Józef Balsamo/Tom XII/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Józef Balsamo | |
Podtytuł | Romans | |
Wydawca | E. Wende i S-ka | |
Data wyd. | 1925 | |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Joseph Balsamo | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Doktór Louis przechadzał się w małym ogródku, otoczonym z czterech stron wysokim murem, będącym częścią dawnego klasztoru Urszulanek, zamienionego obecnie na magazyn spożywczy dragonów Jego Królewskiej Mości.
Doktór, chodząc, czytał nowe swe dzieło, które przygotowywał do druku, co nie przeszkadzało mu jednak wyrywać chwastów z klombów, które raziły jego smak estetyczny.
Jedna tylko służąca pilnowała jego domu.
Na brzęk pałasza Filipa, kobieta zbliżyła się do drzwi i uchyliła je.
Młody oficer popchnął drzwi i wszedł na podwórze.
Zdaleka spostrzegł doktora w ogrodzie i, nie zważając na gniewne okrzyki służącej, podążył śpiesznie do niego.
Na szelest kroków, doktór obrócił głowę.
— A! to pan — rzekł zwolna.
— Przebacz, doktorze, że ci zamąciłem spokój, lecz chwila, którą przewidziałeś — nadeszła; mam prośbę do pana.
— Obiecałem, że uczynię wszystko dla pana i postaram się dotrzymać słowa.
Filip ukłonił się zmieszany, nie miał siły do dalszej rozmowy.
— Jak się miewa chora? — zapytał doktór, spostrzegając trupio bladą twarz młodzieńca.
— Zupełnie dobrze, siostra moja jest tak zacną i uczciwą dziewczyną, że chyba nie byłoby Boga, gdyby jej groziło cierpienie, lub niebezpieczeństwo.
Doktór spojrzał badawczo na Filipa.
— Zatem jest ofiarą niecnego podstępu?
— Tak, doktorze.
Uczony załamał ręce i wzniósł je ku niebu.
— Niestety! — zawołał — żyjemy w strasznych czasach, społeczeństwo nasze jest zgangrenowane, potrzebuje moralnych lekarzy.
— O tak! tak! masz pan słuszność; tymczasem jednak...
Filip groźnie zacisnął pięści.
— Widzę, że należysz, młodzieńcze, do ludzi, którzy zbrodnie karzą siłą i żelazem.
— Tak, doktorze.
— Zatem pojedynek — westchnął doktór — pojedynek, który nie zwróci honoru twej siostrze, choćbyś zabił przeciwnika, a pogrąży ją w rozpaczy, jeżeli sam zginiesz. Sądziłem, że jesteś pan inteligentnym i silnym zarazem; przecie miałeś pan zamiar wszystko zachować w ścisłej tajemnicy?...
Filip położył rękę na ramieniu doktora.
— Mylisz się pan; mam czyste sumienie i chcę wymierzyć sprawiedliwość. Nie dam się zabić, ale zabiję nikczemnika!
— Pan, co jesteś szlachcicem, zabijesz?!
— Przyznaj pan, że gdybym zabił był tego łajdaka na sekundę przed popełnieniem przezeń haniebnego czynu, nicby w tem nie było nadzwyczajnego, każdy uczyniłby to na mojem miejscu.
— Więc to pańskie ostatnie słowo?
— Tak! wszak kiedyś znajdę go, a wtedy zabiję jak psa, bez żadnej litości.
— To pan zbrodnię popełnisz, zbrodnię, straszniejszą może od tej, jakiej się dopuścił ów nieznajomy, zwłaszcza w oczach tych, którzy znają kobiety... Zabić! wszak można naprawić to wszystko małżeństwem...
Filip podniósł dumnie głowę.
— Zapominasz pan, że baronowie Taverney-Maison-Rouge, wywodzą ród swój z czasów wojen krzyżowych; siostra moja jest równą urodzeniem delfinowej.
— A! rozumiem, a winowajcą jest ktoś z gminu. Tak, tak — ciągnął dalej doktór z gorzkim uśmiechem — wy, panowie, jesteście ulepieni z innej gliny. Zabij go, baronie, zabij bez żadnych wyrzutów sumienia.
Filip skrzyżował ręce na piersiach.
— Posłuchaj, doktorze — rzekł smutnie — nie idzie tu o zwykłego uwodziciela, którego postępki tłumaczyć się dadzą nieraz zalotnością kobiecą; jest to nędznik, wychowany u nas, wykarmiony na naszym chlebie; on to skorzystał w nocy z zemdlenia, ze snu, z pozornej śmierci najszlachetniejszej z kobiet i zhańbił ją; on co w dzień nie śmiałby nigdy spojrzeć na nią. Sąd na śmierć skazałby tego łotra, niech więc ja będę sprawiedliwością i ukarzę go śmiercią. Teraz, doktorze, ty, którego uważałem za najzacniejszego z ludzi, ty stawiasz mi zarzuty, czynisz uwagi! Czyż chcesz skorzystać z tego, że znasz naszą tajemnicę; skorzystać z niej, jak inni? Jeśli tak, nie jesteś tym uczonym, którego tak podziwiałem, ale jesteś pospolitym człowiekiem, a ja wyższym nad ciebie, bo bez obawy, bez żadnej wstecznej myśli, wyjawiłem ci wszystko.
— Mówiłeś pan, zdaje mi się — odrzekł doktór zamyślony — że ten człowiek uciekł...
— Tak jest; musiał się domyślić, że wszystko wyszło na jaw i ratował się ucieczką.
— A pan właściwie czego sobie życzysz?
— Pragnę, abyś dopomógł mi pan wywieźć siostrę z Wersalu.
— Pod jednym tylko warunkiem.
Filip skoczył, jak lew zraniony.
— Słuchaj pan — ciągnął dalej doktór — wysłuchaj mnie. Jako filozof chrześcijański, którego pan uczyniłeś swym powiernikiem, obowiązany jestem postawić warunek nie na rachunek wdzięczności, ale prawem sumienia. Ludzkość jest obowiązkiem — nie cnotą; mówisz pan o zabiciu człowieka; ja muszę wstrzymać tę zbrodnię z taką siłą, z jaką broniłbym siostry pańskiej od hańby. Panie de Taverney, musisz mi przysiąc!...
— O! nigdy! nigdy!
— Przysięgniesz mi! — zawołał doktór z siłą — musisz, mój panie! Uznaj rękę Bożą we wszystkiem. Więc powiadasz pan, miałeś winnego pod ręką?
— Tak i gdybym przypuszczał, że jest w sąsiednim pokoju, byłbym go tam dosięgnął.
— Uciekł!... drży!... więc kara i męka zaczęły się już dla niego. Uśmiechasz się pan, to, co czyni Bóg, wydaje ci się niczem! Wyrzuty sumienia są dla pana za małą karą! poczekaj pan! poczekaj! Pozostaniesz pan przy siostrze i przysięgniesz mi, że nigdy me będziesz ścigał nieszczęśliwego. Jeśli go spotkasz, to jest, jeśli Pan Bóg odda ci go w ręce, wtedy — i ja jestem przecie człowiekiem, wtedy — zobaczymy!
— Złudzenie, doktorze, on będzie zawsze uciekał przede mną!
— Kto wie? zresztą zbrodniarz ucieka, zbrodniarz boi się szubienicy, a jednak narzędzie sprawiedliwości, jakby było magnesem, przyciąga go do siebie, aż wpadnie w ręce kata. Zresztą tajemnica wymaga cienia; gdy zabijesz pan tego człowieka, wszystko się rozgłosi; ludzi ze swej sfery nie zdołasz pan przekonać o niewinności siostry. Wierz mi pan, zachowaj milczenie, w milczeniu pogrzeb to nieszczęście.
— Któż domyśli się, że zabijam tego nędznika za moją siostrę?
— Naturalnie, że się domyślą; wszak każde zabójstwo musi mieć jakąś ważną przyczynę.
— Niech i tak będzie, doktorze, będę ci posłusznym, nie będę ścigał winowajcy, lecz Bóg jest sprawiedliwy; o! Bóg odda mi tego zbrodniarza w ręce.
— Dobrze, bo w takim razie Pan Bóg wymierzy sprawiedliwość. Daj mi pan rękę, kawalerze.
— Oto jest.
— Cóż mam uczynić dla panny de Taverney?
— Musisz pan wytłumaczyć delfinowej konieczność odjazdu mej siostry; powiedz, że powietrze tutejsze jej nie służy; zresztą co zechcesz...
— Nic trudnego.
— Panu więc to pozostawiam. Ja zabiorę Andreę dokądkolwiek, do Taverney może, daleko od świata i jego podejrzeń.
— To źle; biedne dziecko potrzebuje opieki lekarskiej i starań. Pozwól mi pan wyszukać jej niedaleko stąd schronienie, gdzie napewno będzie lepiej ukryta, niż w Taverney.
— O! doktorze, czy to możebne?
— Tak sądzę. Podejrzenie zawsze rozchodzi się daleko od środka, jak koło na wodzie, gdy kamień w nią padnie, a kamień sam pozostaje tymczasem na miejscu, tylko nikt go odkryć nie może, bo spoczywa na dnie.
— Do dzieła więc, doktorze, uprzedź delfinową.
— Uczynię to zaraz dzisiaj.
— A co do reszty?...
— W dwadzieścia cztery godziny będziesz pan miał odpowiedź.
— O! jakże ci się odwdzięczę, doktorze, jesteś aniołem dla mnie!
— Teraz, młodzieńcze, powróć do siostry, pocieszaj ją. Dowidzenia!...
— Dowidzenia, doktorze, dowidzenia!
Filip zastał siostrę bardzo zaniepokojoną.
— Mój drogi — rzekła, podając mu rękę — podczas twej nieobecności myślałam nad tem, co się ze mną dzieje od pewnego czasu, doprawdy głowę tracę. Czyś widział się z doktorem Louis?
— Przychodzę od niego, Andreo.
— Ten człowiek rzucił na mnie straszne posądzenie, ale czy słusznie?
— Nie omylił się, droga moja.
— Więc... jak się nazywa ten podły człowiek, który mię zgubił?
— Andreo, nie dowiesz się tego nigdy!
— O! Filipie, nie mówisz prawdy, muszę wiedzieć, kto on, abym choć w modlitwie polecała go przekleństwu Najwyższego... Filipie, jego nazwisko?
— Andreo, nie mówmy o tem!...
Nieszczęśliwa dziewczyna załamała ręce.
— I to ty mi dajesz taką odpowiedź, ty, mężczyzna z pałaszem u boku?
Filip przeląkł się tego dzikiego wybuchu.
— Andreo — przerwał szybko — nie mogę ci powiedzieć tego, czego sam nie wiem. Wszystko to powinna otoczyć tajemnica; może Bóg pozwoli, że ją pogrzebiemy na zawsze.
— Ależ ten człowiek śmieje się z nas, Filipie! — drwi z nas!
Filip zacisnął pięści, nie odrzekł jednak ani słowa.
— Może — zawołała z rozpaczą Andrea — ja znam tego człowieka... może to człowiek, o którego dziwnym wpływie na mnie już ci wspomniałam; zdaje się, że byłeś u niego...
— Człowiek ten jest niewinny, mówiłem z nim, mam dowody... Andreo, nie szukaj nikogo.
— Filipie, szukajmy razem, sięgnijmy poszukiwaniem do najwyższych dygnitarzy państwa...
choćby do króla...
Filip otoczył ramieniem biedne, nieświadome dziecko.
— Wszystkich tych wyliczyłaś już we śnie, i przekonałaś mnie o ich niewinności!...
— Więc pewnie wskazałam też i winnego? — spytała, drżąc.
— Nie — odrzekł brat, siląc się na spokój. — Błagam cię, nie pytaj mnie o nic, bądź uległą, nieszczęście to jest niepowetowane. Ale miej nadzieję... Bóg nad nami! Bóg dobrotliwy zostawia ludziom zemstę.
— Zemstę?... — szepnęła, przerażona groźbą, zawartą w tem słowie.
— Tymczasem odpocznij, siostrzyczko, przebacz mi przykrość, jaką ci sprawiła szalona moja ciekawość! O! gdybym mógł był przewidzieć!... o!...
I ukrył twarz w dłoniach z rozpaczą. Po chwili jednak powściągnął swą boleść.
— Czemu narzekam?... Siostra moja jest niewinną, kocha mnie! Nigdy nie zdradziła położonego w niej zaufania. Jest młodą i dobrą, żyć będziemy samotnie, zestarzejemy się razem... We dwoje będziemy silniejsi od świata całego!...
W miarę uspokajania się młodzieńca, Andrea smutniała i chyliła śmiertelnie bladą twarz ku ziemi.
— Mówisz tylko o nas dwojgu! — rzekła smutnie.
— O kimże mam mówić, Andreo? — spytał, wytrzymując jej spojrzenie.
— Ależ... mamy ojca!... Jak on postąpi ze swą córką?
— Mówiłem ci już wczoraj — rzekł zimno oficer — abyś odrzuciła opiekę pana de Taverney; wiedz, że nikt cię nie kocha, oprócz twego brata, nikt.
Biedne my opuszczone sieroty!... Czyż doznaliśmy kiedykolwiek słodyczy, lub choćby najmniejszej pieszczoty rodzicielskiej? Znasz mnie — dokończył z gorzkim uśmiechem — gdyby można było kochać tego, o którym myślisz, powiedziałbym ci: „kochaj go“! Jednak milczę, Andreo, powściągnij to uczucie!
— Bracie mój... muszę więc myśleć?...
— Andreo, w wielkich nieszczęściach człowiek zdaje się słyszeć słowa: „Boga się bój“!... O! ciężki dopust Bóg na nas zesłał!... I jeszcze u człowieka rozlega się w uszach: „Czcij ojca twego!“ Tak, a uczcisz go tem najwięcej, gdy go z pamięci wymażesz.
— To prawda... — szepnęła z przygnębieniem Andrea, osuwając się na fotel.
— Drogie dziecko, nie traćmy czasu na słowa; zapakuj swe rzeczy, niezadługo doktór Louis uprzedzi delfinową o przyczynie twego wyjazdu. Wiem już, co powie... zdrowie twe wymaga zmiany powietrza i t. d.... Gotuj się więc do podróży.
Andrea podniosła się z fotelu.
— Czy i meble wziąć?...
— O, nie!... tylko bieliznę, suknie, klejnoty.
Młoda dziewczyna zabrała się do roboty, wyciągnęła kufry z garderoby i układała w nich systematycznie swe rzeczy.
Wkońcu wyjęła z biurka szkatułkę i położyła ją na wierzchu.
— Cóż to takiego?... — zapytał Filip.
— To klejnoty, otrzymane od Jego Królewskiej Mości.
Filip zbladł, przypatrując się cennemu podarkowi.
— Za te klejnoty — rzekła Andrea, podając mu szkatułkę — będziemy mogli żyć spokojnie. Słyszałam, że same perły kosztowały sto tysięcy liwrów.
Filip zamknął pudełko.
— Rzeczywiście, bardzo piękny i drogocenny garnitur. Ale zdaje mi się, iż posiadasz coś z biżuterji?...
— O, nie można tego nawet porównywać z memi klejnotami, należały one do naszej matki... Jest zegarek, bransolety, brosza i długie kolczyki brylantowe; a! i medaljon. Ojciec chciał to sprzedać, mówił, że już wyszło z mody.
— Szczęście, że je posiadasz, bo to wszystko, co do nas należy. Andreo sprzedamy to; przypuszczam, iż dostaniemy ze dwadzieścia tysięcy liwrów, co wystarczy dwojgu nieszczęśliwym.
— Ależ... i ten naszyjnik z pereł także do mnie należy... — rzekła zdziwiona dziewczyna.
— Nie dotykaj nigdy tych pereł, Andreo, one palą; każda z tych pereł zostawia brudny ślad na czole tego, kto je nosi...
Andrea drgnęła.
— Szkatułkę tę oddam, komu należy. Powtarzam ci: to nie nasze, chyba nie masz ochoty...
— Uczynisz, mój bracie, jak zechcesz — wyszeptała zaczerwieniona ze wstydu Andrea.
— Droga siostrzyczko, ubierz się teraz. Po raz ostatni pójdziesz do delfinowej, bądź spokojną, uważną, niech pozna twa godna protektorka, jak ci przykro ją opuścić.
— O!... to prawda — szepnęła wzruszona Andrea — to jeszcze jedna boleść w mem nieszczęściu.
— Ja jadę do Paryża, wieczorem powrócę; dziś jeszcze cię stąd zabiorę; zapłać tu wszystkim: pewnie jesteś coś winna.
— Ja? nie, miałam Nicolinę, ale uciekła... A!... zapomniałabym o małym Gilbercie.
Filip wzdrygnął się, oczy mu się zaiskrzyły.
— Jesteś coś winna Gilbertowi? — zawołał.
— Tak — odrzekła spokojnie Andrea — codzień dostarczał mi kwiatów. Miałeś słuszność, Filipie, mówiąc mi kiedyś, iż niesprawiedliwie postępuję względem tego chłopca, który był zawsze grzecznym dla mnie... Wynagrodzę go inaczej.
— Nie szukaj Gilberta — wyjąkał Filip.
— Dlaczego?... Zapewne jest w ogrodzie; przejdę przez park, może go spotkam, to mu zapłacę.
— Niech i tak będzie.
— Dowidzenia więc!...
Filip pocałował młodą dziewczynę w rękę; Andrea rzuciła mu się w objęcia.
Przycisnął ją do piersi, a w kwadrans później wsiadał do oczekującej go karety i udał się na ulicę Coq-Héron.
Pewien był, że ojca zastanie w domu. Starzec, po zerwaniu z Richelieu‘em, usunął się z Wersalu; wolał być tu sam, niż tam stać na dalekim planie.
Na dźwięk dzwonka, baron, nie spodziewający się żadnej wizyty, przeraził się prawie i co prędzej sam poszedł otworzyć.
Ze zdumieniem ujrzał przed furtką ogrodu swego syna.
Podsiniałe oczy, boleśnie ściągnięte usta i zmarszczone czoło Filipa, nie wróżyły nic dobrego.
— To ty, mój synu?... Co cię tu sprowadza?...
— Wytłumaczę ci to, ojcze — odrzekł syn zimno.
— Dobrze!... To coś ważnego?...
— Dosyć.
— Mój chłopcze, masz zawsze tak dziwnie ceremonjalny sposób mówienia, że przerażasz... Przynosisz mi szczęście, czy nieszczęście?...
— Nieszczęście... — odezwał się poważnie syn.
Baron zachwiał się.
— Czy w domu niema nikogo?... — spytał Filip.
— Niema.
— To chodźmy do pokoju.
— Poco?... zostańmy tutaj lepiej.
— Są rzeczy, o których nie mówi się przy drzwiach otwartych, a cóż dopiero w ogrodzie!...
Baron spojrzał z przestrachem na syna.
Za chwilę weszli do salonu, gdzie baron usiadł, z udaną swobodą, na fotelu.
— Ojcze — rzekł zcicha Filip — siostra i ja chcieliśmy się z tobą pożegnać.
— Jakto?!... Ty... ty odjeżdżasz!... a służba?
— Nie jestem już na służbie, król zapomniał obietnicy... na szczęście.
— Na szczęście?... nic nie rozumiem.
— Panie...
— Wytłumacz mi, jak możesz być szczęśliwym, nie będąc dowódcą pułku?... Za daleko posuwasz swą filozofję.
— Posuwam ją tylko do tych granic, poza któremi leży hańba biednej naszej rodziny. Zresztą nie mówmy o tem.
— Przeciwnie!...
— Błagam pana... — rzekł Filip z taką stanowczością, że zdanie to mogło znaczyć: „Ja nie chcę!“
Baron zmarszczył brwi.
— A twoja siostra?... Czyż i ona ma zamiar rzucić swe obowiązki?.., obowiązki względem delfinowej...
— Są to obowiązki, które musi poświęcić czemu innemu.
— Naprzykład?...
— Smutnej konieczności.
Baron zerwał się z miejsca.
— Najgłupsi ludzie mówią zagadkami!
— Czyż to rzeczywiście zagadka dla ojca?
— Naturalnie — rzekł baron z mocą, która zastanowiła Filipa.
— Wytłumaczę to panu: Andrea ucieka, aby uniknąć hańby.
Pan de Taverney wybuchnął śmiechem.
— Do licha!... wzorowe mam dzieci!... Syn kontent, że nie dostał pułku, bo się boi hańby, córka ucieka z dworu królewskiego dla tej samej przyczyny. Doprawdy, wracają czasy Brutusa i Lukrecji!... Za moich czasów człowiek, noszący szablę u boku, nie bał się niczego.
Filip wzruszył ramionami.
— Tak, to co mówię nie może się podobać, tobie — filozofowi, jesteś przeciwnikiem rozlewu krwi, ale, mój panie, oficerowie nie mogą być filozofami.
— Ojcze, rozumiem dobrze, jak się płaci za obrazę, tu jednak nawet rozlew krwi nic nie pomoże...
— Frazesy!... deklamacje i filozofja! — krzyknął rozgniewany starzec. — Że nie powiem: tchórzostwo!
— Dobrześ, ojcze, uczynił, żeś tego nie powiedział — odrzekł groźnie Filip.
— Mówiłem ciągnął dalej baron — dowodziłem i bardzo logicznie; powtarzam ci, synu: każda hańba pochodzi nie z czynu, ale z gadaniny. Tak jest; czy popełniając przestępstwo, przed ślepym, niemym, lub głuchym można być zhańbionym? A może odpowiesz mi idjotycznym wierszem:
„Nie na szafot prowadzi zbrodnia, lecz do wstydu“.
— To dobre dla kobiet i dzieci, mój drogi, ale nie dla mężczyzn. Do djabła, chłopcze, zastanów się; jeśli niemy mówi, ślepy widzi, a głuchy słyszy, wyłup oczy jednemu, bębenki z uszu drugiemu, a obetnij język mówiącemu, tak odpowiada mężczyzna, szlachcic — baron de Taverney Maison-Rouge!
— Szlachcic, noszący to nazwisko, wie naprzód, że nie powinien czynić nic takiego, coby prowadziło do hańby, dlatego nie odpowiem na pańskie rozumowania. Czasem jednak niewinnie się popada w hańbę, jak ja i moja siostra teraz...
— Przejdźmy, proszę, do Andrei. Jeżeli mężczyzna musi działać, kobieta powinna czekać cierpliwie. Do czego służy cnota, panie filozofie, jeśli nie do odpychania ataków występku. Gdzież triumf cnoty, jeśli nie może stawić czoła występkowi?
I Taverney zaczął się śmiać nerwowo.
— Panna de Taverney boi się... nieprawdaż? Więc się czuje słabą...
Filip zbliżył się do starca.
