodarstwa. Prawda?
— Przydać by się przydało, proszę pana — grzecznie chichocze stary. — Zbudowałoby się nową stodołę. Ale mój Michał to głupiec. Co innego Szczepan. Ten ma daleko więcej rozumu do gospodarki. Szczepan to byłby dobry gazda!
Z pola wraca Djula, wiezie na wozie kupkę siana, ale jedzie jak wszyscy diabli.
— Chodź no tu, chłopcze — woła go z ojcowską życzliwością Gelnaj. — To tylko tak dla porządku. Gdzie był Szczepan dzisiejszej nocy?
Djula otwiera zdumione oczy i spogląda pytająco na starego i na Michała. Nikt nawet nie mrugnął. — Był tutaj — mówi cicho Djula. — Spał na strychu ze mną i z Michałem.
— Dobrześ powiedział — pochwalił go Gelnaj. — No, do kawalerii się zapisujesz, czy nie?
Wyrostek szczerzy zęby. — Zapiszę się, proszę pana.
Z izby wychodzi Biegl i wścieka się milczkiem. — Niech pan idzie, panie Gelnaj. Dałem Szczepanowi po zębach. Teraz zamknąłem go w izbie.
— Tego niech pan nie robi — uważa Gelnaj. — Ograniczenie wolności osobistej i tam dalej
Biegl śmieje się ironicznie. — Gwiżdżę panu na to. Gorsze to, że nic nie znalazłem. A pan?
— Alibi jak jasne pioruny, Karolku. Przez całą noc spał w sianie, jak najgrzeczniejszy chłopczyk.
— Kłamią! — żachnął się Biegl.
— Oczywiście. To już mają, kolego, we krwi.
— No, w sądzie będą gadali inaczej! — grozi Biegl.
— E, tam! Nie zna ich pan. Albo zrzekną się świadczenia, albo dopuszczą się krzywoprzysięstwa jakby nigdy nic. Na wsi, Karolku, takie rzeczy, to już jakby obyczaj ludowy.
— Więc co mam robić? — boczy się Biegl. — Jak pan sądzi, panie Gelnaj, czy mamy, czy mamy aresztować Szczepana już teraz? Że zrobił to tylko on, to murowane.
Gelnaj skinął głową na zgodę. — Ja wiem. Ale niech pan będzie ostrożny — zaczął i nie dokończył, bo w tej chwili ozwał się cichy brzęk i Biegl ryknął: — Stać! — W następnej chwil był już za rogiem domu. Gelnaj poszedł zwolna za nim. Na ziemi ujrzał dwóch ludzi, ale Biegl miał górę. — Ja go potrzymam, Karolku — proponuje Gelnaj.
Biegl wstaje i podnosi Szczepana z ziemi, ciągnąc go za wykrzywione ramię. — Uważaj no ty! — sapie zdyszany. — Ja cię nauczę uciekać!
Szczepan syczy przez zaciśnięte zęby, a jego twarz jest sina od bólu. — Puśćcie, panie, rękę — mówi sapliwie. — Ja... ja nie chciałem uciekać. Chciałem tylko polecieć do Krywej po swoje rzeczy — — —
Djula pcha się między żandarmów. — Puśćcie go! — krzyczy. — Puśćcie go, bo...
Gelnaj ujmuje go za ramię. — Wolnego, chłopcze. A wy, Michale, nie mieszajcie się do nie swoich rzeczy. Szczepanie Manyo, aresztuję was w imieniu prawa. A teraz grzecznie z nami, panie dobrodzieju!
Szczepana Manyę wiozą do miasta. Nie wiezie go ogierek, co nosi głowę wysoko, a jednak ludzie zatrzymują się i patrzą. Z jednej i drugiej strony Szczepana siedzi żandarm z karabinem między nogami. Szczepan pośrodku. Nie zsunął kapelusika na tył głowy i nie rozgląda się po równinie. Tam oto — rzeka, tutaj pasą się krowy, śród tataraków błyszczy moczar... Ale Szczepan patrzy tylko na rdzawe plecy jakiegoś obcego woźnicy.
Gelnaj rozpina mundur i staje się rozmowny. Tyka Szczepana, ale ani słowem nie zawadzi o Hordubala. Mówi tylko o gazdowaniu, o zagrodzie w Rybarach, o koniach. Szczepan zrazu tylko półgębkiem odpowiada na jego słowa, ale potem i on staje się rozmowny. A tak, ten ogierek. Kiepsko go gazda sprzedał i nawet nie wiadomo komu i za ile. Osiem tysiączków można było dostać za niego, do stadniny go oddać należało, ale przedtem trzeba było dopuścić go do tej czarnej klaczki. Ej, panie, chciałbym był to widzieć! Oczy Manyi błyszczą. I takiego konia gazda sprzedał! Grzech po prostu! Wałacha powinien był sprzedać albo tę kobyłę ze źrebięciem, ale nie ogierka — wścieka się Szczepan, aż w kącikach ust ukazuje mu się piana. Biegl jest zgorszony i myśli w duchu, że z aresztantami wolno mówić tylko urzędowo.
— Hej, panie — mówi Szczepan jakby do samego siebie — gdyby nas wiózł ten ogierek — — — sam bym chwycił za lejce — — — dopieroż by się jechało!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.