Józef Balsamo/Tom XII/Rozdział CLV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Józef Balsamo |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Wende i spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Rola“ J. Buriana |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Joseph Balsamo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XII Cały tekst |
Indeks stron |
W jaki sposób Gilbert dostał się do domu, jak zdołał tej nocy przenieść boleść i rozpacz i nie wstał rano z siwymi włosami, doprawdy trudno to zrozumieć.
Z nastaniem świtu postanowił sobie napisać list do Andrei, w którym wszystko to, co mówił jej wieczorem, poprzeć chciał niezbitymi dowodami.
Prędko jednak tego zaniechał.
Znał nieugięty charakter tej kobiety i nie miał już żadnej nadziei.
Zresztą sama myśl, że list jego może być wyrzucony lub spalony i wcale nieczytany, do wściekłości go doprowadzała; więc porzucił projekt.
I wtedy pomyślał sobie znowu, że zabiegi jego lepiej byłyby przyjęte przez ojca, który był chciwy i skąpy, jak również przez Filipa, człowieka z sercem szlachetnem, którego się bał tylko w pierwszej chwili.
— Ale nacóż mi się to przyda poparcie pana Taverney‘a i pana Filipa — mówił boleśnie — jeżeli Andrea prześladować mnie będzie swem wiecznem: „ja cię wcale nie znam“. Może to nawet lepiej — dodał pocichutku — nic mnie już nie przywiązuje do tej kobiety; sama dobrowolnie zerwała wszystkie węzły, jakie nas łączyły.
Mówiąc to, rzucał się z gniewu na swym sienniku, wyrywał sobie włosy z głowy, przypominał sobie dźwięk jej głosu, królewską postawę, klasyczną główkę i szalał, ale szalał, bo kochał, bardzo kochał.
Słońce stało już wysoko na niebie.
Gilbert zapragnął wyjrzeć oknem; myślał, że zobaczy Andreę na ganku lub w ogrodzie.
Ale siłą woli powstrzymał tę chęć, przypomniał sobie pogardliwe słowa dumnej baronówny i cofnął się w głąb izdebki.
— Nie, nie — wyrzekł z goryczą — nie będziesz patrzył, nie wolno upajać się trucizną. To okrutnica, ona nigdy, nigdy nie odezwała się po ludzku do ciebie, ona sama jest przyczyną swego nieszczęścia. Mnie, niewinne dziecko, zamieniła w tygrysa.
— To istota bez czucia i religji; ona nie chce dać ojca swemu dziecku, biedną istotę rzuci w otchłań, skaże na głód, na śmierć może. Gilbercie, zabraniam ci myśleć o tej kobiecie i o przeszłości. Życie swe pędzisz, jak zwierzę, w pracy i zaspakajaniu potrzeb materjalnych, a pamiętaj o tem zawsze, że przywrócenie ci szacunku zależy od ciebie; pamiętaj, abyś wyżej stał ponad tymi dumnymi ze swego imienia, aby imię twe stało się od nich szlachetniejszem.
Blady i drżący odwrócił się od okna; postanowił udać się do Balsama, ale zatrzymał się na progu.
— Szaleńcze, co chcesz czynić? — mówił sam do siebie — myślisz o zemście? ha! ha, o jakiej? doprawdy ciekawym... Zabić ją?
— O! nie, umarłaby teraz z rozkoszą! Rozgłoszę jej hańbę? O! to byłoby podłością! Wiem już, trzeba ją upokorzyć, tak... bo jest jeszcze dumniejszą ode mnie. Ale jak? Jaki nato sposób wynaleźć?... Nie mam nic, jestem niczem, a tu chwili stracić nie można; Andrea zapewnie opuści Paryż. Wiem, że moja obecność będzie dla niej największą torturą, ale matka, nie mająca serca dla dziecka, nie będzie go miała i dla brata; naśle go na mnie, bo zechce, aby mnie zabił; ale nie ciesz się jeszcze, nauczę się zabijać ludzi, jak nauczyłem się czytać i pisać. Zabiję ci twego Filipa i śmiać się z ciebie będę!
— Lecz nie!... to zemsta niegodna Gilberta, to sposób używany tylko w komedjach, nie... Ja sam, sam, z gołemi rękoma, z umysłem ogołoconym z wyobraźni, ale siłą muskułów i inteligencji, unicestwię projekty tych nieszczęśliwych... Czegóż chce Andrea? co posiada? co przedsiębierze na swą obronę i na me pognębienie?... Zastanówmy się.
I z nieruchomem spojrzeniem zamyślił się głęboko.
— Jej podobać się może to tylko — wyrzekł — czego ja nienawidzę.
