I Sfinks przemówi.../„Boubouroche“ Courteline’a, — „Było to pod Wagram“, Banville’a

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł „Boubouroche“ Courteline’a, — „Było to pod Wagram“, Banville’a
Pochodzenie I Sfinks przemówi...
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Wydanie pośmiertne
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Dziennika Polskiego we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
„Boubouroche“ Courteline’a, — „Było to pod Wagram“, Banville’a.

Utarło się przekonanie, że tylko humoryści francuscy potrafią pisać wesoło i z szykiem. I rzeczywiście, wziąć czy to artykuły, czy dzieła sceniczne takiego Renarda, takiego Tristana Bernarda, Wolffa, Courtelin’a, Guinon, Alfonsa Allais, Goudezkiego i innych, zdumienie przejmuje, widząc, jak się to pieni, jak to aż tryska od humoru. Czy my — Polacy, nie mamy takiego dowcipu? Wszak nas zowią pokrewnymi Francuzom! Z porządku rzeczy sądzićby należało, że my śmiać się nie umiemy, nie mamy z czego, bo chyba nic dla nas pod słońcem tak brylantowo nie świeci, a wszystko do ziemi gniecie. Tymczasem tak nie jest. U nas są humoryści i ci mają dużo dowcipu, ale cóż oni z tym dowcipem robią?
Oto zapełniają strzępy bibuły, nazwane humorystycznemi pismami. I co najważniejsza, to objaw — że ci autorowie weseli — zwracają zwykle swój dowcip ku osobistościom najwięcej pracującym czy na tej. czy na innej niwie i w dowcip ten wlewają cały stek jakiegoś jadu, złości, nienawiści, demoralizując tem ogół, czyniąc krzywdę czci ludzkiej, druzgocąc i obrzucając błotem najszlachetniejsze instynkta, wdzierając się w prywatne życie z zawziętością rozgoryczonych kucharek i marnując w ten sposób talent bardzo subtelny, często dziwnie giętki o głębszym satyrycznym nastroju.
Nie tak postępują humoryści francuscy. Z wyjątkiem patentowanych i zawodowych paszkwilarzy, dowcip ich i werwa szanuje osobistości, a zwraca się ku wadom lub śmiesznościom ogółu. I zamiast napisać paszkwil na kobietę, lub z błotem zrównać pracę jakiegoś niepospolitego człowieka, albo pornografią, posuniętą do ostatnich granic, zarabiać na wątpliwą sławę — Renard pisze swego „Poit à carotte“, Tristan Bernard rzuca na scenę niezrównaną w dowcipie bluetkę „Les pieds nickelès“, a Courteline tworzy swego nieśmiertelnego „Boubouroche’a“.

Kto jest ten Boubouroche?
To jest druga odmiana mężczyzny. Pierwszy gatunek, to mężczyzna brutal, egoista — bezwzględny pan stworzenia, zdradzający, pełen kłamstw i wykrętów. Druga odmiana, mężczyzna zdradzany, wierzący, kochający bez granic i nie pragnący niczego więcej jak ciągle jednego gniazda, do którego przywykł.
Czasem dziwacznym zbiegiem okoliczności dwa te gatunki łączą się w jednym typie i wtedy powstaje pełny mężczyzna, całość zagadkowa i wymykająca się z pod wszelkiej analizy. Boubouroche jest jednak typem tego drugiego gatunku, tego dobrego, poczciwego i dlatego sztuka Courteline’a mimo swej wielkiej gryzącej satyry przejmuje widza nadzwyczajną sympatją dla tego poczciwego bałwana, rozmazanego, rozszlochanego u kolan oszukującej go kobiety. I widz czuje ulgę, a nawet wdzięczność dla Adeli zato, że zdołała uspokoić tego biedaka i że pozwoliła mu pozostać nadal w swej głębokiej wierze i w szczęściu łagodnego zwierzęcia.
Boubouroche robi wrażenie dziecka, prowadzonego za rękę przez środek ulicy. Zostawione samo zginie pod kołami powozów. Koniecznie trzeba, ażeby je ktoś przez świat przeprowadził. Wyciągnęła się doń ręka kobiety miłej, rozumnej i nadzwyczaj przez niego poważanej. Uczepił się tej ręki i puścić się jej nie chce. Co go świat cały obchodzi? I wtedy nasuwa się pytanie. Czy biedny, czy rozumny w pojmowaniu życia ten Boubouroche!