— Panie — rzekł drżącym głosem — panna de Taverney nie jest słabą, ale jest zwyciężoną! wpadła w zasadzkę.
— Co?
— Czemu się pan i teraz nie śmiejesz? czemu nie znajdujesz sposobu, na starcie tej hańby?
— Nie pojmuję.
— Zrozumiesz pan zaraz. Nikczemnik jakiś wprowadza kogoś do pokoju panny de Taverney...
Baron zbladł.
— Nikczemnik ten — ciągnął przez zaciśnięte zęby Filip — chciał, ażeby nazwisko de Taverney, twoje... moje nazwisko, było zhańbione! No cóż, gdzie szpada, mój panie, którą umiano tak dzielnie, w twych czasach, karać śmiałków? Chyba teraz warto wyciągnąć ją z pochwy!
— Panie Filipie...
— O! nie bój się pan; nie podejrzewam tu nikogo. Zbrodnia ta pozostanie w cieniu, bo była w cieniu popełnioną; musi nadal pozostać w tajemnicy, ja tak chcę! ja! co strzegę honoru naszego domu.
— Skąd o tem wiesz?! — wykrzyknął baron, przechodząc z przerażenia w radość — z czego to wnosisz?
— Za kilka miesięcy, każdy, patrzący na moją siostrę, z łatwością się o tem przekona, panie baronie!
— Filipie! w takim razie niema nic straconego; honor i majątek nas czeka, triumfujmy!
— Jesteś pan takim, za jakiego cię miałem rzekł syn z największym wstrętem — zdradziłeś się pan, okazałeś wobec sędziego brak przezorności, a wobec syna brak serca.
— Zuchwały!
— Dosyć! Przynajmniej nie krzycz pan tak! Nie obrażaj cienia mej matki, któraby potrafiła lepiej opiekować się swą córką!
Baron spuścił oczy przed synem.
— Córka moja rzekł po chwili — nie opuści mnie bez mego pozwolenia.
— Siostra moja nie zobaczy cię już nigdy, ojcze.
— Czy to są jej słowa?
— Tak.
Baron otarł spocone czoło, wargi mu drżały.
— Niech i tak będzie! Miałem dwoje dzieci: głupca i idjotkę.
Filip zachował milczenie.
— Dobrze, już dobrze — rzekł starzec — mowę swą już wyrecytowałeś?
— Jeszcze dwa słowa.
— Mów.
— Najprzód król dał panu naszyjnik z pereł...
— Twojej siostrze.
— Panu... zresztą mniejsza o to. Andrea nie włoży takich klejnotów. Panna de Taverney nie jest nierządnicą; Andrea prosi pana o oddanie tej szkatułki temu, kto ją ofiarował, lub jeżeli nie chcesz pan obrazić Jego Królewskiej Mości, który tyle dobrego uczynił dla naszej rodziny, zachowaj pan te klejnoty dla siebie.
Filip podał ojcu szkatułkę. Baron odrzucił ją na fotel.
— Cóż dalej? — zapytał.
— Dalej, ponieważ nie jesteśmy bogaci, ponieważ wydałeś pan całą spuściznę po matce, czego panu nie wymawiam, broń Boże!...
— Jeszczeby tego brakowało — zawołał baron, zaciskając zęby.
— Otóż, ponieważ do nas należy tylko Taverney i ten mały domek, w którym się obecnie znajdujemy, mieszkaj pan w jednym, my w drugim.
Taverney całą siłą powstrzymywał wściekłość, jaka go ogarniała, nerwowo poprawiał koronkowy żabot. Odwrócił głowę.
— Wolę mieszkać w Taverney.
Dobrze, my zajmiemy ten domek.
— Jak chcesz.
— Kiedy pan wyjedziesz?
— Dziś jeszcze... natychmiast.
Filip ukłonił się.
— W Taverney — myślał stary — można być królem, mając trzy tysiące liwrów rocznego dochodu. Będę podwójnym królem.
Podniósł pudełko z fotelu i wsunął je do kieszeni.
— Filipie — rzekł ironicznie — pozwalam ci podpisać naszem nazwiskiem pierwszy traktat filozoficzny, jaki wydasz. Co do Andrei, jej pierwsze dzieło radzę nazwać Ludwikiem, lub Ludwiką: te imiona przynoszą szczęście.
To powiedziawszy, wyszedł z salonu, trzaskając drzwiami.
Filip z zaiskrzonemi oczyma, konwulsyjnie zaciskając pięści, szepnął:
Po napisaniu kilku stron „Dumań samotnika“ Rousseau zasiadł do skromnego śniadania.
Pan de Girardin ofiarował mu piękne mieszkanie w rozkosznych ogrodach Ermenonville, ale Rousseau nie chciał wpaść w „niewolę panów“ (tak nazywał to zaproszenie) i wolał pozostać w swem małem mieszkaniu, na ulicy de Plâtrière, które już znamy.
Teresa sprzątała pokój, a że właśnie wybiła godzina dziewiąta rano, zabierała się do pójścia na targ.
— Co chcesz na obiad? — spytała filozofa.
Rousseau podniósł głowę i spojrzał na żonę wzrokiem człowieka, ledwie obudzonego ze snu.
— Wszystko mi jedno — odrzekł — bylebym tylko miał wiśnie i kwiaty.
— Zobaczymy — ozwała się Teresa — kupię, jeśli nie będzie drogo.
— Dobrze, dobrze.
— Coprawda — ciągnęła gospodyni — nie wiem, czy to co piszesz, warte jest coś, ale wiem, że ci za to bardzo nędznie płacą.
— Mylisz się, płacą mi, jak dawniej, tylko ja piszę mało, gdyż męczę się prędko, a wydawca mój winien mi został za pół tomu.
— Zobaczysz, że cię zarwie.
— Mam nadzieję, że nie; to uczciwy człowiek.
— Hm... uczciwy, uczciwy! Zdaje ci się, żeś całą mądrość zamieścił w tem słowie.
— O! niemało ono mieści, bo go nie stosuję do wszystkich — odparł z uśmiechem Rousseau.
— Nic dziwnego: jesteś zawsze takim mizantropem.
— Tereso, odchodzimy od rzeczy.
— A, chcesz wisien, bo jesteś łakomy; o! ty sybaryto, kwiatów ci trzeba!
— Nie dziw się, moja droga — odrzekł z anielskim uśmiechem filozof — nie wychodzę, to niech przynajmniej napatrzę się na to, co Bóg zsyła ludziom.
Rousseau był blady i zgarbiony, ręce, przerzucające kartki książki, drżały.
— Dobrze, dobrze — rzekła Teresa — wychodzę na godzinę; pamiętaj, klucz kładę pod słomiankę i gdybyś go potrzebował...
— O! ja nie wyjdę.
— Wiem o tem, już nie możesz trzymać się na nogach; ale mówię, abyś poszedł otworzyć, gdyby dzwonił kto obcy, ja otworzę sobie sama.
— Dziękuję ci, dobra Tereso. Dowidzenia.
Żona wyszła, mrucząc, jak zwykle; długo jeszcze słychać było jej ciężki chód na schodach.
Skoro tylko drzwi zamknęła, Rousseau z rozkoszą wyciągnął się na fotelu, patrzył na ptaszki, zbierające okruszyny z okna i odetchnął pełną piersią.
— Gdy był sam, wracał mu dobry humor.
Nagle drzwi wchodowe skrzypnęły i wyrwały filozofa z rozkosznej zadumy.
— Co to! czyż już powróciła!... czyżbym przespał całą godzinę?.
Drzwi do gabinetu otworzyły się zwolna.
Rousseau nie odwrócił głowy; pewien był, że Teresa powraca.
Jakiś czas trwała cisza.
— Przepraszam pana — zabrzmiał zcicha głos, który wstrząsnął filozofem.
Rousseau szybko się odwrócił.
— Gilbert! — zawołał.
— Tak, Gilbert; przepraszam raz jeszcze pana, panie Rousseau.
Był to rzeczywiście Gilbert w swej własnej osobie.
Lecz trudno było go poznać; włosy w nieładzie, podarte ubranie, dzikie spojrzenie, sprawiły na lubiącym wzorowy porządek filozofie nader niemiłe wrażenie.
Okrzyk zgrozy i litości zarazem wyrwał mu się z piersi
Gilbert patrzył, jak dziki zwierz, jak zgłodniały drapieżny ptak.
Uśmiech na bladych ustach w dziwnej był sprzeczności ze spojrzeniem.
Był to orzeł i wilk zarazem.
— Czego chcesz? — zawołał Rousseau.
— Panie! umieram z głodu.
Rousseau zadrżał, usłyszawszy to najstraszniejsze słowo z mowy ludzkiej.
— W jaki sposób dostałeś się tutaj?... Drzwi były na klucz zamknięte.
— Wiem, że pani Teresa kładzie zwykłe klucz pod słomiankę; słyszałem, jak wychodziła; o, ona mnie nie lubi; nie pozwoliłaby mi wejść do pana; czekałem też, aż wyjdzie, wyjąłem klucz i oto jestem.
Rousseau uniósł się na fotelu.
— Wysłuchaj mnie, panie — błagał Gilbert — przysięgam, zasługuję na to.
— Słucham — odrzekł Rousseau, oniemiały prawie na widok tej postaci.
— Zacznę od tego, iż jestem w takiej ostateczności, że pozostaje mi tylko: kraść, zabić się, lub jeszcze co gorszego. O! nie bój się, mistrzu, zdaje mi się, że nie będę potrzebował zabijać; umrę bez tego... Od tygodnia, to jest od chwili, gdy uciekłem z Trianon, tułam się w lasach, a żywię się dzikimi owocami i korzonkami.
Co do kradzieży: kraść nie będę u pana, zanadto szanuję twój dom; co do trzeciego: o!... aby to wykonać...
— Cóż?...
— Szukam rady u pana.
— Zwarjowałeś?
— Nie, panie, ale jestem bardzo, bardzo nieszczęśliwy, zrozpaczony i utopiłbym się dziś w Sekwanie, gdybym nie przypomniał sobie tego, coś pan napisał...
— Ja?...
— Tak: „Samobójstwo jest kradzieżą względem społeczeństwa“.
Rousseau spojrzał na niego wzrokiem, który zdawał się mówić:
— „I ty myślisz, że możesz do siebie zastosować te słowa?“
— Rozumiem pana! — zawołał chłopak.
— Chyba nie.
— Chcesz pan powiedzieć: „Czyż śmierć takiego, jak ty, nędzarza, który jesteś niczem i nie posiadasz nic, możnaby tak nazwać?“
— Nie o tem myślałem — zawołał żywo Rousseau, zawstydzony domyślnością chłopca. — Mówiłeś, żeś głodny?
— O! tak.
— Wiedziałeś, gdzie klucz, wiesz więc, gdzie leży chleb; idź do kredensu, weź go i idź sobie.
Gilbert nie ruszył się z miejsca.
— Jeśli nie chcesz chleba, lecz pieniędzy, to nie sądzę, abyś mógł o nie męczyć starca, który się tobą opiekował, poprzestań na małem, masz...
Wyjąłł klika sztuk drobnej monety i podał je chłopcu.
— O! wyrzekł Gilbert z rozdzierającą boleścią — nie idzie mi ani o chleb, ani o pieniądze; nie zrozumiałeś mnie pan, gdy mówiłem o śmierci. Jeśli się nie zabiłem, to dlatego, że śmierć moja okradłaby kogoś, życie moje może być komuś użyteczne. Pan znasz prawa społeczne i prawa natury, czy jest prawo, mogące wstrzymać człowieka od samobójstwa?
— Naturalnie.
— Czy ojcostwo jest jednem z tych praw? Spójrz mi pan w oczy, niech w nich wyczytam odpowiedź, panie Rousseau.
— Tak wyjąkał Rousseau. — Lecz poco to pytanie?
— Panie, słowa twoje będą dla mnie wyrokiem; jestem tak nieszczęśliwy, że zabiłbym się bez namysłu, ale... ale... ja mam dziecko!
Rousseau rzucił się niecierpliwie na fotelu.
— O! nie szydź pan ze mnie — rzekł pokornie Gilbert. Serce mam zakrwawione, powtarzam panu, mam dziecko!
Rousseau milczał.
— Gdyby nie to, nie żyłbym już — ciągnął Gilbert — przyszedłem po radę, czekam na nią.
— Co za myśl! ja mam ci dać radę? Czyż pytałeś mnie o nią przed popełnieniem winy?
— Panie, to wina...
Gilbert zbliżył się do filozofa.
— Są ludzie, którzy tę winę nazywają zbrodnią.
— Zbrodnią! Cóż mnie to obchodzi, po co mi to mówisz? Nie jestem spowiednikiem; zresztą nie dziwi mnie to, byłem pewien, że się źle pokierujesz, takie już twoje usposobienie.
— O! panie — odrzekł chłopak, ze smutnie zwieszoną głową — mylisz się, nie jestem z gruntu złym, tylko mam umysł spaczony; czytałem wiele książek, które mi mówiły o równości stanów, szlachetności instynktów; książki te pisali tak znakomici ludzie! a ja, biedny wieśniak, wierzyłem święcie wszystkiemu... Zgubiło mnie to.
— A! widzę już do czego dążysz, panie Gilbercie.
— Ja?
— Tak; obwiniasz pan moje zasady; czyż nie masz wolnej woli?
— Nic i nikogo nie obwiniam, chyba własną łatwowierność. Wierzyłem i upadłem. Dwie są przyczyny mojej zbrodni. Pan jesteś jedną, o niej też mówić będę.
— Czego więc żądasz ode mnie?
— Ani dobrodziejstw, ani przytułku, ani chleba, choć jestem biedny i zgłodniały, proszę tylko o pomoc moralną, o przywrócenie mi mej dawnej wiary. Panie Rousseau, powiedz mi, czy to, co cierpię od tygodnia, jest cierpieniem wskutek głodu, czy wyrzutów sumienia. Dziecko moje jest dzieckiem zbrodni, więc powiedz mi pan, czy mam na ziemię paść i błagać przebaczenia, czy mam wołać, jak kobieta z Pisma świętego: „Kto jest bez win, niech rzuci we mnie kamieniem“. Jednem słowem, panie Rousseau, ty, który musiałeś odczuwać to, co ja czuję w tej chwili, odpowiedz na me pytanie. Mistrzu, czy ojciec może opuścić swe dziecko?...
Zaledwie Gilbert wyrzekł te słowa, Rousseau zbladł bardziej od zrozpaczonego chłopca.
— Jakiem prawem pytasz mnie o to? — wyjąkał.
— Bo mieszkając u ciebie, panie, na poddaszu, czytałem wszystko, coś pisał w tej kwestji; dowodzisz tam, że dzieci, urodzone w nędzy, należą do państwa, które powinno opiekować się niemi; wszak ty, panie, jesteś uczciwym człowiekiem, a nie wahałeś się opuścić swych dzieci.
— Nieszczęśliwy! — krzyknął Rousseau — czytałeś me dzieła i śmiesz odzywać się w ten sposób?
— Dlaczego nie?
— O! ty masz fałszywy umysł i niegodziwe serce!
— Panie Rousseau!
— Nie zrozumiałeś mych utworów tak, jak fałszywie sądzisz ludzi! Sądzisz powierzchownie, chcesz, abym ci przyznał, że postępowałeś dobrze. Ależ, nieszczęsny! ani o tem nie wiesz, aniś tego nie wyczytał w mych dziełach, ani nie odgadłeś, że życie me, pełne nędzy i cierpień, mogłem zamienić na byt rozkoszny i wygodny. Czyż posiadam mniej talentu od Voltaire‘a? czyż gdybym zechciał, nie mógłbym sobie również kazać złotem płacić za me utwory?...
Miałbym wtedy pełną kiesę pieniędzy. Złoto przyciąga złoto, wszak to wiadoma rzecz. Miałbym powóz, piękną kochankę, a nie myśl, że wszystko we mnie wygasło; patrz, jak me oczy błyszczą, pomimo lat sześćdziesięciu.
Ty, któryś czytał i kopjował me dzieła, czyż w nich nie odczułeś poezji i siły lat młodzieńczych, chociaż pisał je starzec? Lubo fizycznie jestem słaby i ustać na nogach nie mogę, czuję się duchowo silniejszym od wielu młodych.
— Wiem o tem wszystkiem — odrzekł Gilbert — znam pana zbliska i rozumiem cię, panie.
— Jeśli mnie znasz i rozumiesz, czyż nie domyślasz się, że życie moje całe — to pokuta...
— Pokuta?! — szepnął Gilbert.
— Nie rozumiesz więc — ciągnął smutnie filozof — że nędza zmusiła mnie do popełnienia strasznego czynu?... Pokutuję za niego teraz, staram się być bezinteresownym i żyć w niedostatku do końca życia. Czyż to trudno odgadnąć, iż tem poniżeniem karzę mój umysł? Bo tylko mój umysł był winowajcą, on to paradoksami udowadniał mi, że nie popełniam występku, a serce moje, nędzne, biedne serce, dręczą wyrzuty sumienia, które są straszną karą!
— A! — zawołał Gilbert — taką mi pan dajesz odpowiedź! Więc wy, filozofowie, rzucacie ludziom czcze frazesy, a my bierzemy je za świętość i przez nie wpadamy w rozpacz. Co mnie obchodzą pańskie wyrzuty sumienia i pokuta, gdy o nich nikt nie wie?...
O przekleństwo! przekleństwo niech spadnie na twą głowę! panie Rousseau!
— Co? przekleństwo i kara na mnie?... ty to mówisz, ty! który zgrzeszyłeś, jak ja?...
— Siebie ukarać potrafię, dam się zabić memu przeciwnikowi, lub sam przetnę pasmo mego nędznego życia. O! więc śmierć moja nie będzie kradzieżą dla społeczeństwa; więc pan napisałeś ten frazes dla efektu tylko!
— Przestań! przestań! Czyż nie dość złego uczyniłeś twą łatwowiernością? Czy dokończyć chcesz dzieła głupim sceptycyzmem? Mówiłeś mi o dziecku? Więc jesteś ojcem?
— Tak — powtórzył Gilbert.
— Czy wiesz — szeptał Rousseau ledwie zrozumiale — co znaczy zhańbić niewinną istotę, mającą wszelkie prawo do szczęścia i życia, jakie jej Bóg przeznacza, gdy jest jeszcze w łonie matki?... Posłuchaj, w jak strasznem jestem położeniu! Gdy opuściłem me dzieci, zrozumiałem, że całe społeczeństwo wyrzuca mi ten czyn, pluje mi nim w twarz. Wtedy starałem się usprawiedliwiać ogólnikami. Ja, który nie umiałem być ojcem, dziesięć lat mego życia poświęciłem na dawanie matkom rad co do wychowania dzieci. Ja, słaby i nędzny człowiek dawałem rady społeczeństwu, jak wychowywać dzielnych i uczciwych obywateli. Wtedy kat, mszczący się za społeczeństwo, ojczyznę i sieroty, kat spalił to moje dzieło; uznano, że hańbi ono społeczeństwo, dla którego tyle lat życia poświęciłem.
Osądź więc sam: czy omyliłem się, czy nie, w mych radach. O! na sam sąd boski z tem pójdę, a Bóg jest sprawiedliwy. A jednak serce mi szepce:
„Przekleństwo ojcu, który opuścił swe dzieci! przekleństwo mu, gdy się śmieje z upadłej kobiety, bo wszak to może jego córka! Córka nędzą, głodem, przymuszona do hańby; przekleństwo mu, gdy spotka złodzieja, bo może to syn jego, nędza go popchnęła do tego!...
Rousseau padł wyczerpany na fotel.
— A jednak — ciągnął dalej złamanym głosem — nie jestem tak bardzo winien, jak się to wydaje. Widziałem matkę współwinowajczynię, która zapomniała o dzieciach, gorzej niżeli dzikie zwierzę. I wtedy pomyślałem: „Skoro Bóg pozwolił, aby matka zapomniała, więc zapewne było to potrzebne“.
— O! jak ja się wtedy myliłem! Boże! przebacz! Gilbercie, przed tobą pierwszym tak się spowiadam.
— Zatem — spytał młodzieniec, marszcząc brwi — nie opuściłbyś pan nigdy swych dzieci, gdybyś mógł je wyżywić?
— Sam nie miałem na najpierwsze potrzeby; o! gdyby nie to, nie opuściłbym ich nigdy!
Rousseau wzniósł ręce do nieba, jakby przysięgał.
— Czy dwadzieścia tysięcy liwrów starczy na wyżywienie dziecka? — spytał Gilbert.
— O! starczy.
— Dobrze więc, dziękuję panu, teraz wiem już co mam czynić.
— Zresztą młodym jesteś i silnym i własną pracą wychować możesz twe dziecko. Mówiłeś o zbrodni... pewnie cię szukają chłopcze, co — ścigają cię może...
— Tak.
— Ukryj się tu, moje dziecko, poddasze twoje zawsze wolne.
— Jesteś człowiekiem, którego naprawdę kocham, mistrzu! rzeczywiście potrzebuję tylko schronienia. Wiesz, że nie jestem leniwym i potrafię zapracować na życie.
— Dobrze — odrzekł trochę zaniepokojony Rousseau — wejdź na górę; niech pani Teresa cię nie spostrzeże; tam na poddasze nie wchodzi ona teraz nigdy, bo niczego tam nie chowamy. Zdaje mi się, że posłanie twoje jest tam jeszcze.
— Dziękuję, doprawdy uszczęśliwiasz mnie pan.
— Czy masz mi, chłopcze, jeszcze co do powiedzenia?
— Nie, ale... tak, jeszcze słówko; powiedziałeś mi pan kiedyś w Luciennes, że cię zdradziłem.
— Nie zdradziłem cię nigdy, goniłem tylko za mą ukochaną.
— Nie mówmy o tem! Czy to już wszystko?
— Chciałem jeszcze zapytać, czy można się w Paryżu dowiedzieć o czyjś adres?
— Jeśli to człowiek znany, przyjdzie ci to z łatwością.
— O, on bardzo znany.
— Któż to taki?
— Hrabia Józef Balsamo.
Rousseau zadrżał; nie zapomniał jeszcze sesji na ulicy Plâtrière.
— Czego chcesz od tego człowieka? — spytał po chwili.
— Bardzo prostej rzeczy. Ciebie mistrzu, oskarżałem, jako moralnego sprawcę mej zbrodni, bo zdawało mi się, że za radą twoją słuchać winienem praw natury.
— Czyż ci nie wytłumaczyłem, żeś mnie źle rozumiał? — zawołał przelękniony Rousseau.
— Tak przynajmniej objaśniłeś mnie, mistrzu.
— Czegóż chcesz więcej?
— Zbrodnia moja ma także swoją fizyczną przyczynę.
— Czyż Balsamo jest tą przyczyną?
