I Sfinks przemówi.../„Spuścizna“, — Artura Schnitzlera

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł „Spuścizna“, — Artura Schnitzlera
Pochodzenie I Sfinks przemówi...
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Wydanie pośmiertne
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Dziennika Polskiego we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
„Spuścizna“, — Artura Schnitzlera.
„a powinniśmy być tylko dobrymi“

To mówi na zakończenie sztuki jedna z osób działających. Powinniśmy być — dobrymi — i to dobrymi bez zastrzeżeń, bez subtelności, ot tak, jak bywa dobra, prosta, poczciwa ludzka istota odnośnie do innych smutnych istot. Lecz nikt z owej rodziny profesora Lossatiego nie umiał być tak bezwzględnie, tak prosto, tak czysto — dobrym. Czy byli oni źli? Bynajmniej. Owszem, zdobyli się nawet na heroizm, na krok niesłychanie śmiały w pojęciu przeciętnych filistrów. Proszę osądzić! Syn ich, doktor Hugo, spada z konia i umiera. Przed skonaniem każe do domu sprowadzić swą kochankę, Toni, prostą, zwyczajną szwaczkę i swego nieprawego syna, Frania. I tych dwoje istot bezimiennych i wygnanych kodeksem ze świata ludzi uczciwych, konający oddaje w spuściźnie swoim rodzicom, instaluje ich swoją wolą przy domowem ognisku. Profesorstwo nie sprzeciwiają się temu, wolę syna wypełniają skrupulatnie — metresę i jej dziecko traktują jak najdelikatniej, aż do chwili, gdy dziecko umiera. I potem jeszcze — choć usuwają z domu ową Toni — jeszcze powodują się delikatnością ludzi dobrze wychowanych i czynią to oględnie. Więc ani ów pajac profesor, ani jego bierna małżonka, ani Lulu, ani Anni nie są źli. Oni są delikatni, wyrozumiali — ba... nawet stając chwilowo w sprzeczności z utartymi konwenansami, są bohaterscy! Lecz świat, ten nieubłagany świat, reprezentowany na scenie przez doktora Schmidta, a za sceną przez profesora Grubera, który przychodzi z powodu obecności nieprawego dziecka w domu Lossatich, zerwać z nimi stosunki, a po śmierci tegoż samego dziecka, przysyła na jego mogiłę... kwiaty — ten świat ludzi uczciwych, którzy mówią: to wypada, a tamto nie wypada, oddziaływa tak na owych niezłych Lossatich, iż oni nie umieją być dobrymi.
Żadne z nich, bo nawet i Frania, ta śliczna i miła dziewczyna, nie ma w swym głosie nut szczerych, w swym pocałunku ciepła serdecznego. Oni chcą — oni nie umieją. Tam wszystko wymierzone, jak wymierzona przez mamę Lossati bywa mąka na knedle albo cienkość ciasta na strudel. Jest jedna, jedyna tylko pomiędzy nimi szczerze dobra istota. To — Emma. Siwy włos zjawił się już na jej skroni. Ona lata całe spędziła w smutku i żałobie. I tę cierpienie uszlachetniło. Ona ze swych łez zaczerpnęła zrozumienie łez innych. Ona umie tak mówić do tych, którzy płaczą, jak pragnęłaby, żeby do niej mówiono.
