Hrabia Monte Christo/Część VIII/Rozdział XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabia Monte Christo |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Comte de Monte-Cristo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część VIII |
Indeks stron |
INFORMACJE.
Pan de Villefort dotrzymał słowa, które dał swej byłej przyjaciółce i postarał się o zebranie wiadomości, dotyczących hrabiego Monte Christo.
Tego samego dnia jeszcze napisał list do pana de Boville, który, jako były inspektor więzień, był tem samem w bliskich stosunkach z organami bezpieczeństwa.
Po paru dniach otrzymał odpowiedź tej treści:
„Osoba, tytułująca się hrabią de Monte Christo jest bardzo znana pod nazwiskiem lorda Vilmora, bogatego cudzoziemca, który jest w ciągłych podróżach i obecnie przebywać ma w Paryżu. Osobnik ten jest również znany pod imieniem księdza Bussoni, kapłana sycylijskiego, o jak najlepszej na Wschodzie reputacji, gdzie czynił bardzo wiele dobrego“.
De Villefort odpowiedzią tą się nie zadowolił, lecz napisał powtórnie do policji, już paryskiej, z rozkazem, by ta zasięgła o tych dwóch cudzoziemcach informacyj, jak najbardziej szczegółowych. Polecenia te wykonane zostały z dużym pośpiechem i po upływie paru dni zaledwie pan prokurator królewski otrzymał następujące dane:
„Ksiądz Bussoni przyjechał do Paryża na jeden miesiąc tylko, zamieszkuje obok kościoła Ś-go Sulpicjusza w małym domku jednopiętrowym, w którym znajdują się cztery pokoje: dwa na górze i dwa na dole. Dwa pokoje na parterze są umeblowane: w pokoju jadalnym jest stół, sześć krzeseł i biała szafka sosnowa zastępująca kredens, drugi pokój gra rolę salonu; jest on wymalowany na biało bez żadnych ozdób i mieści w sobie: stół ustawiony na małym dywaniku, cztery krzesła i dwa fotele stojące przy kominku; pod oknem biurko i fotel trzcinowy.
Z powyższego daje się wyprowadzić wniosek, iż ksiądz poprzestaje na sprzętach nieodzownie potrzebnych. Na górze jest gabinet do pracy, zapełniony książkami teologicznej wyłącznie treści i bardzo skromnie umeblowana sypialnia. Ksiadz całe dnie spędzać ma nad książkami. Gdy ktoś przyjdzie, służący naprzód bacznie go ogląda przez otwór wycięty w drzwiach, a gdy zobaczy osobę nieznajomą, lub taką, której wygląd mu się nie podoba, mówi, iż księdza niema w domu, a nawet — że niema go w Paryżu. Na takiej odpowiedzi bardzo wielu poprzestaje, wiedząc, że ksiądz bardzo dużo podróżuje i często przebywa poza domem.
Każdemu zgłaszającemu się ubogiemu służący daje jałmużnę, bez względu na to, czy pan jego jest w Paryżu“.
Zaś informacja druga:
„Lord Vilmore mieszkał przy ulicy Fontaine. Anglik jakich wielu, turysta, szafujący pieniędzmi bez rachuby. Zajmował bardzo wielki apartament, w którym zresztą przebywał bardzo rzadko, a jeszcze rzadziej sypiał. Nie lubił i nie chciał mówić wcale po francusku, aczkolwiek pisze w tym języku najzupełniej poprawnie“.
Na drugi dzień po otrzymaniu przez prokuratora królewskiego informacyj tych, jakiś mężczyzna zbliżył się do pomalowanych na zielono drzwi domku stojącego obok kościoła Ś-go Sulpicjusza i zapytał się o księdza Bussoni.
— Ksiądz wyszedł rano i jeszcze nie powrócił — odpowiedziano mu przez drzwi.
— Ja na odpowiedzi tej poprzestać nie mogę — powiedział przybyły — ponieważ jestem przysłany przez taką osobę, dla której nie można nie być w domu. Chciej więc donieść o tem swemu panu.
— Już panu mówiłem, że jeszcze nie wrócił.
— Jak wróci, proszę mu oddać ten bilet i ten zapieczętowany pakiet. Wieczorem, o godzinie 8-mej spodziewam się, że ksiądz Bussoni będzie w domu?
— Będzie napewno.
Przybyły oddalił się, o godzinie ósmej powrócił jednak, a, gdy mu otworzono, wszedł do wnętrza, przyczem miał możność stwierdzenia, z zewnętrznych znak uszanowania, jakiemi go przyjął służący, iż jego list wywarł skutek.
— Ksiądz czeka w bibljotece — zakomunikował służący przybyłemu.
