In minus
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | In minus |
Podtytuł | Obrazek z bruku |
Pochodzenie | Wybór pism w X tomach Tom I |
Wydawca | nakładem autora |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Drukarnia „Wieku“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom I |
Indeks stron |
Uczony, chociaż nie głośny myśliciel. Jankiel Dawid Parasol dał się słyszeć ze zdaniem, że „życie to także kawałek licytacyi“. Paradoks ten zawsze przychodzi mi na myśl, ilekroć spojrzę na pana Damazego.
Gdyby kto chciał napisać dokładną biografię tego człowieka, musiałby, wzorem dziejopisarzów, podzielić ją na epoki, bo pan Damazy miał swoje czasy pasterskie, myśliwskie i koczownicze, chwile świetności i upadku... tryumfów i niepowodzeń.
Przyszedł na świat w pałacu, tak przynajmniej ów dom nazywano, byłem synem rodziców jaśnie wielmożnych, dziedzicem nazwiska, które szlachta uważała za piękne i fortuny, wedle zdania żydów, o wiele od nazwiska piękniejszej.
Życie witało go uśmiechem, choć on na równi z innymi śmiertelnikami płaczem je powitał...
To pierwsze odezwanie się człowieka jest bez zaprzeczenia najmądrzejsze...
Zaledwie odrósł od ziemi, wszyscy mu mówili, że jest paniczem i że z czasem wielkim panem zostanie. Na co spojrzał, to było jego. I pałac i park szeroki i pola i kwieciste łąki i rzeka i drzewa i lasy i kwiaty — jego; piękne pokoje, kosztowne ekwipaże, liczna służba — jego; co okiem mógł objąć — jego...
Takim wybrańcom losu wszystko się uśmiecha i nawet nauka zbliża się do nich z uprzejmością, dyskretnie.
Nie chwyta za kołnierz, jak pospolitą jednostkę, aby ją wrzucić w ogólny kocioł, kipiący łaciną i greczyzną — lecz wcieliwszy się w postać uperfumowanej guwernantki i pełnego dystynkcyi nauczyciela, usiłuje robić nad wybrańcem fortuny operacye bez bólu, z użyciem kokainy, lub gazu rozweselającego...
Jest wyjątkowo uprzejma, częstuje lingwistyką, jak cukierkami, rozwija nieistniejące talenta, dotyka przez rękawiczkę i napełnia głowę pacyenta ukradkiem, nie robiąc mu wcale subjekcyi. Galanteryę swoją posuwa tak daleko, że częstokroć ustępuje miejsca kucowi...
Tak się zachowywała i względem pana Damazego, a gdy na górnej jego wardze ukazał się czarny meszek, zwiastujący przyjście wąsów — podała rodzicom rachunek i zapłacona sowicie, cofnęła się z ukłonem.
Wąsy rosły, a w głowie młodzieńca już bez pomocy metrów, powstawały nowe pojęcia o tajemnicach życia i pięknościach przyrody...
Czasy sielankowo pasterskie, po których nastał niebawem okres myśliwski.
Kuc w kąt poszedł — pana Damazego dźwignął pyszny hunter anglik z krwi, kości i ognia; biegały za nim cetery, pointery, ogary z Francyi, charty z Wołoszczyzny.
Były pola piękne, knieje obszerne, towarzystwo doborowe.
W tym czasie mniej więcej jaśniewielmożni rodzice przenieśli się do lepszego życia, pozostawiwszy jedynakowi hypotekę dość czystą, las piękny i wolność bezwzględną.
Pan Damazy zaczął żyć samodzielnie, przyjął wesołego plenipotenta, który mu nie truł życia rachunkami i znalazł grono wesołych żydków, gotowych do najzabawniejszych tranzakcyj.
Tak się wszyscy w dobrach pana Damazego weselili, tak im było dobrze, że aż las z tej roskoszy wyłysiał, a pola perzem porosły.
Ucieszny jakiś człowieczyna, zwany komornikiem, coraz częściej zaglądał do pałacu, a raz posunął niedelikatność do tego stopnia, że sprzedał karetę, ośm cugantów i huntera. Jednocześnie żydzi zapragnęli zrobić z księgi hypotocznej „jednodniówkę“ i zabazgrali ją aforyzmami, pełnemi adwokackiego humoru.
