Interesa familijne/Tom III/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Interesa familijne
Wydawca Piller, Gubrynowicz, Schmidt
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Kasztelanic, mimo wzruszeń dnia tego, w niczem przeciw ustanowionemu porządkowi nie zgrzeszył: cofnął się o swojej godzinie do sypialni, rozebrał, położył i kazał rozcierać; ale choć pracował nad uspokojeniem siebie, wrzawa niezwykła, wysiłek w rozmowie, jakieś wzruszenie mimowolnie doznane, które bardzo się zbliżało do utajonego gniewu, osłabiły go i widocznie znużyły nad miarę. Ku wieczorowi już, chociaż przy świecach nie bardzo kto mógł dostrzedz zmiany na twarzy jego, gospodarz znacznie podupadł. Świeżość pozorna i nadrobiona rzeźwość z którą wystąpił rano, opuściły go rychło, stał się ociężały, postarzał w oczach. Jak gdyby tylko sztucznemu jakiemuś podtrzymującemu środkowi winien był trochę siły chwilowej, — starzec wszedłszy do sypialni już był zwiędłym i zużytym grzybem. Twarz jego naciągniona upadała w fałdy, częste ziewanie, zdradzało cierpienie nerwowe, wyraźniej jeszcze objawiające się dreszczem.
Powiódł okiem po pokoju i usiadłszy na krześle, w które ciało jego wpadło i osunęło się bezsilnie, wyciągnął rękę do stojącego tuż dzwonka. Na pierwszy slaby dźwięk jego, Termiński, po cichu, ostrożnie, jak wąż wsunął się do pokoju na palcach; doświadczenie bowiem nauczyło go, że trzeba było chodzić jak najostrożniej, gdy stary cierpiał cokolwiek, każdy szelest go niecierpliwił. Wszedł kamerdyner, nie otwierając zda się drzwi, nie dotykając podłogi, nie czyniąc najmniejszego hałasu, rzekłbyś niecielesne jakieś zjawisko. Twarz jego tylko martwa zdradzała w tej chwili żywą, czującą istotę; baczne oko wyczytać na niej mogło ziemskie namiętności, podłość posunioną do najostatniejszego stopnia poniżenia, chciwość niecierpliwą i ciekawość gorącą.
Kasztelanic, z głową spuszczoną na piersi, nie patrząc na niego, podał mu obie ręce. To znaczyło że trzeba go było rozebrać. Trudno sobie wystawić jak wprawnie, jak cudownie prawie Termiński zsunął z niego suknie, nie zdejmując go z krzesła, i uwolnił od wszystkiego co na sobie miał we dnie. Nie potrzebował on nawet zmieniać pozycji i raz tylko uniesiony nieco na rękach sługi, znalazł się w szlafroku. Termiński milczał i patrzał; cieszyło go to co widział i zgadywał — kochani krewni zmęczyli, znudzili, rozdrażnili starego... tego pragnął. Westchnął; było to preludium rozmowy.
— A! cóż to za dzień straszny! — odezwał się wpatrując w pana i badając czy mu mówić pozwolą (głos jego nie raził ucha; zniżony był, jednostajny i płynął jak mruczenie niewinnego wiatru) — co to za najazd! jakie utrapienie! — O nas to mniejsza, mniejsza o wydatek — dodał — ale...
— Mniejsza Wasanu! odezwał się stary — ba! nie dziwię się, ale wieleż wydudlili?
— Około czterdziestu butelek, jeśli się nie mylę.
— A co zjedli! — mruknął Kasztelanic — tysiąc rzeczy przedziwnych, którebym ja był sam zjeść powinien... Strasburgski pasztet dobrze nadszarpany... uważałem.
— To prawda, ale to nic w porównaniu jak Jaśnie pana znudzili... Gdybym był mógł, tobym ich poprzepędzał.
— O! dobrzebyś zrobił — rzekł Kasztelanic — ale niechaj siedzą, niech jedzą... tyle tego...
Termiński te wyrazy pamiętne usłyszawszy i zapisawszy sobie z radością, pochwycił i mówił dalej:
— Boć to Jaśnie panie, nie co innego jak ta obrzydła chciwość ich prowadzi... śni się im już sukcesja ale nie widzą kto z brzegu. Masz pan więcej sił od nich...
Kasztelanic się uśmiechnął.
— Sił! djabła tam... ale rozumu to pewna, bo ich gospodarnie używam.
