<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1925
Druk „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom X
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom XI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom XII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
PAMIĘTNIKI LEKARZA
JÓZEF BALSAMO
ROMANS
WARSZAWA — E. WENDE i S-ka
Łódz i Katowice — Ludwik Fiszer. Poznań — Fiszer i Majewski


Drukarnia „Rola“ J. Buriana, Mazowiecka 11


PROLOG
I
GÓRA PIORUNÓW

Na lewym brzegu Renu, o kilka mil od miasta Worms, prawie u źródeł niewielkiej rzeczki Selz, wyrastają pierwsze grzbiety gór, których najeżone wierzchołki zdają się biec ku północy, niby spłoszone stado bawołów, niknące we mgle.
Góry owe panują nad okolicą pustą prawie, a nazwy biorą bądź od kształtów, bądź od podań, jakie są do nich przywiązane. Jest tu i „Krzesło królewskie“, i „Góra róż dzikich“, jest „Skała sokola” i „Szczyt wężowy“, góra zaś, która najwyżej wystrzela ku niebu, a granitowy szczyt swój wieńczy prastaremi ruinami, zwie się „Górą Piorunów“.
Gdy wieczorem mrok pod konarami dębów jeszcze zgęstnieje a ostatnie promienie zachodzącego słońca ozłocą wierzchołki olbrzymów, zdaje ci się że cisza zstępuje z wyżyn nieba na dolinę, że jakaś ręka niewidzialna a wszechmocna, rozwiesza ponad znużonym światem płaszcz lazurowy, usiany gwiazd miljonami.
Wszystko zwolna milknie, wszystko usypia na ziemi i w powietrzu.
Wśród tej uroczystej ciszy tylko mała Selz, czyli Selzbach, jak ją nazywają okoliczni mieszkańcy, szemrze niestrudzona w cieniu jodeł nadbrzeżnych, dniem i nocą dążąc do Renu, aby w głębinach jego utonąć.
Bieży z miłością i pośpiechem, nie zatrzymują jej ani skały, mchem miękkim wysłane, ani złociste piaski łożyska, ani ukwiecone brzegi; bieży szparko a cicho od Morsheim, gdzie wypływa, aż do Freiwenheim, gdzie jest jej kres.
Nieco powyżej źródła, od Albisheim do Kircheim-Poland, wije się droga, wyżłobiona między skałami i pełna wybojów. Droga ta nieco dalej, poza Danenfels, zmienia się w wąską ścieżynę i niknie u stóp Góry Piorunów, zwanej tak dlatego, że ją często ogień z nieba nawiedza.
Szóstego maja 1770 roku, w chwili kiedy słońce zachodziło poza wieżę katedry Strasburskiej, człowiek jakiś, jadący z Moguncji, zbliżył się do wioski Danenfels i skierował się pod górę ścieżką, dopóki była widoczną; gdy zaś wszelki jej ślad zaginął w zaroślach, zsiadł z konia i uwiązał go za uzdę do jodły, rosnącej na skraju dzikiego lasu.
Zwierzę zarżało niespokojnie, a cały las jakby drżenie przebiegło na odgłos tak tu niezwykły.
— No, no — wyrzekł nieznajomy — uspokój się wierny Dżeridzie. Zrobiliśmy mil dwanaście i ty przynajmniej stanąłeś już u celu.
To powiedziawszy, spojrzał w gąszcz, jakby go chciał przeniknąć wzrokiem, lecz już tak się ściemniło, że widział tylko cienie drzew pobliskich odcinające się na tle jeszcze czarniejszem gęstniejącej kniei.
Podróżny podszedł do konia, którego nazwa wskazywała na pochodzenie arabskie, i, objąwszy oburącz głowę zwierzęcia, przyłożył twarz do dymiących jego nozdrzy.
— Żegnam cię, dzielny biegunie, bo może cię już nie zastanę tutaj — żegnam cię, towarzyszu wierny!
Znowu rzucił wzrokiem bystro dokoła, jakby się bał lub wręcz przeciwnie, jakby pragnął być usłyszanym.
Rumak wstrząsnął jedwabistą grzywą, uderzył nogą o ziemię i zarżał tak, jakgdyby był w pustyni i czuł zbliżanie się lwa.
Podróżny skinął potakująco głową, jakgdyby chciał powiedzieć:
— Nie mylisz się, Dżeridzie, niebezpieczeństwo blisko.
Widocznie jednak nie zamierzał z niem walczyć, bo wyjął z olstrów dwa wspaniałe pistolety z lufami cyzelowanemi, o czerwonych kolbach, wykręcił z nich naboje i kule wraz z prochem wysypał na trawę.
Po ukończeniu tego dziwnego zajęcia, włożył znów pistolety do olster.
Lecz na tem nie koniec.
Nieznajomy miał u pasa szpadę o stalowej rękojeści; odpiął ją, okręcił pasem i podłożył pod siodło.
Wreszcie strząsnął kurz z butów, przeszukał kieszenie, wyjął z nich nożyczki oraz scyzoryk w oprawie z konchy perłowej i cisnął to wszystko po za siebie, nie patrząc wcale, gdzie upadło.
Raz jeszcze pogłaskał Dżerida, odetchnął pełną piersią a nie widząc nigdzie jakiejkolwiek ścieżki, puścił się na los szczęścia w las gęsty.
Wypada nam zapoznać teraz czytelnika z osobistością podróżnego, któremu przypadnie ważna rola do odegrania w opowiadaniu naszem.
