Józef Balsamo/Tom XI/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Józef Balsamo | |
Podtytuł | Romans | |
Wydawca | E. Wende i S-ka | |
Data wyd. | 1925 | |
Druk | „Rola“ J. Buriana | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Joseph Balsamo | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Taverney, oprzytomniawszy i pojąwszy tu, co nazywał swojem szczęściem, zrozumiał, że potrzeba było koniecznie zasięgnąć bliższych wyjaśnień u pierwszej przyczyny tych zaburzeń. Wrząc tedy gniewem, zwrócił się ku mieszkaniu Andrei.
Młoda dziewczyna kończyła właśnie toaletę i podnosząc zaokrąglone wdzięcznie rączki, przygładzała za uchem sploty nieposłusznych włosów. Usłyszała kroki ojca w przedpokoju w chwili, kiedy z książką pod pachą, już zamierzała przestąpić próg mieszkania.
— Dzień dobry Andreo, wychodzisz?
— Tak, ojcze.
— Sama?
— Jak widzisz.
— Więc jeszcze jesteś samą?
— Od czasu zniknięcia Nicoliny nie mam panny służącej.
— Ale ty się nie umiesz ubrać Andreo; osoba tak wyglądająca, nie może mieć powodzenia u dworu; zupełnie ci co innego zalecałem.
— Wybacz, ojcze, ale delfinowa na mnie czeka.
— Zapewniam cię — mówił coraz więcej zapalając się baron — zapewniam cię, że z taką skromnością zostaniesz wyśmianą tutaj!
— Mój ojcze...
— Ośmieszenie jest zawsze i wszędzie zabójczem, a tembardziej na dworze.
— Zaradzę temu na przyszłość, ale tym razem delfinowa wybaczy mniej wykwintną toaletę, bo zażądała abym się ubierała jak najskromniej do czytania.
— Idź więc i powracaj jak tylko będziesz mogła najprędzej, bo z tobą mam do pomówienia w kwestji bardzo poważnej.
— Dobrze ojcze.
Andrea zabierała się do wyjścia. Baron obrzucił ją wzrokiem.
— Poczekaj, poczekaj, nie możesz tak wyjść — zawołał — zapomniałaś różu, jesteś przerażająco blada.
— Ja ojcze? — powiedziała, zatrzymując się Andrea.
— Ależ tak; o czem ty u licha myślisz, patrząc w zwierciadło? Policzki masz jakby woskowe, oczy podkrążone na pół łokcia! Tak się ludziom nie pokazuj, bo ich wystraszysz?
— Nie mam czasu poprawiać teraz toalety, mój ojcze.
— To straszne, to okropne! — wołał Taverney, wzruszając ramionami; niema drugiej podobnej kobiety na świecie i ta właśnie musi być moją córką. Takie to już moje szczęście! Andreo! Andreo!...
Była już na dole i zatrzymała się znowu.
— Przynajmniej powiedz, że jesteś chorą; zrób się interesującą, jeśli nie dbasz o to aby być ładną!
— Mogę to uczynić i nie skłamać, bo w samej rzeczy jestem cierpiącą w tej chwili.
— No, tylko tego by jeszcze brakowało — szepnął baron... Chora znowu!...
— Niech licho porwie te cnotliwe skromnisie! — dodał przez zęby.
Powrócił do pokoju córki i zabrał się do starannego przepatrywania wszystkiego, co mu mogło być wskazówką w jego przypuszczeniach.
Andrea tymczasem mijała klomby i grządki pokryte kwiatami. Od czasu do czasu odwracała głowę, aby wciągnąć świeże powietrze, gdyż mocne zapachy odurzały ją i drażniły.
Chwiejąc się i szukając jakiejś podpory wokoło siebie, walcząc z dziwną jakąś niemocą, młoda dziewczyna doszła nareszcie do Trianon, gdzie pani de Noailles, na progu gabinetu delfinowej, oznajmiła, że na nią oczekują.
W rzeczy samej ksiądz lektor księżnej, siedział przy śniadaniu z Jej Królewską Wysokością, która często przypuszczała do swego towarzystwa osoby z otoczenia.
Ksiądz wychwalał misterność skibek chleba z masłem, któremi gospodynie niemki tak zręcznie umieją otoczyć filiżanki kawy ze śmietanką. Zamiast czytać, mówił nieustannie, komunikował delfinowej różne ploteczki wiedeńskie, zaczerpnięte od gazeciarzy i dyplomatów; bo w tej epoce politykę fabrykowano na poczekaniu tak dobrze, jak w innym czasie w najtajniejszych gabinetach i nierzadko się zdarzało, iż w ministerjum powtarzano sobie wiadomości, które panowie w Palais Royal lub w Wersalu odgadli jeśli nie ukuli.
Opowiadał głównie o tajnych knowaniach, wywołanych drożyzną zboża, o rozruchach, które de Sartines przytłumił — i o wpakowaniu do Bastylji pięciu najgłówniejszych indywiduów wykupujących zboże.
Andrea weszła; delfinowa miała także swoje dni migreny i złego humoru; ksiądz ją interesował, książka Andrei, po pogawędce, nie zachwyciła.
Dlatego też powiedziała lektorce swej numer drugi, aby była punktualną, i dodała, że czytanie choć cenne samo przez się, głównie jest miłem, o ile we właściwej porze przychodzi.
Andrea, zmieszana wymówką, a raczej dotknięta niesprawiedliwością tejże, nie odpowiedziała nic, choć mogła się uniewinnić tem, że zatrzymał ją ojciec, a potem, że musiała iść wolno, gdyż czuła się niezdrową.
Przygnębiona, oszołomiona, spuściła głowę i jakby umierała, oczy jej się zamknęły i straciła równowagę. Gdyby nie pani de Noailles, byłaby z pewnością upadła.
— Zamało panujesz nad sobą — szepnęła jej, „pani Etykieta“.
Andrea nic nie odpowiedziała.
— Ależ, księżno, jej słabo się zrobiło — zawołała delfinowa, powstając, aby podbiec do Andrei.
— Nie, nie — odparła żywo ta ostatnia z oczami pełnemi łez; — nie, Wasza Królewska Wysokość, już mi dobrze, raczej lepiej.
— Blada jest, jak jej chustka, księżno; to moja doprawdy wina, bo ją połajałam, Biedne dziecię, otrzyj oczy, bardzo cię proszę.
— Wasza Wysokość!...
— Proszę cię o to... Podaj jej krzesło swoje, kapelanie.
Andrea usiadła i potrochu, pod wpływem słodkiej dobroci, umysł jej się rozjaśnił, kolory na twarz powróciły.
— No cóż, czy możesz czytać teraz, panno Andreo? — zapytała delfinowa.
— Tak, mam nadzieję przynajmniej.
Otworzyła książkę w miejscu gdzie dnia wczorajszego przerwała czytanie — i głosem, który starała się uczynić wyraźnym i przyjemnym, rozpoczęła.
Zaledwie jednak przebiegła dwie czy trzy strony, litery zaczęły jej wirować w oczach, drżeć, skakać, tak, że stały się nieczytelnemi.
Zbladła znowu, zimny pot wystąpił jej na czoło, a czarne podkowy, które Taverney tak gorzko wyrzucał córce, do tego stopnia powiększyły się pod oczami, iż delfinowa podniósłszy głowę, krzyknęła:
— Jeszcze... patrz księżno, to dziecko jest rzeczywiście chore... znów mdleje.
I tym razem delfinowa osobiście chwyciła flakon i zaczęła cucić lektorkę. Po chwili, powracając do przytomności, Andrea pochyliła się aby podnieść książkę, ale napróżno zrobić to usiłowała; ręce tak jej drżały nerwowo, że niczem ataku pokonać nie było można.
— Andrea jest stanowczo chorą, moja księżno, odezwała się delfinowa — nie chcę aby stan jej się pogorszył, gdy pozostanie tu dłużej.
— W takim razie powinna bezzwłocznie powracać do siebie — odparła księżna.
— A to dlaczego? — zapytała delfinowa.
— Dlatego — odrzekła dama dworu — że w ten sposób rozpoczyna się zwykle ospa.
— Ospa?
— Tak; mdłości, dreszcze, gorączka...
Kapelan uznał że jest zagrożony niebezpieczeństwem, wspomnianem przez panią de Noailles, wstał więc i podawszy za pozór obecność słabej damy, ulotnił się szybko.
Andrea spostrzegła się prawie na rękach samej delfinowej, a obawa utrudzenia tak wysoko położonej osoby, powróciła jej siły. Zbliżyła się do okna aby odetchnąć trochę.
— To nie dosyć, kochana panno Andreo, powracaj do siebie, każę cię odprowadzić...
— Zapewniam Waszą Królewską Wysokość, że teraz jest mi zupełnie dobrze; powrócę, lecz sama, jeżeli mi Wasza Wysokość raczy na to pozwolić.
— Ale dobrze, dobrze, już bądź spokojna, nie będziesz nigdy odtąd połajaną, skoro jesteś tak wrażliwą, pieszczotko!...
Andrea, wzruszona tą dobrocią, ucałowała rękę protektorki i wyszła. Delfinowa ścigała ją oczyma.
Kiedy już była na dole, delfinowa zawołała z okna:
— Nie wchodź zaraz do mieszkania, pochodź trochę po słońcu, to ci dobrze zrobi.
— Boże, ile łaski! — szepnęła Andrea.
— I bądź tak dobrą przysłać mi kapelana, który studjuje botanikę, tam, nad klombem tulipanów holenderskich.
Andrea, aby się zbliżyć do kapelana, musiała zrobić półkole i minąć trawnik. Szła z głową spuszczoną, krokiem ciężkim, niepewnym, z powodu zawrotów jakie cierpiała od samego rana. Nie widziała ani ptaszków, które się goniły i śpiewem napełniały szpalery i altany, ani pszczółek, brzęczących na kwiatach, nie zauważyła nawet dwóch ludzi, rozmawiających o dwadzieścia kroków od niej, z których jeden wiódł za nią jakby strwożonem, niespokojnem spojrzeniem.
Był to Gilbert i pan de Jussieu.
Pierwszy, wsparty na rydlu, słuchał uczonego profesora, tłumaczącego mu jak podlewać delikatne rośliny w ten sposób, aby woda nie stała.
Gilbert zwyczajnie słuchał wykładów chciwie, a pan Jussieu uznawał ten jego zapał do wiedzy; wykład był świetny, biedny jednak ogrodnik nie był w stanie ocenić w tej chwili uroku lekcji wielkiego mistrza, prowadzonej na łonie natury.
Masz tu moje dziecię, masz tu, jak widzisz, cztery gatunki ziemi — mówił pan de Jussieu — ale gdybym chciał, odnalazłbym przymieszkę dziesięciu innych. Dla uczącego się atoli ogrodniczka taka klasyfikacja byłaby za subtelna. W każdym razie, hodowca kwiatów musi próbować ziemię tak, jak sadownik musi próbować owocu. Wszak rozumiesz mnie Gilbercie?
— Tak jest panie — odpowiedział chłopak z oczami w jeden punkt wpatrzonemi, z ustami otwartemi, bo zobaczył Andreę, którą mógł swobodnie obserwować, stojąc na swojem miejscu i nie zdradzając się przed profesorem, że jego wykład nie był znów z takiem nabożeństwem słuchany.
— Aby poznać ziemię — ciągnął dalej pan de Jussieu — trzeba nasypać jej na sitko, połać ostrożnie, po wierzchu, trochą wody i próbować gdy przecieknie przefiltrowana przez tę warstwę. Smak słony, cierpki, mdły z zapachem lub bez, jest wskazówką, które z danych roślin mogą być hodowane z powodzeniem; bo w naturze, jak mówi Rousseau, wszystko jest analogją, asymilacją, dążeniem do jedności.
— O! mój Boże! — krzyknął Gilbert — wyciągając ręce.
— Co to jest?
— Ona mdleje, proszę pana, mdleje!
— Kto taki? czyś ty zwarjował?
— Ona! ona!
— Co za ona?
— Dama!
Przerażenie, bladość jego, byłyby go tak samo zdradziły, jak słowa: pan de Jussieu odwrócił się w stronę, gdzie chłopiec zwracał oczy i wyciągnięte ręce i w rzeczywistości ujrzał Andreę, która opierając się o szpaler grabowy, przywlokła się do ławeczki i padła na nią nieruchoma, bez czucia.
Była to właśnie godzina, o której król odwiedzał zwykle delfinową; przesuwał się zwykle parkiem, przechodząc z małego do dużego Trianon.
Jego Królewska Mość akurat ukazał się w tej chwili.
Trzymał w ręku piękną brzoskwinię i pytał siebie, jak prawdziwy król egoista, — czy nie lepiej byłoby, dla szczęścia Francji, aby on spożył tę brzoskwinię, nie zaś delfinowa.
Pośpiech pana de Jussieu, biegnącego do Andrei i przytłumiony okrzyk Gilberta, przyśpieszyły również kroki Jego Królewskiej Mości.
— Co się stało? — zapytał Ludwik XV, zbliżając się do ławki, od której dzieliła go tylko szerokość alei.
— Król! — zawołał de Jussieu, podtrzymując młodą dziewczynę.
— Król! — wyszeptała Andrea, tracąc zupełnie przytomność.
— Kto tam jest? — powtórzył Ludwik XV, kobieta! co się stało tej kobiecie?
— Zemdlała, Najjaśniejszy Panie.
— Zobaczymy! — rzekł Ludwik XV.
— Nieprzytomną jest, Najjaśniejszy Panie — dodał Jussieu, ukazując baronównę zesztywniałą i wyciągniętą nieruchomo na ławce.
Król się zbliżył, poznał Andreę, wstrząsnął się całem ciałem i zawołał:
— Znowu ona!... o! to okropne; jak się ma podobną chorobę, to się siedzi w domu; nie wypada doprawdy konać tak po całych dniach wobec wszystkich.
I Ludwik XV odwrócił się, dążąc do pawilonu w małem Trianon, i pomrukując tysiące najnieprzyjemniejszych rzeczy na biedną Andreę.
Pan de Jussieu w nic nie wtajemniczony, zdumiał; później, zwróciwszy się i zobaczywszy Gilberta w postawie pełnej przerażenia, zawołał:
— Gilbert!... chodź no tutaj, mocny jesteś, zaniesiesz więc pannę de Tavemey do domu.
— Ja?... — zawołał Gilbert drżąc — ja ją mam zanieść, położyć?
— Nie, nie, nie! nie wybaczyłaby mi tego; nie, nigdy!
O kilka kroków od miejsca, gdzie Andrea zemdlała, pracowało dwóch pomocników, którzy przybiegli na krzyk Gilberta, i na rozkaz pana de Jussieu zanieśli ją do mieszkania; Gilbert tymczasem, z głową spuszczoną, postępował zdaleka za nimi, jak zbójca za ciałem swej ofiary.
Przybywszy do drzwi pawilonu mieszkalnego, de Jussieu uwolnił ogrodników od ciężaru; Andrea właśnie otworzyła oczy.
Zmieszane głosy, niezwykły ruch, mający zawsze miejsce przy jakimkolwiek wypadku, wywabił i pana de Taverney z pokoju; zobaczył córkę chwiejącą się i usiłującą, przy pomocy pana de Jussieu, wejść na schody.
Przybiegł, pytając tak samo jak król:
— Co się stało? co się stało?
— Nic mój ojcze — odrzekła Andrea słabym głosem — migrena, mała niedyspozycja...
— Czy to córka pańska? — zapytał de Jussieu, kłaniając się baronowi.
— Tak, panie.
— Nie mogę jej więc oddać w lepsze ręce; ale na Boga, posyłaj pan po doktora.
— Ależ to nic! — przerwała Andrea.
— Zapewne nic wielkiego — powtórzył Taverney.
— Życzę aby tak było: ale pańska córka była straszliwie blada.
I odprowadziwszy Andreę aż do szczytu schodów, pan de Jussieu pożegnał się.
Ojciec i córka pozostali sami.
Taverney, który cały czas nieobecności Andrei spędził na rozmyślaniu, wziął ją za rękę, podprowadził do sofy i sam usiadł koło niej.
— Przepraszam cię ojcze, ale bądź łaskaw otworzyć okno, bo mi tchu brakuje.
— Chciałem z tobą poważnie i dłużej pomówić, ale w tej klatce, którą ci dano na mieszkanie, każde słówko słychać na wszystkie strony. Mniejsza... będę mówił cicho. — I otworzył okno. Potem, powracając na swoje miejsce i kiwając głową, rzekł:
— Trzeba przyznać, że król, który z początku objawił takie zainteresowanie się nami, nie dowodzi zbytniej galanterji, pozwalając abyś tu mieszkała.
— Mój ojcze — odparła Andrea — wiesz że brak jest lokalów w Trianon, że to wada tej rezydencji.
— Że niema mieszkania dla kogoś innego — mówił ze znaczącym uśmiechem Taverney — to pojmuję w ostateczności, ale żeby nie było go dla ciebie, tego nie rozumiem.
— Za dobrą masz opinję o mnie, ojcze — odpowiedziała z uśmiechem córka — ale nie wszyscy myślą tak samo.
— Przeciwnie, wszyscy co cię znają, tak samo zupełnie myślą.
Andrea podziękowała mu ukłonem, jakby obcemu; komplementy te zaczynały ją niepokoić.
— Król... zna cię chyba, jak przypuszczam, — ciągnął dalej słodkim tonem baron, utkwiwszy w młodej dziewczynie wzrok inkwizytorski.
— Zaledwie że mnie zna — odpowiedziała Andrea najnaturalniej w świecie — cóż ja bo znaczę dla niego? Tyle co nic.
Baron aż podskoczył na te słowa:
— Tyle co nic? ależ doprawdy ja cię nie pojmuję zupełnie; tyle co nic! bardzo się nisko cenisz, jak widzę!
Andrea spojrzała na ojca zdumiona.
— Tak, tak, powtarzam ci po raz setny, że ta twoja skromność przechodzi granicę godności osobistej.
— O! przesadzasz mój ojcze; prawda, że się król zainteresował nieszczęściami naszej rodziny, że raczył coś uczynić dla nas, ale tyle niedoli ucieka się do tronu, a ręka królewska tak jest szczodrobliwą, że z konieczności po dobrodziejstwie musieliśmy pójść w zapomnienie.
Taverney obserwował córkę i admirował po części jej takt i niezachwianą dyskrecję.
— No, no — rzekł przybliżając się do niej — bądź ze mną zupełnie szczerą, niech ojciec twój będzie pierwszym, który się zwróci z prośbą do ciebie, spodziewam się, że go nie odepchniesz...
Andrea z kolei zwróciła wzrok pytający na barona.
— My wszyscy zwracamy się do ciebie z prośbą, wstaw się za nami, zrób co możesz dla twej rodziny.
— Ależ, ojcze, z jakiej racji mi to mówisz, co chcesz abym zrobiła? — krzyknęła Andrea, zdumiona tonem i słowami pana de Taverney.
— Czy jesteś gotową wstawić się za mną i za bratem, tak czy nie?... powiedz!...
— Jestem gotowa zrobić wszystko, co każesz, ojcze; ale czy nie obawiasz się, abyśmy nie wydali się zbyt natarczywymi? Król ofiarował mi już podarek, wartujący, jak mówisz, sto tysięcy franków, mojemu bratu przyobiecał pułk; na nas więc spada obecnie najwięcej dobrodziejstw na dworze.
Taverney wybuchnął pogardliwym śmiechem.
— Więc uważasz, że to już dobrze zapłacone?
— Wiem, że zasługi twoje, ojcze, są dużo warte — odparła Andrea.
— Któż, u djabła, mówi w tej chwili o moich zasługach? — krzyknął Taverney zniecierpliwiony.
— A więc, o czemże chcesz mówić w takim razie, ojcze?...
— Widzę, że bawisz się ze mną w głupią komedję; niepotrzebne to udawanie.
— Co ja mam udawać, mój Boże!...
— Przecie ja wiem wszystko, moja córko!
— Wiesz?...
— Wszystko, powtarzam ci.
— Jakto wszystko?...
I twarz Andrei pokryła się purpurą, bo przeczuła instynktownie jakieś niskie podejrzenia, skierowane przeciw niej, chociaż sumienie nic jej nie wyrzucało.
Szacunek ojca względem dziecka powstrzymał Taverney’a w natarczywych badaniach.
