Hrabia Monte Christo/Część VII/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część VII
Indeks stron

ROZDZIAŁ I.
IDEOLOGJA.

Gdyby hrabia de Monte Christo znał lepiej paryskie stosunki towarzyskie wyższych „dziesięciu tysięcy“, zdołałby dopiero wtedy ocenić całą olbrzymią wartość postępku pana de Villeforta.
Pan de Villefort bowiem należał do najwyższych dostojników państwa i utrzymywał na tej wysokości, jak jaki Human albo Mole.
Bez względu na to, kto panował?... a także bez różnicy: czy rząd byłby liberalny, czy też konserwatywny? — ten w każdym calu urzędnik cieszył się zawsze opinią człowieka zdolnego i bardzo na swem miejscu. Znienawidzony przez niewielu, był protegowany stale przez osoby wysoko postawione, aczkolwiek w nikim nie miał przyjaciela.
Pan de Villefort był nietylko urzędnikiem, ale i dyplomatą, stosunki jego z dawniejszym dworem, o czem wspominał zawsze z wielkim szacunkiem i czcią, czyniły go godnym poważania i u młodszej dynastji. Wiedział bardzo wiele, z tego względu chętnieby się go pozbyto, lecz byłoby to nazbyt ryzykowne, zajmował więc swe stanowisko nieprzerwanie, jak jaki pan feodalny, przeciwko monarsze swemu zbuntowany — w fortecy nieprzystępnej. Tą warownią był jego urząd prokuratora królewskiego, z którego umiał cudownym zaiste sposobem ciągnąć wielostronne korzyści.
Urzędu swego nie opuściłby nigdy, chyba dla krzesła senatora, aby ze stanowiska tego paraliżować zamachy opozycji.
Pan de Villefort przytem składał wogóle wizyt bardzo mało. Szanował się. Zaś pogląd taki na samego siebie jest zawsze doskonały. Udawaj że się szanujesz, — a będziesz szanowany! Jest to zasada użyteczniejsza o wiele, niż starogrecka „poznaj samego siebie“. Ludzie współcześni starają się poznać... jedynie drugich, by mieć możność następnie osądzenia ich; siebie — szanują zawsze.
Dla znajomych swych de Villefort był potężnym protektorem, dla przeciwników — wrogiem cichym, ale nieubłaganym. W obcowaniu był wyniosły, wyraz jego twarzy był zawsze zimny; spojrzenie miał również przyćmione, aczkolwiek nieodmiennie przenikliwe.
Rok rocznie wyprawiał bal, na którym gościł zawsze jedynie przez kwadrans, to zn. o trzy kwadranse mniej, aniżeli król na balach dworskich. Nikt go nigdy nie widział ani w teatrze, ani na koncercie, ani też w żadnem innem publicznem miejscu. Czasami, ale zdarzało się to bardzo rzadko, grywał w wista, lecz wtedy trudno było dobrać mu partnerów, zgadzał się na grę z ambasadorem.
Taki to człowiek zajechał teraz przed dom hrabiego Monte Christo celem oddania mu wizyty.
Służący zameldował pana de Villeforta w chwili, gdy hrabia, nad olbrzymim stołem pochylony, rozpatrywał się w karcie, szukając na niej dróg, wiodących z Moskwy do Pekinu.
Prokurator królewski wszedł do pokoju jakby na prokuratorskie wzniesienie, krokiem poważnym i wymierzonym. Był to ten sam człowiek, a raczej dalszy ciąg tego samego człowieka, którego poznaliśmy niegdyś na urzędzie podprokuratora w Marsylji, z tą jedynie różnicą, iż z człowieka szczupłego stał się chudym, z bladego — żółtym; oczy ongi wklęsłe tylko — obecnie zapadły; okulary w złotej oprawie zdawały się być cząstką jego sztywnej figury. Oprócz białego krawata na szyi, był cały czarno ubrany; cmentarniany ten ubiór ożywiała jedynie wąska wstążeczka czerwonej barwy, lekko przez dziurkę od guzika przeciągnięta, która wyglądała jakby była sznureczkiem krwi.
Jakkolwiek Monte Christo był zawsze panem siebie, teraz jednak, oddając ukłon za ukłon, z niedającą się ukryć ciekawością wpatrywać się zaczął w twarz przybyłego.
— Panie — rozpoczął rozmowę de Villefort, głosem piskliwym i wymuszonym — panie!... przysługa znakomita, jakąś żonie mojej i synowi wyświadczył w dniu wczorajszym, zniewala mnie do wyrażenia mych słów wdzięczności i szczerego podziękowania ci za czyn twój.
W ciągu całej tej oracji, twarz urzędnika ani na jeden moment nie rozjaśniła się uśmiechem, zachowując bez zmiany cały swój chłód odpychający.