— Tak. Skorzystałem ze sposobności, jak dzikie zwierzę, nie jak człowiek honoru; pan dałeś zasady, a sposobność dał hrabia Balsamo. Gdzie on mieszka?
— Przy ulicy Saint-Claude.
— Biegnę do niego.
— Ostrożnie z nim, moje dziecko, to człowiek potężny i... niebezpieczny.
— Nie bój się pan, umiem trzymać swój język na wodzy.
— Prędzej, prędzej, uciekaj na górę! — krzyknął Rousseau — zdaje mi się, że pani Teresa wraca, chowaj się!
— Gdzie klucz od góry?
— W kuchni, na półce, — Dowidzenia więc, dowidzenia!
— Weź sobie chleba z kredensu, przygotuję ci robotę na noc.
— Dziękuję!
Gilbert wyśliznął się cicho, jak kot i zanim pani Teresa otworzyła drzwi od kuchni, ogrodniczek był już na poddaszu.
Gilbert uspokoił się trochę, miał w sercu świeżego gościa — nadzieję — a w głowie mnóstwo projektów.
Nie odpoczął ani chwili, tak pilno mu było wyszukać hrabiego Balsamo.
Gdy wchodził w podwórze pałacu, Balsamo odprowadzał do drzwi księcia de Rohan który serdecznie dziękował alchemikowi za jakąś grzeczność. Biedny Gilbert — przerażony i drżący, schował się w najciemniejszy kątek, aby go ten wielki pan nie spostrzegł.
Książę Ludwik wsiadł do karety, która go wkrótce uniosła.
Balsamo melancholijnie patrzył za odjeżdżającym; po chwili zawrócił do mieszkania.
Tu na stopniach stał biedny chłopiec w łachmanach.
— Panie hrabio, błagam pana o kwadrans rozmowy — odezwał się Gilbert słabym głosem.
— Kto jesteś, przyjacielu? — zapytał grzecznie Balsamo.
— Nie poznajesz mnie pan?
— Nie, mniejsza zresztą o to, chodź za mną — odrzekł hrabia, nie przestraszony bynajmniej gościem w łachmanach.
Zaprowadził go do pierwszego pokoju, gdzie siadł na fotelu.
— Zdaje mi się, iż widziałem cię już kiedyś, moje dziecko, ale gdzie? — spytał Balsamo.
— W Taverney, w przeddzień przyjazdu delfinowej.
— Coś robił w Taverney?
— Mieszkałem tam.
— Jako służący?
— Nie, mieszkałem tylko...
— Kiedy opuściłeś Taverney?
— Przed trzema miesiącami.
— I udałeś się?...
— Do Paryża, gdzie uczyłem się u pana Rousseau. Następnie byłem ogrodniczkiem w Trianon, pod panem de Jussieu.
— Piękne nazwisko, mój chłopcze. Czegóż chcesz ode mnie?
Gilbert spojrzał w oczy hrabiemu.
— Czy przypominasz sobie pan ową noc straszną, podczas której przybyłeś do Trianon?
Balsamo zasępił się.
— Pamiętam doskonale — odrzekł — czyś mnie tam wtedy widział?
— Widziałem pana.
— Przychodzisz zatem po zapłatę za zachowanie sekretu? — spytał groźnie Balsamo.
— Nie, panie, mnie bardziej jeszcze, niż panu, zależy na zachowaniu tej tajemnicy.
— Nazywasz się Gilbert, wszak tak? — ozwał się po chwili hrabia.
— Tak, hrabio.
Balsamo zdumionym wzrokiem ogarnął chłopca, winowajcę zbrodni.
Jego, znawcę ludzi, zdziwił spokój tego dziecka i godność jego mowy.
Gilbert stał przy stoliku, o który oparł się ręką.
— Domyślam się — odrzekł Balsamo — po coś pan tu przyszedł do mnie? Dowiedziałeś się zapewne, jakie podejrzenie panna de Taverney rzuciła na ciebie, gdy zmusiłem ją do powiedzenia całej prawdy. Masz więc pretensję do mnie. Tak, gdyby nie ja, nigdyby się nie dowiedziano, kto jest winowajcą. Ale przyznaj pan, niema dla ciebie tłumaczenia, popełniłeś... nikczemność!...
Gilbert zacisnął zęby i milczał.
— Brat cię będzie prześladował, a siostra zabić cię każe, jak psa, jeżeli się pokażesz w Paryżu.
— O! to mnie mało obchodzi — odrzekł Gilbert.
— Jakto, mało cię obchodzi?
— Tak jest; kochałem pannę Andreę, jak nikt jej kochać nie jest w stanie. Ona mną poniewierała, mną, com ją szanował, jak świętość. Pogardziła mną. Chociażem dwa razy trzymał ją w objęciach, nie dotknąłem nawet ustami jej szaty.
— Tak, ale kazałeś jej zapłacić za to wszystko, zemściłeś się uwiedzeniem!...
— O! nie, nie, skorzystałem tylko ze sposobności, którą mi ktoś nasunął.
— Kto?
— Pan!
Balsamo zerwał się, jak ukąszony przez żmiję.
— Ja?
— Pan, panie hrabio, uśpiłeś pannę Andreę i uciekłeś. Baronówna o mało nie padła na ziemię. Podtrzymałem ją i odniosłem do jej pokoju. Cóż pan chcesz, kochałem ją. Czyż rzeczywiście jestem takim winowajcą, powiedz mi pan, który jesteś przyczyną mego nieszczęścia?
Balsamo spoglądał z litością na chłopca.
— Masz słuszność, moje dziecko — wyrzekł — ja jestem przyczyną nieszczęścia twego i tej biednej dziewczyny.
— I zamiast ratować, pan, człowiek potężny, myślałeś tylko o jej nieszczęściu i całą winę zrzuciłeś na głowę winnego.
— To prawda, mówisz bardzo logicznie. Widzisz, od jakiegoś czasu, jestem przeklęty, nic mi się nie wiedzie. O! bo i ja cierpiałem i cierpię strasznie. Jednak to nie powód, abym komuś sprawiał cierpienia. Czego żądasz?
— Proszę pana o sposób naprawienia złego.
— Czy kochasz tę kobietę?
— Szalenie!...
— Są różne rodzaje miłości. Jakąż jest twoja miłość?
— Dawniej kochałem ją z zachwytem, teraz z rozpaczą. Umarłbym z bólu, gdyby źle się ze mną obeszła; umarłbym z radości, gdyby mi pozwoliła ucałować swe nogi.
— Jest szlachcianką, ale jest biedną — mówił jakby do siebie Balsamo.
— Tak.
— Zdaje mi się, że brat jej nie jest takim zagorzałym arystokratą, jak inni. Jak sądzisz, coby odpowiedział, gdybyś mu oświadczył chęć zaślubienia jego siostry?
— Zabiłby mnie bez namysłu — odrzekł zimno Gilbert. — Ja się jednak nie boję śmierci i jeśli pan radzisz mi to uczynić, uczynię!
Balsamo zamyślił się.
— Rozsądnym jesteś i doprawdy, gdyby nie ten haniebny postępek, mógłbym cię nazwać człowiekiem szlachetnym. Idź nie do pana Filipa, ale wprost do starego barona i powiedz mu, że w dniu, kiedy zaślubisz jego córkę, dasz posag pannie Andrei.
— Nie powiem tego, panie hrabio, bo ja nic nie mam.
— A ja ci mówię, że jej dasz trzysta tysięcy liwrów, które ja ci ofiaruję dla naprawienia wszystkiego.
— Nie uwierzy mi.
— Uwierzy; pokażesz mu tylko te papiery, a wtedy nie będzie wątpił.
I Balsamo wyjął z szuflady stolika trzydzieści biletów bankowych po dziesięć tysięcy liwrów każdy.
— Czy to są pieniądze? — zapytał chłopiec.
— Czytaj.
Gilbert z chciwością pochwycił papiery.
— Rzeczywiście, to pieniądze! Czy podobna! — zawołał. — O nie! taka szlachetność byłaby za wzniosła!
— Jeszcze nie wierzysz, niedowiarku i to najniesłuszniej. Bierzże te pieniądze i idź natychmiast do pana de Taverney.
— Panie, dopóki podobna suma będzie mi dana na słowo, nie uwierzę.
Balsamo wziął pióro i napisał co następuje: „Dam Gilbertowi, w dniu, w którym zaślubi pannę Andreę de Taverney, posag w sumie stu tysięcy dukatów, które mu powierzam tymczasowo w nadziei dobrego zakończenia sprawy“.
Weź ten papier; chyba nie wątpisz już teraz?
Gilbert ujął papier trzęsącą się ręką.
— Panie — odrzekł radośnie — jeśli tobie zawdzięczę szczęście, będę cię czcić, jak Boga.
— Jest tylko jeden Bóg i tego trzeba wielbić — odrzekł poważnie Balsamo. — Idź mój przyjacielu.
— O ostatnią łaskę pana proszę.
— Jaką?
— Daj mi pan pięćdziesiąt liwrów.
— Prosisz o pięćdziesiąt liwrów, gdy trzymasz w ręku trzysta tysięcy? Te pieniądze należeć do mnie będą wtedy, gdy panna Andrea mnie zaślubi.
— Poco ci pięćdziesiąt liwrów?
— Muszę kupić odpowiednie ubranie; tak nie mogę stanąć przed baronem.
— Masz, chłopcze.
I Balsamo podał żądaną sumę.
Po wyjściu z pałacu, Gilbert ochłonął nieco z poprzedniego zapału.
Na ulicy Pastourel usiadł pod murem i widząc, że ulica pusta, wyjął z kieszeni bilety bankowe.
Straszna myśl przebiegła mu przez głowę.
— Zobaczymy — rzekł, przeglądając papiery — czy ten człowiek mnie nie oszukał; kto wie, może mnie schwycił w zasadzkę, mówiąc o szczęściu. Może zrobił ze mną jak z baranem, którego wciągają do rzeźni, pokazując zdaleka garść słodkiej trawy. Słyszałem, że kursuje wiele fałszywych biletów; zobaczę, czy hrabia nie poczęstował mnie takimi.
Odłożył jeden z papierków na dziesięć tysięcy liwrów, resztę schował do kieszeni i wszedł do sklepu, prosząc o adres bankiera dla zmiany.
Kupiec oglądał papier na wszystkie strony; suma dziesięć tysięcy imponowała mu wielce; wkońcu dał Gilbertowi adres bankiera.
Więc pieniądze nie były fałszywe.
Gilbert w najlepszym humorze udał się do krawca, u ktorego kupił za dwadzieścia pięć liwrów cały garnitur, jedwabne, czarne pończochy, buciki i koszulę.
Chłopak radośnie przeglądał się w lustrze.
Po chwili wszedł do fryzjera, który uczesał go, jak umiał najdystyngowaniej.
Ale protegowany hrabiego umierał z głodu.
Po namyśle, kupił sobie kilka bułek i udał się w drogę do Wersalu.
Co chwila omnibusy i dorożki ofiarowywały mu swe usługi; ludzie nie pojmowali, jak taki elegancki młodzieniec może iść pieszo.
Coby powiedzieli, gdyby wiedzieli, że ten młody człowiek ma trzykroć sto tysięcy liwrów w kieszeni?
Gilbert postanowił iść pieszo, bo szkoda mu było pieniędzy, powtóre, idąc, mógł myśleć swobodnie.
Ileż rozkosznych, pełnych nadziei, myśli przemknęło mu przez głowę podczas tych dwóch i pół godzin wędrówki!
W przeciągu półtrzeciej godziny przeszedł cztery mile, nie uczuwszy najmniejszego zmęczenia, tak silny organizm miało to dziecko.
Plan jego był następujący:
Olśnić starego Taverney’a swą mową; następnie, gdy już uzyska pozwolenie barona, spróbuje przemówić do Andrei.
O! ona nietylko mu przebaczy, nietylko przystanie na wszystko, ale będzie nawet nim zachwycona.
Nadzieja wstąpiła w serce chłopaka.
Nawet mu przez myśl nie przeszło, aby kobieta, znajdująca się w takiem położeniu, jak Andrea, nie przystała na małżeństwo, przynoszące jej oczyszczenie i sto tysięcy dukatów.
Gilbert budował zamki na lodzie z pełną wiarą.
Wkrótce już znalazł się tuż przy Trianon.
O! nie bał się już niczego.
Filipa ułagodzi szlachetnym postępkiem, Andreę miłością, a starego barona złotem.
Pomimo zupełnej nieznajomości społeczeństwa, uczeń J. J. Rousseau’a odgadł instynktownie, że pieniądze są wielką siłą.
Wszedłszy do ogrodu, z pewną dumą spoglądał na ogrodników, z którymi przed tygodniem jeszcze kolegował.
Pierwszego służącego zapytał o barona de Taverney.
— Barona niema w Trianon — usłyszał odpowiedź.
— A pan Filip?
— O! pan Filip wyjechał z panną Andreą.
— Wyjechał! — zawołał Gilbert.
— Tak.
— Kiedy wyjechali?
— Przed pięciu dniami.
— Do Paryża?
Służący wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: „Nie wiem“.
— Jakto, nie wiesz, dokąd się udała panna Andrea? — krzyknął Gilbert — czy nikt tego nie wie? O! nie musiała wyjechać bez ważnego powodu.
— A to sobie dobre! — zawołał służący, któremu nie imponowało nowe ubranie Gilberta naturalnie, że musiała wyjechać nie bez przyczyny.
— Więc dlaczego wyjechała?
— Dla zmiany powietrza.
— Co? Dla zmiany powietrza? — powtórzył Gilbert.
— Tak, w Trianon powietrze jej nie służyło, i, za poradą lekarza, wyjechała stąd.
Zbytecznem było pytać o więcej, służący widocznie tylko tyle wiedział.
Gilbert, oniemiały z rozpaczy, pobiegł do mieszkania Andrei, ale drzwi zastał zamknięte.
Na korytarzu leżała jeszcze rozrzucona słoma, widocznie po pakowaniu.
Gilbert wbiegł na swoje poddasze i spojrzał naprzeciwko.
Okno pokoju Andrei pozostało otwarte, przez nie zobaczył puste mieszkanie.
Gilbert zacisnął zęby, wyrywał sobie włosy z głowy, z rozpaczą tarzał się po ziemi.
Później, z szybkością błyskawicy, zbiegł na dół i rzucił się w ogród.
— O! wszystko, wszystko stracone — wołał z boleścią — Bóg nie chce, abym ją odnalazł; Bóg chce, aby mnie zabiły wyrzuty sumienia, rozpacz i miłość; ach! tak, więc mam pokutować!... a może?... W Taverney?... Pójdę, pójdę! choćby na koniec świata, gdyby zaszła tego potrzeba; odnajdę ją, choćbym miał umrzeć później z głodu i zmęczenia!
Pomału uspokoił się, spojrzał przytomniej wokoło; postanowił wrócić do Paryża.
Tym razem szedł godzin pięć.
— Baron — myślał chłopak — pozostał zapewne w Paryżu, pójdę z nim się rozmówić. Że Andrea uciekła, to nic dziwnego, wszak nie mogła tu pozostać. Jednak gdziekolwiek jest, ojciec musi o tem wiedzieć. Jedno jego słowo wskaże mi jej ślad, a wreszcie on sam przywoła córkę, jeżeli zdołam trafić do jego chciwości.
Znów nadzieja wstąpiła w serce Gilberta.
Około godziny siódmej wieczorem przybył do miasta.
Młodzieniec udał się prosto do małego domku przy ulicy Coq-Héron i zapukał bez wahania.
Odpowiedziała mu cisza.
Zapukał mocniej; to samo milczenie.
Ostatnia deska ratunku usunęła się.
Oszalały z rozpaczy, gryząc ręce, ażeby ukarać ciało, iż mniej cierpiało od duszy, Gilbert podążył ku domowi Rousseau, popchnął drzwi i znalazł się na schodach.
Do chustki, w której schował trzykroć sto tysięcy franków, przywiązany był także klucz od poddasza.
Gilbert rzucił się tam tak, jakby był wskoczył do Sekwany, gdyby tu przepływała.
Wieczór był cudowny, ostatnie błyski dnia walczyły z zapadającą ciemnością nocy; balsamiczny zapach kasztanów dostawał się do małej izdebki.
Gilbert przypomniał sobie te szczęśliwe chwile, gdy mógł z tego okienka przypatrywać się Andrei, mieszkającej kiedyś w tym biednym domku.
Gdy odzyskał przytomność, ściemniło się zupełnie; czuł w sobie szaloną chęć dostania się do ogrodu. Dawniej, będąc jeszcze chorym, po dniu 31 maja, a pragnąc, bądź co bądź, ujrzeć Andreę, spuścił się do ogrodu, po rynnie, z pierwszego piętra nadół.
Wtedy była to bardzo niebezpieczna wyprawa; baron mieszkał tam wraz z Andreą, a jednak Gilbert niczego się nie uląkł.
— Muszę zejść nadół, muszę — wyrzekł z rozpaczą — może na piasku alei ujrzę ślady, wyciśnięte stopami mej kochanki.
Te słowa, te straszne słowa, gdyby je kto był usłyszał, Gilbert wymówił prawie głośno, ze szczególnem upodobaniem.
Zamilkł, ażeby spojrzeć w stronę, gdzie wśród ciemności starał się ujrzeć biały domek.
Potem, po chwili, odezwał się do siebie:
— Nic nie wskazuje, ażeby dom zajmowali inni lokatorzy; żadnego światła nie widać i taka cisza. Zobaczmy.
Gilbert miał jedną zaletę: co zamierzył, wykonywał natychmiast.
Cichutko otworzył drzwi od poddasza, poomacku, jak sylf jakiś, przesunął się obok drzwi Rousseau’a, na pierwszem piętrze otworzył okno, i po rynnie ześlizgnął się nadół, do ogrodu, z narażeniem na podarcie nowego ubrania.
Stanąwszy na ziemi, odczuł znów wzruszenie, jakiego doznał przy pierwszej tu bytności.
Piasek zaskrzypiał pod jego stopami i po chwili poznał furtkę, którą Nicolina wprowadziła Beausire‘a. Bez namysłu wszedł na ganek i przycisnął usta do klamki.
Wszak Andrea nieraz opierała na niej rękę; dla Gilberta było to dostateczne, aby to miejsce ucałować. Ono mu się wydawało świętością.
Wtem lekki szelest jakiś zwrócił jego uwagę, szelest z wewnątrz, jakgdyby lekki odgłos kroków po podłodze.
Cofnął się.
W głowie, tak obarczonej myślami od dni dziesięciu, mąciło mu się zupełnie.
Pod drzwiami ujrzał jakieś światełko.
Wydało się, że zabobon, ten syn ciemności i wyrzutów sumienia, wywołał przed oczyma jego widmo, widziadło jakiejś duszy pokutującej, że na niego przyszła taka godzina przywidzeń, jakie miewają szaleńcy, lub zbytni zapaleńcy.
Ale kroki i światło zbliżały się ku niemu coraz bardziej.
Gilbert patrzył i niedowierzał sobie jeszcze, oczu jednak nie mógł oderwać od szpary we drzwiach.
Wtem drzwi otworzono... i Gilbert, odepchnięty raptownie, oparł się dopiero o mur.
Krzyknął przeraźliwie i padł na kolana.
Powaliło go bardziej zdumienie, niż uderzenie.
W tym domu, który uważał za niezamieszkały, bo pukał do drzwi i nie otworzono mu wcale, nagle ujrzał ukazującą się przed nim Andreę.
Młoda dziewczyna, ona to bowiem była, krzyknęła również, jak Gilbert; pierwsza jednak przyszła do siebie.
— Co to?... — spytała. — Kto pan jesteś?... Czego sobie życzysz?...
— O!... przepraszam, przepraszam panią — wyszeptał Gilbert z głową zwieszoną na piersi.
— Gilbert!... Gilbert tutaj!... — zawołała Andrea, ze strachem i gniewem zarazem, — Gilbert w tym ogrodzie!... Co tu robisz, mój przyjacielu?
Ostatnie słowo poruszyło bolesne struny w sercu chłopca.
— O! nie obwiniaj mnie, pani — rzekł wzruszonym głosem — bądź litościwą; ja tyle cierpię!...
Andrea ze zdumieniem patrzyła na mówiącego; nie pojmowała o czem on mówi.
— Najprzód powstań pan i wytłumacz mi, skąd się tu wziąłeś?...
— O!... panienko, nie powstanę, dopóki mi nie przebaczysz!...
— Cóżeś tak strasznego uczynił, że błagasz tak gorąco o przebaczenie?... w każdym razie wina nie musi być wielką, więc przebaczenie uzyskasz z łatwością. Czy to Filip dał ci klucz?...
— Klucz?...
— Tak, bo umówiliśmy się, że nie otworzę nikomu, więc ażeby się tu dostać, albo on ci musiał ułatwić sposób, albo wdrapałeś się po parkanie.
— Pan Filip... — wyjąkał nieszczęśliwy — nie, to nie on i nie o niego mi idzie. Więc nie opuściłaś pani Francji?... O!... jakie to szczęście i jakie niespodziewane szczęście!...
I naiwny Gilbert wzniósł ku niebu dziękczynne spojrzenie, Andrea pochyliła się ku niemu, przypatrując się z niepokojem.
— Mówisz, jak szaleniec, panie Gilbercie — wyrzekła — suknię mi pan rozedrzesz; puśćże ją; puść, proszę cię, niech się skończy ta komedja.
Gilbert zerwał się na równe nogi.
— Gniewasz się, pani — odezwał się zcicha — trudno, zasłużyłem na ten gniew, wiem, nie powinienem był przyjść tutaj, ale trudno!... myślałem, że dom ten pusty, szukałem tu po tobie wspomnienia. Prosty przypadek... Doprawdy, nie wiem już co mówię; przebacz mi, pani, chciałem udać się wprzód do pana barona, ale go niema w Paryżu.
Andrea poruszyła się.
— Do mego ojca — spytała — a to poco?...
— O!... bo pani zanadto się boję — wyrzekł cicho — jednak wiem dobrze; wszystko to powinniśmy sami załatwić. Jedyny to sposób naprawienia złego.
— Naprawienia!... czego?... — spytała Andrea — no, mówże pan!...
Gilbert spojrzał na nią oczyma pełnemi miłości i pokory.
— O!... nie dręcz się, pani, rzeczywiście to zuchwalstwo z mej strony, wielkie zuchwalstwo podnieść oczy tak wysoko, ale stało się nieszczęście...
Andrea cofnęła się krok wtył.
— Zbrodnia, jeżeli tak się pani podoba — ciągnął dalej Gilbert — o!... to prawda!... straszna zbrodnia!... Ale winna temu fatalność, nie moje serce...
