I Sfinks przemówi.../„Ocknienie“, sztuka Rakowskiego

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł „Ocknienie“, sztuka Rakowskiego
Pochodzenie I Sfinks przemówi...
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Wydanie pośmiertne
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Dziennika Polskiego we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
„Ocknienie“, sztuka Rakowskiego.

Tak, stanowczo — mogło się to wszystko wydać przesadą, ale tylko tej części publiczności, która nie zna stosunków, panujących obecnie w Poznańskiem, która nie wie, że to wydzieranie ziemi wyradza pewną fanatyczną siłę odporną, granicząca czasem z brutalnością, przed którą w zwykłych warunkach człowiek się cofa. Ci, którzy choć kilka lat spędzili w Poznańskiem, uznali sztukę Rakowskiego za prawdziwą i malowaną energicznie, a w rzeczewistem oświetleniu. Te sceny przykre, a chwilami rażące, któremi cały drugi akt jest przepełniony, zdarzyć się mogły, bo wynikły konsekwentnie z heroicznej walki z teutońską pięścią o szmat własnej ziemi, a wiadomo, że wielki jest żal i ból, szarpiący sercem człowieka, który widzi, jak w jego własnem gnieździe obcy przybysz się rozpiera.
Cóż więc dziwnego, że gdy z winy przybyszów, tej pięści niemieckiej, tak strasznie nienawistnej nam od wieków — i trumna samobójcy wśród kirów zemsty się domaga — serca stają się kamienne, na usta wydziera się ostre i straszne słowo, gest mimowolny drzwi wskazuje. Gdy widz to zrozumie, gdy wniknie w istotę i przyczynę rzeczy, to, co mogło wczoraj w sztuce Rakowskiego wydawać się błędnem, odpadnie i będziemy mogli patrzeć na to dzieło bez uprzedzeń i sądzić je tak, jak na to zasługuje
Przedtem jednak — trzeba przyjąć za pewną podstawę — że tacy ludzie, jak Malczewscy, jak ów dziekan, jak Szymek, jak Józef — to nie wyjątki, ale cały prawie ogół i że dla nich zbrodnia profesora Bańkowskiego jest najcięższą, nieprzebaczalną zbrodnią i że oni sami, gdyby przebaczyli — czuliby się niejako wspólnikami tej zbrodni, tak dalece surowość ich zasad jest nieskalana.
Ich sumienie mówi im, że oni inaczej postąpić nie mogą, bo każde ustępstwo będzie — odstępstwem. I mają rację. Tylko taki, silnie spojony łańcuch energicznych dłoni może być dostateczną zaporą przeciw niemieckiej lawinie. Nawet słabości serca okazać im nie wolno. Żyją dla obowiązku i na posterunku umierają, wpatrzeni, jak w gwiazdę przewodnią, w jedną ideę. Ocalić ziemię, utrzymać się przy niej, dzióbem i pazurami bronić swych gniazd, swych dworów, swych zagonów, swych lasów! To nasze — nasze własne! i nadstawiają pierś, w którą walą kruki, a od kruków aż ciemno. Ale przed silnie zwartym szeregiem i kruki ustąpić muszą. Nagle — w takim szeregu zrobił się wyłom. Jeden, znużony walką, wyczerpany, w przededniu ruiny — padł martwy. Szeregi się ścisnęły — wyłomu nie znać, choć kruki, zwabione światłem gromnicy, już się zleciały.
I znów cały szereg będzie stał silnie, bronił zagonów, bronił dworów, bronił lasów — bo to... nasze, nasze, nasze!...

Pan Rakowski ma talent dramatopisarski. Odłączam tu w tej chwili ideę patriotyczną, która zwykle oddziaływa dodatnio na masy i dobrze dla autora usposabia publiczność. Poza myślą piękną, szlachetną, która, jak pochodnia, goreje od chwili podniesienia zasłony, aż po jej zapadnięcie zupełne — jest jeszcze nastrój, nie wywołany taniemi efektami tyrad, ale samą grozą chwili, jest to „coś“ — co każe bardzo poważnie widzowi słuchać każdego słowa, wpadającego nie w sam mózg, ale dostającego się do głębi duszy. Ażeby wywołać wrażenie, musi być w autorze wielka wiara w to, co pisał — sztuka ta musiała powstać z gorącego i dobrego przekonania i przekonywała widzów o wierze autora.
I w tem właśnie tkwi objaw talentu, wydostający się zawsze mimo pewnej naiwności, usterki i wady nazewnątrz. Sztukę swoją mógł pan Rakowski napisać zręczniej, gładziej, mniej naiwnie — ale wtedy mogłabym powiedzieć, że pan Rakowski ma zdolności. Tak, jak jest — w tym chaosie niedostatków, można śmiało powiedzieć, że pan Rakowski ma... talent. I lepiej chyba dla rozpoczynającego swój zawód pisarza, skoro napisze rzecz wadliwą z talentem, niż rzecz gładką, a na zimno zrobioną. Wytykać usterki w „Ocknieniu“ — to zbyteczne i niema już celu.
Sztuka robiła wrażenie, młodzież na galerji poczciwie rwała się do oklasków, w antraktach dyskusja była ożywiona — autora oklaskiwano serdecznie. — On sam z pewnością czuje, iż w „Ocknieniu“ za wiele mówią w akcie pierwszym odrazu o tej kwestji patrjotycznej. Wszyscy poto tylko się zjawiają na scenie, aby o niej coś powiedzieć. Że w następnych aktach mówią o niej ciągle, to już rzecz naturalna, bo tu teren jest nato przygotowany, — lecz ekspozycja winna być inaczej podana. Profesor nie ma właściwie chwili ocknienia. On już ockniony przychodzi na scenę, pełen niepokoju i wyrzutów sumienia. Autor powinien nam był pokazać go żyjącego spokojnie, wśród dobrobytu, uśpionego moralnie i dopiero zbudzić go pod wpływem jakiejś niespodziewanej katastrofy.
Dalszą wadą pana Rakowskiego jest brak barwności języka. Wszyscy mówią jednym i tym samym stylem.
Stąd wyradza się monotonja i jakaś jednostajność figur, z czem artyści nie mogą, mimo usiłowania, dać sobie rady. Wogóle u pana Rakowskiego fakta są lepiej i silniej malowane, niż postaci i tego wystrzegać się pan Rakowski powinien. To ludzie powinni działać, a nie zdarzenia. Inaczej — będzie to zbiór manekinów, puszczonych w ruch ukrytą poza kulisami niewidzialną potęgą. Autor powinien być ukryty, a pana Rakowskiego zanadto widać! Jest to przestroga na przyszłość, która się przed Rakowskim pięknie rysuje.

