[33]
Infekcja
Idiotyczne obłoki toną w żółtej pianie,
Sączonej przez niezdrowe niepogody usta.
Stado nad cienkim lotem niewyraźnych tkanin
na lepkich linach liści sine lotki huśta.
Przeraźliwe jezioro gęste jest jak smoła
i bulgoce miotając zielone wyziewy,
i lękliwie oddycha, kiedy ptak zawoła —
a gdy zaskrzeczy słońca krąg złocistoplewy,
chowa się za wymioty przesyconej toni
i bluzga ropną cieczą spod zamglonej gazy.
Roztacza się jak rana, której wieczny womit
jest czarną strzałą śmierci i ogniem zarazy.
Ptaki długie i sine, żarłoczne bakterie
żują ropne pokłady i plenią się butnie,
wydrążają skrzydłami dna bagnisty teren
i topią w żółtym szlamie komary i kłótnie.
Dzioby ich mocne, groźne — kryją w czarnym błysku
lęk sinych piór i zapach zieleni jeziora,
zagiętym ostrzem kują chorobliwe liście,
brązowe niby kora, czerwone jak koral.
Liście — potrójne, lotne ceratowe strzępy;
kontury wibrujące; rozpalone cienie,
[34]
owiane cichym lotem ciem, sfinksowym szeptem,
liniami opętania — i owym milczeniem,
co za chwilę wybuchnie w rozbujane wycie,
rozchlasta szarym wiosłem brud jeziornej rzęsy
i w szalonym zawrocie, śmiertelnym skowycie
zanurzy w duszne wary i do dna zatrzęsie.
Te krzyki opętańców wędrują przez topiel
i tłuką się po fali chcąc się z niej wydostać,
a potem pną się w górę, pływają po ropie,
i zarażają niebo jak czerwona krosta.
Wariaci — męczennicy. Uduszeni w parze,
torturowane matki i chłopcy nieżywi,
mają potem tak żółte, tak spokojne twarze,
jak zgnilizna, co trądem ciała ich wykrzywi.
Skamander, 1925 r.