<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Nenufar
Pochodzenie Zaszumiały pióra
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Zjednoczenia Młodzieży
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
NENUFAR
(NOWELA)


Dotąd ją widzę w marzeniach swych w oczach, tęskniących za nią.
Była biała i smukła. Niosła w sobie słodycz; przed nią szedł czar niesłychany, z a nią postępował urok.
Owiewała ją cicha melancholja. Ujrzałem ją pierwszy raz podczas wakacji. Byłem daleki od marzeń erotycznych, pomimo dwudziestu lat i żywego temperamentu.
Huczały mi w głowie nauki, nowe ich zdobycze nęciły żywy umysł. Rój pomysłów, którymi, zdawało mi się, świat zwalę, ludzkość całą na nowe wprowadzę gościńce, zdobędę taki obszar wiedzy, która już absolutną być musi.
Myśli uderzały mi o mózg z siłą taranów, czułem ich dotknięcie i pragnąłem wydobywać je z głowy energiczną mocą tworzenia.
Czynów, czynów chciałem!
Przyjechawszy do kolegi na wieś, prosto z ławy uniwersyteckiej, błądziłem wśród bujnej natury pól i lasów. Nurzałem się w rozkwitłych łąkach, wśród zbóż dojrzewających i umacniałem swe ideały duchowe.
Było ich takie mnóstwo, że ogromem równały się z naturą. I tak żyłem: ideały i przyroda — to mi wystarczało.
Raz, w ciche, trochę parne popołudnie, zaszedłem w swej wędrówce dalej, niż zwykle. Minąłem znajomy mi tęgi las przepysznych kolosów, gdzie każde drzewo zdawało się osobno żyć, nie tylko materją, lecz i duchem, tworzyć swój świat odrębny i swój myślokrąg. Las ten to była jedna dynastja, płodna w silne tworzywa jędrnych istnień drzewnych. Była to rodzina wielka i zgodna, potężny gmach społecznego ustroju przyrody. I niosła w górę dumny poszum swych koron niebosiężnych, swój hymn wiekuistej chwały dla Stwórcy.
To nie był bór, to był raczej wszechmocny sejm augurów drzewnych, stojących jak opoka niezwalczona, z taką mocą, z taką imponującą siłą, że zdawało się, ziemia nie wytrzyma i ugnie się pod ich ciężarem.
Kochałem ten bór!
Przy końcu jego drzewa rozbiegały się pojedynczo, jakby warta czuwająca na straży, jakby pikiety przed główną armją. Tu i tam stały masztowe sosny, powleczone od dołu złoto-różową, błyszczącą korą. Dęby przysadziste rozgałęziały szeroko swe mocarne konary. Zaczynały się łąki wilgotne, porosłe soczystą roślinnością.
Zamyślony, minąłem samotne drzewa i, brodząc po kolana w mięsistej trawie, szedłem naprzód. Nogi mi grzęzły, miejscami woda chlupotała pod stopami. Ale upajał mnie rzeźwy zapach kwiatów i wód, których jednak nie widziałem. Pomimo to prąd powietrza był wilgotny i odrębny, znamionujący blizkość dużej wody. Zaciekawiony, szedłem coraz śpieszniej.
Opodal, na wzgórku, widniała jakaś zielona, gęsta, jednolita masa, jak winnice nadreńskie, wysokie i smukłe.
To chmiel na drutach rozpięty. Warkocze jego pędów, bujne w szorstkie liście, grube od dołu, wyrastały ze wzgórków, jakby każdy pęd, rosnąc, unosił za sobą ziemię. Im wyżej się wspinały te zielone warkocze, tem były szczuplejsze, bardziej wiotkie, aż u szczytu kończyły się wąsem delikatnym, zakręconym, zdobnym w drobne listki i odroślą.
Pochyłe, mocne słupy podtrzymywały sieć drutów, niby olbrzymy, które rozpięły przed światem festony zielonych girland. Smukłe kolumny potężnych łodyg obsypywały pęki siwego chmielu. Sute grona, szyszki szaro-zielone zwisały gęsto, szeleszcząc łagodnym szmerem.
Zachwycony tym nowym widokiem, wbiegłem do środka plantacji. Otworzyły się przademną wąskie, długie tunele zieleni, szmer się zwiększył, miałem wrażenie, że dokoła mnie szeleszczą jedwabie. Patrzałem w górę.
Co za wspaniałość wzrostu! A wszystkie te wieże zielone stoją proste, strzeliste. Jakieś jakby dumne, dziwnie wyniosłe, zarozumiałe.
„Ale z czego?“ — pomyślałem sobie.
Wszak to nie drzewa, które stoją o własnych siłach, bez oparcia i podpory. Tu już nie natura stwarza piękno, lecz pomoc ludzka.
I ogarnęła mię litość.
Coby się z wami stało, wspaniałe pędy chmielowe, gdyby nie druty, które was dźwigają w górę, które nadają wam taki pomnikowy wygląd. Drutom winneście wdzięczność. Gdyby nie ta sieć żelazna, pełzałybyście po ziemi, skotłowane w jeden nieprzebity gąszcz. Wasze szorstkie łodygi gryzłyby się z sobą żarłocznie, a bez ratunku. Miażdżyłby was deszcz, pył ziemny zamulałby wasze liście, wasze srebrne szyszki gniłyby, jak pospolity chwast. Więc wasza chwała i uroda to zasługa ludzi, kultury. Nie macie się czem pysznić. A jednak nie, to prawda! Ludzie się tylko na was poznali i dlatego was podnieśli z ziemi, dla swego pożytku i dla wygody. Ale zasługa jest wasza, że potrafiłyście zmusić ludzi do nadania wam piękności i znaczenia.
Zasługa jest, ale nie może być chwały, bo jednak bez opieki, którą — wyzwałyście, jesteście... zielskiem.