I ta kobieta jedna umie powiedzieć Lossatim prawdę w oczy. Umie wykazać im, że kochają w dziecku nie istotę ludzką — ale niejako dalszy ciąg Huga — a to „wypełniamy wolę zmarłego“ — które ciągle mają na ustach — jest tylko pokryciem egoistycznych pobudek. To dziecko, snujące się po tym pokoju, w którym umarł ich syn — łagodzi ich nerwowy ból, wypełnia ich pustkę, zajmuje ich sobą i pozwala cierpieć. A nikt tam ani smucić się, ani cierpieć nie umie i nie lubi. Dziecko im jest potrzebne z egoizmu — kobietę tolerują. Zostawiają ją przy dziecku. Zjawia się wreszcie anioł moralności społecznej. Ten anioł ma piękną brodę, śliczny surdut, doktorski dyplom — jest uczciwy! — och! do jakiego stopnia! I kwiaty na dziecka grobie nie powiędły jeszcze, on już „kobietę“ z domu wygania. Precz!... tu są ludzie uczciwi, tu są tacy, którzy pochodzą z jednej sfery. Dzieci ślubne, kobiety, które się zaślubia, dziewczęta, nad któremi czuwają matki, które w wygodzie, w opiece, w dostatkach są tak cnotliwe, iż czekają cierpliwie przez dwa, trzy karnawały, aż je poprowadzi do ołtarza bogaty, piękny mąż.
— Czy mnie nie wolno było, wyrwać się z mej nędzy? — pyta Toni, której całą winą było to, że wracając z roboty, zmęczona, zdręczona, zziębnięta, zaczęła słuchać słodkich słów, jakie mówił do niej śliczny i dobry Hugo. Głupie dziewczę! Nie spekulowała na małżeństwo. Nie pytała o ślub. Powiedziała: „ślubuję ci wiarę i posłuszeństwo“ — bez wyrachowania, bez świadków bez aktów... Zato stróż moralności społecznej mówi jej: — idź precz!... i ci drudzy, których syn jest przyczyną jej moralnej śmierci — nie umieją oprzeć się, nie umieją powiedzieć jej „zostań! — nie przebaczamy ci, bo nie mamy ci nic do przebaczenia“.

Schnitzler w „Spuściznie“ jest tak silnym, tak potężnym ironistą, taką rękawicę rzuca całej społecznej budowie, iż wyszedłszy z teatru, widz aż czuje się przygnieciony, oszołomiony, tem, co usłyszał. A potęga tego wrażenia pochodzi właśnie stąd, iż Schnitzler nie wziął dla wykazania potworności i przewrotności czczego „wypada“ — ludzi złych — ale ludzi tak zwanych pozornie „dobrymi“ — szlachetnymi, ludzi, którzy cieszą się dobrą opinją u znajomych i w sklepach, gdzie płacą rzetelnie swoje rachunki.
Schnitzler genjalnymi i zdumiewająco drobnymi szczególikami rysuje tło i charaktery, a czyni to z taką precyzją, z takiem mistrzostwem, że po upływie pierwszego aktu znamy tak rodzinę Lossatich, jak gdybyśmy z nimi żyli lata całe. Bo to nie jest specjalnie rodzina niemiecka. Ten krzykliwy typ ojca rodziny, który się zamianował bogiem swego domu i napełnia ten dom skrzekiem swego głosu, skrzypieniem swych butów i hałasem swej napuszonej, płaskiej natury, ta matka rodząca, wychowująca bezmyślnie i grzebiąca we łzach swe dzieci, te dziewczęta, w których sercach budzi się coś i targa buntowniczo przeciw więzom fałszywej moralności, któremi je krępują, ci doktorzy, którzy „doszli“ — to wszystko ludzie jednacy, bez różnicy granic paszportowych i barw na sztandarach, wywieszanych w dniu illuminacji.
Stąd „Spuścizna“ ma wszędzie i zawsze powodzenie u myślącej publiczności. Każdy odczuć potrafi myśl w niej zawartą. Schnitzler jest jasnym w sposobie swego pisania. Wprowadzając tak ryzykowną rzecz w akcję, jak owo konanie Hugona na scenie przez długie półgodziny nie potrącił o melodramat i dał tem dowód olbrzymiej swej przewagi nad publicznością. W dalszych aktach rozkłada zaś tak w każdej scenie światła i cienie dialogu, tak rozmieszcza i uwypukla każdy rys znamienny charakteru danej osoby, iż nic nie zmarnowane, wszystko z obserwacji, która pisarz tak cudownie naprowadził, spożytkowane na korzyść sztuki. Widz odnosi wrażenie często bolesne, bo zdaje się czasem, iż słowa i czyny osób scenicznych cienkim skalpelem ryją w naszem sumieniu wyrzuty... wspomnienia... Być dobrymi! Kto z nas potrafi być „dobrym“ szczerze, poczciwie, serdecznie — bez egoizmu, bez myśli o sobie — kto?...

