Interesa familijne/Tom III/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Interesa familijne |
Wydawca | Piller, Gubrynowicz, Schmidt |
Data wyd. | 1875 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Warszawa, Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Znijdziem teraz w jaśniejszy wejrzeć kątek, na uśmiechnięte, spokojne w Horoszkach ustronie, na dziedzińczyk i ogródek Hieronimowstwa, gdzie poczciwa praca słodzi sobie znój rezygnacją i nadzieją w Bogu. Tu kilka dni różowych, pamiętnych, spłynęły Stasiowi, zdaleka jak na obrazek cudowny spoglądającemu na Zosię. Staś, jak każdy prawdziwie rozkochany, zostałby na nią patrzeć tylko, nie śmiejąc, nie myśląc się nawet przybliżać.
Ta pierwsza miłość jego życia była jeszcze prawdziwą, anielską, niewinną, sielankowa, z której niestety! śmieją się później często ci co nad nią płakali. Biedne i rozkoszne życia chwile! ich przeznaczeniem otworzyć serce człowieka, podnieść go, uszlachetnić, zbohaterować, rzucić w świat ideałów; tej chwili owocem często bywa żywot cały, z niej się rodzą poeci, rycerze, artyści, z niej także wylęgają się podli i nikczemni. Jest to szał porankowy ze snu nicości budzącego się człowieka, który marzy rozkosznie, by otrzeźwiony później snom się swoim urągał. Ale wartaż jawa późniejsza tych marzeń pierwocin?
Staś był niezepsutem dzieckiem; pierwsze w nim serca rozbudzenie było popędem szlachetnym, poetycznym, uczyniło go natchnionym, podniosło w świat nieznany. Unikał jednak wylania się ze swem uczuciem na zewnątrz, bo instynkt szlachetny nie dozwalał mu objawić tego, czego trwania i siły nie był pewnym. Domyślał się, że miłość wypróbować się powinna, nim będzie miała prawo odezwać się za sobą.
Ale tyle jest rozkoszy w sercu młodziana, zajętem, oblanem tem uczuciem, tak ono ze wszystkiemi męczarniami wystarcza samo sobie! tak w myślach i dumach płyną chwile uroczo, strzelisto!!.... Staś chodził na polowania z Hieronimem, latał po polach niby się ucząc gospodarki i herboryzując, wieczorem dopiero najczęściej powracał do ubogiego domku, i tu chwil kilka szybko ulatujących spędzał z przelękłą, strwożoną a wzruszoną Zosią. Krótkie to były chwile, ale mgnienie jedno oka na tak długo nasyca tę miłość, co z drobnego ziarnka umie wysnuć światy! Dość mu było spojrzenia, słówka, ruchu, jednego nic, by tem niczem wyżyć, by sobie z tych niców, jak ptaszę, co gniazdko z puchów buduje, zlepić cały gmach wspomnień i szczęścia.
Piękna-bo piękna jest niepokalana młodość, gdy z nią, z tym skarbem Bożej ręki, wychodzi na świat człowiek, którego dziewictwa nie skaził oddech zatruty, nie zbrukało dotknięcie starych i zamarzłych ludzi; — piękna i wielka i silna jest młodość, a żaden wiek jej potędze nie zrówna. Ozłaca, zolbrzymia wszystko czego dotknie, tworzy z niczego, kruszy rzeczywistość twardą, tratuje nogami zwyciężoną, podściela ją i depcze.... a na jej gruzach piętrzy złote stropy swoje, i aniołami zaludnia.
Mój Boże! mój Boże! dla czego nie ma dwóch młodości przynajmniej, na początku i na życia końcu. Jakby po ciężkiej próbie środka żywota człek spieszył do jego ostatka, jakby się ochłodził w tej kąpieli, jakby orzeźwił do niebios!... A! ale jakby mu stokroć ciężej umierać było! Prawda! prawda! nie trzeba nam dwóch młodości na szczęście dość miejsca w jednej, na zaludnienie wspomnieniami wystarcza, a gdy się zakrwawi, i tej jednej odboleć trudno!
