Hrabia Monte Christo/Część IX/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabia Monte Christo |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Comte de Monte-Cristo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część IX |
Indeks stron |
PANI DE SAINT MERAN.
Istotnie nad wyraz smutna scena miała miejsce w domu państwa de Villefort.
Po wyjeździe na bal żony i córki, pan prokurator królewski zamknął się jak zazwyczaj w swoim gabinecie, lecz nie po to, by pracować, jak zawsze, lecz by się spokojnie zastanowić nad wypadkami, jakie się wydarzyły w Auteuil, w czasie obiadu u hrabiego de Monte Christo.
Zasiadł więc głęboko w krześle i raz jeszcze przebiegać zaczął myślą, wszystkie zdarzenia, jakie miały miejsce w ostatnich siedmiu dniach, zdarzenia, które tyle gorzkich wspomnień na myśl przywiodły i rozkrwawiły ponownie przyschłe rany serca.
Rozmyślając tak, zaczął szukać w ciemnościach świateł, któreby okazały się zdolne rozświetlić ciemności. W tym celu otworzył tajemną skrytkę w biurku i dobył z niej plikę notatek, z których wybrał te, które dotyczyły jego nieprzyjaciół, czy to w zawodzie politycznym, czy w interesach pieniężnych, czy też w sprawach biurowych, miłosnych wreszcie.
Przejrzawszy wszystkie te nazwiska i przeczytawszy wszystko, potrząsnął głową.
— Niepodobieństwo — rzekł sam do siebie — aby którykolwiek z tych licznych moich nieprzyjaciół czekał tak długo i cierpliwie aż do dnia dzisiejszego, ażeby mnie dopiero teraz zdruzgotać tak długo przechowywaną tajemnicą. Bardzo możliwe, iż ktoś rzecz całą opowiedział kapłanowi jakiemuś, zaś ten, z kolei, hrabiemu Monte Christo, który następnie, w chęci przekonania się, ile w tem wszystkiem mieści się prawdy, opowiedział skomponowaną przez siebie bajeczkę o wykopanym szkielecie dziecka. Ale to jest wszystko. Cóż to wszystko bowiem obchodzić może byłego pana Zacone, a dzisiejszego hrabiego Monte Christo, syna właściciela okrętów z Malty, kopalni srebra w Tessalji, człowieka, który przed paroma tygodniami zaledwie po raz pierwszy w życiu stanął na francuskiej ziemi? Cóż za interes miałby w grzebaniu się w tych sprawach strasznych, mrocznych i tajemniczych? Informacje, jakie otrzymałem od lorda Vilmora i od Księdza Bussoni, jednego przyjaciela, a drugiego nieprzyjaciela hrabiego Monte Christo, upewniają mnie pod tym względem z pewnością nieomal absolutną, że pomiędzy panem Zacone, a mną żadnych nieporozumień nie było nigdy, bo być nie mogło.
Tak prokurator królewski mówił sam do siebie, uspakajał się, upewniał, a jednak tym swoim własnym wywodom nie mógł dać wiary. Odkrycie tajemnic nie było dla niego z rzeczy strasznych najstraszniejsze, bo mógł przecież wszystkiemu zaprzeczyć, lękał się i niepokoił tem wszelako: co było genezą powstania z grobu tych mar przeszłości, czyja ręka te cienie z grobu wywołała?
W chwili, gdy pragnął się uspokoić, gdy przebiegał w myśli całą przeszłość polityczną, gdy wyzbywać się zaczął obawy, aby mógł zbudzić się do czynu któryśkolwiek z wrogów, tak długi czas bezczynnych, rozległ się turkot powozu na dziedzińcu, a następnie dało się słyszeć na schodach echo stąpań jakiejś osoby w wieku najwidoczniej podeszłym, a także łkania i głośne wykrzykniki.
