<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł In pleno
Pochodzenie Zaszumiały pióra
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Zjednoczenia Młodzieży
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IN PLENO


Do małej izdebki na trzeciem piętrze wchodził powoli, pod naciskiem ciężaru. Niósł go w duszy, dźwigał w mózgu. Bezmierny ciężar nowej troski, nowych zawodów. Uginały się młode barki.
Machinalnie, zakręcił klucz w zamku i, jak był w mokrem palcie i zabłoconych kaloszach, usiadł ciężko przy stole zawalonym książkami. Czapkę z lampasem cisnął na ziemię, ręce zanurzył w ciemnych włosach. Twarz jego szczupła, blada, nasiąkła bólem, żal pełzał po rysach osiadając gęsto na czole i żłobiąc na niem posępne drogi. Ciemne źrenice utkwione w oknie, mieniły się stalowym błyskiem buntu, gorzały zlotem marzeń. Lecz jakiś ruch z ulicy, najlżejszy odgłos, wypędzał złote pyły z oczu Jurka. Jego dłonie zanurzały się głębiej w gęstwę włosów, twarz drgała nerwowo, i źrenice grzęzły w ponurej miedzi apatji.
Wicher jesienny, wtłaczając się przez szpary w oknie, hulał po studenckiej norce. Wązkie żelazne łóżko, umywalnia na trójnogu, półka pełna książek, i stół założony tomami — całe umeblowanie. Na umywalni zbite lusterko, obok na stołku maszynka „Prymus“ i butelka spirytusu. Na stole wśród stosu książek, zeszytów, mnóstwa notatek, lodowaciała w szklance niedopita czarna kawa, leżała paczka z cukrem i sucha bułka.
Praca i mozół miały tu swoją filję. I miłość.
Na stole świecił gracik, różny od surowych paragrafów. Ładna, zielona ramka z jasną plamą dziewczęcej fotografji pod szkłem, ozdobiona wiązanką zeschłego wrzosu. Zabytki wakacyjne, słodkie wspomnienia wędrówek z nią po lasach, zbierania kwiatów, cichych rozmów. Tyle nadzieji nosiło młode serce pod studenckim mundurem, pragnienie mozolnej pracy, byle prędzej do końca.
— „Już nie wiele, już tylko rok“ — powtarzały usta Jurka, a oczy biegły daleko, po za mury i baszty wielkiego grodu, do cichej wsi polskiej, do białego dworu — do niej.
— „Już nie wiele, już tylko rok“ — mówiły usta dziewczęce i myśl gnała w potężne mury miasta, w ciasny „piereułok“ na trzecie piętro — do niego.
Ale czarny ptak niedoli załopotał skrzydłami, ostre szpony wpił w brzemienną pracę i rwał ją bezwzględnie.
Audytorja puste! Fatum powtarza się, czy na długo?...
Jurek tarł blade czoło, nadzieja ulatywała, rozpacz szła do niego ponura, jak deszczowa noc.
— Znowu strata czasu, może całe półrocze?...
Boże!... — jęknął załamując ręce.
Zwrócił jego uwagę szelest między papierami, spojrzał z pod palców splecionych na czole.
Ze stosów bibuły wyglądała szara kulka, jak wełniany kłębuszek. Małe oczka czarne, niby dżety, spoglądały bystro, wcale nie przestraszone. Sterczące wąsy przy mordce poruszały się komicznym ruchem, uszka strzygły zapamiętale.
Jurek wzruszył ramionami, zły zacisnął mocniej ręce na czole. Nie zabawiała go dziś jego ulubiona towarzyszka samotności. Przeciwnie, zirytowała. Ale mysz śmiało posunęła się naprzód. Oczka szukały żeru, wreszcie dopadła do bułki i zaczęła w nią skrobać ząbkami.
Jurek siedział pogrążony w myślach. Godziny mijały. Krótki dzień jesienny zwolna zasypiał. Zdawało się, że powietrze wchłania w siebie i roztapia popiół. Szare macki przedwieczorne rozłaziły się po dachach, omaszczały mury. Nagle do izdebki wpłynął głuchy bas dzwonu. Zakołatał, obił o ściany i poszedł dalej, wywołując echa. Za nim runęły barytonem inne dzwony, podnosząc i zniżając głos — od pianissima do ostrego staccata. Rozbrzmiały wieczorne hymny, szedł metaliczny śpiew co raz donośniej, dźwiękliwiej. Soprany, tenory, alty zlały się w bezmiar tonów, w nieskończony spiżowy huk.