Nieznajomy po schodach, bardzo nierównych notabene, udał się na górę i wszedł do wskazanego pokoju, w którym stała na stole niewielka lampa, przyczem jej światło padało na stół jedynie, i ujrzał przed sobą księdza w sukni zakonnej i z głową zakapturzoną, jak to było zwyczajem mnichów średniowiecza.
— Czy mam honor mówić z księdzem Bussoni? — zapytał przybyły.
— Tak jest, panie. Pan zaś przychodzi od pana Bovilie, dawnego intendenta więzień, w imieniu prefekta policji?
— Tak, panie, jestem ajentem bezpieczeństwa, policji paryskiej — odpowiedział niepewnym głosem przybyły, przyczem na jego twarz wystąpił silny rumieniec.
Ksiądz włożył wielkie okulary, które mu zasłaniały nietylko twarz, ale i skronie, następnie usiadł, gestem zapraszając przybyłego, by uczynił to samo.
— Słucham pana — rozpoczął ksiądz rozmowę, dość czystą francuszczyzną, lecz z usilnym akcentem włoskim.
— Zlecenie, którego się podjąłem — zaczął mówić przybyły — jest kwestją zaufania, tak dla tego, który go dopełnia, jak i dla tego, który je powierzył.
Ksiądz skłonił się w milczeniu.
— Nieskazitelność wasza, ojcze duchowny, jest znana prefektowi policji, to też zwraca się on do pana w kwestji dotyczącej bezpieczeństwa publicznego. Spodziewamy się, iż żadne związki przyjaźni, ani inne względy nie okażą się zdolne do zniewolenia pana, byś miał ukrywać prawdę przed obliczem sprawiedliwości.
— Byleby tylko, mój panie, sprawy, o które chcesz pytać, nie dotyczyły skrupułów mego sumienia. Jestem kapłanem, więc tajemnice spowiedzi muszą być dla mnie święte.
— Bądźcie, księże, spokojni, pytania moje w niczem nie naruszą spokoju waszego sumienia.
— A więc zechciej pan mówić, słucham.
— Czy ksiądz zna hrabiego Monte Christo?
— Chcesz pan mówić zapewne o panu Zacone?
— Więc jego nazwisko istotnie jest Zacone?
— Monte Christo jest nazwiskiem, jakie pan Zacone otrzymał wraz z tytułem hrabiowskim, nie zaś jego nazwiskiem rodzinnem.
— Mniejsza zresztą o nazwisko, lecz czy pan znasz dobrze tego pana Zacone, a jeżeli — to kto on jest taki i jaka jest jego wartość moralna?
— Pan Zacone jest przedewszystkiem synem bogatego kupca z Malty, którego znałem osobiście. Otóż jego syn, powiększywszy jeszcze majątek ojca, kupił sobie, nie wiedząc co robić z pieniędzmi, tytuł hrabiowski, po nabyciu uprzedniem małej wysepki na morzu Śródziemnem, znanej pod nazwą Monte Christo. Pod względem moralnym jest bez zarzutu. Oto wszystko, co mogę z czystem sumieniem powiedzieć o nim.
— A skądże te jego niezmierne bogactwa?
— Niezmierne?... E, to przesada! Ma on, jak myślę, nie więcej jak dwieście, do trzystu tysięcy lirów rocznego dochodu.
— Czy pan zna tę jego wyspę Monte Christo?
— Znam, jak ją zna każdy, kto przez Palermo, Neapol i Rzym udaje się do Francji, ponieważ musi około niej przejeżdżać.
— Jest to podobno miejscowość zachwycająca?
— Eh!... to tylko naga nieomal skała.
— Dlaczegóż więc pan Zacone kupił tę skałę?
— Ażeby zostać hrabią. We Włoszech, by zostać hrabią, trzeba mieć koniecznie hrabstwo.
— Czy służył w wojsku?
— Podobno w marynarce.
— Jesteś, księże, jego spowiednikiem?
— Nie, panie, on jest, o ile mi się zdaje, wyznania luterańskiego.
— Jakto?... Więc jest on luteraninem?
— Podobno, nie twierdzę tego bynajmniej, a zresztą, o ile mi wiadomo, wolność wyznania jest zabezpieczona we Francji?
— O, bez wątpienia. Nam zresztą nie o to chodzi bynajmniej, jaka jest wiara tego pana, lecz jakie są czyny? To też w imieniu pana prefekta policji wzywam pana, byś powiedział wszystko, co jest ci, księże, wiadome o nim.