— Otóż to jest — dodał Termiński... toć to jedno. Ja z panną Anielą cały dzień tylkośmy przemyśliwali nad Jaśnie panem, a gryźli się, że oni nam tak Jaśnie pana namęczą. Bo to nie darmo taki zjazd, to jakiś spisek.
— O! o! jaki dyplomata! — cicho rzekł stary.
Termiński się uśmiechnął, i zawiązując głowę Kasztelanicowi, ciągnął dalej:
— Nie ręczę żeby to nie był spisek na życie...
— O! o!
— A cóż! myślą sobie, pan przywykł do spokojności, jak tak poczną utrudzać, to zamęczą.
— E! e! na taki wymysł machiawelski ich nie stało — odparł Szambelan — wąchali tylko czy trupem nie śmierdzę; alem im pokazał, że nie jestem tak zgrzybiałym jak myślą... niech mi dadzą pokój!
— Ja i panna Aniela...
— A! a! czemuż to Aniela nie wyszła — zapytał stary chmurno — to kaprysy niepotrzebne... Lubię żeby ludzie widzieli, że mi przecież jeszcze i ładna kobietka nie obojętna... Anielą się przecież pochwalić można... niczego i znaleźć się umie.
— Ale bo Jaśnie pan nie wyobraża sobie — rzekł Termiński — jak to jest kobieta wstydliwa, skromna i łatwo się trwożąca; schowała się dziś aż za firanki, żeby jej nikt nie widział.
— Hm! — uśmiechnął się stary — myślałby kto Termiński, żeście sobie słowo dali wzajemnie się wychwalać.
— Ja, Jaśnie panie! ja! — zawołał sługa — szczerze powiedziawszy, gdyby nie przywiązanie Jaśnie pana do niej, co mi ją szanować każe, nie bardzobym był za panną Anielą; wolałbym dla Jaśnie pana co młodszego, żywszego, bo to dla dojrzałego człowiek lepiej przypada! ale co prawda, to prawda; Aniela to rzadki klejnot, bo żeby się tak przywiązać...
— Oj! oj! do kogo?
— A! Jaśnie panie, to się już nie godzi.
— Ba! Jakiś ty dziś czuły Termiński; co ci to jest?
Termiński zmięszał się, uciął i zamilkł.
— A no! gadaj bo — rzekł po chwili stary — mnie to nic nie szkodzi ze bredzisz — lubię i przywykłem wieczorem słuchać twojego głosu, to mnie trochę usypia... gadaj! gadaj!
— Jaśnie pan znowu w żart obróci.
— No! to ci korona z głowy spadnie? — spytał stary szydersko... — Cóż tedy twoja panna Aniela?
— Nic, tylko co prawda to prawda, że to najwierniej do pana przywiązana istota.
— Ha! naturalnie po tobie! — zaśmiał się Kasztelanic — nie żałuj-że i sobie.
Termiński znów z tropu zbity stanął.
— Pan ciągle żartuje.
— Ale bo któż widział o sobie zapominać!
— To pewna, że i z tych krewnych, żaden lepiej pana od nas nie kocha — kończył zawsze cichutko kamerdyner... — ale gdyby mi było wolno szczerze mówić, panna Aniela, jeśli nie bardziej, to przynajmniej inaczej kocha pana, i zapewne po kobiecemu, więc gwałtowniej odemnie...
Kasztelanic stłumił uśmiech gorzki.
— W tem coś jest — rzekł do siebie — krewni napędzili im Piotra, już się powąchali... Myśli mi ją swatać! o! jakiż głupi! jaki głupi!
Głośno jednak nic nie rzekł stary, tylko stłumionym uśmiechem powitał pochwałę.
Termiński, widząc że mu się nie wiedzie, urwał i począł słać łóżko, z nieporównaną sztuką przebijając puchówki i poduszki tak, by najmniejszego nie zrobić hałasu, na chwilę nie zapomniał się i nie stąpił głośniej, a w pół kwandransa posłanie było gotowe. Natenczas ujął starego pod ręce i z lekka przesadził go na łóżko.