Zaniepokojony, otworzył jak najrychlej drzwi i zobaczył damę w podeszłym wieku, ubraną w kostjum podróżny. Pod jej zbielałym włosem świeciło pomarszczone, zżółkłe czoło i głębokiemi bruzdami otoczone oczy, których blask ćmiły łzy, obficie wylewane.
— Ach, panie, co za nieszczęście! — rzekła przybyła.
I rzuciła się, gdy tylko weszła do pokoju, na najbliższe krzesło z głośnem szlochaniem.
Służba, stojąc u progu, nie ośmielała się postąpić kroku dalej, spoglądała na starego domownika pana Noirtier, który, usłyszawszy hałas w pokoju swego pana, przybiegł co żywo i stanął u drzwi wraz z innymi.
— Wielki Boże! — zawołał de Villefort do swej świekry, gdy tylko rozpoznał w przybyłej panią de Saint Meran — cóż takiego się stało? Dlaczego mąż pani nie przybył wraz z panią?
— Bo już go niema na tym świecie — odpowiedziała omdlewająca z żalu matrona, wybuchając płaczem.
De Villefort pod wrażeniem wieści tej cofnął się nagle, załamując ręce.
— Umarł — szepnął do siebie — umarł... i to tak nagle?...
— Przed ośmioma dniami — opowiadać zaczęła pani de Saint Meran — po załatwieniu wszystkich przygotowań do podróży, wsiedliśmy po obiedzie oboje do powozu w jak najlepszem usposobieniu ducha, aczkolwiek mąż mój od paru dni nieco niedomagał, z przyczyny lekkiego przeziębienia się. Gdyśmy minęli już przedmieścia, spostrzegłam iż zapadł w sen głęboki; ucieszyło mnie to narazie, lecz gdy spał tak parę godzin zaczęło mnie to niepokoić, zaczęłam więc go budzić, wtedy jęknął głucho, wyprężył się, a potem znieruchomiał. Przywołałam natychmiast służącego, kazałam zatrzymać konie i cucić chorego, wszelki jednak ratunek okazał się spóźniony i już tylko z martwem ciałem stanęłam na pierwszym postoju w Aix.
— Przywołała pani doktora? — zapytał de Villefort.
— Natychmiast, lecz i ten nic już pomóc nie zdołał.
— Zapewne... lekarz jednak postawił djagnozę, z jakich przyczyn nastąpiła śmierć pana de Saint Meran tak bardzo nagła?
— Powiedział, że to była apopleksja.
— I cóż pani wtedy zrobiła?
— Mąż mój wyrażał niejednokrotnie swą wolę, iż chciałby być pochowany w grobie familijnym, w Paryżu. Rozkazałam więc jego ciało włożyć w trumnę ołowianą i poleciłam wieźć je do stolicy, sama zaś o parę dni wyprzedziłam kondukt żałobny.
— O biedna matko — zawołał de Villefort — taki cios przeżyć, tyle znieść trudów w tym wieku!
— Bóg mi dał siły do wytrwania. Jednak od chwili jak byłam zmuszona opuścić ciało mego męża, jestem jak obłąkana. Już płakać nie mogę. Gdzież jest Walentyna? Takbym pragnęła ją uściskać!
De Villefort odczuł, jak bardzo dla tej zbolałej kobiety byłaby przykrą wieść, iż jej wnuczka w takiej właśnie chwili przebywa na balu. Powiedział więc tylko, iż znajduje się ona wraz z jego żoną u znajomych na poobiedniej herbacie i że natychmiast sam po nie pojedzie.
— A teraz, moja matko — powiedział — zechciej przejść do gościnnych pokojów, by odpocząć po trudach.
Margrabina, na to słowo „matko“, podniosła głowę i spojrzała na człowieka, który jej przypominał córkę od tylu lat opłakiwaną, w Walentynie odrodzoną, to też ze wzruszeniem przyjęła to miano matki i znów łzami się zalała.
Po wprowadzeniu przybyłej do przeznaczonego dla niej apartamentu, de Villefort oddał ją staraniom służebnych kobiet, a sam szybko pojechał do Morcefów po żonę i córkę.