A dęby wielmożne, a sosny, buki, klony przeogromne, nawet zalotne, wiotkie brzozy żyją samowładnie, nie żebrząc opieki, i same przez się urodziwe.
Więc to natura, im chwała i cześć!
Rozmyślałem, nurzając się w alejach z chmielu. Nademną błękitniał wąski pasek nieba. Cała plantacja pocięta była na takie wysokie i niezmiernie długie korytarze, niby halle spacerowe, niby tajemnicze przesmyki kapłanów wśród murów klasztornych. Zaczęło mię to męczyć. Nigdzie odpoczynku dla zdumionych oczu, wszędzie ciasne, równe zaułki.
Zniecierpliwiłem się tem bardziej, że słońce spadało coraz niżej, a ogniste jego blaski grały różnobarwnemi plamami na liściach kolumnad chmielowych, mieniąc się na nich, jak na szkłach witraży w mrocznej świątyni. Drażniły mię te bogate kolory słoneczne i drażnił, niepokoił coraz silniejszy zapach wód, niby surowe tchnienie bliskich jezior.
Zacząłem się szarpać, szukając najkrótszej drogi wyjścia z labiryntu plantacji. Ale na wszystkie strony ciągnęły się niebotyczne wąwozy, zda się bez końca.
Ogarnął mnie gniew. Doznałem przykrego wrażenia ciasnoty, poczułem się, jak w więzieniu. Żądza przestrzeni, powietrza owładnęła mną gwałtownie.
Na wolność! na wolność! Pędem puściłem się środkiem jednej alei, zacinając zęby z wściekłości, bo szerokie łapy chmielu, szorstkie macki jego wąsów łapały mnie, jakby zatrzymując. Rzucały mi się na szyję, biły w twarz, czepiały się ubrania. Nieprzyjemne, twarde, niby szczeciną powleczone ramiona chmiel ciskał za mną i przedemną. Czy mię tu chciano zdławić, czy zatrzymać przemocą, nie wiem, bo biegłem jak szalony, uciekałem z rozmysłem, gnany żywiołowem pragnieniem swobody, strachem zabobonnym, którym mnie natchnęły te olbrzymie pnącze, zagradzające mi drogę.
Zwyciężałem jednego tytana za drugim, z rozkoszą widząc, jak opadały im zaborcze ramiona i jak te potwory usuwały się za mnie pokonane.
Gdy dopadłem krańca chmielami, okrzyk bezwiedny wyrwał się z mych piersi. Okrzyk triumfu z ocalenia, ale i zarazem jakby wstydu, że uciekałem. To był krzyk dezertera, gdy się poczuł wolnym, lecz... zhańbionym.
Uległem wrażeniu, jak dzieciak, zmykając przed naturą.
Nie miałem już czasu na urąganie sobie, bo nowy, zupełnie niespodziewany widok przykuł mój wzrok. Stałem, jak ogłuszony, bez słów, tylko z wyjątkowem w rażeniem zachwytu.
Przedemną leżały stawy.
Wielkie lustra kryształowych tafli wód. Przestrzeń wodna! Jak okiem sięgnąć, ciągnęły się stawy i stawy. Przecinały je groble, otulone w zwoje srebrno-zielonych wierzb, niskich, karłowatych. Wężowymi skrętam i biegły te zielone wały wskroś wód, haftując bogato gładką toń stawów. Tu i ówdzie rosły kępy wysokiej rogoziny, zdobnej w twarde, długie, bronzowe kity. Niektóre groble mieniły się w słońcu błękitem niezapominajek lub czerwonością kwitnących szczawiów, albo płową barwą traw suchych i sitowia.
Krzyk unosił się nad wodami. Kwiliły czajki i białe zwinne mewy. Piszczały kuliki; gęg kaczek wpadał hałaśliwie w cichy, jednostajny bełkot fal, bijących w groble. Woń szła odurzająca, ale zdrowa jakaś, pełna rzeźwości, woń tataraku i głębin wodnych.
Czerwone refleksy zachodzącego słońca kładły na fale złotolite makaty, dziergały je w drogocenne rzuty klejnotów. Niebo kąpało się w spokojnej toni, krasząc ją sobą, a ona odbijała w swej tafli niebieskie ciała i wysmukłe pasma promieni, idących na nią z świetlistego majestatu króla niebios i przestworzy — słońca.
Schodziłem powoli z pagórka chmielowego, mając oczy utkwione w stawach. Po pierwszym zachwycie, duszę moją opanowała bezmierna tęsknota. Szelest wody, monotonny a rzewny, potęgował ją. Śmiganie białych skrzydeł mew nanosiło do serca roje pragnień niepojętych. Tyle melodji grało w mej duszy, tyle pieśni duch mój wznosił, jakbym zbliżał się do ołtarza, gdzie ofiarę odprawia sam Bóg. Uniesiony byłem w zaświaty i wstąpiłem na pierwszą groblę, z podniosłem uczuciem wdzięczności dla natury, że daje ludziom takie oto chwile błogosławione, brzemienne w słodkie upojenia.
Szedłem, jak lunatyk, po wąskim przesmyku wśród wód. Szemrało, bełkotało, gwarzyło coś dokoła. Fale szeptały z sobą, może odmawiały wieczorne psalmy?...
Błyszczące łątki, krwawe przy zachodzie słońca, tańczyły nad wodą, bzykając z cicha, razem z komarami, do wtóru rozgwarzonej toni. Często rzucały się ryby, mącąc na chwilę pogodę wodną, kola tęczowe rozchodziły się szeroko i plusk wzrastał. Otaczały mnie różowe głębiny stawów, pod stopami miałem wieńce poplątanych traw i niezapominajek, które teraz były różowe, rubinami rosy świecące. Niska, siwa wierzbina sięgała mi do pasa, nie tamując widoku.
Zatrzymałem się i posłałem oczy w dał, śladem lśniących nurtów. I nagłe... zdumiałem się.