Staś i Zosia byli, rzec można, ideałem dziewiczej pary; oboje tak czyści, oboje tak piękni, tak od pierwszego wejrzenia należeli do siebie, że choć Zosia ani wiedziała w prostocie ducha że kocha, już jej myśl rozstania jak całun czarny migała przed oczyma.
I pocieszała się powtarzając sobie:
— Zobaczę go znowu! — Ale sama nie wierzyła swym słowom i łzy płynęły po jej twarzyczce.
Były w tych trzech dniach, jak w życiu każdego człowieka, długie godziny, ale dni piorunem minęły; zadrżał Staś, przypomniawszy że ojciec ma wrócić co chwila.
Zosia krzątała się jak zawsze przy pracy, w milczeniu, z tym uśmiechem pół smutku, pół wesela, który jest kwiatem cnoty niewieściej, który zamyka w sobie rezygnację, nadzieję, spokój i miłość. Cały jej dzień upływał na modlitwie i pracy co za modlitwę stała. Wyręczała matkę, oszczędzała kłopotu ojcu; a odpoczynkiem była jej przelotna chwila, w której klękała przed ukrzyżowanym. Teraz jednak praca i modlitwa nie potrafiły zająć ją całą, stawała często zamyślona i pytała się siebie z niejakim przestrachem: Co to się stało, że serce jej biło, że nie tak była spokojną, nie tak jak dawniej wesołą? Nie śmiała zapytać matki, a nie pojmowała co się z nią działo...
Ani Staś do niej, ani ona nie śmiała się zbliżyć do niego — szukali się oczyma, witali skinieniem, rozumieli milczący... Staś przy niej był wesół, rozmowny i widocznie usiłował się podobać, choć ta zalotność, na którą się składały miłość i miłość własna, nie na wiele była przydatną. To już pierwsze wejrzenie zrobiło wszystko.
W domu nikt nie postrzegł skłonności dwojga młodych, Hieronim nie miał czasu myśleć o tem, matka nie mogła nic podobnego przypuścić.
Ale nigdzie jak u państwa Pawłów pobyt Stasia nie zrobił większego wrażenia. Jak się tylko dowiedzieli że miał pozostać (bo wiedzieli wszystko zawsze) osnuły się różne projekta. Julja chciała pociągnąć ku sobie młodzieńca i zwabić go do Petry — Petra nie zdawała się temu przeciwną, a przyjemna i wymowna panna Hiacyntha podawała środki ku temu.
Ale dzień upływał, a Stasia ani złapać, użyto podstępów i otwartych zaprosin, od których wyłamać się nie mogąc, poszedł Staś markotny, zabawił chwilę, udał ból głowy i uciekł.
Julja, która nie wierzyła w bole głowy w ogólności, a szczególniej w bole głów młodych, chyba po dowiedzionem uderzeniu o ścianę z towarzyszeniem dobitnego sińca — znaczącego zrobiła marsa. Hiacyntha milczała, Petra się dąsała, ale Staś tymczasem uciekł. Szpiegi donieśli, że wesoło potem wiódł w ganku rozmowę z państwem Hieronimostwem i Zosią; Julja zagryzła usta i zapłoniła się od gniewu.
— Co on tam robić może? — zawołała przy córce — chyba chłopczyk rozumny, bałamuci tę kluczniczkę Zosię! Rozumiem! myśli że to nic za sobą nie ciągnie! I w duchu dodała: — Głupi, co mu to z tego przyjdzie! nie sądziłam by do tego był skłonny; tak na pozór zimny! — Potem skończyła głośno:
— Trzebaby jeszcze spróbować!
