I Sfinks przemówi.../„Ładne polowanie“, komedja w 3 aktach Jerzego Feydeau

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł „Ładne polowanie“, komedja w 3 aktach Jerzego Feydeau
Pochodzenie I Sfinks przemówi...
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Wydanie pośmiertne
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Dziennika Polskiego we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
„Ładne polowanie“, — komedja w 3 aktach Jerzego Feydeau.

Ten Jerzy Feydeau jest dzieckiem szczęścia. Paryżanie kochają go na równi z Rostandem i na rękach noszą. Cóż dziwnego! Przeciętny Paryżanin lubi się śmiać w teatrze. A Feydeau pozwala mu się śmiać, ale tak z całej duszy. Myśleć? poco? Po dobrym obiedze śmiech jest potrzebny dla strawności, a więc od Marguery albo Petersa, mieszczanin paryski idzie do „Nouveautés“, albo do wyzłoconego koszyczka, który się nazywa teatrem „Palais royal“ i tam, dzięki Jerzemu Feydeau, bawi się wybornie. Połyka niemożliwe sytuacje z taką rozkoszą, jak przed chwilą połykał nie pierwszej świeżości sole, przyprawiane znakomicie przez pana Marguery. Nie widzi nawet, że do owej przyprawy użyto pospolitych ślimaków. Podane zręcznie, oblane sosem ostrym, przesuwają się gładko. To samo dzieje się ze sztukami Feydeau. Całe fond, podstawa roboty jego sztuk, jest złożona z szablonów. Mąż zdradzający, żona która się pragnie zemścić, przyjaciel domu i komisarz policji, konstatujący wiarołomstwo. Ale figlarz Feydeau tak to ładnie pokombinuje, tak przyprawi odmiennie ślimaki, którymi ubierze swoją sztukę, zabarwi sos trochą pikanterji i przełknie się to wszystko — przełknie nawet bez grymasu i w letnim sezonie wcale chętnie.
Fortuna dramatyczna Feydeau rozpoczęła się właściwie od owego „Champignola“ mimowoli, który grany paręset razy z rzędu w Paryżu, rozniósł po świecie sławę, iż Paryż ma wreszcie następcę Gaudillota, który zdawał się niepodzielnie dzierżyć monopol najweselszego bulwarowego komedjopisarza francuskiego. Nie trzeba jednak sądzić, że Feydeau dostał się do tak zwanych anteurs gaies, którzy obecnie we Francji bardzo panują, a u nas nie są jeszcze znani. Ci auteurs gaies powstali z odłamu owych autorów rosses, których ojcem jest Becque, autor nieśmiertelnej „Paryżanki“. Podczas gdy Becque, a za nim Ançey, Brieux, Gramont, Ajalbert, Fabre, Vocaire i inni usiłowali smagać życie krwawemi rózgami — ci weselsi, jak Lavedan, Donnay, Courteline, Guinon, Wolff szydzili — ukazując, jak w latarni magicznej, głupotę i ślepotę ludzką ze śmiesznej strony.
Czasem wprawdzie i w tym śmiechu zgrzytnie straszny sarkazm, ale to jest oprawne w taką pyszną formę, tyle w niej humoru, takie to żywe, iż widz oszołomiony śmieje się serdecznie. Dopiero, gdy zostanie sam, dostrzega w kącie autora, który wydrwiwa go i wskazuje nań palcem — ale narazie! I widz czuje niepokój. Jakto? Więc to ja byłem ten X, albo ten Z, z którego się tak śmiałem przed chwilą? I widz nie może zasnąć — myśli, zastanawia się.
Autor dopiął celu.
Lecz tak daleko nie sięgał Feydeau, on chciał tylko bawić. Przyłączył się do grupy Velabreque’a, Bissona a przedewszystkiem Gaudillota i zaczął robić sztuki à succés. Od kilku lat można być pewnym, że cały rok na frontonie teatru Nouveautés powiewać będzie wieczorami z gazowych płomyków utkany tytuł jakiejś sztuki Feydeau. I oto zjawił się po „Champignolu“ ów słynny „Hôtel du libre échange”, a potem owa „Dama od Maksyma“. Wczoraj przedstawiona na naszej scenie farsa „Monsieur chasse”, jakkolwiek miała duży sukces, nie liczy się do tych największych triumfów Feydeau. A te wesołe sztuczki, całe złożone z szufladkowych sytuacji, z bieganiu, z nieporozumień, muszą mieć dużą wagę w literaturze francuskiej.
Feydeau jest dekorowanym! Jest... kawalerem Legii honorowej. Urodzony z matki Polki, ożeniony z córką słynnego malarza Garolusa Durand’a, robi kolosalny majątek. Dziś jeszcze widzę go, jak w swym szykownym i zbytkownym apartamencie targuje się ze mną o sto franków za prawo przekładu „Champignola“ dla sceny warszawskiej. Nie ustąpił ani centyma. Wówczas pomyślałam sobie: „Ten dojdzie!“ I doszedł.