Nie znam sztuki trudniejszej do grania, jak ta piękna, rozumna, głęboka, sztuka Schnitzlera. Nie znam również większej przykrości, jak powiedzieć, że grano tę sztukę nie tak, jak grać należało. Nie jest to wina pana Pawlikowskiego, bo wiem, że p. Pawlikowski sztukę Schnitzlera wybornie odczuwa i rozumie każdy odcień jak najdokładniej. Dlaczego jednak niektórzy artyści nie byli w rolach, ale „obok“ nich — wyjaśnia okoliczność, iż ci artyści nie zgrani ze sobą — robią wrażenie orkiestry, która się rozlatuje.
Każdy gra inaczej i dla siebie, a w takiej sztuce, jak „Spuścizna“, gdzie wszystko polega na jednej pauzie, na owem milczeniu, wymowniejszem niż słowa, na spojrzeniu sobie w oczy — ów brak jedności czuć się daje więcej, niż w innej. Dlatego rozbierać gry poszczególnej nie będę. Wymienię tylko tych, którzy grali dobrze i ze zrozumieniem autora.
Przedewszystkiem — pan Adwentowicz. Ze swej ryzykownej roli umierającego Hugona, ten młody artysta zrobił arcydzieło uczucia i grozą przejmującego realizmu. Wystudjował agonję i oddał ją wspaniale. Rzadko spotyka się tak piękną, tak doskonałą robotę sceniczną.
W roli Frani wystąpiła panna Nałęcz. Do tej chwili nie miała pola wykazania swych zdolności. A zdolności panna Nałęcz ma i to duże i w szlachetnym stylu. Jej Frania, trochę za mało mająca gracji dziewczęcej w akcie pierwszym, zarysowała się w następnych aktach bardzo jasno, bardzo dodatnio i w opowiadaniu po powrocie od Toni miała panna Nałęcz dużo ślicznej rzewności i delikatnego kolorytu.
W akcie trzecim wybuch temperamentowy był umiejętnie wystopniowany i pozbawiony trywjalności — ostatnie słowa proste i bez afektacji. Pani Bednarzewska mogła być wyborną Toni, niepotrzebnie tylko przybrała ton szorstki. Zapewne chciała w ten sposób zaznaczyć trywjalność Toni, ale tak, jak czyniła to Schrottówna w Burgu, — wystarczyło. Ruch, akcent, dobrany szczęśliwie — to wszystko. Pani Bednarzewska wynagrodziła to jednak mimiczną grą w akcie trzecim. Rzadko zdarzało mi się spotkać na scenie tak wymowną, tak przejmującą grę twarzy, jaką miała pani Bednarzewska w owej chwili.
Do tej szczupłej liczby należy mi dodać jeszcze p. Hierowskiego, wybornego doktora Schmidta, pełnego siły i charakteru. Nastroju jednak nie było i być nie mogło. To już rzecz nieuchwytna i pomimo urządzenia sceny, które do najmniejszego drobiazgu było znakomicie obmyślone, pomimo reżyserji wybornej, pomimo starania i pracy ze strony artystów — Schnitzler pozostał niezrozumiałym i wiele jego genialnych pomysłów zostało — niestety — zatartych! Głównie nie umiano przeprowadzić owej pseudo­‑dobroci — która, jak fałszywy pieniądz — dzwoni w sztuce. Jest pewien ton, pewna nuta w głosie, to coś w gestach, które taką dobroć od prawdziwej odróżnia i ten ton przedewszystkiem uchwycić należało.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.