Był tak bardzo blady, gdy wszedł do salonu, że Walentyna z krzykiem przypadła do niego.
— O mój ojcze!... cóż to takiego cię spotkało?
— Babka twoja, Walentyna, przyjechała.
— A dziadek?
Lecz de Villefort na pytanie to nic córce nie odpowiedział, a tylko podał jej rękę.
Walentyna wtedy nie zapytała się już o nic więcej, tylko zachwiała się, zbladła i padła zemdlona.
Przybiegła i pani de Villefort, a po usłyszeniu wiadomości zaczęła pomagać w cuceniu Walentyny, którą przeniesiono następnie do powozu.
Czyniąc zabiegi te, bezustannie wyrażała swe zdziwienie, zresztą bez większego żalu:
— To rzecz szczególna!... Kto mógłby się tego spodziewać?... Istotnie jest to rzecz niesłychana!
Nakoniec cała rodzina opuściła bal.
Przy wejściu do domu ojca, Walentyna spotkała czekającego na nią Wawrzyńca, który jej szepnął do ucha.
— Pan Noirtier pragnie widzieć się z panią natychmiast.
— Powiedz, że przyjdę, jak tylko będę mogła najprędzej, jednak przedewszystkiem muszę przecież przywitać babkę!
Tkliwa dusza dzieweczki odczuła dobrze, że jej babka przed innymi domaga się od niej teraz pomocy.
Walentyna zastała babkę już leżącą w łóżku. Nieme pieszczoty, bolesne łkania, westchnienia przerywane, łzy gorące wreszcie, zapełniły pierwsze chwile spotkania się wnuczki z babką. Działo się to wszystko w obecności pani de Villefort, która, trzymając za rękę męża, najgłębszy, z pozoru przynajmniej, okazywała biednej wdowie szacunek, widząc jednak chłodny wzrok staruszki, nachyliła się ku mężowi i rzekła:
— Odejdę, bo mój widok tylko rozdrażnia panią de Saint Meran.
Słowa te, aczkolwiek były one cicho wymówione, przybyła usłyszała i natychmiast szepnęła do ucha wnuczce.
— Dobrze, niech odejdzie, ale ty pozostań przy mnie, Walentyno.
Pani de Villefort wyszła tedy, a za nią pośpieszył jej mąż, Walentyna więc pozostała przy babce sama.
Biedny paralityk musiał się przeto zadowolić informacjami, jakich mu dostarczył jego służący.
— Ach panie — mówił Wawrzyniec — wielkie się stało nieszczęście! Tylko pani de Saint Meran przyjechała, zaś jej mężowi zmarło się w drodze.
Panowie de Saint Meran i Noirtier nigdy żadnemi stosunkami najlżejszej choćby przyjaźni, a choćby nawet sympatji nie byli nigdy połączeni, wieść jednak o śmierci starca nie mogła nie zrobić wrażenia na starcu drugim, również nad grobem stojącym.
To też stary Noirtier opuścił głowę na piersi, a gdy ją po chwili podniósł, natychmiast przymknął lewe oko.
— Domaga się pan, ażeby panna Walentyna przyszła? — zapytał Wawrzyniec.
Noirtier dał znak potwierdzenia.
— Przecież pan wie, że pojechała na bal do hrabiostwa Morcefów... Pan de Villefort jednak już po nią pojechał, więc jak tylko wróci, to powiem jej natychmiast.
— Dobrze — zgodził się paralityk.
Walentyna, pamiętając o tem życzeniu dziadka, udała się do niego natychmiast, gdy tylko pani de Saint Meran głębiej zasnęła.
Gdy nakoniec do niego przyszła, odrazu zalała się łzami.
Starzec pocieszał ją wzrokiem.
— O tak, dziaduniu, — odezwała się wtedy dzieweczka — widzę, iż pragnąłbyś mi powiedzieć, że pozostał mi jeszcze drugi, najukochańszy mój dziadek. O dziadku mój drogi!... gdyby nie ta jedyna moja pociecha, to nie wiem coby się ze mną stało!
