<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Intruz
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Intrus
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Wiara w przyszłość wzrastała we mnie z dniem każdym, zdawało się, żem zapomniał o wszystkiem. Dusza moja nadmiernie znużona, nie przypominała sobie nawet, że cierpiała. W niektórych chwilach zupełnego zaniedbania wszystko rozpraszało się, tonęło we mgle, stapiało, gubiło się, stawało nie do poznania. Potem po tych dziwnych chwilach rozkładu wewnętrznego, zdawało mi się, że nowy jakiś pierwiastek życia wstępuje we mnie, że nowa siła mnie przenika.
Tłum wrażeń mimowolnych, pierwotnych, bezświadomych, instynktownych niemal, stanowił istnienie moje rzeczywiste. Między zewnętrznem a wewnętrznem życiem nawiązywała się nić drobnych działań i reakcyj wzajemnych, które drgały w duszy nieskończonemi oddźwiękami; każdy z tych oddźwięków nieobliczonych zamieniał się w zjawisko psychologiczne zdumiewające. Cała istota moja zmieniała się pod wpływem najmniejszego powiewu otaczającego mnie powietrza, podmuchu, cieniu, błysku.
Wielkie choroby duszy, jak choroby ciała, odnawiają z gruntu człowieka a rekonwalescencye umysłu niemniej są urocze, ani też mniej cudowne od rekonwalescencyj fizycznych. Przed krzewem rozkwitłym, przed gałązką, okrytą drobnemi pączkami listków, wobec silnej odrośli, wyrosłej na pniu starym, nieledwie już martwym, wobec najmniejszej z metamorfoz dokonywanych przez wiosnę, zatrzymywałem się naiwnie, nieświadomy, zdumiały.
Często rankiem wychodziłem razem z bratem. O tej porze wszystko tchnęło świeżością, wdziękiem, swobodą, brakiem wszelkich więzów. Towarzystwo Fryderyka oczyszczało mnie i umacniało niemniej od czystego, silnego wietrzyka wiejącego od pól. Fryderyk miał podówczas dwadzieścia siedem lat; żył niemal zawsze na wsi życiem wstrzemięźliwem, pracowitem i zdawało się, że ziemia udzieliła mu swej szczerości wspaniałomyślnej. Miał on ściśle wytknięte reguły życia. Leon Tołstoj mógłby śmiało złożyć pocałunek na pięknem, pogodnem jego czole i nazwać go „swym synem“.
Szliśmy po przez pola, bez celu, zrzadka tylko zamieniając z sobą słów kilka. On chwalił żyzność naszych ziem, tłomaczył mi inowacye zaprowadzone w ich uprawie, ukazywał przeprowadzone reformy postępowe. Domy naszych wieśniaków były obszerne, dobrze przewietrzane i utrzymane z pewną zalotnością, nasze stajnie i obory pełne były bydła zdrowego i żywionego należycie. Nasze mleczarnie znakomicie były zagospodarowane. Często, wśród drogi, zatrzymywał się dla zbadania jakiej rośliny a męzkie jego dłonie z nadzwyczajną delikatnością dotykały drobnych listków zielonych u świeżych odrośli. Czasami przechodziliśmy sadem. Drzewa brzoskwiniowe, jabłonie, grusze, śliwy, wiśnie, drzewa morelowe okryte były milionami kwiatów a dołem przejrzystość różowych i srebrzystych ich listków, przetwarzała sączące się przez nie światło, w rodzaj atmosfery wilgotnej, w coś nie opisanie uroczego. Tam, gdzie w przerwach między temi lekkiemi girlandami niebo przeglądało łagodne, było jak żywe ludzkie spojrzenie.
Kiedy ja podziwiałem kwiaty, on tymczasem przewidywał już przyszłe skarby, co zawisnąć miały na tych gałęziach.
— Zobaczysz, zobaczysz te owoce.
„Tak, zobaczę je — powtarzałem sobie w duchu. — Zobaczę, jak kwiaty te opadną, jak rozwiną się listki, jak wzrastać będą owoce, zabarwiać się, dojrzewać i opadać“. Z ust mego brata twierdzenie to wyszło najpierwej i nabrał o też dla mnie wielkiej wagi, jak gdyby tu chodziło o niewiedzieć jakie szczęście obiecane i wyczekiwane, które spełnić się miało właśnie w okresie narodzin przyrody, w epoce, co oddziela kwiat od owocu. „Zanim jeszcze okazałem moje intencye, już bratu memu wydaje się naturalnem, bym pozostał tutaj na wsi, z nim i matką naszą; bo powiada, że zobaczę tych drzew owoce. Pewnem jest, że je zobaczę. A zatem i to jest prawdą, że życie nowe rozpoczęło się napowrót dla mnie i że poczucia wewnętrzne nie mylą mnie bynajmniej. Faktem jest, że wszystko teraz składa się z łatwością dziwną, niezwykłą, z bezmiarem jakimś miłości. Jak ja kocham Fryderyka! Nigdy nie kochałem go tak bardzo.“ Takie mniej więcej uwagi czyniłem sam sobie po cichu, uwagi nieco luźne, niepowiązane z sobą, czasami śmiesznie dziecinne, skutkiem szczególniejszego usposobienia duszy, które skłaniało mnie do dopatrywania się w jakimś, nie nieznaczącym fakcie pomyślnego znaku, prognostyka szczęśliwego.