Wyglądał na lat trzydzieści dwa. Wzrostu więcej niż średniego, zbudowany przepysznie, wysmukły i giętki, wydawał się uosobieniem siły i zręczności. Miał na sobie czarną aksamitną kurtkę podróżną ze złotemi guzami, z pod której wystawała kamizelka haftowana. Strój ten uzupełniały obcisłe spodnie łosiowe i czarne lakierowane buty.
Twarz o rysach ruchliwych, znamionujących typ południowy, wyrażała szczególną mieszaninę subtelności. Spojrzenie o wyrazie ciągle się zmieniającym, zdawało się przenikać każdego do głębi duszy.
Płeć śniada musiała być niewątpliwie spalona słońcem od naszego gorętszem.
Wreszcie usta pięknego kształtu, choć duże, osłaniały zęby śliczne, olśniewająco białe przy ciemnej cerze. Nogę miał długą lecz wąską, rękę małą lecz silną.
Zaledwie nieznajomy postąpił kilka kroków, dało się słyszeć gwałtowne bicie kopytami w miejscu, gdzie konia zostawił.
W pierwszej chwili chciał zawrócić, lecz się powstrzymał. Wspiął się tylko na palce, ażeby zobaczyć, co stało się ze zwierzęciem.
Ktoś niewidzialny je uprowadził. — Dżerida już nie było.
Nieznajomy zmarszczył czoło, poczem, uśmiechnąwszy się zlekka, poszedł w głąb lasu.
Tu i owdzie przez gałęzie, przedostawała się jeszcze resztka światła dziennego, niezadługo jednak ciemność zupełna otoczyła idącego.
Zatrzymał się, obawiając się zabłądzić.
— Do Danenfels — wymówił głośno — była droga jeszcze możliwa; z Danenfels dojechałem do Czarnych Jarów ścieżyną zaledwie widoczną, z Czarnych Jarów doszedłem tutaj bez żadnej już drogi, ale w lesie było jeszcze widno; teraz muszę się zatrzymać, bo nie widzę już nic.
Zaledwie wymówił te słowa nawpół po francusku, nawpół po sycylijsku, gdy o pięćdziesiąt kroków od niego zajaśniało światło.
— Dziękuję! — wyrzekł — pójdę teraz za tem światłem.
Światełko posuwało się naprzód równo, bez migotania; przypominało ono płomienie sztuczne na scenie, kierowane ręką maszynisty.
Podróżny uszedł tak ze sto kroków, i naraz usłyszał cichy szept koło siebie.
Zadrżał.
— Nie odwracaj się!... rzekł głos z prawej strony — bo zginiesz.
— Dobrze! — odpowiedział nieznajomy spokojnie.
— Nie odzywaj się!... wyrzekł głos z lewej — bo umrzesz!
Nieznajomy w milczeniu skinął głową.
— Jeżeli się boisz — odezwał się głos trzeci, wychodzący z pod ziemi jak głos ojca Hamleta, — jeżeli ci brak odwagi, wracaj skąd przychodzisz.
Podróżny machnął ręką i szedł dalej w milczeniu.
Noc była ciemna a las gęsty; pomimo światła przewodniczego, podróżny potykał się co chwila. Prawie przez godzinę płomień posuwał się naprzód, a podróżny podążał za nim, bez skargi, bez strachu.
Nagle światło znikło.
Podróżny wydostał się już z lasu.
Podniósł oczy w górę; na ciemnym lazurze nieba błyszczały gwiazdy.
Szedł dalej naprzód w tym kierunku, gdzie znikło światełko; naraz wynurzyły się przed nim z ciemności ruiny. Był to szkielet starego zamczyska.
Jednocześnie nogą stąpił na gruzy, a na skroniach poczuł zimny jakiś przedmiot, który mu zasłonił oczy. Odtąd nie widział nawet ciemności.
Jednakże musiał się tego spodziewać, nie okazał bowiem żadnego oporu, wyciągnął tylko rękę, jak ślepy, szukając przewodnika.
Ruch ten widocznie został zrozumiany; ręka zimna, twarda, koścista, ujęła dłoń podróżnego.
Była to wyraźnie ręka kościotrupa, lecz gdyby szkielet ten miał czucie, przekonałby się, że dłoń podróżnego nie zadrżała.

W jednej chwili ręka puściła go, przepaska z oczu spadła i... ujrzał się na szczycie Piorunowej Góry.

II
JA JESTEM, KTÓRY JESTEM!

Pośród brzóz starych, o kształtach dziwacznych, wznosiły się ruiny jednego z tych zamków, jakie panowie feudalni rozsiali niegdyś po całej Europie, wróciwszy z wojen krzyżowych.
Opustoszałe przedsionki, niegdyś zdobne w posągi, dziś oplecione chwastem i dzikiem kwieciem, ukazywały na bladem tle nieba — burzą i wichrem poszczerbione sklepienie.
Podróżny, otworzywszy oczy, znalazł się przed omszałemi i wilgotnemi schodami głównego portyku.
Na pierwszym stopniu stało widmo, którego ręka koścista przyprowadziła go tutaj.
Powłóczysty całun okrywał je; ręką kościstą wskazywało nieznajomemu wielką wznoszącą się wyżej salę, po przez której przedziurawione sklepienie wpadało tajemnicze światło.
Podróżny skłonił głowę na znak przyzwolenia.
Widmo bez szmeru, cicho i wolno przesunęło się po schodach i zagłębiło w ruinach; nieznajomy podążył za niem. W tejże chwili z hałasem i brzękiem zawarła się brama główna.
Przy wejściu do okrągłej pustej sali, przybranej czarno i oświetlonej trzema zielonemi lampami, widmo się zatrzymało.