— Niech więc i tak będzie, kiedy ci się tak koniecznie podoba; chcesz udawać wielce skromną, tajemniczą, jak widzę!... Pozwalasz, aby ojciec i brat pozostawali w cieniach zapomnienia, dobrze; ale pamiętaj moje słowa: jeżeli od początku nie zawładniesz, nie weźmiesz góry, to nigdy do tego nie dojdziesz...
I Taverney wykręcił się na pięcie.
— Nic a nic nie rozumiem cię, ojcze.
— A ja się doskonale rozumiem.
— To nie wystarcza, skoro się mówi we dwoje.
— A więc będę jaśniejszym: użyj całej dyplomacji, jaką jesteś obdarzona od natury, gdyż jest to cechą naszej rodziny, ażeby przy sposobności jaka się nadarza, zapewnić rodzinie i sobie fortunę. Jak tylko zobaczysz króla, powiedz mu, że brat twój oczekuje nominacji, że usychasz w ciasnem i dusznem mieszkaniu; jednem słowem nie bądź śmieszną, ani przesadną w miłości lub bezinteresowności.
— Ależ, ojcze!...
— Powiedz to królowi zaraz, dzisiejszego wieczora jeszcze.
— Ale gdzież chcesz, abym się z królem widziała?
— Może jesteś zdania, że nie wypada, aby Jego Królewska Mość przychodził...
W chwili właśnie kiedy Taverney wymawiał te słowa i miał zapewne dodać jakiś więcej przekonywujący argument, który byłby podniósł burzę, zbierającą się w piersi Andrei, i wyjaśnił tajemniczość położenia, dały się słyszeć kroki na schodach.
Baron urwał natychmiast i wstał, aby zobaczyć, kto idzie do córki.
Jednocześnie Andrea zobaczyła ze zdziwieniem, że ojciec wyprostowany, stanął u wejścia w postawie pełnej uszanowania.
W tej samej chwili ukazała się delfinowa w towarzystwie czarno ubranego mężczyzny.
— Ach! Wasza Wysokość!... — zawołała dziewczyna, zbierając wszystkie siły, aby postąpić naprzeciw księżnej.
— Przyprowadzam mojej chorej na pociechę doktora. A!... pan de Taverney — dodała, spostrzegając barona, — córka pańska jest chorą, nie otaczasz tego dziecka potrzebną troskliwością.
— Wasza Wysokość... — wybełkotał baron.
— Chodź doktorze — rzekła delfinowa z właściwą sobie czarującą uprzejmością. — chodź, zbadaj puls, zajrzyj w przygasłe oczy i powiedz, co jest mej protegowanej.
— Wasza Królewska Wysokość!... nie śmiem przyjąć u siebie tak dostojnej osoby.
— W tej ciasnej izdebce, chcesz powiedzieć, kochane dziewczę, tem gorzej dla mnie; dla mnie, co cię tak źle umieściłam; zaradzę temu. Podaj rękę panu Louis, memu chirurgowi nadwornemu i strzeż się, bo to filozof, który wszystko przenika, a zarazem uczony, który wie wszystko.
Andrea wyciągnęła rękę z uśmiechem. Doktór, młody jeszcze, o fizjognomji potwierdzającej wszystko co mówiła delfinowa, od pierwszej chwili nie przestawał obserwować i chorej i oryginalnej figury jej ojca, który zdradzał więcej zaambarasowania, niż obawy o dziecko.
Uczony miał badać, filozof odgadł już zapewne wszystko.
Doktór Louis trzymał długo puls młodej dziewczyny i pytał o objawy choroby.
— Zupełna odraza do jedzenia, ciągłe odbijania, gwałtowne uderzenia do głowy, spazmy, bicie serca, omdlenia...
W miarę jak Andrea mówiła, twarz doktora coraz więcej się chmurzyła. Puścił rękę młodej dziewczyny i odwrócił oczy.
— No cóż doktorze?... Czy to dziecko zagrożone poważnie, czy ją na śmierć skazujesz?
Doktór podniósł oczy na Andreę i raz jeszcze badał ją w milczeniu.
— To najzwyczajniejsza choroba, Wasza Królewska Wysokość — odrzekł.
— Niebezpieczna?...
— Zazwyczaj nie — odparł z uśmiechem.
— No to bardzo się cieszę — rzekła delfinowa, lżej oddychając — tylko nie męcz jej zanadto.
— O! wcale tego nie będzie.
— Jakto, nic nie zapiszesz?...
— Bo nie potrzeba nic robić w chorobie panny Taverney.
— Doprawdy?...
— Nic a nic.
I doktór, jakby unikając dalszych pytań, pożegnał księżnę pod pozorem, że chorzy nań czekają.
— Doktorze, doktorze, jeśli to co powiedziałeś, mówiłeś tylko dla tego, aby mnie uspokoić, w takim razie jestem widocznie bardziej chorą niż panna Taverney; przygotuj mi więc, gdy przyjdziesz wieczorem, ów obiecany środek na sen.
— Natychmiast go przygotuję.
I wyszedł.
Delfinowa pozostała jeszcze przy swej lektorce.
— Uspokój się więc, kochana Andreo, twoja choroba nie przedstawia z pewnością nic niebezpiecznego, skoro doktór Louis odszedł, nic nie zapisawszy.
— Tem lepiej, Wasza Królewska Wysokość — odparła Andrea — bo w takim razie nic nie przerwie służby mej przy Waszej Królewskiej Mości, a właśnie tego się najwięcej bałam; w każdym razie, nie przyganiając uczonemu doktorowi, jestem bardzo cierpiąca i czuję się bardzo niedobrze; przysięgam Waszej Wysokości.
— Nie musi to jednak być ważna choroba, skoro doktór się z niej śmieje. Prześpij się, moje dziecię, przyślę ci tu kogo do usług, bo widzę, że jesteś samą.
Pan de Richelieu, jak widzieliśmy, w jednej chwili zwrócił się do Luciennes.
Rzuikość i przytomność umysłu, obejmujące w lot najzawilsze położenia, była rysem charakterystycznym byłego ambasadora wiedeńskiego i zwycięzcy z pod Mahon.
Zajechał z miną wesołą i wylaną, przebiegł z młodzieńczą żwawością stopnie perystylu, wytargał za uszy Zamora, jakto miał zwyczaj robić za czasu przyjaznych stosunków z panią Dubarry, i zdobył przemocą nieomal drzwi niebieskiego buduaru, tego samego, gdzie biedna Lorenza widziała hrabinę, wybierającą się na ulicę Saint-Claude.
Hrabina, leżąc na sofie, wydawała panu d‘Aiguillon ranne dyspozycje.
Oboje odwrócili się na szmer kroków i zdumieli, widząc marszałka.
— A!... książę!... — zawołała faworyta.
— Wuj!... — krzyknął pan d’Aiguillon.
— Tak, pani hrabino, tak, panie siostrzeńcze.
— Jakto, więc to pan na serjo?...
— Ja, ja, we własnej mojej osobie.
— Lepiej późno, jak nigdy — dorzuciła hrabina.
— Pani — rzekł marszałek — gdy się człowiek starzeje, to się robi kapryśnym.
— To ma znaczyć, żeś się przeprosił ze wzgardzonem Luciennes?
— To znaczy, że jestem opanowany wielką miłością, która mnie opuściła jedynie z kaprysu...
— I która powraca...
— Już powróciła, cudownie kończysz moje myśli, hrabino — rzekł siadając w najwygodniejszym fotelu, który od pierwszego rzutu oka zauważył.
— O!... o!.., musi w tem kryć się inny jeszcze powód, o którym nie mówisz; sam kaprys nie powoduje takim jak pan człowiekiem.
— Hrabino, niesłusznie mnie obwiniasz, jestem daleko lepszy, niż się wydaję, i jeżeli powracam, to...
— To?... — przerwała hrabina.
— Z całego serca.
Hrabina i pan d‘Aiguillon parsknęli śmiechem.
— Jakto szczęśliwie, że mamy odrobinę rozumu, którą możemy pojąć ten wielki rozum, jaki pan posiadasz.
— Jakto?...
— O, zapewniam pana, że głupcy nie zrozumieliby cię, staliby zdumieni i napróżno poszukiwałby właściwego powodu tego nawrócenia się; prawdziwie, jakem Dubarry, ty tylko książę potrafisz inscenizować takie pożegnania i takie powitania; Molé, nawet Molé, jest drewnianym aktorem w porównaniu z tobą.
— Więc nie wierzysz, hrabino, że przyciągnęło mnie serce?... Hrabino, strzeż się, bo będę miał złe pojęcie o tobie; nie śmiej się, bo nazwę cię Piotrem... A Piotr znaczy opoka, ale nic na tobie nie zbuduję.
— Nawet maleńkiego ministerjum.
Hrabina po raz drugi wybuchnęła śmiechem ze szczerością, której nie starała się wcale ukrywać.
— Dobrze, a więc bij, bij — mówił Richelieu, nadstawiając się, jestem już stary, bezbronny, nie poradzę nic; nadużywaj przemocy, możesz zrobić sobie tę przyjemność bez niebezpieczeństwa.
— Strzeż się, hrabino — rzekł d‘Aiguillon — bo jeśli mój wuj raz ci jeszcze nadmieni co o swej bezsilności, jesteśmy napewno straceni. Przyznaj, owszem szczerze, że jesteśmy zachwyceni tym powrotem.
— Ależ tak, tak, i na dowód tego, na tę intencję każemy strzelać z moździerzy i palić ognie sztuczne; wiesz wszakże o tem, książę?
— Nic nie wiem, pani hrabino — odparł marszałek z naiwnością dziecinną.
— Przy sztucznych ogniach bywa zwykle kilka peruk osmalonych, kilka kapeluszy uszkodzonych...
Książę dotknął ręką peruki i obejrzał kapelusz.
— Mniejsza z tem — zawołała hrabina — najważniejsze, że cię odzyskujemy książę; co do mnie, jestem strasznie uszczęśliwiona, jak już wspomniał o tem d’Aiguillon, czy wiesz dlaczego?
— Jeszcze mi znów coś złośliwego powiesz, hrabino.
— Może, ale to będzie ostatni już przycinek.
— Słucham zatem.
— Cieszę się bardzo, marszałku, bo powrót pański zwiastuje mi powrót dobrych dawnych czasów.
Richelieu skłonił się dworsko.
— Tak jest — ciągnęła dalej hrabina — jesteś pan, jak ów ptak poetyczny, zwiastujący pogodę; jakże się zwą owe ptaki, panie hrabio d‘Aiguillon — musisz wiedzieć jako poeta?
— Zimorodki...
— Właśnie tak! tak! sądzę, że nie obrazisz się, marszałku, że porównałam cię do ptaka, co się tak ładnie nazywa.
— Nie byłbym w stanie, hrabino, nie byłbym w stanie się obrazić, tembardziej, że porównanie jest zupełnie prawdziwe.
— A widzisz pan!
— Przywożę, istotnie, doskonałe, co się nazywa, wieści.
— A! — wykrzyknęła hrabina.
— Jakież? — dorzucił d’Aiguillon.
— Do licha! kochany hrabio — przerwała Dubarry — widzę, żeś kąpany w gorącej wodzie; pozwól marszałkowi pomyśleć trochę, przedewszystkiem.
— Nie potrzeba — mogę wszystko powiedzieć natychmiast; są to wiadomości nie takie nawet świeże.
— Marszałku, jeżeli mnie chcesz starzyzną traktować...
— Przecież, możesz mi pani rozkazać milczeć, albo mówić!...
— A więc niechaj będzie to ostatnie: mów!
— Zdaje się, hrabino, że król złapał się w sidła.
— W sidła?
— Tak, z pewnością, hrabino.
— W jakie?
— W sidła przez ciebie zastawione.
— Co? ja sidła na króla zastawiałam?...
— Wiesz chyba o tem dobrze?
— Nie, ja o tem nic a nic nie wiem.
— O! hrabino, to bardzo nieładnie tak mnie mistyfikować.
— Ależ tłumacz się jaśniej, mości książę, błagam cię o to.
— Koniecznie jaśniej, mój wuju — dodał d‘Aiguillon, który w dwuznacznym uśmiechu marszałka podejrzewał jakąś gryzącą złośliwość — hrabina jest widocznie zaniepokojoną.
Stary książę zwrócił się do siostrzeńca.
— Wiesz, mój drogi d‘Aiguillon, że byłoby bardzo śmiesznem, gdyby pani Dubarry nie przypuściła cię do spisku; w takim razie byłaby to gra daleko grubsza, niż sądziłem.
— Mnie, wuju?
— Jego?
— Tak, tak, ciebie, jego; przyznaj się hrabino, ale szczerze, czy jest on przypuszczony choć troszeczkę do polityki twej względem Jego Królewskiej Mości?...
Pani Dubarry zaczerwieniła się mocno; było jeszcze za rano na róż i muszki, rumieniec był więc możliwy, ale i niebezpieczny zarazem.
— Patrzycie na mnie oboje tak wielkiemi oczami, że muszę was cokolwiek objaśnić o własnych waszych sprawach.
— Prosimy o to, prosimy — zawołali jednogłośnie.
— A więc król odgadł widocznie wszystko! — mocno się nastraszył widać...
— Co odgadł? Doprawdy, marszałku, że umieram z niecierpliwości.
— Zapytaj pani mego pięknego siostrzeńca.
D‘Aiguillon zbladł i zdawał się mówić spojrzeniem hrabinie:
— Przewidywałem jakąś złośliwość.
Kobiety bywają w takich razach przytomniejsze, niż mężczyźni.
Hrabina więc była już gotową do walki.
— Obawiam się wszelkich zagadek, mój książę, a ty przybrałeś rolę sfinksa; niedobra to dla mnie wróżba, bo czy wcześniej, czy później, zostanę napewno pożarta. Wyprowadź mnie więc z tego zaniepokojenia, a jeśli to wszystko żarty, pozwól powiedzieć sobie, że wcale nieszczególne...
— Nieszczególne?... przeciwnie, doskonałe, znakomite, ale nie moje, tylko twoje, hrabino.
— Nic nie rozumiem, marszałku — rzekła Dubarry, przygryzając wargi z niecierpliwości, którą mała jej nóżka wyraźniej jeszcze zdradzała.
— No, no, hrabino, nie gniewaj się pani tylko; obawiałaś się, aby król nie przylgnął do panny Taverney; tylko nie staraj się zaprzeczać, jestem o tem za bardzo przekonany, zupełnie pewny jestem...
— Tego wcale nie myślę się zapierać.
— A więc obawiając się tego, usiłowałaś dać ostrogę Najjaśniejszemu Panu.
— I tego nie zaprzeczam bynajmniej. Cóż dalej?...
— Zaraz, hrabino, zaraz. Ale żeby ukłuć Jego Królewską Mość, którego skóra jest, jak wiadomo, trochę twarda, potrzeba było bardzo misternej igiełki, nieprawda?
I Richelieu zaczął się śmiać, a raczej udawać śmiech homeryczny, ażeby mieć czas lepiej zaobserwować fizjognomje dwóch swoich ofiar.
— O co chodzi nareszcie, mój wuju? — zapytał d’Aiguillon, udając naiwnego.
— Nie zrozumiałeś mnie, hę? Tem lepiej! tem lepiej!... A więc chciałem powiedzieć, że hrabina chciała wzbudzić zazdrość w królu i wybrała ku temu panicza z urodą i z delikatnym rozumkiem; cudownie wybrała, jednem słowem.
— Któż to powiedział?! — krzyknęła hrabina zła i podrażniona.
— Kto? Wszyscy, hrabino.
— Wszyscy a nikt, to zupełnie jedno. Książę wiesz o tem dobrze.
— Przeciwnie; wszyscy, to sto tysięcy dusz w Wersalu, sześć kroć sto tysięcy w Paryżu i dwadzieścia pięć miljonów w całej Francji; nie licząc Hamburga, Rotterdamu, Londynu, Berlina, gdzie pełno przecie gazetek.
— Cóż tedy mówią, w tym Wersalu, Paryżu, Francji, Hamburgu, Rotterdamie, Londynie i Berlinie?
— Mówią, hrabino, żeś jest najpiękniejszą, najsprytniejszą, najcudowniejszą kobietą w Europie; mówią także, że dzięki owej cudownie obmyślonej dyplomacji, owemu przybranemu kochankowi...
— Kochankowi? Na czemże opierają to głupie oskarżenie?
— Oskarżenie! co ty mówisz, hrabino? to uwielbienie tylko! Wiedzą dobrze, że w gruncie rzeczy niema nic, ale uwielbiają podstęp. Na czem opierają to uwielbienie i ten entuzjazm? Na twym olśniewającym rozumie, na twej prześwietnej taktyce; opierają je na tem, że udałaś z cudowną zręcznością owej nocy... pamiętasz... owej nocy... kiedy byłem u ciebie, kiedy król był u ciebie, pan d‘Aiguillon także; tej nocy, kiedy to ja wyszedłem pierwszy, król drugi, a pan d‘Aiguillon trzeci...
— Więc cóż, kończ nareszcie, mój książę?
— Opierają się na tem, że udałaś owej nocy sam na sam z panem d‘Aiguillon, jakgdyby był twym kochankiem; żeś go niby cichuteńko wyprawiła z Luciennes nad ranem, zupełnie jakby kochanka; i to właśnie w tym celu, aby jakich dwóch lub trzech łatwowiernych głupców, takich jak ja naprzykład, zobaczyli to i rozbębnili na cztery strony świata; aby wreszcie król się o tem dowiedział i przestraszył, aby, co zatem idzie, porzucił co tchu pannę Taverney, byle tylko ciebie, hrabino, nie utracić!
Pani Dubarry i d‘Aiguillon nie wiedzieli, jakie miny mają zrobić.
Richelieu nie krępował ich tymczasem swoją osobą; jego żabot i tabakierka zdawały się pochłaniać całą jego uwagę.
— Zdaje się zresztą — ciągnął dalej marszałek — że król zupełnie porzucił baronównę...
— Książę, oświadczam ci, że nic a nic tych twoich bujnych fantazyj nie rozumiem; a pewna jestem, że król sam także nicby z tego wszystkiego nie zrozumiał.
— Doprawdy?
— Doprawdy; i ty książę i owi wszyscy, przypisujecie mi daleko więcej zdolności dyplomatycznych, niż ich posiadam; zapewniam cię, że nie miałam nigdy zamiaru wzbudzać w królu zazdrości środkami o jakich mówią.
— Ejże, hrabino!
— Przysięgam ci, książę.
Hrabino, prawdziwa dyplomacja nie ma nigdzie lepszych adeptów, jak pomiędzy kobietami, nie przyznają się i nie zdradzają się nigdy; to najgłówniejsza zasada w polityce, a znam ją dobrze, jako że byłem niegdyś ambasadorem. Nie zdradzaj nikomu sposobu, który ci się raz udał, bo może ci się udać dwa razy.
— Ależ, książę...
— Środek był skuteczny, a o resztę mniejsza. Król jak najgorzej jest usposobiony dla wszystkich Taverney‘ów bez wyjątku.
— Ależ, książę, masz dar wmawiania w drugich, dar tobie tylko właściwy.
— Jakto, nie wierzysz temu, hrabino? — rzekł Richelieu wymijająco.
— Wcale nie to chciałam powiedzieć.
Richelieu sięgnął po rączkę hrabiny.
— O, ptaszek z ciebie, hrabino!
— Z ciebie zaś wąż, mój książę!
— Dobrze, dobrze, nie będę drugi raz pędził tak z dobremi wiadomościami, aby usłyszeć podobne podziękowanie.
— Nie uprzedzaj się, mój wuju — podchwycił żywo d‘Aiguillon, przeczuwający doniosłość manewru Richelieu’go — nikt cię z pewnością tak nie ceni, jak hrabina; właśnie mówiliśmy o tem w chwili gdy cię zaanonsowano.
— Faktem jest, że umiem być wierny przyjaciołom moim i dlatego też chciałem pierwszy zakomunikować ci twój triumf, hrabino.
— Czy wiecie, że stary Taverney chciał sprzedać królowi córkę?...
— Myślę, że to zrobił nawet — rzekła Dubarry.
— Co to za zręczny człowiek, hrabino! ot jego to można prawdziwie wężem nazwać. Wyobraź sobie, że dałem mu się otumanić, dałem mu się uwieść różnemi historyjkami o przyjaźni i koleżeństwie broni.
Bo mnie łatwo, co prawda, chwycić za serce; a zresztą jak można było przypuszczać, że ten wiejski Arystydes przybędzie do Paryża, aby podstawić nogę Janowi Dubarry. I dzięki tylko memu poświęceniu się dla twej sprawy, hrabino, przewidziałem na oczy, bo, pod słowem, ślepy byłem...
