Hrabia Monte Christo/Część V/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część V
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
KARNAWAŁ RZYMSKI.

Gdy d‘Epinay wrócił nakoniec do przytomności, zobaczył Alberta ze szklanką wody w ręku; bladego jak śmierć. Hrabia najobojętniej kładł na siebie strój arlekina.
Młodzieniec machinalnie rzucił okiem na plac w połowie już pusty. Rusztowanie pozostało, lecz nie było już na niem ani kata i jego pomocników, ani też ich ofiary. Pozostawał tylko lud wrzący, podniecony, po doznanych wrażeniach, już śmiechem od czasu do czasu wybuchający. Wracał szał życia i wesela.
Dzwon z Monte Citorio, który odzywa się jedynie na śmierć papieża i na otwarcie karnawału, szeroko rozrzucał w przestworza swe dźwięki.
— Co to? — zapytał d‘Epinay hrabiego — co znaczy ten dzwon? Co się stało?
— Nic. Ten dzwon obwieszcza Rzymowi jedynie, że karnawał się zaczął. To też ubierajmy się prędzej.
— Prawda — rzekł d‘Epinay — nic, nic się nie stało. To tylko umarł człowiek.
— Ależ to był sen tylko. Ten człowiek w naszych oczach stracony prześnił jedynie sen swego życia i już go niema. Pan spałeś przed chwilą również. Cała różnica — że się obudziłeś. Kto wie jednak, czy nie lepiej temu, który nie obudzi się już nigdy?...
— A Peppino, co się z nim stało?
— Peppino jest bardzo skromnego usposobienia, gdy tylko zauważył, że uwaga publiczna odwróciła się od niego, wpadł natychmiast w tłum, pragnąc zapewne swą osobą nie przyczyniać więcej kłopotu władzom. Nawet nie podziękował kapłanom, którzy z taką gorliwością na śmierć go szykowali. O, człowiek jest zwierzęciem bardzo niewdzięcznem. Ale ubierajcież się panowie, bo pójdziemy, gdy będzie już po wszystkiem.
— I cóż, Albercie — zapytał d‘Epinay — czy jesteś usposobiony do szaleństwa? Odpowiedz mi, tylko szczerze.
— O nie!... z pewnością! Rad jednak jestem, że nakoniec coś podobnego zobaczyłem. Po takiem widowisku, istotnie, goręcej się pragnie karnawału.
— A więc spieszmy się, panowie, — raz jeszcze powtórzył hrabia.
Nakoniec wszyscy, ubrani w kostjumy karnawałowe, zeszli ochoczo ze schodów i zmieszali się z tłumem, który już falował bachicznie, ogarnięty szałem karnawału. Ponury zazwyczaj plac del Popolo wrzał teraz życiem bujnie tryskającem, pełnem żądz i namiętności. Tłumy masek napływały ze wszystkich stron, przez wszystkie drzwi, przez wszystkie okna prawie.
Powozy również napływały falą bezustanną, przepełnione pierrotami, arlekinami, markizami, dogarressami i wieśniaczkami i t. p.
Wszystko to krzyczało, machało rękami, sypało w oczy gipsem, tłukło jaja, rzucało kwiaty, łaskotało biczykami z bibułek, słowem: szalało.
Nad wszystkiem górował pusty, niefrasobliwy śmiech.
Franciszek i Albert nie odrazu zespolili się z tą wspólną duszą karnawału. Powoli i zwolna ogarnął ich dusze ogólny szał tłumu. Po dobrej chwili dopiero opuszczać ich zaczął rozsądek dni codziennych, szarych.
Garść gipsu, którą ktoś rzucił na Morcefa, okryła całą trójkę białą kurzawą. To ich ożywiło.
Albert stanął w powozie, sięgnął rękami do worków i ciskać zaczął gipsem na wszystkie strony.