Po słowach tych i uściśnięciu starca, Walentyna udała się do swego pokoju, bo czuła się bardzo znużoną.
Nazajutrz, gdy przyszła do babki, zastała ją zupełnie chorą, w gorączce, która gorzała w posępnym wzroku margrabiny.
— O babko droga! — zawołała na ten widok stroskana wnuczka — widzę, iż trudy podróży ujemnie wpłynęły na stan twego zdrowia, że chora jesteś?
— Nic ważnego moje dziecko, z utęsknieniem tylko czekałam na twoje przyjście, byś zechciała poprosić do mnie swego ojca. Pragnęłabym bowiem jak najprędzej z nim pomówić.
Walentyna pobiegła natychmiast po ojca, a gdy ten przybył, pani de Saint Meran rzekła do niego:
— Panie, wszak pisałeś do mnie, iż pragniesz wydać za mąż to dziecko?
— Tak jest, — odpowiedział de Villefort — i jest to niezłomne moje postanowienie. Córka moja wyjdzie za pana Franciszka d‘Epinay, którego jej wybrałem na męża.
— Jest to syn jenerała d‘Epinay, jeżeli się nie mylę? — uzupełniła słowa de Villeforta margrabina — który należał do naszego stronnictwa, syn człowieka, zamordowanego przed powrotem Uzurpatora z Elby.
— Tak, pani.
— Czy nie odstręcza go związek z wnuczką Jakobina?
— O, to są stare dzieje — odpowiedział de Villefort — których dziś już nikt nie pamięta. Pan Franciszek d‘Epinay w chwili śmierci swego ojca był małem dzieckiem jeszcze, to też jestem pewien, iż przy poznaniu pana Noirtier — ujrzy go jeżeli nie z przyjemnością, to już z pewnością bez odrazy. — A związek zamierzony jest bardzo pożądany dla obydwóch stron. Pan d‘Epinay przytem jest młodzieńcem ogólnie szanowanym, nader miłego usposobienia i lubianym bardzo przez wszystkich.
— A więc w takim razie, — rzekła margrabina po paru chwilach namysłu — związek ten należałoby przyśpieszyć, bo ja niedługo już pożyję.
— Ty, pani... Ty, droga babuniu!... zawołali jednocześnie de Villefort i Walentyna.
— Wiem dobrze, co mówię — odpowiedziała margrabina — należy się więc śpieszyć, bo to biedne dziecię nie ma przecież matki, niech więc choć babka ją błogosławi na nową drogę życia.
— Stanie się według życzenia pani — rzekł de Villefort — i to tem bardziej, iż jej życzenie, które zresztą jest dla mnie rozkazem, zgadza się w zupełności z mojem. Gdy więc pan d‘Epinay przybędzie tylko do Paryża...
— Kochana babuniu — ośmieliła się nakoniec przemówić Walentyna — czyż się godzi o weselu myśleć, gdy nas tak bardzo świeża okrywa jeszcze żałoba? Czyż twem pragnieniem może być istotnie, ażeby związek ten pod tak smutnemi odbył się wróżbami?
— Moje dziecię, są to przeszkody urojone, powstałe w naszej imaginacji, nasze przeczulenie jedynie. I ja brałam ślub przy śmiertelnem łożu mej matki, a jednak bezsprzecznie w pożyciu ze swym mężem nie byłam nieszczęśliwa.
— Po co się pani rozdrażnia niepotrzebnie tą bezustanną myślą o śmierci?
— Mówię wam, że umrę niezadługo. Otóż całem pragnieniem mego gasnącego życia jest to jedynie, bym mogła na przyszłym mężu mej wnuczki wymóc przysięgę, iż uczyni mą wnuczkę szczęśliwą. A gdyby przysiągł i tej swej przysięgi nie dotrzymał — to z grobu powstanę, ażeby na nim wywrzeć mą zemstę.