Więc zniszczyć trzeba to wszystko, co nienawidzę?... Zniszczyć? o! nie... Zemsta moja nie doprowadzi mnie do złego! nigdy a nigdy nie zmusi mnie do użycia ognia lub żelaza! Cóż mi pozostaje? A! odgadnąć przyczynę wyższości Andrei, dociec, jakim łańcuchem może ona skrępować serce moje i ramię... O! nie zobaczyć jej wcale! o! nie zwrócić już na siebie jej spojrzeń... gdy olśniewająco piękna i uśmiechnięta z dumą trzymać będzie dziecko na ręku... jej dziecko, które mnie nigdy znać nie będzie... Nieba!!!
Gilbert uderzył z rozpaczą pięścią o mur; ta myśl doprowadzała go do szaleństwa.
— Jej dziecko! Na tem oto polega cała tajemnica. Ona nie może posiadać tego dziecka, bo je nauczy nienawidzieć swego ojca, przeklinać Gilberta. O! przeciwnie, niech ona wie, że to dziecko wychowuje się w nienawiści dla imienia Andrei! Tak, to dziecko, któregoby nie kochała, które możeby dręczyła, bo ona ma złe serce, to dziecko, któreby ciągle mną gnębiono, to biedne dziecko, niech dla niej przepadnie. Niechaj Andrea nigdy go nie widzi, niechaj, straciwszy je, jęczy żałośnie, jak lwica, gdy jej kto zabiera małe lwiątka!
— Świetny pomysł — ciągnął dalej dziko, wyciągając pięści w stronę domku Taverney‘ów — skazałaś mnie na wstyd, wygnanie, miłość, wyrzuty sumienia. Ja skażę cię na boleść, strach i nienawiść bez zemsty. Sama mnie szukać będziesz, a ja zniknę ci z oczu; wołać będziesz swe dziecko! O! to mój sztylet zatruty, którego nigdy nie wyciągniesz z rany... Tak... tak... dziecko! Będę je miał, Andreo, Andreo! słyszysz! moje dziecko... nie twoje! Gilbert będzie miał syna!... Moje dziecko!... moje dziecko!...
Szalona radość rozsadzała mu piersi.
— Ale uspokój się, Gilbercie, tu nie chodzi o gniew zwykły, o sielankowe narzekania, tu idzie o prawdziwy i wielki spisek. Zamiast rozmyślać, musisz wpatrywać się w ten dom, ze wszystkich sił, z całej duszy. Nakazuję ci pilnować go jak najbaczniej! pilnować, ażebyś zamiar swój mógł wykonać.
— Tak, Andreo, będę czuwał — wyrzekł uroczyście, zbliżając się do okna — będę czuwał w dzień i w nocy; nie poruszysz się, abym tego nie zauważył, nie wydasz jęku, aby ci nie odpowiedziało moje przekleństwo, nie uśmiechniesz się, abym ci nie odpowiedział uśmiechem ironicznym 1 obelżywym. Jesteś mym łupem, Andreo! pilnować cię będę troskliwie!
Przystąpił do okienka.
W tejże chwili w pawilonie podniesiono rolety. Cień Andrei przemknął za firanką i po suficie, zapewne odbity w lustrze.
Potem zjawił się Filip, który wstał wcześniej, ale pracował w swym pokoju poza pokojem siostry.
Gilbert zauważył, jak dalece rozmowa między rodzeństwem była ożywiona.
Niezawodnie mówiono o nim, o scenie wczorajszej.
Filip przechadzał się zamyślony.
Być może, że przyjście Gilberta zmieniło projekty Filipa, bo przechadzał się niespokojnie po mieszkaniu.
Kto wie, może zamierzali opuścić Paryż i szukać gdzieindziej schronienia.
Na tę myśl, Gilbertowi oczy zaświeciły jak wilkowi. Ale prawie natychmiast weszła służąca do sypialni Andrei, nowa służąca, zapewne przez kogoś polecona.
Andrea ją widocznie zgodziła, bo nowoprzybyła zajęła zaraz dawny pokoik Nicoliny.
Uspokoiło to trochę Gilberta, dało mu bowiem nadzieję, że rodzeństwo zamieszka nadal w mieście.
Filip wyszedł na taras, obejrzał wszystkie zamki i klucze.
Zapewne podejrzewał, iż Gilbert otworzył sobie drzwi dobranym kluczem, może więc zamierzał zmienić zamki.
Gilbert uśmiechnął się ironicznie.
— Biedacy! — szepnął — nie przypuszczają nawet, abym mógł drzwi wybić w potrzebie. O! ładne mają pojęcie o tobie, Gilbercie. Tem lepiej! Dumna Andreo! zmieniaj zamki i klucze, Gilbert kiedy zechce, może wejść do ciebie! O! nienawidzę!... nie! nie! to nieprawda! To niegodne uczciwego człowieka; nie chcę ciebie!... Śpij spokojnie; śpij — do czasu.
W kwadrans potem zszedł ze schodów i udał się do Balsama.