— Panie! — odpowiedział hrabia głosem niemniej lodowatym — za szczęśliwego się uważam, że zdołałem ocalić syna matce; mówią, że uczucie macierzyńskie jest z uczuć najpotężniejszem, najbardziej wzniosłem, najświętszem ze wszystkich. A jeżeli tak jest, to szczęście całe — po mojej jest stronie. Uwalnia to więc pana od spełnienia prostej formalności, jaką jest w tych wypadkach podzięka ocalonych. Pojmuję, iż jest ona dla mnie zaszczytem, lecz rozumiem przytem, iż jest to formalność i nic ponadto.
Odpowiedź taka zdumiała Villeforta. To też zmarszczył tylko zlekka brwi i zmienił temat rozmowy, a spojrzawszy na kartę, którą Monte Christo przeglądał w chwili jego wejścia, rzekł:
— Jak widzę, studjujesz pan geografję? Obszerne ona daje dla badań pole! Jest ciekawa, zwłaszcza dla pana, który, jak mówią, zwiedzić miałeś wszystkie kraje?...
— Tak, panie — lubię się zastanawiać nad rodzajem ludzkim, wszędzie, gdziekolwiek się on znajduje... Ale proszę pana, zechciej usiąść, bardzo proszę.
I Monte Christo wskazał ręką prokuratorowi krzesło, które ten wysoki urzędnik był zmuszony przysunąć sobie, sam zaś usiadł na tem, na którem klęczał przed chwilą.
— Jak widzę, zajmujesz się pan i filozofją również, — odpowiedział de Villefort po chwili milczenia, zebrawszy przez ten czas zapas sił, jak atleta szykujący się do walki z niebezpiecznym przeciwnikiem — gdybym był panem swego czasu, daję słowo, że otworzyłbym sobie mniej przepastne, a więc i mniej posępne widnokręgi myślenia.
— Prawda — rzekł Monte Christo — że człowiek jest brzydką gąsiennicą, jeżeli się go badać będzie z oddalenia i przez powiększające szkła analizy. Ale raczyłeś pan powiedzieć, że ja mam dużo wolnego czasu. Teraz więc kolej na mnie zapytać, czy pan tak bardzo znów wiele masz czynności?... albo raczej, jaśniej mówiąc, czy jesteś zdania, iż twe czynności, panie, są warte trudu?
Zdziwienie de Villeforta wzrosło. Jeszcze nikt nigdy do niego w ten sposób nie mówił.
— Panie — odpowiedział — przebywałeś dotychczas w dalekich, egzotycznych krajach podobno; nie możesz więc wiedzieć jak wszechstronną i wielką jest sprawiedliwość u nas wymierzana.
— Jedyną sprawiedliwością — odbił cios Monte Christo — jest, zdaniem mojem, prawo odwetu.
— By samemu sobie sprawiedliwość wymierzać, trzebaby na to być istotą wyjątkową.
— A więc ja nią jestem — zawołał z płomieniami w oczach Monte Christo — bo nie zawaham się ją sam sobie wymierzyć! Tak, ja jestem istotą wyjątkową. I jestem przekonany, że żaden człowiek dotychczas nie stanął nigdy w położeniu, któreby memu było podobne. Królestwa królów mają swoje granice, moje jest bezkresne, jest tak wielkie, jak świat. Ja bowiem nie jestem ani włochem, ani francuzem, ani mieszkańcem Indji, lub Ameryki. Jestem człowiekiem bez ojczyzny, nowym „Janem bez ziemi“. Nie należąc do żadnego kraju, nie dbając o opiekę jakiegośkolwiek rządu, nie uznając w żadnym człowieku brata, nie będąc nikim, ani niczem skrępowany... działam szeroko, swobodnie i śmiało. Wrogami moimi są jedynie: odległość i czas, ale tych wytrwałością swoją potrafię ujarzmić zawsze. Trzecim moim wrogiem, najpotężniejszym, jest śmierć. Ona jedna może stanąć w poprzek mym zamiarom, wstrzymać mię może na mej drodze. Mówię to śmiało i otwarcie, nawet tobie, który królewskim prokuratorem jesteś przecież. A któż z ludzi powiedzieć sobie może: „jutro, — kto wie? czy nie będę we władzy prokuratora królewskiego?“
— Jakże pan możesz mówić podobne słowa? Nie jesteś francuzem?... Dobrze! Od chwili wszelako, gdy stanąłeś nogą na francuskiej ziemi, francuskim podlegasz już prawom.
— Wiem o tem doskonale, mój panie. Ja jednak, zanim się udam do jakiegoś kraju, staram się uprzednio poznać ludzi, z którymi żyć mi przyjdzie. Poznaję ich tak, iż znam ich lepiej, aniżeli oni siebie znają. Z tego wynika, że jeżeliby wypadkiem prokurator królewski miał do mnie interes, to z nas dwóch, on napewno byłby bardziej zakłopotany spotkaniem.
— To znaczy — rzekł wahając się Villefort — że natura ludzka jest omylna i że każdy człowiek jest zdolny jakiś błąd popełnić?...