Zdaje się, że wówczas pan Damazy po raz pierwszy w życiu wystosował do plenipotenta swego mowę poważną.
W pierwszej części oracyi dowiódł, że położenie jest głupie, w drugiej zapytał co czynić?
Wesoły plenipotent rozśmiał się i oświadczył, że bywają sytuacye o wiele głupsze i że ożenienie się z osobą zamożną jest na taki interes niezawodnem i wypraktykowanem lekarstwem.
Zaczęto szukać w aptece zwanej „Szczawnicą“ i znaleziono Bogu ducha winną istotę, cichą, rozmarzoną i słabowitą.
Oddała panu Damazemu dobre swoje serduszko, szczupłą rączkę i znaczne mienie, z silną wiarą, że za tak bagatelną cenę nabędzie ogrom szczęścia... Młodzi małżonkowie pojechali do Włoch, bo podobno pod tamtejszem niebem szczęście najbardziej smakuje...
Trzeba oddać sprawiedliwość panu Damazemu, że wątłej żoneczce swojej życia nie zatruł, marzeń jej nie rozwiał, złudzeń nie pozbawił. Owszem, kochał ją i wiernym w tej miłości pozostał aż do grobowej deski. Umarła szczęśliwa, z uśmiechem na ustach, pod włoskiem niebem, w trzy miesiące po ślubie...
Majątek zapisała mężowi.
I znowuż trzeba oddać panu Damazemu sprawiedliwość, że opłakiwał żonę prawdziwemi łzami, ale rozpacz i żal nie mogą trwać wiecznie. Strapionego wdowca pocieszał wesoły plenipotent, przyjaciele i gra... Z początku dla zabicia czasu, dla rozrywki, dla wrażeń, potem wyłącznie dla wrażeń, a wreszcie dla odzyskania tego co stracone...
Nie będziemy opisywali szczegółowo dalszego przebiegu wypadków. Rozwód z fortuną w takich okolicznościach odbywa się zwykle według jednej i tej samej procedury. Gotówka, potem kredyt w stopniu łatwym, trudniejszym, najtrudniejszym, a potem świat otwiera przed rozwiedzionym gościnne wrota na oścież i daje mu bezpłatnie piasek do kręcenia biczów, oraz pole do gonienia wiatru.
W życiu pana Damazego rozpoczął się okres koczowniczy.
Trafnie ktoś zauważył, że wyższość człowieka nad zwierzętami objawia się między innemi śmiechem.
Pan Damazy uśmiechał się do przyszłości. Z niewielkim zapasem pieniędzy, ale z nadzieją w sercu wszedł między ludzi, pewny, że źle mu nie będzie. Ma tyle stosunków, znajomości, przyjaciół!
Cóż majątek! wczoraj był, dziś go niema, przemijająca to rzecz; w przegranej sprawie z fortuną służy apelacya do pracy, o czem się człowiek dowiaduje zazwyczaj, gdy jest naczczo, a nie ma czem zaspokoić apetytu.
Panu Damazemu praca przyszła też na myśl, ma się rozumieć odpowiednia do urodzenia i pozycyi towarzyskiej. Ostatecznie robota nie hańbi, a stanowisko generalnego plenipotenta w magnackiej fortunie, mającego świetną pensyę, apartament i powóz do dyspozycyi — złe nie jest.
Starał się o nie pan Damazy; mieszkanie zajmował w pierwszorzędnym hotelu; ubierał się podług ostatniej mody, ale magnaci mieli już plenipotentów i żadna taka posada nie wakowała. Dawni przyjaciele zbywali pana Damazego ni tem, ni owem, zaczęli go nawet unikać.
Rządca hotelu domagał się uregulowania rachunku, taką samą piosnkę śpiewał krawiec i restaurator; istna zmowa pierwszorzędnych impertynentów.
W takiej sytuacyi najlepiej jest... splunąć i okazać pierwszorzędnym, że się o nich nie dba, że po za nimi są jeszcze na świecie sfery drugo, trzecio i dziesiątorzędne, może mniej błyszczące, ale tańsze, poczciwsze, dające to za kopiejki, co pierwszorzędni dziesiątkami rubli każą opłacać.