Grano „Ocknienie“ bardzo pięknie i w szlachetnym tonie. Najtrudniejsze zadanie miał p. Solski, bo grał owego renegata, który od początku do końca ma nakreśloną przez autora jedna nutę, na której artysta grać musi, już swymi pomysłami chroniąc się od monotonji. Pan Solski niezmiernie szczęśliwie w akcie pierwszym rozpoczął grę swoją od ostrożnego markowania owej wewnętrznej walki, szarpiącej jego duszę. Wejście miał wybornie obmyślane i cała rozmowa z Jełowickim i Tadeuszem była prowadzona w doskonałym tonie. I tak gra jego stopniowo wzrastała w coraz większą nerwowość, aż doszła do krańcowej rozpaczy, zakończonej szaloną katastrofą. Zmiana twarzy Solskiego z każdą niemal scena była potężna i świadczyła o nadzwyczajnem bogactwie środków technicznych Solskiego. Na tej twarzy czytało się bez trudu, tak jasno, a przecież bez żadnej jaskrawości rysowały się myśli artysty.
Pożegnanie z córką było głęboko pomyślane i wykonane. Solski dopełniał autora tak jak wogóle niemal wszyscy artyści wczoraj oddali swe talenta i inteligencję z całym zapałem dobru sztuki. Przejęła ich snać piękna i wielka myśl i grali wszyscy bez wyjątku sercem i całą szczerością. Panie Cichocka, Rotter, Michnowska, były pełne prostoty i uczucia — panowie: Jaworski, poważny i spokojny dziekan, Tarasiewicz, walczący z trudnościami łamiącej się i niezdecydowanej roli Tadeusza Malczewskiego — pan Fiszer jak zawsze pełen realnej prawdy i naturalności w roli komisarza, panowie Zawierski i Roman bardzo szczęśliwie odtwarzający dwa dobrze pomyślane przez autora epizody, i wszyscy inni, starannie tworzyli całość bez zarzutu, bardzo szlachetną, i pięknie ustawioną.
Akt drugi, zwłaszcza zakończenie, miał w wykonaniu nadzwyczaj dużo siły, a brutalność tekstu łagodziła właśnie szlachetna nuta, dźwięcząca w grze artystów.
A teraz słówko co do publiczności. Było jej mało, bardzo mało! Ale i tu znajdzie się usprawiedliwienie. W ostatnich czasach namnożyło się dużo tak zwanych „patrjotycznych“ pisarzy. Publiczność lwowska kilkakrotnie zawiodła się i dlatego może lękała się nieznanego pisarza, występującego znów z patriotyczną sztuką. Kilka poprzednich miernot popsuło powodzenie kasowe wczorajszej premjery. Stąd nauka, że należy dobrze rzecz rozważyć, zanim się sztukę na scenę puści. Bo to niejeden wieczór stracony, ale i ciężka krzywda, wyrządzona nieraz utalentowanemu pisarzowi, który ze szlachetną swą praca pragnie stanąć przed pełnym teatrem.
A taka krzywda wczoraj się p. Rakowskiemu stała i po części z winy złego ułożenia repertuaru. Pomiędzy „Carmen“ a... „Fatinicę“ wcisnąć premjerę nieznanego autora, to narazić ją na niezawodne kasowe fiasko. A przecież od dzisiejszej sceny ma się prawo wymagania pewnej opieki dla dramatu i zwłaszcza dla dramatu o tak szlachetnej przewodniej myśli, jak „Ocknienie“. Publiczność niestety na „Fatinicę“ i tak przyjdzie, a dwa dni z rzędu teatru zapełniać nie jest w stanie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.