— Więc już, jak mówisz książę, skończone wszystko?
— Najzupełniej, zaręczam ci hrabino. Tak zręcznie wszystkiem pokierowałem, że jesteśmy panami położenia.
— A król?
— Król?
— Tak.
— Zbadałem go co do trzech punktów.
— Primo?
— Co się tyczy ojca.
— Secundo?
— Co się tyczy córki.
— Tertio?
— Odnośnie do syna. Otóż Jego Królewska Mość raczył nazwać ojca... zbyt usłużnym; córkę przesadzoną; a co do syna wcale go nie nazwał, bo go sobie nawet nie przypomina.
— To ślicznie, jesteśmy więc uwolnieni od całego tego gniazda?
— Stanowczo.
— Nie warto więc zajmować się sprawą wyprawienia tej hałastry do ich dziury?
— Myślę, że sami się wkrótce wyniosą.
— Mówisz zatem, że synek, któremu król przyobiecał pułk...
— Masz, widzę, lepszą pamięć od króla, hrabino, ale wcale się nie dziwię, bo pan Filip jest pięknym młodzieńcem, oczkował cię potężnie... Niestety, nie jest ani pułkownikiem, ani kapitanem, ani bratem faworyty królewskiej nawet, to jedno mu na pociechę pozostało, że był wyróżniony przez ciebie, piękna pani...
Mówiąc to, stary książę chciał zapuścić jad zazdrości w serce swego siostrzeńca.
Ale pan d‘Aiguillon nieczuły był na to w tej chwili; starał się on przeniknąć rzeczywisty powód nawrócenia się swego wuja.
Po namyśle przyszedł do przekonania, iż poprostu wiatr pomyślny zwrócił się w stronę Luciennes.
Dał znak pani Dubarry, który stary lis pochwycił w lustrze, poprawiając perukę i hrabina zaprosiła natychmiast marszałka na filiżaneczkę czekolady.
D‘Aiguillon pożegnał wuja tysiącem czułości, które Richelieu odpłacił mu z lichwą, na poczekaniu, i wyszedł. Książę zasiadł sam na sam z hrabiną przy stoliku zastawionym przez Zamora.
Siadając, mówił sobie w duchu:
— Przed dwudziestu laty byłbym sobie mógł śmiało powiedzieć: za godzinę będę ministrem. Oj głupie, bo głupie to życie ludzkie! w pierwszej jego połowie, umysł rządzi ciałem, w drugiej — ten sam umysł, utrzymujący się zawsze w jednakiej sile, musi ustępować ciału, którego się staje sługą. To strasznie głupie!...
— Kochany marszałku — przerwała te rozmyślania hrabina — teraz, kiedy jesteśmy znów przyjaciółmi, a szczególniej kiedy zostaliśmy sami, powiedz mi, dlaczegoś sobie tyle trudów zadawał, aby ta dziewczynina znalazła się w łóżku królewskiem?
Richelieu śmiało mógł oznajmić powrót Filipa, bo, jadąc rano z Wersalu do Luciennes, spotkał go na trakcie podążającego w stronę Trianon, a mijał go tak zbliska, iż mógł nawet pochwycić wyraz smutku i niepokoju, rozlany na twarzy młodzieńca.
Istotnie Filip, zapomniany w Reims, przeszedłszy wszystkie stopnie łaski, obojętności i zapomnienia, Filip, do znudzenia z początku obsypywany przyjaźnią kolegów i grzecznościami starszych w miarę jak dotykała go niełaska, czuł się zniechęconym i rozczarowanym, patrząc na to, jak przyjaźń zastępowano oziębłością, a grzeczności — lekceważeniem; żal i smutek opanował tę duszę wrażliwą i delikatną.
Żałował niewypowiedzianie dawniejszej swej doli, żałował swego stopnia porucznika w Strassburgu, żałował czasów, kiedy delfinowa przybyła o Francji, żałował dawnych dobrych przyjaciół i kolegów, żałował nadewszystko czystej i serdecznej atmosfery rodzinnego ogniska pod dachem ojczystym. Tylko w ciszy i zapomnieniu, w tym śnie umysłów czynnych, szukał ulgi i ukojenia, a pustka w Taverney, przypominająca mu zmienność ludzi i rzeczy doczesnych, miała w sobie coś filozoficznego, coś co silnie przemawiało do jego młodej duszy.
Ale najwięcej brak było Filipowi obecności siostry, rady jej zawsze tak dobrej i tak słusznej, choć płynącej raczej z poczucia godności taktu, niż z doświadczenia. Bo cechą dusz szlachetnych i wzniosłych jest to właśnie, że wiedzione tylko intuicją, omijają wszystko co niskie i pospolite, a wyższość duchowa chroni je od ciosów, ran i pułapek, których indywidua niższego rzędu, choć przywykłe do podstępów, choć przywykłe do myszkowania, węszenia i lisiej przebiegłości, nie są nieraz w stanie uniknąć.
Wraz z tęsknotą opanowało go zniechęcenie i uczuł się tak nieszczęśliwym w swem osamotnieniu, że nie mógł sobie wyobrazić, aby Andrea, jego druga połowa, mogła się czuć szczęśliwą w Wersalu, podczas kiedy on tak cierpiał w Reims.
Napisał tedy do barona list, o którym już wiemy — i w którym oznajmił mu bliski swój powrót.
List ten nie zdziwił nikogo, a szczególnie starego Taverney‘a; przeciwnie dziwiło to wszystkich, że Filip miał cierpliwość czekać tak długo, podczas kiedy baron był jak na rozżarzonych węglach i od piętnastu dni nieustannie męczył księcia Richelieu o rozplątanie tego gordyjskiego węzła.
Filip, nie otrzymawszy nominacji w przeciągu czasu, jaki sobie naznaczył, pożegnał oficerów, nie zaając się widzieć ich lekceważenia i sarkazmu, pokrytego zresztą powierzchowną grzecznością, która naówczas była jeszcze cnotą francuską, i mimowolnym szacunkiem, jaki budzi zawsze człowiek honorowy.
Otóż w terminie, jaki naznaczył sobie do czekania na nominację, a której oczekiwał z obawą raczej niż z upragnieniem, wsiadł na koń i puścił się do Paryża.
Trzy dni, jakie mu droga zajęła, wydały mu się śmiertelnie długimi, im bardziej zaś zbliżał się do celu, tem większy ogarniał go niepokój z powodu milczenia ojca, a szczególnie Andrei. Obiecywała mu wszakże pisywać przynajmniej dwa razy na tydzień.
Około południa Filip wjeżdżał do Wersalu. Noc całą spędził bezsennie, a był tak zatopiony w myślach, że nie spostrzegł wcale Richelieu’go w ekwipażu, ani nie poznał barw jego ludzi.
Zsiadłszy z konia, podszedł do żelaznych sztachet parku, przy których ostatni raz żegnał się z Andreą w dniu odjazdu, w dniu, kiedy młoda kobieta, bez żadnych ku temu przyczyn, — powodzenie bowiem rodziny zdawało się w owej chwili dochodzić do szczytu, — jakby proroczem przeczuciem wiedziona, nie mogła się oprzeć rozpaczy.
I on wtedy, pod wpływem smutku Andrei, uległ równie jak i teraz jakiemuś przesądnemu niepokojowi, starał się otrząsnąć, ocucić, pozbyć się tego nieuzasadnionego przygnębienia ale, niestety, nie mógł zapanować nad zbolałą duszą.
Koń jego tupał kopytami po żwirze alei, a ktoś, zwabiony tymi odgłosami, wychylił się z gęstwin szpaleru. Był to Gilbert. Ogrodnik poznał natychmiast swego dawnego pana. Filip ze swej strony poznał również ogrodnika.
Gilbert od miesiąca włóczył się jak duch pokutujący. Dziś szukał właśnie punktu, z którego mógłby swobodnie obserwować pawilon lub okno Andrei, nie będąc sam widzianym przez nikogo; przed okiem ludzkiem ukrywał starannie swój niepokój, swoje drżenie i westchnienia.
Z ogrodniczym nożem w ręku przebiegał szpalery, klomby i gazony; tu uciął gałązkę, okrytą kwiatem, z powodu niby wilka; tu zdarł młody, zielony, naskórek drzewiny, z powodu niby potrzeby oczyszczenia z żywicy pnia i gałęzi; jednem słowem usiłował nadać sobie pozór pracującego, a zamieniony w słuch i wzrok, pożerany był żalem, trwogą i pragnieniami.
Młody chłopak zbladł i zmizerniał strasznie w ciągu ubiegłego miesiąca; dziwny ogień, płonący mu w oczach i biała, przejrzysta cera zdradzały młodość; ale wyraz twarzy, zmęczony nieustannem przybieraniem maski dla świata i drżenie muskułów — było ponurem piętnem wieku dojrzałego.
Gilbert poznał, jak wspomnieliśmy, Filipa, a poznawszy, zrobił ruch, jakby się chciał ukryć.
Filip jednakże zawołał:
— Hej! Gilbert! Gilbert!
— Jedyną myślą ogrodnika było uciekać; jeszcze jedna sekunda, a przerażenie, strach paniczny, szał, byłyby go tak opanowały, że jak szalony byłby się puścił przez klomby, gaje, gąszcze i wodę nawet.
Na szczęście, wołanie Filipa, pełne łagodnej życzliwości, doleciało uszów dzikiego chłopaka.
— Co to, czyż mnie nie poznajesz, Gilbercie? — zapytał młody Taverney.
Gilbret zrozumiał swoje szaleństwo, wstrzymał się i zawrócił, lecz jakby z nieufnością i obawą.
— Nie panie, nie poznałem pana — rzekł drżącym głosem — wziąłem pana za jednego z nadzorców, a że nie jestem przy właściwem mojem zajęciu, bałem się, aby mnie nie poznał i nie skazał na karę.
Filip zadowolił się tem tłumaczeniem, zsiadł z konia, założył uzdę na ramię i położył rękę na ramieniu ogrodniczka, który zadrżał na całem ciele.
— Co tobie? — zapytał.
— Nic mi nie jest, proszę pana.
Filip uśmiechnął się smutnie.
— Nie lubisz nas, wszak prawda?
Chłopak zadrżał powtórnie.
— Ojciec mój był dla ciebie niesprawiedliwym i surowym, ale ja, Gilbercie?
— Och pan!... — wyszeptał.
— Ja zawsze lubiłem cię i zawsze w obronie twojej stawałem.
— To prawda, proszę pana.
— Zapomnij zatem o złem, a pamiętaj tylko dobre; moja siostra była też dla ciebie życzliwa.
— O! nie, nie, to nie — zawołał gwałtownie Gilbert z jakimś dziwnym wyrazem, a w głosie jego brzmiało jakby oskarżenie Andrei, jakby usprawiedliwienie siebie samego; brzmiała jakby duma, a jednocześnie jakby wyrzut sumienia.
— Rozumiem, moja siostra jest dumna trochę, ale jest dobrą, bardzo dobrą...
Rozmowa ta opóźniała spotkanie, którego Filip obawiał się instynktownie; zapytał więc jeszcze:
— A czy nie wiesz, gdzie jest w tej chwili Andrea? co tam słychać u niej?...
Imię to, jakby zraniło serce Gilberta; odpowiedział przeto zdławionym głosem:
— W domu jest, proszę pana, przynajmniej tak przypuszczam... Skąd ja mogę wiedzieć o tem... ja?
— Sama, jak zawsze?
— Zapewne że sama, proszę pana, bo do czasu, jak Nicolina uciekła...
— Co? Nicolina uciekła?
— Tak panie, z kochankiem.
— Z kochankiem.
— Tak się domyślam przynajmniej — powiedział Gilbert, widząc, że się zagalopował zbytecznie. — Tak tu przynajmniej mówiono.
— Nic nie rozumiem — rzekł Filip, bardziej teraz zaniepokojony i dodał zaraz — bądźże uprzejmym, Gilbrecie. Wiem, że masz dużo zdrowego rozsądku i sprytu, dlaczegóż pokrywasz te przedmioty jakąś udaną dzikością i opryskłiwością, które ci nie przystoją?
— Czy ja mogę, proszę pana, dać na pańskie zapytania zadawalającą odpowiedź?... Gdyby pan zechciał zastanowić się nad tem, to by z pewnością przyznał, że ja tego wiedzieć nie mogę. Pracuję cały dzień w ogrodzie i ani słyszę nawet, co się w zamku dzieje.
— Masz przecie oczy, mój drogi...
— Ja?
— Przypuszczałem też, iż cię choć cokolwiek obchodzimy, lubo bowiem nie było ci świetnie, nie było ci tak źle znowu w Taverney.
— To też pana, panie Filipie, ja bardzo lubię i jestem panu całem sercem oddany — powiedział Gilbert głosem cichym i ochrypłym, bo łaskawość brata Andrei i inne jeszcze uczucia, których ten ostatni nie mógł odgadnąć, rozbroiły okrutne serce ogrodnika. — Tak, ja pana bardzo kocham i dlatego powiem panu otwarcie, że panienka bardzo jest chora.
— Bardzo chora jest moja siostra? — wybuchnął Filip, — bardzo chora i nie powiedziałeś mi tego natychmiast?... Co jej jest, na Boga, co jej jest? zapytał.
— Bóg to jeden raczy wiedzieć, proszę pana.
— No, ale cóż takiego?
— Zemdlała dziś trzy razy, a raz nawet tutaj w parku, zaraz potem był u niej doktór z księżną delfinową, był i pan baron także.
Filip nie słuchał więcej, przekonał się, że przeczucia go nie zawiodły i wobec rzeczywistego nieszczęścia, odzyskał siły i odwagę.
Oddał konia Gilbertowi i pobiegł co sił w stronę mieszkań.
Filip zastał siostrę, spoczywającą na małej sofie, gdzieśmy ją już widzieli poprzednio.
Wchodząc do przedpokoju, młody człowiek zauważył przedewszystkiem, że Andrea usunęła wszystkie kwiaty, które tak bardzo zawsze lubiła. Zapach tych kwiatów był dla niej obecnie nieznośnym, sprawiał jej mdłości i tak ją rozstrajał, że temu przypisywała wszystkie dolegliwości, jakie ją od dwóch tygodni trapiły.
W chwili, kiedy Filip wszedł, Andrea była pogrążona jakby wpółśnie; oczy, zmęczone cierpieniem, miała nawpół przymknięte, ręce zwieszone, a tak białe, jakby wykute z marmuru. Siedziała tak nieruchoma, że trzeba się było zbliżyć i przekonać, że miarowy oddech podnosił jej pierś, że więc nie jest umarłą.
Filip biegł tak gwałtownie, że dopadł schodów zdyszany, ale zreflektowawszy się, zaczął wolnym już krokiem wstępować na górę, a do pokoju wszedł bez najmniejszego szelestu. Z troskliwością człowieka kochającego, chciał z symptomatów zdać sobie sprawę o stopniu choroby, znał zaś na tyle dobroć i czułość Andrei, iż wiedział, że spostrzegłszy go, zapanuje nad sobą, aby go nie zastraszyć.
Wszedł więc lekko jak duch, uchylił tak cichutko drzwi szklane, że był już na środku pokoju, a Andrea jeszcze się nie domyśliła jego obecności. Patrzył na jej bladość, nieruchomość, na dziwny, przybity wyraz twarzy, na zamglone i gdzieś w dali utkwione oczy — więcej przestraszony, niż przypuszczał, zrozumiał natychmiast, że strona duchowa, moralna, grała tu wybitną rolę. Serce mu się tak ścisnęło, że nie mógł powstrzymać odruchu przerażenia.
Andrea podniosła oczy, wydała okrzyk, porwała się na nogi tak szybko, jakby zmartwychpowstała i rzuciła się na szyję bratu.
— Filipie, to ty! ty!
I siły ją opuściły tak, że nie była w możności ani słowa więcej wymówić.
— Tak, tak — mówił Filip, całując i podtrzymując ją, bo czuł że upada — to ja powracam i zastaję cię, siostrzyczko kochana, chorą! Biedaczka moja, co tobie?...
Andrea zaczęła się śmiać krótkim, nerwowym śmiechem, który zamiast uspokoić, zabolał Filipa okrutnie.
— Co mi jest? pytasz, a czy ja wyglądam na chorą?
— Naturalnie, jesteś tak blada i drżąca Andreo.
— Przecież nigdy nie miałam kolorów?
— Prawda, ale zawsze znać było życie w tobie, a dziś...
— Nie, nie... nic mi nie jest.
— A ręce twoje?... przed chwilą były rozpalone, teraz są jak lód zimne.
— To bardzo naturalne, bo gdy cię ujrzałam...
— To co?
— Doznałam takiego uczucia radości, że wszystka krew uciekła mi do serca.
— Ale Andreo, ty upadasz, mnie się tylko przytrzymujesz!
— Wcale nie, ja cię ściskam, czy nie chcesz tego Filipie?
— O! droga siostrzyczko moja! — I przycisnął ją do serca.
W tej samej chwili Andrea uczuła, że siły ją opuszczają na nowo, napróżno usiłowała objąć rękami szyję brata, zesztywniałe obwisły i padła jak nieżywa na sofę, bielsza niż muślinowe zasłony, na których odbił się profil jej prześlicznej twarzyczki.
— O! widzisz, widzisz, że mi nieprawdę mówiłaś, ty cierpisz siostrzyczko... mdlejesz.
— Flakonik! daj flakonik! — wyszeptała Andrea, zmuszając się do uśmiechu. Zagasłem okiem i ręką z trudnością wzniesioną, wskazywała flakonik z solami na oknie.
Filip poskoczył, otworzył pośpiesznie okno i podsunął flakon do nosa młodej dziewczyny.
— Dobrze... dobrze... — mówiła, wciągając z głębokiem westchnieniem orzeźwiającą woń i powietrze, otóż i zmartwychwstałam; no, Filipie, czy sądzisz, żem bardzo chora?.. powiedz otwarcie...
Nie myślał nawet o odpowiedzi, zapatrzony z niepokojem w Andreę.
Baronówna przyszła potrochu do siebie, uniosła się na sofie, ujęła w drżące swe ręce, rękę Filipa, twarzyczka jej zaróżowiła się lekko, a oczy wyrażały taką słodycz nadziemską, że wydała się piękną jak nigdy.
— Chwała Bogu! już po wszystkiem — zawołała — zaręczam ci, że gdyby nie silne wzruszenie wskutek niespodzianki, jakąś mi zrobił, nie byłabym zemdlała znowu, ale ujrzawszy cię tak nagle, niespodzianie, ciebie, którego tak kocham, ciebie, który jesteś mi wszystkiem w życiu... ach! to musiałoby mnie wzruszyć, nawet gdybym była najzdrowszą!...
— Wszystko to cieszy mnie i zachwyca, moja Andreo, ale na serjo, proszę, powiedz mi, co jest powodem twej choroby, czemu ją przypisujesz?
— Alboż ja wiem, mój drogi? może powracającej wiośnie, tej porze kwiatów i woni, wiesz jak jestem nerwową; wczoraj już zapach bzów tak mnie odurzył, że zemdlałam; te pyszne kiście, zakwitające za pierwszym powiewiem wiosny, wydają tak upajające zapachy, że... O Boże!... trzymaj mnie Filipie... nie chcę już o tem myśleć, bo zdaje mi się, że znów zrobi mi się niedobrze.
— Może masz rację, siostrzyczko, kwiaty bywają niebezpieczne; czy przypominasz sobie, jak kiedyś, gdyśmy dziećmi byli jeszcze, przyszło mi na myśl otoczyć bzami łóżka nasze. Jak to będzie miło spoczywać wśród kwiatów — mówiliśmy sobie; ale nazajutrz rano nie obudziłem się. Wszyscy sądzili, żem umarł, wyjąwszy ciebie siostrzyczko; nie mogłaś uwierzyć abym cię mógł opuścić, abym mógł rozstać się z tobą bez pożegnania, i ty jedynie, a miałaś wtedy sześć lat zaledwie, siłą łez i pocałunków przywróciłaś mi życie.
— To powietrze zrobiło, mój drogi; tylko powietrza trzeba w takich razach; mnie zawsze brak tchu, powietrza.
— Widać zapomniałaś o tem, siostrzyczko, bo nie byłabyś kazała wnosić kwiatów do swego pokoju.
