Hordubal/Księga pierwsza/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hordubal |
Wydawca | "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza |
Data wyd. | 1948 |
Druk | "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Tytuł orygin. | Hordubal |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Szczepan zaprzęga konie do wozu. — Dzień dobry, gospodarzu! — woła. — Czy nie pojedziecie popatrzeć na łąki?
Juraj się trochę krzywi. Cóż to, ja jestem dworski rządca, żebym miał jeździć wozem na oglądanie pola? Ale cóż? Nie ma się nic do roboty, nie można pójść z kosą, aby kosić żyto. Czemuż nie popatrzeć na gazdostwo Polany?
Szerokie portki płócienne ma Szczepan i niebieską zapaskę. Zaraz widać: człowiek z równiny, a czarny jak ten Cygan. — C---c — mlaska na konie i wnet wóz pędzi z łoskotem i turkotaniem, a Juraj musi się trzymać drabiny. Ale Szczepan stoi, kapelusz zsunął na tył głowy, lejce trzyma wysoko i biczem igra sobie nad karkami koni. No, no — wolnego, nie ma się czego tak śpieszyć!
— Ech, ty — mówi Juraj niezadowolony — czemu tak mocno ściągasz konie przy pysku! Widzisz, jak mielą wargami, to przecie boli!
Szczepan odwraca się i szczerzy zęby. — Tak trzeba, gospodarzu — odpowiada. — Żeby zadzierały łby do góry.
— Po co? — pyta Hordubal. — Niech trzymają łby, jak im wygodniej.
— To się dobrze opłaca, gospodarzu — objaśnia Szczepan. — Każdy kupiec patrzy, czy koń zadziera łeb do góry. Patrzcie, gospodarzu, patrzcie, teraz biegną dobrze: na zadnich nogach, a przednimi tylko przebierają bardzo lekko. C-c-c!
— I nie pędź ich tak! — woła Hordubal.
— Uczą się biegać — odpowiada Manya obojętnie. — Niech się uczą. Cóż po koniu ociężałym, gospodarzu?
Czy Szczepan tak sam o wozi Polanę? — myśli Hordubal. — Cała wieś ogląda się za nią pewno. Że to jedzie żona Hordubala, jakby jaka dziedziczka. Ręce założy i jedzie sobie. Może sobie pozwolić — myśli Juraj. — Chwała Bogu, inna jest niż tamte wszystkie kobiety, twarda i prosta jak słup. Gospodarstwo rozbudowała jak dwór, siedem tysięcy utargowała za parę koni, więc może głowę zadzierać do góry. To się, bratku, dobrze opłaca.
— A więc tutaj jest ta równina — wskazuje Szczepan biczem. — Aż po te akacje należy ona do gospodyni.
Hordubal złazi z wozu jak połamany. Roztrząsłeś mnie, diable. A więc to jest ta równina. Prawda, trawa tu jest aż po pas, ale sucha i twarda. I nie gadaj, że to jest grunt buraczany, to jest step.
Manya drapie się po karku. — Dokupić tej łąki aż po skraj, gospodarzu, można by tu paść i trzydzieści koni.
— Nooo — zastrzega się Hordubal. — Tłuste to, bratku, nie jest.
— Jakie tłuste? — uśmiecha się Manya. — Koń, gospodarzu, powinien być suchy. Czy może chcecie, gospodarzu, karmić konia dla rzeźnika?
Hordubal nie odpowiada i podchodzi do koni, aby je pogłaskać po łysinie. — No-no-no, malutki, nie bój się, jesteś zuch. Czemu strzyżesz uszami? A ty, co znowu? Taka mądra jesteś. Czemu grzebiesz nogą? Czego ci?
Szczepan wyprzęga konie, prostuje się i mówi jakoś twardo: — Nie odzywajcie się, gospodarzu, do koni. Zmiękną!
Hordubal odwraca się ku niemu ostro. Jak ty się odzywasz do gazdy! A może on tylko tak sobie, żeby się konie do mnie nie przyzwyczaiły. No, już ja ci się do twoich koni wtrącać nie będę, ty drabie. No, no, nie trzeba zaraz tak się boczyć na mnie!
Szczepan pozwala koniom paść się swobodnie, a sam bierze kosę i będzie siec trawę. Co za głupiec, że nie wziął drugiej kosy! Juraj wzdycha i ponad równiną spogląda ku górom nad Krywą. Tam są przynajmniej porządne pola. Prawda, dużo kamieni, ale co pole, to pole: kartofle, owies, żyto. Gdzieniegdzie żyto jeszcze stoi, indziej wiążą je już w snopki. — A któż to, Szczepanie, kupił nasze pole na górze?
— Niejaki Pjosa — mówi Manya.
Ach Pjosa, Andrej Pjosa, Huzar. I dlatego w karczmie trzymał się z dala. Było mu wstyd, że kobietę pozbawił ziemi. Juraj spogląda ku górom i jest mu tak dziwno, jakby jego pole zbiegło z góry i siadło na równinie.