Z prawej strony, na grobli, przedzielającej dwa stawy-jeziora, w otoczeniu trzcin i kwiatów, szła wolno biała, smukła postać niewieścia. Cicho sunęła i równo, z rękoma zwieszonemi i głową jakby sennie pochyloną na piersi. Szła powiewnie, cała przeróżowiona zachodem, dziwnie tęskna w ruchach, dziwnie harmonijna.
Sama melodja.
Szła, jak muzyka, cudna, jak pieśń.
Tuż obok, jej śladem przy grobli płynęło małe stadko perkozów. Białe, jak perła, żaboty ptaków, dumne głowy z nastrzępionymi czubami odbijały się wypukło na tle różowej fali i były niby orszakiem paziów zaczarowanej królewny.
Zdawało mi się, że śnię. Że wrażenia, jakie odczuwałem pod wpływem przyrody, skrystalizowało się oto w obraz fantastyczny, nie mający nic wspólnego z realnością. Że to nie żywa istota idzie tam, przeprowadzona przez ptaki wodne, tylko jakaś fantasmagarja, wizja, wywołana nerwami.
Byłem najpewniejszy, że to złuda, ale oczu nie przecierałem, bo złuda była piękna, obraz pełen kolorytu i niesłychanej plastyki. Zadziwiał mię tylko ruch tej białej postaci, ciągle idącej naprzód, a także kwilenie perkozów. „O ile to tylko fatamorgana wzrokowa, to postać powinna stać w miejscu“ — myślałem.
Ale prędko przestałem analizować i, pochłonięty widokiem, oddałem się cały urokowi widziadła.
Chciałbym w owej godzinie przeżyć całe życie, tak było mi błogo i tak nieziemsko.
A oto słońce zgasło. Siwy mrok padł na wody, omaszczając je ołowiem.
Wizja znikła.
Na załamie grobli, gdzie rosły gęste wierzby, rozpłynął się mój sen.
Taki żal zdusił mi serce, taka głusza zapanowała w niem, że stałem, jak omdlały, z poczuciem dotkliwej krzywdy. Znikła! Może to była goplana wodna, może syrena, czy wieszczka fal. Roztopiła się jednocześnie z ostatnią zorzą słońca. Więc to może boginka dnia, czy zwiastunka wieczoru dla wodnych roztoczy?...
Już tęskniłem za nią.
Ciężkimi krokami ruszyłem naprzód, z myślą pójścia na ową groblę, w te gąszcze wierzbowe, gdzie ona znikła.
Ona... ta biała.
Ten mój Nenufar tajemniczy.
Mój! Tak, bo jeśli jest żywą istotą, to jest już moją; mam ją w swej duszy; jeśli była wizją, to jest również moją, bo duch mój ją wywołał.
Egzaltacja mię unosiła.
Nagły chrzęst piór ptasich zbudził mię do rzeczywistości. Ujrzałem tuż przed sobą wysmukłe perkozy. Wyszły z wody, otrzepując się z niej skrzydłami, i na swych płetwach, kołysząc się, wstępowały prędko na groblę.
Ach! otóż i ona! Mój Nenufar!...
Wysunęła się z za srebrnej wierzby i... ujrzałem ją tuż przed sobą.
Więc nie wizja, ale... bajeczna rzeczywistość.
Stanęła trochę przerażona.
Oczy jej tęskne, przeźrocze, w wszechświat jakby patrzące, a śliczne, pełne wyrazu, spoczęły na mnie zdumione. W białej, długiej, lnianej sukni, luźnej i bez żadnej ozdoby, wyglądała posągowo. Ciemne, miękkie włosy, rozsypane swobodnie, związywała na karku długa łodyga lilji wodnej, zakończona stulonym kwiatem. W opuszczonych rękach, delikatnych, jak piersi perkozów, trzymała dużą więź tych samych lilji, ciągnąc łodygi po trawie.
Drobny, bardzo szczupły owal twarzy, niby z płatka nenufaru wycięty, okalały luźne pasma włosów, które, spływając po bokach czoła, nie mąciły wytwornego rysunku cienkich brwi, jakby pendzlem artystycznym nakreślonych. Rysy wykwintne, subtelne, zakończały soczyste usta, koralem lśniące.
Była nieuchwytna jakaś, czy z mgły utkana, czy stworzona z odłamku obłoków.
Otaczały ją siwe stawy i otaczał blask. Towarzyszyły jej perkozy i towarzyszką jej była harmonja przedziwna. Stała tak, bez słów, w melodyjnym rytmie zawarta. Stała prześliczna, jak jedna nuta pieśni z epopei, jak jedna strofa poezji anielskich.
Stała czysta, jasna, boska i niepokalana.
Moja... Victoria regia.
Nie wiem już, co do niej mówiłem. Tylko pamiętam, że, gdym sięgnął do jej ręki, cofnęła się z przestrachem, zaś perkozy z wrzaskiem rzuciły się na mnie.
Ona przemówiła do ptaków łagodnie, dotykała dłonią dumnych głów, a uśmiech dobrotliwy rozchylił jej wargi delikatne jak stokrocie.
Czułem, że wdzięk, bijący od niej, otumania mnie, że mózg mi rozsadza natchnienie tak szczytne, jakbym był wieszczem i chłonął do swej duszy twórczość genjalną.
Krótka chwila, ale upoista.
Moja wieszczka skinęła mi głową i wolno odeszła, błyszcząc na ciemnej grobli, wśród masowych wód, bielą swej szlachetnej postaci.
Nie śmiałem iść za nią.
Tylko znowu ją podziwiałem.
Księżyc wypłynął z poza chmielami i cisnął na stawy roztopione opale i perły. Rosa na groblach świeciła brylantami, wody w poświacie miesiąca stężały; były nieruchome, niby tafle lodu. Na szybach ich ślizgały się białe pasma mgieł.
Ona szła prosta, klasyczna, niezmącona w linjach. Widok stał się nieco borealny, przetkany srebrzystością, pełen cieni i białych motów mgieł, jak zaspy śnieżne.