Odtąd walka około nich nie zamierała ani na chwilę, zwłaszcza gdy wjechali w wielką, szeroką i piękną ulicę Wyścigów. Balkony pałaców tych na karnawał przyozdobione zostały bogatemi dywanami, zaś okna — w zieleń i kwiaty. Na balkonach tych i w oknach, widzieć było można kilkadziesiąt tysięcy osób z najwyższej arystokracji oraz bogatych cudzoziemców.
Kobiety przedziwnej piękności, które same przez się wystarczyłyby już do podniesienia wspaniałości zabawy, poprzechylane na balkonach i w oknach, sypią na powozy przejeżdżających wiązanki kwiatów, odbierając wzamian całe bukiety. Na ulicy tłum wesoły, śmiejący się, tańczący, tłum szalony, w najniedorzeczniejszych ubiorach, jak naprzykład: olbrzymie kapusty, toczące się zabawnie po bruku, ryczące głowy ośle na ludzkich tułowiach, psy na tylnych nogach chodzące... To znów maska Mefistofelesa, tam znów szatana, gdzieindziej bachantki, syreny, najady... Wszystko to razem pomieszane, a roześmiane i radosne.
Oto jaki jest karnawał rzymski.
Po jakimś czasie hrabia rozkazał zatrzymać powóz, a przepraszając swych gości, że ich opuszcza, pozostawił powóz do ich rozporządzenia.
Działo się to przed pałacem Rospoli. D‘Epinay podniósł oczy i w oknie hrabiego, przysłoniętem białą, z czerwonym krzyżem, draperją, ujrzał jakaś postać kobiecą.
— Gdy panowie nasycicie się już ruchem i zechcecie zostać tylko widzami zabawy, to proszę pamiętać, że okna moje są do ich rozporządzenia.
Zapomnieliśmy powiedzieć, że stangret hrabiego przebrany był za niedźwiedzia, zaś dwaj lokaje z tyłu siedzący za małpy. Maski były na sprężynach, które pozwalały na robienie najrozmaitszych grymasów.
Powóz szybko ruszył, gdyż Morcef bardzo naglił, intrygowany był bowiem przez pewne wieśniaczki, siedzące w powozie.
— Znikły mi z oczu, a jestem przekonany, że obydwie są prześliczne. A byłem już pewien, że karnawał ten nie skończy się bez żadnej dla mnie zdobyczy.
Zły los prześladował Alberta. Nie mógł się z owemi wieśniaczkami ponownie spotkać. Pod koniec zabawy udało mu się dopiero dojrzeć ich powóz. Zebrał momentalnie wszystkie kwiaty, jakie miały w powozie i obrzucił niemi swe boginie. Ten hojny gest był mile przyjęty, gdyż przy następnem spotkaniu jedna z wieśniaczek rzuciła Albertowi bukiecik fiołków.
Morcef pochwycił kwiaty z uniesieniem i przypiął je sobie do boku, robiąc miny, mające wyobrazić jego radość i szczęście.
— I cóż — zagadnął d‘Epinay — widzę, że jesteś bardzo zadowolony z tej przygody?
— Śmiej się, ile ci się tylko podoba. Ja jednak jestem przekonany, że na ten raz nie skończy się to na niczem.
I istotnie, początkowo pusta, nieobowiązująca do niczego zabawa karnawałowa, przybierać zaczęła charakter poważniejszy, gdy jedna z wieśniaczek, przy następnem spotkaniu, zaczęła radośnie klaskać w ręce, gdy ujrzała swój bukiet przypięty do boku Morcefa.
— Brawo, brawo! — zawołał Franciszek — sprawy istotnie zaczynają iść doskonale. Możebyś wolał zostać sam? Powiedz szczerze, w takim razie gotów jestem rozstać się z tobą choćby natychmiast.