— Pani, oddal od siebie podobne myśli, które dowodzą jak bardzo jesteś osłabiona — rzekł de Villefort surowo — umarli, gdy raz zstąpią do grobu, śpią w spokoju na wieczność już całą i z grobu nie powstają.
— A ci powiadam, mój panie, że się mylisz. Dziś w nocy duch mój już opuścił ciało i tylko się jeszcze nad nim unosił w górze. Spałam, oczy miałam zamknięte, a jednak widziałam jak jakiś duch, w białe szaty przybrany, wyszedł z pokoju pani de Villefort i do łoża mego się zbliżył. Dosłyszałam nawet dźwięk trąconej szklanki, na stoliczku przy mem łóżku stojącej.
— Byłaś pani w gorączce — rzekł de Villefort.
— To był sen tylko, babuniu droga — powiedziała Walentyna.
— Nie, to nie był sen, bo w tejże chwili wyciągnęłam rękę do dzwonka, a na to poruszenie duch znikł, zaś zjawiła się pokojówka ze światłem.
— To był duch mojego męża, który przybył, ażeby zawezwać mnie do siebie. Jeżeli więc duch mojego męża mógł przyjść do mnie, to i ja będę mogła się zjawić również na tej ziemi, aby stanąć w obronie mego jedynego już teraz na ziemi kochania, mej wnuczki.
— O, pani — rzekł de Villefort wzruszony mimowoli tym dowodem poza grób idącej miłości — nie poddawaj się myślom tak bardzo ponurym. Będziesz z nami długo jeszcze żyła, będziesz czczona, kochana i szczęśliwa.
— Nie, nie, nie!... odpowiedziała przejmującym głosem margrabina — pójdę do męża mego. Kiedy pan d‘Epinay powraca?
— Spodziewamy się go lada chwila.
— To dobrze. Gdy przyjedzie, dajcie mi znać natychmiast, by nie tracić czasu, którego nie mamy zbyt wiele. Chciałabym też widzieć u siebie notarjusza, ażeby się upewnić, że cały mój i męża mego majątek dostanie się Walentynie.
— O, moja babuniu — powiedziała ze szlochaniem Walentyna, całując gorącemi ustami rozpalone czoło babki — czy chcesz, ażebym i ja umarła? Ależ ty masz babuniu gorączkę i trzeba wezwać koniecznie lekarza, a nie notarjusza.
— Doktór jest tutaj najzupełniej zbędny — odezwała się margrabina, wzruszając ramionami — doktór na śmierć nie pomoże. Chce mi się tylko pić — oto cała moja choroba.
— A na co byś miała ochotę, babuniu?
— Wiesz przecież, iż piję oranżadę jedynie, której szklanka stoi właśnie na mym stoliku nocnym. Podaj mi ją, moja droga Walentyno!
Walentyna spełniła polecenie i podała babce szklankę, wypełnioną oranżadą, tę samą, którą cień miał poruszyć.
Margrabina z chciwością wypiła napój, a potem położyła się i wkrótce zasnęła.
Walentyna usiadła przy babce. Biedne dziecko bardziej może niż babka potrzebowała doktora. Lica jej płonęły, oddech miała krótki i urywany, a puls gwałtowny i szybki, jaki zazwyczaj bywa w gorączce.
Biedna panienka myślała o tem, w jaką rozpacz wpadnie Maksymiljan, gdy się dowie, że jej ukochana babka, zamiast być im pomocną, staje na przeszkodzie ich szczęściu.
Niejednokrotnie już Walentyna zamierzała powiedzieć wszystko swej babce i byłaby to z pewnością uczyniła, gdyby jej wybrany nazywał się Raulem de Chateau Renaud, panem de Savigny... baronem Narbonne choćby tylko!... Morrel pochodził jednak z gminu, a Walentyna wiedziała z jaką pogardą odnosiła się margrabina de Saint Moran względem potomków nieszlacheckich rodów.