Trzeba przyzwać na pomoc zasady filozofii praktycznej i zapatrywać się na te rzeczy rozmaicie. Cóż jest właściwie hotel Europejski, jeżeli nie wielka i błyszcząca Dziekanka? i na odwrót, cóż jest Dziekanka? Jest to hotel Europejski, tylko trochę mniejszy i bardziej zakurzony.
Różnica jedynie w formie, treść ta sama: pokój i trochę gratów. Do tego przekonania doszedł pan Damazy stopniowo przez hotel Rzymski, Saski, Słowiański, aż w końcu na Dziekankę trafił. I myśli jego inny przybrały obrót, boć ostatecznie, czy się jest plenipotentem magnata, czy administratorem u dorobkiewicza, czy wreszcie rządcą u zwyczajnego szlachcica — zależność jednakowa, a różnica tylko w stopniu wynagrodzenia... Idzie głównie o czas; gdyby mu dano do wyboru: rządcostwo wielkich dóbr za rok, albo małego folwarczku natychmiast, wybrałby drugie, tem więcej, że owi lepsi od pierwszorzędnych poczciwcy, handlarze i restauratorowie, obsługujący publiczność za tanie pieniądze, ujawniają instynkta mniej delikatne i na ordynaryjnym papierze wypisują drobne, lecz gwałtowne rachunki.
A jak na nieszczęście, posady plenipotentów i rządców, dotknięte są szczególną epidemią: nie ma ich wcale... Możnaby mniemać, że karbowi, gumienni, parobcy i fornale w całym kraju tak zmądrzeli, że sami sobie dysponują i sami sobie wymyślają od pijaków, gałganów i łotrów.
Dziwne czasy!
Pan Damazy opuścił Dziekankę, przeniósł się na Stare Miasto, oraz poznał bardzo porządny zakład „Pod papugą“, w którym za dwanaście groszy można mieć porcyę flaków zdrowo przyrządzonych i chleba à discrètion. Dowiedział się również, że chcąc się rozgrzać i pocieszyć w strapieniu, niekoniecznie trzeba się udawać do miejsc, w których rozgrzewają się i pocieszają się panowie. Są cały dzień otwarte resursy dorożkarskie, gdzie towar dużo mocniejszy i tańszy.
Z rządcostwa zrezygnował, wziął się natomiast do pośredniczenia w interesach. To jest bardzo miły kawałek chleba i niewymagający nakładów. W przeciągu kilku godzin można zarobić pieniądze, większe, mniejsze, ale zawsze gotówką.
Czasem usłyszy się nieprzyjemność, czasem zapalczywy interesant chce za drzwi pośrednika wyrzucić, ale trudno... Każdy fach ma swoje nieprzyjemności. Nieraz najsławniejszy lekarz, co własną karetą jeździ, usłyszy grubą impertynencyę od wijącego się z bólu pacjenta i chowa to do kieszeni, nie pozując wcale na obrażonego.
Aby tylko były interesa, lecz nie wiele ich jakoś... Takie, które przychodzą do skutku, łapią żydzi, te zaś których żydzi nie łapią, nie udają się.
Są niby domy do zamiany na dobra ziemskie, ale zanim się dobra znajdą, domy idą na licytacyę; są do odstąpienia sumy hypoteczne, bardzo pewne, na szesnastym, siedmnastym numerze, ale amatorów na nie brak; są interesanci gotowi dać jakie quantum za wyrobienie posady — ale posad nie ma.
Czas fatalny!
Trafi się niekiedy jakiś drobiazg i wpadnie kilka rubli do ręki, lecz rzadko. Po największej części dzień za dniem przechodzi bezowocnie.
Próbował pan Damazy zbierać ogłoszenia do efemerycznych wydawnictw, ale świat kupiecki jest taki szkaradny, jak i inne światy — i nie ma poczucia delikatności, jaką należałoby okazywać ludziom lepszego urodzenia. Nie jeden kupiec odburknął niegrzecznie, a znalazł się i taki, co nawet przemówić nie raczył, lecz drzwi pokazał w milczeniu.
Przytem ujawniła się rzecz szczególna. Gdy się trafił interes, przy którym można było coś tytułem pośrednictwa zarobić, wnet oprócz pana Damazego, zjawiał się pan Michał, niegdyś posiadacz rozległych dóbr na Ukrainie, pan Kalikst, głośny swego czasu w kaliskiem, oraz niejaki Miecio, zwany „ludożercą“, gdyż sam o sobie mówił, że zjadł własną ciotkę, zarznąwszy ją poprzednio fałszowanym wekslem.