Nieznajomy przystanął również.
— Otwórz oczy! — wyrzekło widmo.
— Widzę wszystko — odparł nieznajomy.
Wtedy widmo ruchem szybkim i śmiałym wydobyło z pod całuna szpadę i uderzyło nią o słup bronzowy; ozwał się dźwięk metaliczny.
Na odgłos ten uniosły się płyty podłogi kamiennej i niezliczona moc duchów, podobnych do pierwszego, ukazała się z mieczami w ręku.
Widma zasiadły na ławach kamiennych w zielonawem świetle i już nie poruszały się wcale, jak gdyby skamieniały.
Wszystkie te posągi ludzkie dziwnie odbijały się na tle czarnego kiru, pokrywającego mury.
Siedm siedzeń znajdowało się na pierwszem miejscu; sześć zajętych było przez widma przewodniczące — jedno było jeszcze puste.
Siedzący pośrodku podniósł się majestatycznie.
— Ilu nas jest, bracia? — zapytał zebranych.
— Trzystu nas jest! — odrzekły duchy jednym głosem, który zagrzmiał po sali, rozpłynął się i zginął w żałobnych obiciach murów.
— Trzystu! — podjął przewodniczący, a każdy przedstawia dziesięć tysięcy stowarzyszonych; trzysta szpad, wartych trzy miljony sztyletów! Poczem zwrócił się do podróżnego:
— Czego żądasz? — zapytał.
— Światła! — odpowiedział przybyły.
— Ścieżka, wiodąca na górę ognistą, twarda jest i ostra; nie boisz się na nią wstąpić?
— Ja niczego się nie boję.
— Pamiętaj jednakże, że wracać stąd nie wolno. Pamiętaj o tem i zastanów się dobrze.
— Zatrzymam się dopiero u celu.
— Czyś gotów przysiąc na to?
— Przysięgnę.
Przewodniczący podniósł rękę i głosem powolnym, uroczystym wyrzekł:
— Przysięgam na Boga ukrzyżowanego, że zerwę wszelkie węzły, łączące mnie z ojcem, matką, braćmi, siostrami, żoną, krewnymi, kochankami, dobrodziejami, z każdą istotą, której winien jestem wierność i posłuszeństwo“.
Podróżny powtórzył te słowa, a duch mówił dalej:
— Przysięgam, że wyjawię nowemu zwierzchnikowi wszystko, com widział i czynił, com czytał i słyszał, czegom się dowiedział lub czegom się choćby domyślił“.
Przewodniczący zamilkł, a nieznajomy powtórzył, co usłyszał.
— „Czcij i poważaj truciznę — podchwycił przewodniczący, nie zmieniając głosu — truciznę, jako środek szybki, pewny i niezbędny do oczyszczania kuli ziemskiej, do usunięcia przez śmierć lub zniedołężnienie tych, którzy chcą poniżyć prawdę, lub wydrzeć ją z rąk naszych.
Wiernie, jak echo, nieznajomy powtórzył i te słowa.
Przewodniczący ciągnął dalej:.
— „Niech cię wspomaga Bóg Ojciec, Bóg Syn i Bóg Duch Święty“.
Nieznajomy od początku do końca wygłosił przysięgę z jednakową siłą i spokojem.
— A teraz — dodał przewodniczący — włóżcie mu na głowę opaskę świętą.
Dwa widma zbliżyły się do nieznajomego, czekającego z głową pochyloną; jedno przyłożyło mu do czoła wstążkę koloru jutrzenki, z literami srebrnemi i wyobrażeniem Matki Bożej Loretańskiej, drugie związało dwa końce z tyłu głowy; poczem odsunęły się od niego.
— Czego żądasz? — zapytał przewodniczący.
— Trzech rzeczy — odrzekł nowicjusz.
— Jakich mianowicie?
— Ręki żelaznej, szpady ognistej i wag djamentowych.
— Do czego pragniesz ręki żelaznej?
— Ażeby zdusić tyranię.
— Do czego szpady ognistej?
— Ażeby świat oczyścić.
— Do czego wag djamentowych?
— Ażeby ważyć przeznaczenie ludzkości.
— Gotów jesteś na próby?
— Gotów jestem w każdej chwili.
— Próby! próby! — odezwały się głosy.
— Odwróć się! — rozkazał przewodniczący.
Nieznajomy spełnił żądanie i znalazł się naprzeciw człowieka, bladego jak śmierć, w kajdanach i zakneblowanego.
— Co widzisz? — zapytał przewodniczący.
— Zbrodniarza lub ofiarę.
— Zdrajcę!... — Wykonał on przysięgę taką, jak ty przed chwilą, a potem wydał tajemnicę zakonu.
— A więc zbrodniarz.
— Tak. — Na co zasłużył?
— Na śmierć!
Trzysta widm powtórzyło:
— Śmierć!
W tejże chwili skazany, pomimo nadludzkich wysiłków, wepchnięty został w głąb sali. Słychać było szamotanie i głos, świszczący przez knebel.
Sztylet zaświecił w blasku lamp, następnie rozległo się głuche uderzenie, potem upadek ciała martwego, potem ostatnie przedśmiertne chrapanie...
— Sprawiedliwości stało się zadość! — powiedział przewodniczący, zwracając się do strasznego zgromadzenia duchów, które błyskając oczyma z pod całunów napawały się okropnym widokiem.
— Czy pochwalasz wykonanie wyroku, jakiego byłeś świadkiem?
— Pochwalam, jeżeli dotknął istotnie winnego.