— O, nie, Franciszku, nie trzeba brać rzeczy zbyt gorąco. Ten pierwszy krok grzeczności nie dowodzi jeszcze niczego. Trzeba być rozsądnym. Jeżeli nadobna wieśniaczka ma istotnie zamiar i ochotę posunąć się dalej, to znajdzie sposobność, byśmy się spotkali.
— Muszę ci przyznać, Albercie, żeś mądry jak Nestor i roztropny jak Ulises.
Albert nie omylił się. Piękna wieśniaczka postanowiła na tej zaczepce poprzestać. Jej powóz był już z corsa wycofany.
W końcu i oni wrócili do pałacu Rospoli, ale ani hrabiego, ani pięknej nieznajomej już nie było.
W tejże chwili dzwon, który ogłosił otwarcie maskarady, uderzył na jej skonanie. Pochody zaczęły się na zew ten łamać, rozpraszać i niknąć.
Więc i przyjaciele pojechali do swego hotelu.
Zjedli obiad, a następnie pojechali na operę, nią kończąc pierwszy dzień karnawału.
Nazajutrz pan Pastrini zajął się dostarczeniem im nowych kostiumów karnawałowych i już o godzinie dziewiątej rano przybył do nich gospodarz obładowany ośmioma, czy dziewięcioma ubiorami włościan rzymskich, bo takich właśnie kostiumów zażądał Morcef.
Przyjaciele nasi wybrali bez trudu każdy dla siebie po kostjumie, dla jego figury odpowiednim, prosząc jedynie, by do kapeluszy przyszyto im po pęku wstążek wielobarwnych i postarano się o bardziej piękne i bogate szarfy w żywych kolorach, któremi gmin przepasuje się zazwyczaj w dni świąt uroczystych.
Albert był ciekawy, jak też wyglądać będzie w nowym ubiorze, to jest w kamizelce i spodniach z niebieskiego aksamitu, ażurowych pończochach ze sprzączkami i jedwabnej kurtce? Ubiór ten dodał, oczywiście, wiele wdzięku przez swą malowniczość młodzieńcowi, podnosząc jego południową urodę, zwłaszcza gdy smukłą kibić przepasał pasem wyjątkowo bogatym, zaś głowę przykrył kapeluszem zawadiacko na bok włożonym i przystrojonym nieprawdopodobnie wielkim pękiem najpiękniejszych wstęg, które obfitą falą opadały mu na ramiona.
D‘Epinay zaręczył wtedy, że wygląda prześlicznie.
I tak było istotnie. Żywy, barwny i artystycznie pomyślany strój bardzo podnosi urodę; co do tego — nie może być dwóch zdań. Turcy naprzykład, jakże malowniczo wyglądali ongi w swych długich sukniach narodowych o żywych kolorach, gdy teraz, jakże okropnie się prezentują w swych ohydnych surducikach granatowych i pąsowych fezach, co razem złożywszy upodobania ich do butelek burgunda z czerwonemi kapslami...
D‘Epinay więc zupełnie szczerze winszował Albertowi, mówiąc, że zachwycająco wygląda.
Przy tym przeglądzie strojów zastał ich Monte Christo.
— Panowie — rzekł po przywitaniach — miłą jest rzeczą mieć towarzyszy zabaw, wolność jednak i swoboda na tem tracić nie powinny. To też przychodzę panów zawiadomić, że na następne dni oddaje do absolutnego rozporządzenia waszego mój powóz i konie. I nie sprawiajcie mi przykrości, robiąc jakieś ceremonie, gdyż pan Pastrini poinformował was niewątpliwie iż mam do rozporządzenia swego kilka powozów w każdej chwili gotowych na me rozkazy. Jeżeli zaś zechcielibyście mnie odwiedzić, lub mieli jakiśkolwiek do mnie interes, to jestem zawsze do waszych usług w pałacu Rospoli.
Młodzi przyjaciele chcieli coś odpowiedzieć, po namyśle jednak doszli do przekonania, że istotnie nie było powodów do odrzucania grzeczności tak uprzejmie zaofiarowanej. To też przyjęli ją, serdecznie dziękując.