— Pańskie serce!... Fatalność!... Oszalałeś, panie Gilbercie, przestraszasz mnie.
— Niepodobna, aby taki szacunek, boleść i rozpacz mogły cię natchnąć innem dla mnie uczuciem, niż litością. Wysłuchaj mnie pani, to przysięga, jaką składam Bogu i tobie. Całe życie moje poświęcę na odpokutowanie tej jednej chwili; szczęście twoje będzie tak wielkie, że ukoi boleść minionych dni! Panienko...
Gilbert zawahał się.
— Panienko, zgódź się na małżeństwo, które uświęci ten występny związek! Andrea cofnęła się parę kroków.
— O!... ja nie jestem warjatem, nie uciekaj przede mną, nie wyrywaj mi swych rąk, przez litość... zgódź się zostać moją żoną.
— Pańską żoną?... — wykrzyknęła Andrea, myśląc, że to ona już oszalała w tej chwili, że to słyszy w przystępie jakiegoś obłędu.
— O! — jęczał, łkając, Gilbert — powiedz, że mi przebaczasz tę straszną noc; powiedz, że miłość moja tłumaczy moją zbrodnię.
— Nędzniku!... — zawołała dziko młoda kobieta — więc to ty?... Boże miłosierny!... Boże!...
Andrea ścisnęła rękami rozpalone czoło.
Gilbert cofnął się przed tą bladą i piękną głową Meduzy, wyrażającą dziką rozpacz i zarazem zdumienie.
— Boże litościwy! — wołała młoda dziewczyna ze wzrastającem uniesieniem — więc pozwoliłeś, abym była podwójnie zhańbiona: przez zbrodnię i przez zbrodniarza?... Odpowiadaj, podły nędzniku!... to ty byłeś?...
— Ona nie wiedziała o tem — szeptał Gilbert.
— Na pomoc!... na pomoc!... — wołała Andrea, ukrywając się w mieszkaniu — Filipie!... Filipie!...
Gilbert szedł za nią mimowoli, ponury i zrozpaczony, wzrokiem szukając miejsca, gdzie padnie, ugodzony czekającymi go ciosami.
Ale nikt nie nadbiegł na krzyk kobiety.
Andrea była sama w mieszkaniu.
— Sama więc jestem!... sama zupełnie — jęczała, — precz stąd gadzino!... precz!...
Gilbert spokojnie podniósł głowę.
— Gniew twój, pani, jest dla mnie najstraszniejszy ze wszystkich, błagam cię więc, pani, nie przygniataj mnie nim do szczętu.
— Zbrodniarzu!... łotrze!... nędzniku!... — ryknęła kobieta.
— Wysłuchaj mnie, pani — błagał chłopak — a potem zabij.
— Wysłuchać cię i te jeszcze tortury przenieść?... Ale mów!...
— Powtórzę to, co mówiłem przed chwilą, popełniłem zbrodnię, ale ten, który mógł czytać w mem sercu, pozna, jak strasznie tego żałuję!... I... oto naprawić chcę moją zbrodnię.
— O! — zawołała Andrea, drżąc nerwowo — małżeństwo... Zdaje mi się, że wymówiłeś to słowo przed chwilą?
— Pani!... — bełkotał Gilbert.
— Małżeństwo — ciągnęła dalej dumna dziewczyna, unosząc się coraz bardziej. — O! nie gniew czuję ku tobie, ale nienawiść, wstręt, pogardę, słyszysz, rzucam ci w twarz to słowo, nędzniku!
Gilbert zbladł śmiertelnie, dwie palące łzy wściekłości zabłysły mu w oczach, wargi mu zbladły i drżały febrycznie.
— Panienko — wyrzekł, ledwie trzymając się na nogach, nie jestem tak dalece niczem, abym nie mógł posłużyć do przywrócenia ci honoru.
Andrea wyprostowała się.
— Jeśli idzie o stracony honor — odezwała się dumnie — to tylko chyba o twój, rozumiesz, nie o mój. Tak jak jestem, nie mam na honorze swym plamy, straciłabym go wtedy dopiero, gdybym cię zaślubiła.
— A mnie się zdaje — odpowiedział zimno Gilbert — że kiedy kobieta zostaje matką, powinno jej chodzić tylko o przyszłość jej dziecka.
— Mój panie, nie przypuszczam, ażebyś się ośmielił o tem myśleć — odparła Andrea, a oczy jej błyszczały od gniewu.
— Tak, myślę o tem — odparł Gilbert, obrażony do głębi — bo nie chcę, aby to dziecko umarło z głodu, jak się to często zdarza w takich razach u arystokracji. Że mnie pani nie kochasz, godzę się z tem, bo nie czytasz w mem sercu; że mną pogardzasz i na to się zgadzam, ale że nie chcesz mi dać prawa zajmowania się mem dzieckiem, nie zrozumiem tego nigdy, przenigdy! Niestety! chcąc cię zaślubić, chciałem wypełnić tylko obowiązek, oddałbym ci życie, byłbym twym niewolnikiem. Nigdy nie zmusiłbym cię do noszenia mego nazwiska, byłbym dla pani zawsze ogrodnikiem; ale nie wolno ci poświęcać twego dziecka. Oto jest trzysta tysięcy liwrów; dostałem je od mego protektora. Jeżeli się z panią ożenię, pieniądze te będą należały do mnie; otóż ja ich potrzebować nie będę. Za życia potrzeba mi trochę powietrza do oddychania, po śmierci grób mi wystarczy. Te pieniądze daję memu dziecku, oto są.
To mówiąc, kładł na stole bilety bankowe.
— Gilbert — rzekła ostro Andrea — mylisz się, bo nie masz dziecka!
— Ja?!
— O jakiemże dziecku mówisz? — zapytała z pogardą.
— Ależ o tem, którego ty, pani, będziesz matką. Czyż nie wyznałaś pani przed panem Filipem, przed hrabią Balsamo, że jesteś matką i że...
— A! pan to słyszałeś? — zawołała Andrea. — Tem lepiej, tem lepiej, otóż na to mam tylko taką odpowiedź; Zhańbiłeś mnie, to prawda, jestem matką, ale dziecko moje będzie miało tylko matkę, słyszysz, nędzniku?
I schwyciwszy pieniądze, wyrzuciła je za drzwi w ten sposób, że uderzyła niemi w twarz nieszczęśliwego Gilberta.
Wpadł w taką wściekłość, że chyba anioł-stróż Andrei zadrżał o nią w niebie.
Trwało to jednak chwilę.
Młody chłopak miał tyle siły woli, że wyszedł z pokoju, nie spojrzawszy nawet na Andreę.
W jaki sposób Gilbert dostał się do domu, jak zdołał tej nocy przenieść boleść i rozpacz i nie wstał rano z siwymi włosami, doprawdy trudno to zrozumieć.
Z nastaniem świtu postanowił sobie napisać list do Andrei, w którym wszystko to, co mówił jej wieczorem, poprzeć chciał niezbitymi dowodami.
Prędko jednak tego zaniechał.
Znał nieugięty charakter tej kobiety i nie miał już żadnej nadziei.
Zresztą sama myśl, że list jego może być wyrzucony lub spalony i wcale nieczytany, do wściekłości go doprowadzała; więc porzucił projekt.
I wtedy pomyślał sobie znowu, że zabiegi jego lepiej byłyby przyjęte przez ojca, który był chciwy i skąpy, jak również przez Filipa, człowieka z sercem szlachetnem, którego się bał tylko w pierwszej chwili.
— Ale nacóż mi się to przyda poparcie pana Taverney‘a i pana Filipa — mówił boleśnie — jeżeli Andrea prześladować mnie będzie swem wiecznem: „ja cię wcale nie znam“. Może to nawet lepiej — dodał pocichutku — nic mnie już nie przywiązuje do tej kobiety; sama dobrowolnie zerwała wszystkie węzły, jakie nas łączyły.
Mówiąc to, rzucał się z gniewu na swym sienniku, wyrywał sobie włosy z głowy, przypominał sobie dźwięk jej głosu, królewską postawę, klasyczną główkę i szalał, ale szalał, bo kochał, bardzo kochał.
Słońce stało już wysoko na niebie.
Gilbert zapragnął wyjrzeć oknem; myślał, że zobaczy Andreę na ganku lub w ogrodzie.
Ale siłą woli powstrzymał tę chęć, przypomniał sobie pogardliwe słowa dumnej baronówny i cofnął się w głąb izdebki.
— Nie, nie — wyrzekł z goryczą — nie będziesz patrzył, nie wolno upajać się trucizną. To okrutnica, ona nigdy, nigdy nie odezwała się po ludzku do ciebie, ona sama jest przyczyną swego nieszczęścia. Mnie, niewinne dziecko, zamieniła w tygrysa.
— To istota bez czucia i religji; ona nie chce dać ojca swemu dziecku, biedną istotę rzuci w otchłań, skaże na głód, na śmierć może. Gilbercie, zabraniam ci myśleć o tej kobiecie i o przeszłości. Życie swe pędzisz, jak zwierzę, w pracy i zaspakajaniu potrzeb materjalnych, a pamiętaj o tem zawsze, że przywrócenie ci szacunku zależy od ciebie; pamiętaj, abyś wyżej stał ponad tymi dumnymi ze swego imienia, aby imię twe stało się od nich szlachetniejszem.
Blady i drżący odwrócił się od okna; postanowił udać się do Balsama, ale zatrzymał się na progu.
— Szaleńcze, co chcesz czynić? — mówił sam do siebie — myślisz o zemście? ha! ha, o jakiej? doprawdy ciekawym... Zabić ją?
— O! nie, umarłaby teraz z rozkoszą! Rozgłoszę jej hańbę? O! to byłoby podłością! Wiem już, trzeba ją upokorzyć, tak... bo jest jeszcze dumniejszą ode mnie. Ale jak? Jaki nato sposób wynaleźć?... Nie mam nic, jestem niczem, a tu chwili stracić nie można; Andrea zapewnie opuści Paryż. Wiem, że moja obecność będzie dla niej największą torturą, ale matka, nie mająca serca dla dziecka, nie będzie go miała i dla brata; naśle go na mnie, bo zechce, aby mnie zabił; ale nie ciesz się jeszcze, nauczę się zabijać ludzi, jak nauczyłem się czytać i pisać. Zabiję ci twego Filipa i śmiać się z ciebie będę!
— Lecz nie!... to zemsta niegodna Gilberta, to sposób używany tylko w komedjach, nie... Ja sam, sam, z gołemi rękoma, z umysłem ogołoconym z wyobraźni, ale siłą muskułów i inteligencji, unicestwię projekty tych nieszczęśliwych... Czegóż chce Andrea? co posiada? co przedsiębierze na swą obronę i na me pognębienie?... Zastanówmy się.
I z nieruchomem spojrzeniem zamyślił się głęboko.
— Jej podobać się może to tylko — wyrzekł — czego ja nienawidzę.
Więc zniszczyć trzeba to wszystko, co nienawidzę?... Zniszczyć? o! nie... Zemsta moja nie doprowadzi mnie do złego! nigdy a nigdy nie zmusi mnie do użycia ognia lub żelaza! Cóż mi pozostaje? A! odgadnąć przyczynę wyższości Andrei, dociec, jakim łańcuchem może ona skrępować serce moje i ramię... O! nie zobaczyć jej wcale! o! nie zwrócić już na siebie jej spojrzeń... gdy olśniewająco piękna i uśmiechnięta z dumą trzymać będzie dziecko na ręku... jej dziecko, które mnie nigdy znać nie będzie... Nieba!!!
Gilbert uderzył z rozpaczą pięścią o mur; ta myśl doprowadzała go do szaleństwa.
— Jej dziecko! Na tem oto polega cała tajemnica. Ona nie może posiadać tego dziecka, bo je nauczy nienawidzieć swego ojca, przeklinać Gilberta. O! przeciwnie, niech ona wie, że to dziecko wychowuje się w nienawiści dla imienia Andrei! Tak, to dziecko, któregoby nie kochała, które możeby dręczyła, bo ona ma złe serce, to dziecko, któreby ciągle mną gnębiono, to biedne dziecko, niech dla niej przepadnie. Niechaj Andrea nigdy go nie widzi, niechaj, straciwszy je, jęczy żałośnie, jak lwica, gdy jej kto zabiera małe lwiątka!
— Świetny pomysł — ciągnął dalej dziko, wyciągając pięści w stronę domku Taverney‘ów — skazałaś mnie na wstyd, wygnanie, miłość, wyrzuty sumienia. Ja skażę cię na boleść, strach i nienawiść bez zemsty. Sama mnie szukać będziesz, a ja zniknę ci z oczu; wołać będziesz swe dziecko! O! to mój sztylet zatruty, którego nigdy nie wyciągniesz z rany... Tak... tak... dziecko! Będę je miał, Andreo, Andreo! słyszysz! moje dziecko... nie twoje! Gilbert będzie miał syna!... Moje dziecko!... moje dziecko!...
Szalona radość rozsadzała mu piersi.
— Ale uspokój się, Gilbercie, tu nie chodzi o gniew zwykły, o sielankowe narzekania, tu idzie o prawdziwy i wielki spisek. Zamiast rozmyślać, musisz wpatrywać się w ten dom, ze wszystkich sił, z całej duszy. Nakazuję ci pilnować go jak najbaczniej! pilnować, ażebyś zamiar swój mógł wykonać.
— Tak, Andreo, będę czuwał — wyrzekł uroczyście, zbliżając się do okna — będę czuwał w dzień i w nocy; nie poruszysz się, abym tego nie zauważył, nie wydasz jęku, aby ci nie odpowiedziało moje przekleństwo, nie uśmiechniesz się, abym ci nie odpowiedział uśmiechem ironicznym 1 obelżywym. Jesteś mym łupem, Andreo! pilnować cię będę troskliwie!
Przystąpił do okienka.
W tejże chwili w pawilonie podniesiono rolety. Cień Andrei przemknął za firanką i po suficie, zapewne odbity w lustrze.
Potem zjawił się Filip, który wstał wcześniej, ale pracował w swym pokoju poza pokojem siostry.
Gilbert zauważył, jak dalece rozmowa między rodzeństwem była ożywiona.
Niezawodnie mówiono o nim, o scenie wczorajszej.
Filip przechadzał się zamyślony.
Być może, że przyjście Gilberta zmieniło projekty Filipa, bo przechadzał się niespokojnie po mieszkaniu.
Kto wie, może zamierzali opuścić Paryż i szukać gdzieindziej schronienia.
Na tę myśl, Gilbertowi oczy zaświeciły jak wilkowi. Ale prawie natychmiast weszła służąca do sypialni Andrei, nowa służąca, zapewne przez kogoś polecona.
Andrea ją widocznie zgodziła, bo nowoprzybyła zajęła zaraz dawny pokoik Nicoliny.
Uspokoiło to trochę Gilberta, dało mu bowiem nadzieję, że rodzeństwo zamieszka nadal w mieście.
Filip wyszedł na taras, obejrzał wszystkie zamki i klucze.
Zapewne podejrzewał, iż Gilbert otworzył sobie drzwi dobranym kluczem, może więc zamierzał zmienić zamki.
Gilbert uśmiechnął się ironicznie.
— Biedacy! — szepnął — nie przypuszczają nawet, abym mógł drzwi wybić w potrzebie. O! ładne mają pojęcie o tobie, Gilbercie. Tem lepiej! Dumna Andreo! zmieniaj zamki i klucze, Gilbert kiedy zechce, może wejść do ciebie! O! nienawidzę!... nie! nie! to nieprawda! To niegodne uczciwego człowieka; nie chcę ciebie!... Śpij spokojnie; śpij — do czasu.
Fryc natychmiast wprowadził Gilberta do hrabiego.
Balsamo leżał na kanapie i odpoczywał, jak człowiek bogaty i bezczynny po nieprzespanej nocy.
— Tak przynajmniej pomyślał z goryczą Gilbert, ujrzawszy go leżącego jeszcze o tej godzinie na kanapie.
Widocznie służący miał rozkaz wprowadzić Gilberta natychmiast, bo nawet nie potrzebował mu mówić swego nazwiska, ani nawet ust otworzyć.
Gdy wszedł do salonu, Balsamo uniósł się zlekka na łokciu i zamknął książkę, którą trzymał otwartą, nie czytając jej wcale.
— Ho, ho, dzień dobry panu nowożeńcowi!
Gilbert nic nie odpowiedział.
— Przychodzisz mi podziękować, chłopcze, jesteś więc wdzięczny i szczęśliwy, to dobrze. Nie lubię podziękowań, schowaj tę zdawkową monetę dla innych.
Było coś tak smutnego i słodkiego w tonie mowy hrabiego, że uderzyło to nawet rozdrażnionego Gilberta.
— O! mylisz się pan, nie żenię się — odparł.
— Dlaczego? Cóż więc zaszło?
— Odmówiono mi.
— To chyba źle wziąłeś się do rzeczy, mój drogi.
— O, nie zdaje mi się.
— Któż ci odmówił?
— Panna Andrea.
— To było do przewidzenia; dlaczego nie udałeś się do ojca?
— Bo przeznaczenie inaczej zrządziło.
— A! jesteś fatalistą?
— Skąd mam mieć wiarę?
Balsamo ściągnął brwi i patrzył na chłopca badawczo.
— Nie odzywaj się tak o rzeczach, których nie rozumiesz. Pozwalam ci być dumnym, ale nie głupim. Coś więc uczynił?
— Chciałem, jak poeta, przechadzać się po tej alei, gdzie marzyłem o miłości, gdy rzeczywistość stanęła przede mną i zabiła mnie na miejscu.
— I, to jeszcze naturalne, Gilbercie; bo człowiek w twojem położeniu jest jak żołnierz, wysłany na zwiady, który powinien iść z muszkietem w prawej ręce, a w lewej ze ślepą latarnią.
— Bądź co bądź, nie udało mi się; panna Andrea nazwała mnie zbrodniarzem, złodziejem i powiedziała, że każe mnie zabić.
— Dobrze! a dziecko?
— Powiedziała mi, że ono do niej należy, nie do mnie.
— Cóż potem?
— Potem odszedłem.
— A! Gilbert podniósł głowę.
— A pan jakbyś postąpił? — zapytał.
— Nie wiem jeszcze; cóż teraz zamierzasz uczynić?
— Ukarać ją zato, że mnie tak upokorzyła.
— To tylko słowa!
— Nie panie, to postanowienie.
— Ale... może dałeś sobie wydrzeć swą tajemnicę, twoje pieniądze?
— Pieniądze do pana należą; oto są.
Gilbert rozpiął surdut i wyjął z kieszeni trzydzieści banknotów, które przeliczył, rozłożywszy je na stole Balsama.
Hrabia zebrał banknoty i zwinął je, nie spuszczając z oczu Gilberta.
— Uczciwy i nie chciwy... Inteligentny i z silną wolą; będzie z niego człowiek — pomyślał Balsamo.
— Teraz, panie hrabio, muszę jeszcze panu oddać dwa luidory, które mi dałeś — rzekł spokojnie Gilbert.
— Nie przesadzaj — odpowiedział Balsamo — pięknie to, żeś oddał sto tysięcy dukatów, ale po dziecinnemu byłoby nie wziąć 48 liwrów.
— Nie chciałem ich panu oddać, chcę panu tylko złożyć z nich rachunek i poprosić o więcej.
— To znowu co innego. Chcesz pieniędzy?
— Proszę...
— Na co?
— Chcę coś przedsięwziąć... pan sam mi myśl nasunąłeś...
— Chcesz zemścić się?
— Szlachetnie.\
— Nie wątpię, ale zarazem okrutnie, czy tak?
— Tak!
— Ile ci potrzeba?
— Dwadzieścia tysięcy franków.
— I już nie tkniesz tej kobiety?
— Nie.
— Ani jej brata?
— Nie.
— Ani ojca?
— Nie.
— I nie będziesz jej obmawiał?
— Z mych ust nie wyjdzie jej imię.
— Rozumiem. Ale to wszystko jedno zabić kobietę nożem, czy prześladować ją ciągle. Chcesz ją prześladować swą osobą, spojrzeniem, uśmiechami pełnymi zniewagi i nienawiści.
— Zgoła inny mam zamiar. Przychodzę prosić pana o sposób, abym mógł opuścić Francję i udać się na drugą półkulę, ale bez kosztów.
Balsamo wydał okrzyk zdumienia.
— Panie Gilbercie — rzekł głosem cierpkim, chociaż zarazem pieszczotliwym, w którym jednak nie znać było ani bólu, ani radości. Dziwnie jesteś bezinteresowny! Żądasz ode mnie dwadzieścia tysięcy franków, a nie chcesz z nich wziąć jednego tysiąca na podróż?
— Tak, panie i to dla dwóch powodów.
— Ciekawym?
— Po pierwsze, nie będę miał grosza w dniu wyjazdu, bo niech to pan zapamięta, pieniędzy tych nie biorę dla siebie, lecz dla naprawienia winy, do której się pan przyczynił...
— O! zawzięty jesteś! hardy! — wyrzekł Balsamo.
— Bo mam słuszność za sobą... o pieniądze proszę dla naprawienia winy, nie dla własnego użytku. Ani jeden grosz nie pozostanie w mej kieszeni, pieniądze te mają swe przeznaczenie.
— Dla twego dziecka, pojmuję.
— Tak jest, dla mego dziecka — ozwał się z dumą Gilbert.
— A ty?
— O, ja jestem młody, zdrów, silny, wolny i inteligentny, wyżywię się sam, bo chcę żyć!
— Nie wątpię! nie darmo dał mi Bóg taką siłę. Pan Bóg, który ciepło otula rośliny, mające przebyć zimę, zaopatruje też w stalowe pancerze serca, stworzone do walki. Ale, jak mi się zdaje, wspomniałeś o dwóch powodach, nie pozwalających ci zachować dla siebie tych pieniędzy: najprzód delikatność...
— Następnie przezorność, W dniu, w którym będę zmuszony opuścić kraj, będę się musiał mieć na baczności. Nie będę więc mógł iść do kapitana i zapłacić mu za podróż, jak się to zapewne zwykle dzieje, bo w ten sposób nie potrafiłbym stać się niewidzialnym! nie mógłbym zniknąć niepostrzeżenie.
— Więc przypuszczasz, że ci dopomogę do zniknięcia?
— Wiem, że możesz to pan uczynić.
— Któż ci to powiedział?
— O! Za wiele masz pan cudownych sposobów, aby ci mogło braknąć sposobów naturalnych: czarownik wszystko może, zawsze na wszystko znajdzie środek.
— Gilbercie — rzekł Balsamo, podając rękę młodzieńcowi — jesteś śmiały, dumny, pełen dobrych i złych popędów, jesteś szczerym stoikiem; zrobię z ciebie wielkiego człowieka; pozostań u mnie, dom mój będzie dla ciebie najlepszem schronieniem. Zresztą i ja opuszczam za kilka miesięcy Francję, zabiorę cię z sobą.
