Hrabia Monte Christo/Część IX/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część IX
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.
CHLEB I SÓL.

Gdy pani Morcef znalazła się już w ogrodzie ze swym towarzyszem, poszła z nim dalej aleją topolową aż do oranżerji.
— W salonie było za gorąco, nieprawdaż, hrabio? — zapytała.
— O, tak! To też była bardzo szczęśliwą myśl pani przejścia do ogrodu.
Gdy skończył słowa te, hrabia wyczuł, iż ręka hrabiny zadrżała.
— Czy nie za zimno pani w tej sukni balowej, bez żadnego szalu na ramionach?
— Czy wiesz pan, dokąd go prowadzę? — rzuciła pytanie hrabina, pozostawiając bez odpowiedzi słowa Monte Christo.
— Nie, pani, jednak jak widzisz, nie myślę ci stawiać oporu.
— Idziemy do oranżerji, której szklane ściany rzucają nam już czasami swe błyski.
Hrabia spojrzał na Mercedes, jakby ją chciał o coś zapytać, lecz ta szła dalej z nawpół przymkniętemi oczyma i z zaciśniętemi usty.
Nakoniec weszli do królestwa Pomony i Flory, pełnego najwspanialszych krzewów egzotycznych, najbardziej wyszukanych owoców i przecudnych kwiatów, które wyziewały woń duszną, lecz i upojną.
Hrabina usunęła rękę z ramienia hrabiego i schyliła się w celu zerwania grona jagód winnych.
— Proszę cię, hrabio — rzekła z uśmiechem, dławionym przez łzy — proszę cię, zechciej wziąć to ode mnie! Wiem, że winogrona francuskie nie mogą się równać z sycylijskiemi, lub syryjskiemi, mam nadzieję jednakże, że zechcesz być pobłażliwym dla naszego biednego, północnego słońca.
Hrabia skłonił się, lecz nie wyciągnął ręki, by przyjąć podawane grona.
— Odmawiasz — szepnęła Mercedes, cichym, zdławionym głosem.
— Racz mnie pani mieć za wytłumaczonego — odpowiedział Monte Christo chłodnym, ugrzecznionym tonem — lecz ja nigdy nie jadam winogron.
Mercedes opuściła grono i westchnęła cicho, lecz głęboko.
Przepyszna brzoskwinia rumieniła się na pobliskim krzewie. Mercedes zerwała owoc powleczony aksamitem wonnym i podając go hrabiemu, rzekła:
— Może to południowe jabłko przyjąć zechcesz?
Hrabia tylko się ukłonił, z gestem przeczenia.
— I znów nie? — zadźwięczał w przestrzeni głos tak bolesny, iż zdawało się, jakby z łkań się narodził — jestem więc aż tak bardzo przeklęta!
I znów brzoskwinia spadła na piasek ścieżki.
— Panie hrabio — mówić zaczęła Mercedes, spoglądając na Monte Christo wzrokiem gonionej sarny, już znużonej — u ludów Wschodu istnieje piękny zwyczaj spożywania chleba i soli na znak wiecznej przyjaźni.
— Jest mi znany ten zwyczaj ludów pierwotnych — my jednak w XIX-ym żyjemy wieku i nie na Wschodzie, lecz we Francji, w której... pojęcie przyjaźni wiecznej nie istnieje, jest nie do pomyślenia nawet; to też najzupełniej słusznie niema i zwyczaju spożywania chleba i soli.
— Mimo to jednak — rzekła Mercedes, cała drżąca chwytając konwulsyjnie Monte Christo za ręce — my jesteśmy przecież przyjaciółmi?
Cała krew uciekła z twarzy hrabiego i zakrzepła w sercu, przymknął oczy i czas długi stał nieruchomy, aż opamiętał się nakoniec i w te odezwał się słowa.
— Ależ pani, z jakich przyczyn miałyby nas łączyć lub dzielić uczucia tak wielkie, jak przyjaźń, lub nienawiść? Jesteśmy znajomymi tylko. Nic więcej.
Gdy pani de Morcef usłyszała tę odpowiedź, narazie nie odpowiedziała nic, dopiero po chwili rzuciła banalne, nic nie znaczące:
— Ma pan słuszność zupełną. Jesteśmy znajomymi tylko...
I odwróciła głowę, by ukryć westchnienie, które... do jęku było podobne bardzo.
W milczeniu krążyć zaczęli po alejach.
— Panie — rozpoczęła znów rozmowę Mercedes, po dłuższej chwili milczenia — czy dużo jest prawdy w tem, co ludzie mówią, żeś bardzo dużo w życiu przecierpiał?