— I będziesz pił za śmierć każdego, który, jak ten, zdradzi tajemnicę świętego zgromadzenia naszego?
— Będę pił niezawodnie.
— Każdy napój?
— Każdy bezwarunkowo.
— Przynieście czarę z krwią zabitego!... rzekł przewodniczący.
Jeden z oprawców zbliżył się do nowicjusza podał mu napój czerwony i ciepły w czaszce ludzkiej, oprawnej w bronzową podstawę.
Nieznajomy wziął czarę z rąk kata i uniósł w górę:
— Piję!... — wyrzekł — za śmierć każdego, który zdradzi tajemnicę świętego zakonu.
Następnie zbliżył czarę do ust, wychylił ją do ostatniej kropli i spokojnie zwrócił temu, od którego ją był otrzymał.
Szmer podziwienia przebiegł po zgromadzonych, widma spoglądały na siebie z poza całunów.
— Dobrze — wyrzekł naczelnik. — Podajcie pistolet!
Jedno z widm zbliżyło się, trzymając pistolet, kulę ołowianą i nabój prochu.
Nowicjusz zaledwie raczył spojrzeć w tę stronę.
— Przyrzekasz bezwzględne posłuszeństwo zakonowi świętemu?
— Przyrzekam.
— Nawet gdybyś miał działać na szkodę własną?
— Wchodzący tu nie należy do siebie, lecz do wszystkich.
— Jaki bez względu na to rozkaz otrzymasz, czy usłuchasz natychmiast?
— Usłucham.
— Natychmiast?
— Natychmiast.
— Bez wahania?
— Bez wahania.
— Weź ten pistolet i nabij go.
Nieznajomy wziął pistolet, wsypał proch w lufę, przybił go, włożył kulę, przybił ją stemplem i podsypał panewkę.
Grobowa cisza panowała w zgromadzeniu, wiatr tylko jęczał pośród sklepień rozwalonych.
— Nabity!... — wyrzekł nieznajomy chłodno.
— Czyś tego pewny? — zapytał przewodniczący.
Uśmiech przemknął się po ustach nowoprzybyłego; wyjął stempel i zapuścił w lufę. Stempel wystawał o dwa palce.
Przewodniczący skinął głową potakująco.
— Tak — przemówił — dobrze jest nabity.
Co mam z nim uczynić?
— Odwiedź kurek.
Słyszeć się dał trzask odwodzonego kurka.
— Przyłóż lufę do czoła.
Nieznajomy spełnił wezwanie w tej chwili.
Cisza głębsza zapanowała, lampy zbladły, widma oddech wstrzymały.
— Strzelaj!
Błysnęło na panewce lecz proch się tylko spalił, huk nie wstrząsnął powietrza.
Okrzyk podziwu rozległ się w zgromadzeniu, przewodniczący mimowolnie wyciągnął rękę do nieznajomego. Lecz niedość było tych dwóch prób; widma zawołały:
— Sztylet! Sztylet!
— Żądacie koniecznie? — zapytał przewodniczący.
— Tak! sztylet! sztylet! — odezwały się te same głosy.
— Podajcie zatem sztylet.
— Zbyteczne!... rzekł z pogardą nieznajomy.
— Jakto zbyteczne? — wrzasnęło zebranie.
— Zbyteczne!... — powtórzył nieznajomy głosem pognębiającym wrzaski — zbyteczne, powiadam, napróżno tylko czas drogi tracicie.
— Co przez to rozumiesz? — wykrzyknął przewodniczący.
— Znam wszystkie tajemnice wasze; przetrwane próby są tylko igraszką dziecinną, niegodną ludzi poważnych. Powiadam wam, że człowiek zamordowany nie umarł; że krew, jaką piłem, to wino ukryte na jego piersiach, pod odzieżą; że kule i proch wypadły z lufy, gdym kurek odwodził. Zabierzcie broń swą nieużyteczną, dobrą na postrach dla tchórzów; prawdziwie silni jej się nie ulękną.
Okrzyk zgrozy wzbił się pod sklepienia.
— Znasz nasze tajemnice! — zawołał przewodniczący — więc jasnowidzącym jesteś albo szpiegiem?
— Kto jesteś? — spytało naraz trzysta głosów, a jednocześnie dwadzieścia szpad zabłysło w rękach widm najbliższych i skierowało się ku piersiom nieznajomego.
A on spokojny, uśmiechnięty, podniósł głowę, wstrząsnął gęstemi włosami przewiązanemi wstążką i zawołał:
Ego sum qui sum!... — Jam jest, który jest!...
I powiódł wzrokiem po otaczających.
Pod wzrokiem tym, pełnym siły, szpady się opuszczały, tak potężne wrażenie wywierał na ściskających je w ręku.
— Wyrzekłeś słowo niebaczne, nie znasz całej doniosłości jego znaczenia.
Obcy głową potrząsnął z uśmiechem:
— Powiedziałem, com powinien był powiedzieć.
— Skądże więc przybywasz?
— Przybywam z kraju, z którego światło przychodzi.
— Zapowiedziano nam przybycie twoje ze Szwecji.
— Ale do Szwecji można przybyć ze Wschodu!...
— Po raz wtóry powtarzam, że my cię nie znamy. Kto jesteś?
— Kto jestem?... Dobrze — odparł nieznajomy — powiem wam zaraz, ponieważ widzę, że mnie nie rozumiecie, lecz powiem wam najprzód, kto wy jesteście...
Widma zadrżały, szpady zaszczękły znów w rękach, kierując się ku piersiom nieznajomego.