Jurek podniósł głowę, słuchał z natężeniem, jakby pierwszy raz.
— Sobory grają — szepnął.
Odjął ręce od czoła i rzucił je na stół.
— Wieczna pieśń tęsknoty — dla mnie — rzekł ze smutkiem.
Zmrużył oczy i w duszy mu zadźwięczał świergot sygnaturki w rodzinnym kościółku, zapachniały mu lipy kwitnące, w oczach mignęły kobierce kłosów i chabrów. Ujrzał w wyobraźni swą ukochaną dziewczynę, i żal wznowiony ścisnął mu serce.
— Napiszę do niej.
Schylił się nad ćwiartką papieru. Dzwony jęczały w szarzyźnie wieczoru. Jurkowi zdawało się, że to potwór straszliwy ryczy, trzyma go w szponach, wydziera mu życie i nie puszcza. Zaczął pisać, rozmowa z ukochaną pochłonęła go, upajał się.
W tem na list spadła gałązka wrzosu, suche drobniusie kwiatki prysnęły rozsypane. Za ramkę skoczyła wystraszona mysz. Jurek jak wściekły porwał zwierzątko i cisnął na podłogę. Żałośnie pisnęła. Zabolało go to; prędko wstał i pół żywą mysz odchuchiwał w dłoni. Przecie to jego towarzyszka, współlokatorka, powiernica jego tęsknot. Ułożył ją wygodnie w pudełku po gilzach, i nasypał okruszyn z bułki. Ale czarne oczka spoglądały na niego nieufnie, nóżki zrywały się do ucieczki. Jurek umieścił wrzos na ramce i znowu pisał do ukochanej. Przerwał mu stukot drzwi i wołanie kolegów. Otworzył im niechętnie.
— Audytorja puste!... strajk!... nie idziemy na wykłady!... — mówili wchodząc.
Jurek zachwiał się.
— Jakto postanowione?....
— Tak, nie można inaczej; wyrok zapadł.
— Które wydziały? — jęknął.
— Wszystkie! In pleno!
— Więc półrocze stracone, semestru nie zaliczą?
— To trudno, gdzie drzewa rąbią, wióry lecą; ten strajk to nasza konieczność.
— Dawniej dwa lata, teraz znowu — rzekł jeden z kolegów złamanym głosem.
Jurek milczał.
— Filologja w audytorjach — rzekł któryś.
— A prawo?... medycyna?...
— Strajkują! In pleno!... In pleno!
Studenci rozgościli się w izdebce Jurka, twarze były poważne. Tylko paru miało buńczuczne miny i czapki na bakier.
Ci strajkowali z zamiłowaniem, nie patrząc w przyszłość, nie pragnąc nauki:
Jurek nieznacznie przykrył kajetem fotografję ukochanej, rozsypany wrzos zgarnął do portfelu. Bał się żartów, nazywano go już romantykiem.
Siedział wśród gwaru kolegów, mówił z nimi, ale zgryzota zaćmiła mu wzrok. Widział w myśli starych rodziców, zgnębionych wieścią z uniwersytetu, widział zbolałą nad jego listem, swoją dziewczynę.
Widział nową pustkę przed sobą i nieubłaganą konieczność, jakiej musiał ulec dla zasady.
Ginęły siły w tych zapasach, rwała się energja. Duch upadał i wiara w lepszą przyszłość. Ale musieli kołatać o własne prawa, to było już obowiązkiem.
Nad tą garstką młodych serc, bujnych umysłów, nad tą wiązanką pięknych myśli, ideowych pragnień i zapału, rozsnuł skrzydła czarny ptak Niedoli; solidarność wiązała mu lotki.
In Pleno!...
Po własnej krzywdzie i krzywdzie swych najdroższych musieli deptać, dla dobra ogółu, dla przyszłych pokoleń.
Czy ta wielka ofiara zdoła wyplenić grasujące w audytorjach — Fatum?...
Umilkły dzwony, tylko echo niosło się jękliwie ponad wieżyce grodu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.