Hrabia zabawił u nich czas dłuższy, około godziny, prowadząc rozmowę bądź o rzeczach artystycznych, bądź naukowych, w czasie której d‘Epinay mógł się przekonać o rozległej wiedzy hrabiego we wszystkich dziedzinach.
Morcef początkowo chciał zaproponować hrabiemu śniadanie, lecz szybko odstąpił od tego pomysłu, gdyż istotnie śmiesznością było skazywać go na ohydną kuchnię Pastriniego, gdy u siebie miał wybornego kucharza. Powiedział mu to szczerze i hrabia z uśmiechem przyjął to, mówiąc, że względy te pojmuje doskonale.
Morcef był wogóle zachwycony sposobem obejścia się hrabiego, mówiąc, że tak poczynać sobie może jedynie człowiek, pochodzący z domu o dużych tradycjach.
Po zjedzeniu we dwóch śniadania, para naszych przyjaciół zajęła miejsca w powozie, przyczem Morcef z radością zauważył, iż stangret i lokaje zostali przybrani z największym przepychem; Morcef był więc rad, że w tak bogatym powozie zaprezentuje się pięknym wieśniaczkom.
I rozmarzony przyciskał do piersi bukiet fiołków, których nie zapomniał przypiąć sobie do piersi.
Dzwon obwieszczający otwarcie karnawału zastał już ich na ulicy Corso, a za drugim już objazdem bukiet fiołków wpadł znów do powozu hrabiego, dowodząc Albertowi jak i jego przyjacielowi, że wieśniaczki zmieniły ubiór, zamieniając go na kostiumy Kolumbiny, to znaczy, że wzięły teraz na siebie wczorajszy kostjum Morcefa.
Albert natychmiast zmienił bukiet zwiędły na świeży, dawniejszy jednak zatrzymując w ręku, gdy zaś powóz wczorajszych wieśniaczek, a dzisiejszych Kolumbin ponownie się skrzyżował z powozem hrabiego — z zapałem podniósł bukiet ten do ust.
Podobne zaloty pomiędzy Albertem, a pięknemi nieznajomemi trwały, rzecz oczywista, do końca dnia.
Wieczorem po powrocie do hotelu, d‘Epinay znalazł w swym pokoju list z zawiadomieniem, iż w dniu jutrzejszym będzie przyjętym przez Jego Świątobliwość.
Nie wypadało mu w dniu takim myśleć o karnawale, albowiem pomimo łaskawości, jaką go obdarzał Grzegorz XVI z wysokości swego tronu, sam szacunek i głęboka cześć dla świątobliwego starca nakazywały skupienie myśli i odsunięcie się od światowych rozrywek.
To też gdy d‘Epinay wyszedł z Watykanu, udał się wprost do hotelu; w powrotnej drodze nie chciał spojrzeć nawet w stronę ulicy Wyścigów, a cóż dopiero mieszać się z tłumem.
Uniósł z sobą falę tak wzniosłych myśli, że samo obserwowanie szalonych uciech maskarady kalałoby ich czystość.
W dziesięć minut po piątej powrócił z przejażdżki Morcef, — nad wszelki wyraz uszczęśliwiony.
Kolumbina bowiem z powrotem przywdziała strój wieśniaczki rzymskiej, a przy spotkaniu się z Albertem podniosła maskę, ukazując twarz zachwycającą...
D‘Epinay, po wysłuchaniu tego opowiadania Morcefa, winszował mu serdecznie sukcesu.
Albert przyjmował to jako dług sobie należny, dodając iż z pewnych oznak zewnętrznych doszedł do przekonania, że jego piękna znajoma pochodzić musi z najwyższej arystokracji i że jest gotów napisać do niej nazajutrz.