— Najpierw — ciągnął nieznajomy, wskazując ręką na przewodniczącego — ty, który się masz za boga, jesteś tylko jego poprzednikiem; przedstawicielu stowarzyszeń szwedzkich, powiem ci zaraz twe imię.
Swedenborgu, czy aniołowie, rozmawiający poufale z tobą, nie odkryli ci, że oczekiwany przez ciebie nadchodzi?...
— Prawda — odrzekł przewodniczący, unosząc całunu, ażeby lepiej widzieć mówiącego — powiedzieli mi o tem.
— To dobrze — rzekł nieznajomy. — Po lewej stronie masz przedstawiciela stowarzyszenia angielskiego, który stoi na czele loży Kaledońskiej. Pozdrowienie, milordzie! Krew twoich przodków odżyła w tobie. Anglja może się spodziewać, że światło zagasłe na nowo dla niej zabłyśnie.
Szpady się zniżyły. Podziw zastąpił oburzenie.
— A! — to ty kapitanie? — ciągnął nieznajomy, zwracając się do widma, po prawej ręce przewodniczącego, — w którymże to porcie zostawiłeś piękny swój statek, który uwielbiasz jak kochankę? Dzielna to fregata ta „Opatrzność“, a imię jej przyniesie szczęście Ameryce.
Potem, zwracając się dalej, mówił:
— Na ciebie kolej, proroku Zurichski, spojrzyj mi w oczy, ty, który znajomość fizjonomiki posuwasz do cudu; powiedz głośno, czy w linjach twarzy mojej nie dostrzegasz świadectwa posłannictwa mojego?
Ten, do którego przemówił, cofnął się zdumiony.
— Idźmy dalej — ciągnął nieznajomy, patrząc na swego sąsiada. — No i cóż, potomku Pelazgów, czy chcesz Maurów wypędzić po raz drugi z Hiszpanji?... Łatwoby to przyszło, gdyby kastylijczycy nie zatracili byli szpady Cyda.
Piąty dowódca stał milczący, nieruchomy: rzekłbyś głos nieznajomego w kamień go przemienił.
— A mnie — zapytał szósty nieznajomego, który jakby o nim zapomniał — mnie nic nie masz do powiedzenia?
— Chcesz tego? — odparł podróżny, przeszywając go do głębi wzrokiem: powiem ci, co Chrystus powiedział Judaszowi, powiem ci natychmiast.
Ten, do którego to mówił, bledszym się stał od całuna. Zebrani szemrać zaczęli, domagając się wyjaśnień.
— Zapominasz o przedstawicielu Francji — odezwał się przewodniczący.
— Nie ma go tutaj — odrzekł nieznajomy — a ty, który to mówisz, wiesz o tem dobrze, ponieważ miejsce jego nie zajęte. Nie zapominaj, że zasadzki wywołują śmiech w tym, który widzi w ciemnościach, działa naprzekór żywiołom i żyje naprzekór śmierci.
— Młody jesteś — odrzekł przewodniczący — a mówisz z powagą bóstwa. — Rozważ, że pewność siebie może stropić tylko niezdecydowanych i ciemnych.
Uśmiech najwyższej pogardy ukazał się na ustach nieznajomego.
— Wszyscyście niezdecydowani — wymówił — bo nie możecie mnie pokonać; ciemni też jesteście, albowiem nie wiecie kto jestem, kiedy ja, przeciwnie, wiem, kto wy jesteście; a śmiałością wszystkiego u was dopnę; lecz na co śmiałość temu, kto jest wszechmocny?
— Daj nam dowód tej wszechmocy, daj nam dowód natychmiast!
— Kto was tu zwołał? — zapytał.
— Koło najwyższe!
— Nie bez celu — wyrzekł nieznajomy, zwracając się do przewodniczącego i pięciu jego towarzyszy — nie bez celu ty przybyłeś aż ze Szwecji, ty z Londynu, ty z Nowego Yorku, ty z Zurichu, ty z Madrytu, a ty z Wenecji; wy wszyscy nakoniec z czterech części świata, aby się zebrać w świątyni straszliwej wiary.
— Zebraliśmy się tu — odrzekł przewodniczący — na spotkanie założyciela tajemniczego państwa na Wschodzie, który złączył obie półkule we wspólności wierzeń, który związał w braterskim uścisku ręce ludzkości.
— Czy macie jaki znak pewny, po którym poznać go możecie?...
— Mamy — odrzekł przewodniczący — Bóg przez pośrednictwo aniołów raczył mi go objawić.
— Więc znasz go?
— Ja jestem tylko jeden.
— Wymień go na głos.
Przewodniczący się zawahał.
— Powiedz natychmiast! — powtórzył nieznajomy tonem rozkazującym — powiedz, albowiem chwila objawienia nadeszła.
Przewodniczący wyrzekł:
— Będzie miał na piersiach gwiazdę brylantową, a na niej błyszczące trzy pierwsze litery godła, znanego tylko jemu.
— Jakie są te trzy litery?
— L. P. D.
Nieznajomy szybkim ruchem rozpiął krótką kamizelkę, na koszuli z cienkiego batystu ukazała się jaśniejąca tysiącem ogni gwiazda brylantowa, a na niej trzy błyszczące litery rubinowe.
— On! — wykrzyknął przewodniczący przerażony; — byłżeby to On?...
— On! którego świat oczekuje! — zawołali z niepokojem naczelnicy.
— Wielki Kofta! — zaszemrało trzysta głosów.
— I cóż?... — zawołał z triumfem nieznajomy — będziecie mi teraz wierzyć, gdy wam po raz drugi powiem:
Ja jestem, który jestem!...