— Nie, Filipie, nie, od dwóch tygodni ani jedna stokrotka tu nie postała! I dziwna rzecz, ja, co tak lubiłam kwiaty, nie znoszę, nie cierpię ich teraz. Ale dajmy już pokój kwiatom. Miałam tedy poprostu migrenę; panna de Taverney miała migrenę, drogi Filipie, a jak szczęśliwą osobą jest ta panna de Taverney, to łatwo wyobrazisz sobie, gdy ci powiem, że owa migrena, spowodowawszy zemdlenie, poruszyła cały dwór, całe miasto.
— Jakto?
— Naturalnie, księżna delfinowa raczyła mnie odwiedzić... O! Filipie, co ja mam za zachwycającą opiekunkę, co za ujmującą przyjaciółkę zyskałam w delfinowej... Troszczyła się o mnie, opiekowała się mną, sprowadziła tu nadwornego swego medyka, a kiedy ta poważna figura, której wyroki uważają za nieomylne, zbadała mój puls, oczy i mój język, czy wiesz, jaka mnie przyjemność spotkała?
— Nie.
— Otóż okazało się, że bynajmniej chorą nie byłam. Doktór Louis nie uważał za potrzebne zapisać mi jakiegokolwiek lekarstwa... on, co codzień odejmuje ręce i nogi biednym ludziskom! Więc jesteś teraz uspokojonym, Filipie, wszak prawda? Ale powiedz mi, kto cię tak nastraszył mój drogi?
— A to ten głuptas, Gilbert.
— Gilbert? — powtórzyła Andrea z odcieniem zniecierpliwienia.
— Tak, on mi powiedział, że jesteś bardzo chora.
— I uwierzyłeś temu idjocie i leniuchowi?
— Andreo!
— No cóż?
— Ty bledniesz znowu!...
— Bo mnie ten Gilbert drażni straszliwie; nie dosyć, że mi na każdym kroku staje w drodze, ale muszę jeszcze o nim słyszeć, chociaż go nienawidzę.
— Dajże pokój, bo znów zemdlejesz.
— Boże, Boże!... ale bo też...
I usta jej zbielały, a głos w gardle zamarł.
— Coś dziwnego z tobą się dzieje — zawołał Filip.
— Nie, nie, nie zważaj na to; patrz, już dobrze i jeśli chcesz, pójdziemy się przejść razem, a w dziesięć minut będę uleczoną.
— Myślę, że ty się łudzisz, Andreo!
— Nie, mój drogi, przy tobie powróciłoby mi zdrowie, nawet gdybym była konająca. Czy chcesz, ażebyśmy się przeszli?
— Zaraz, zaraz, siostrzyczko, jeszcze nie jestem uspokojony zupełnie, spocznij jeszcze chwilkę, kochanko.
— Niechże i tak będzie — rzekła, osuwając się na sofę i pociągając za sobą Filipa, którego trzymała za rękę.
— A skądże — zapytała — znalazłeś się tutaj tak nagle i bez uprzedzenia nas?
— To ty mi powiedz, Andreo, dlaczego przestałaś pisywać do mnie?
— Masz rację, ale to od kilku dni dopiero.
— Od dwóch tygodni blisko.
Andrea zwiesiła głowę.
— No a co, niedobra siostrzyczko? — powiedział ze słodką wymówką Filip.
— Nic, nic, to tylko choroba Filipie. Tak jest, masz rację, choroba moja datuje się od chwili, gdy przestałam pisywać do ciebie. Od tego dnia, to co mi było najmilszem, stało się obojętnem i męczącem.
— Ale z tem wszystkiem, ucieszyło mnie przynajmniej jedno słówko, jakie przed chwilą wyrzekłaś.
— Jakież to słówko?...
— Powiedziałaś, żeś jest szczęśliwa; tem lepiej, bo jeśli cię kochają, jeśli myślą o tobie, to ze mną wcale się tak nie obchodzą.
— Z tobą?
— Tak, ze mną, siostrzyczko droga!... Zupełnie o mnie zapomniano.
— O! Filipie!
— Czy uwierzyłabyś, że od wyjazdu, do którego tak mnie naglili, ani już żartem nie usłyszałem o owym pułku, w celu objęcia którego byłem niby wysłany, którego dowództwo król obiecał mi przez pana Richelieu, a i przez ojca nawet.
— To mnie nie dziwi wcale — odparła Andrea.
— Jakto, nie dziwi cię to — powiadasz?...
— Wcale a wcale. Gdybyś wiedział, jak pan Richelieu i ojciec są jacyś pomieszani i przygnębieni, tobyś się niczemu nie dziwił. Nie pojmuję zupełnie tych ludzi. Ojciec od rana nic nie robi, tylko biega za swym dawnym, jak go nazywa, przyjacielem i kolegą; wysyła go do Wersalu, do króla, powraca tu, aby czekać na niego i przez cały czas dręczy mnie pytaniami, których zgoła nie rozumiem. Dzień upływa, wiadomości żadnych niema i pan Taverney wpada w gniew straszliwy! Książę mnie oszukuje, zdradza mnie — powtarza, Jakto, książę ojca oszukuje? pytam, ale nic się dowiedzieć nie mogę; przyznam ci się, że mało mnie to zresztą obchodzi.
Oto w jaki sposób ojciec czas tu przepędza.
Jak potępiony, w czyścu, oczekuje ciągle na coś, czego nie dostaje, na kogoś, kto nie przybywa.
— Ależ cóż król, Andreo, cóż król?...
— Jakto król?
— No cóż król, który tak był dobrze dla nas usposobiony?
Andrea spojrzała trwożliwie wokoło.
— No cóż?.
— Słuchaj! Król, — mówmy po cichu, — król jest widać bardzo kapryśny. Z początku niezmiernie zainteresował się mną, tobą, ojcem i całą naszą rodziną; ale naraz, bez żadnego powodu, ostygł w swej łasce; lubo nie mogę odgadnąć czemu, czy komu to przypisać, widzę atoli i czuję, że nie chce na mnie ani spojrzeć, obraca się do mnie tyłem, a wczoraj nawet, gdy w parku zemdlałam...
— Aha, widzisz, Gilbert miał zatem rację.
— O! ten obrzydły Gilbert zaraz musi wypaplać wszystko, musi wszystko światu całemu ogłosić! Co jego obchodzić może, czy ja zemdlałam czy nie? Wiem dobrze, mój drogi, — dodała śmiejąc się Andrea — że nie wypada mdleć na dworze królewskim, ale nie zrobiłam też tego dla przyjemności, z ochoty...
— Któżby cię mógł ganić za to siostrzyczko? Król właśnie mnie zganił.
— Król?
— Tak; Jego Królewska Mość przechodził przez park z wielkiego Trianon w tej właśnie fatalnej chwili, gdy leżałam wyciągnęła, bez życia, na ławce, podtrzymywana przez poczciwego pana de Jussieu. Wiesz, Filipie, że zemdlenie nie odbiera zupełnie poczucia tego, co się dokoła nas dzieje. Otóż król, gdy mnie zobaczył, zauważyłam to, pomimo mej pozornej nieprzytomności, zmarszczył brwi, rzucił gniewne spojrzenie, wypowiedział przez zęby kilka słów bardzo nieprzyjemnych; potem odwrócił się szybko i znikł. Strasznie był widocznie zgorszony, że ośmieliłam się zemdleć w Jego ogrodach.
— A naprawdę, Filipie, stało się to mimo mej woli.
— Nie potrzebujesz mnie wcale zapewniać o tem, biedna moja siostrzyczko. Cóż dalej, cóż potem?
— Na tem koniec i pan Gilbert mógł był uwolnić cię od swych komentarzy.
— Krzywdzisz biednego chłopca, nic znów nie powiedział złego.
— A tak, broń go, pięknego protegowanego sobie wybrałeś.
— Andreo, przez litość, nie bądź tak srogą dla niego. Ale, Boże wielki, cóż tobie znowu?...
Andrea upadła nawznak na poduszki, tym razem flakonik na nic się nie przydał, trzeba było czekać aż zawrót przeminie, aż cyrkulacja krwi znów powróci sama przez się.
— Jesteś naprawdę chora, siostro kochana, jesteś tak chora, że mogłabyś przerazić ludzi odważniejszych, niż ja, tam gdzie idzie o ciebie. Mów co chcesz, ale tego nienależy lekceważyć.
— Skoro jednak doktór tak zaopinjował?...
— To mnie nic nie obchodzi, to mnie nie przekona nigdy; ach! że ja się też sam z tym panem nie widziałem! Gdzie go zobaczyć można?
— Bywa codziennie w Trianon.
— W jakim czasie?
— I rano i wieczorem ma zajęcie.
— A dzisiaj czy jest także?
— Tak, mój drogi; punkt o siódmej wieczorem wchodzić będzie na pokoje delfinowej, jest niezmiernie punktualnym.
Filip, rozmawiając z siostrą, obserwował ją nieustannie, co czując, Andrea, starała się gwałtownie panować nad sobą, aby nowemi omdleniami nie przerażać ukochanego brata.
Filip rozprawiał dużo o swych widokach i zamiarach, o zapomnieniu królewskiem i niestałości Richelieu’go, ale gdy posłyszał, że bije godzina siódma, zerwał się i popędził, nie troszcząc się wcale nawet o to, co sobie pomyśli Andrea.
Pobiegł prosto przed pawilon delfinowej i umieścił się w takim punkcie, aby uniknąć spotkania z dworzanami, a jednak, aby widzieć wszystkich wchodzących do pałacu.
Nie czekał nawet pięciu minut, gdy ujrzał zbliżającą się poważną i imponującą postać, w której, kierując się opisem Andrei, poznał doktora.
Pomimo, iż zapadający zmrok utrudniał czytanie, pan doktór, idąc zwolna, przerzucał wyszłą świeżo w Kolonji rozprawę: „O przyczynach i skutkach paraliżu żołądka“. Musiał zgadywać raczej, niż czytać, gdy naraz duży cień zasłonił mu resztę światła dziennego.
Podniósł głowę, a zobaczywszy tuż przed sobą stojącego mężczyznę, zapytał:
— A co takiego?
— Czy z panem doktorem Louis mam zaszczyt?
— Tak jest, panie — odpowiedział, składając książkę.
— Proszę o chwilkę rozmowy, jeśli łaska.
— Wybacz pan, ale muszę stawić się bezzwłocznie u księżnej delfinowej, nie mogę jej kazać czekać na siebie.
— Panie! — zawołał Filip z błagalnym ruchem, zastępując drogę panu Louis, — osoba, dla której pozyskać chcę opiekę pańską, należy do dworu Jej Królewskiej Mości i cierpi bardzo.
— O kim pan mówisz, przedewszystkiem?...
— O osobie, do której Jej Wysokość osobiście zaprowadziła pana.
— A! o pannie Taverney.
— O niej, szanowny panie...
— Aha! — wyrzekł doktór, obrzucając młodego człowieka badawczem spojrzeniem.
— Wie pan wszakże, że jest bardzo cierpiąca.
— Ma ciągłe mdłości, nieprawda?
— Tak jest, panie, co chwila traci przy tem przytomność; w przeciągu zaledwie kilku godzin trzy czy cztery razy padła mi bez życia na ręce.
— Więc jest gorzej tej młodej damie?
— To właśnie chciałbym wiedzieć, bo gdy się tak kogo kocha...
— Więc to pan kochasz pannę de Taverney?
— Więcej, niż własne życie, doktorze! Filip wyrzekł te słowa z takiem uniesieniem miłości braterskiej, że doktora zmyliło to co do ich znaczenia.
— Ach! więc to pan...
I doktór zatrzymał się, jakby z wahaniem.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć, panie doktorze?...
— Że to pan w takim razie, pan jesteś...
— Kto, panie?
— No... jej kochanek, naturalnie, wybuchnął z niecierpliwością pan Louis.
Filip zrobił dwa kroki wtył, podniósł rękę do czoła i zbladł śmiertelnie.
— Panie, strzeż się, obrażasz moją siostrę!... — zawołał.
— Pańską siostrę? panna Andrea de Taverney jest zatem siostrą pańską?...
— Tak panie, sądzę, że nie powiedziałem nic takiego, coby mogło dać powód do tej szczególnej pomyłki z pańskiej strony.
— Wybacz mi szanowny panie, pora o której mnie zagabnąłeś, wyraz rozpaczy i tajemniczości, rozlany na twej twarzy, niepokój z jakim się zwracasz do mnie, wpłynęły na to, iż osądziłem, że uczucia tkliwsze, niż braterskie, łączą pana z panną...
— O!... panie, kochanek czy mąż, nie będzie nigdy kochał siostry mej głębszem niż moje uczuciem.
— W takim razie rozumiem, że przypuszczenie moje dotknęło pana boleśnie, wybacz mi pan i pozwól się pożegnać.
— Doktorze, nalegał Filip, błagam cię, nie opuszczaj mnie dopóki mnie nie uspokoisz co do stanu zdrowia mej siostry.
— Cóż pana jednak tak znowu zaniepokoiło?...
— Ależ to, co sam widziałem, proszę pana.
— Widziałeś symptomaty, zdradzające chorobę?...
— Bardzo poważną, doktorze.
— To rzecz względna, proszę pana.
— Doktorze, w tem wszystkiem kryje się coś szczególnego; mówisz pan, jakbyś nie chciał, czy nie miał odwagi wyznać mi szczerej prawdy.
— Przypuść pan lepiej, że mi strasznie pilno do delfinowej, która oczekuje...
— Doktorze, doktorze — mówił Filip, ocierając ręką pot spływający mu z czoła — więc wziąłeś mnie za kochanka panny de Taverney?...
— Tak, ale pan mnie wywiodłeś z błędu.
— Przypuszczasz jednak, że panna Taverney ma kochanka?...
— Wybacz pan, ale nie czuję się obowiązany zdawać sprawy z moich myśli.
— Doktorze, zlituj się nade mną! doktorze, rzuciłeś słowo, które utkwiło mi w sercu, jak ostrze sztyletu; nie staraj się teraz wrażenia tego zacierać. Doktorze! jaka jest choroba, którą czułeś się w obowiązku oznajmić kochankowi, a którą chcesz ukryć przed bratem?... Doktorze, błagam cię, odpowiedz.
— Ja nawzajem błagam pana, uwolnij mnie od odpowiedzi, bo widzę, że w tej chwili nie jesteś pan zdolnym panować nad sobą.
— Ach, Boże, czyż pan nie czujesz, że każde słowo pana coraz jaśniej ukazuje mi przepaść, przed którą drżę cały?
— Panie...
— Doktorze, to coś wyrzekł, pozwala mi domyślać się, że masz dla mnie wiadomość straszną, iż potrzeba całej zimnej krwi, całej odwagi, aby ją usłyszeć.
— Ależ panie de Taverney, ja nie wiem co pan sobie wyobrażasz, bo ja przecież nic podobnego nie mówiłem.
— O!... tysiąc razy gorzej mię pan dręczysz, niż gdybyś mi ostatecznie prawdę powiedział, bo tak strasznie, tak okrutnie każesz mi jej się domyślać. To nie jest litość, doktorze, rozdzierasz mi okrutnie serce, proszę cię, przemów, powiedz mi nakoniec. Ja mam i odwagę i zimną krew... Ta choroba, to hańba może?... O Boże, wielki Boże!... doktorze pan mi nie zaprzecza?
— Panie de Taverney, nie powiedziałem nic ani księżnej delfinowej, ani ojcu pańskiemu, ani panu; nie pytaj mnie pan o nic więcej.
— Tak, tak, ale odgaduję pana milczenie, śledzę myśl pańską, gonię za nią po ciemnej i strasznej drodze, po której idzie; wstrzymaj mnie, zawróć, jeżeli się błąkam przypadkiem...
— Żegnam pana — odrzekł doktór głosem wzruszonym.
— Nie, nie, pan mnie nie opuścisz nie powiedziawszy mi: tak, lub nie. Jedno jedyne słowo, błagam cię, zaklinam cię, doktorze.
Pan Louis przystanął zakłopotany.
— Panie — odrzekł — co przed chwilą dopiero wywołało tę fatalną pomyłkę, która tak pana zraniła?
— Nie mówmy o tem panie.
— Przeciwnie, mówmy o tem; przed chwilą, może zapóźno trochę, powiedziałeś mi pan, że panna de Taverney jest siostrą pańską. A poprzednio, z uniesieniem, które spowodowało mą pomyłkę, powiedziałeś pan, że kochasz ją więcej, niż własne życie.
— Prawda.
— Jeżeli pańska miłość jest tak silną, panna Andrea powinna odpłacić się panu wzajemnością?...
— O!... panie, Andrea kocha mnie także, jak nikogo na świecie.
— W takim razie wróć pan i zapytaj jej; badaj ją w tej sprawie, o której ja zamilczeć muszę; a jeżeli kocha pana, tak jak pan ją kochasz, w takim razie odpowie szczerze na zapytania. Są rzeczy, które się mówi bratu-przyjacielowi, a których nie chce się powiedzieć doktorowi, Może siostra zechce panu coś powiedzieć; ja nie chciałbym nasunąć nawet przypuszczenia. Dowidzenia!...
I doktór zawrócił się w stronę zamku.
— O!... nie, nie, to niepodobna!... — wołał Filip, oszalały z bólu, głosem od łkań przerywanym, głosem, rozdzierającym mu piersi — ja widać źle słyszałem. Niepodobna, żebyś mi to chciał powiedzieć!
Doktór usunął się delikatnie i rzekł ze współczuciem.
— Zrób pan tak, jak ci poradziłem — i wierz mi, że nie pozostaje nic lepszego.
— Pomyśl pan jednakże tylko, że uwierzyć w to, to rozwiać wiarę całego życia, to oczernić anioła, to Boga wyzywać, doktorze! Powiedz mi pan zdanie swoje otwarcie...
— Żegnam pana.
— Doktorze!... — zawołał Filip z rozpaczą.
— Panie Taverney, bądź pan ostrożnym, rzekł Louis, — jeżeli będziesz w ten sposób postępował, rozgłosisz przed wszystkimi to, co ja poprzysiągłem zachować w tajemnicy przed światem, co chciałem ukryć nawet przed panem.
— Tak, tak, masz rację, panie doktorze — powiedział Filip tak cicho, że zaledwie szept pochwycić się dało; — ale przecież człowiek może się zawsze omylić i panu mogło się to zdarzyć.
— Zapewne panie, ale jestem człowiekiem bardzo ostrożnym i nigdy nie wyrzeknę tak, dopóki najdokładniej się nie przekonam. Czasami mogę się mylić, nie przeczę bynajmniej, ale tym razem, według wszelkiego prawdopodobieństwa, nie omyliłem się niestety!... No, uspokój się pan i żegnaj mi.
Filip jednak nie mógł się jeszcze z tem pogodzić, pochwycił pana Louis za rękę z tak błagalnym wyrazem, że tenże się zatrzymał.
— Błagam o jedną najwyższą łaskę — mówił — widzisz pan jak mam umysł zmęczony, dostaję jakby obłędu... muszę się stanowczo przekonać, aby wiedzieć czy mam żyć, czy umrzeć... powracam do siostry, ale nie będę z nią mówił, póki pan raz jeszcze jej nie zobaczysz. Zmiłuj się, panie doktorze!
— Nie potrzebuję nic rozważać, bo nie mam już ani jednego wyrazu do dodania lub ujęcia od tego, com powiedział.
— Doktorze, uczyń to dla mnie! Będzie to łaska, której kat nie odmówiłby ofierze swej, przyrzeknij mi pan, że odwiedzisz siostrę, wracając od Jej Wysokości; doktorze, zaklinam cię na wszystkie świętości!
— Ha, skoro pan sobie tak bardzo tego życzysz, muszę ci zadośćuczynić.
— Dzięki, stokrotne dzięki. Przyjdź, przyjdź doktorze, a zobaczysz, żeś się pomylił.
I doktór, uwolniony nareszcie, zostawił Filipa drżącego febrycznie, zlanego zimnym potem, jakby dotkniętego obłędem. Nie zdawał on sobie sprawy gdzie się znajdował, z kim mówił, jakiej tajemnicy się dowiedział. Przez jakiś czas patrzył to na niebo, coraz więcej iskrzące się gwiazdami, to na pałac, coraz świetniej oświetlany.
Zaledwie Filip odzyskał przytomność i jako tako zapanował nad sobą, zwrócił się do mieszkania Andrei.
Im bardziej zbliżał się do pawilonu, tem więcej rozpraszała się jego obawa przed grożącem nieszczęściem; zdawało mu się, że miał sen przykry, który już przeminął.
Im więcej się oddalał od doktora, tem nieprawdopodobniejszem zdawało mu się to, co pomyślał.