— Uchodzi on za człowieka bardzo pokornego i miłosiernego; nasz Ojciec Święty zrobił go nawet kawalerem Chrystusa, a zaszczytu tego dostępuje bardzo niewielu, za najbardziej choćby doniosłe zasługi oddane chrześcijaństwu na wschodzie. Ma on zresztą pięć, czy sześć orderów podobno, jakie otrzymał za zasługi wyświadczone monarchom i państwom.
— Przyjaciół posiada?
— Wszyscy, których zna, są jego przyjaciółmi.
— Musi mieć jednak i nieprzyjaciół również?
— O, ma. Największym z nich jest niejaki lord Vilmor.
— Któż to taki i gdzie przebywa?
— Nic nie wiem o nim, absolutnie. Zaś mieszka w chwili obecnej w Paryżu, przy ulicy Chausse d‘Antin, lecz numeru domu nie pamiętam. Był przed paroma laty w Indjach z panem Zacone.
— Jak pan sądzisz, czy ów pan Zacone ongi, zaś dziś hrabia Monte Christo był kiedykolwiek dawniej we Francji, czy też jest w jej granicach po raz pierwszy?
— Na to pytanie mogę odpowiedzieć panu jak najbardziej kategorycznie. Nie był nigdy przedtem we Francji, zaś mogę to twierdzić z całą pewnością, ponieważ coś przed pół rokiem zwracał się do mnie z prośbą o udzielenie mu garści informacyj, dotyczących Paryża i wogóle Francji. Wskazałem mu wtedy pana majora Cavalcanti.
— Acha. No, już o jednę tylko rzecz zapytam się jeszcze pana, lecz zaklinam cię, książę, na honor i na miłość Chrystusa, byś mi powiedział prawdę.
— Tylko prawdę mówiłem dotychczas i z pewnością z ust moich nie usłyszysz pan kłamstwa.
— Czy wiesz w jakim celu hrabia de Monte Christo kupił dom w Auteuil?
— Owszem, wiem, sam mówił mi o tem. Nabył go, by założyć tam szpital dla warjatów, na wzór założonego już przez barona de Pisani, w Palermo. Czy znasz pan ten szpital?
— Tylko ze słyszenia.
— Doskonały zakład.
Po tych słowach ksiądz powstał, dając tem poznać wysłańcowi prefekta, iż wywiad uważa za skończony.
Przybyły zrozumiał to i podniósł się również z krzesła. Ksiądz odprowadził go aż do drzwi, które sam otworzył, gość skłonił się wtedy i wyszedł.
Pojazd stojący u drzwi, odwiózł go wprost do pana prokuratora królewskiego.
Nie upłynęła godzina, gdy ten sam powóz znów odjechał, kierując się ku ulicy, gdzie zamieszkiwał istotnie lord Vilmor, a nie przy ulicy Chausse d‘Antin, jak mylnie ksiądz Bussoni informował.
Przybysz skreślił bilet do lorda, prosząc go o chwilę rozmowy. Lord kazał odpowiedzieć, iż przyjmie go o godzinie 12, po powrocie z teatru.
Nieznajomy cofnął się, lecz o godzinie 11-ej m. 30 zjawił się znowu. Wtedy powiedziano mu, że lord jest wzorem punktualności i że przybędzie napewno, za dziesięć minut.
Gość oczekiwał w salonie, który nie różnił się niczem od przeciętnych salonów pałacowych.
Po ośmiu minutach oczekiwania, gdy zegar kończył wydzwaniać godzinę dwunastą, otworzyły się drzwi i w ich ramach ukazała się wyniosła postać lorda Vilmora.
Był to mężczyzna średniego wzrostu, o twarzy okolonej bakenbardami rudej barwy, śniady, włosy blond, szpakowate, odziany w garnitur skrojony w angielskim najzupełniej guście: z wysokim kołnierzem, jakie noszono w roku 1811-ym; biała kaszmirowa kamizelka, pantalony, o 2 centymetry za krótkie, dopełniały stroju.
Jeszcze będąc na progu odezwał się łamaną francuszczyzną:
— Panu jest zapewne wiadome, że ja nie mówię po francusku?
— Wiem o tem, iż pan nie lubisz posługiwać się naszym językiem — odpowiedział posłaniec prefekta policji.
— Pan jednak możesz mówić po francusku, bo aczkolwiek ja nie mówię tym językiem, to jednak go rozumiem.
— Mówić więc będziemy po angielsku, ponieważ język ten jest mi znany — odpowiedział przybyły.
— Doskonale — rzekł lord akcentem rodowitego anglika.
Przybyły oddał wtedy lordowi list prefekta, który Vilmor przeczytał z iście angielską flegmą.
— Pojmuję, czego ode mnie żądają, możesz więc pan zapytywać.