Następnie poprosił Franciszka, by ten zechciał nazajutrz pozostawić powóz do jego wyłącznej dyspozycji. Grzeczność, którą mu piękna wieśniaczka odsłonięciem maski okazała, przypisywał nieobecności przyjaciela.
D‘Epinay zgodził się oczywiście na wszystko i gorąco życzył przyjacielowi powodzenia.
Nazajutrz Morcef pojechał na Corso z olbrzymim bukietem w ręku, d‘Epinay pieszo się udał do pałacu Rospoli, gdzie zajął miejsce w oknie, poprzestając na obserwowaniu zabawy. Po jakimś czasie dojrzał przeogromny bukiet Alberta w ręku wieśniaczki.
Wieczorem dnia tego wśród tłumów panowała już nie radość, ale szaleństwo.
Gdy d‘Epinay wrócił do hotelu; Morcef jeszcze nie powrócił, lecz wkrótce wpadł uradowany i z triumfującą miną rzucił przed nim na stół maleńki różowy bilecik.
— A widzisz? — zawołał — czytaj!
Wypowiedział to tonem niepodobnym do opisania.
D‘Epinay podniósł bilecik do oczu i zaczął czytać:
„We wtorek o godzinie siódmej wieczorem, wysiądź z powozu vis-a-vis ulicy Pontefici i idź w ślad za wieśniaczką rzymską, która wyrwie z rąk twoich maccoletti. Gdy się już znajdziesz na placu św. Jakóba, zawiąż sobie, na znak, różową wstążkę na ramieniu twego ubioru arlekina.
Do tej chwili już mnie nie zobaczysz nigdzie. Stałość i milczenie“.
— I cóż myślisz Franciszku? — zapytał Albert, gdy d‘Epinay skończył czytanie.
— Myślę, że awanturka ma charakter nader przyjemny.
— I ja tak myślę. Lękam się jedynie, czy czasem nie będziesz zmuszony pójść sam na bal do księcia Bracciano.
— Nie zapominaj, kochany Albercie, że cała arystokracja będzie na tym balu. Jeżeli więc twoja piękna nieznajoma jest, jak mniemasz, arystokratką, to powinnaby również się znaleźć na nim.
— Będzie czy nie będzie — jest to dla mnie rzeczą najzupełniej obojętną. Ja o niej zdania nie zmienię. A zresztą — jest piękna! To mi w zupełności wystarcza. Śmiej się nawet ze mnie, lecz ci powiem, że jestem zakochany.
— Na miłość boską!... przerażasz mnie! Widzę, że nietylko sam iść będę zmuszony na bal do księcia, ale nawet samotnie wracać do Florencji.
— To pewna, że jeżeli moja nieznajoma jest równie miła jak i piękna, to ja nie tak prędko Rzym opuszczę.
Na razie jednak Morcef, mimo szczęścia, był bardzo nieszczęśliwy. Piękna nieznajoma bowiem dotrzymała obietnicy, i nigdzie się nie pokazała.
Nadszedł wreszcie upragniony wtorek.
W dniu tym, o godz. siódmej rano rozpoczynają się zabawy, o ósmej bowiem rozpoczyna się post. Wszystko to więc, co nie było syte jeszcze karnawału, przybywa na ostatni wtorek i szaleje powszechnym szałem.
D‘Epinay i Morcef ani na chwilę nie opuszczali terenu uciech i byli świadkami wszystkich najdziwaczniejszych spotkań i intryg.
Włosi są jedynym narodem do zabawy i święta uroczyste spędzają co się nazywa wesoło.
W tym ostatnim dniu wesela, Morcef, zgodnie z wolą swej pięknej nieznajomej, był ubrany w kostium arlekina, d‘Epinay zachował ubiór rzymskiego wieśniaka.