Feydeau w sztukach swoich jest głównie strategikiem. On bierze pewną ilość pionków — rysuje szachownicę t. j. scenę — nakreśla pewną ilość drzwi i zaczyna plan bitwy. Puszcza to wszystko w ruch z wprawą, z rutyną, z zimną krwią. Nie sili się na nowe pomysły, bo wie, że ma tyle doświadczenia scenicznego, że mu i stare wystarczą. Nie ma również Feydeau tych bons mots, któremi wodewiliści francuscy ubarwiają swoje sztuki. Czasem się to zdarzy — ale rzadko. Stąd sztuki Feydeau są bardzo łatwe do grania... Same grają za siebie. Aktorzy tylko powinni mieć szybkość i zwinność klownów i umieć się dobrze „dziwić“. Nie potrzeba tu nic podkreślać ani wydobywać dowcipnie. Poco? Widz oszołomiony patrzy na sytuację. A wczoraj mieniło się to, jak w kalejdoskopie. Otwierały się szafy, gasły świece, wiewało prześcieradło, pękały surduty, wędrowały listy, trzaskały drzwi. Publiczność się śmiała — w lipcu, w upały, nie można wymagać nic lepszego. Dlatego sądzę, że farsa Feydeau mieć będzie powodzenie, tembardziej, ze jest grana doskonale i w wybornem tempie. W Paryżu Feydeau ma już swoich własnych aktorów, których niejako wytresował, wyuczył i wygimnastykował. Trzeba bowiem mieć bardzo wygimnastykowane ruchy, aby nadążyć tym wszystkim karkołomnym sytuacjom, w jakie Feydeau osoby swoich sztuk wpędza. Artyści nasi grali z całą werwą, szybkością i zręcznością.
Na pierwszym planie muszę postawić pana Kliszewskiego, który w ostatnich czasach zrobił olbrzymie postępy i zwłaszcza stronę mimiczną swej gry rozwija z wielką dla siebie korzyścią. Kilka ról do rodzaju talentu tego artysty dobranych, dozwoliły mu iść w kierunku t. zw. lekkiego amanta o charakterystycznym podkładzie z całym dla danych sztuk pożytkiem. W ślad za nim w tym samym kierunku iść się zdaje pan Stanisławski także z bardzo dodatnim rezultatem. Ja jednak mam przekonanie, ze pan Stanisławski mógłby spróbować swych sił w jakimś dramatycznym silniejszym kierunku. Wykluczam tu liryzm. W mniemaniu tem utwierdziła mnie drobna rolka, zagrana przez pana Stanisławskiego w dramacie „Szumi Marica“. Dużo tam było poważnego zapału. O panu Feldmanie pisałam zawsze z najwyższem uznaniem, ceniąc go na równi z panem Fiszerem, jako najpierwszą komiczną, czystej wody, siłę lwowskiej sceny. Szeroki, jasny — odrazu podbijający widza humor tego artysty, jest w takich sztukach, jak „Ładne polowanie“, podstawą powodzenia. Pan Fiszer grał drobną rolkę — grał ją z całą maestrią. Pani Stachowicz okazała dużo rutyny, a pani Otrębowa wiele pomysłowości w doskonałym typie konsierżki­‑hrabiny.
Co do pana Antoniewskiego — obowiązek krytyka nakazuje mi upomnieć się za tym artystą, który ma duży talent, wyborne warunki, olbrzymią rutynę, dystynkcję i inteligencję sceniczną, a niewiadomo dla jakich powodów usunięty w cień, grywa zwykle trzecioplanowe role. Widziałam kilkakrotnie pana Antoniewskiego w rolach o pięknym, charakterystycznym podkładzie i zawsze wywiązywał się z nich wybornie. Sylwetka tego artysty jest literalnie wyjątkowa i podniesiona charakteryzacją robi, naprzykład w „Weselu“, zjawiskowe wrażenie. Dlaczego pan Antoniewski jest skazany na granie ról komisarzy, sędziów, gości, skoro może stworzyć niejedną piękną postać w zakresie ról charakterystycznych?
Co do całości wczorajszego przedstawienia, należy przyznać, iż szło bardzo składnie. Tempo było żywe bez przesady, tak, że się nic nie zacierało i nie ginęło. Przekład pana Sachorowskiego jest niezły, mise en scène było gustowne. Publiczności zebrało się sporo, oklaskiwano szczerze, słowem Feydeau jest dzieckiem szczęścia nawet we Lwowie, zwłaszcza... w lipcu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.