Gilbert zamyślił się.
— Za kilka miesięcy — rzekł — nie odpowiedziałbym odmownie; ale dziś muszę odmówić, chociaż byłoby to szczęście dla takiego, jak ja, biedaka. Jednakże odmawiam, ale zachowam wdzięczność dla pana.
— Dla jednej chwili zemsty poświęcasz pięćdziesiąt lat życia, a to może niewarte.
— Panie, moja fantazja, czy kaprys, są dla mnie warte więcej, niż świat cały. Zresztą, oprócz zemsty kieruje mną obowiązek.
— Oto twoje dwadzieścia tysięcy franków — rzekł Balsamo bez wahania.
— Zobowiązujesz pan ludzi, jak król! — odrzekł wzruszony młodzieniec.
— O jeszcze więcej — odezwał się hrabia, — bo nie wymagam nawet, ażeby o tem pamiętano.
— Ale ja umiem pamiętać i być wdzięcznym. I kiedy zadanie moje będzie spełnione, oddam panu te dwadzieścia tysięcy franków.
— W jaki sposób?
— Wysługiwać się będę panu tyle lat, aż odsłużę te pieniądze.
— Jesteś znów nielogicznym, Gilbercie. Przed chwilą mówiłeś: Proszę o dwadzieścia tysięcy franków, które mi się należą.
— To prawda, ale pan zdobyłeś moje serce.
— Bardzo mnie to cieszy — rzekł obojętnie Balsamo — zatem gdy zechcę, będziesz należał do mnie?
— Tak.
— Co umiesz?
— Nic; ale czuję, że się wszystkiego nauczę.
— To dobrze.
— Ale przedewszystkiem muszę mieć możność opuszczenia Francji, w ciągu dwóch godzin, jeżeli zajdzie tego potrzeba.
— O! uciekasz mi ze służby.
— Wrócę.
— Zresztą, potrafię cię odnaleźć. Skończmy, długa rozmowa męczy mnie. Przysuń stolik.
— Oto jest.
Balsamo wyjął papier i przeczytał półgłosem, co następuje:
— 15 grudnia w Hawrze, do Bostonu, P. J. Adonis.
— Co myślisz o Ameryce, Gilbercie?
— Że to nie Francja. Wszystko mi jedno jaki kraj, byle tylko nie Francja.
— Dobrze więc... Około 15 grudnia. Wszak to twój termin.
— Tak — odrzekł Gilbert.
Balsamo napisał dwa wiersze na ćwiartce białego papieru.
„Przyjąć na Adonis’a jednego pasażera.
— Ależ to może dla mnie co niebezpiecznego, może to mnie zaprowadzi do Bastylji!
— Najrozumniejszy bywa nieraz głupcem — odrzekł hrabia. — Adonis, mój panie Gilbercie, to okręt handlowy, moim kosztem uzbrojony.
— Przebacz mi, hrabio, ale doprawdy w głowie mi się miesza; przebacz więc, panie i wierz w moją wdzięczność.
— Dowidzenia, mój przyjacielu.
— Dowidzenia, panie hrabio.
W listopadzie, to jest w kilka miesięcy po ostatnich wypadkach, Filip de Taverney wyszedł o wschodzie słońca z domu, w którym mieszkał z Andreą.
Paryż już się budził z uśpienia; piekarze rozwozili gorące bułeczki, pożerane przez przyjezdnych chłopów i biednych mieszczan; ogrodnicy przybywali z małymi wózkami, pełnymi jarzyn; zewsząd dostarczano na targ ryb, ostryg i innych zapasów dla bogaczów, śpiących jeszcze smacznie.
Filip minął ruchliwą dzielnicę i udał się na puste Pola Elizejskie.
Aleje zarzucone były zżółkłymi liśćmi, bezustannie spadającymi z drzew; z pod ich dywanu nie było widać ziemi.
Młodzieniec ubrany był w kostjum szeroki, tak modny w owym czasie, i czarne jedwabne pończochy. U boku nosił szablę.
Starannie uczesana głowa i wytworne ubranie wskazywało, że młodzieniec wybrał się z wizytą.
Ranek był wietrzny i Filip, bojąc się, aby mu się nie popsuła fryzura, wypatrywał powozu lub choćby dorożki, którąby mógł pojechać.
Niedługo czekał; zdaleka toczyła się stara, odrapana karetka, której woźnica wyglądał pasażera z równem utęsknieniem, jak Eneasz okrętu na morzu Tyreńskiem.
— Dostaniesz pół dukata — zawołał Filip, — jeżeli punkt o dziesiątej będę w Wersalu.
— Niech pan siada.
Filip miał o tej porze obiecane posłuchanie u delfinowej.
Marja-Antonina wstawała bardzo wcześnie; codziennie, już około ósmej, odwiedzała ulubiony ogród w Trianon, pilnowała robót, dodawała gustu ogrodnikom w układaniu bukietów. Wogóle księżniczka nie lubiła etykiety.
Nie jednemu też udało się wyprosić posłuchanie, których chętnie zrana udzielała.
Filip, zmuszony brakiem pieniędzy do ogromnej oszczędności, z początku miał zamiar udać się pieszo do Wersalu, ale miłość własna nie pozwoliła mu nato, aby on, Filip de Taverney, szedł pieszo; musiał więc poświęcić trochę grosza i pojechał.
Liczył, że powróci pieszo; widzimy więc, że arystokrata Filip i człowiek z gminu, Gilbert, jednakowo odbywali tę podróż.
Filip jechał z sercem ściśniętem.
Ileż różowych nadziej i złotych marzeń przemknęło mu przez głowę, gdy po raz pierwszy ujrzał Wersal!
Teraz... Trianon, piękne Trianon, miało dla niego najstraszniejsze wspomnienia: nieszczęścia i hańby.
O dziewiątej zajechał na miejsce, wyjął kartę audjencyjną i stanął obok drzwi pawilonu.
Spostrzegł wkrótce, o jakie sto kroków, Marję-Antoninę, rozmawiającą z budowniczym.
Młoda delfinową owinięta była w płaszcz sobolowy, maleńki kapelusik a la Watteau dopełniał stroju tej czarownej istoty.
Kiedy niekiedy głos jej srebrzysty i przenikający dochodził do Filipa i poruszał w nim wszystkie struny serdeczne.
Kilka osób, mających zapewne też przyobiecaną chwilkę rozmowy z następczynią tronu, weszło do przedpokoju.
Woźny wyprowadzał po kolei każdego do ogrodu.
Marja-Antonina ze zwykłą swobodą wysłuchiwała prośby i dawała znak do odejścia, Wkońcu przyszła kolej na Filipa, Już przedtem spostrzegł, iż delfinowa przypatruje mu się zdaleka; oficer, zaczerwieniony po białka oczu, czekał cierpliwie.
Woźny zbliżył się do niego, oznajmiając, iż chwila stosowna nadeszła, bo gdy dlelfinowa wejdzie do pawilonu, już nie przyjmie nikogo.
Filip zbliżył się szybko do delfinowej i skłonił się z szacunkiem.
Szwajcar przeczytał głośno z karty audjencyjnej:
— Pan Filip de Taverney.
— A, prawda — odrzekła księżna.
I rzuciła na Filipa długie, przeciągłe i badawcze spojrzenie.
Młodzieniec stał schylony w głębokim ukłonie.
— Dzień dobry panie de Taverney — odezwała się Marja-Antonina. — Jakże się miewa panna Andrea?...
— Niedobrze, Wasza Królewska Mość — odrzekł Filip — ale siostra moja wzruszoną będzie pamięcią Jej Królewskiej Wysokości.
Delfinowa nic nie odpowiedziała.
Wiele cierpień i smutków wyczytała na bladem czole młodzieńca; z trudnością też poznawała w nim eleganckiego oficera, który ją pierwszy powitał na ziemi francuskiej.
— Panie Mique — rzekła, zwracając się do budowniczego, — wiesz pan już, jak chcę mieć przerobioną salę do tańca, zatem wszystko załatwione. Przebacz pan, że trzymałam cię tak długo na zimnie.
Była to grzeczna odprawa.
Mique ukłonił się i odszedł.
Delfinowa skinieniem głowy dała znak do odejścia osobom, stojącym opodal, które też znikły natychmiast.
Filip struchlał; miałże i on odejść z niczem? Księżniczka przeszła obok niego.
— Mówiłeś pan przed chwilą, że siostra jest cierpiąca?... — zagadnęła.
— Jeśli nie chora, to przynajmniej bardzo osłabiona.
— Osłabiona! — zawołała delfinowa — wyglądała jak uosobienie zdrowia!
Filip pochylił głowę.
Następczyni tronu rzuciła nań badawcze, prawdziwie orle, spojrzenie.
— Pozwól pan, że przejdę się nieco — rzekła po chwili milczenia.
Postąpiła kilka kroków; Filip pozostał na miejscu.
— Jakto!... nie towarzyszysz mi pan? — odezwała się Marja-Antonina, odwracając się szybko.
W dwóch krokach oficer był przy niej.
— Dlaczego nie informowałeś mnie pan dotąd o zdrowiu Andrei, którą interesuję się bardzo.
— Niestety!... — rzekł Filip — Wasza Królewska Wysokość powiedziała... Wasza Wysokość interesowała się moją siostrą... ale teraz...
— I teraz się nią interesuję bezwątpienia... Zdaje mi się, iż panna de Taverney opuściła nas bardzo niespodzianie.
— Konieczność, pani!... — rzekł cicho Filip.
— Konieczność!... to straszne słowo... Wytłumacz mi je pan.
Filip milczał.
— Doktór Louis — ciągnęła dalej delfinowa — mówił mi, że powietrze tutejsze nie służy jej i dodał, że panna Andrea u siebie na wsi prędko odzyska siły. Oto wszystko, co mi powiedziano; panna de Taverney złożyła mi wizytę pożegnalną. Blada była i rozczulona, wzruszyła mię bardzo, bo płakała serdecznie!...
— I szczerze — odparł Filip z bijącem sercem — takie łzy nie kłamią.
— Zdawało mi się, że ojciec pański zmusił córkę, ażeby przyjechała do Wersalu i że to biedne dziecko więdło tutaj, bez swej wsi rodzinnej; a może jeszcze jakie inne uczucie...
— Andrea żałuje tylko Waszej Królewskiej Wysokości.
— I cierpi... dziwna choroba, którą powietrze rodzinne miało uzdrowić, a tylko pogorszyło...
— Choroba mej siostry nastąpiła wskutek okropnych zmartwień, które doprowadziły ją do rozpaczy. Panna de Taverney kocha na całym świecie tylko Jej Królewską Wysokość i mnie, teraz jednak ukochała Boga nadewszystko, starałem się o audjencję, aby prosić o pomoc pani w urzeczywistnieniu tego życzenia Andrei.
Delfinową podniosła głowę.
— Chce zostać zakonnicą?...
— Tak, pani.
— I pan nato pozwoli, pan, który przecie kochasz to dziecko?
— Znam położenie i to ja nawet radziłem jej tak postąpić. O, świat nie powie, żem skorzystał na wstąpieniu do klasztoru mej siostry; nie posiadamy nic.
Delfinowa przystanęła.
— Właśnie o tem myślałam; nie jesteście bogaci?...
— Pani...
— Tylko bez fałszywego wstydu, mój panie; tu idzie o szczęście tej biedaczki... odpowiedz mi więc, panie Filipie, szczerze, jak uczciwy człowiek... którym jesteś — wiem o tem.
Oczy Filipa spotkały się z błyszczącemi oczyma Marji-Antoniny.
— Odpowiem pani — odrzekł.
— Więc konieczność zmusiła siostrę pańską do opuszczenia świata?... Niech więc mówi!... Mój Boże!... My, książęta, jesteśmy nieszczęśliwi!... mamy serce do żałowania nieszczęśliwych, ale brak nam tej przenikliwości, ażebyśmy mogli odgadnąć nieszczęście poza delikatną osłoną. Odpowiedz mi pan szczerze: czy nie tak?...
— Nie, pani — odrzekł stanowczym głosem Filip — nie o to chodzi. Siostra moja chce wstąpić do klasztoru w Saint-Denis, lecz mamy tylko trzecią część potrzebnej sumy.
— Jakto, nie posiadacie nawet sześćdziesięciu tysięcy franków! cały wasz majątek wynosi dwadzieścia tysięcy!
— Prawie tyle; ale wiemy, że gdy Wasza Wysokość rzeknie jedno słowo, przyjmą Andreę do Saint-Denis bez grosza.
— Naturalnie, mogłabym...
— Oto jedyna prośba, jaką zanoszę do Waszej Wysokości, jeżeli nie umieściła już kogoś u księżnej Ludwiki.
— Pułkowniku, zadziwiasz mnie! — zawołała księżna delfinowa — jakto, tyle więc mam szlachetnej nędzy obok siebie! Ech, pułkowniku, to nie dobrze, żeś mnie tak oszukiwał.
— Nie jestem pułkownikiem — odrzekł smutnie Filip — jestem tylko wiernym sługą Waszej Królewskiej Wysokości.
— Nie jesteś pan pułkownikiem?... Od kiedyż to?
— Nie byłem nim nigdy.
— Wszak król obiecał panu regiment w mojej obecności.
— Ale dyplom nie został mi wydany.
— Miałeś pan już jednak rangę...
— Zrzekłem się jej, wpadłszy w niełaskę króla.
— A to czemu?
— Nie wiem.
— O! — zawołała ze smutkiem delfinowa — och! ten dwór!
Filip uśmiechnął się melancholijnie.
— Jesteś, Wasza Wysokość, aniołem z nieba — wyrzekł z zapałem — i żałuję że nie będę służyć rodzinie królewskiej, abym mógł umrzeć za Waszą Wysokość!
Żywy rumieniec zabarwił twarz delfinowej.
Filip zakrył oczy rękami, księżniczka nie próbowała go pocieszać, ani odrywać od myśli, które go teraz zajmowały.
Milcząc i oddychając z trudnością, zerwała różę bengalską i nerwowym ruchem odrywała jej listki.
Filip oprzytomniał.
— Przebacz mi Wasza Wysokość — rzekł cicho.
Delfinową nic nie odpowiedziała.
— Jeżeli panna de Taverney nie zmieni zamiaru, choćby jutro może wstąpić do Saint-Denis, — rzekła gorączkowo — a pan... za miesiąc będziesz dowódcą regimentu, ja tak chcę!
— Księżno — odparł Filip — bądź tak dobrą, i pozwól mi się wytłumaczyć. Siostra moja przyjmie z wdzięcznością łaskę Waszej Królewskiej Wysokości, ale ja muszę odmówić.
— Odmawiasz pan?
— Tak jest; obrażono mnie na dworze... Moi nieprzyjaciele znajdą sposób prześladowania mnie.
— Co! nawet przy mojej protekcji?
— Nadewszystko przy łaskawej protekcji Waszej Wysokości — odrzekł młodzieniec stanowczo.
— To prawda! — szepnęła, blednąc, następczyni tronu.
— Zresztą, zapomniałem, mówiąc do Waszej Wysokości, że nie mam szczęścia na świecie... zapomniałem, iż będąc w cieniu, nie mogę już wyjść z niego; a w cieniu człowiek z sercem — modli się i pamięta!
Filip wymówił te słowa głosem, który wstrząsnął księżnę do głębi.
— Przyjdzie dzień — rzekła — gdy będę mogła wykonać to, o czem obecnie mi tylko marzyć wolno. Panie, siostra twoja ma wolny wstęp do Saint-Denis.
— Dziękuję Waszej Wysokości.
— Co do pana... chcę, abyś mnie poprosił o co.
— Ależ, Wasza Wysokość...
— Każę...
Marja-Antonina wyciągnęła ku niemu rękę, okrytą glansowąną rękawiczką.
Młodzieniec przykląkł i powoli przycisnął do niej gorące usta.
— Czekam na prośbę! — rzekła delfinowa, tak wzruszona, że nie usunęła ręki.
Filip schylił nisko głowę. Fala gorzkich myśli zalała mu mózg, jak burza rozbitka.
Wstał blady i zmieniony, oczy zalały mu się łzami.
— Błagam o paszport na wyjazd z Francji — rzekł — w dniu, w którym siostra moja wstąpi do klasztoru.
Delfinowa cofnęła się przerażona; może zrozumiała boleść, miotającą tym biednym rozbitkiem, bo nie znalazła innych słów, nadto jedno, jakie wymówiła prawie niezrozumiale:
— Dobrze!...
Dzień stanowczy, dzień wstydu nadchodził.
Andrea, pomimo coraz częstszych wizyt doktora Louis, pomimo czułych starań Filipa, coraz była smutniejsza, jak skazani, oczekujący dnia kary.
Nieszczęśliwy brat zastawał często swą siostrę w silnej gorączce, oczy miała suche, po całych dniach nie mówiła ani słówka, lub przebiegała pokój, jakby chciała uciec sama przed sobą, to jest przed bólem, który ją zabijał.
Pewnego wieczoru była bledszą, jeszcze niespokojniejszą i bardziej zdenerwowaną.
Filip natychmiast posłał po doktora; błagając, aby w nocy jeszcze przyjechał.
Było to dnia 29 listopada. Rodzeństwo rozmawiało o przedmiotach, najwięcej je obchodzących.
Andrea położyła się wcześniej, niż zwykle, Filip siedział obok kominka, służąca pojechała do Wersalu po doktora. Rolety nie były zapuszczone, światło lampy, stojącej na stole, odbijało na śnieżnym kobiercu ogrodu.
Filip czekał aż siostra uspokoi się trochę.
— Droga moja — rzekł stanowczo — czy postanowiłaś już cokolwiek?
— Co miałam postanawiać? — spytała z westchnieniem Andrea.
— Co do twego... dziecka?... — wyjąkał brat.
Andrea drgnęła.
— Chwila się zbliża...
— Mój Boże! Andrea tak zbladła, że Filip, przelękniony, zbliżył się i pocałował ją w rękę.
— Bracie — zawołała Andrea — nie jestem obłudnicą. Umiem odróżnić dobro od złego. Nie sądź mnie surowiej niż obłąkaną, gdy ci wypowiem to, co czuję.
— Cokolwiek powiesz, czy uczynisz, Andreo, będziesz dla mnie zawsze najukochańszą i najwięcej godną szacunku ze wszystkich kobiet na świecie.
— Dzięki, jedyny przyjacielu. Mam odwagę sądzić, iż jestem godną twego przywiązania. Jestem matką, Filipie, ale Bóg chciał, tak przynajmniej sądzę — dodała z goryczą, — że macierzyństwo musi być podobne do owocowania u roślin. Owoc przychodzi po kwiecie. Kwitnienie, podług mnie, to miłość.
— Masz słuszność, Andreo.
— Ja nie zaznałam tej przemiany; nie kochałam! O, mam umysł czysty, również jak ciało... A jednak... smutne zrządzenie losu!... Pan Bóg zsyła mi to, o czem nawet nie marzyłam. Matka, która cierpi, wydając dziecko na świat, przeczuwa swój los i godzi się nań ochotnie, ja nic nie wiem, nic nie przeczuwam; drżę na samą myśl o tem zdaje mi się, że prowadzić mnie będą na szafot... Filipie, jestem przeklętą!
— Andreo!
— Filipie, ja czuję, że nienawidzę już tego dziecka! och! tak! nienawidzę! Nie zapomnę nigdy dnia, w którym uczułam jego ruchy; matki cieszą się z tego, a ja przeklinałam...
Jestem niegodziwą matką! Jestem przeklętą!
— Na litość boską, Andreo, uspokój się; mówisz jak obłąkana, to przecież twoje dziecko!... ja je już kocham, bo ono twoje.
— Ty kochasz je! — zawołała z gniewem — i mnie, mnie to mówisz! Kochasz więc moją hańbę! Mówiłam ci już, nie jestem ani podłą, ani fałszywą i dlatego przyznaję że nienawidzę tego dziecka. Przeklinam je, bo może być podobne do ojca... Do jego ojca!... Och! umrę kiedykolwiek, gdy przypomnę sobie to słowo: ojciec! Boże wielki! — krzyknęła, rzucając się na kolana — nie mogę zabić tego dziecka, bo Ty mi je zesłałeś; Boże, nie mogę zabić siebie, boś mi żyć kazał, ale cię proszę, błagam, Boże miłosierny, Boże wielki, zabierz to dziecko! Boże, zabij je! wybaw mnie! zemścij się za mnie!
Nieszczęśliwa kobieta uderzała głową o marmur kominka. Filip w żaden sposób nie mógł jej oderwać.
Wtem drzwi się otworzyły, służąca wprowadziła doktora, który odrazu odgadł, co się dzieje.
— Pani — rzekł nakazującym głosem, — uspokój się, nic temu nie poradzisz a przybliżasz tylko moment stanowczy. Ty — rzekł, zwracając się do służącej — przygotuj wszystko to, o czem mówiłem przez drogę. Panie Filipie, bądźże rozsądniejszym od siostry, pomóż mi uspokoić panią.
Andrea, zawstydzona, zerwała się z miejsca, Filip posadził ją na fotelu.
Chora zaczerwieniła się gwałtownie, wszystkie fibry drgały, ręce załamała; okrzyk bólu wydarł się z jej piersi.
— Ten gniew i wzruszenie przyśpieszyły rozwiązanie — rzekł doktór — panie de Taverney odejdź do swego pokoju i... odwagi.
Filip, ze łzami w oczach, zbliżył się do siostry, która objęła go rękoma za szyję; ściskała go z sił całych, przyłożyła usta do jego twarzy i szepnęła:
— Żegnam cię!... żegnam!... żegnam!...
— Doktorze — krzyknął Filip z rozpaczą, — słyszałeś?
Louis rozłączył przemocą dwoje nieszczęśliwych, posadził Andreę na fotelu, wyprowadził Filipa do drugiego pokoju i zamknął za nim drzwi na klucz.
Spuścił rolety, firanki, pozamykał drzwi.
W pokoju został doktór, kobieta i Bóg, czuwający nad wszystkiem.
O trzeciej nad ranem doktór otworzył drzwi, poza któremi płakał i jęczał Filip.
— Siostra pana dała życie synowi — rzekł spokojnie, — ale nie wchodź pan, bo śpi.
— Śpi... czy doprawdy?
— Gdyby było inaczej, powiedziałbym panu. Siostra pańska dała życie synowi, ale dziecko zabiło matkę; zresztą zobacz pan.
Filip wszedł do pokoju.
— Słyszysz pan oddech?
— Tak! tak! — zawołał Filip, ściskając doktora.