Im bliżej było nocy, tem gwar powiększał się coraz bardziej w całym obrębie zabawy, we wszystkich powozach, na wszystkich ulicach, we wszystkich oknach. Nie było ani jednych ust milczących, ani jednej swobodnej i bezczynnej ręki. Wyglądało to wszystko, jak jeden nieprzebrany potok ludzi, grzmiący okrzykami i śmiechem, a rozrzucający na wszystkie strony kwiaty i confetti.
O godzinie trzeciej odgłos grzechotek zawiadomił tłumy, że za chwilę rozpoczną się wyścigi, które wtedy były specjalnym dodatkiem karnawałowych uciech.
Na odgłos grzechotek tych, wszystko co żyło i się znajdowało na ulicy Wyścigów chroniło się pospiesznie pod ścianami placów i na trotuarach, gdy powozy znikały wszystkie w ulicach poprzecznych. Po chwili ukazują się karabinierzy, by zobaczyć, czy wszystko jest w porządku, a wtedy strzał armatni daje znak rozpoczęcia się zawodów.
Na sygnał ten, na jednym końcu ulicy ukazuje się, z poza zamkniętej bramy, kilka, a czasami nawet kilkanaście koni i co tchu w piersiach pędzą one środkiem do wyznaczonej mety. Gdy to się stanie, ponowny strzał zawiadamia, iż wyścig został ukończony, a po chwili cała ulica już wie, drogą udzielania sobie wieści, który koń zwyciężył.
Po tem haśle powozy na nowo zalewają ulicę Wyścigów potokiem nieskończonym, tym gwałtowniejszym, że jego bieg był na chwilę wstrzymany. Nowe fale tłumów przelewają się również. Wtem ruch ten i wrzawę podsycać zaczyna nowy żywioł: kupczący „maccoletti“ wpadają na scenę.
„Macoletti“ są to świece woskowe rozmaitej wielkości i stanowią one ostatnią ponętę ostatnich chwil szału.. Zabawa polega na tem, iż każdy pragnie zgasić świeczkę bliźniemu, starając się utrzymać płomień na swojej.
W kilka minut po wpadnięciu kupczących, pięćdziesiąt tysięcy świateł rozbłysło na ulicy, płomienie podnoszą się, gasną, wirują... Rzekłbyś, że to jakieś święto duchów. Wszystkiemu temu nieopisana towarzyszy wrzawa, tak wesoła, jak tylko może wesołym być śmiech.
Morcef i d‘Epinay przyjmowali oczywiście gorący udział w tej rozkosznej, zaprawdę, zabawie. Albert jednak co chwila spoglądał na zegarek, wyczekując z utęsknieniem siódmej godziny i krążąc bezustannie w pobliżu ulicy Pontefici.
Gdy nakoniec nadeszła upragniona chwila, Albert z płonącą świecą w ręku wyskoczył z powozu i zmieszał się z tłumem. Natychmiast mnóstwo zamaskowanych postaci rzuciło się na jego maccoletti, pragnąc zgasić świecę, lecz zręczny młodzieniec szczęśliwie unikał zamachów i z gorejącą świecą dotarł do kościoła św. Jakóba.
D‘Epinay obserwował długo ruchy Morcefa i widział, że ten, wstąpiwszy na stopnie kościoła, spotkał swą piękność, która bez żadnego oporu ze strony młodzieńca, wyrwała mu „maccoletti“ z ręki i zgasiła płomień.
Następnie Franciszek to jeszcze mógł dojrzeć jedynie, że Albert i wieśniaczka bardzo przyjacielsko wzięli się pod ręce i razem zniknęli w tłumie.
W godzinę potem, dzwony obwieściły koniec karnawału. Na znak ten tłumy jakby zamarły. Ustał ruch, umilkły śmiechy, świece gasły jedna po drugiej.
Zapanowała cisza i ciemność...
W parę minut po rozgwarze i jasności dnia.
Sprawiły to odgłosy bijących dzwonów, zawiadamiających, że karnawał już skonał i przyszły dni pokuty.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.