Stary długo zwykle usnąć nie mógł, było więc w porządku dniowym, że gdy się położył, Termiński przywoływał pannę Anielę, która siadała przy nogach jego, i siedziała dopóki sen nadchodzący nie zwołał znowu Termińskiego, mającego dopomódz uśpieniu nacieraniem i łechtaniem. Łóżko starego sybaryty było może najlepszym dowodem, że cały cel jego życia na wypieszczeniu ciała polegał... Było to stare, nadzwyczaj obszerne łoże, niskie, wiszące na pasach, które wytężyć lub opuścić było można lekkiem palca pociśnieniem; obszerny pawilon okrywał je do koła. Nie wielki stoliczek pod niem ukryty mieścił wodę i czego tylko mógł w nocy zażądać. Lampka za umbrelką paliła się w nogach, a dzwonka pas z kółkiem oszytem w sukno, ukryty był w posłaniu tak, że trąceniem nogi leżący mógł przywołać służbę. Ułożenie i kształty poduszek były budową ściśle obrachowaną i bardzo misterną; pokrycie wreszcie z kilku oddzielnych składające się kap i kołder, tak urządzono, żeby je leżący mógł łatwo zastosować do stopnia ciepła, jakiego potrzebował. W głębi, w ścianie przy której stało łoże, długie, na pozór niepotrzebne, mieściło się źwierciadło.
Gdy stary utonął w puchu, a z pod kołder tylko blado-żółta głowa jego, straszliwa znużeniem, z obwisłą wargą, na wierzch się wydobyła, Termiński otuliwszy go, wyszedł, i prawie w tejże chwili, drzwiami od swoich pokojów, wsunęła się na palcach Panna Aniela.
Rysy jej nie okazywały ani znużenia, ani wstrętu, ani żadnego silniejszego uczucia, tylko jakiś smutek przybrany po nich się rozlewał; strój miała na sobie wieczorny, wolny, obszerny, lekki, pokrywający zręczną jej kibić; głowa była odkryta i we włosy ubrana. Śmiało i bez wahania, wprost zbliżyła się do łóżka starca, którego oczy zabłysły, i usiadła na niem, milcząca.
— A! musisz pan być okrutnie zmęczony — zaczęła po chwili dobierając także najłagodniejszego głosu — nie potrzeba panu czego?
— Nic, nic Anielusiu, tylko trochę się odegrzać patrząc na ciebie, popieścić z tobą... to mnie ukołysze i uśpi. — To mówiąc tak okropnie uśmiechnął się, wyciągając swą białą rękę zimną i suchą, ku Anieli, że ta, gdyby nie siła jaką miała nad sobą, byłaby się cofnęła z przestrachu i obrzydzenia... Uśmiech zmuszony nagrodził ruch jej mimowolny, którego starzec nie postrzegł... wysunęła rękę i podała ją rozpustnikowi, który do ust ją przyciągnąwszy pocałował.
O! gdybym mógł odmalować ten obrzydliwy całus trupa, w którym chorobliwy zawrzał płomień, — całus szatana, w którym nie było szału miłości, ani jej wdzięku, tylko żądza piekielna, upojenie szkaradne, samolubne, ohydne... Od pierwszego pocałunku, tego nektaru boskiego poety, od tych dwóch lutni zgodnego dźwięku co się zlewa w jedną całość — do namiętnego dotknienia co ma zmarłe zmysły rozbudzić, ileż to przejść musi człowiek stopni, nim tak spadnie, że w suchej łupinie szuka rozkoszy ostatka, wysysa próżno nektar co go upajał. Ten pocałunek sam już był grzechem.
Wzdrygnęła się wewnątrz kobieta, ale uśmiechnęła po wierzchu; westchnienie aktorki wyrwało się z jej ust, które obrzydliwość krzywiła a uśmiech pokrywał.
— O, jak mi pana było żal dzisiaj! — zawołała niby z uczuciem — ta zgraja, ten szum tyle ciekawych oczu... i to uczucie jakiem napawać musiała chciwość dziedziców — znużyć pana i zniecierpliwić m usiały okropnie.
— A! a! — kaszlnął stary — trochem się to ja zmęczył, ale wiecie jakiego doznałem najwięcej uczucia — rzekł pochylając się ku niej, tak że głową dotykał sukni.
— Jakiegoż proszę? o! to ciekawe.
— Uczucia zaspokojonej zemsty... wszystkich ich z kwitkiem odprawię, choć wszyscy pójdą z nadzieją. Uśmiechnąłem się im ślicznie... ale zjedzą djabła! — Stary zgrzytnął zębami. — Głupi! głupi!
Oczy mu błysły czemś piekielnem.
Aniela uśmiechała się tylko; ta nowina tak dla niej była pożądaną! Jeśli oni szli z kwitkiem, ktoś przecie musiał z tego korzystać, czemu by nie ona?
— Zasłużyli bo na to natrętni ludzie — dodała — to wyraźny spisek!
