Hrabia Monte Christo/Część VII/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część VII
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.
PIRAM I THIBE.

Na dalszych krańcach przedmieścia św. Honorjusza, pośród najwspanialszych pałaców tego najbogatszego okręgu Paryża, znajdował się rozległy ogród, wierzchołki kasztanów którego wystrzelały wysoko ponad mury.
Wspaniałe wejście do tego ogrodu było jednak stale zamknięte. Plac, zakupiony na spekulację, nie mógł jakoś znaleźć nabywcy, to też jego chwilowy właściciel odnajął go za umiarkowaną sumę 500 franków rocznie.
Z tej więc przyczyny bogato złocona krata była wiecznie zamknięta i jej zawiasy trawiła rdza. By zaś wzrok ciekawych nie plamił swem gminnem spojrzeniem wnętrza arystokratycznego przybytku, za bramą wspomnianą urządzono klomb z roślin bardzo wysokich.
Małe drzwiczki, obok głównej bramy umieszczone, prowadziły do tego pustynnego, przez nikogo nie odwiedzanego miejsca.
Inne małe drzwiczki, również z ozdobnej żelaznej kraty uczynione, a znajdujące się po stronie przeciwległej, prowadziły do innego ogrodu, pośrodku którego znajdował się duży i zamieszkały najwidoczniej pałac. — W tym drugim ogrodzie, w cieniu kasztanów stała kamienna ławka, ulubione, sądząc z licznych pozostawionych drobnostek, miejsce jednego z mieszkańców pałacu. Zaś ulubione z tej zapewne przyczyny, iż słońce nigdy tam nie dochodziło, do tego stopnia bowiem ocienione było splotami liści.
Pod wieczór jednego z upalnych dni wiosny, na ławce tej leżały: książka, parasolka, koszyczek, i biała chusteczka batystowa z rozpoczętym haftem. Właścicielki tych przedmiotów nie było przy ławce, lecz stała ona przy drzwiczkach do sąsiedniego, opisanego przez nas ogrodu pustynnego, prowadzących.
W tejże chwili małe drzwiczki podobne, lecz od ulicy idące, otworzyły się zcicha i ukazał się w nich młodzieniec rosły i silny, w płócienną bluzę robotnika przyodziany, mający na głowie czapeczkę aksamitną i takie same pantalony. Włosy starannie ułożone i białe ręce przybysza nie harmonizowały z tym gminnym strojem. Gdy wchodził, rzucił bystrym wzrokiem poza siebie, jakby dla przekonania się, czy go czasem kto nie śledzi, a następnie wszedł szybko, zamknął drzwi i chyżym krokiem pobiegł w głąb ogrodu, okrążając wysoki klomb.
Na widok oczekiwanego nie w tym może stroju młodzieńca, dziewica cofnęła się w tył parę kroków. Lecz przybyły, śmiały jak kochanek, podbiegł do niej i zawołał:
— Walentyno, nie lękaj się, to ja!
Dziewica ponownie wychyliła się zza muru.
— To pan?! I dlaczegóż to tak późno dziś pan przychodzi? Wiesz przecież, iż niezadługo będą u nas podawać obiad; a i to wiesz przecież, z jaką trudnością udaje mi się przychodzić tutaj. Muszę się opowiedzieć macosze, wyrwać z rąk brata, który mnie zamęcza, wreszcie unikać wzroku szpiegującej mnie pokojówki. Niedobry więc jesteś, tak się spóźniając. I cóż to znów za strój, dzięki któremu nie poznałem cię w pierwszej chwili?
— Walentyno ukochana! — odpowiedział młodzieniec — wiesz, jak cię kocham; zaś mówię ci to, bo gdy cię zobaczę, coś mnie zmusza, bym ci to mówił, mówił bezustannie. I dziękuję ci za twe drogie wymówki, bo są mi one dowodem, żeś mnie oczekiwała, żeś o mnie myślała. Chcesz poznać przyczynę mego opóźnienia?... Obrałem sobie zawód...