Najżywszą radością moją była świadomość, że dziś przeszłość moja leży daleko po za mną, że zdala jestem od pewnych miejsc i od pewnych osób, oswobodzony od nich na zawsze. Czasami chcąc lepiej zakosztować spokoju tej wsi wiosennej, wyobrażałem sobie przestrzeń, dzielącą mnie teraz od tego świata mrocznego, gdzie tyle cierpiałem i to cierpieniami tak występnemi. Czasami także niejasna przejmowała mnie jeszcze trwoga, z niepokojem szukałem dokoła siebie przyczyn mego bezpieczeństwa obecnego, wsuwałem rękę pod ramię brata, pragnąc wyczytać w jego oczach przywiązanie niewątpliwe a opiekuńcze.
Pokładałem w Fryderyku ufność ślepą. Pragnąłbym był nietylko, żeby ranie kochał, ale żeby raną zawładnął; byłbym chciał odstąpić ran moje prawa starszeństwa, ponieważ był ich godniejszym odemnie, poddać się jego radom, wziąć go za kierownika, być ma posłusznym. U jego boku nie byłbym już narażony na niebezpieczeństwo zbłąkania się, skoro on znał drogę prostą i szedł po niej krokiem nieomylnym. A co więcej jeszcze, jego ramię było silnem, onby mnie zawsze obronił. Był to człowiek wzorowy: dobry, energiczny, przezorny. W moich oczach nic nie dorównywało szlachetnością tej jego młodości, poświęconej religii „czynienia dobrze wedle sumienia“, młodości, poświęconej ukochaniu ziemi. Powiedziałbyś, że oczy jego w kontemplacyi bezprzestannej zieleniejącej przyrody, zapożyczyły od niej coś z przezroczej jej roślinnej barwy.
— Chrystusem gleby — nazwałem go któregoś dnia z uśmiechem.
Był to poranek, przesiąkły, zda się, niewinnością, jeden z tych poranków, które wywołują obraz brzasków pierwotnych u kolebki świata. Na skraju pola brat mój rozmawiał z gromadką rolników. Rozmawiał stojąc pośród nich, przenosząc wszystkich otaczających go o głowę a ruchy jego spokojne zwiastowały prostotę stów. Ludzie starzy, z włosem pobielałym w mądrości życia, ludzie dojrzali, stojący już na granicy starości, przysłuchiwali się uważnie temu, co mówił ten młodzieniec. Wszyscy nosili na ciele piętno wielkiej wspólnej pracy. Ponieważ nie było drzew w pobliża a zboże niskiem jeszcze było na zagonach, każda ich poza, ruch każdy odcinały się dokładnie od tła świetlanego. Kiedy spostrzegł, że zmierzam ku niemu, brat mój pożegnał ludzi zebranych, zdążając na moje spotkanie. A wtedy z ust moich wyszło bezwiednie niemal to słowo powitania:
— Chrystusie gleby, hosanna!
Miał on dla wszelkiego istnienia roślinnego świata jakąś nieskończoną względność. Nie nie uszło jego spojrzenia przenikliwego, powiedziałbyś wszechwidzącego. W czasie tych przechadzek porannych zatrzymywał się co krok niemal, by oswobodzić jakiś listek od ślimaka, liszki lub mrówki. Raz przechadzając się z nim, nie zwracając na to uwagi, począłem uderzać końcem szpicruty trawki zieleniejące; za każdem uderzeniem ulatywała w powietrze garstka ściętych liści i łodyg! Widocznie sprawiło mu to przykrość, bo wyjął mi szpicrutę z ręki, z ujmującym przecież uśmiechem i zarumienił się, myśląc może, że ta litość jego wydała mi się pewnie przesadą chorobliwego sentymentalizmu. O! ten rumieniec na tej twarzy tak męzkiej!
Innego dnia znowu, kiedy obłamywałem okrytą kwieciem gałązkę jabłoni, spostrzegłem w oczach Fryderyka cień smutku. Cofnąłem natychmiast rękę, wyrzekłszy:
— Skoro ci się to niepodoba...
On rozśmiał się głośno.
— Ależ nie, ależ nie... Możesz oberwać choćby wszystkie drzewa nawet.
Jednakże nadłamana gałązka, trzymająca się tylko jeszcze na kilku włóknach żywych zwisła u pnia i doprawdy rana ta wilgotna, ociekająca sokiem drzewnym, przedstawiała widok rzeczy jakiejś cierpiącej; te kwiatki wątłe, o tonach żywego ciała z odcieniem bladości, podobne do pęków róż polnych, nabrzmiałe zawiązkiem, skazanym teraz na zagładę, wciąż jeszcze drżały za powiewem wiatru.
Ozwałem się wówczas, jakby dla usprawiedliwienia okrucieństwa mojej napaści:
— To dla Juliany.
I oderwawszy ostatnie włókna żywe, odjąłem nadłamaną galązkę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.