Sztuka jest zbudowana prosto, dowcipnie i dowcip ten, sytuacyjny i słowny, jest wyzyskany do wielkich granic. Wystawił „Boubouroche’a“ pierwszy Antoine i sukces tego wieczoru był niezwykły, nadzwyczajny, równający się sukcesowi, jaki miał Albert Guinon ze swoją niezrównaną w dowcipie komedią Seul. „Mise en scène“ Antoine’a, według której graliśmy „Boubouroche’a“ podczas występów trupy krakowskiej w teatrze hr. Skarbka, jest przepełnione bogactwem drobiazgów, na które w Paryżu składał się dowcip autora, doświadczenie Antoine’a i werwa wykonawców.
W sobotniem przedstawieniu niestety wszystkie te subtelne drobiazgi zacierały się i nikły.
Cały akt drugi przepadł, a jeden p. Roman nie zdołał uratować sytuacji. Pani Rotter nie zrozumiała najzupełniej charakteru Adeli. Wszak ta kobieta dominuje nad Boubourochem swoją zimną krwią, swoim rozumem, swoją autorité, którą go przygniata zawsze, czyniąc tylko czasami wyjątek, aby tem droższem uczynić owe wyjątkowe chwile dobroci. Pani Rotter grała patetycznie, deklamowała, udawała, że szlocha — nie miała nic z owej zimnej i stawiającej czoło wszystkim komplikacjom kobiecej wyższości.
P. Stanisławski, zdolny artysta, nie miał także owej chłodnej, cynicznej ironji — a psując sobie od samego początku efekt z szafą której wewnętrznego urządzenia widz nie powinien dostrzegać, zniweczył kolosalny sukces chwili, gdy Boubouroche otwiera narozścież drzwi szafy i tam ukazuje się Andrzej zaczytany, siedzący przy stoliku pod półeczkami, na których leżą porządnie poukładane książki.
Kawiarnia, w której rozgrywał się akt pierwszy, podobna była do sali u Fleischmana, ale nigdy do kawiarni paryskiej. To są wszystko drobiazgi, ale one tworzą ten realny grunt i dają widzowi pełne wrażenie. Szczęściem pozostał Roman, który szkoda tylko iż zewnętrznym wyglądem nie odpowiadał typowi roli, ale zato grą dorównał zupełnie owemu Pons Arles, który sobie całą sławę wyrobił graniem Boubouroche’a. Roman zdobywa się nawet na akcenta szczersze, na bardziej ludzkie, a w drugim akcie jest niemal tragiczny, tyle serca i ciepła kładzie w swoją kreację. Szkoda, że Boubouroche został tak straktowany w tym sezonie po macoszemu. Mamy nadzieję, że w zimie p. Pawlikowski zajmie się sam scenizacją tej wdzięcznej satyry, która powinna choćby dla samego Romana pozostać stale w repertuarze.

A potem podniosła się kurtyna i widz zobaczył dwa ogródki pełne róż i zieleni i dwoje dzieci, którym swary i kłótnie ojców nie pozwalają się pobrać. Dzieci te zamiast sukienki Vatteau i aksamitnego fraka, mają kapelusik cabriollet, trzewiczki z bandażami i ubiór cacany żuawa. Potem przychodza dwaj staruszkowie i zrzędzą — tylko nie mają harzopfów, ale mundury i bermyce. I to ładne, senne, jak stara piosenka, snuje się, ot — rodzaj przedmowy, przedcienia „Romantycznych“. Słucha się tego z pewnym uśmiechem, ma się szacunek dla nazwiska autora, pije się czar ładnej poezji, wiejącej ze sceny.
Chmieliński mówi tak pięknie, tak się pieści z każdem słowem, że sprawia tem wielką rozkosz słuchaczom. Jego piosenka o mundurach, to cały poemat. Zresztą całą rolę Chmieliński przeprowadził w półtonach, unikał melodramatu, dał „genre“ gry zupełnie poetyczny i pełen polotu.
Dyrekcji wdzięczni jesteśmy za to wznowienie. Owe „Było to pod Wagram“ przechodziło w stan legendy — ci, którzy znali, przypominali sobie chętnie, ci którzy nie znali, wysłuchali z jakąś melancholijną ciekawością. I tak, jak „Boubouroche“ powinien zostać w repertuarze dla Romana, tak „Było to pod Wagram” dla Chmielińskiego — to są koncerty gry dwóch wielkich artystów — jednego w realnym, drugiego w poetycznym kierunku — koncerty, jakich żadna scena polska obecnie dać nie jest w stanie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.