— Jaki zawód?... Co to znaczy, Maksymiljanie? Czyż już jesteśmy do tego stopnia szczęśliwi, że możemy sobie żartować?
— Niech mnie Bóg od tego zachowa, był miał żartować z tego, co całe życie me stanowi. Przestraszyłem się jednak myśli, jaką wyraziłaś mi wczoraj, iż kiedykolwiek ktoś posądzić mnie może, że jestem złodziejem! to mogłoby ubliżyć mundurowi, który noszę. Więc z tych przyczyn właśnie i jedynie — kapitan spahisów przeobraził się w zwyczajnego ogrodnika.
— Cóż za niedorzeczność!
— Przeciwnie, jest to postępek bardzo rozsądny. Jestem teraz bezpieczny. Odszukałem właściciela tego placu i wydzierżawiłem go od niego. Teraz on należy do mnie i nie potrzebuję zakradać się już do ogrodu, jak to dotychczas bywało. Obecnie codzień przychodzić tutaj będę, ażeby uprawiać moje jarzyny. A wiesz, ile zapłaciłem za to moje szczęście? Pięćset franków wszystkiego, w kwartalnych ratach, notabene!
Odtąd nikogo już obawiać się nie potrzebuję. Jestem bowiem u siebie, zaś w zysku mam to, iż w każdej chwili powiedzieć ci teraz mogę, jak bardzo cię kocham. Czy jednak dumy twej nie będzie obrażać, iż wyznanie podobne robi biedny robotnik w płóciennej bluzie?
Walentyna wydała lekki okrzyk zdziwienia.
— Ach, Maksymiljanie!... może to źle, może teraz zanadto będziemy wolni, może nasze szczęście nie będzie podobać się Bogu, może nadużyjemy naszej swobody i ta swoboda nas zgubi?
— Jak możesz tak mówić, przyjaciółko moja?! Od chwili, jak cię poznałem, cały oddałem się tobie, żadnej nie domagając się za to nagrody, prócz szczęścia, bym mógł ci służyć. Czy od chwili tej dałem ci możność żałowania, żeś słowu memu zaufała? Powiedziałaś mi, ukochana moja, że cię z panem d‘Epinay, wbrew woli twej, związano słowem, że ojciec twój związek ten postanowił i że życzy go sobie. Usunąłem się w jednej chwili i czekałem, że może Opatrzność zmieni tę decyzję twego ojca. Z oddali cię czciłem, wielbiłem i kochałem i odważałem się ci to mówić, bo wyczuwałem, że i ty kochasz mnie również.
— I to właśnie uczyniło cię zuchwalszym, Maksymiljanie. Rozkoszą dla mnie jest ta miłość, ale jednocześnie nieszczęściem mego życia.
— Nieszczęściem?... Jak mogła w głowie twej narodzić się podobna myśl!... jak mogłaś wyrzec słowo tak ciężkie i niesprawiedliwe? Czyż widziałaś kiedy niewolnika, któryby więcej był komu oddany? Gdym nakoniec wynalazł to miejsce, które dało nam możność widywania się, powiedz, czy kiedykolwiek pozwoliłem sobie na to choćby tylko, ażeby ucałować rąbek twej sukienki?
— Prawda — odpowiedziała Walentyna, wysuwając dwa paluszki na drugą stronę kraty, co dało możność Maksymiljanowi przyciśnięcia ust do tych dwóch śnieżnych kolumienek, — prawda, szlachetnym jesteś przyjacielem. Ale i to wiedzieć musiałeś, że gdyby niewolnik był zbyt wymagającym, utraciłby wtedy wszystko, niewątpliwie; więc mi przyobiecałeś miłość braterską, co przyjęłam wdzięcznie, bo jestem samotna nieomal na świecie, ojciec mnie nie kocha i nie cierpi macocha! Jedyną mą pociechą jest starzec nieruchomy, zlodowaciały nieomal, którego ręka mojej ręki uścisnąć nie jest zdolna, oko którego mówi jedynie! Oh, Maksymiljanie!... wierzaj mi, że jestem bardzo samotna i bardzo nieszczęśliwa na tym świecie!
