<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Krzywicki
Tytuł Idea
Pochodzenie Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891)
Wydawca G. Gebethner i Spółka, Br. Rymowicz
Data wyd. 1893
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków – Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IDEA.

Idea spała, zmęczona walką, w której uległa. Spokój jednak jaśniał na jej obliczu i pewność siebie. Ktokolwiek spojrzałby na nią, uwierzyłby w opowieści krążące o jej pochodzeniu wśród mistyków czynu. Niegdyś cały wszechświat był jednem żyjącem jestestwem, olbrzymim Biosem, który z upływem wieków rozpadł się na byty najrozmaitsze indywidualne, aż do zupełnie nieżywionych. Najlepsze jednako, bo najbardziej myślące i najbardziej buntownicze pierwiastki tego Biosu zbiegły się z sobą i w zjednoczeniu dały Idei życie.
A tymczasem pomiędzy ludźmi zapanowała cisza ponura i mroki zaległy nad światem, ku wielkiej uciesze niewielu. Jedni z nich rośli w brzuchy, inni tarzali się w nadmiarze użycia, jeszcze inni w bydlęcej bezmyślności, o której powiadali, że bez niej nie ma po śmierci zbawienia. Pośród ciemności, gdzieś w oddaleniu, zamajaczyło niekiedy światło czerwone i gasło znowu. Wtedy posiadaczom brzucha i wychwalaczom bezmyślności robiło się nieprzyjemnie, a na zapytanie dzieci swoich, co to za łuna, odpowiadali, że tam goreje ognisko nieszczęścia ludzkiego i człowieka, który puści się w drogę ku niemu, oczekuje los ćmy, latającej nad lampą. W ciemnościach tych tłoczyły się jeszcze tłumy a inne a liczne, bezmyślne od pracy nadmiernej, wynędzniałe od głodu, bojące się nawet przed sobą zdradzać się z niektóremi swojemi myślami. Pomiędzy nimi błąkało się podanie, że niegdyś żyła Idea, która głośno marzyła o szczęściu powszechnem i prowadziła ludzi ku owym światłom czerwonym, które są łuną od ogniska braterstwa wzajemnego. Zgładzono ją jednak ze świata. Teraz obawiano się nawet mówić o niej. Ludzie brzuchaci poznawali takich marzycieli o dawnej przeszłości po hardem obejściu i kłanianiu się nie dość pokornem, i jako złoczyńców usuwali ze świata.
Jedynie śmiech złych chochlików rozlegał się głośno wśród uczt jednych i głodu innych.

∗                         ∗

A Idea wciąż spała! Cień jej, przyzwyczajony do nieustającego ruchu, niecierpliwił się w tej bezczynności. Zrobił krok jeden, potem drugi i ze zdziwieniem ujrzał, że jest wolny. Odbiegł nieco dalej, jeszcze dalej, i wzięła go chęć pójścia samemu w ów świat ludzki, po którym niegdyś kroczył za Ideą. Zląkł się własnej śmiałości z początku, później nabrał odwagi. Oczy zaiskrzyły się blaskiem gorączkowym, na policzki wystąpił rumieniec suchotniczy, z gardła wydobywał się okrzyk chrapliwy i nieregularny: Naprzód! Z pajęczyny ulepił sztandar i na nim wypisał to hasło.
I poszedł krokiem nierównym w świat jęków ludzkich, tam gdzie Idea zawsze go wiodła.
W pośród mroków serca zadrgały. Nędzarze, przykuci do taczek troski codziennej, podnieśli głowę, przysłuchując się chciwie dolatującemu głosowi. Czyżby Idea żyła jeszcze? I hardziej spojrzeli na posiadaczy brzucha, którzy z nienawiścią i trwogą witali rozlegające się nawoływanie. Nawet chochliki nie wiedzieli, czy śmiać się dalej, czy smucić. Wszak Ideę trzymali na uwięzi. Skąd miałaby chodzić po świecie?
Ten i ów począł porzucać taczkę, którą ciągnął, i szedł na spotkanie dolatującego głosu. Zwolna dokoła mniemanej Idei tworzył się orszak coraz liczniejszy, a rumieniec suchotniczy udzielał się całemu zbiegowisku. Okrzyk: Naprzód, nie ustawał, a kiedy pytano się cienia, dokąd to iść należy, czynił kilka kroków w jednym kierunku, później zataczał się w innym. Niekiedy, gdy światło czerwone zamigotało, rzucał się gorączkowo ku niemu poprzez przepaści, tracił swój orszak w nurtach, sam ledwie wydostawał się, lecz niebawem nowe zastępy garnęły się do niego. Kiedy światło zagasło, błąkał się wraz z orszakiem i zarażał go zarazkiem suchotniczym.
Chochliki poznali, że to tylko cień Idei. Zwołali do zabawy dziatwę tłustych policzków i myśli ślimaczych i jęli rozniecać sztucznie światło czerwone tu i owdzie poprzez otchłanie. Wtedy cień Idei rzucał się w stronę, gdzie łuna występowała, a orszak jej życiem to przypłacał. Zarazem od niego suchotnicy snuli teorję takiego postępowania i miotanie się ku wszelkiemu światłu czerwonemu zwali szumnie syntezą, wszelkie zaś powątpiewanie o tem, czerstwością umysłu i poniewieraniem idei. Chochliki głośno przyklaskiwali tym mądrym wywodom orszaku suchotniczego.

∗                         ∗

Idea zbudziła się ze snu długiego. Poszła w świat, a krok jej był spokojny, wzrok pewny. Nie wydawała hałaśliwych okrzyków, nie lepiła sztandarów, a mimo to każdy czuł, kim jest ona i z czem przychodzi. Na padole płaczu i pracy rozniosła się wieść, że idzie prawdziwa Idea. Cień jej zadrżał: czy ma iść sam i dalej, czy wróci na swoje właściwe stanowisko, śmiałość go opuszczała, rumieńce zbiegały z policzków, okrzyk stawał się cichszym, tylko niektórzy z orszaku złorzeczyli prawdziwej Idei i jej spokojowi, a inni dowodzili, że jest ona przybłędą, bo nie zwraca się ku każdemu błędnemu ognikowi, rozżarzonemu przez chochlików.
Idea wciąż szła w kierunku, gdzie od czasu do czasu majaczyła łuna czerwona od ogniska braterstw a wzajemnego, nawet kiedy światło gasło i wszystko tonęło w powodzi mroków. Niekiedy po drodze otchłań otwierała paszczękę swoją. Idea wtedy zatrzymywała się, ten i ów z jej orszaku rzucał się w ziejącą przepaść, póki nie powstał most i inni po nim nie przeszli. Teraz znowu chochliki usiłowali w rozwścieczeniu zbłąkać ją na manowce, rozniecali ogniska, Idea wtedy przystawała na chwilę, rozglądała się i szła dawną drogą. Zastępy jej rosły, łuna od ogniska solidarności biła jaśniej. I cień zajął dawne miejsce i kroczył w spokoju za panią swoją. Tylko garstka zarażonych suchotników miotała się ku wszelkiemu światłu i nazywała takie podrygi bezmyślne pojmowaniem Idei, rozjaśniając zrozpaczone oblicza chochlików.

Warszawa.Ludwik Krzywicki.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Krzywicki.