— Tak, tak... z pewnością omylił się pan Louis tym razem. Toć, gdyby miał przekonanie niezłomne, nie dałby mi obietnicy, że zbada raz jeszcze Andreę.
Znalazłszy się jednak wobec siostry, młody oficer, tak był zmieniony, tak blady, że ona z kolei zaniepokoiła się o niego i zaczęła dopytywać co mu się przytrafić mogło.
Jedna rzecz mogła go tylko przerazić!
— Mój braciszku, więc ja naprawdę tak bardzo jestem chora?...
— Dlaczego?... — zapytał Filip.
— Bo chyba jeden doktór Louis potrafił cię tak przerazić?
— Nie, doktór mnie wcale nie zastraszył, owszem z wielką trudnością skłonić go zdołałem, aby cię raz jeszcze zobaczył.
— Więc będzie jeszcze?...
— Będzie, czyż ci to przykrość sprawia?...
I Filip, zadając to pytanie, zatopił badawczy wzrok w oczach siostry.
— O nie, owszem, będę bardzo zadowolona, byle cię to tylko uspokoiło; ale dlaczegoś taki blady Filipie?...
— Czy cię to niepokoi, Andreo?...
— Wątpisz?...
— Więc ty kochasz mnie, Andreo?...
— Co mówisz?...
— Pytam się, czy zawsze tak kochasz mnie jak dawniej?...
— O!... Filipie, Filipie!...
— Więc nie masz nikogo droższego nade mnie?
— Tyś mi najdroższy, jedyny!...
Nagle, rumieniąc się, dodała:
— Wybacz, zapomniałam...
— Że ojcu się pierwsze miejsce należy.
— Tak.
Filip ujął rękę siostry i patrząc na nią czule rzekł:
— Andreo, nie myśl, abym ci miał za złe, gdyby w sercu twojem odezwała się inna miłość, niźli miłość dla ojca lub brata. Jesteś w wieku, w którym, w młodych dziewczętach, odzywa się uczucie wbrew ich woli nawet, a wiesz, że i przykazanie boskie powiada: „opuścisz ojca i matkę twoją i pójdziesz za małżonkiem twoim“.
Andrea patrzyła na Filipa, jakby przemawiał do niej językiem obcym i niezrozumiałym, a później, wybuchając śmiechem — rzekła z naiwnością, niemożliwą do udania:
— Za małżonkiem! czy ty Filipie o moim jakimś mówisz małżonku?... o!... kto wie, czy się on już urodził; wcale nie jestem tego pewna.
— Zanim się poślubi małżonka, ma się, droga Andreo, wpierw narzeczonego, kochanka...
Andrea patrzyła, przykro zdziwiona, na Filipa, który zapuszczał wzrok badawczy w jej czyste dziewicze spojrzenie, odbijające całą, nawskroś szlachetną, duszyczkę baronówny.
— Droga moja, od najmłodszego wieku uważaliśmy się nawzajem za najlepszych przyjaciół; nigdy nie porzuciłem cię dla zabawy z rówieśnikami, dla pobujania z kolegami. Wzrastaliśmy razem; nigdy nic nie zamąciło ślepego zaufania, któreśmy w sobie pokładali. Andreo, co mogło wpłynąć na to, żeś się pierwsza i tak bez przyczyny dla mnie zmieniła?...
— Zmieniłam się, ja, dla ciebie?... Wytłumacz się, co to ma znaczyć, Filipie, bo doprawdy nic a nic nie rozumiem tego wszystkiego co mówisz od chwili powrotu.
— Tak jest, Andreo — powtórzył oficer, przyciskając siostrę do piersi — tak jest, uczucie miłości zastąpiło dawne uczucie dziecinne i nie uznajesz już abym był godnym tajemnic twego serduszka.
— Ależ bracie mój drogi, mój jedyny — mówiła coraz mocniej zdziwiona Andrea — co to ma znaczyć, co ty mówisz o jakiejś miłości?...
— Poruszyłem, siostrzyczko droga, kwestję, pełną niebezpieczeństw dla ciebie, a dla mnie pełną obaw. Ja wiem, że żądać twego zaufania w tej chwili, to zgubić się na zawsze w twem przekonaniu, ale wolę, chociaż z przykrością, mi to wymówić przychodzi, wolę uczuć, że mnie mniej kochasz, niż zostawić cię na łup nieszczęściu, jakie ci grozi, strasznemu nieszczęściu, Andreo, jeżeli nie zaufasz zupełnie swemu bratu — przyjacielowi.
— Bracie mój, przyjacielu mój jedyny, przysięgam ci, że nic a nic nie rozumiem tych wymówek.
— Czy pozwolisz, abym ci do zrozumienia dopomógł?...
— Proszę cię, błagam cię o to...
— A jeżeli, upoważniony przez ciebie, powiem co za dobitnie, jeżeli wywołam rumieniec na twoją twarzyczkę, jeżeli wstyd poruszy twe serce, czy wtedy nie będziesz mieć do mnie żalu? Czy przebaczysz mi, że przez brak zaufania, zmuszasz mnie sięgnąć w głąb twej duszy, aby wyrwać z niej bolesną tajemnicę.
— Mów co chcesz i zrób co chcesz, Filipie, przysięgam, że nie będę miała najmniejszej nawet pretensji.
Filip popatrzał na siostrę, powstał wzburzony i wielkimi krokami zaczął przebiegać pokój.
W zarzucie, jaki miał stawić Andrei i w spokoju młodej dziewczyny, było tak dziwne przeciwieństwo, że nie wiedział co ma myśleć.
Andrea, ze swej strony, patrzyła ze zdziwieniem na brata, sztywniała wobec uroczystego nastroju, tak różnego od słodkiej braterskiej wyższości, której się zwykle chętnie poddawała.
Nie czekając słów jego, wstała, ujęła go pod rękę i rzekła, patrząc mu prosto w oczy ze słodyczą niewymowną:
— Filipie, patrz na mnie tak, jak ja na ciebie!...
— Owszem, tego pragnę — mówił, zatapiając w niej błyszczące spojrzenie — cóż mi chcesz powiedzieć?....
— Chcę ci powiedzieć, że byłeś o moje uczucia zawsze trochę zazdrosny, jak zresztą i ja o twoje; więc popatrz na mnie, jak ci mówię. Czy widzisz tajemnicę w moich oczach?...
— Widzę, widzę... — zawołał — Andreo, ty kochasz kogoś?...
— Ja?... — krzyknęła z akcentem takiego zdziwienia, że najzręczniejsza komedjantka nie potrafiłaby tak udać — i śmiać się zaczęła.
— Ja kogoś kocham? — powtórzyła.
— W takim razie jesteś kochaną?
— Tem gorzej, bo jeżeli ten ktoś nie dał mi się nigdy poznać, nigdy mi swych uczuć nie wyraził, w takim razie są one stracone napróżno.
Filip, widząc siostrę śmiejącą się z taką swobodą i szczerością, widząc lazur przejrzysty jej spojrzenia i skromność zachowania, czując równe, spokojne bicie jej serca przy swem sercu, powiedział sobie, że miesiąc nieobecności nie mógł sprowadzić takiej zmiany w niepokalanym charakterze młodej dziewczyny, że ją posądzono niesłusznie, że wiedza lekarska pobłądziła. Tłumaczył doktora Louis tem, że nie znając kryształowej natury Andrei, mógł ją równać z innemi pannami, co pociągnięte niskimi przykładami lub przedwczesną gorącością krwi, poświęcały swą dziewiczość bez żalu, bez wstydu nawet.
Ostatnie spojrzenie, rzucone na Andreę, umocniło Filipa w przekonaniu o pomyłce doktora i uczuł się naraz tak szczęśliwym, że ucałował siostrę z zachwytem.
Właśnie w tej samej chwili dały się słyszeć kroki doktora Louis, który przybywał, czyniąc zadość przyrzeczeniu.
Andrea zadrżała, wszystko ją obecnie przerażało.
— Kto tam idzie? — zapytała.
— Zapewne doktór Louis — odpowiedział.
Drzwi się otworzyły i doktór, z takim niepokojem oczekiwany przez Filipa, ukazał się w pokoju.
Był to człowiek poważny i szlachetny, dla którego nauka była kapłaństwem, który tajniki wiedzy studjował z czcią religijną.
W owej epoce materjalizmu, doktór Louis, co jest niezwykle dziwnem, doszukiwał się w każdej chorobie fizycznej choroby ducha i szedł jasno i stanowczo po tej drodze sobie wytkniętej, nie zrażając się przeciwnościami i licząc się ściśle z czasem, co go opryskliwie usposabiało względem próżniaków i gadułów.
Dlatego tak ostro potraktował Filipa przy pierwszem spotkaniu, że go wziął za jednego z owych lowelasów salonowych, przybywających do doktora, aby ten powagą nauki osłonił ich bohaterskie zwycięstwa nad sercami — i dumnych z możności zapłacenia za dyskrecję. Ale z chwilą, gdy ujrzał odwrotną stronę medalu, gdy zamiast mniej lub więcej zakochanego fircyka, przedstawił mu się brat zgnębiony i groźny; z chwilą, gdy zamiast o skandalu, posłyszał o ciężkiem nieszczęściu, poważny filozof i człowiek szlachetny uczuł się wzruszonym i rzekł sam do siebie:
— Nietylko mogłem się omylić, ale pragnę, aby tak było.
I oto dlaczego, nawet bez nalegania Filipa, byłby odwiedził Andreę, aby zbadać ją bliżej, aby zdać sobie dokładniejszą sprawę z tego, co skonstatował przy pierwszej wizycie.
Od samego zaraz progu utkwił w baronównie badawcze swoje spojrzenie i nie spuszczał go z niej ani na chwilę.
Młoda dziewica, czy to z powodu wrażenia, spowodowanego wizytą doktora, czy wypadkiem tylko, uległa właśnie jednemu z tych ataków, jakie tak przeraziły Filipa. Po chwili zachwiała się i podniosła chusteczkę do ust, zaciśniętych boleśnie.
Filip, zajęty przyjęciem doktora, nie widział nic z tego wszystkiego.
— Witam pana, panie doktorze, wybacz, że cię tak gwałtownie napadłem, o ile jednak przed godziną widziałeś mnie wzburzonym, o tyle jestem teraz spokojny.
Doktór odwrócił na chwilę wzrok od Andrei i spojrzał na młodego człowieka, badając jego uśmiech i wylanie.
— Czy rozmawiałeś pan z siostrą, jak radziłem?
— Tak, doktorze, tak.
— I jesteś pan uspokojonym?
— Niebo mam w sercu.
Doktór ujął rękę Andrei i długo puls studjował.
Filip patrzał i zdawał się mówić:
— Badaj, doktorze, badaj, zupełnie się nie obawiam twojej opinji.
— No i cóż, panie doktorze? — zapytał triumfująco.
— Zechciej pan zostawić mnie sam na sam ze swą siostrą.
Słowa te zachwiały pewność Filipa.
— Jakto... jeszcze? — zapytał.
Doktór skinął głową potwierdzająco.
— Dobrze, szanowny panie — powiedział do pana Louis.
A zwróciwszy się do Andrei, dodał:
— Bądź zupełnie szczerą z doktorem, siostrzyczko.
Dziewczyna wzruszyła ramionami, jakby nie pojmowała czego chce od niej.
Filip powiedział jeszcze:
— Ja tymczasem pójdę się przejść po parku, a potem, ponieważ godzina, na którą kazałem przyprowadzić konie, jeszcze nie nadeszła, będę mógł przed odjazdem pogawędzić z tobą trochę. I uścisnął rękę Andrei, starając się uśmiechnąć. Panna de Taverney uczuła coś przymuszonego w tym uścisku i uśmiechu.
Najgłębsza cisza panowała wokoło. Nie słychać było żadnego głosu ludzkiego, ani nawet szmeru wiatru.
Ruch w Trianon ustał już także, służba i dworzanie porozchodzili się do mieszkań, miniaturowy dwór delfinowej opustoszał zupełnie.
Andrea doznawała jakiejś obawy z powodu choroby, której doniosłość dali jej odczuć brat i lekarz. Dziwił ją również powrót doktora, który rano uznał jej przypadłości za nic nie znaczące, a wszelkie leki za zbyteczne. Ale dzięki niewinności przeczystej swej duszy nie domyślała się jeszcze podejrzeń, jakie inni mieli.
Doktór, zwróciwszy światło lampy na pacjentkę, ujął ją za rękę, ale nie jak lekarz puls badający, lecz jak przyjaciel lub spowiednik.
— Panno Andreo, czy pani życzyłaś sobie abym przybył, czy też było to tylko życzeniem brata pani?
— Brat mój, powróciwszy, oznajmił mi, że pan będzie u mnie, bo po tem, co miałam zaszczyt słyszeć od pana rano, nie byłabym śmiała jeszcze raz go fatygować.
Doktór skłonił głowę uprzejmie.
— Brat pani musi być człowiekiem bardzo gwałtownym, zazdrosnym, drażliwym na punkcie honoru, musi być nieprzystępnym w pewnych kwestjach, skoro nie chciała się pani przed nim wywnętrzyć...
Andrea spojrzała na pana Louis z tym samym wyrazem zdumienia co na Filipa.
— I pan także? — szepnęła wyniośle.
— Wybacz pani i pozwól mi dokończyć.
Andrea zrobiła gest, zdradzający poddanie się raczej, niż cierpliwość.
— Naturalne to zatem zupełnie, że widząc boleść i przeczuwając gniew tego młodego człowieka, upornie ukrywałaś pani przed nim swą tajemnicę. Ale ze mną, który jestem lekarzem zarówno ciała jak duszy, ze mną, który widzę jasno i mogę oszczędzić pani połowy przykrych wyznań, ze mną, mam nadzieję, będziesz pani zupełnie szczerą.
— Gdybym nie widziała wyrazu prawdziwej boleści na twarzy mego brata, gdybym nie wiedziała, że pan ma opinję poważnego uczonego, przypuściłabym, żeście się zmówili, aby odegrać komedję i przerażeniem i strachem skłonić mnie do zażycia jakiegoś bardzo strasznego, bardzo gorzkiego lekarstwa.
Doktór zmarszczył brwi.
— Panno Andreo, błagam cię, przerwij to udawanie.
— Udawanie?! — zawołała baronówna.
— Hipokryzję, jeżeli pani wolisz.
— Ależ pan mnie obrażasz!
— Powiedz pani, że cię przejrzałem.
— Panie!
— I Andrea żywo powstała, ale doktór zmusił ją delikatnie do pozostania na swem miejscu.
— Nie, nie, moje dziecko, ja cię nie obrażam, ja cię chcę przekonać, ja cię chcę ocalić! zatem ani niechętne spojrzenia, ani udane oburzenie nie zmienią mego postanowienia.
— Ale co pan chcesz, czego pan żądasz ode mnie, na litość Boga?
— Przyznaj się pani, albo, na honor, dasz mi najgorsze o sobie wyobrażenie.
— Panie, niema w tej chwili brata, aby stanął w mej obronie, a pan mi ubliżasz; mówię panu najszczerzej, że nic a nic nie rozumiem i proszę, wytłumacz mi pan jasno i wyraźnie co to za choroba...
— Ostatni raz pytam się pani, czy chcesz oszczędzić mi konieczności wywołania na twarzy twej rumieńców?
— Nie rozumiem, nie rozumiem, nie rozumiem — powtórzyła trzykrotnie Andrea, patrząc błyszczącym, nieufnym i prawie groźnym wzrokiem na doktora.
— Lecz ja panią rozumiem: spodziewasz się ukryć stan swój przed światem i przede mną nawet; ale mylisz się pani. Jesteś pani przy nadziei! w odmiennym stanie!
Andrea wydała straszny okrzyk i padła nieprzytomna na sofę.
Jednocześnie drzwi z trzaskiem otworzyły się i wpadł Filip ze sztyletem w ręku, z oczami, krwią nabiegłemi, drżącemi wargami.
— Nędzniku — zaryczał — kłamiesz!
Doktór zwrócił się zwolna do młodego człowieka, trzymając rękę na zamierającym pulsie Andrei.
— Powtarzam, co już raz powiedziałem, pańska szpada nie zmusi mnie do kłamstwa.
— Doktorze! — zawołał Filip rozpaczliwie, opuszczając szpadę.
— Chciałeś pan, abym zbadał panią powtórnie — zbadałem więc i mam teraz pewność zupełną, niczem nie zachwianą. Przykro mi to bardzo, bo pan wzbudziłeś we mnie tyle sympatji, ile wstrętu ta młoda osoba, tak uparta w swojem kłamstwie.
Andrea pozostała nieruchoma, ale Filip się poruszył.
— Jestem ojcem rodziny, szanowny panie — ciągnął dalej doktór — i dobrze pojmuję, co pan cierpisz. Służę więc panu swą pomocą i najbezwzględniejszą dyskrecją. Słowo moje jest zawsze święte, cenię je więcej, niż życie.
— Panie doktorze, to niepodobna!
— Nie wiem, czy to niepodobne do wiary, ale wiem, że prawdziwe. Dowidzenia, panie de Taverney.
I doktór z tym samym spokojem i powagą odwrócił się i spojrzał raz jeszcze ze współczuciem na młodego człowieka, wijącego się w bólu, na człowieka, który w chwili, kiedy drzwi się zamknęły, padł złamany rozpaczą, o dwa kroki od Andrei.
Po chwili Filip powstał, pozamykał drzwi od korytarza i od pokoju, pozamykał okna i zbliżył się do Andrei, wodzącej błędnem okiem dokoła.
— Nikczemnie i głupio postępowałaś ze mną rzekł, załamując ręce; — nikczemnie, bo jestem bratem twoim, bo kochałem cię i szanowałem nad wszystko, bo powinnaś mi była odpłacić się wzajemnością; głupio, bo hańbiąca tajemnica jest dziś w ręku osoby trzeciej. Gdybyś mi była odrazu wyznała w jakim stanie się znajdujesz, byłbym ci oszczędził wstydu, jeśli nie przez miłość, to przez egoizm, boć i sobie zarazem bym go oszczędził. Twój honor, póki nie jesteś zamężną, jest honorem wszystkich osób tego nazwiska, które nosisz, a raczej które plamisz. Odtąd nie jestem już twoim bratem, skoroś sama wyrzekła się tego, teraz jestem tylko interesowanym, który chce wyrwać ci twą tajemnicę, aby się mógł pomścić za ciebie. Powtarzam ci zatem, ponieważ byłaś na tyle podłą, że się dopuściłaś zbrodni, zostaniesz, jako podła, ukaraną. Wyznaj mi twój występek, albo...
— Groźby — zawołała wyniośle Andrea — groźby względem kobiety?...
I powstała dumna i blada.
— Grozisz mnie, która nie wiem o niczem, która nic tego wszystkiego nie rozumiem, która patrzę na was, jak na warjatów, co postanowili mnie o śmierć przyprawić z rozpaczy, jeżeli nie ze wstydu.
— Dobrze, dobrze... umieraj, jeżeli nie chcesz wyznać swej winy, umieraj i niechaj Bóg cię sądzi, bo ja uderzam...
I szpada, jak błyskawica, spoczęła ostrzem na piersiach dziewczyny.
— Zabij mnie! zabij!... — zawołała, podsuwając się pod cios wymierzony i rzucając się na ostrze z takim wybuchem rozpaczy i boleści, że szpada już już byłaby przeszyła jej piersi, lecz Filip cofnął gwałtownie rękę, przerażony widokiem purpurowych kropli krwi, które trysnęły na białe muśliny, spowijające biust Andrei.
Młody człowiek, którego gniew wyczerpał się wraz z siłami, cofnął się w tył, wypuścił z rąk broń, a rzucając się z łkaniem na kolana, chwycił siostrę w objęcia.
— Nie, nie, Andreo, nie ty, lecz ja umrzeć powinienem. Nie kochasz mnie już, wyparłaś się mnie zupełnie, co mi zatem po życiu! Kochasz kogoś do tego stopnia, iż wolisz śmierć moją, niż wyznanie. O! Andreo! nie ty, ale ja umrzeć muszę!
I zrobił ruch, jakby chciał uciekać, ale Andrea pochwyciła go oburącz za szyję, okrywała pocałunkami, we łzach kąpała.
— O! nie, Filipie, dobrze chciałeś zrobić przed chwilą, zabij mnie, zabij! skoro mówią, żem ja winna; tyś szlachetny, dobry, nieskalany, ty, którego nikt nie oskarża, żyj i żałuj mnie, lituj się nade mną, ale nie przeklinaj.