— Teraz, wiesz pan już, że przyjęliśmy mamkę. Przejeżdżając, przypomniałem tej kobiecie, aby była w pogotowiu, ale musisz pan sam po nią pojechać. To też skorzystaj ze snu chorej i jedź po mamkę moim powozem.
— A ty, doktorze?
— Ja tu, obok, na placu, mam pacjenta niebezpiecznie chorego, muszę tę noc przepędzić u jego łoża.
— Ależ takie zimno.
— Mam płaszcz.
— Miasto nie bardzo jest bezpieczne o tej porze.
— Dwadzieścia razy, od lat dwudziestu już mnie zaczepiano, za każdym razem odpowiedziałem: Mój przyjacielu, jestem doktorem. Chcesz wziąć mój płaszcz? Weź go; tylko mnie nie zabijaj, bo mój chory umrze beze mnie. Płaszcz mój ma już lat dwadzieścia; złodzieje nie mieli ochoty go zabrać.
— Poczciwy doktorze! Do jutra, wszak prawda?
— Jutro o ósmej rano będę tutaj. Dowidzenia.
Doktór kazał służącej usiąść obok pani i nie odstępować jej ani na chwilę. Chciał dziecko ułożyć obok matki, ale Filip, któremu jeszcze brzmiały w uszach straszne słowa Andrei, błagał doktora, aby dziecko położyć gdzieindziej. Doktór zaniósł dziecko do pokoju służącej, następnie udał się do swego chorego. Filip pojechał powozem na ulicę Montorgueil.
Sen, następujący po wielkich wstrząśnieniach i zmęczeniu, jest tak mocnym, że odrywa prawie duszę od ziemi.
Andrea, obudziwszy się, zobaczyła przy sobie śpiącą służącą.
Z rozkoszą odpoczywała teraz.
Jednak chora nie była zupełnie rozbudzona, zdawało się jej że śni, a było jej tak jakoś błogo...
Przez tę ciszę przedarł się jakiś cichy głosik. Wtedy to Andrea oprzytomniała, i nie było już dla niej spokoju, pamięć wróciła, a z nią nienawiść.
Ten krzyk dziecka sprawił na niej wrażenie nieokreślenie bolesne.
Uczuła, że brat, oddalający to biedactwo od niej, postąpił barbarzyńsko.
Andrea, przeklinająca swe dziecko przed urodzeniem, teraz była wzruszoną, usłyszawszy ten płacz.
— Może cierpi — pomyślała. — Ale co mnie obchodzić może jego cierpienie?
Dziecko zapłakało żałośnie.
Rzecz dziwna, chora zadrżała.
Zdawało jej się, że coś ją łączy na wieki z tą małą, płaczącą istotką.
— Nie trzeba — myślała matka — aby to dziecko skarżyło się na mnie przed Bogiem. Jak ono płacze! Wszak można zabić, ale nie męczyć.
Andrea słabym głosem próbowała obudzić służącą, ale wiejska dziewucha spała mocno.
Zresztą dziecko już nie płakało.
— Zapewne już mamka przyjechała — myślała chora, o słyszę otwierające się drzwi... ktoś chodzi... biedactwo już się nie skarży. Och! więc to jest mamka, która zajęła się dzieckiem. Dziecko, moje dziecko, znajdzie matkę, a później dziecko to może mnie znać nie będzie, mnie, która tyle cierpiałam. O, to być nie może, mam prawo kochać je, musi mię szanować, mnie — matkę!
— Małgorzato! — zawołała głośniej — Małgorzat!
Chłopka poruszyła się na fotelu.
— Czy słyszysz? — spytała Andrea.
— Tak, tak — odezwała się, przychodząc do siebie Małgorzata. I zbliżyła się do łóżka.
— Czy pani chce pić?
— Nie...
— Chce się pani dowiedzieć, która godzina?
— Nie... nie...
Andrea spoglądała na drzwi.
— A! rozumiem... Pani chce się dowiedzieć, czy pan Filip powrócił?
Andrea walczyła ze swą słabością całą siłą dumnego i odważnego serca.
— Ja chcę... chcę... — wyjąkała wreszcie; — otwórz te drzwi.
— Dobrze. O! jak tu zimno... Co za wiatr...
Rzeczywiście, przez uchylone drzwi, wiatr wdzierał się do pokoju.
— Zapewne mamka zostawiła drzwi otwarte, lub może okno. Zobacz Małgorzato. Temu... dziecku musi być bardzo zimno.
— Przykryję je — odrzekła.
— Nie! nie... — szepnęła matka suchym i ostrym głosem — przynieś je do mnie.
Służąca zatrzymała się na środku pokoju.
— Proszę pani, pan Filip zabronił mi przynosić dziecka do pani, będzie przeszkadzało... pani musi leżeć spokojnie.
— Przynieś mi natychmiast moje dziecko! — krzyknęła rozpaczliwie młoda kobieta.
W oczach jej błyszczały łzy, do których się pewnie uśmiechnęły aniołki opiekuńcze dzieci.
Wieśniaczka żywo wyszła z pokoju.
Andrea ukryła twarz w dłoniach.
Służąca wróciła natychmiast, a przerażenie malowało się na jej twarzy.
— Cóż? — spytała Andrea.
— Proszę pani... ktoś był tutaj...
— Jakto, ktoś?... któż więc?
— Proszę pani, dziecka niema.
— Słyszałam kroki przed chwilą... mamka zapewne przyszła, ale gdzie jest mój brat? zobacz, może w swym pokoju...
Małgorzata pobiegła do sąsiedniego gabinetu.
— Nikogo niema!
— A! proszę pani, ktoś otwiera drzwi ogrodu.
— Zobacz prędzej!
— Pan Filip powraca... Wejdź pan!
Filip wszedł rzeczywiście; za nim wsunęła się mamka w grubym płaszczu chłopskim.
— Siostro moja, jestem, jestem...
— Jakiś ty dobry, mój bracie, tak się tem trudzisz i niepokoisz.
A! mamka... bałam się, że już odjechała...
— Jakto?... dopiero ją przywiozłem.
— Chcesz powiedzieć, że powraca? O, słyszałam kroki...
— Nie pojmuję, o czem mówisz... nikt...
— O! dziękuję ci, bracie, żeś nie wywiózł tego dziecka, zanimbym je uściskała, znasz moje serce... Filipie... bądź spokojny, będę kochała mego... syna.
Filip okrywał pocałunkami twarz siostry.
— Powiedz mamce, niech mi je poda... — szepnęła matka.
— Ależ, panie — ozwała się Małgorzata — wszak pan wie, że niema tutaj dziecka.
— Co?! co mówisz? — zawołał Filip.
Andrea patrzyła na brata obłąkanym wzrokiem.
Młody człowiek pobiegł do pokoju służącej.
Nie znalazł nic!
Andrea przyglądała się bratu w lustrze.
Widziała go, powracającego, z bladą twarzą, załamanemi rękoma, zrozumiała już połowę okropnej prawdy, krzyknęła, i padła zemdlona na poduszki.
Filip nie spodziewał się takiej rozpaczy, przybiegł do siostry i siłą pieszczot przywrócił ją do życia.
— Moje dziecko! moje dziecko! — szeptała Andrea.
— Trzeba ratować matkę — pomyślał Filip. — Siostro, droga moja, jesteśmy szaleni; zapomnieliśmy, że doktór zabrał dziecko ze sobą.
— Doktór! — krzyknęła matka z rozpaczą zwątpienia ale i z nadzieją zarazem.
— Tak, tak... straciłem głowę.
— Filipie...
— Andreo, bądźże rozsądniejszą ode mnie, gdzieżby mogło zginąć dziecko?...
Uśmiechnął się.
Andrea uniosła się na łóżku.
— Jednak ja słyszałam kroki...
— Co?
— Kroki.
Filip zatrząsł się.
— Niepodobna, wszak spałaś...
— Nie! nie, obudziłam się i słyszałam!...
— Więc słyszałaś powracającego doktora, wrócił, bo byt niespokojny o zdrowie dziecka, no i zabrał je z sobą... a wszak mówił mi o tem.
— Uspokajasz mnie...
— Mój Boże! wszak to nic nadzwyczajnego.
— Więc ja tu nie mam nic do roboty — odezwała się mamka.
— Prawda... Doktór czeka cię u siebie
— Tak?
Małgorzata spała tak mocno, że nie słyszała, co do niej mówił doktór... a może doktór nic nawet nie mówił.
Andrea uspokoiła się nieco.
Filip oddalił mamkę i służącą.
Andrea usypiała.
Młodzieniec, korzystając z tego, wziął lampę z gabinetu i wyszedł do przedpokoju: drzwi do ogrodu stały otworem, a na śniegu ujrzał ślady nóg.
Ślady, które było widać na śniegu, były śladami Gilberta.
Nareszcie spełnił swą zemstę.
Życie prawie go nic teraz nie kosztowało.
Drobnemi grzecznościami przekonał do siebie panią Rousseau, a zupełnie zjednał ją sobie bardzo łatwym sposobem; często za oszczędzone pieniądze ofiarowywał pani Teresie małe prezenciki; to wstążkę do czepka, to butelkę słodkiego wina, lub inne przysmaki, które skąpa gospodyni bardzo lubiła.
Filozof genewski z radością ujrzał wkrótce swego protegowanego przy wspólnym stole.
Gilbert zdołał zaoszczędzić przez ostatnie dwa miesiące dwa złote luidory, które leżały pod siennikiem przy dwudziestu tysiącach liwrów hrabiego Balsamo.
Od samego rana Gilbert badał przez okno swych sąsiadów, najmniejszy ruch Andrei nie uszedł jego oka.
Mniej lub więcej zapuszczone rolety, miały dla niego swoje znaczenie; biedna Andrea w ostatnich miesiącach nie znosiła nawet światła dziennego.
W ten sposób Gilbert domyślał się stanu duszy panny de Taverney. Z równą skrupulatnością pilnował Filipa i pewnego wieczoru, podsłuchawszy, że młodzieniec ma zamiar udać się do Wersalu, szpiegował jego kroki.
Jakież było jego przerażenie, gdy się przekonał, iż Filip odwiedził doktora.
Po namyśle przyszedł do wniosku, że chwila mająca ziścić jego nadzieje, zbliża się.
Plan jego był następujący:
Za dwa luidory wynajął na przedmieściu Saint-Denis kabrjolet, który miał oczekiwać na jego rozkazy.
Przedtem jeszcze nasz energiczny bohater obeznał się z okolicami Paryża.
Razu pewnego zaszedł do małego miasteczka Villers-Cotterets.
Tu udał się do notarjusza, pana Niquet.
Przedstawił mu się jako syn intendenta wielkiego magnata, który go tu wysłał, aby wyszukał mamkę dla dziecka jednej ze swych oficjalistek.
Gilbert obiecał złożyć u pana Niąuet pewną sumę dla tego dziecka.
Pan Niąuet dał mu adres kobiety, która mu wykarmiła trzech synów; podobno teraz znów powiła dziecię, więc może być przydatną.
Kobieta nazywała się Magdalena Pitou.
Dowiedziawszy się o tem wszystkiem, Gilbert w najlepszym humorze powrócił do Paryża.
Teraz wytłumaczymy czytelnikom — dlaczego Gilbert przeniósł okolice Villers-Cotterets nad inne.
Pewnego dnia Rousseau opowiadał swemu uczniowi o wspaniałym lesie i sąsiadujących z nim wioskach.
Las ten nazywał się właśnie Villers-Cotterets.
Szczególniej jedna z wiosek, nosząca nazwę Haramont, zachwyciła filozofa, tak, że Rousseau zawołał z uniesieniem:
— Haramont to koniec świata, Haramont to pustynia; można tam żyć, będąc nieznanym i zapomnianym, jak ptak.
— Tam umieszczę moje dziecko, niech żyje w miejscu, które tak zachwyciło mistrza.
Jakaż była jego radość, gdy się dowiedział od pana Niquet, że Magdalena mieszka w Haramont.
Kabrjolet, wynajęty przez Gilberta nie był wprawdzie elegancki, ale zato bardzo wygodny.
Pan Niquet łatwo uwierzył zmyślonej bajce; elegancko ubrany Gilbert wyglądał rzeczywiście na syna jakiegoś intendenta.
Cała ta wyprawa miała ogromny powab dla naszego ex-ogrodniczka; posiadał on wyobraźnię poety i filozofa zarazem.
Wykraść dziecko srogiej matce, oddać je na wychowanie wieśniakom, złożyć pieniądze, więc uchodzić za wielkiego pana, wszystko to podobało się bardzo dumnemu chłopakowi.
Dzień fatalny się zbliżał.
Od dziesięciu już dni Gilbert spodziewał się katastrofy.
Pomimo mrozu sypiał przy otwarłem oknie, nie spuszczając z oczu mieszkania Andrei.
Ostatniego wieczoru spostrzegł rozmawiające przy kominku rodzeństwo; Andrea raptownie zerwała się z krzesła, za chwilę ujrzał wychodzącą z domu służącą.
Gilbert pobiegł co tchu po kabrjolet, za mały kwadrans powóz zaprzęgnięto, chłopak z niecierpliwością wskoczył weń i zatrzymał go dopiero na rogu małej uliczki.
Następnie powrócił na swoje poddasze, napisał list pożegnalny do Rousseau, dziękczynny do jego żony, tłumacząc swój nagły wyjazd spadłem nań dziedzictwem.
Wyjął pieniądze z pod siennika, zabrał ze sobą także długi nóż ogrodniczy i wsunął się do ogrodu.
Cofnął się jednak z przerażeniem; ogród zasłany był śniegiem.
Wszak pozostaną ślady i kto wie... odkryją go może.
Trzeba było obejść ulicę Coq-Héron i dostać się furtką do ogrodu; klucz do niej miał już od miesiąca w kieszeni.
Stąd do pawilonu Taverney’ów było zaledwie trzy kroki.
Właśnie w tej chwili zajechał doktór.
Gilbert schował się w ciemnej sieni pawilonu.
Noc ta była chyba najstraszniejszą nocą jego życia; słyszał wszystko — krzyki, jęki, a nawet pierwszy płacz swego syna.
Stał nieporuszony pod oknem, nie zważając na śnieg i mróz. Wkońcu doktór wyszedł z pokoju, Filip wyjechał z domu.
Gilbert odetchnął i przez uchyloną firankę zajrzał do pokoju.
Andrea leżała na łóżku uśpiona, obok niej na fotelu drzemała służąca; przerażone źrenice chłopaka szukały nadaremnie dziecka obok matki.
Zrozumiał wreszcie wszystko.
Otworzył wytrychem drzwi do pokoju Nicoliny i pociemku szukał na łóżku dziecka.
Zimne jego ręce dotknęły twarzyczki biedactwa; wydało krzyk, który usłyszała Andrea.
Gilbert z pośpiechem zawinął syna w kołdrę i wyszedł z pawilonu.
Drzwi nie zamknął za sobą, bojąc się, aby ich skrzyp nie rozbudził służącej.
Podczas tej wyprawy wszystko przerażało Gilberta: przejeżdżające powozy, skrzyp kół, a nadewszystko płacz dziecka.
Jeszcze przed wschodem słońca dostali się do Dammartin; Gilbert, zmieniwszy konie, udał się w dalszą drogę.
Dziecko spało spokojnie, ale nad ranem zaczęło kwilić.
Przestraszony ojciec śpiewał mu piosenkę.
Zgrzyt kół na śniegu, fałszywe tony Burbonki, nuconej przez woźnicę i śpiew Gilberta — tworzyły iście djabelską harmonję.
Stangret nawet nie wiedział, co jego pasażer ma w zawiniątku.
Gilbert o kilkadziesiąt kroków od Villers-Cotterets kazał zatrzymać konie, zapłacił sześć franków i udał się pieszo do Haramont.
Śnieg przestał padać, ale zimno było przejmujące.
Gilbert przytulił dziecko do piersi i puścił się odważnie w drogę.
Jak okiem dojrzeć, biały płaszcz otulił ziemię, okryte śniegiem drzewa błyszczały na słońcu jak brylantowe; wszystko to działało na wyobraźnię młodzieńca.
Zdaleka widział dym kominów wiejskich, dzwonek kościelny odbijał się w lesie tysiącznem echem.
W kwadrans zaszedł nasz młody ojciec do oberży, pytając o mieszkanie Magdaleny Pitou.
Dwoje dzieci ofiarowało mu się wskazać jej chatkę.
Po chwili doszli do strumyka, dzielącego wieś na dwie połowy, mały mostek stanowił przejście.
— To tutaj — zawołały dzieci.
Gilbert podziękował małym przewodnikom, przeszedł mostek i otworzył drzwi chatki rodziny Pitou; przez ten czas dzieci ze zdumieniem przypatrywały się eleganckiemu panu.
Miły widok przedstawiało wnętrze tego domku.
Młoda wieśniaczka karmiła kilkomiesięczne dziecko, obok niej klęczał ładny chłopiec czteroletni i odmawiał pacierz.
W głębi — kobieta trzydziesto lub trzydziestopięcioletnia, przędła, pod ławą drzemał duży pies; ten dosyć przychylnie przywitał wchodzącego.
Modlący się chłopczyk odwrócił jasnowłosą główkę, gdy obydwie kobiety wydały okrzyk zdumienia.
Gilbert uśmiechnął się.
— Witam panią Magdalenę — rzekł przyjaźnie.
— Pan zna moje imię? — spytała kobieta, zdumiona.
— Jak pani widzisz; ale nie przeszkadzaj sobie, pani, bardzo proszę. Zamiast jednego dziecka, będziesz pani miała dwoje do karmienia.
I położył swego syna w kolebkę chłopskiego niemowlęcia.
— Ach! co za śliczne dziecko! — zawołała kobieta.
— Rzeczywiście — dodała druga z uśmiechem.
— Ta pani jest pewnie siostrą...
— Tak, panie, to moja siostra — odrzekła Magdalena.
— To moja ciocia — dodał chłopczyk.
— Cicho bądź — rzekła matka — przeszkadzasz panu.
— To, co pani zaproponuję, jest bardzo zwykłą rzeczą. Jest to syn zrujnowanego dzierżawcy mego pana, który będąc krewnym biedaka, zajmuje się losem tego dziecka... pragnie, ażeby wychował się na wsi i został dobrym rolnikiem. — Czy może pani zaopiekować się tem dzieckiem?...
— Ależ, panie...
— Urodziło się wczoraj, nie miało jeszcze mamki — przerwał Gilbert. — Jest to dziecko, o którem pani zapewne już wspomniał pan Niquet.
Magdalena wyjęła dziecko z kołyski i wzięła je do piersi z dobrotliwością, która wzruszyła ojca do głębi.
— Nie oszukano mnie — rzekł — jesteś pani uczciwą kobietą; chłopczyka tego powierzę pani. Ile pani płacił miesięcznie pan Niquet?
— Dwanaście franków, ale pan Niquet jest bogaty; nieraz przysyłał mi też po kilka franków na cukier.
— Matko Magdaleno — odrzekł z dumą Gilbert — to dziecko płacić wam będzie dwadzieścia franków miesięcznie, co wyniesie dwieście czterdzieści franków rocznie.
— Jezusie!... — zawołała kobieta, klasnąwszy w dłonie. — Dziękuję panu.
— Oto za pierwszy rok — i Gilbert położył na stole dziesięć pięknych luidorów, widok których zachwycił kobiety..
— Ale — jeżeli dziecko umrze? — spytała mamka.
— Byłoby to straszne nieszczęście, które, mam nadzieję, nie nastąpi. Zatem rachunek już zapłacony, czyście zadowoleni?...
— O!... tak!... tak, panie.
— To dopiero zapłata za rok jeden, dalej...
— Więc dziecko u nas pozostanie?...
— Prawdopodobnie.
— W takim razie zastąpimy mu rodziców.
Gilbert zbladł.
Tak — wyjąkał stłumionym głosem.
— Więc to biedactwo zupełnie jest opuszczone?
Gilbert nie był przygotowany na te pytania i poruszył się niecierpliwie.
— Zapomniałem wam powiedzieć: ojciec tego dziecka umarł ze zmartwienia.
Kobiety były widocznie wzruszone.
— A matka?...
— O!... matka... matka... to dziecko nie powinno nigdy liczyć na matkę... — wybełkotał Gilbert.
Dalszą rozmowę przerwał, wracający z pola, ojciec Pitou.
Był to człowiek znany z uczciwości; świeża twarz jego przypominała wieśniaków z obrazów Greuze‘a.
Kobiety wytłumaczyły mu w kilku słowach wszystko.
Gilbert dodał, że chce zapłacić za cały czas, dopóki dziecko nie wyrośnie na dzielnego chłopca.
— Dobrze — odparł Pitou. — Ładne maleństwo.
— Chodź więc pan ze mną do pana Niquet, złożę u niego należną ci sumę.
Pitou-ojciec wstał z ławy.
Gilbert pożegnał się z kobietami i nachylił się nad kołyską maleństwa.
Zdawało mu się, że dziecko już jest podobne do Andrei.
Z całych sił powstrzymał łzę, cisnącą mu się do oczu; złożył na brwi synka drżący pocałunek i cofnął się.
Nogi uginały się pod nim.
Pitou oczekiwał już na progu.
Gilbert ofiarował małemu Pitou pół luidora i wyszedł, obsypany błogosławieństwami przez kobiety.
Cała ta scena zbyt wstrząsnęła ośmnastoletnim ojcem; rozdrażniony był do najwyższego stopnia.
— Idźmy, ojcze!... — odezwał się porywczo do Pitou.
— I owszem.
Udali się w drogę.
— Panie!... Panie!... — zawołała Magdalena.
— Co się stało?... — spytał Gilbert.
— Jak na imię dziecku? Jak mamy je nazywać?...
Gilbert załatwił prędko interes u notarjusza; złożył u niego w swojem imieniu dwadzieścia tysięcy franków.
Na wykształcenie i utrzymanie dziecka pięćset franków rocznie przez lat piętnaście, reszta pieniędzy miała być obróconą, gdy chłopiec dorośnie, na kupienie kawałka ziemi dla niego.
Następnie Gilbert pomyślał o opiekunach.
Dwa tysiące franków miał dać chłopiec ojcu Pitou, po skończeniu lat ośmnastu, tymczasowo zaś pan Niquet, obowiązany był wypłacać wieśniakowi corocznie pięćset franków.
Gilbert działał bardzo ostrożnie, wziął kwit od Niquet’a na złożoną sumę, Pitou akt podpisał.
Jednem słowem, wszystko było w porządku i około południa Gilbert opuszczał Haramont, żegnany przez uradowanego Pitou.
Gdy wyszedł za wioskę, zdawało się mu, że znajduje się na końcu świata.
Dotychczas był chłopcem, teraz stał się człowiekiem.