Nad ranem dopiero powróciłem do domu. Lecz w południe znowu błądziłem po groblach wśród stawów. I... spotkałem ją. Samotną, jedynie w towarzystwie ptaków. Mewy krążyły nad jej głową, a ona rzucała im ciasto.
Powitałem ją uśmiechem, wręczając duży pęk traw i kwiecia. Przyjęła radośnie ten mój skromny dar i, usiadłszy, zaczęła wić wieniec.
Milczeliśmy. Nie umiałem do niej mówić. Spytałem wreszcie nieśmiało:
— Dlaczego pani taka samotna?
I było mi przykro, że tak głupie zadałem pytanie; jakbym się pytał syreny, dlaczego przebywa w morzu?
Ona odrzekła tylko:
— Kocham swoje stawy.
— Gdzie pani mieszka?
Znowu się zarumieniłem ze swej głupoty. Pytanie w rzeczy samej było logiczne, lecz... dziwnie do niej nie dopasowane.
— Błazen jesteś! spytaj ją jeszcze o paszport — wymyślałem sobie w duchu.
Ona odrzekła ze słodyczą:
— Tu mieszkam, wśród wód.
— I nie tęskni pani do ludzi?
Byłem pewien, że odpowie z patosem: „kocham naturę“. Tak mi podszepnął jakiś szatan złośliwy. Ale zawiódł się, bo ona tylko pokręciła swoją malowniczą główką i rzekła całkiem naturalnie:
— Nie.
Zapatrzyłem się w nią bezpamiętnie. Porywała mnie ciszą i łagodnością dziecka. Ona nie zwracała na mnie uwagi. Plotła wieniec i przemawiała do perkozów, które stały dokoła niej, jak cerbery, patrząc na mnie wrogo i groźnie.
Był to nowy, zupełnie charakterystyczny widok. Jakkolwiek mojej boginki nie uważałem już za nadprzyrodzoną istotę, lecz pomimo to miała ona w sobie coś znamiennego, co ją raczej zbliżało do bajki, niż do realności. To była dziewica, ale dziewica-myt, zawierająca w sobie samą tajemniczość, pozazmysłowość. Owiewało ją jakieś misterjum, że zdawała się nie mieć dała, tylko promień jasny, natchniony duchem. I posiadała moc dziwną w głosie, w spojrzeniu i w każdym ruchu. Tę moc wyłączną, którą przedwiekowe czarownice-syreny wabiły ludzi, wprowadzając ich na manowce, którym zdołał oprzeć się tylko Odys z Itaki.
Ona, ta moja Syrena, mała właśnie ten czar. Ale ja nie byłem nań głuchy. Nie zalepiałem swych uszu „woskiem miodnego plastru“, nie przywiązałem się do masztu. Przeciwnie, siedziałem u jej stóp, pochłaniając z chciwością urok, płynący od niej.
Rozmowa nasza swobodniejszą się stała. Pytałem ją o poranki i wieczory letnie nad stawami, pytałem o pomruk fal i szmer traw na grobli.
A ona mi mówiła radośnie, że kwiaty i trawy modlą się do Stwórcy.
— O co się modlą? — spytałem.
— O nieśmiertelność, miłość i piękno — odrzekła.
— A o czem gwarzą wody?
— Wody to są zebrane łzy ziemi; spływają z jej oczu, z jej lic do źródeł zapomnienia, szczęścia lub niedoli. Z nich tworzą się jeziora, hej! morza całe, oceany. Jedne są raźne, wesołe i piękne, bo zebrały się w nich dobre łzy — łzy, wylane ze szczęścia, łzy rozczulenia i upojenia. Ale inne jeziora bywają ponure, smutne i czarne, bo w nich są łzy ziemi zawiedzionej, łzy tęsknoty, żalu, okrutnego bólu. Och! woda w takich jeziorach jest gorzka, wiecznie jęczy i tłucze się o brzeg, bo łzy w nich palą, łzy dręczą.
Słuchałem jej słów, jakby natchnionych. Mówiła naturalnie, bez patosu, patrząc na wodę. Nie mogłem od niej oczu oderwać. Pochylony do niej lekko, jakby w obawie, by nie spłoszyć jej spokoju, szepnąłem:
— Jakie są łzy... w tych oto pani stawach zawarte?
Drgnęła i nieco przybladła. Westchnienie uniosło jej piersi białe i drobne, jak stulone kielichy nenufarów.
— Tu są... różne łzy — odszepnęła. — Ten staw Wielki, zamyka w sobie łzy żalu i goryczy mojej ziemi, gdy ją... sprzedawano.
Ostatnie słowo powiedziała z takim bólem, że się w strząsnąłem.
Ona szeptała dalej, ożywiając się. A wszystko dokoła, i ja i perkozy, słuchaliśmy w skupieniu.
— Tu, do Wielkiego — mówiła — łzy ciekły strumieniem. Ziemia płakała, jej łono szloch rozrywał, szloch bolesny, bo ją ćwiartowano, bo deptali ją obcy ludzie, bo synowie, na niej wyrośli, przez nią wykarmieni, handlowali teraz matką, jak... łachmanem. Pokrajano ją, tę naszą świętą żywicielkę; słyszała targi, słyszała brzęk złota, którem za nią płacono, a nie widziała tęsknoty, ani żalu, ani łez w oczach tych, co ją sponiewierali, marnotrawnych synów.
I ziemia płakała, strasznie płakała. Z tych łez ciężarnych bólem powstał ten — Wielki. I dlatego on zawsze taki smutny, fale ma duże, ciemne nurty, żałobny jest. Czasem słońce go okrasi; wtedy płonie purpurą, krwawi się, a łzy rzęsiste drgają na jego powierzchni. To wielka cysterna niedoli ziemi, jej łzawnica. A jaki on często jest straszny! jaki ponury! Toń jego czernieje, burzy się, grzmi i rośnie w górę, prawie groble zalewa. Sroży się i buntuje i przeklina.