— Siostro moja, na Boga! na przyjaźń dawniejszą naszą zaklinam cię, nie lękaj się niczego, nie lękaj się ani o siebie, ani o tego, którego kochasz; będzie on świętym dla mnie, bez względu na to kimkolwiek jest, choćby to był wróg mój najzaciętszy, choćby ostatni z łudzi. Ale zresztą ja nie mam nieprzyjaciół, a twe serce i dusza tak są szlachetne, że musiałaś wybrać godnego siebie kochanka; przyjmę go więc i bratem moim go nazwę. Ale nic mi nie odpowiadasz, więc może małżeństwo wasze jest niemożliwe, — czy to masz biedaczko moja na myśli? Dobrze zatem — zamknę cały ból w sobie, zagłuszę honor, upominający się o krew. Nie żądam już nic od ciebie, nie żądam nawet nazwiska tego człowieka... proszę cię tylko, opuśćmy Francję, ucieknijmy oboje, Król cię obdarzył, jak słyszałem, bardzo hojnie; sprzedamy tę biżuterję, połowę sumy osiągniętej oddamy ojcu, za drugą będziemy żyć w ukryciu; ja ci będę wszystkiem, Andreo! Ty będziesz wszystkiem dla mnie, moja najdroższa. Ja nikogo więcej nie kocham, prócz ciebie, tobie wyłącznie jestem oddany. Możesz na mnie liczyć, Andreo. Czyż jeszcze będziesz odmawiać mi swego zaufania potem, co ci powiedziałem? Andreo, czy nie chcesz już nazywać mnie bratem?
Andrea słuchała słów Filipa jak skamieniała.
Tylko bicie serca wskazywało, że jeszcze żyje, a oczy, że rozumie co do niej mówią.
— Filipie, bracie — rzekła po długiem milczeniu — więc ty naprawdę myślałeś, że cię nie kocham, naprawdę przypuszczałeś, że kocham kogo innego, naprawdę myślałeś, że ja zapomniałam o honorze, ja, co tak doskonale pojmuję, jakie obowiązki nakłada na mnie godność i cześć kobiety? Przebaczam ci to, mój bracie; napróżno nazwałeś mnie pohańbioną i nikczemną, przebaczam ci to, ale nie wybaczyłabym ci nigdy, gdybyś mnie uznał za zdolną do krzywoprzysięstwa. Przysięgam ci, Filipie, na Boga, który nas słyszy, przysięgam ci na pamięć matki, przysięgam ci na moją gorącą miłość dla ciebie, że ani na chwilę miłość jakaś postronna nie powstała w mej głowie, że nigdy żaden obcy człowiek nie wyrzekł do mnie: „kocham cię“, nigdy niczyje usta nie dotknęły mej ręki, i jestem czystą, jak w dniu mojego urodzenia. Teraz Filipie, w ręku Boga jest moja dusza, a w twojem — ciało moje.
— Dobrze, dobrze, Andreo, dzięki ci za to; czytam teraz jasno w twej duszy. Jesteś czystą, niewinną, jesteś biedną ofiarą tylko. Są napoje usypiające, są eliksiry miłosne; ktoś podły sidła zastawił na ciebie. To, co na przytomnej z życiem mógł zdobyć tylko, wydarł we śnie podstępem. Tak Andreo! padłaś ofiarą nikczemnego podstępu; ale teraz jesteśmy znów złączeni, jesteśmy zatem silni. Składasz w me ręce swój honor, a więc i zemstę, czy prawda Andreo?
— Dobrze, dobrze — odpowiedziała z ponurym blaskiem w oczach — zemścij się za mnie, bo to będzie zemsta za zbrodnię.
— A więc, droga siostro, dopomagaj mi, podtrzymuj mnie. Szukajmy wspólnie, przejrzyjmy godzinę za godziną dnie ubiegłe, posiłkujmy się pamięcią, a może po niej dojdziemy razem do kłębka.
— Dobrze, dobrze, szukajmy!
— Czy nie spostrzegłaś, aby ktoś cię śledził, aby czatował na ciebie lub chodził za tobą?
— Nie.
— Nikt do ciebie nie pisał?
— Nikt.
— Nikt ci nie powiedział, że cię kocha?
— Nigdy.
— Kobiety mają w tym względzie instynkt wybitny; czyś nigdy nie odczuła, mimo braku wszelkich wyznań i listów, że ktoś cię pragnął?
— Nigdy nic podobnego nie spostrzegłam.
— Droga siostro, poszukajno w szczegółach twego życia, przejrzyj okoliczności...
— Pomóż mi, kochany bracie.
— Czyś robiła jakie samotne wycieczki?
— Nigdy nie chodzę sama, z wyjątkiem, gdy się udaję do delfinowej.
— A gdy chciałaś się przejść po parku lub po lesie?
— Chodziłam zawsze w towarzystwie Nicoliny.
— Czy ona cię opuściła?
— Tak.
— Kiedy?
— W dniu, w którym i ty odjeżdżałeś.
— Zdaje się, że była to dziewczyna podejrzanych obyczajów; czy znasz powody jej ucieczki? pomyślno dobrze.
— Wiem tylko, że uciekła z jakimś młodym człowiekiem, którego kochała.
— Czy miałaś z nią co do czynienia w ostatnich chwilach?
— Wieczorem, koło dziewiątej, przyszła, jak zwykle, do mego pokoju, rozebrała mnie, przygotowała mi szklankę wody, postawiła ją na stoliczku przy łóżku i wyszła.
— Czyś czasem nie zauważyła, aby co do tej wody przymieszała?
— Nie; przypominam sobie tylko, że w chwili, kiedy niosłam szklankę do ust, doznałam szczególnego jakiegoś wrażenia.
— Jakiego?
— Takiego samego, jak kiedyś w Taverney.
— W Taverney?
— Tak, wtedy, kiedy ów nieznajomy zatrzymał się u nas.
— Jaki nieznajomy?
— Hrabia Balsamo.
— Hrabia Balsamo? A jakież to — było wrażenie?
— Coś jakby zawrót, jakby nagłe olśnienie, a potem naraz utrata wszystkich zmysłów.
— I mówisz, żeś już tego doznała w Taverney?
— Tak.
— W jakich okolicznościach?
— Siedziałam przy fortepianie, spostrzegłam, że tracę przytomność, spojrzałam przed siebie i ujrzałam hrabiego w lustrze. Od tej chwili nie czułam nic i nie pamiętam nic oprócz tego, że obudziłam się na tem samem miejscu przy fortepianie, i że nie umiałam zdać sobie sprawy, jak długo byłam we śnie pogrążona.
— I to ten raz jedyny doznałaś czegoś podobnego?
— Nie. Także w tym dniu, a raczej podczas owej nocy szalonej, gdy puszczano sztuczne ognie, tłok, ścisk tak mnie uniósł, że o mało nie zostałam zaduszona, zbierałam wszystkie siły, aby stawiać opór; naraz uczułam, że ręce zesztywniałe mi opadają, mgła zasłoniła mi oczy; mimo to ujrzałam jeszcze tego samego człowieka.
— Hrabiego Balsamo?
— Tak.
— I zapadłaś w sen?...
— Tak, usnęłam, czy zemdlałam, nie mogę zdać sobie z tego sprawy. Wiesz, że mnie zabrał stamtąd i odwiózł ojcu.
— Tak, tak, a owej nocy kiedy Nicolina uciekła, czy go także widziałaś?
— Nie, ale uczułam wszystkie symptomy, które zwiastowały mi obecność jego: to samo dziwne wrażenie, to samo olśnienie nerwowe, to samo zesztywnienie i jakby sen letargiczny.
— Sen letargiczny, powiadasz?...
— Ten sen, odbierający mi przytomność, sen, z którym walcząc, odczuwałam wpływ tajemniczy, jakiemu ulegam.
— Wielki Boże! — krzyknął Filip — cóż dalej?
— Usnęłam.
— A gdzie?
— Na mojem własnem łóżku, jestem tego zupełnie pewną; znalazłam się jednakże potem na ziemi, na dywanie, sama, cierpiąca, zziębnięta, jakby umarła i w grobie zbudzona. Napróżno wołałam Nicoliny, już jej nie było.
— A ten sen, czy był taki sam właśnie?
— Najzupełniej.
— Taki sam jak w Taverney, jak w dniu owych uroczystości?
— Najzupełniej.
— I dwukrotnie, zanim uległaś, widziałaś owego Józefa Balsamo, owego hrabiego de Fenix?
— Najdokładniej.
— A poraz trzeci już go nie zobaczyłaś?
— Nie — odrzekła z przerażeniem, bo zaczęła coś pojmować — nie, ale go odczuwałam.
— Dobrze, więc bądź teraz spokojną, bądź dumną, siostro; zdobyłem tajemnicę. Dzięki ci, dzięki Andreo, jesteśmy zbawieni.
Wszystko, cośmy opisali, uderzyło jak piorun w Gilberta.
Zagadkowa wrażliwość chłopaka została wystawiona na ciężkie próby, gdy z kryjówki, jaką zawsze umiał sobie wynaleźć w zakątkach ogrodu, widział codzienny postęp choroby w twarzy i ruchach Andrei; gdy bladość, która go dziś niepokoiła, jutro wydała mu się jeszcze wybitniejszą, doznawał silnych wyrzutów sumienia.
Gilbert uwielbiał piękność Andrei, ale jej jednocześnie nienawidził; ta piękność właśnie, w połączeniu z tylu innymi wyższymi przymiotami, stanowiła przepaść pomiędzy nim a baronówną, piękność ta jednak wydawała mu się skarbem, który najgoręcej pragnął zdobyć. Takie były powody jego miłości i nienawiści, jego pragnień i niechęci.
Ale, kiedy ta piękność gasła z dnia na dzień, kiedy rysy Andrei zdradzały jedynie cierpienie i wstyd, kiedy niebezpieczeństwo coraz groźniejsze wisiało nad nią i nad nim, położenie się zmieniło i Gilbert, obdarzony umysłem niezmiernie trzeźwym, zmienił też punkt swego widzenia.
Czuł smutek przejmujący, głęboki. Nie mógł patrzeć bez bólu na więdnącą urodę i podupadające zdrowie swej pani. Doznawał jednak pewnego zadowolenia, że mógł litować się nad kobietą tak dumną i nieprzystępną, ze płacił jej współczuciem za wzgardę, jakiej od niej doznawał.
Ale to nie tłumaczy wcale Gilberta. Brudnej pychy nic nie usprawiedliwia. A on tylko z punktu swej pychy oceniał położenie. Ile razy ujrzał pannę de Taverney bladą, cierpiącą, pochyloną, jak cień przesuwającą się przed jego oczami, mimowoli czuł ściśnienie serca, krew uderzała mu do głowy, łzy cisnęły się do oczu, i drżącą, zaciśniętą konwulsyjnie rękę cisnął wtedy do piersi, jakby chciał zagłuszyć sumienie.
— Ja ją zgubiłem! — szeptał.
I popatrzywszy błędnym wzrokiem, uciekał, jakby ścigały jej jękiem i westchnieniami. I odczuwał wtedy tak szaloną rozpacz, że jej nikt zrozumieć nie może.
Byłby chętnie oddał życie, gdyby mu wolno było upaść do nóg Andrei, ująć jej rękę, pocieszyć i przywołać do życia w chwili, gdy zemdlała. Jego bezsilność była mu tak straszną karą i torturą, że nic na świecie nie jest w stanie jej dorównać.
Już od trzech dni żył w ciągłych takich torturach.
Pierwszy spostrzegł zmianę, jaka dokonywała się szybko w Andrei. Tam, gdzie nikt jeszcze nic nie spostrzegał, on, jako winny, zgadywał wszystko.
W dniu, w którym zemdlała, pod wpływem najróżnorodniejszych uczuć, był jak nieprzytomny. Nieomylny to znak nieczystego sumienia. To przerzucanie się z jednej ostateczności w drugą, to udawanie obojętności, lub gwałtownego zajęcia, te wybuchy sympatji lub sarkazmu, które Gilbert uważał za arcydzieło taktyki, zarówno najmizerniejszy braciszek z Chatelet, jak i najprostoduszniejszy odźwierny z Saint-Lazare, byliby najdoskonalej zrozumieli, jak pan La Fouine albo de Sartines rozumieli i odcyfrowywali tajemnicze pisma i znaki.
Niepodobna patrzeć na człowieka, który biegnie co sił i naraz staje, jak wryty, który wydaje jakieś głosy niezrozumiałe i naraz zamyka się w milczeniu grobowem, na człowieka, który to nadsłuchuje czegoś w przestrzeni, to uprawia ziemię i czyści drzewka z zapamiętałością, aby sobie nie powiedzieć:
— Obłąkany to, lub winowajca!
Po pierwszym wybuchu wyrzutów sumienia, Gilbert od współczucia przeszedł do egoizmu.
Przeczuwał, że na niezwykły stan Andrei zwrócą uwagę i zaczną badać przyczyny.
Przeczuwał wtedy grożącą mu rękę sprawiedliwości: badania, poszukiwania, tłumaczenie okoliczności, wprowadzające na ślad winowajcy, czuł węszenie tych wyżłów, co śledzą wszelkie rodzaje kradzieży dotykające ludzi.
Kradzież, jakiej się Gilbert dopuścił, wydawała mu się najohydniejszą moralnie i najgodniejszą kary.
Drżał więc na serjo; bał się, aby cierpienia Andrei nie wywołały śledztwa.
Od tej chwili, podobny do owego przestępcy na obrazie, ściganego przez anioła zgryzoty z płonącą pochodnią, zwracał na wszystkich przerażone spojrzenia.
Każdy szmer, każdy szept, wydawał mu się podejrzany. Każde słowo, choćby najniewinniejsze, zdawało mu się odnosić do panny de Taverney i do niego.
Widział pana de Richelieu idącego do króla, pana de Taverney, udającego się do córki. Cały dom wydawał mu się w tym dniu jakimś podejrzanym, niezwykłym. A cóż dopiero gdy ujrzał doktora delfinowej, zmierzającego ku mieszkaniu Andrei.
Sceptyk, w nic nie wierzący, niewiele dbał o Boga i ludzi, ale uznawał wiedzę, skłaniał głowę wobec tej potęgi i siły. Zdolnym byłby zaprzeczyć wszechwiedzy Stwórcy, ale nigdy nie wątpił o wszechwiedzy doktora.
Wizyta pana Louis u Andrei była dlań ciosem ostatecznym.
Zaprzestał wszelkiej roboty i, głuchy jak pień na nawoływania zwierzchników, pobiegł do swej izdebki.
Tam, ukryty za kawałkiem firanki, którą sobie zaimprowizował dla zasłonięcia swego szpiegowania, wysilał wszystkie zmysły, aby pochwycić jakie słówko, gest lub znak, który byłby mu wskazówką jaki był rezultat badania.
Daremne usiłowania.
Raz tylko spostrzegł twarz delfinowej, gdy zbliżyła się do okna, aby wyjrzeć na podwórze, którego nie widziała może nigdy.
Zauważył także doktora Louis, gdy otwierał okno, widać dla świeżego powietrza. Ale nie słyszał co mówiono, nie widział gry fizjognomij, bo gęsta firanka zasłaniała szczelnie okno.
Można sobie wyobrazić obawę niegodziwego chłopaka, aby doktór, okiem ostrowidza, nie podpatrzył tajemnicy.
Wybuch nie musi nastąpić zaraz; Gilbert przewidział, że obecność delfinowej była w tym razie przeszkodą, ale po wyjściu dwóch obcych osób musiało przyjść do wyjaśnień między bratem a siostrą.
Z obawy i niecierpliwości, bił głową o ścianę swej izdebki.
Widział, jak doktór wyszedł, jak pan de Taverney ukazał się z delfinową.
— Baron i księżna porozumieć się chcą widocznie.
Baron nie powrócił do córki; Andrea, pozostawiona zupełnie sama, leżała na sofie z książką w ręku, chwilami wpadała w stan zamyślenia tak głęboki, że Gilbert, gdy mógł od czasu do czasu pochwycić jej twarz po przez szparę firanki wiatrem poruszanej, brał ten stan za nieprzytomną ekstazę.
Wreszcie Andrea, wyczerpana cierpieniami i wzruszeniami, zasnęła.
Gilbert wybiegł, aby podsłuchać szeptów i komentarzy wśród ludzi.
Czas był drogi, potrzeba rozważenia położenia gwałtowna, bo niebezpieczeństwo wyraźne należało zażegnać jakiemś heroicznem postanowieniem.
Umysł jego niepewny, wahający się, bezładny, zatrzymał się na tym właśnie punkcie.
— Co postanowić?... Ucieczkę?... No!... tak, ucieczkę!... Z energją sił młodzieńczych, z szybkością zdwojoną rozpaczą i strachem, poradzi sobie napewno.
Trzeba się będzie kryć we dnie, a nocami uciekać...
Ale gdzie?... Dokąd?...
Jakież jest schronienie, które osłonić go potrafi przed karzącą ręką króla i pana?... przed ręką sprawiedliwości?...
Gilbert znał obyczaje wiejskie. Co sobie myślą w najodleglejszej miejscowości, w zakątku najdzikszym choćby, bo o miastach ani mowy być nie mogło; co sobie myślą o obcym, który zjawia się nagle i żebrze na kawałek chleba, lub jest podejrzany o jego kradzież? A zresztą miał twarz tak wybitną, że się wyryje na niej straszna jego tajemnica, zwróci nań uwagę pierwszego lepszego spostrzegacza. Więc uciekać było rzeczą niebezpieczną, ale co będzie gdy zostanie schwytany?
Sam fakt ucieczki dowiódłby już jego winy.
Odepchnął więc myśl ucieczki, a przed oczami stanęła mu myśl o śmierci. Przyjął ją bez przykrości i obawy.
— Zawsze będzie czas pomyśleć o tem, gdy wszystko inne zawiedzie — powiedział sobie. — Ależ odbierać sobie życie, to nikczemność: tak pan Rousseau utrzymuje; szlachetniej jest żyć i cierpieć.
Wygłosiwszy ten paradoks, rozpoczął znowu bezcelową swą błąkaninę po ogrodzie. Już się uspakajał, gdy nagle widok Filipa wstrząsnął go i pogrążył w nowych wątpliwościach.
— Brat! brat będzie mnie ścigał, to jasne i naturalne. Napozór niby milczą, ale prowadzą śledztwo z całą wyrafinowaną subtelnością. Widział się już wobec sądów Conciergerie, du Châtelet i de la Tournelle. Tak, zawloką go do stóp Andrei, rzucą na kolana i zmuszą do wyznania zbrodni, a potem zginie jak pies pod kijami.
Kara uprawniona oddawna i stwierdzona tysiącznymi przykładami.
Król Ludwik XV szedł bardzo na rękę szlachcie w podobnych razach. A przytem Filip, ten Filip był najstraszniejszym mścicielem, jakiego mogła sobie obrać panna de Taverney; on jeden okazywał mu uczucia ludzkie, on jeden traktował go jako równego sobie, on też prawie nie będzie potrzebował ostrza żelaza, aby go zabić, jemu wystarczą te proste słowa: Gilbercie, przygarnęliśmy cię, jadłeś nasz chleb i okryłeś nas hańbą!
Unikał starannie od pierwszej chwili Filipa, krył się przed nim, a jeżeli nie uciekał, to dlatego jedynie, że instynkt samozachowawczy nie kazał mu dobrowolnie ściągać na siebie podejrzeń.
Śledził Filipa z oddalenia, widział jak się udał do Andrei, jak rozmawiał z doktorem Louis i pojął wszystko. Czuł coraz większą rozpacz, coraz głębszą boleść Filipa, a straszną scenę z Andreą odgadywał z gry cieniów, odbijających się na firankach. Zabijało go to moralnie.
— Zgubiony jestem — myślał sobie.
I rozum mu się zaćmiewał i ściskał w ręku nóż, gotów zabić Filipa, którego się lada chwila spodziewał u siebie, gotów w razie potrzeby skończyć także ze sobą.
Tymczasem o dziwo! zobaczył Filipa w zupełnej zgodzie z siostrą, klęczał u jej nóg, całował jej ręce. Był to znów błysk zbawczej nadziei.
Skoro Filip nie wybiegł dotąd ze strasznym okrzykiem furji, widocznie Andrea nie potrafiła wskazać winnego. A jeżeli ona nic nie wiedziała, któż inny może to powiedzieć? Jeżeli znów przeciwnie, Andrea wiedziała i nic nie powiedziała, to było więcej niż wybawienie, to był szczyt szczęścia, to był triumf prawdziwy.