Ale wszystkie próby były nadaremne; wychodzono na przechadzki umyślnie by się spotkać ze Stasiem, dla miłości jego zbliżono się nawet do Hieronimostwa, zapraszano ich — wszystko się nie udawało. Julja byłaby się wściekała z gniewu gdyby jej do ostatka nie podtrzymywała nadzieja, która nareszcie zupełnie zawiodła. Zachowała ją jednak choć zwiędłą i zeschłą na później.
Tych dni kilka miały w sercu Stasia pozostać pamiętnemi na zawsze — były to dni uroczyste, dni święte jego życia. Takich kilka ma z nas każdy; przeżył je najuboższy i schował do podróżnej sakwy pielgrzyma, schował żywemi kwiaty; by je wyjąć później zeschłą trawą.
Ostatniego wieczora, niewiem jakim przypadkiem, dwoje dzieci pozostali sami w ganku; Hieronim na chwilę odszedł, Hieronimowa z okna przez które patrzała usunęła się, wywołana przez swoich chłopców. Staś stał oparty o słup ganku i wlepił wymowne oczy w Zosię — Zosia nieśmiała uciec, choć wielką miała ochotę, bo jako gospodyni bawiła gościa — ale rumieniec żywy pokrył jej śliczną twarzyczkę aniołka i wejrzenie załzawione upadło ze strachem na ziemię; tak obawiało się wygadać z wielką tajemnicą, tak było pewne, że mówić musi.
Stała zmieszana, skłopotana przebierając w ręku nieodstępne kluczyki i różowemi paluszkami wiążąc i rozwiązując ich węzeł. Śliczna tak była w jasnej swej sukience, która osłaniała jej kibić i wyrażała ją liniami dziwnej prostoty, przypominającemi Flaxmanowskie rysunki do poezji Hezjoda. Karczek jej biały wygiął się jak szyja łabędzia, krew oblewała twarzyczkę, czoło i ramiona; drżała cała, a usta nieme uśmiechały się z przywyknienia do łagodnego uśmiechu, bo w sercu była nieopisana trwoga.
Staś, śmielszy myślą choć sercem tchórz jak ona, wybierał się coś powiedzieć wielkiego, czułego, pięknego i słowa zdawały mu się jak farby malarzowi, który spojrzał na słońce. Słońcem jego było własne serce i przy jego uczuciu bladły wyrazy, czerniały myśli i rozsypywały się w proch.
Nareszcie gdy szelest wewnątrz domu nastraszył go przerwaniem tej chwili nieopłaconej, serce zabiło gwałtowniej i otworzyło usta.
— Kochana moja kuzynko — rzekł wzdychając — wszak to mój ojciec dziś pewnie nadjedzie; nie uwierzysz jak mi żal będzie ciche Horoszki porzucić! tak mi tu z wami było dobrze, tak miło!
— A! mój Boże! — odezwała się Zosia nieśmiało, na cóż mówić te grzeczności, czyż my nie wiemy, że tam kuzynkowi lepiej w domu; bo tam mama i siostry...
— Ale nigdzie, nigdzie, proszę wierzyć, nie było i nie będzie mi lepiej jak tutaj!
— Bo pan Stanisław grzeczny! — odezwała się Zosia po cichu.
— Ja! ale ja wcale nie jestem grzeczny — żywo odparł Staś — dałem tego dowody u państwa Pawłów, można mi tedy wierzyć. To nie prosta grzeczność, to wyraz uczucia.
— Doprawdy! cóż panu odpowiem za nas wszystkich, chyba podziękuję tylko.
— O! nie! nie, proszę mi powiedzieć, że Staś pojechawszy przypomni się kiedy, że nie będzie jak pospolity gość, o którym ledwie odjechał zapomina się jutro.... bo ja... nigdy tych kilku dni nie zapomnę.
— Ale i my i my! — odpowiedziała Zosia (instynktem my, mówiąc zamiast ja wyraźniejszego). My mówiło w potrzebie za wszystkich, a ja znaczyć miało dla Stasia.
— Hieronim, bratowa i ty kuzyneczko — i ty? podchwycił Staś zbliżając się nieco.