Łzy go pieką, to jest przypomnienie przygód; to są treny żałobne ziemi kochanej. A łzy z niej spływają do tej Wielkiej urny, by rodzić nowy, niewygasły żal.
Usta mówiącej zadrżały, na powiekach osiadła rosa, lekkie cienie przebiegały po ślicznych pastelowych policzkach. W zruszenie owładnęło ją silne.
Po chwili rzekła wprost do mnie:
— Pan się pyta, o czem gwarzą wody? One gwarzą o ludzkiej niewdzięczności, o chciwości ich i złych sercach. Łzy, które tworzą te stawy, modlą się przytem za ludzi1, co krzywdzą ziemię. Bo sponiewieranie ziemi, to krzywda ciężka, to grzech! Ten, kto ziemię do płaczu zmusza, nie ma serca. I ten, przez którego ziemia plącze, nie zazna szczęścia... nigdy. Sumienie mu nie da spokoju, prędzej czy później odezwie się i zemstę zgotuje.
Groza wiała z jej słów, niby przepowiednia z wrogich ust kapłanki Pytji. Zrobiła ręką ruch okrągły, zakreślając widnokrąg stawów, i rzekła znowu:
— Oto są zbiorniki łez ziemi. Jej rozpłakane łono zrodziło te jeziora.
— Czy wszystkie jednakowo smutne?
— Och, nie! Smutny jest Wielki, Siny, Czarny, Zimorodek i Bławat; a Modry, Jutrzenka, Różany, Radosny i Miły to wesołe stawy, w których są także łzy ziemi, ale łzy wesela, nadzieji i szczęścia, wylane z powodu, że... na glebie, rozcząstkowanej przez synów, została chociaż... córka, kochająca swą ziemię i nie oderwana od niej nigdy i przez nikogo.
Patrzyłem na nią w zachwycie, tak była piękna w swym zapale, z gorejącemi oczyma i rumieńcem na twarzy.
— Tą córką jest pani — szepnąłem.
— Tak — odrzekła z prostotą.
Nagle zwróciła się w stronę jednego stawu, świecącego zdaleka, jak niebieska źrenica, i rzekła:
— Tam jest Modry — widzi pan? jak jedna niezapominajka. A jaki wesoły! Jego fale wołają do mnie: „Zostałaś i zostaniesz z nami!“ Przytem się śmieją.
Spojrzała na mnie groźnie.
— Pan myśli, że fale się nie śmieją?... A ja panu mówię, że tak. Niech pan zauważy: czasem bełkot wody i jej powierzchnia jest poważna i spokojna. Wtedy fale rozmawiają z sobą, a czasem się żalą i jęk przebiega nurty, a czasem płaczą; słychać szlochanie, ponury zew wydobywa się z głębin. Ale i śmieją się także. Figlarne falki chichoczą radośnie, igrając w słońcu, jak wesołe dzieci.
— Więc w nich są łzy radości?
— Tak, łzy wesela, łzy szczęścia — odrzekła poważnie.
Poddawałem się zupełnie jej wpływowi. Patrzyłem jej oczyma, odczuwałemi jej sercem i nerwami. Ona wymieniała mi charaktery swych jezior, ja zaś, słuchając, widziałem plastycznie wszystko to, oo ona widziała. Chodziliśmy razem po groblach, nurzaliśmy się wśród kwiecia, ona robiła wieńce i wiązanki, poczem rzucała je na fale. Raz rzekła:
— Niech pan zauważy, że nawet inna jest roślinność na stawach smutnych i wesołych. Wielki jest gęsto pokryty kępami bronzowej rogoziny o żałobnych kitach; liście one mają ostre i w kształcie mieczów. Rośnie tatarak siwy i ponure kiście płowych traw. Pływają gęsto po smutnych stawach lilje, nenufary; to kwiat żałoby. A niech pan spojrzy na staw Różany, na Jutrzenkę, czy na Radosny: jaka tam moc niezapominajek, jakie mnóstwo jasno-zielonych, wesołych tataraków, czerwonego kwiecia, nenufarów, ale żółtych, często znajdują się i różowe. Brzegi wesołych wód okalają różnorodne kwiaty, pełno kaczeńców, białej kaszki, macierzanka aż odurza zapachem, szczaw kiściami ceglanemi potrząsa zawadjacko, a żab, a małych rybek — całe społeczeństwo.
— Czy i ptaki odróżniają naturę wód? — spytałem.
Ożywiła się ogromnie, widocznie ucieszona mojem zainteresowaniem się. Zaczęła mówić ustami, pełnemi uśmiechów:
— Ależ tak, panie, ptaki również odczuwają charakter jezior. Perkozy częściej się grupują na smutnych wodach, to ptaki poważne. Mewy — rozmaicie, ale i one garną się raczej do smutnych. Ale jaskółki, kurki wodne, kuliki, o! te już przebywają przeważnie nad wesołą falą. Dzikie kaczki, gęsi, to są sybaryty: idą tam, gdzie wygodniej, subtelności w nich mało, dążą za dobrobytem i... tyją. A bąk, naprzykład... Czy pan zna ponury głos bąka, niby z pod ziemi idący? To także mieszkaniec żałobnych wód. On nawet nie często się odzywa, tylko wtedy, gdy odczuje jakieś... nowe łzy. Wtedy huczy żałośnie, skarży się i złorzeczy. Och! to groźny zwiastun niedoli, to wróżbita wodny. On przeczuwa smutki, trwogę roznosi; to dzwon żałobny fal, piewca cmentarny. Jakże on przeraźliwie huczał, jak jęczał, gdy... przyjechali kupcy na naszą ziemię. Jak on płakał, przeklinał, wołał głosem muezzina, zwołującym jakby na modlitwę wszystko, co żyło i czuło, by ratować ziemię, gdy ją... rozgrabiano.