— Wierzymy! — odrzekły widma, kłoniąc się ku ziemi.

— Rozkazuj mistrzu! — dodał przewodniczący, a wespół z nim pięciu wodzów z czołami kornie pochylonemi — mów, a będziemy ci posłuszni.

III
L:. P:. D:.[1]

Nastała cisza uroczysta. Nieznajomy zdawał się namyślać. Nareszcie odezwał się:
— Panowie! złóżcie broń niepotrzebną i słuchajcie uważnie; wiele się dowiedzieć możecie z kilku słów moich.
Uwaga się podwoiła.
— Źródła wielkich rzek są prawie zawsze mityczne, a zatem nieznane. O Nilu, Gangesie, Amazonce, wiemy dokąd dążą, lecz nie wiemy skąd płyną! I ja wiem gdzie jestem, ale nie wiem skąd pochodzę. Przypominam sobie tylko, że w dniu, gdy oczy duszy mej ujrzały przedmioty zewnętrzne, znajdowałem się w Medynie, mieście świętem, w pysznych ogrodach mufty Saladyma. Był to starzec godzien szacunku, kochałem go jak ojca, choć mi nim nie był. Ale patrzył na mnie z czułością, ale mówił do mnie z powagą. Trzy razy na dzień opuszczał mnie, a wtedy inny starzec, którego imię wymawiam z wdzięcznością, a zarazem ze strachem, przychodził do mnie. Posiadał on wszystkie wiadomości, wyćwiczony przez siedm duchów wyższych w tem, czego się uczą aniołowie, aby rozumieć Boga. Nazywał się Althotas. Był to mój nauczyciel, mój mistrz, obecnie jest moim przyjacielem czcigodnym, a dwa razy starszym jest od najstarszego z was.
Gdy dobiegłem lat piętnastu, dano mi już przeniknąć główne tajemnice natury. Znałem botanikę, nie tę ograniczoną, którą bada każdy uczony na kawałku ziemi, gdzie mieszka. Ja znałem sześćdziesiąt tysięcy grup roślin, rosnących na całym świecie. Gdy mistrz mój kładł mi ręce na czoło i rozkazywał zejść do oczu moich zamkniętych promieniom światła boskiego, pogrążony w kontemplacji nadnaturalnej umiałem zapuścić wzrok na dno morskie; widziałem fantastyczną roślinność, okrywającą olbrzymiemi porosty gniazda potworów szkaradnych, bezkształtnych, jakich oko ludzkie nie oglądało nigdy.
Poświęciłem się także językom umarłym i żyjącym. Znałem wszystkie narzecza od Dardanelów do cieśniny Magelońskiej. Czytałem tajemnicze hieroglify na Piramidach. Zgłębiałem umiejętności ludzkie od czasów Sanchoniatona do Sokratesa, od Mojżesza do Ś-go Hieronima, od Zoroastra aż do Agrippy. Studjowałem medycynę nie z pomocą Hipokratesa, Galena, Averrhoësa, — mistrzem w tej nauce była mi natura. Podchwyciłem tajemnicę Koftów i Druidów. Zbierałem nasiona niedoli i szczęścia. Gdy simun i huragan przelatywały nad głową moją, miałem moc powierzać im ziarna, które niosły w dal śmierć lub życie, stosownie do tego, czym potępił lub pobłogosławił okolicę w którą zwróciłem twarz zagniewaną lub uśmiechniętą.
Pośród tych nauk, prac i podróży, doszedłem lat dwudziestu.
Pewnego dnia mistrz mój wszedł do groty marmurowej, gdzie się schroniłem przed upałem. Twarz miał surową, a jednocześnie uśmiechniętą; w ręku trzymał flakon.
— Acharacie — rzekł do mnie — mówiłem ci zawsze, że nic się nie rodzi i nic nie umiera na świecie; że kolebka i grób to bracia, a człowiekowi, ażeby widział jasno swoje minione egzystencje, brak tylko jasnowidzenia, które go równym Bogu uczyni. Od chwili bowiem, gdy posiądzie jasnowidzenie, stanie się jak Bóg nieśmiertelnym. Ja, zanim znajdę napój, zwyciężający śmierć samą, znalazłem napój, który rozprasza ciemności. Acharacie, wypiłem wczoraj tyle, ile brak w tej buteleczce — ty wypij dzisiaj resztę.
Miałem nieograniczoną ufność, miałem szacunek najwyższy dla mistrza, a jednak ręka mi drżała za dotknięciem flakonu, podawanego mi przez Althotasa; tak musiała drżeć ręka Adama, gdy brał jabłko od Ewy.
— Wypij! — rzekł, uśmiechając się.
Położył mi ręce na głowie, jak zwykle, gdy chciał na chwilę obdarzyć mnie wzrokiem podwójnym.
— Śpij — rzekł — i pamiętaj.
Usnąłem zaraz. Śniło mi się, że leżę na stosie z drzewa sandałowego i aloesowego; anioł, przelatujący ze Wschodu na Zachód z rozkazami Boga, musnął skrzydłem drzewo i stos mój buchnął płomieniem. Zamiast wzruszyć się, przestraszyć, zamiast bać się płomieni, wyciągnąłem się rozkosznie pośród języków ognistych, jak feniks, czerpiący nowe życie w zagładzie. Wtedy wszystko, co było we mnie materją, znikło, dusza jedynie pozostała, zachowując formy ciała, przezroczyste, niepochwytne, lżejsze od atmosfery, w jakiej żyjemy, i ponad którą się uniosła. I jak Pytagoras pamiętał, iż był obecny przy oblężeniu Troi, tak ja objąłem pamięcią trzydzieści dwa istnienia, które już przeżyłem. Widziałem przesuwające się wieki, jak szereg wzniosłych starców. Poznawałem się pod różnemi imionami, jakie nosiłem od pierwszych narodzin, do ostatniego zgonu. Wszak wiecie, bracia, bo to jest podstawą naszej wiary, że dusze, to niezliczone cząstki bóstwa, które z każdem tchnieniem ulatają z piersi Boga, napełniają powietrze i dzielą się na przeróżne kategorje. Są dusze wzniosłe i upośledzone. Człowiek w chwili urodzenia wciąga w siebie, przypadkowo może, jedną z tych dusz błądzących, a oddaje ją z siebie w chwili śmierci, na nowe błądzenie i dalsze przemiany.