— Tak jest, pani, cierpiałem bardzo wiele.
— A teraz?... czy teraz jesteś już szczęśliwy?
— Teraz... już nikt nie słyszy mych skarg. Więcej... ja, teraz już nawet się nie skarżę... Umarło serce ...
— A więc... nie cierpi już... już jest spokojne. Czy to niecierpienie nie uczyniło serca twego, panie, tkliwszem?...
— Serce moje, powtarzam, umarło. Już nic nie odczuwa.
— Mówią, że jesteś żonaty, panie...
— Ja?... któż to mówił?
— Nikt. Widują pana w operze z jakąś bardzo piękną kobietą.
— To jest tylko niewolnica moja, którą kupiłem w Konstantynopolu, córka udzielnego księcia, a więc księżniczka, którą opiekuję się, jak ojciec córką.
— I tak samotny idziesz przez życie?
— Sam. Sam jeden.
— Nie masz rodziny, matki, sióstr?...
— Nie mam nikogo.
— Więc jak możesz tak żyć, nie mając nic, coby cię przywiązywało do życia?
— Tak chciało przeznaczenie. W dalekiej, ach, jak bardzo oddalonej młodości mojej, i moje serce biło kochaniem. I od tego bezmiernego jak morze kochania mego oderwała mnie, bez winy fala życia. Myślałem, że i wybrana moja kocha mnie tak bardzo, iż czekać będzie i pozostanie mi wierną aż do grobu. „Piuma al vento“ mówią jednak włosi o kobiecie. Piórko na wietrze... Gdy wróciłem, zastałem ją zaślubioną innemu. Historja znana i stara jak świat. Serce moje tylko z innej widać było, aniżeli przeciętne ulepione gliny, więc i cierpiało więcej. Nic ponadto.
Długo hrabina de Morcef nie dawała odpowiedzi, nakoniec odezwała się cicho:
— A czy ta twoja miłość, hrabio, dawniejsza, wypaliła się już do dna? Czy już nic z niej nie pozostało? Czy spotkałeś kiedy, później tę kobietę na swej drodze?
— Nigdy. A jeżeli ją spotkałem, to jej nie dostrzegłem.
— A czy przebaczyłeś jej w swem sercu?
— Tak.
— Ale tylko jej, zaś tych, którzy cię od niej oderwali — nienawidzisz?
Hrabia na pytanie to odpowiedział milczeniem.
Mercedes zerwała parę poziomek i podała je hrabiemu.
— Proszę cię, panie, przyjmij — powiedziała przez łzy.
— Nie jadam żadnych jagód — otrzymała odpowiedź.
Scenę tę przerwał Albert, który przybiegł ze słowy:
— Matko, gdzie jesteś? — stało się nieszczęście!
— Cóż się stało takiego — zapytała hrabina de Morcef z wyrazem przestrachu w oczach wilgotnych jeszcze od łez — jakież zdarzyć się mogło nieszczęście?
— Pan de Villefort przybył do nas niespodziewanie, by zabrać żonę i córkę, ponieważ przed godziną przybyła do Paryża pani de Saint Meran, sama, gdyż mąż jej zmarł nagle w drodze, zaraz na pierwszym postoju, po opuszczeniu Marsylji. Pani de Villefort wiadomość tę przyjęła dosyć spokojnie, natomiast biedna panna Walentyna leży zemdlona.
— Kim był pan de Saint Meran dla panny de Villefort? — zapytał Monte Christo.
— Dziadkiem po matce. Jechał właśnie, by przyśpieszyć ślub swej wnuczki z panem Franciszkiem d‘Epinay, — odpowiedziała pani de Mercedes, a następnie, łącząc rękę hrabiego z ręką syna, zapytała głosem pełnem tkliwości.
— Wszak jesteście przyjaciółmi?
— Nie mam najmniejszego prawa nazywać się przyjacielem hrabiego — rzekł Albert — w sercu mem tylko mam dla niego uczucie więcej niż przyjazne.
Hrabia przyjął słowa te z uśmiechem nad wszelki wyraz uprzejmym, uścisnął rękę podaną, lecz milczał.
Mercedes odeszła wtedy, lecz oczy jej pełne były łez.
— Czy zaszło jakie nieporozumienie pomiędzy tobą, hrabio, a moją matką? — zapytał Albert zdziwiony.
— Przeciwnie! Przecież zapytywała odchodząc, czy jesteśmy przyjaciółmi?




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.