Moja wieszczka umilka, wzruszona, ja zaś nie śmiałem przerywać jej skupienia i — milczeliśmy długo.
Tegoż dnia, późno wieczorem powróciwszy do domu, zastałem liczne zebranie. Rodzice mego kolegi dopytywali się mnie, gdzie przebywam po całych dniach. Widziałem drwiące, nieprzyjemne uśmiechy, słówka dwuznaczne o jakichś udanych Ofeljach, poszukujących Hamletów, o czarownicach i rusałkach. Rozumiałem, do czego skierowane są te złośliwe kpinki: wyśledzono mnie i szydzą z mego zajęcia się moją wieszczką. Nie odpowiadałem na te złośliwości, duszą całą byłem tam przy niej. Czułem, że spotyka ją duża krzywda i że ludzie, nie rozumiejąc jej, źle ją sądzą. Byłem niesłychanie ciekaw jej historji, lecz nie chciałem pytać nikogo. Nawet kolega, z którym zawsze rozumieliśmy się, spytał mię z ironją:
— Słuchaj, czy ty się kochasz w tej warjatce z nad stawów?... Uważasz, bądź ostrożny; to goplana, ni z pierza, ni z mięsa, w dodatku ma pomieszanie zmysłów.
— Znasz ją? — przerwałem porywczo.
— Dajże spokój! ja się z obłąkanymi nie wdaję, nigdy. Widywałem ją, jak się snuje pomiędzy stawami, ale wiem, że ludzie żegnają się na jej widok, jak przed straszydłem, albo czarownicą. Co ona tu wyprawiała, jak parcelowali Jeziorzyska! mówię ci, skandale. Gryzła podobno ludzi, wyła, niczem hijena. Jej bracia mieli z nią kłopot. Tak się awanturowała, że musieli jej zostawić cały obszar stawów, zamiast schedy, bo pieniędzy nie chciała dotknąć. Ee! mówię ci, to idjotka!
— Jakto, i wszyscy ją opuścili? — spytałem z żalem.
— Dobry sobie! A któż będzie się zajmował zbłąkaną Ofelją? Chyba takie Hamlety, jak ty!
— Znowu to samo! — pomyślałem sobie i skończyłem rozmowę.
Ale mój Nenufar interesował mnie coraz więcej, śledząc ją nieznacznie, wykryłem, gdzie mieszka. Oto w małej chatynce, ginącej w zaroślach, na wyspie, wśród stawów. Żywność donosił jej stary karbowy z Jeziorzysk, również oburzony na nowe porządki i zamieszkujący w rybackiej chacie swego syna, tuż obok stawów. Żyła więc, jak prawdziwy nenufar. Kwiatem swej postaci pływała wśród wód, zaś przywiązaniem i miłością i uczuciem była jak łodyga nenufaru, zatopiona głęboko w ziemi swej ukochanej.
Któregoś dnia rozmawiałem ze starym Jackiem, byłym karbowym jej braci. Poważny, siwy chłop mówił uroczyście:
— Nieszczęście tu przyszło, paniczu. Młode pany sprzedali ojcowiznę rodzoną, bez sumienia. Stary pan płakał, biedował, i — co miał robić? poszedł do synów na łaskę. Starszy panicz pono żeni się bogato, to trza mu było pieniędzy na pokazanie się. To i co? sprzedał ziemię, jak, nie przymierzając bydlę, dobrał się grosza i poszedł w świat. Jakby bieda zmusiła, czy inne jakie nieszczęście — to jeszcze, niechby ta! bieda do niejednej ciężkiej rzeczy zmusi. Ale on przehandlował ziemię, ot sobie — dla rozkoszy, po pańsku to się nazywa... dla kaprysu. Panienkę naszą skrzywdził, bo co tam te stawy! I za małą cząstkę Jeziorzysk nie starczą. Ostawił jej ino to, i dobrze! O na cierpiała tak, że ludziom mdło się robiło, jak patrzyli na jej żal. Do nóg się braciom rzuciła, zaklinała na prochy matki, to ją skrzyczeli i warjatką nazwali. Biedowała, biedowała, aż i...
Jacek machnął ręką.
— I co? — podchwyciłem struchlały.
— A ot! A bo to panicz nie widzi? Któraż to panna będzie żyć sama, bez ludzi, bez męża (a miała tu kilku, co ją za żonę chcieli), jak pustelnica, ino z, kwiatami i z ptakami, co je sobie oswoiła, że latają za nią, jak dzieci? Ciągle ona tylko do nich gada, z wodami rozmowy prowadzi, śpiewa tak żałośnie, że się płakać chce, i zawsze gdzieś, patrzy daleko, jakby niebo widziała. Ona się boi ludzi, ale i ludzie jej się strachają, bo myślą, że to duch dawnej, ślicznej panienki Bożenny ze dworu, ale nie ona sama.
— Ona ma imię... Bożenna? — spytałem uderzony trafnością imienia, tak odpowiedniego do jej postaci.
— Bożenna Jezierzówna — odrzekł stary Jacek. — To już teraz moja cała radość na świecie, to nasza jasna dusza. Moja żona się do niej modli, jak do świętej. Młode pany z okolicy to ją przezywają rozmaicie; a to jakaś rusałka, a to najada, czy ki djabeł! Ale dla nas i dla tych, co ją znają, to ona jest, jak anioł.
I dla mnie ona była aniołem. Widywałem ją codziennie, przynosiłem jej kwiaty, ona zaś wieńczyła niemi stawy. Mówiliśmy z sobą dużo. Umysł jej, żywy i giętki, chwilami wahał się i błądził po utopiach niesłychanych; zapadał w abstrakcje, w niepojęte ideologje, które dla umysłów normalnych były wprost obłędnemi. Miewała wizje, tak widocznie przecudne, że z ekstazy i zachwytu omdlewała. Nie mogłem się jej wówczas docucić.