— O! spisek i ślicznie im się udał... Piotruś niewinny robaczek — szydził Szambelan — podjął się widzę parlamentować... Doskonale! Chce mnie nawrócić; jaż tak bardzo jestem pobożny do ślicznych oczek Anieli! Głupcy! głupcy! — powtarzał z cicha ze złością.
— I zkąd im ta śmiałość wdzierać się w cudze sprawy?
— A zachciałaś panno Anielo — pieniądze zawsze cudów dokazują, gdy się ich bardzo zechce; każdy myśli o nawracaniu, sądząc, że może pobożny pokutnik przez wdzięczność zapisze co apostołowi! podli! podli.
— Co za nikczemność!
— Dość tego — urwał stary — dość — mówmy o czem weselszem. Czemuś to nie przyszła do stołu?
Aniela zarumieniła się nagle jak piętnasto-letnie dziewczę, co jej jeszcze dosyć łatwo przychodziło w potrzebie; spojrzała błagająco na starca i ciszej szepnęła:
— A Panie! możnaż po mnie tego wymagać... w tym tłumie! Myślisz pan, że ta biedna sierota, dlatego żeś ją kupił, już ci i wstyd sprzedała, i niema czucia, nie zna swego położenia! A któż wie serca ludzkie! w najzepsutszem jest może iskra z której coś dobrego rozpalić się może... Myślisz pan, że Aniela jest ostatnią z ostatnich... mylisz się... Przywiązałam się do ciebie serdecznie, namiętnie, boś ty był pierwszym coś mnie przygarnął, alem ci nie poświęciła reszty wstydu...
— Pierwszym? — podchwycił ironicznie nieporuszony, nielitościwy Kasztelanic.
Aniela porwała się: — Wątpisz pan o tem?
— Siadaj-no tylko i oddaj rękę; niech będzie że nie wątpię, ale co się tycze namiętności, przywiązania!
— Myślisz pan, że bez niej wytrwałabym w tem położeniu, spodleniu, gdy wszędzie tyle a może więcej znalazłabym co tutaj?
Stary zamyślił się, zdawał się na wpół wierzyć, na wpół rachować. Aniela sądziła, że go już dotknęła — raptem parsknął śmiechem.
— Anielko kochanie — rzekł — przysuń się no bliżej, a mów ciszej... Kiedy mnie tak namiętnie kochasz, to dobrze, rywalki nie znajdziesz... masz mnie całego, wszystkie kości i trochę skóry.
Ta okropna odpowiedź zmięszała na chwilę kobietę, ale z przytomnością niezwyczajną grała dalej rolę swoją, z westchnieniem podniosła oczy na starca i odezwała powolnie:
— Ludzie są niewdzięczni! o! niewdzięczni, nie wierzą przywiązaniu, nie wierzą sercu, wszędzie szukają interesu...
— Bo wszędzie jest interes tylko, otwarcie lub skrycie, — odpowiedział Kasztelanic — nie wierzą przywiązaniu, bo każde przywiązanie zdradza, nie wierzą sercu, bo serce to kawałek mięsa przez które się krew sączy... nie wierzą, bo kłamstwo jest wszędzie.
— Kłamstwo prędzej czy później daje się poznać — odpowiedziała kobieta — a nie wszystko, o! nie wszystko kłamie. Pan należysz do tych ludzi, których świat okrutnie doświadczyć musiał, gdy wszelką im odebrał wiarę — to okropne!
Kasztelanic skrzywił się boleśnie, rozpaczliwie prawie, oko mu błysło zapalone, ale rychło poskromił wzruszenie i dodał:
— To trudno! trzeba mnie przyjąć jakim jestem, bo innym nie będę.
— Ale co za męka dla tych, którzy go prawdziwie kochają!
— Niech nie kochają! — zaśmiał się starzec.
— Jakto? — spytała Aniela.
— Niech tylko udają kochanie, to daleko taniej ich kosztować będzie, niech robią co ja chcę, i nie krzywią mi się pod nosem... a zresztą to mi wszystko jedno...
Aniela z przestrachem prawie spojrzała na tego trupa, który przy niej leżał, i zamilkła ulegając chłodowi wiejącemu z ust jego. Nie odstąpiła jednak od myśli raz powziętej: znać było w jej zaciśnionych ustach, w rzucie oka bystrym i śmiałym, że spodziewała się przemódz Kasztelanica i przebojem wejść do zamkniętego serca, które starość bezsilna otworzyć jej miała. Uchylmy ten obraz szkaradny, któren nie bez wstrętu skreślić byliśmy zmuszeni.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.