Nieznajomy mówił tak przekonywująco — oczy wznosił w niebo z wyrazem tak pełnym wiary w to co wykładał, że szmer uwielbienia rozszedł się po sali; zdziwienie ustąpiło zachwytowi, jak gniew wprzód ustąpił zdziwieniu.
Po zbudzeniu się — mówił wtajemniczony czułem się więcej niż człowiekiem; zrozumiałem, że Bogiem prawie jestem.
Wtedy postanowiłem nietylko istnienie obecne, lecz wszystkie, jakie mi zostają do przeżycia, poświęcić dla szczęścia ludzkości.
Nazajutrz Althotas, jakgdyby odgadł myśl moją, rzekł do mnie:
— Synu mój, dwadzieścia lat upływa odkąd matka twoja umarła, dając ci życie; od dwudziestu lat przeszkoda nieprzezwyciężona nie pozwala znakomitemu ojcu twojemu dać ci się poznać; teraz udamy się w podróż. Ojciec twój będzie się znajdował pomiędzy tymi, których spotkamy; weźmie cię w objęcia, ucałuje, lecz ty nie będziesz wiedział, że to twój ojciec.
Wszystko więc we mnie, jak u wybrańców Boga, musi być tajemnicze: przeszłość, teraźniejszość i przyszłość.
Pożegnałem muftę Saladyma — pobłogosławił mnie i obsypał darami, następnie przyłączyliśmy się do karawany zmierzającej do Suezu.
Wybaczcie, panowie, wzruszeniu memu. Pewnego dnia człowiek jakiś poważny uściskał mnie, i dziwne drżenie przejęło całą mą istotę, gdy uczułem bicie jego serca. Był to szeryf Mekki, książę nader wspaniały i sławny. Dużo on wojen widział i za jednem skinieniem jego ręki trzy miljony głów ludzkich chyliło się ku ziemi.
Zapuściliśmy się w głąb Azji; szliśmy w górę Tygru, zwiedziliśmy Palmirę, Damaszek, Smyrnę, Konstantynopol, Wiedeń, Berlin, Drezno, Moskwę, Sztokholm, Petersburg, Nowy-York, Buenos-Ayres, Aden i znów znaleźliśmy się prawie w tem miejscu z któregośmy wyruszyli. Następnie udaliśmy się do Abisynji z biegiem Nilu; wylądowaliśmy w Rodos; dalej na Maltę, gdzie okręt wypłynął na nasze spotkanie i dwóch kawalerów zakonu powitało nas; uścisnęli Althotasa i zaprowadzili nas triumfalnie do pałacu wielkiego mistrza Pinto.
Dziwi was zapewne, panowie, dlaczego muzułmanin Acharat, przyjmowany był z honorami przez tych właśnie, którzy zaprzysięgają zagładę niewiernym.
Althotas był katolikiem i kawalerem maltańskim. Mówił mi zawsze o Bogu potężnym, jedynym, utrzymującym z pomocą aniołów swoich harmonję ogólną, o Bogu, który nadał tej całości zgodnej piękne, wielkie miano: „Wszechświat”. Stałem się deistą.
Podróże moje skończyły się, lecz widok tych miast o nazwach przeróżnych, obyczajach najrozmaitszych, nie wywarł na mnie wrażenia. Nic nowego nie było dla mnie pod słońcem. Przez ciąg trzydziestu dwóch istności, zwiedziłem już był wszystko; tylko jedna rzecz mnie uderzyła: ludzie się zmienili. Unosząc się duchem ponad wypadkami i dążąc za pochodem ludzkości, widziałem, że umysły zmierzały do postępu, a postęp prowadził do wolności. Widziałem, że zjawiali się prorocy, natchnieni przez Boga, aby wspierać chwiejny pochód ludzkości, która, ślepa od urodzenia, w ciągu wieku czyni krok jeden ku światłu, a wiek — to dzień jeden ludzkości.
Rzekłem sobie, że nie poto odkryto mi tyle rzeczy nadprzyrodzonych, ażebym je w sobie zagrzebał. Napróżno góra zamyka w swem wnętrzu żyły złota, napróżno ocean na dnie perły ukrywa; górnik wytrwały rozedrze łono góry, nurek zstąpi w głębiny morza... Lepiej więc naśladować nie górę i morze, lecz słońce, lepiej roztaczać światło nad ziemią!
Rozumiecie mnie teraz?...
Nie dla dopełnienia obrzędów masońskich przybyłem ze Wschodu.
Przybyłem, aby rzec: Bracia!... pożyczcie skrzydeł i oczu od orłów, wznieście się ponad świat, stańcie wraz ze mną na szczycie góry, gdzie szatan zaniósł Chrystusa, i rzućcie wzrokiem na ziemię. Ludy to olbrzymie, zrodzone w różnych epokach i w warunkach odmiennych, idą swym torem i przybyć muszą do celu, dla którego stworzone zostały.