Kochałem ją bezmiernie. Wielką skalę swych uczuć złożyłem u jej stóp; twórczą potęgę miłości oddałem jej z rozkoszą, stałem się jej niewolnikiem, jej czcicielem.
Gdy szeptałem jej o tem, ona uśmiechała się, jak dziecko, słuchające bajki. Ślicznie kiwała główką, patrząc swemi przepaścistemi oczyma, w których dusza cała i wszystkie jej wzruszenia, umysł, pełen barwnych myśli, i... ten jej obłęd subtelny, odbijały się, jak obłoki w Modrym stawie. Często nie rozumiała, co do niej mówię, i na moje serdeczne zwierzenia odpowiadała jakąś uwagą o wodach, ptakach lub Bogu.
Na temat Boga i nieśmiertelności rozmawialiśmy najwięcej. Zadawała mi niektóre zagadnienia tak głębokie, że musiałem sięgać myślą do mojej wiedzy filozoficznej, aby móc odpowiedzieć jej zadawalająco.
Dysputowała ze mną z zapałem, lecz w trakcie najgorętszej rozmowy nagle milkła i albo zaczynała śpiewać, albo chwytała mnie za ramię, mówiąc bolesnym szeptem:
— Czy pan wie o zbrodni?... Jeziorzyska sprzedane! Ziemia rozszarpana! Mój Boże!
I usta jej krzywiły się do płaczu.
Wiedziałem, że Bożenna jest obłąkana, ale kochałem ten jej obłęd, w egzaltacji umiłowania poczęty. Kochałem jej nirwanę i kontemplacyjność. Razem pływaliśmy łodzią, razem śpiewali i poetyzowali. A gdym ją witał codzień rano, uśmiechała się do mnie radośnie, a gdym ją żegnał wieczorem, szeptała tak ślicznie:
— Dobranoc, do jutra.
Przeżywałem poemat swego życia, przeżywałem czarowny sen, który każdy człowiek prześnić może tylko raz jeden. Miłość moja dla niej to była wzniosła, natchnieniem nasiąkła rapsodja, to był sonet, grany na boskich strunach, to była mistyczna pieśń ideału, hejnał, płynący z harf błękitnych. Pomimo dość groteskowych warunków i otoczenia, miłość nasza była samym ideałem, zespoleniem się dwóch istnień przesubtelnionych, duchów uleciałych z nadziemskości, w krainy ponadczłowiecze, niebytu materji, a królestwa krańcowego idealizmu.
Mówię „miłość nasza“, ponieważ i ona mnie kochała. Spostrzegłem to pierwszy raz, gdym jej oznajmił, że muszę pożegnać ją i wracać do uniwersytetu. Bożenna zbladła, oczy jej zalały się łzami.
— Więc się pożegnamy na zawsze, już na... nigdy?...
Zacząłem ją uspakajać i prosić, by jechała ze mną. Odkrycie, że ona mnie kocha, napoiło mnie szczęściem tak przeogromnem, że odrazu powziąłem postanowienie zabrać ją z sobą. Nie rozważałem, nie analizowałem. Czułem tylko jej serce, bijące dla mnie, i pragnąłem nie rozdzielać się z jej duchem. Ona, wysłuchawszy mnie, rzekła z promiennym uśmiechem:
— Dobrze! ale weźmiemy ze sobą nasze stawy i ptaki i kwiaty...
Mówiła nieprzytomnie, oczy jej rozszerzały się dziwnie.
— Bo gdybym jeszcze ja stąd odeszła, to łzy te wezbrałyby strasznie, zalałyby świat! Gorzkie, słone łzy ziemi skrzywdzonej. Ja nie odejdę, ja tu zginę!
Wykrzyk jej był trochę dziki. Nie przeraził mię jednak. Postanowiłem ją zabrać i leczyć. Ale daremne były prośby, błagania. Bożenna tylko o swych łzach mówiła, płakała i śmiała się. Obłęd jej wzrastał. Widocznie uczucie dla mnie, zrodzone w jej sercu, wzmocniło chorobę mózgu. Wpadała w melancholję, tonęła w apatji.
Nadszedł wieczór ostatni, nazajutrz wyjeżdżałem do uniwersytetu.
Nic nie pomogły moje zaklęcia, aby jechała ze mną. Im więcej ją nagliłem, tem ona sztywniejszą się stawała. Mewy kwiliły przeraźliwie, bijąc mię skrzydłami. Zdawało się, że i wody w stawach pociemniały, grożąc mi. Cała przyroda broniła tu swej królewny.
Rozstaliśmy się. Ja z rozpaczą w duszy, ona z tęsknotą i łzami w oczach.
Gdym całował jej dłonie, gdym stopki jej drobne do ust przyciskał, klęcząc przed nią, gdym ją żegnał, jak oszalały, ona szeptała słodkim swym głosem:
— Ja przyjdę do ciebie, zobaczysz! We śnie ci się ukażę, wkrótce ujrzysz mnie przy sobie.
Poczem nachyliła się do mego ucha i spytała:
— Powiedz, czy i ja będę nieśmiertelna w przyszłości?...
— Będziesz, jedyna! Twoja dusza nie zaniknie i we wszechświecie i w mojej duszy żyć będzie wieczyście.
— To dobrze, dobrze — szeptała.
Oderwałem się od niej przemocą. Zostawiłem ją na tej samej grobli, na której ujrzałem po raz pierwszy. Wieczorne opary spowiły przestrzeń wodną w kłęby swych białych dymów. Niby obłoki spadły na stawy, tak się mgły burzyły w górę i rosły w olbrzymy, w potworne masy, skłębione, jak runa gęste, ruchome, zatłaczające sobą wszystko.
Bożenna stała wśród tych oparnych chmur, biała i wiotka, jakaś mniejsza, a nadewszystko najdroższa. Powiewała do mnie pękiem siwych traw i śpiewała. Głos jej, pełen czystych, jak lazur, tonów, brzmiał smutnie i nikł w oparach. Malała mi w oczach, ginęła.