Powziąwszy podobne przekonanie, niczem się odtąd nie gnębił.
— Bo i gdzież są przeciwko niemu dowody?
I o coby mnie oskarżała — myślał sobie — czy o skutki, czy o występek?...
Niczem od trzech tygodni nie dała mi uczuć wymówki, nic mi nie wskazało, aby mnie niecierpiała lub aby unikała mnie bardziej niżeli przedtem.
Jeśli nie wie o fakcie, dlaczegóżby skutek miała mnie, a nie komu innemu, przypisywać. Widziałem wszak na własne oczy króla w pokoju panny Andrei. Oświadczę to jej bratu i uwierzy mi pomimo wszelkich zaprzeczeń Jego Królewskiej Mości... Tak, ale to właśnie będzie bardzo niebezpieczne położenie. Król ma za wiele sposobów, aby dowieść swej niewinności, a zmiażdży mnie w każdym razie. Pominąwszy jednak króla, którego nie wolno oskarżać, bez narażenia się na śmierć lub dożywotnie więzienie, czyż nie mam owego nieznajomego, do którego tej samej nocy panna Andrea zeszła do ogrodu? Jak się on obroni, jak go poznają, jak go odnajdą zresztą gdyby się nawet domyślili?... To musi być zwykły sobie człowiek, z którym śmiało równać się mogę? Z pewnością nie pomyślano nawet o mnie. Jeden Bóg mnie tylko widział, mówił, uśmiechając się z goryczą. A ten Bóg, który tyle razy widział moje łzy i rozpacz moją, dlaczegóżby miał wywierać gniew swój na mnie w jedynym wypadku, w którym mi szczęśliwym być dozwolił?...
— Zresztą, jeżeli jesteśmy występni, Jego to wina — nie nasza. Pan Voltaire dowodzi, że cuda wcale nie istnieją. Mogę więc być spokojny i bezpieczny, bo jestem jedynym posiadaczem mojej tajemnicy. Przyszłość do mnie należy.
Gilbert sądził bardzo zdrowo, gdy o owym nieznajomym spotkanym w ogrodzie podczas owej nocy tak fatalnej dla Andrei, powiedział: „Czy go odnajdą?“
Rzeczywiście Filip nie miał pojęcia, gdzie szukać Józefa Balsamo, hrabiego de Fenix, Przypomniał sobie ową damę, markizę de Saverny, do której 31 maja odprowadzono Andreę.
Nie było jeszcze tak późno, aby nie można było przedstawić się owej damie. Mieszkała ona przy ulicy Saint-Honoré.
Zapanował nad sobą, udał się pod wiadomy adres i tam objaśniono go, iż znajdzie Balsama przy ulicy Saint-Claude.
Zwrócił się tam natychmiast. Nie bez głębokiego wzruszenia ujął za młotek domu, w którym bezwątpienia został pogrzebany na zawsze spokój i honor Andrei. Ale pokonał się siłą woli i zachował całą energję, która, jak sądził, będzie mu z pewnością potrzebna.
Zastukał pewną ręką do bramy wchodowej, a ta otworzyła się natychmiast. Wszedł w podwórze, prowadząc konia za sobą. Ale nie zrobił paru kroków, gdy Fryc ukazał się u góry schodów z zapytaniem:
— Co pan sobie życzy?
Filip zadrżał, jakby wobec nieprzewidzianej przeszkody. Spojrzał na niemca ze zmarszczonem czołem, jakby ten nie spełnił zwykłego obowiązku służącego.
— Chcę się widzieć z panem domu, z hrabią Fenix rzekł, wiążąc konia do kółka i wchodząc do wnętrza.
— Pana niema — odrzekł Fryc, wpuszczając jednak Filipa z uprzejmością służbisty.
Filip zdawał się wszystko przewidywać z wyjątkiem tej jednej okoliczności. Zmieszał się też ogromnie.
— Gdzież go można znaleźć? — zapytał.
— Nie wiem, proszę pana.
— A przecież powinieneś wiedzieć.
— Mój pan nie zdaje mi nigdy sprawy z tego, co robi.
— Ja jednak muszę się z nim widzieć koniecznie.
— Wątpię, czy to będzie możliwe.
— Musi być możliwe, bo chodzi o wyjątkowo doniosłą sprawę.
Fryc skłonił się w milczeniu.
— Więc pan wyszedł?
— Tak, panie.
Powróci jednak wkrótce?
— Nie sądzę, panie.
— Nie sądzisz?
— Nie.
— Bardzo dobrze — odrzekł Filip z początkiem podniecenia gorączkowego — ale tymczasem idź i powiedz swemu panu...
— Miałem wszak zaszczyt uwiadomić pana, że ekscelencji tu niema.
— Znam ja się, mój kochanku, na podobnych odpowiedziach, jesteś, widzę, bardzo sumiennym w wypełnianiu rozkazów; ale ja wyjątkowo i całkiem niespodziewanie przybywam.
— Rozkaz dotyczy wszystkich — odpowiedział niezręcznie Fryc.
— A więc skoro ci hrabia dał rozkaz, to musi się w domu znajdować.
— Więc cóż z tego? — zapytał Fryc, zaczynający się tą natarczywością już niecierpliwie.
— Więc będę czekał na niego. Pana niema, powiedziałem już panu, niedawno był w tym domu pożar i odtąd jest niezamieszkany.
— Ty go jednak zamieszkujesz?
— Jako stróż.
Filip wzruszył pogardliwie ramionami.
Fryc zaczynał się coraz więcej irytować.
— Zresztą — odrzekł — czy pan hrabia jest, czy nie, niema tu zwyczaju przemocą się wdzierać do niego i jeśli się pan do tego nie zastosuje, zmuszony będę...
Zatrzymał się.
— Do czego? — przerwał Filip gorączkowo.
— Wyrzucić pana za drzwi — rzekł spokojnie Fryc.
— Ty? — krzyknął Filip z błyszczącem okiem.
— Tak, ja — odparł niemiec z pozorami zimnej krwi, właściwymi tej narodowości, podczas gdy gniew wrzał w nim coraz więcej. I postąpił krok ku młodemu człowiekowi; Filip wydobył szpadę.
Fryc wcale nie poruszony widokiem żelaza, pochwycił z szafy, ze zbiorami broni starożytnej, rodzaj drążka ostro zakończonego żelazem i od jednego uderzenia wytrącił filigranowe ostrze z ręki Filipa.
Ten ostatni, z okrzykiem wściekłości, rzucił się z kolei ku szafie, aby również broń jaką pochwycić.
W tej chwili otworzyły się drzwi w korytarzu i głos czyjś zapytał:
— Co to takiego, Fryc?
— Nic — odparł sługa, opuszczając drąg, ale zasłaniając swego pana, który go jednakże o całe pół korpusu przewyższał.
— Panie hrabio de Fenix — zawołał Filip — czy w pańskim kraju lokaje z drągiem w ręku zwykli przyjmować szlachtę, czy też jest to tylko specjalność pańskiego domu?
Fryc, na rozkaz hrabiego, złożył drążek w kącie przedsionka.
— Kto pan jesteś? — zapytał Balsamo, nie mogąc widzieć dokładnie w słabem oświetleniu przedpokoju.
— Ktoś, kto koniecznie potrzebuje rozmówić się z panem, i żąda tego stanowczo.
— Który żąda?
— Tak.
— Ten wyraz tłumaczy mi w zupełności postępowanie Fryca, bo ja, mój panie, nie życzę sobie mówić z nikim, a gdy jestem u siebie, nie przyznaję nikomu prawa wydawania mi rozkazów. Sam pan tedy zawiniłeś, ale — dodał z westchnieniem — wybaczam to panu pod warunkiem, że nie zechcesz zakłócać mi spokoju.
— Aha! żądasz spokoju, gdyś mi mój wydarł niegodziwie?
— Co... ja spokój panu wydarłem?
— Jestem Filip de Taverney — odrzekł młody człowiek, sądząc, iż sumieniu hrabiego starczy to za wszelkie tłumaczenia.
— Filip de Taverney?... A, panie, byłem kiedyś w gościnie u twego ojca, mam zatem obowiązek wdzięczności względem pana.
— Bardzo jestem szczęśliwy! — mruknął Filip przez zęby.
Balsamo zamknął za sobą kryte drzwiczki, poszedł przodem do salonu, gdzie widzieliśmy rozgrywające się już różne sceny, a nadewszystko, ostatnią z tajnymi pięciu sędziami.
Sala była oświetlona, jakby się spodziewano kogoś, ale widoczne było, że to tylko wykwintny zwyczaj domowy.
— Witam pana, panie de Taverney — rzekł Balsamo tonem słodkim, ale tak zbolałym, że Filip podniósł nań oczy i cofnął się w tej chwili o parę kroków, przejęty podziwem i zdumieniem.
W rzeczy samej zaledwie cień tylko pozostał z tego człowieka; oczy były zapadłe i bez życia, usta otaczały fałdy i zmarszczki, a owal twarzy zaostrzył się, czyniąc ją podobną do czaszki trupiej.
Filip stał bez ruchu, uderzony tem spostrzeżeniem, a Balsamo spostrzegł jego zdumienie i lekki, śmiertelnie smutny uśmiech, przesunął się po jego bladem obliczu.
— Przepraszam pana za mego sługę — wyrzekł — ale zastosował się on tylko do polecenia, jakie otrzymał.
— Są wszak czasami, panie hrabio, okoliczności nadzwyczajne, a ja się właśnie w podobnej znajduję.
Balsamo nic nie odpowiedział.
— Chciałem pana widzieć i rozmówić się z panem, choćby mi to przyszło okupić śmiercią.
Balsamo milczał ciągle, jakby czekał dalszych wyjaśnień młodego człowieka, nie mając ani sił, ani ciekawości, aby pytać.
— Nareszcie widzę pana — rozmówmy się więc, jeżeli łaska; zechciej pan tylko oddalić tego człowieka.
I Filip wskazał Fryca, który uniósł właśnie portjery, jakby oczekując dalszych rozkazów co do natarczywego gościa.
Balsamo zwrócił oczy na Filipa, aby zbadać jego zamiary, ale Taverney, znalazłszy się wobec człowieka równego mu pozycją i wychowaniem, odzyskał zupełny spokój i siły i był nieodgadniony.
Lekkim ruchem głowy, a raczej brwi, kazał usunąć się Frycowi i dwaj przeciwnicy usiedli naprzeciw siebie, Filip tyłem zwrócony do kominka, Balsamo wsparty łokciem na stoliczku.
— Mów pan jasno i krótko, jeżeli łaska — odezwał się hrabia — bo słucham pana, powodowany szczerą ku niemu życzliwością, ale uprzedzam, iż bardzo się prędko wyczerpię.
— Będę mówił tak, jak uznam za potrzebne i właściwe, a rozpocznę od badania.
Słowa te wywołały gwałtowne zmarszczenie brwi hrabiego, z pod których strzeliły błyskawice.
Obudziły w nim takie wspomnienia, że sam Filip byłby zadrżał, gdyby wiedział, co poruszył w sercu tego człowieka.
Balsamo, po chwili milczenia, zapanował jednakże nad sobą i rzekł szorstko:
— Pytaj pan.
— Chcę, abyś mi pan wytłumaczył, coś robił w czasie owej pamiętnej nocy, 31 maja, od chwili, jak uniosłeś moją siostrę z pomiędzy umierających i umarłych na placu Ludwika XV?
— Co to znaczy, proszę pana?
— To znaczy, że pańskie postępki po tym fakcie są więcej, niż podejrzane.
— Podejrzane?
— Tak i według wszelkiego prawdopodobieństwa, niegodne człowieka honoru...
— Nie rozumiem pana nic a nic; powinieneś pamiętać, ze mam strasznie zmęczoną głowę, że łatwo z tego powodu ulegam zniecierpliwieniu.
— Panie! — krzyknął Filip, dotknięty wyniosłością i spokojem, z jakim go traktował Balsamo.
— Panie! odpowiedział w tym samym tonie a samo od czasu jak miałem zaszczyt widzieć pana, doznałem ciężkich bardzo ciosów; dom mi się w części spalił i straciłem wiele rzeczy cennych, bardzo cennych i drogich. Cierpienia spowodowały jakby lekkie przyćmienie moich sił umysłowych, badź więc pan jasnym i kategorycznym, proszę pana o to, albo będę zmuszonym go pożegnać.
— O! nie, nie, mój panie, nie pożegnasz mnie tak łatwo, jak mówisz; potrafię uszanować pańskie cierpienia, jeżeli nawzajem zechcesz pan odczuć nieszczęście moje, nieszczęście stokroć cięższe, niż wszystkie klęski pańskie razem wzięte; jestem tego zupełnie pewny.
Balsamo uśmiechnął się tym uśmiechem rozpaczliwym, który Filip dostrzegł już raz na jego twarzy.
— Bo ja, panie, straciłem honor rodziny.
— Cóż ja jednak mogę na to poradzić?
— Co pan możesz? — zawołał Filip z iskrzącemi oczyma.
— Pytam właśnie pana o to.
— Możesz mi pan honor ten powrócić!
— Ależ pan jesteś chyba warjatem! — zawołał Balsamo.
I wyciągnął rękę do dzwonka, ale tak bez żadnego uniesienia, że Filip go powstrzymał.
— Ja jestem warjatem? — zawołał głosem urywanym. — Więc pan się nie domyślasz, że idzie tu o siostrę moją, którą zemdloną porwałeś w swoje objęcia 31 maja, którą zaniosłeś do domu, podług pana uczciwego, a podług mnie podłego; idzie tu o siostrę moją, o której honor upominam się z bronią w ręku.
Balsamo wzruszył ramionami.
— Poco cały ten potok słów w tak prostej sprawie?...
— Nieszczęsny!
— Panie, co za jakimś rozpaczliwym i pełnym gróźb głosem przemawiasz pan do mnie?... Czy nie posądzasz mnie pan czasem o odarcie z honoru panny de Teverney?...
— Tak właśnie, nikczemniku!
— I znów obelga bezcelowa, mój panie; skąd panu podobna myśl przyszła, u djabła, do głowy?...
Filip się zawahał; ton, jakim przemawiał Balsamo zbijał go z tropu. Był to albo szczyt arogancji, albo głos czystego sumienia.
— Co mi tę myśl poddało?
— Ależ tak, pytam pana o to!
— Siostra moja mi powiedziała.
— W takim razie, siostra pańska...
— Może pan zechcesz powiedzieć... — zawołał Filip groźnie.
— Chcę powiedzieć, że pańska siostra daje mi bardzo złą opinję o sobie. Najohydniejsza to spekulacja, jaką niektóre kobiety urządzają na swej hańbie. Przybyłeś pan z groźbą na ustach, aby mnie zmusić ze szpadą w ręku, albo do zaślubienia tej siostry, co dowodzi, że jej tego gwałtownie potrzeba, albo do dania wam pieniędzy, ponieważ wiecie, że ja robię złoto. Otóż czuję się w obowiązku uprzedzić pana, żeś się omylił; pan nie uzyskasz pieniędzy, siostra pańska nie znajdzie we mnie męża...
— W takim razie będę miał krew, która płynie w twych żyłach!
— Ani nawet tego, mój panie!
— Jakto?
— Nie myślę krwi przelewać, skoro nie zrobiłem tego z powodów daleko godniejszych i poważniejszych. Bądź pan więc łaskaw opuścić mnie spokojnie, jeżeli bowiem będziesz dłużej hałasował, i jeżeli od tych hałasów głowa mnie rozboli, zawołam Fryca, a ten, na jedno skinienie moje, zmiażdży pana poprostu.
Powiedziawszy to, Balsamo zadzwonił, że zaś Filip i tym razem nie chciał ustąpić, otworzył hebanową szkatułkę i wyjął pistolet.
— Tak, to dobrze — zawołał de Taverney — zabij mnie pan, bardzo cię proszę.
— Dlaczegóż miałbym pana zabijać?
— Boś mnie odarł z honoru!...
Taka prawda i taka rozpacz przebijały się w tych słowach młodzieńca, że Balsamo zwrócił się doń i łagodnie zapytał:
— Czyż podobna, abyś pan mówił to z przekonaniem?
— Pan więc wątpisz — nie wierzysz słowu szlachcica?
— W takim razie przypuścić chyba muszę, że panna de Taverney powzięła to niegodne podejrzenie, i że pan działasz pod jej wpływem. Przysięgam tedy panu na honor, że zachowanie się moje względem siostry pańskiej, owej nocy 31 maja, było najszlachetniejsze; ani honor mój, ani sądy ludzkie, ani sprawiedliwość boska, nie potrafiłyby mi nic takiego zarzucić, coby niegodnem było człowieka uczciwego w całem znaczeniu tego wyrazu. Czy wierzysz mi pan teraz?
— Panie! — zawołał zdziwiony Filip.
— Pan wiesz, że nie powoduje mną obawa pojedynku, boś to z pewnością z oczu moich wyczytał. Co do mego osłabienia, niech się pan niem nie łudzi, bo jest ono powierzchowne tylko. Wyglądam, jakby wszystka krew ze mnie uciekła, to prawda, ale muskuły moje nic nie straciły na swej sile. Chcesz pan dowodu na to? No to masz...
Balsamo porwał i uniósł jedną ręką olbrzymi wazon z bronzu, mało co odeń mniejszy.
— Niechże więc i tak będzie, wierzę panu co 31 maja; ale to podstęp prosty — to osłanianie się datą. Wszakże pan i później widywał moją siostrę?...
— Widywałem.
I wypogodzone czoło Balsama znowu się posępnie zachmurzyło.
— A wadzisz pan! — rzekł Filip.
— Cóż to za dowód przeciwko mnie, że widziałem jeszcze potem pannę Andreę?
— Pan ją trzykrotnie pogrążałeś w jakiś sen nienaturalny, skorzystałeś z tego jej stanu, aby występek swój pokryć tajemnicą nieprzeniknioną.
— Pytam raz jeszcze, kto to twierdzi?
— Siotra moja...
— Skądże ona może to wiedzieć, jeżeli spała?
— A! Więc przyznajesz pan, że była uśpioną?
— Przyznaję i to nawet, że ja ją uśpiłem.
— Uśpiłeś ją pan?
— Tak.
— W jakimże więc celu, jeżeli nie dlatego, ażeby ją pohańbić?
— W jakim celu? Ach, Boże! — szepnął Balsamo, smutnie zwieszając głowę.
— Odpowiedz pan, proszę pana.
— Aby dowiedzieć się tajemnicy droższej mi nad życie.
— Wybieg!
— I to tej nocy... — ciągnął dalej Balsamo, nie zważając na obelżywy wykrzyknik Filipa — tej nocy... siostra pana...
— Została zhańbiona.
— Zhańbiona?
— Siostra moja jest w odmiennym stanie.
Balsamo wykrzyknął:
— Prawda, prawda, odszedłem nie obudziwszy jej wcale.
— Przyznajesz pan!
— I nędznik jakiś, tej strasznej dla nas trojga nocy, skorzystał z tego...
— Czy pan sobie chcesz szydzić ze mnie?
— Nie! chcę pana tylko przekonać.
— To będzie trudno zapewne...
— Gdzie jest obecnie siostra pańska?
— Tam, gdzieś ją pan tak łatwo odnalazł.
— W Trianon?
— Tak.
— Jadę z panem do Trianon.
Filip zdumiał się poprostu.
— Popełniłem omyłkę, ale żadnego występku nie mam sobie do wyrzucenia, moje sumienie jest czyste, bo zostawiłem to dziecię niepokalane w śnie magnetycznym. Za ten błąd, który mi pan musisz wybaczyć, wskażę panu nikczemnego winowajcę.
— Powiedz mi pan, powiedz?...
— Nie znam go osobiście i nie wiem kto on — rzekł Balsamo.
— Któż zatem będzie wiedział?
— Siostra pańska.
— Odmówiła mi stanowczo.
— Może panu, ale mnie nie odmówi.
— Moja siostra?
— Jeżeli sama kogo oskarży, czy pan jej uwierzysz?
— Uwierzę, bo ona jest aniołem dobroci.
Balsamo zadzwonił:
— Fryc, kareta — rozkazał niemcowi.
Filip przebiegał salon wzdłuż i wszerz, jak obłąkany.
— Więc pan obiecujesz wskazać winnego?
— Panie rzekł Balsamo — szpada pańska została tutaj strzaskana, czy pozwolisz, abym ci inną ofiarował?
I podał de Taverney‘owi pyszną szpadę o złoconej rękojeści.
— A pan? — zapytał młody człowiek.