— Walentyno — rzekł młodzieniec wzruszony głęboko, — skłamałbym, gdybym powiedział, że tylko jednę ciebie kocham na świecie, bo kocham również i mą siostrę. Jest to jednak uczucie najzupełniej inne. Mówią, nakoniec, że pan Franciszek d‘Epinay jeszcze rok bawić będzie zagranicą, w ciągu zaś tak długiego okresu czasu ileż to przyjaznych okoliczności zdarzyć się może, które zmienią na lepsze nasze beznadziejne położenie! Miejmy więc nadzieję.
— Ja jej nie mam jednak... Niestety, i mieć jej nie mogę! Woli ojca mego nikt i nic nie przełamie, co zaś do macochy, to ta, czuję to, nienawidzi mnie!
— Nienawidzi?... ciebie?... Ach, Walentyno!... czyż to możliwe, ażeby ktoś mógł nienawidzieć ciebie?
— A jednak tak jest. Macocha nienawidzi mnie wprost żywiołowo, kocha ona jedną jedyną istotę tylko na świecie.
— I z jakiej przyczyny, droga Walentyno, mogłaby cię nienawidzieć?
— Z jakich przyczyn?... Przykre, iż w rozmowie z tobą o sprawach pieniężnych wspominać muszę, wiedz jednak, przyjacielu mój, iż według mego mniemania nienawiść macochy mej w tych materjalnych powodach ma swe źródło. — Ja jestem, widzisz, bardzo bogatą po matce mej, a jeszcze bogatszą mam być, gdy Bóg powoła do chwały swej rodziców mej biednej matki, co wcześniej czy później nastąpić musi; ona zaś nie posiada żadnego osobistego majątku. Jest więc o ten mój majątek zazdrosna. Gdybym mogła oddać jej połowę mych kapitałów, byłabym szczęśliwa.
— Biedna Walentyno!
— O, tak! Jestem bardzo biedna, bardzo nieszczęśliwa, czując się obcą w swym rodzinnym domu. — I jestem bardzo słabą, niedość silną na to, by potargać więzy łączące mnie z tym domem. Zaś mój ojciec nie jest człowiekiem tego pokroju, by mu było można swą wolę narzucić. Jest on nieugięty, nietylko względem siebie i swej rodziny, ale nawet w stosunku do króla. Przysięgam ci, Maksymiljanie, że ja do walki nie jestem zdolna. Gdyby żyła biedna matka moja, nie lękałabym się niczego. Powiedziałabym poprostu, że cię kocham i wszystko byłoby szczęśliwie skończone. Pobłogosławiłaby nam ona z pewnością.
Powiedz mi przytem, Maksymiljanie — ciągnęła Walentyna dalej, po chwili lękliwego wahania się — powiedz mi, czy dawniej w Marsylji, nie istniały jakieś nieporozumienia pomiędzy ojcem twym, a moim?
— O ile wiem, to nie. Polityczne chyba tylko, ponieważ ojciec mój był oddany całą duszą sprawie cesarza, gdy twój — był zwolennikiem Burbonów. Dlaczego jednak zapytujesz się o to, droga Walentyno?
— Powiem ci więc wszystko, bo wszystko wiedzieć powinieneś. Gdy otrzymałeś nominację na kawalera Legji honorowej i gdy to ogłoszone zostało w gazecie urzędowej, byliśmy akurat zebrani wszyscy u mego dziadka Noirtiera.
Był tam również i pan Danglars, konie którego omal nie zabiły wczoraj mej macochy i brata.
Ja czytałam dziennik dziadkowi, zaś ojciec mój rozmawiał z bankierem o przyszłem małżeństwie wice-hrabiego de Morcef z panną Danglars. Gdy doszłam do ustępu, który dotyczył ciebie, zatamowało mi oddech, czułam się bardzo szczęśliwą i przeczytałam nazwisko twoje. Musiałam przeczytać je niewyraźnie, gdyż polecono mi przeczytać to samo raz jeszcze.
— Droga Walentyno!