— A Rybary są też w dolinie? — pyta Juraj.
— Tutaj w dolinie — rzecze Szczepan. — W tę stronę. Trzy mile drogi.
Trzy mile drogi, no to daleko jeszcze do Rybar. Hordubal nudzi się, więc urywa źdźbło trawy i żuje je. Trawa ma smak kwaskowy i jest jakaś twarda. Tam na górze, na połoninach, trawa smakuje zgoła inaczej, korzennie jakoś, macierzankowo. Juraj włóczy się po łące i brnie coraz dalej. Jaka tu równina! Nic nie widać, tylko niebo nad głową, ale to niebo nie jest takie, jak tam, na górze: takie jakieś zakurzone, czy co.
A tutaj łan kukurydzy. Prawda, wysoka na chłopa i chrzęści. Ej, miły Boże, że też kukurydza wygląda tak nieporządnie! Puścić tu świnie, dopieroż byłoby chrząkania! A znowu pole żytnie, jak kożuszek! Akacje! Juraj nie lubi akacyj. Tam na górze jest tarnina i trzmielina, jarzębina i jałowiec, a nie ma tam takiej paskudnej akacji. Nie widać już i Manyi w tej zapasce i w butach z cholewami. Jakże to, nie odzywać się do konia! I koń jest zwierzę mądre, takie samo jak krowa. Przez rozmowę z człowiekiem staje się łagodniejszy.
Przed Jurajem rozkłada się równina, a z niej wali się na niego smutek. Jakby stał nad morzem. Tam jest inaczej. Odwraca się ku górom. Ej, wy, i was równina pożera, robi was małymi i głupimi. Iść pod górę, przyjacielu, to się przynajmniej rozumie, co to jest ziemia! Nie, Juraj już tu nie może wytrzymać, więc zawraca ku wsi i pozostawia Szczepana samego z całym jego zaprzęgiem. Popatrzę na żyto — myśli, ale idzie już z godzinę, a góry są jeszcze ciągle gdzieś daleko. I gorąco tu porządnie. Ani wietrzyk nie powieje. Taka to i równina twoja. Kto by to był powiedział, że Szczepan zapuścił się tak daleko? Cmoknął tylko raz i drugi, i już się było na końcu świata. Szybkie konie ma Polana. Na co zdał się koń ociężały?
Hordubal idzie już dobre dwie godziny i nareszcie widzi skraj wsi. Cyganie, hołota brzydka, wyleguje się to między krzakami bielunia i szaleju, a tutaj oto jest już kuźnia przy szosie — — Hordubal przystaje. Coś przychodzi mu do głowy. Ej, Polano, ja ci pokażę! I idzie do kuźni. Hallo, mistrzu, zróbcie mi hak. Co za hak? Taki, jak zaworę do drzwi. Poczekam sobie na niego. Kowal nie poznaje Hordubala, w kuźni ciemno, blask ognia oślepia. Jak ma być hak, niech będzie hak. I kuje, jakby walił piorunem. I co, panie kowalu, dobre konie ma Hordubalowa? No tak, konie ładne, ale pańskie. To nie konie robocze, kumie. Ale podkuwać taką bestię — — dwa chłopy nie strzymają.
Przygląda się Juraj temu kawałkowi rozżarzonego żelaza. Coś ci przyniosę, Polano, coś, co się przyda w gospodarstwie. A ile, kowalu, może taki koń kosztować? Panie Boże odpuść, spluwa kowal, chce za jednego podobno aż osiem tysiączków! Tyle pieniędzy za jednego konia? Złamie nogę taki dzikus i co ci zostanie? Lepszy już huculski konik albo taki ciężki wałach roboczy, z zadem jak ołtarz, z piersią jak organy. Juścić, bywały dawniej konie po dworach, ale teraz — — traktor! Słychać, że dziedzic wyprzedaje się z łąk. Na co, powiada, siano, na co konie, kiedy teraz wszystko maszyny.
Hordubal przyświadcza skinieniem głowy. Prawda, maszyny. Jak w Ameryce. Muszę przypilnować, żeby Polana nie narobiła głupstw. Nastaną maszyny i co zrobisz ze swoimi końmi? Aha, więc widzisz sama. Nie, nie, Polano, nie dam dolarów na łąkę. Kawał roli i krowy, to co innego. Maszynami się ludzie nie najedzą. I że się to niby nie opłaca. No, choćby się nawet nie opłacało. Ale masz mleko i ziarno. To też coś znaczy.
Hordubal wraca do domu i niesie kawał żelaza, jeszcze gorącego. Polana — pewno gotuje obiad. Juraj zakrada się po schodkach na strych i przymocowuje hak do wewnętrznej strony drzwiczek. Tak, jeszcze tylko ten krążek — — Po schodkach wchodzi Polana i patrzy, co też ten Juraj tak majstruje. Zapyta go się? Nie, nie pyta, tylko uparcie patrzy.
— Już zrobione, Polano — mruczy Hordubal. — Przymocowałem ci tu hak, żebyś mogła się zamykać.