Cała moja przyszłość, nauka, uniwersytet, zdobywcze pomysły, zbladły wobec tej jedynej, nieuchwytnej wieszczki wód, wobec tego białego Nenufaru, który zostawał samotny i kwitł na stawach.
Szarpałem się z sobą, i była chwila tak silnego żalu, tęsknoty za nią, żem chciał biec do jej stóp, wszystko rzucić, o wszystkiem zapomnieć, byle zostać z nią.
Jednak odszedłem. Ale gdy mi się już ona rozpłynęła w mgłach, gdym prócz zwojów białych pian nic więcej na stawach nie ujrzał, padłem na ziemię i szlochałem z rozpaczy. Może moje łzy spływały do Wielkiego i może w bełkocie fal powiedzą jej o moim żalu za nią.
Może?...
Zaszedłem do Jacka, prosiłem go o troskliwość nad nią. Uśmiechnął się pobłażliwie.
— A toć moje dziecko prawie, to nasz anioł. Nie trza prosić. Jak nad świętą, tak czuwam nad nią — odrzekł mi stary sługa Jezierzów.
Wysypałem mu na stół dużą kwotę pieniędzy, prosząc, by lepiej odżywiał Bożennę. Ale stary nie przyjął daru.
— Wystarczy dla niej to, co mamy. Ona, jak ptak, dużo nie potrzebuje — odparł surowo.
Uciekałem do domu, uciekałem, bojąc się, że wrócę. W środku chmielami miałem wrażenie, że jestem na olbrzymiem cmentarzysku moich marzeń i ideałów.
Wysokie baszty chmielu były niby mauzolea, zamykające mój świat, prześniony z nią, moje ubóstwienie. Doleciał mnie przenikliwy krzyk czajki z nad Wielkiego stawu. Ukłuł mig w serce boleśnie.
Runąłem na ziemię pomiędzy kolosami chmielu i wyłem, jak zwierz. Ból targał mi serce, wszystkie włókna życia, nerwy, mięśnie, mózg mi wyrwał z czaszki. Gryzłem ziemię, wpijałem się w nią palcami, ale... nie wróciłem.
W uniwersytecie zająłem się pracą bez wytchnienia. Myślą przewodnią była mi ona, celem — zabranie ją z czasem pod swój dach.
Minął miesiąc. Którejś nocy przyszła do mnie we śnie. Widziałem ją, niby na jawie. Stała nad stawem, cała jak nenufar biała, śliczna. Patrzyła mi w oczy głębinami swoich i szepnęła:
— Idę w nieśmiertelność...
Poczem zeszła do wody. Zanurzała się w niej, jak kwiat, zalewany falą. Z uśmiechem zgarniała dłońmi wodę, szepcąc:
— Moje łzy, moje łzy...
Pogrążała się coraz głębiej, a słońce zachodzące oblewało ją różem.
Przerażony, rzuciłem się, by ją ratować, lecz ona poruszyła główką i rzekła:
— Nie, nie! Dobranoc, do jutra...
Znikła w fali cicho, jak łza. Został tylko po niej brylantowy krąg wody, niby tęcza spadła z niebios. Pochłonęła ją toń.
Nad nią rozkwiliły się mewy, płakały perkozy, wznosząc żałosny hymn pożegnania. Z daleka huczał basem organowy głos bąka. Widziałem ją, jak opadała lekko, a coraz niżej na dno. Rośliny wodne spowijały ją litośnie, jak wstęgi zielone. Oplotły ją łodygi nenufarów, rzęsa wodna okryła ją niby całunem. I tak tonąc wolno, wolno zasnuwała się zielenią, jak jedwabnik w kokonie swoim. Fala ułożyła ją wygodnie w gąszczu korzeni tatarakowych, na miękkich roślinach i kołysała jej białem ciałkiem, szemrząc nad nią nokturn wieczystej tajemnicy. Zginęła z oczu ludzkich, zginęła dla świata. Leży oto w puchu wodnych traw, czysta, bezpieczna, nietykalna. Cieszyłem się, że jest opleciona tak silnie i tak głęboko zachowana w sitowiu, że jej woda nie wyrzuci na wierzch. Pozostanie na dnie łzawicy.

Obudziłem się z przestrachem i pierwszym pociągiem jechałem do niej.
Utonęła! Tem słowem powitał mię stary Jacek.
Utonęła nie wiadomo w którym stawie, ale wieczorem, przy zachodzie słońca, na parę godzin przed moim snem.
Zwłok nie szukano. Stawy były zbyt głębokie i zarosłe. Liczono na to, że woda ciało wyrzuci.
Jacek, łkając, opowiadał, że jej obłęd spotęgował się; była stale nieprzytomną.
Ale łzy ziemi zachowały zazdrośnie ziemską powłokę swej umiłowanej.
Pozostała w nich.
Utonęła w cysternie łez ziemi, bo po moim odjeździe podobno często płakała i tęskniła, ciągle widząc na wodach łzy.
Ja także myślałem, że dostanę obłędu...
Razem z Jackiem zbudowaliśmy na środkowej grobli, gdziem ją poznał, duży krzyż brzozowy, biały, jak ona. Otoczyliśmy go barjerką; na kamieniu, u stóp krzyża, wyryłem napis:
„Śpij spokojnie wśród łez, któreś ukochała“.
Wypłakawszy na tych stawach resztę swoich łez, powróciłem z rozdartą duszą do nauki.
Lecz z filozofjii przeszedłem na medycynę. Jestem specjalistą chorób umysłowych. Leczę obłąkanych z zamiłowaniem, kocham swych pacjentów i... podobno — zyskuję sławę.
Ona żyje w mej pamięci, jest mi zawsze natchnieniem.
Dla okolicy Jeziorzysk może stanie się legendą?...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.