— I ja! i ja! — naiwnie ale ciszej odpowiedziała mu podnosząc oczy.
O! w oczach całe jest życie! Usta je wyrzec mogą, piersi wyrazić westchnieniem, ale co usta, co piersi przy wzroku, tym promieniu wewnętrznego światła, który wprost płynie z serca! Wzrok jest światłem duszy... to emanacja samego żywota. Wzrok mają tylko ludzie — zwierzęta widzą, patrzeć my umiemy tylko. O ile mowa nasza przewyższa głos niemy zwierzęcia, o tyle wzrok nasz góruje nad zwierzęcem wejrzeniem. Tam jest tylko namiętność, u nas gra myśl sama.
Zosia spojrzała i nie mówili już więcej.
Staś cicho tylko szepnął jej jeszcze:
— A więc, mam drogą obietnicę że o mnie nie zapomnisz?
Ona nic już nie odpowiedziała, nie mogła, głos zawiązł w piersi... weszła matka.
Staś zasiadł na ławce dumać, bo Zosia szybko znikła z ganku. — Zestarzał, w chwili tak gorąco patrzał w przyszłość, w której obok siebie chciał widzieć Zosię. Widząc go tak srodze zadumanym, jak tylko młody i starzec dumać umieją, jeden, że chce życie zwyciężyć, drugi, że myślą tylko żyje już cały — usunęła się dyskretnie pani Hieronimowa, a młody chłopiec został sam z sobą.
— O! ja ją kocham na wieki! — zawołał w myśli. — Czuję że to nie chwilowy szał, że to coś, co musi być wiecznem. Bez niej nie rozumiem życia; ona będzie moją! Ale wieki, wieki czekać mi na to potrzeba... A! będę czekał! A ona? — Tu się zatrzymał. — I ona czekać mnie będzie! — rzekł w pierwszej chwili, ale rozwaga smutniejsze mu przyniosła przypuszczenia. — Ona! tak śliczna, tak niewinna, tak dobra i pracowita! ją pochwycą, ledwie dojrzewającą ktoś porwie przedemną. Powiedziałbym ojcu — nie! ojciec mój śmiać się będzie; poczekam jeszcze, nie mam dziś prawa odezwać się; później nie będę się taił.
I bil się z myślami, aż ostatnia zabłysła mu różowa, jasna, szczęśliwa.
Klasnął w ręce i poskoczył z ławki.
— Ja jadę za granicę, więc mnie nikt nie posądzi żebym to robił dla siebie. Czyżby rodzice nie mogli wziąć Zosi do sióstr moich? Oneby ją uczyły, oneby jej dały z serdeczną radością wszystko, czego w oczach ludzi braknąć jej może. Ja ją tak kocham jak ona dziś jest, ja ją tak wolę... to ideał raju, to Ewa nim się wąż ukazał, Ewa Miltona, śpiąca snem niewinności, dzieło czyste Bożej ręki, co dopiero oczy otwierać poczyna ku światłu dziennemu, tchnąc jeszcze Stwórcą, z którego wyszła dłoni... Ale potrzeba, by nikt nie miał prawa powiedzieć jej: — Tyś niższa odemnie w czemkolwiek. Trzeba tego aniołka oprawić w złote ramki, w których mu będzie tak ciasno! Rodzice moi wziąćby ją mogli — powiem o tem ojcu, on to zrobi! To myśl jedyna, wybrana, złota! pocałowałbym siebie za nią gdybym mógł.
I poskoczył do góry, jak student wypuszczony z ławki szkolnej, gdy pan Hieronim ukazał się z uśmiechem na ustach.
— Co to ci Stasiu?
— A! nic! krew mną rzuciła! — rzekł rumieniąc się młody chłopak.
— Jak to? tak po dniu cię rzuca? — rozśmiał się starszy.
— Bywa to! czasem w miejscu ustać nie mogę i tak mnie coś świerzbi w pięty, że muszę poskoczyć. Zdaje mi się nawet że taniec musieli wynaleźć tacy, jak ja młokosy, w celu ukrycia podobnych mimowolnych rzutów.