Pomimo wiary w przysłowia i nadzwyczajnej siły woli, Gilbert był bardzo znękany i zgnębiony i mógł powtórzyć za Cezarem:
„Czy dobrze uczyniłem, przechodząc Rubikon?“
Na skraju lasu młodzieniec przystanął.
Raz jeszcze rzucił okiem na piękną wieś i odetchnął z głębi piersi.
— Szalony jestem! — zawołał — dokąd dążę? Czy Bóg, który pozwolił mi wykonać mój zamiar, nie odwróci się teraz ode mnie?... On dozwolił mi naprawić złe, zesłał mi dobroczyńcę, który mi tak bezinteresownie ofiarował dwadzieścia tysięcy franków; teraz mam swego syna. Za dziesięć tysięcy franków, bo drugie dziesięć należą do dziecka, mogę tu pozostać i żyć spokojnie. Boże Wielki!... tak mógłbym tu żyć i wychowywać sam mego syna!... Dlaczegóż nie?... Nikt nie odgadnie pobytu mego w tej wsi odludnej. Zresztą wyznałbym Niquet‘owi, że jestem ojcem tego biedactwa i zakończyłbym wszystko.
Nieznana radość wstąpiła mu w piersi, szczęście, o którem nawet marzyć nie śmiał, mogło się zamienić w rzeczywistość.
Lecz robak, gnieżdżący się w tym pięknym owocu, podniósł głowę: były to wyrzuty sumienia.
— Nie, nie mogę tu żyć spokojnie — pomyślał Gilbert, — skradłem tej kobiecie dziecko i honor... skradłbym hrabiemu pieniądze, gdybym tu pozostał. Nie mam prawa być szczęśliwym; o!... nie mam prawa cieszyć się dzieckiem, gdy ona go mieć nie może. To dziecko należeć będzie albo do nas obojga, albo do nikogo.
Każde słowo krwawiło serce biedaka.
— Niech i tak będzie! — zawołał wreszcie, — niech będę nieszczęśliwym, moją ojczyzną będzie zemsta i nieszczęście!... Nie bój się, Andreo, nie będę szczęśliwszym od ciebie!...
Nie odwracając się już, poszedł dalej; miał nadzieję, że za cztery dni dostanie się do Normandji.
Całym jego majątkiem było dziewięć franków i kilka groszy.
Z książką pod pachą i inteligentną miną wyglądał na studenta, powracającego do rodziny.
Nocą szedł gościńcem, w dzień — łąkami lub lasami, pewnego razu był już tak zmęczony, że musiał wstąpić do wiejskiej chałupy.
Zawsze się o coś zamówił.
— Wracam do mojego wuja do Rouen. Od Villers-Cotterets idę pieszo, ot, tak, dla rozrywki.
Nikt nie wątpił o prawdzie jego słów, wtedy książka była dostateczną rekomendacją.
Czasami jednak dziwiono się tej wyprawie, Gilbert nie tracił miny i opowiadał naiwnym wieśniakom, iż udaje się do seminarjum.
Gilbert szedł tak dni ośm, podczas których żył jak wieśniak i potrzebował zaledwie dwudziestu kilku sous dziennie.
Przybył do Rouen znużony, ale pełen nadziei.
Książka, którą trzymał pod pachą była to: „Nowa Heloiza“ Rousseaua.
Ofiarował mu ją filozof ze stosownym napisem na tytułowej kracie.
Gilbert wydarł tę kartę, schował ją starannie, a książkę sprzedał za trzy franki.
W ten sposób, w ciągu trzech dni, doszedł do Havru, gdzie po raz pierwszy w życiu zobaczył morze.
Buciki jego były w rozpaczliwym stanie, bohater nasz sprzedał więc, a raczej zamienił jedwabne pończochy na grube ale całe obuwie.
Tej nocy odpoczął po długiej podróży i w oberży jadł pierwszy raz w życiu ostrygi.
—.To potrawa bogatych — pomyślał — Bóg i mnie dał jej skosztować, bo On dobry, ludzie tylko są źli, jak mówi Rousseau.
O dziesiątej z rana, dnia 13 grudnia, Gilbert wszedł do portu, gdzie ujrzał Adonis’a, piękny okręt, odpoczywający w przystani.
Port był pusty.
— Gdzie kapitan? — zapytał majtka.
Majtek oddalił się. Wkrótce powrócił.
— Proszę wejść.
Zaprowadzono Gilberta do małego, gustownie umeblowanego, pokoiku.
Młody, zaledwie trzydziestoletni, mężczyzna wstał na jego spotkanie.
Gilbert dał mu do zrozumienia, ażeby oddalił majtka.
— Czego pan sobie życzy?
— Czy pan jesteś kapitanem Adonis‘a? zapytał Gilbert.
— Tak, panie.
— Zatem do pana zaadresowany jest ten papier?
I podał mu pismo hrabiego Balsamo.
Zaledwie kapitan przeczytał bilecik, podał rękę Gilbertowi i rzekł z uśmiechem.
— A! i pan także?... Taki młody?... Dobrze.
— Dokąd się pan udaje?
— Do Ameryki.
— Kiedy?
— Naturalnie — wtedy, kiedy i pan.
— Zatem za ośm dni.
— Cóż będę robił przez ten czas, kapitanie?
— Czy masz pan paszport?
— Nie.
— Cały dzień dzisiejszy może się pan przechadzać po mieście, a wieczorem powracaj do mnie. Tylko nie mów z nikim.
— Muszę jeść, a nie mam pieniędzy.
— Będziesz pan jadł tutaj.
— A później?
— Pozostaniesz pan ukryty na okręcie; dopiero gdy będziemy na pełnem morzu, będziesz znów zupełnie swobodny i bezpieczny.
— Dobrze.
— Załatw pan dzisiaj wszystko.
— Muszę napisać list.
— Napisz pan...
— Ale gdzie?
— O, tu na tym stole... oto papier i pióro; majtek zaniesie list na pocztą.
— Dziękuję panu.
Gilbert, pozostawszy sam, napisał list i wypisał na kopercie następujący adres:
„Panna Andrea de Taverney. Paryż, ulica Coq-Héron, Nr. 9, pierwsza brama od ulicy Plâtrière.
Następnie zjadł obiad, który mu podał sam kapitan i udał się z majtkiem na pocztę, gdzie list wrzucił do skrzynki.
Filip nie zmrużył oka przez całą noc.
Te ślady na śniegu nie dawały mu spokoju.
Ktoś więc skradł dziecko, ale kto?
Filip znał dobrze pana de Taverney. Pewnym był, że baron podejrzewa Ludwika XV, iż jest ojcem tego dziecka.
Zależało mu też, niewątpliwie, bardzo wiele na utrzymaniu przy życiu tego żywego dowodu niewierności króla względem pani Dubarry.
Baron miał zapewne nadzieję, iż Andrea powróci do łaski i szczodrze wynagrodzoną będzie za cały wypadek.
Filip był więc przekonany, że to pan de Taverney uwiózł to dziecko.
Od szóstej rano stał przed domem, chcąc uprzedzić doktora.
Dopiero około godziny ósmej zjawił się doktór i z najwyższem zdumieniem wysłuchał opowiadania młodzieńca. Przyjrzał się krokom na śniegu, ale nic więcej nie mógł wymyślić nad to, co przypuścił Filip.
— Nie, tegoby baron nie uczynił — rzekł po namyśle — sądzę raczej, iż mógł się tego dopuścić ojciec dziecka.
— O! — zawołał Filip — porzuć tę myśl, doktorze; ten nieszczęsny, sam biedny, skądżeby mógł wyżywić syna, to warjat, zapewne uciekł stąd daleko, musi się bać swego cienia. Rzeczywiście, doktorze, zdaje mi się, iż zginie marnie nawet beze mnie.
— Nie mówmy więc o nim.
— Drogi, jedyny nasz przyjacielu, musisz zgodzić się na kłamstwo: trzeba uspokoić Andreę; powiedz jej, doktorze, iż, będąc niespokojnym o zdrowie jej syna, zabrałeś go ze sobą w nocy. To mi najpierw przyszło na myśl i nie można już tego zmieniać.
— Owszem, powiem jej to, ale pan zajmiesz się wyszukaniem dziecka.
— Ja mam zamiar opuścić Francję. Andrea wstąpi do klasztoru w Saint-Denis; pojadę wtedy do pana de Taverney; powiem mu, że wiem wszystko, zmuszę go, aby oddał dziecko, pod groźbą wyznania wszystkiego delfinowej.
— A co pan uczynisz z dzieckiem, jeżeli je odnajdziesz?
— Oddam je na wychowanie mamce, którą mi pan zarekomendujesz, później oddam je do kolegjum, a gdy dorośnie, zabiorę z sobą.
116 — I pan sądzisz, iż matka opuści pana i dziecko?
— Andrea zgodzi się na wszystko, co zechcę, zresztą mówiłem jej o obietnicy delfinowej, więc już nie zmieni poprzedniego zamiaru.
— Wróćmy teraz do biednej matki — rzekł doktór.
Andrea spała cicho.
Pierwsze jej pytanie zaspokoił doktór z wesołą miną, powtórzył słowo w słowo zmyślenie Filipa.
Młoda kobieta, uspokojona, prędko wracała do zdrowia i po dziesięciu dniach wstała z łóżka.
Tego samego dnia Filip powrócił z Taverney.
Doktór znajdował się właśnie u Andrei.
Korzystając z nieobecności Andrei, która przechadzała się w cieplarni, doktór przybiegł do Filipa.
— I cóż? — zapytał ciekawie.
Młodzieniec miał tak zrozpaczoną minę, że doktór odgadł nieszczęście.
— Ojciec ma febrę z gorączką i leży w łóżku — odrzekł Filip — myślałem, że to tylko udana choroba, nie zważałem więc wcale, nalegałem, groziłem. Pan de Taverney przysiągł mi na Chrystusa, iż nie wie o niczem.
— Zatem nie wiemy nic.
— Nic.
— Przekonany pan jesteś o prawdzie słów barona?
— Prawie.
— O, pan baron nie łatwo da sobie wydrzeć sekret.
— Groziłem, iż wyznam wszystko delfinowej. Baron zbladł i odrzekł mi: Zgub mnie, jeżeli chcesz, zhańb mnie i siebie, będzie to szaleństwo, bo ja nie rozumiem, o co ci chodzi.
— Więc...
— Więc jestem w rozpaczy.
W tej chwili Filip usłyszał głos siostry.
— Czy to Filip powrócił?
— Wielki Boże! to ona... Co jej mam odpowiedzieć?
— Cicho! — szepnął doktór.
Andrea weszła do pokoju i uściskała brata z radością, która zmroziła krew w żyłach Filipa.
— Skąd wracasz? — spytała.
— Od barona.
— Jakże się miewa?
— Dobrze, dobrze. Andreo, widziałem się z osobami, które ci ułatwią wstęp do klasztoru; Bogu dzięki, jesteś już zdrową, możesz trochę pomyśleć o sobie.
Andrea zbliżyła się do brata.
— Drogi przyjacielu — rzekła słodko — moja przyszłość nie obchodzi mnie teraz; przyszłość mego dziecka leży mi na sercu, poświęcę się dla mego syna. Takie jest moje postanowienie, żyć będę dla niego, pracować, jeżeli potrzeba, ale nie opuszczę go nigdy; to moja przyszłość.
Nie chcę klasztoru, to byłby egoizm, należę już do kogoś; Bóg mnie więc nie potrzebuje!
Doktór spojrzał na Filipa, oczy jego zdawały się mówić:
— A co — nie mówiłem?
— Siostro droga, siostro, co mówisz? — zawołał Filip.
— Nie obwiniaj mnie bracie, to nie kaprys pięknej kobiety, zresztą nie będę cię męczyć więcej.
— Ależ... Andreo, ja nie mogę pozostać we Francji!... Nie mam majątku, opuściłbym cię, wiedząc, iż jesteś w klasztorze, ale mamże cię pozostawić w świecie, skazać na pracę?... Andreo...
— Przewidziałam wszystko... Kocham cię serdecznie Filipie, wiesz o tem, płakać więc będę za tobą, ale nie odstąpię kołyski mego syna.
— To szaleństwo! — przerwał doktór.
— Ach, dobry doktorze, cóż chcesz? Każda matka jest szaloną, gdy chodzi o dziecko, lecz to szaleństwo sam Bóg zsyła. Dopóki to dziecię będzie potrzebowało opieki, ja będę przy niem.
Filip zamienił z doktorem przerażone spojrzenie.
— Moje dziecko — odezwał się doktór — nie jestem duchownym, ale to wiem, że Bóg zabrania takiego przywiązania do kogokolwiek.
— Tak jest, Andreo — dorzucił Filip.
— Wszak Bóg nie zabrania matce kochać dziecka.
— Przebacz mi, córko, i słuchaj: we wszystkiem szukajmy przyczyny, nietylko moralnej, ale i materjalnej. Bóg zabrania matce przywiązywać się tak bardzo do dziecka, bo to jeszcze słaba, delikatna, roślinka, wystawiona na zło i cierpienia; kochać więc tak słabą istotkę, jest to narażać się na rozpacz.
— Doktorze — szepnęła Andrea — poco mi mówisz o tem?... skąd ta nagła bladość, Filipie?
— Droga moja — przerwał młodzieniec — posłuchaj mojej rady: jesteś już zdrowszą, wstąp do klasztoru.
— Ja!... Mówiłam ci już, że nie opuszczę mego syna.
— Dopóki będzie cię potrzebował, dziecko moje — wyrzekł wolno doktór.
— Mój Boże! — krzyknęła młoda kobieta — coś się stało okropnego? Mówcie!
— Ostrożnie — szepnął doktór do ucha Filipowi — biedna kobieta jest jeszcze bardzo osłabiona.
— Nie odpowiesz mi bracie. O!...
— Wiesz, iż przeszedłem przez Point-du-Jour, gdzie twój syn jest u mamki.
— Tak. A więc?...
— Otóż... dziecko jest słabe...
— Słabe! drogie maleństwo. Prędzej, Małgorzato... Małgorzato... powóz! pojadę do niego!
— Niepodobieństwo — zawołał doktór — jeszcze nie wolno pani wyjść, a tembardziej jechać.
— A mówiłeś mi pan przed godziną, iż to możliwe, mówiłeś... iż zobaczę mego syna, gdy Filip powróci...
— Uspakajałem panią tylko...
— Oszukałeś mnie pan!
Doktór milczał.
— Małgorzato — wołała Andrea — cóż to, nikt mnie nie słucha! powóz!
— Ależ to ci grozi śmiercią — przerwał Filip.
— Więc umrę!... tak mi mało zależy na życiu!
Służąca spoglądała na panią i na doktora, nie wiedząc, kogo ma słuchać.
— Rozkazuję ci iść po powóz! — krzyknęła młoda kobieta, zaczerwieniona ze wzburzenia.
— Droga siostro!
— Nie słucham, jeśli nie będzie powozu, pójdę pieszo.
— Andreo!... najdroższa moja, nie pojedziesz! błagał Filip, przyciskając siostrę do piersi — nie potrzebujesz już jechać.
— Moje dziecko nie żyje! — zawołała kobieta i padła na fotel, jak martwa.
Filip ukląkł przy niej.
Po chwili Andrea wróciła do przytomności, spuściła głowę na piersi i zapłakała.
— Pan Bóg jest wielki i sprawiedliwy — rzekł Filip Bóg zdziałał inaczej, wiedział, że widok tego dziecka byłby dla ciebie niezasłużoną katuszą.
— Ależ... — westchnęła biedna matka pocóż Bóg dał cierpieć tej niewinnej istocie?
— Nie cierpiała wcale — odrzekł doktór — umarła w kilka godzin po urodzeniu. Przeszła jak cień.
— A ten płacz?
— Było to ostatnie pożegnanie świata.
Andrea stała już w milczeniu. Obaj mężczyźni odetchnęli.
Małgorzata weszła i podała Filipowi list... list, zaadresowany do panny Taverney...
Filip pokazał list doktorowi ponad głową siostry.
— Kto to może pisać, od kogo ten list? — myślał Filip — nikt nie zna naszego adresu, a to nie jest pismo ojca.
— Andreo, list do ciebie — rzekł głośno.
Bez zdziwienia, nawet bez namysłu, młoda kobieta przedarła kopertę, otarła oczy i otworzyła złożony arkusik papieru.
Zaledwie przeczytała trzy wiersze — krzyknęła przeraźliwie, zachwiała się i padła na ręce Małgorzaty.
Filip podniósł list i przeczytał co następuje:
„Odjeżdżam, wypędzony przez ciebie, nie zobaczysz mnie więcej, ale zabieram moje dziecko, które nigdy nie nazwie cię matką.
Filip zgniótł papier z wściekłością.
— O!... — zawołał, zgrzytając zębami — prawie mu przebaczyłem przypadkową zbrodnię, lecz umyślna będzie ukaraną... Andreo — przysięgam ci, zabiję tego nędznika, za pierwszym razem, gdy go ujrzę!... A Pan Bóg pozwoli mi go spotkać... Doktorze, czy Andrea przyjdzie do siebie?...
— Bądź pan spokojny.
— Doktorze, Andrea jutro musi wstąpić do klasztoru, pojutrze muszę być w najbliższym porcie morskim... Podły... uciekł przed nami... Dogonię go... Muszę mieć to dziecko. Doktorze, jaki jest najbliższy port morski?
— Havre.
Od tej chwili w ustronnym domku zapanowała cisza grobowa.
Śmierć syna możeby była powoli zabiła Andreę, ale list Gilberta obudził w młodej kobiecie dawną jej energję, odwagę i dumę.
Pierwsza przerwała milczenie.
— Filipie — rzekła pewnym głosem — mówiłeś niedawno, iż miejsce moje w Saint-Denis wolne?
— Tak, Andreo.
— Zaprowadzisz mnie dziś jeszcze do klasztoru?
— Dziękuję ci, siostro droga.
— Jakże ci podziękować, doktorze, za tyle dobroci, litości i przywiązania?... Dla ciebie niema na ziemi nagrody.
Zbliżyła się do wzruszonego p. Louis i uściskała go.
— Ten mały medaljonik — rzekła — zawiera mój portret, gdy byłam maleńką; zapewne syn mój podobny był do niego; schowaj go przyjacielu, niech on ci przypomni kiedy i dziecko i matkę, która winna ci życie.
To powiedziawszy, Andrea zajęła się przygotowaniem do podróży i o szóstej przed wieczorem wstępowała w mury klasztoru w Saint-Denis, na progu którego stał Filip, niemy ze wzruszenia.
Pożegnanie!... straszne słowo!
Siły opuściły biedne, złamane bólem dziewczę; po dziesięć razy wracała do brata i żegnała go — może na zawsze...
— Żegnam cię!... żegnam!... — szeptała, łkając, Andrea.
— Żegnam cię!... — odpowiadał z rozpaczą Filip.
— Jeżeli odnajdziesz mego syna, nie pozwól mi umrzeć przedtem, zanim go uścisnę.
— O!... bądź spokojną. Żegnam cię!
Andrea wyrwała się z objęć brata i weszła w ciemny korytarz klasztoru.
Dopóki mogli się widzieć, przesyłali sobie pocałunki i znaki chustkami.
Wkońcu wszystko znikło.
Drzwi zamknęły się za Andreą.
Filip wsiadł do kurjerki zaraz w Saint-Denis, nie odpocząwszy ani godziny — i następnej nocy dojechał do Havru.
Przespawszy noc w hotelu, o świcie udał się na brzeg, aby się dowiedzieć, kiedy odjeżdża do Ameryki najbliższy okręt.
Objaśniono go, iż „Adonis“ odjeżdża jutro do Nowego Jorku.
Filip odnalazł kapitana, zapłacił mu za podróż, napisał dziękczynny list do delfinowej, przypominając jej dawną protegowaną i zabrawszy pakunki, udał się na okręt.
Czwarta biła na zegarze wieży Franciszka I-go, gdy „Adonis“ wyruszył z portu.
Niebo było czerwone, a morze cudnego koloru niebieskiego.
Filip, oparty na poręczy, żegnał brzegi Francji.
Okręt przejechał Havre i dostał się na pełne morze.
Noc ciemna spowiła czarnemi skrzydłami ziemię.
Filip wrócił do kajuty i odczytał kopję listu, wysłanego do delfinowej.
„Księżno — pisał — zrozpaczony człowiek opuszcza ojczyznę; boli go tylko to jedynie, iż tak mało uczynił dla przyszłej królowej. Człowiek ten powierza się burzom morskim, gdy Wasza królewska wysokość pozostaje, narażona na burze i niebezpieczeństwa panowania. Młoda, piękna, ubóstwiana, otoczona przyjaciółmi i oddanymi jej poddanymi, zapomnisz księżno o tym, którego wyróżniłaś pośród tłumów. Ja nie zapomnę nigdy; udaję się do Nowego Świata, ale gdy powrócę, może lepiej służyć Ci potrafię.
Polecam Waszej Wysokości moją siostrę, biedny, zwiędnięty kwiatek, którego jedynem słońcem jesteś Ty, Pani. Zechciej zniżyć się ku niej i pośród całej Iwej radości i potęgi, wspomnij o biednym wygnańcu, który Cię może nie ujrzy więcej“.
Przy końcu tego listu serce ścisnęło się biednemu chłopcu.
Miarowe kołysanie się okrętu i szum bałwanów smutnie wtórowały myślom wygnańca.
Całą noc przemarzył tak, siedząc; rano kapitan oznajmił mu, iż spodziewają się burzy, pasażerowie mają więc pozostać w kajutach.
Filip jadał śniadanie u siebie, a przy obiedzie towarzyszył mu kapitan. Resztę czasu spędzał na pokładzie okrętu; niekiedy spotykał tu podróżnych, mianowicie dwie damy, jadące po spadek i starca z dwoma synami.
Byli to pasażerowie klasy pierwszej.
Nastała piękna pogoda i usposobienie młodzieńca było weselsze. Całe dni, a nawet noce spędzał Filip na pokładzie, lecz nie chciał z nikim zawierać znajomości.
Owinięty w długi płaszcz oficerski, stał godzinami, wpatrzony w morze.
Razu pewnego, w nocy, nie słysząc niczyich kroków na pomoście, wyszedł przejść się trochę.
Rzeczywiście na pokładzie nie było nikogo.
Jeden tylko człowiek siedział zamyślony; był to pasażer klasy drugiej, może jaki biedny wygnaniec, wypatrujący z niecierpliwością brzegów Nowego Świata, gdy Filip wzdychał za ojczyzną.
Filip przypatrywał się długo nieznajomemu, którego twarzy nie mógł dojrzeć.
Zimno było przejmujące. Młodzieniec zamierzał wrócić do kajuty, kiedy usłyszał za sobą głos kapitana.
— Chcesz pan użyć przechadzki?...
— O!... ja rano wstaję!...