I znów posypały się pytania te same zupełnie; jakie były zadawane księdzu Bussoni.
Że jednak lord Vilmor był nieprzyjacielem Monte Christo, przeto udzielał odpowiedzi w tonie zupełnie innym, wszystkie dane były szczegółowo obfitsze. Lord Vilmor opowiedział więc naprzód młodość hrabiego, który jego zdaniem, w dziesiątym roku życia wejść miał do służby jakiegoś maharadży, znajdującego się w wiecznej wojnie z anglikami i w Indjach właśnie lord spotkał się z hrabią po raz pierwszy na polu bitwy. W czasie tej wojny Zacone był wzięty do niewoli i, jako jeniec, wysłany do Anglji z przeznaczeniem pełnienia służby na okrętach lecz udało mu się umknąć. Przyszła rewolucja grecka. Zacone wstąpił do szeregów greckich i w czasie tej służby udało mu się odkryć kopalnie srebra w Tessalji, co zachował jednak w ścisłej tajemnicy. Dopiero po bitwie nawaryńskiej, gdy rząd grecki się utrwalił, zażądał od króla Ottona przywileju na prawo wydobywania kruszcu w odkrytej przez siebie kopalni.
Z tej to kopalni właśnie pochodzi ogromny majątek Monte Christo, który mu daje trzy do pięciu miljonów rocznego dochodu. Dochód ten jednak zniknie, jak tylko kopalnia się wyczerpie, co ma niezadługo już nastąpić.
— Nie wiesz pan przypadkiem, w jakich celach hrabia przybył do Francji?
— Chce spekulować na kolejach żelaznych. Jest przytem bardzo zdolnym chemikiem i fizykiem, pomiędzy innemi wynalazł nowy system telegrafów, który starać się będzie wprowadzić w użycie.
— Ile też może on wydawać rocznie?
— Myślę, iż około sześciusetkroć stu tysięcy franków.
— A nie wiesz pan przypadkiem jakich szczegółów, dotyczących kupna przez hrabiego domu w Auteuil?
— Napewno nie wiem nic, słyszałem tylko, iż miał on odkryć tam źródła mineralne, o właściwościach wprost wyjątkowych i ma zamiar je eksploatować.
— Mówią, że nie masz pan dla niego zbyt wiele sympatji, czy jest to zgodne z prawdą?
— Najzupełniej. Nienawidzę tego dorobkiewicza i z tego powodu, iż w czasie swego pobytu w Anglji uwiódł żonę jednego z moich przyjaciół.
— Jeżeli go pan do tego stopnia nienawidzisz, dlaczegóż nie zemścisz się na nim?
— Biłem się już z hrabią trzykrotnie — odpowiedział anglik — pierwszy raz na pistolety, raz drugi na szpady i raz trzeci na rapiry.
— Jakiż był wynik tych spotkań?
— Za pierwszym razem zdruzgotał mi ramię, za drugim — uszkodził płuca, w ostatniej wreszcie walce zadał mi tę oto ranę:
Anglik pokazał przybyłemu bliznę czerwoną jeszcze, co było dowodem, iż rana niedawno się zagoiła.
— W następnem spotkaniu padnie on z mej ręki, jeżeli tylko Bóg na niebie — z nienawiścią zakończył swe opowiadanie lord Vilmor.
— Jednakże, jak mi się zdaje — rzekł nieznajomy — nieobrałeś pan może drogi najwłaściwszej do usunięcia go.
— Myli się pan. Po całych dniach wprawiam się w strzelaniu i biorę lekcję fechtunku od najpierwszych mistrzów.
Podniecenie anglika, najwidoczniej obłąkanego demonem nienawiści było tak wielkie, iż wysłannik prefekta uważał za wskazane zakończyć badanie, poprzestając na tem, czego się dowiedział.
Ukłonił się więc i wyszedł.
Zaś domniemany lord Vilmor, gdy tylko usłyszał, iż brama zatrzasnęła się za wysłańcem prefekta, wszedł do sypialni, zerwał blond perukę, rude faworyty i fałszywą brodę, następnie starł tłuszczem ciemną farbę z twarzy, zerwał plaster, przewybornie naśladujący krwawą bliznę i stanął w swej naturalnej postaci hrabiego Monte Christo.
De Villefort (on to bowiem sam wziął na siebie rolę posłannika prefekta) wracał do siebie w doskonałym nastroju ducha, najzupełniej spokojny i prawie zupełnie pewien, że ze strony hrabiego Monte Christo nic mu nie zagraża.
Po raz pierwszy od chwili obiadu w Auteuil zasnął bez udręczeń i spokojnie przespał noc całą.