— Błąd, albo nawet występek... niedbale odpowiedział Monte Christo.
— A pan, panie de Monte Christo, czyż miałbyś być wyjątkiem pomiędzy żyjącymi i nigdy żadnego nie popełnić błędu? Miałbyś być jeden bez zarzutu i skazy?... Zupełnie doskonały.
— O! nie jestem ja doskonałością bynajmniej. W każdym razie jednak mogę upewnić pana, że wasza sprawiedliwość napewno mi nie grozi. Zresztą i pan nie potrzebujesz się lękać mego jasnowidzenia.
— O!... odpowiedział de Villefort z uśmiechem — o tem nie pomyślałem nawet. Pozwól jednak, hrabio, że ci powiem otwarcie, „bracie mój, zaślepia cię duma. Nad innych się wznosisz, lecz pamiętaj, że nad tobą jest Bóg“.
— Nad wszystkimi jest Bóg, panie — rzekł Monte Christo głosem tak przenikliwym, że Villefort zadrżał mimowolnie. — Duma moja jest tylko dla ludzi, którzy, jak węże, są gotowi rzucić się zawsze na tego, kto jest od nich wyższy, a nie depcze nogą. Wobec Boga jednak ma duma w prochu się korzy, wobec tego Boga, który z nicości mnie wyprowadził, abym się stał tem, czem jestem.
— Teraz uchylam czoła przed tobą, panie hrabio. Jeżeli istotnie jesteś silnym, czystym, nieskalanym... masz prawo być dumnym. Lecz duma twa musi do czegoś zmierzać?
— Kiedyś istotnie zmierzała. I mnie kiedyś kusił szatan. I do mnie, jak ongi do Chrystusa, mówił: „synu człowieczy oddaj mi pokłon, a oddam ci królestwa całej ziemi“. Wahałem się czas długi, bo istotnie bezmierna duma oddawna rozpierała me serce, lecz wreszcie powiedziałem mu: „Posłuchaj, mówiono mi zawsze o Opatrzności, nigdym jej jednak nie widział! Sądzę więc, że nie masz Opatrzności. A jeżeli jest tak, ja pragnę zostać Opatrznością, bo według mego mniemania nic nie masz piękniejszego jak sprawiedliwie karać i nagradzać“. Szatan pochylił wtedy głowę i westchnął. „Mylisz się — rzekł — Opatrzność jest, istnieje, nie tak łatwo tylko zobaczyć ją można, ponieważ ona jest córką Boga, a więc jak Bóg jest niewidzalną, jej działanie nawet jest niewidzialne, działa ona tajemnemi ścieżkami. Opatrznością więc zrobić cię nie mogę, conajwyżej — uczynić cię posłannikiem tej Opatrzności“.
De Villefort z nieukrywanem już zdumieniem spojrzał na Monte Christo.
— Więc tylko śmierci się lękasz? — zapytał.
— Nie mówiłem, że lękam się jej, jedynie — że mogłaby ona zniweczyć me zamiary.
— A starość?
— Posłannictwo me spełni się, nim się zestarzeję.
— A szaleństwo?
— Już mi raz groziło...
— Oprócz śmierci — ciągnął dalej Villefort — starości i szaleństwa, jednej jeszcze rzeczy winieneś się obawiać, t. j. apopleksji, co jednym ciosem uderza i niszczy, żyjesz wprawdzie, a jednak już nie jesteś tem, czem byłeś. Przyjdź, panie, do mnie kiedy, a pokażę ci mego ojca, Noirtiera de Villefort, który dziś jest tylko nieruchomym starcem, podległym woli najsłabszej w domu istoty, swej wnuczki, Walentyny, a który ongi wstrząsał królestwami.
Dla oczu mych widok ten byłby nie do zniesienia, na szczęście Bóg litościwy na dom mój zesłał i światło, dwoje dzieci, które wstępują w życie dopiero. Tym dwojgiem dzieci są: Walentyna, córka moja z pierwszego małżeństwa mego, z panną Renatą de Saint-Meran, i Edward, syn obecnej mej małżonki, któremu ocaliłeś życie.
A teraz żegnam pana — zakończył swą przemowę de Villefort, który od dość dawna się podniósł i już stojący mówił dalej — żegnam pana, unosząc do domu ten szacunek dla niego, utrwali się on, nie wątpię, gdy pan zechce bliżej się z naszym domem zaznajomić; w żonie mej masz pan już dozgonną przyjaciółkę.
Hrabia skłonił się i już w milczeniu odprowadził gościa swego do drzwi salonu.
Gdy odjechał powóz de Villeforta, Monte Christo z ciężkiem westchnieniem uciśnionej piersi rzekł sam do siebie: dosyć, dosyć tego jadu, którym serce me aż po brzegi zostało wypełnione. Muszę nań jakiegoś poszukać lekarstwa.
I uderzył w dzwonek; wszedł Ali.
— Idę do pani. Za pół godziny wyjeżdżam jednak, niech powóz będzie gotowy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.