Hieronim rozśmiał się z tej nakręconej teorji; usiedli, w tem — o cudo! Hieronim aż zdrętwiał prawie: w dziedzińcu ukazała się cała czereda Pawłów, wprost i najwyraźniej dążąca ku dworkowi, którego od dawna nie odwiedzała. Gospodarz patrzał i oczom swoim nie wierzył, powstał i poleciał po żonę.
Staś odwrócił się i skrzywił — pani Pawłowa mocno wysznurowana, Petra z minką kwaskowatą i Hiacyntha, wyczupurzona i oblana wonnościami, nabalsamowana cała — zwolna zbliżały się ku gankowi. Przestraszeni i zdumieni tą wizytą tak niespodziewaną, Hieronimowie oboje czekali na nią z należną gościnnością w progu, podeszli nawet, by uczcić bratowę, która z wyrazem źle ukrytej niechęci i wyższości, zbliżała się ku nim.
— Przyszliśmy bratowę — (ten wyraz Julja wymówiła cichuteńko) — odwiedzić. Dobry wieczór! Nasz gość — dodała z przyciskiem — tak o nas zapomina, że my sami go szukać musimy.
Staś nisko i arcy-poważnie się ukłonił.
Hiacyntha dodała:
— Jakże panu w tej sielskiej zaciszy?
— Co pani? — spytał młody chłopiec otwierając oczy ogromne i udając że nie rozumie, lub może niezrozumiawszy w istocie.
— Jak pan się czuje w tej sielskiej zaciszy? — powtórzyła panna Hiacyntha, z uśmiechem któryby szatana odstraszył.
— Ja! a! nadzwyczaj szczęśliwym! — żywo odpowiedział młody chłopiec.
— A! nawet, szczęśliwym! — z przekąsem przerwała Julja, siadając w ganku choć ją usilnie proszono do pokoju — ten wyraz mówi wiele...
— W mojem przekonaniu tylko to co powinien.
— Może więcej niż powinienby mówić! bo się nie wszystko mówi! — rzekła znów Julja szydersko prawie.
— Owszem pani — płomieniem oblany rzekł Staś — wszystko się mówi, gdy się nic złego nie myśli.
Odpowiedź była niezmiernie ostra, ale uleciała niezrozumiana, i rozmowa zerwana umyślnie, poczęła się w inny sposób.
— Pan na nas nie łaskaw — mówiła Julja — a podobno już powrót papy bliski; nie będziemyż więc i my mieli szczęścia pocieszyć się bliższą jego znajomością?
— O! bo Staś — przerwał łagodząc Hieronim — najbliższą znajomość zabiera z zającami w polu, i kwiatkami, które zbiera i suszy.
— Jakto? przerwała Hiacyntha — pan dla ulgi cierpiącej ludzkości... zbierasz i suszysz zioła?
— Nie ze wszystkiem — odpowiedział uśmiechając się Staś — bo rumianku i mięty nie suszę, ale bawię się herboryzacją... to jest nauką o roślinach.
— Wdzięczne to, urocze zajęcie! odparła panna, czując się poniekąd obowiązaną do utrzymania rozmowy gdyż się miała za najmędrszą z całego grona — zajęcie tak stosowne dla młodości, która jest sama kwiatem!
— Znałem profesora bardzo okularowego, który mu się z zapałem oddawał — rzekł Staś oburzony, że go spychają do kurteczki i krezki, z której dawno wyszedł.
— Tak? ale jestli co wdzięczniejszego — rzekła panna nie dając się zbić — nad to połączenie młodości z kwiatami? Jedno tak do drugiego podobne!
— W istocie — podchwycił Staś — oboje więdnieją tak prędko!