— Pasażerowie wyprzedzili pana.
— Chyba pan jeden; oficerowie wstają również rano, jak i marynarze.
— Nie mówię o sobie... ot, tam, siedzi jeden z pańskich pasażerów... widzisz go pan?
Kapitan spojrzał przed siebie i wydawał się bardzo zdumiony.
— Kto to taki, kapitanie?... — zapytał Filip.
— To... kupiec — wyrzekł kapitan nieco zakłopotany.
— Zapewne szukać chce majątku w Ameryce — szepnął Filip. — Dla niego ten okręt płynie za wolno.
Kapitan, zamiast odpowiedzi, pobiegł do pasażera, szepnął mu słów kilka i po chwili zamyślony... kupiec wszedł do swej kajuty.
— Dlaczego przeszkodziłeś mu marzyć, kapitanie?... nie przeszkadzał mi wcale.
— O, nie dlatego; uprzedziłem go tylko, iż poranne chłody w tych okolicach są bardzo zdradliwe; pasażerowie klasy drugiej nie mają tak ciepłych płaszczów jak pan.
— Gdzie jesteśmy obecnie?...
— Jutro zobaczymy wyspy Azorskie, przy jednej z nich przystaniemy; trzeba nabrać świeżej wody, bo upał ogromny.
Rzeczywiście — nazajutrz, o godzinie, wskazanej przez kapitana, załoga okrętowa ujrzała przed sobą wyspy Azorskie.
Przyjazny wiatr pchał okręt ku brzegom; około godziny trzeciej ujrzano już zielone wybrzeża.
Filip dostrzegł wysokie wierzchołki pagórków i czerniejące ostre skały szpiczaste, jakby powypalane przez wulkany.
Przy pierwszej z tych wysp, na odległości kilku sążni od brzegu, okręt przystanął.
Wszyscy podróżni obiecywali sobie wiele przyjemności z tego odpoczynku. Znaleźć się na lądzie stałym po dwudziestu dniach morskiej podróży, to rozkosz niewypowiedziana.
— Panowie — odezwał się kapitan, zwracając się do swych pasażerów — macie pięć godzin czasu. Korzystajcie ze sposobności. Znajdziecie na tych wyspach odludnych źródła, których woda ma dziwne właściwości; źródła te was zajmą, jeśli jesteście naturalistami; a jeżeli lubicie polowanie, macie tu także mnóstwo królików i ptactwa.
Filip wziął strzelbę, kule i proch.
— A ty, kapitanie, pozostaniesz tutaj? Dlaczego nie idziesz z nami?
— Bo od dni czterech goni mnie jakiś okręt, który ma podejrzany wygląd. Muszę więc być na stanowisku, aby mu się przyglądać zdaleka.
Filip, poprzestawszy na tem objaśnieniu, wsiadł w łódkę i popłynął ku lądowi.
Cała załoga była w wyśmienitym humorze.
— Państwo! macie czas do ósmej — wołał za nimi kapitan — o ósmej wystrzał armatni oznajmi wam, że czas wracać. Pilnujcie się. Spóźnionych zostawimy.
Gdy wszyscy wsiedli, majtkowie zaczęli napełniać beczki świeżą wodą, bijącą ze źródeł, jakby ukrytych w grocie.
Filip przypatrywał im się z ciekawością; podziwiał cudny błękit niebios, szum kaskad.
W grocie było chłodno i miło; promienie słoneczne jakby tu nie dosięgały.
Filip wolał pozostać tutaj.
Półcień ten pociągał go więcej, niż jasne słońce. Zdaleka słyszał oddalające się głosy podróżnych, w końcu pozostał sam.
Majtkowie, spełniwszy polecenie dowódcy, nie ukazali się już w grocie.
Filip położył się na miękkim mchu i marzył.
Godziny schodziły i młodzieniec zapomniał o świecie; obok niego spoczywała strzelba i pistolety, z którymi nie rozstawał się nigdy.
Cała przeszłość stanęła mu przed oczyma, a przyszłość nieznana przejmowała go dreszczem.
Kilka razy zdawało mu się, iż słyszy wystrzał, nawołujący do powrotu, były to jednak tylko śmiechy pasażerów; dotychczas nikt mu nie przeszkadzał w rozmyślaniach.
Naraz człowiek jakiś ukazał się na drodze do groty, do której dostać się można było tylko przez mostek. Dokoła bowiem płynęła woda; widocznie człowiek ten wahał się, czy ma wejść na mostek, bo wyciągnął ręce przed siebie i czekał...
Filip, wyrwany z zadumy, powstał z miejsca i grzecznie odezwał się do nieznajomego:
— Proszę pana, tędy... tędy... Zapewne szuka pan wody...
Na dźwięk tego głosu nieznajomy podniósł szybko głowę.
— Filip! — krzyknął przerażony.
— Gilbert! Dwa te okrzyki skrzyżowały się jak błyskawice.
Później już nic nie było słychać.
Młody oficer chwycił za szyję swego wroga; wciągnął go do groty.
— Nędzniku!... mam cię wreszcie!... — ryknął wściekle. — Bóg jest sprawiedliwy!... Podły zbóju, broń się!
Gilbert, śmiertelnie blady, nie próbował się bronić.
Wyszeptał wreszcie głosem pełnym słodyczy;
— Bronić się!... poco?
— To prawda, wiesz przecież, że nie ujdziesz słusznej kary! Zhańbiłeś kobietę i zabiłeś ją nieludzkiem postępowaniem.
Gilbert milczał jak grób, Filip z wściekłością rzucił się ku niemu.
— Nie jesteś człowiekiem, czy co? Nie odpowiadasz mi!... Ależ broń się, bo cię zaduszę!... podły, podły nikczemniku!
Gilbert uczuł, jak palce Filipa ściskały mu szyję, niby kleszcze.
W jednej chwili z lwią siłą odrzucił daleko od siebie wroga.
— Widzisz pan, umiem się bronić w potrzebie, ale poco mi obrona? Ot, weź pan strzelbę; wolę być zabitym w ten sposób, niźli zaduszonym...
Filip, który rzeczywiście podniósł fuzję, rzucił ją daleko od siebie.
— Nie — szepnął. — Dokąd jedziesz? W jaki sposób dostałeś się tutaj?
— Przywiózł mnie „Adonis“.
— Chowałeś się więc przede mną? widziałeś mnie?...
— Nie wiedziałem, że jedziesz pan tym okrętem.
— Kłamiesz!
— Nie kłamię nigdy.
— Jakże to być mogło, że cię nie spostrzegłem?
— Wychodziłem z kajuty tylko nocą.
— Widzisz, chowałeś się!
— Bezwątpienia.
— Przede mną?
— Nie, jadę do Ameryki z pewną misją, nikt nie powinien mnie widzieć. Kapitan dał mi nawet osobną kajutę.
— Chowasz się tu widocznie, chcesz ukryć dziecko, które wykradłeś.
— Dziecko? — podchwycił Gilbert.
— Naturalnie, skradłeś to dziecko, bo możesz z niego wyciągnąć niemałe korzyści... Nędzniku!
Gilbert podniósł głowę.
— Odebrałem dziecko, aby go matka nie nauczyła przeklinać ojca.
— Gdyby tak było, byłbyś mniejszym złoczyńcą niż myślałem. Ale nie wierzę; kto kradnie, ten kłamie.
— Ja kradłem?!
— Wykradłeś dziecko!
— Ależ to mój syn! On do mnie należy! Czyż to kradzież, gdy odbieramy swą własność?
— Słuchaj — rzekł Filip stanowczo — przysiągłem sobie, że cię zabiję, teraz rozmyśliłem się: zabiorę ci tylko to, co mogłoby być zabezpieczeniem twej przyszłości. Oddasz mi dziecko w tej chwili.
— Ależ ja go nie mam z sobą; czyż można zabrać w podróż morską dziecko, mające 15 dni?...
— Zapewne zabrałeś ze sobą i mamkę?
— Powtarzam panu raz jeszcze, że nie zabrałem dziecka.
— Zatem pozostało we Francji. Gdzież, w którem miejscu?
Gilbert milczał.
— Odpowiadaj, gdzie jest to dziecko i skąd masz środki na jego wychowanie?
To samo milczenie.
— Nędzniku! udajesz odważnego! Odpowiedz natychmiast, gdzie jest dziecko mojej siostry? Oddaj mi je.
— To dziecko do mnie należy — szepnął Gilbert.
— Łotrze, chcesz więc umrzeć!
— Nie oddam mego dziecka.
— Gilbercie, mówię do ciebie łagodnie, Gilbercie, postaram się zapomnieć, przebaczę ci, wszak rozumiesz moją szlachetność. Rzuciłeś hańbę na nasz dom, a ja ci przebaczam... oddaj mi to dziecko! Chcesz... przemówię za tobą do Andrei... no namyśl się... Andrea kocha syna swego do szaleństwa; będzie wzruszona twoją pokorą; Gilbercie, błagam cię, oddaj mi to dziecko!
Gilbert skrzyżował ręce na piersiach.
— Nie wierzyłeś mi pan przedtem, ja teraz nie wierzę. Niema dla nas przebaczenia. Jesteśmy śmiertelnymi wrogami... jesteś silniejszy, bądź zwycięzcą!
Nie oddam mej broni.
— Wyznajesz więc, że dziecko, to twoja broń?
— Przeciw obrazie, niewdzięczności!
— Jeszcze raz, Gilbercie — zawołał Filip, z pianą na ustach — oddasz?
— Nie.
— Strzeż się!
— Nie oddam.
— Nie chcę cię zabić; zabij mnie, brata Andrei... Będzie to o jedną zbrodnię więcej!... No!... bierz pistolet, ja mam drugi.
Młodzieniec stał nieporuszony.
— Nie chcę pojedynku — wyrzekł sucho.
— Wolisz, abym cię zabił — krzyknął wściekły Filip.
— Wolę być zabitym przez pana.
— Namyśl się... bo w głowie mi się mąci.
— Namyśliłem się już.
— Pomyśl, że mam zupełne prawo. Bóg mi przebaczy.
— Wiem o tem... zabij mnie pan.
— Pytam się po raz ostatni: chcesz się bić?
— Nie.
— Nie chcesz się bronić?
— Nie.
— Umieraj więc jak nędznik! jak zbój, jak pies.
Filip zmierzył się i strzelił.
Gilbert otworzył ramiona i padł na twarz bez jęku.
Filip jak szalony wybiegł z groty.
Przed nim stała łódka, majtkowie zwoływali podróżnych.
— A! to pan! Już po ósmej. Jesteś pan ostatnim.
— Coś pan zastrzelił?
Filip stracił przytomność, zaniesiono go prawie na okręt.
— Czy wszyscy są?
— To ostatni — odparli majtkowie — ale ten pan zemdlał.
Kapitan kazał go zanieść do kajuty.
Po chwili okręt ruszył, właśnie w tej samej chwili, gdy nieznany jakiś okręt przybijał do wysp.
„Adonis“ wywiesił banderę i niezadługo zniknął w ciemnościach nocy.
Dopiero nazajutrz spostrzeżono brak jednego pasażera.
Dnia 9 maja 1774 roku, o ósmej wieczorem, Wersal ciekawy przedstawiał widok.
Już od początku miesiąca król Ludwik XV leżał chory.
Niektórzy, widząc coraz groźniejsze objawy ospy, chcieli, aby król przygotował się na wszystko możliwe i przyjął Sakramenty.
Wkrótce jednak zjawiła się w Wersalu posępna i majestatyczna postać Ludwiki, córki królewskiej, która na wieść o niebezpieczeństwie, opuściła swoją celę klasztorną.
Ukazała się, jak posąg fatalizmu, blada i nieruchoma.
Podobną była do tych starożytnych wieszczek, które zjawiały się nagle na dworach królewskich i wykrzykiwały ponuro i złowieszczo: Biada! biada! biada!
Przyjechała do Wersalu o pierwszej z południa, w chwili gdy Ludwik całował ręce pani Dubarry i przyciskał je, jak talizman, do czoła rozpalonego, do policzków opuchłych.
Na widok Ludwiki wszystko się rozpierzchło; siostry jej, dworzanie, nawet pani Dubarry, wszystko pouciekało do przyległych pokojów.
Tylko pozostali lekarze, siedzący przy kominku.
Król otworzył przygasłe i osłabione oczy i wyszeptał z pewnym bólem:
— Córko moja!...
— Tak, to ja, córka twoja, królu!
— Skąd przychodzisz?
— Od Boga, królu!
Król poprawił się na łóżku i uśmiechnął się lekko.
— Bo tu nie pamiętają o Bogu — ozwała się księżna Ludwika. — Chcę ci go, ojcze, przypomnieć.
— Mnie?... ależ, moja córko, nie konam jeszcze, przeciwnie, choroba moja jest lekka, trochę gorączki i opuchlina...
— Twoja choroba, panie — lodowato ciągnęła księżna — należy do chorób tego rodzaju, że według wymagań etykiety, powinna zgromadzić u łoża Twego wszystkich dostojników państwa. Masz ospę...
— Córko!... — przerwał jej król, blednąc i trzęsąc się — co ty mówisz?!
— Księżno!... — powtórzyli przerażeni lekarze.
— Mówię — ciągnęła księżna — że Jego Królewska Mość jest dotknięty ospą.
Król wydał okrzyk.
— Doktorzy nie mówili mi tego — zaprzeczył.
— Nie śmią; ale ja widzę, że niedługo, królu, z królestwa Francji przeniesiesz się w królestwo inne... Pomyśl o Bogu, przejrzyj myślą czyny swoje.
— Ospa! ospa! — rozpaczał król. — Przecież to choroba śmiertelna!
Zwrócił się do doktorów:
— Bordeu!... la Martiniére!... — powiedzcie, czy to prawda?...
Pochylili głowy.
— A więc muszę zginąć — powtarzał król z przerażeniem.
— Nie trać tylko, królu, przytomności umysłu — zaopinjował pierwszy Bordeu — z każdej choroby można się wyleczyć.
— Bóg udziela spokoju — odrzekła Ludwika.
— Ależ, księżno — szepnął jej Bordeu — zabijasz króla!
Zbliżyła się do chorego i, całując ze czcią jego ręce, wyrzekła:
— Zerwij z przeszłością, królu, daj przykład narodowi swemu. Postanów sobie żyć po chrześcijańsku, jeżeli żyć będziesz, umrzeć po chrześcijańsku, jeżeli Bogu podoba się powołać Cię do siebie.
Złożyła ostatni pocałunek na ręku króla i, owinąwszy się woalem, opuściła komnaty pałacu, pozostawiając za sobą nie dające się opisać przerażenie.
Król był jak odurzony.
— Nie chciałbym — odezwał się — aby się powtórzyły sceny z Metzu z księżniczką de Châteauroux, niech pani d’Aiguillon zabierze panią Dubarry do Rueil!
Rozkaz ten wywołał jeszcze większe osłupienie.
Doktór Bordeu chciał coś powiedzieć, ale król ręką nakazał mu milczenie.
Bordeu wiedział zresztą, że kolega jego gotów oznajmić wszystko delfinowi. Bordeu przewidywał, jak się zakończy choroba króla i nie sprzeciwiał się już, więc opuściwszy pokój królewski, udał się do pani Dubarry, ażeby jej zwiastować cios na nią spadający.
Hrabina, widząc, jaki wyraz ponury i wyzywający przybierały już twarze wszystkich, nie ociągała się z opuszczeniem pałacu i w towarzystwie wiernej przyjaciółki pani d’Aiguillon, udała się do dziedzicznego swego zamku, do Rueil.
Doktorowie odtąd nie dawali nikomu przystępu do króla, z wyjątkiem duchownych, od których król przyjął Ostatnie Namaszczenie.
Dwór udał się do komnat delfina, ale książę zamknął się i nie przyjmował nikogo.
Nazajutrz królowi zrobiło się lepiej i posłał księcia d’Aiguillon z ukłonem do pani Dubarry.
Było to dnia 9 maja 1774 roku.
Dwór znów opuścił apartamenty delfina i podążył do Rueil, gdzie ulubienica mieszkała, tak tłumnie, że od czasu wygnania pana de Choiseul do Chanteloup, nie widziano takiego szeregu karet.
Ważyły się szale. Czy król żyć będzie i czy pani Dubarry jest jeszcze królową, czy też król umrze i pani Dubarry jest już tylko nędzną, godną pogardy nierządnicą.
Takie zadawano sobie pytania i oto dlaczego Wersal o godzinie ósmej wieczorem 9 maja 1774 roku, przedstawiał tak ciekawy, tak interesujący, widok.
Wieczór zapadł.
Na rogu ulicy, naprzeciw pałacu, na ławce, ocienionej kasztanem, siedział, opierając się na lasce trzcinowej, jakiś człowiek, już niemłody. Zgarbiony był i zmizerowany, ale oczy jego rzucały blaski, pełne inteligencji.
Siedział pogrążony w myślach i nie słyszał, jak do ławki zbliżał się jakiś człowiek.
Był to młodzieniec pełen sił i zdrowia.
Wyraz twarzy miał złośliwy, śmiał się do siebie złym, ironicznym śmiechem. Na widok starca przestał się na chwilę śmiać i przypatrywał mu się z zajęciem.
— Pan sobie chłodu używa! — odezwał się szorstko, podchodząc.
Starzec podniósł głowę.
— Co ja widzę?... toż to mój mistrz! — wykrzyknął młodzieniec.
— A pan jesteś moim młodym uczniem? — rzekł starzec.
— Pozwolisz mi pan usiąść przy sobie?
— Najchętniej.
— Mówią, że król ma się lepiej — z nagłym wybuchem zjadliwego śmiechu ozwał się młodzieniec.
Starzec nic nie odpowiedział.
— Cały dzień — mówił dalej młodzieniec — jeżdżono, karety pędzały z Paryża do Rueil i z Rueil do Wersalu.
Podobno król, jeżeli wyzdrowieje, poślubi panią Dubarry.
I zaśmiał się jeszcze głośniej.
Starzec znów nic nie odpowiedział.
— Wybacz mi pan, że się tak śmieję — mówił dalej młodzieniec, widocznie zdenerwowany — bo, widzi pan, każdy dobry francuz kocha swego króla i cieszy się, gdy ten ma się lepiej.
— Nie żartuj tak, mój panie — szepnął cicho starzec — nieszczęściem jest śmierć każdego człowieka, a cóż dopiero króla!
— Nawet Ludwika XV? — przerwał młodzieniec z ironją. — O! mój drogi mistrzu! ty co jesteś tak wielkim filozofem, czy możesz coś podobnego twierdzić! O! znam siłę i zręczność twoich rozumowań, ale nato wcale się nie zgadzam.
Starzec potrząsnął głową.
— A zresztą — dodał młodzieniec — poco myśleć o śmierci królewskiej, któż tu o tem mówi?
Jeszcze się nam ten dostojny pieszczoszek wywinie z niebezpieczeństwa.
Ospa! To i cóż z tego! ma przy sobie takich lekarzy jak Bordeu i La Martiniére.
Tylko, że teraz lud francuski nie daje na mszę za jego zdrowie, jak na początku choroby... Wszystko się sprzykrzy.
— Milcz, młodzieńcze, milcz — zawołał nagle wzburzony starzec — mówisz o człowieku, na którego zwrócony jest w tej chwili palec Boży.
Młodzieniec, zdziwiony tą szczególną mową, spojrzał na towarzysza, który nie spuszczał oczu z królewskiego pałacu.
— Może pan masz dokładniejsze nowiny ode mnie? — spytał sarkastycznie?
— Patrz pan! — rzekł starzec, wskazując palcem jedno z okien pałacowych — widzisz tam?
— No? — Okno oświetlone.
— Ale jak oświetlone?
— Świeca stoi w latarce.
— Tak.
— I cóż z tego?
— Czy wiesz, młodzieńcze, co ta świeca oznacza?
— Nie, panie.
Młodzieniec spojrzał badawczo na starca, jakby chciał się przekonać, czy nie zwarjował.
— Jeden z mych przyjaciół, pan Jussieu — mówił dalej starzec — postawił świecę, która dopóty się będzie paliła, dopóki król będzie żył.
— Więc to znak?...
— Znak, który następca Ludwika XV śledzi oczyma, tam, z poza firanek. Znak, który uprzedza ambitnych o chwili, kiedy się zacznie ich panowanie, a takiego biednego, jak ja, filozofa o tem, kiedy Bóg zdmuchnie epokę i życie.
Teraz młodzieniec zadrżał i zbliżył się na ławce do towarzysza.
— O! — wyrzekł starzec — przypatrz się, młodzieńcze, dobrze tej nocy; patrz, ile niesie ona chmur i nawałnic. Jutrzenkę, jaka po niej nastąpi, zapewne będę oglądał, bo nie jestem jeszcze tak stary, ażeby nie doczekać jutra. Ale to panowanie, jakie się zacznie, ty oglądać będziesz do końca; panowanie, które, jak ta noc, przyniesie tajemnice, których ja oglądać nie będę. Nie może więc być obojętnym dla ciebie płomień tego drżącego światełka, którego znaczenie już ci wytłumaczyłem.
— To prawda — szepnął młodzieniec — prawda, mój mistrzu.
— Ludwik XIV — mówił dalej starzec — panował lat 73, jak długo panować będzie Ludwik XV?
— A! — wykrzyknął nagle młodzieniec, wskazując palcem okno, które raptownie pogrążone zostało w zupełnych ciemnościach.
— Król nie żyje! — wyszeptał starzec, powstając z przerażeniem.
I obaj przez chwilę milczeli.
Nagle z pałacu wyjechała kareta w ośm koni. Poprzedzało ją dwóch jeźdźców z pochodniami.
W karecie siedział delfin, Marja-Antonina i Elżbieta, siostra króla!
Blask pochodni oświetlił złowrogo ich blade twarze.
Kareta przemknęła obok ławki, na której siedzieli dwaj rozmawiający.
— Niech żyje Ludwik XVI! niech żyje królowa! — ostrym głosem zawołał młodzieniec, jakgdyby raczej znieważał nowego monarchę, niźli go witał.
Delfin się ukłonił, królowa wychyliła twarz smutną i surową. Kareta znikła w oddali.
— A! panie Rousseau! — odezwał się wtedy młodzieniec — więc pani Dubarry jest już wdową.
— A jutro znajdzie się na wygnaniu — odrzekł starzec — dowidzenia, panie Marat![1]
- ↑ Dalsze losy bohaterów tego opowiadania, Andrei, Filipa Taverney, Balsama i innych, odnajdą czytelnicy w następnej powieści, p t. „Naszyjnik królowej“, w której autor przedstawia zaranie francuskiej rewolucji w r. 1789, straszną klęskę głodową podczas zimy 1774 roku, dwór Ludwika XVI i Marji-Antoniny.