— Otóż zaledwie nazwisko twe przeczytałam, mój ojciec natychmiast odwrócił głowę, byłam przekonana (patrz, jak szaloną jestem), że cały świat, na wzmiankę twego imienia, — jak piorunem rażony zostanie, to też niebardzo mnie zdziwiło, że ojciec mój, gdy nazwisko twe usłyszał — zadrżał widocznie, a nawet, — że zadrżał i pan Danglars.
— Morrel... zawołał ojciec mój — zaczekaj no! Czy to nie z tych Morrelów, zaciekłych Bonapartystów, co nas nabawili tak wielkiego nieszczęścia w 1815 roku?
— Z tych samych — odpowiedział Danglars — zdaje mi się nawet, że ten udekorowany jest synem owego kupca marsylskiego.
— W rzeczy samej, tak jest — powiedział Maksymiljan. — I cóż twój ojciec odpowiedział na to?
— Rzecz okropną, której nie śmiem ci powtórzyć.
— Powiedz... prosił z uśmiechem Maksymiljan.
— Cesarz — mówił więc ojciec mój dalej — wiedział dobrze do czego użyć można takich fanatyków. Powołał ich wszystkich do wojska, bo do tego tylko byli oni zdatni. I spostrzegam z radością, że król używa ich również do tego jedynie, aby zagarnęli Algier.
— Istotnie — zauważył Maksymiljan, gdy z ust Walentyny usłyszał te słowa — jest to dosyć zwierzęca polityka. Niech cię więc nie boli to, co ojciec twój powiedział. Pod tym względem i mój ojciec w niczem mu nie ustępował i on bowiem powtarzał nieustannie: „Nie pojmuję, z jakiej dobrej racji cesarz, który tyle zbawiennych zrobił rzeczy, nie utworzy pułku z sędziów i adwokatów i nie pośle ich gdzie na „Stracone pozycje“?
Widzisz tedy, droga przyjaciółko, iż obie strony są warte siebie. Ale jak się pan Danglars zachował wobec tego zdania pana prokuratora królewskiego?
— Roześmiał się tylko grubym i ordynarnym śmiechem, a po chwili obaj ci panowie wstali i wyszli z pokoju. Wówczas dopiero spostrzegłam, iż mój dobry dziadek był silnie wzruszony. Zwróciłam się więc do niego natychmiast, z zapytaniem, a wtedy wskazał mi on wzrokiem dziennik.
— Czego sobie życzysz, drogi dziadku?... zapytałam. — Jesteś widzę zadowolony? — Zamknął oko potwierdzająco.
— Czy z tego, co ojciec mój powiedział?
Jego wzrok pozostał nieruchomy.
— Więc z tego, że pan Morrel — nie śmiałam dodać: Maksymiljan — mianowany został kawalerem Legji honorowej?
Dopiero wtedy zamknął oko na znak potwierdzenia.
— Byłam wprost oszalała ze szczęścia, że dziaduś mój cieszył się wraz ze mną. Pokochałam go za to jeszcze bardziej.
— Zdumiewająca rzecz! — zawołał Maksymiljan — ojciec twój, nie znając mnie, uczuwa względem mnie nienawiść; dziadek zaś twój, który nie zna mnie również, cieszy się, iż otrzymałem order.
— Cicho — szepnęła Walentyna — uciekaj, bo nadchodzą!
Maksymiljan momentalnie pochwycił rydel do ręki i zaczął bez miłosierdzia znęcać się nad warzywami.
— Panienko!... panienko — rozległ się głos po ogrodzie — pani de Villefort prosi panienkę do salonu, gość bowiem przyjechał.
— Ktoż to taki?
— Wielki pan, jak powiadają, pan hrabia Monte Christo.
— Idę! — zawołała Walentyna.
— Rzecz szczególna — rzekł do siebie Maksymiljan, gdy Walentyna wraz z pokojówką znikła we drzwiach pałacu, — jakim cudem pan hrabia Monte Christo w tak krótkim czasie poznać się już zdołał z rodziną pana prokuratora królewskiego?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.