Nie było to bez intencji, ale intencja poszła nieschwycona w morze zapomnienia, a panna Hiacyntha zwiędnienia nie biorąc do siebie, mówiła dalej:
— Myśl trafna; zapiszę ją w sztambuchu swoim, w którym notuję wszystko co posłyszę pięknego. — Tę zdobycz będę panu winna.
— A! pani! — zawołał Staś — proszę na mój karb nie kłaść tej myśli, bobym mógł uchodzić za złodzieja. Jest to myśl, którą przynajmniej tysiąc pisarzy ukradło u tysiąca innych, a pierwszym jej autorem musiał być niezawodnie stary Adam, jeśli w jesieni kiedy zebrało mu się na zły humor....
Wszyscy się zrozumieli, Julja tylko nie, bo była nie rada kierunkowi rozmowy już odbiegającej od obecnych spraw i teraźniejszości, w której kółku lubiła ją trzymać.
— Co tam państwo mówicie o kwiatkach — poczęła — mówcie lepiej o ludziach. Jakże się wieś podoba panu i nasze proste życie?
— Pani wie że i ja jestem wieśniak!
— Ale nie, tyle lat spędziłeś pan w mieście!
— Tęskniąc za wsią.
— Ale tu — z przyciskiem dodała Julja — jesteś pan już w sercu wsi; jest to co najbardziej być może wiejskiego.
— W sercu wsi! — szepnęła Hiacyntha — co za wyrażenie szczęśliwe!
— O! o! i serce wsi bardzo mi się podobało! — odpowiedział Staś.
— A pan się nie znudził bez fortepiana, książek, muzyki i tańców?
— Tańców zupełnie nie lubię, książki mam z sobą, a bez fortepiana przywykłem się często obchodzić. W dodatku miałem strzelbę i ciągle tak miłe towarzystwo.
— Aleś pan z niego mało korzystał, kiedy jak pan Hieronim powiada, kwiatki i zające składały zwyczajną jego kompanię.
— Kwiatki i zające były tylko rozrywką, boć bym przez te trzy dni i państwa zanudził, siedząc im ciągle na głowie.
— Na głowie! — pomyślała Hiacyntha — to wyrażenie nieszlachetne, obraz nieprzyzwoity nawet! Brak wychowania widoczny!
— My się na to przynajmniej skarżyć nie możemy — rzekła Julja z przekąsem.
Staś spuścił oczy, uczuł się winnym, udał nawet że niedosłyszał; w tem zaturkotało opodal na drodze, wszyscy zwrócili oczy, ujrzano szybko ku dworowi Pawłów jadącą znajomą nejtyczankę żółtą gospodarza, a na niej rozparty, a raczej w pół leżący jechał spiesznie mąż Julji. Przejeżdżając mimo pokornego dworku Hieronimów, spojrzał i z podziwieniem poznał w ganku żonę, córkę i Hiacynthę. Widok to był dla niego zdumiewający; zdało mu się w początku, że się omylił, przetarł oczy, kazał jechać powolniej, nareszcie niemogąc wytrwać, stanął przed bramą i pieszo wszedł w dziedzińczyk. Oczy go nie zwodziły: żona, córka, były u Hieronimów. — Cóż się to stało? — pomyślał — one co tak ich nie cierpią serdecznie... to coś doprawdy dziwnego... Ale ba! — dodał w myśli — tam jest Staś! rozumiem wszystko. — Kuta baba! — powtarzał w duchu, ciesząc się przebiegłością żony.
W tej chwili jednak kuta baba nie w swoim była humorze, powitała męża zimno, Staś, któremu Paweł zwiastował powrót ojca, także smutno bardzo nań spojrzał i westchnął po cichu, reszta towarzystwa przyjęła go ceremonialnie.
— A ojciec mój? — spytał nieśmiało Stanisław.
— Dziś tu będzie niezawodnie! — odparł pan Paweł.
Zły humor gościa nie uszedł wprawnego oka Julji; powstała żywo, pożegnała skinieniem głowy pogardliwem przytomnych i pospieszyła z mężem do domu.