Pan Damazy tak daleko nie zaszedł, z sądami karnemi stosunków nie miał, ale jak mógł kogo zarwać na drobną pożyczkę, to zarwał, oszwabić delikatnie na komisie — oszwabił.
Faktem jest, że mu się te interesa sprzykrzyły, zwłaszcza od czasu, gdy jednemu z wyszeptanych młodzieńców ułatwił sprzedaż grobu familijnego.
Zdawało się panu Damazemu, że się w nim, w jego sercu, budzi jakiś dawno pogrzebany nieboszczyk i niepokój mu sprawia... Czasem przemknęło przed jego oczyma coś nikłego, niepochwytnego — cień matki, a czasem zdawało mu się znów, że widzi ogromną, kwiatami usianą łąkę, zupełnie taką samą, jak jego niegdyś własna...
W takich chwilach pan Damazy chodzi na róg, klnie pod wąsem i powiekami mruga, bo mu oczy wilgotnieją.
Koło starej poczty, gdzie Kozia uliczka wpada do Krakowskiego-Przedmieścia, niby Narew do Wisły, wprost skweru, na którym siedzą kucharki i lokaje, czekający na służbę, jest, jak wiadomo, cukiernia z werendą. Stałe to locum pana Damazego.
Zastać go można tam od wczesnego ranka. Siedzi nad szklanką herbaty, studyuje ogłoszenia w „Kuryerach“, a potem patrzy godzinami całemi na ruchliwą falę ludzi, czekając, ażali mu ona, niby rzeka wezbrana, jakiego okrucha nie przyniesie...
Ale zkąd?
Kto ma przynieść? Czy zadyszane szwaczki śpieszące do roboty, czy młodzież dźwigająca książki w tornistrach, czy ci urzędnicy, którzy dążą do biur?...
Próżno wodzi oczami, próżno szuka. Pochyla na tył głowy wypłowiały kapelusz, gryzie rączkę od laski, gryzie wąsy, gdyby mógł, sam siebieby zgryzł...
Niegdyś był to ładny mężczyzna, dziś zaledwie ślady urody tej pozostały. Włosy i wąsy mają barwę wypłowiałą, prawie popielatą, oczy są podkrążone, a na policzkach i na nosie rozciąga się siateczka drobnych nitek ciemno-czerwonych, siateczka bardzo gęsta, zdaleka wyglądająca, jak plama.
Alkohol w ten sposób ozdabia swoich czcicieli.
Pan Damazy patrzy na ruch uliczny, ściga ludzi wzrokiem, znajomych twarzy szuka, a patrzy tak, że aż w rodzaj snu hypnotycznego zapada.
Budzi go turkot. Omnibus hotelowy przywozi gości z kolei. Jakby poruszony niewidzialną sprężyną, pan Damazy zrywa się, biegnie, na przybyłych patrzy.
Cóżby dał za jednego nowicyusza z prowincyi, za niedołęgę, któremu mógłby usługi swe ofiarować!...
Gdzie niedołęgów dziś szukać? wszystko starzy bywalcy...
Wraca pod werendę i wpada w kontemplacyę...
Zbrzydło mu pośrednictwo, plunąłby na nie i został chętnie... ale czem?
Szwajcarem ot naprzykład w jakiem biurze... pyszności posada! na zimę zwłaszcza... siedzi się w cieple, chodzić nie potrzeba... aha, no albo ekonomem na wsi, ten urząd ma również swoje powaby, jest ruch, powietrze, chleb razowy i kwaśne mleko: ach, chleb razowy!...
Widzi się w marzeniu, już to jako spasły szwajcar, już jako zamaszysty ekonom, zdaje się, że mógłby ręką dotknąć te postacie... ale cóż to za metamorfoza!
Z ekonoma i ze szwajcara robią się motki konopne, a niewidzialna ręka sznur z nich kręci... Sznur, wyraźnie sznur, szary, mocny, z taką pętlicą na końcu, że się w nią akurat głowa zmieści...
Przebudził się, westchnął... i znowuż błądzi wzrokiem po ulicy...
Szanowny Jankiel Dawid Parasol ma słuszność, a paradoks jego głosi prawdę. Częstokroć życie ludzkie jest to tylko kawałek licytacyi... in minus.