— Ja nie potrzebuję wcale broni, moja obrona jest w Trianon, a moim obrońcą pan będziesz, skoro wysłuchasz siostry swojej.
Rozmowa ich trwała bardzo długo, tak, że dopiero około drugiej w nocy wyszli z ulicy Saint-Claude.
W godzinę później zajechali do Wersalu, a o wpół do czwartej znaleźli się w miejscu do którego dążyli.
Świtało już, zorza poranna oświecała dachy Wersalu.
Przy wjeździe na trakt, z Wersalu do Trianon, Filip zatrzymał powóz i zagadnął milczącego towarzysza:
— Musimy tu trochę poczekać, Trianon otwierają dopiero o piątej, a boję się wołać stróża; nasz ranny przyjazd zwróci uwagę wszystkich.
Balsamo skinieniem głowy dał poznać, że zgadza się na ten projekt.
— Zresztą — ciągnął Filip — skorzystam z tego czasu, ażeby podzielić się z panem kilkoma uwagami, które mi się nasunęły podczas podroży.
— Jak się panu podoba — odrzekł Balsamo obojętnie.
— Mówiłeś mi pan, że podczas nocy 31 maja odprowadziłeś moją siostrę do pani Saverny?
— Sam się pan o tem przekonałeś, boś złożył wizytę tej pani, ażeby jej podziękować.
— I dodałeś pan jeszcze, że skoro służący wam towarzyszył, ani na chwilę nie byłeś sam na sam z Andreą; wierzę pańskiemu słowu honoru. Ale wszak miesiąc temu, byłeś pan w nocy w Trianon i wemknąłeś się do jej pokoju.
— Nigdy nie byłem w Trianon w pokoju panny de Taverney.
— Słuchaj pan!... musimy wyjaśnić wszystko zanim staniemy przed Andreą.
— Jest to jedynem mojem życzeniem, panie kawalerze.
— Wszystko, co panu powiem, słyszałem z własnych ust Andrei; otóż tego wieczora siostra moja położyła się spać wcześniej niż zwykle. Czy znalazłeś ją pan w łóżku?...
Balsamo zaprzeczył ruchem.
— Zaprzeczasz pan?!
— Pytasz pan, więc odpowiadam, cóż dalej?
— Dalej — ciągnął Filip, zapalając się stopniowo — kiedy pan siostrę moją uśpiłeś, leżała w łóżku i czytała. Naraz uczuła dziwny zamęt w głowie i straciła przytomność. Mówiłeś pan, że zadawałeś jej pytania, ale dodałeś, że zapomniałeś ją obudzić; wytłumacz mi to, mój panie — dodał Filip, ściskając rękę towarzyszowi — wytłumacz, w jaki sposób Andrea, obudziwszy się, nie znalazła się w łóżku, ale na kanapie... napół rozebrana... Tłumacz się pan!
Balsamo spojrzał, jak człowiek obudzony z letargu.
— Mój panie, nie wracaj, jak manjak, wciąż do tego samego przedmiotu. Oficerem jesteś i przywykłeś do podnoszenia głosu; ale ostrożnie de Taverney! wiele robię dla ciebie, nie męcz mnie więc, bo wrócę do swych myśli i nieszczęść, wobec których twoje są igraszką. Powtarzam panu raz jeszcze: nie byłem w pokoju twej siostry, ona sama, na mój rozkaz, przyszła do ogrodu. Zresztą dam panu dowód na to co mówię. Poco tracisz czas, jedźmy do Trianon, a jeśli chcesz sobie jeszcze czekać, dobrze, tylko uspokój się przecie.
To powiedziawszy szybko i stanowczo, Balsamo zamyślił się głęboko.
Filip zgrzytnął zębami, jakby dzikie zwierzę.
— Trudno, temu człowiekowi albo nie trzeba nic rozkazywać, albo słuchać go cierpliwie — pomyślał w końcu.
Po chwili wyskoczył z powozu.
Był tak rozgorączkowany, że każda chwila wydawała mu się wiecznością.
— Bądź co bądź — myślał Filip — każę otworzyć bramę.
Zresztą, czyż to co dziwnego, gdy brat niespokojny o siostrę, w nocy przywozi jej doktora z Paryża?...
Przybiegł znów do powozu.
— Masz pan słuszność, szkoda czasu, chodźmy.
Balsamo zdjął płaszcz i powoli wysiadł z karety.
Szwajcar po chwili otworzył bramę; weszli do parku.
— Panie — rzekł Filip — błagam cię, uszanuj moją siostrę, oszczędź jej wstydu wyznania szczegółów okropnej sceny, jaka się odbyła podczas jej snu.
— Powtarzam panu raz jeszcze: nigdy w tym parku nie zaszedłem dalej, niż do tych drzew, naprzeciw okien lewego pawilonu, w którym mieszka panna Andrea, nigdy w jej pokoju nie byłem... nigdy... Co do sceny, o której pan wspominasz, opis jej tylko na nas sprawi wrażenie; panna Andrea będzie spała, bo zaraz ją uśpię.
Balsamo zatrzymał się, skrzyżował ręce na piersiach i wpatrywał się całą siłą w okna Andrei.
— Siostra pana już śpi w tej chwili.
Twarz Filipa wyraziła wątpliwość.
— A! nie wierzysz pan? podchwycił Balsamo. — Poczekaj więc! Dowiodę panu, że siostra pana, chociaż uśpiona, wyjdzie natychmiast ze swego pokoju i zatrzyma się dopiero w tem samem miejscu, gdzie rozmawiałem z nią owej nocy.
— Zgadzam się i wtedy uwierzę.
— Zbliżmy się więc do tej alei i czekajmy.
Balsamo wyciągnął rękę w kierunku okien Andrei.
W tej chwili szelest jakiś zwrócił jego uwagę.
— Jakiś człowiek przebiegł — rzekł cicho do towarzysza.
— Gdzie?
— Tam, koło krzaków.
— A! to Gilbert, nasz dawny służący.
— Czy ma pan jakie powody, ażeby się go wystrzegać?...
— Nie, jednak jeśli Gilbert tu jest, może jeszcze i inni ludzie włóczą się po parku?...
Przez ten czas Gilbert uciekał co sił; ujrzał Filipa z Balsamem i przeczuł, że jest zgubiony.
— Więc co uczynimy? — spytał Balsamo.
— Jeśli to, co pan mówiłeś, nie jest rzeczywiście czczą przechwałką — odpowiedział Filip, mimowoli zmieszany pewnością towarzysza jeżeli możesz pan sprowadzić tu moją siostrę, spraw to, tylko nie sprowadź jej aż tutaj, gdzie może być spostrzeżoną.
— Już! patrz pan! — wyrzekł Balsamo, chwytając Filipa za rękę, i pokazując mu bladą i sztywną Andreę, schodzącą pomału ze schodów tarasu, na rozkaz Balsama.
— Zatrzymaj ją pan! na litość, zatrzymaj! — wykrzyknął zdumiony Filip.
— Dobrze.
Hrabia wyciągnął rękę w kierunku młodej dziewczyny, a ta stanęła natychmiast, później, jak posąg z marmuru, zawróciła w miejscu i udała się znów do swego pokoju.
Filip biegł za nią z Balsamem.
Filip wszedł do pokoju razem z siostrą, zatrzymał ją i posadził na fotelu.
W sekundę później wszedł hrabia i zamknął za sobą drzwi na klucz.
Filip przypatrywał się siostrze z przestrachem, a zarazem i z ciekawością.
— Czyś pan gotów? — spytał Balsamo.
— Gotów — wyszeptał młodzieniec.
— Więc mogę zadawać pytania pannie de Taverney?
— Owszem — rzekł Filip, ocierając pot z czoła.
— Przedewszystkiem przypatrz się pan siostrze. Wszak śpi?
— Tak.
— Więc nie może wiedzieć, co się dzieje w tej chwili?
Filip zdawał się wątpić.
Balsamo zapalił świecę i przybliżył ją do oczu Andrei, która ani drgnęła.
— Tak, śpi, to widoczne — rzekł Filip — co za dziwny sen, mój Boże!
— Teraz więc zacznę ją badać, a może, panie kawalerze, sam chcesz ją wypytać?
— Mówiłem do niej przed chwilą, dotykam się jej, ale mnie nie słyszy.
— A! zapomniałem, niema jeszcze łączności między nią a panem, zaraz, zaraz....
Hrabia złożył dłoń uśpionej w rękę jej brata.
Młoda dziewczyna drgnęła i szepnęła cicho:
— To ty, mój bracie?
— Widzisz pan, już cię poznała.
— Jakież to dziwne!
— Pytaj pan, już teraz ci odpowie.
— Alboż może co pamiętać we śnie?
— To już tajniki wiedzy.
I hrabia, westchnąwszy, usiadł na fotelu.
Filip stał nieruchomo, ściskając rękę Andrei; nie miał odwagi dowiedzieć się nazwiska winowajcy.
Andrea siedziała nieruchomo, twarz jej wyrażała prawie spokój.
Filip drżał ze wzruszenia.
W myśli już układał pytanie, gdy twarz siostry zasępiła się nagle i Andrea rzekła cicho:
— Masz słuszność, bracie, to straszne nieszczęście dla naszej rodziny.
Uśpiona, słowami wyraziła myśl brata.
Filip zachwiał się.
— Jakie nieszczęście? — zawołał, nie wiedząc prawie co mówi.
— O! wiesz dobrze jakie.
— Zmuś ją pan, aby mówiła jaśniej — rzekł Balsamo.
— W jaki sposób?
— Użyj tylko swej silnej woli!
Filip spojrzał na Andreę.
— O! Filipie, to brzydko z twej strony, nie wierzysz mi? Andrea nie kłamie nigdy.
— Nie kochasz więc nikogo? — zapytał Filip.
— Nie rozumiem cię, mój bracie.
— Pytaj pan jaśniej — rzekł hrabia do młodego oficera.
— Boże, czyż nie powinienem uszanować niewinności tego dziecka?
— Bądź pan spokojny, po przebudzeniu nie będzie wiedziała o niczem.
— A teraz odpowie na me pytania?
— Czy dobrze widzisz? — zapytał magnetyzer Andrei.
Andrea wstrząsnęła się całem ciałem na dźwięk tego głosu.
— Mniej dobrze, niż wtedy, gdy pan zadajesz mi pytania, ale widzę.
— Jeśli widzisz — zawołał Filip — opowiedz mi, co się działo tej nocy, gdy zemdlałaś?
— Myślisz pan o nocy 31 maja? — spytał hrabia. — Masz pewne wątpliwości co do tej nocy? Właśnie nadchodzi chwila wyjaśnień.
— O! nie, wierzę panu na słowo. Człowiek, który posiada taką siłę, jak ty hrabio, nie może być pospolitym Don Juanem. Andreo, opowiedz mi o tej nocy, gdy zemdlałaś tutaj...
— Nie pamiętam.
— Słyszysz, hrabio?
— Musi sobie przypomnieć, rozkaż jej pan.
— Przecie wtedy spała?...
— Dusza czuwa zawsze.
I Balsamo wyciągnął ręce przed siebie i zmarszczył brwi.
— Przypomnij sobie — rzekł z siłą — ja tego chcę!
— O pamiętam, pamiętam — zawołała uśpiona.
— O! — wykrzyknął również młodzieniec.
— O czem chcesz się pan dowiedzieć?
— O wszystkiem.
— Od jakiej chwili?
— Od chwili, gdy się położyłaś do łóżka.
— Czy dobrze widzisz?
— Tak. Trzymam w ręku limonjadę, przyrządzoną mi przez Nicolinę... O, mój Boże!
— Co się stało?
— O, nikczemna!
— Siostro droga, mów, mówi Ta szklanka zawiera niebezpieczny napój; jeśli go wypiję, jestem zgubiona.
— Napój przyrządzony przez tę dziewczynę?! w jakim celu?!
— Czekaj! czekaj!
— Ale ten napój, Andreo?
— Niosę go do ust... w tej chwili...
— Co?
— Hrabia mnie woła.
— Jaki hrabia?
— Ten — odrzekła Andrea, wskazując na Balsamo.
— Cóż dalej?
— Odstawiłam szklankę i usnęłam.
— Więc cóż? — pytał natarczywie Filip.
— Wstałam i poszłam na wezwanie.
— Gdzie był hrabia?
— Pod drzewami, naprzeciw mych okien.
— Hrabia nigdy nie wchodził do tego pokoju?
— Nigdy.
Balsamo spojrzał na Filipa wzrokiem, który zdawał się mówić:
— A co? czy kłamałem?
— Więc poszłaś do hrabiego?
— Tak, słucham go zawsze, gdy mi każe.
— Czego chciał od ciebie hrabia?
Andrea zawahała się.
— Mów, mów — zawołał Balsamo — ja nie będę słuchał.
I padł na fotel, ukrywając twarz w dłonie.
— Czego żądał od ciebie hrabia? — powtórzył pytanie Filip.
— Pytał mnie o...
Zatrzymała się... zdawało się, iż boi się zranić hrabiego.
— Mów, Andreo!
— Pytał mnie o osobę, która uciekła z jego domu, o kobietę... Andrea zniżyła głos, o kobietę, która już nie żyje!
Balsamo westchnął głucho.
— Mów — rzekł wreszcie hrabia — brat twój chce wiedzieć wszystko i musi wiedzieć. Cóż myślał ten człowiek, gdy dowiedział się o wszystkiem?
— Uciekł.
— Pozostawiwszy cię w ogrodzie?... — zapytał Filip.
— Tak.
— Cóżeś wtedy uczyniła?
— Nie obudził mnie, siłę, która mnie podtrzymuje w jego obecności, zabrał ze sobą; zaraz też upadłam na ziemię.
— Zemdlona?
— Nie, tylko uśpiona.
— Czy możesz sobie przypomnieć, co się działo podczas tego snu?
— Postaram się.
— Opowiedz;
— Człowiek jakiś wyszedł z krzaków, podniósł mnie i zaniósł...
— Dokąd?
— Do mego pokoju.
— A!... czy widzisz tego człowieka?
— Czekaj... tak... tak... O, to Gilbert!
— Gilbert?
— Tak.
— Cóż on robi?...
— Położył mnie na sofie.
— Później?
— Czekaj...
— Musisz wiedzieć — krzyknął Balsamo.
— Nadsłuchuje... wychodzi na korytarz... cofa się przelękniony... jest w pokoju Nicoliny... Mój Boże! mój Boże!
— Co?!
— Człowiek jakiś wchodzi do mego pokoju, a ja śpię i ruszyć się nie mogę!
— Któż to taki ten człowiek?...
— Bracie drogi!...
Twarz Andrei wyraziła straszną boleść.
— Kto jest ten człowiek? — spytał rozkazująco Balsamo — ja żądam tego, mów!
— Król — szepnęła Andrea — król!
Filip drgnął.
— A! — mruknął hrabia.
— Zbliża się do mnie, mówi, bierze mnie za rękę, całuje mnie. Filipie!
Wielkie łzy spadały z oczu nieszczęśliwego chłopca i z całej siły ściskał rękojeść pałasza, jaki mu ofiarował Balsamo.
— Mów! mów! — rozkazał hrabia.
— Co za szczęście! Król się zmieszał... zatrzymuje się... boi się mnie... ucieka... Andrea jest uratowana!
— Uratowana! — podchwycił szalejący Filip. — Co dalej?
— Zapomniałam jeszcze...
— O czem?
— Tam, tam, w pokoju Nicoliny, z nożem w ręku...
— Z nożem w ręku?
— Widzę go, blady jak śmierć...
— Kto?
— Gilbert!... idzie za królem, zamyka drzwi za mm, gasi nogą leżącą na dywanie świecę; Boże wielki! podchodzi do mnie. O!...
Młoda dziewczyna rzuciła się w objęcia brata każdy muskuł drgał w jej ciele.
— Nikczemny! — wyjąkała wreszcie.
— Mój Boże! mój Boże — jęczał Filip.
— To on! to on! — szeptała dziewczyna.
Nachyliła się i szepnęła bratu w ucho:
— Zabijesz go, Filipie, nieprawdaż?
— O tak! krzyknął młodzieniec, rzucając się ku drzwiom; po drodze przewrócił stolik z porcelaną.
Brzęk ten połączył się z dzikim okrzykiem, jaki się rozległ w sąsiednim pokoju.
— Kto to może być? — spytał Balsamo — drzwi otwarte!
— Więc ktoś podsłuchiwał! — krzyknął wściekły Filip.
— To on! — szepnęła Andrea.
— O kim mówisz?
— To był Gilbert, Gilbert!... Zabijesz go? nieprawdaż, ty go zabijesz?!
— O tak, tak — zawołał młody oficer i rzucił się do przedpokoju.
Andrea padła bezwładna na fotel.
Balsamo zatrzymał Filipa.
— Ostrożnie! tajemnica stanie się publiczną. Już dzień, a pałace królów mają cienkie ściany.
— O!... Gilbert... Gilbert! — szeptał Filip. — Był wszak tak blisko i mogłem go zabić. Przekleństwo!
— Nadewszystko, uspokój się pan. Jestem pewien, że odnajdziesz tego chłopaka, tymczasem siostra twoja potrzebuje opieki, zupełnie jest wyczerpana.
— Boże! jak ona musi cierpieć! Nieszczęście to niepowetowane. Hrabio, hrabio! ja umrę z rozpaczy!
— Przeciwnie, będziesz pan żył dla niej, ona biedna ma tylko ciebie, kochaj ją więc i pielęgnuj. Na teraz nie jestem panu potrzebny?
— Nie, panie; przebacz mi, że obraziłem cię podłem podejrzeniem, chociaż rzeczywiście przyczyniłeś się do naszego nieszczęścia.
— Masz słuszność, kawalerze; czy uważałeś jednak, co przed chwilą mówiła twoja siostra?...
— Co mówiła? nie pamiętam, głowę tracę.
— Gdyby nie ja, wypiłaby napój przyrządzony przez Nikolinę, a wtedy byłby król... Czy nieszczęście byłoby mniej straszne?
— O nie, widzę, że była skazana! Obudź pan teraz Andreę.
— Ależ ona mnie zobaczy, zrozumie może co tu zaszło; lepiej obudzić ją zdaleka.
— Dzięki! dzięki!
— Żegnam pana.
— Jeszcze słówko, hrabio. Jesteś człowiekiem honoru...
— Czy mówisz o zachowaniu tajemnicy?
— Hrabio!...
— Niepotrzebna obawa pańska; najprzód jestem człowiekiem honoru... następnie zrywam zupełnie z ludźmi. Gdybym mógł być wam kiedyś użytecznym, liczcie na mnie. Ale nie, nie jestem już do niczego zdolny! Żegnam więc pana!
Podał rękę Filipowi i spojrzał smutnie na nieruchomą kobietę.
— Nauko — szepnął — iluż ofiar potrzebujesz, nawet aby osiągnąć tak niepewne rezultaty!
I zniknął.
W miarę, jak się hrabia oddalał, Andrea budziła się; podniosła zwolna głowę i spojrzała zdumiona dokoła.
— To ty, Filipie? — spytała — czy zaszło co nowego?
Filip wstrzymywał łkanie.
— Nic, siostrzyczko — ozwał się napozór spokojnie.
— Nic? to dziwne, śniło mi się...
— Co ci się śniło... najdroższa?
— Doktór, mój bracie.
— Andreo — zawołał młodzieniec, przyciskając siostrę do piersi — Andreo, jesteś czystą jak słońce, jednak zgubioną jesteś; rozwiązałem już tę straszną tajemnicę. Udam się natychmiast do doktora Louis, musi powiedzieć delfinowej, żeś chora i że jedynie powietrze wiejskie może cię ocalić; pojedziemy do Taverney, lub dokądkolwiek zechcesz, choćby na drugi koniec świata; tam będziemy żyli sami...
— Wszak mówiłeś, Filipie, że jestem czystą...
— Droga moja, wytłumaczę ci to później, tymczasem przygotuj się do odjazdu.
— A ojciec?
— Ojciec, ojciec, już ja mu sam powiem.
— Czy i on będzie nam towarzyszył?
— O nie! będziemy tylko we dwoje.
— Boże! jak ty mnie przerażasz!
— Pan Bóg jest wszędzie, Andreo, miejże odwagę... ja idę do doktora; widok Taverney uleczy cię napewno.
Filip ze łkaniem całował siostrę, poprawił na sobie ubranie i wybiegł z pokoju.
W kwadrans potem pukał do drzwi doktora, który podczas lata mieszkał w Wersalu.