Tajemnica jej serca przeto powstawała z tych przyczyn jej wyłączną tajemnicą, wobec myśli, że gdyby ojciec lub dziadkowie się dowiedzieli, to już wszystko napewno i na zawsze byłoby stracone.
Pani de Saint Meran, aczkolwiek niespokojnie, niemniej spała nieprzerwanie aż do chwili, gdy dano znać o przybyciu notarjusza.
Gdy ją o tem powiadomiono, podniosła się natychmiast.
— Notarjusz przyjechał? — powiedziała — niechże wejdzie natychmiast. Ty zaś, Walentyno — ciągnęła dalej — odejdziesz.
— Ależ babuniu...
— Odejdź natychmiast — powtórzyła chora.
Wnuczka ucałowała czoło babki i oddaliła się, trzymając chustkę przy oczach. We drzwiach spotkała służącego, który ją zawiadomił, że lekarz czeka w salonie.
Walentyna pobiegła co prędzej. Był to doktór, który leczył całą rodzinę od lat, wypróbowany przyjaciel domu, jeden z najzdolniejszych przytem lekarzy współczesnych. Znał Walentynę od najmniejszego dziecka, to też ją kochał, jak córkę prawie.
— O, drogi panie d‘Avrigny, z niecierpliwością oczekiwaliśmy przybycia pana.
— Na twe wezwanie, dziecino droga, jak widzisz, przybyłem natychmiast. Cóż to się u was stało takiego? Nie myślę, by twój ojciec, lub też pani de Villefort byli chorzy? Ty zaś, moje dziecię, aczkolwiek widzę, iż cierpisz na nerwy, nie zdaje mi się, abyś tak gwałtownie znów domagała się pomocy? Chyba, że panienka jest bardzo zakochana?
Walentyna zarumieniła się, pan d‘Avrigny bowiem ze zdumiewającą intuicją umiał czasami odgadywać tajemnice. Był on jednym z tych lekarzy, którzy ze stanu moralnego pacjenta wnioskują o jego stanie fizycznym.
— Nie ja, doktorze, potrzebuję twej pomocy, lecz moja babka, margrabina de Saint Meran, która wczoraj do nas przyjechała i teraz leży chora, po przejściu, które ją spotkało, a o którem już pan wie zapewne?
— Nie wiem o niczem — rzekł pan d‘Avrigny.
— Niestety! — powiedziała Walentyna, tłumiąc łkanie — dziadek mój umarł.
— Pan de Saint Meran?
— Tak. Zmarł nagle na apopleksję.
— Cóż jest twej biednej babce?
— Jakieś niezwykłe rozdrażnienie nerwowe, przyczem jej sen jest niespokojny, gorączkowy, ciężki... Opowiadała dziś rano, iż jej dusza unosiła się nad uśpionem ciałem i jest przekonana, iż widziała w swem pokoju jakąś postać, a nawet słyszeć miała, jak ta postać trąciła szklankę stojącą przy jej łóżku na stoliku.
— Szczególna rzecz — mruknął doktór — nie wiedziałem, że babka twoja miewa tego rodzaju zaburzenia wzrokowe. No, zobaczymy, jak to tam z nią jest.
Gdy dano znać Walentynie, że notarjusz już odszedł, poprosiła ona wtedy doktora, by ten zechciał udać się do jej babki.
— A pani nie pójdziesz wraz ze mną?
— Nie śmiem, bo mi nie pozwoliła posyłać po pana. A zresztą sam pan powiadasz, że jestem nerwowo podniecona, dla uspokojenia więc pójdę się przejść nieco po ogrodzie.
Doktór wtedy uścisnął mocno rękę swej ulubienicy i udał się do pani de Saint Meran, zaś Walentyna wyszła do ogrodu. W przejściu przez oranżerję zerwała świeżo rozkwitłą różę i zatknęła ją we włosy, a następnie pospieszyła w stronę swej ławki, po krótkim odpoczynku na której, podążyła ku sztachetom, z za których usłyszała po chwili głos Maksymiljana.