Postępują bezustannie, choć zdają się odpoczywać, a gdy się cofają jakimś trafem niespodzianym, nie znaczy to, aby szły wstecz; przeciwnie, nabierają wtedy rozpędu do przebycia lub złamania przeszkody.
Francja stoi w przedniej straży narodów, włóżmy jej w rękę pochodnię, a choćby nawet sama od niej spłonęła, pożar to będzie zbawienny, bo oświeci świat cały.
Oto, dlatego brakuje tu przedstawiciela Francji, że cofa się on przed swem posłannictwem!... Trzeba człowieka, nie cofającego się przed niczem... ja więc pójdę do Francji!...
— Pójdziesz do Francji? — powtórzył przewodniczący.
— To najważniejszy posterunek... biorę go na siebie; to dzieło najniebezpieczniejsze... podejmuję je zatem!
— Wiesz więc, co się dzieje we Francji? — zapytał przewodniczący.
— Wiem, bo sam to przygotowałem. Stary, niedołężny, zepsuty król, mniej jednak niedołężny i beznadziejny od monarchji, którą reprezentuje, zasiada na tronie Francji. Zostaje mu zaledwie kilka lat życia. Na dzień śmierci jego trzeba przygotować odpowiednio przyszłość, Francja jest kluczem i podporą gmachu; niech sześć miljonów rąk podniesie się na znak Koła najwyższego, niech wyrwą podporę, a gmach monarchiczny runie. W dniu, w którym zginie król Francji, na całą Europę spłynie błogosławieństwo przewrotu.
— Wybacz mistrzu, — odezwał się jeden z przewódców, którego akcent zdradzał pochodzenie szwajcarskie — czy wszystko zbadałeś? —
— Wszystko! — odrzekł wielki Kofta.
— Mistrzu! na szczytach gór naszych, w głębinach dolin i nad brzegami jezior naszych — przyzwyczajeni jesteśmy mówić otwarcie, więc powiem ci — chwila źle jest wybrana...
Widziałem córkę Marji-Teresy, zmierzającą do Francji. Widziałem ją, w całym blasku urody i bogactwa dążącą, aby połączyć krew siedemnastu Cezarów z krwią spadkobiercy sześćdziesięciu dwóch królów. Ludy się cieszą, jak zawsze, gdy im rozluźniają lub złocą kajdany. Powtarzam, czas nie nadszedł jeszcze!...
Ogólne zapanowało milczenie, wszyscy zwrócili oczy na śmiałego mówcę.
— Mów dalej, bracie, — rzekł wielki Kofta. My, wybrańcy nieba, nie odrzucamy rad dobrych.
Szwajcar mówił dalej:
— Nauka i życie dały mi doświadczenie i moc odgadywania charakterów z fizjognomji ludzkiej.
Napróżno człowiek łagodzi wzrok, napróżno każe się ustom uśmiechać, charakter przebija się mimowoli w jego twarzy.
Czytałem więc na czole młodej dziewicy, mającej panować nad Francją, dumę, odwagę i tkliwe miłosierdzie dziewcząt niemieckich; twarz młodego człowieka, mającego zostać jej mężem, wyraża zimną krew, słodycz i zmysł spostrzegawczy. Naród francuski, niepomny złego, a dobrego niezapominający; naród, któremu wystarczał Karol Wielki, Ludwik Święty i Henryk IV przy dwudziestu monarchach podłych i okrutnych, jakżeby nie miał pokochać królowej młodej, pięknej i dobrej, króla łagodnego, skromnego i dobrze rządzącego?
Marja-Antonina przekracza właśnie granicę Francji — ołtarz i łoże przygotowują w Wersalu; czyż to chwila, aby zacząć działać we Francji?
— Skończyłem, mistrzu, do ciebie należy osądzić, czy miałem słuszność.
Po tych słowach apostoł z Zurichu usunął się, a szmer uznania rozległ się dokoła.
Wielki Kofta odpowiedział:
— Bracie! ty czytasz w obliczach ludzkich, ja zaś czytam w przyszłości.
Marja-Antonina jest dumną, zechce więc walczyć i padnie pod ciosami; Ludwik jest dobrym, łagodnym, osłabnie zatem w walce z nami i zginie przez żonę i wraz z nią. Obecnie czują przyjaźń dla siebie; nie dopuścimy aby się pokochali, a za rok nienawidzieć się będą. Zresztą, na co się zdało radzić z której strony nadejdzie światło; jasność jest we mnie, który idę ze Wschodu, a prowadzi mnie, jak pastuszków gwiazda, zwiastująca powtórne odrodzenie.
Od jutra biorę się do dzieła. Z waszą pomocą za lat dwadzieścia będzie ono uwieńczone powodzeniem. Czasu tego starczy, jeżeli złączeni i silni pójdziemy wytrwale do celu.
— Dwadzieścia lat! — powtórzyły widma, to bardzo długo.
Wielki Kofta zwrócił się do niecierpliwych:
— Tak jest, długi to przeciąg czasu! Lecz idei nie zabijesz nożem, jak zabijesz człowieka. Myślicie, że to tak łatwe zadanie wymazać imię królewskie z serc trzydziestu miljonów? Myślicie, że łatwo zohydzić Francji kwiat lilji cudowny? Spróbujcie bracia: ja nie dwadzieścia lat, ale wiek cały wam daję!
Stoicie odosobnieni i drżący, nic nie wiedząc o sobie... Ja jeden znam was i oceniam wasze zdolności; ja jestem łańcuchem, wiążącym was w wielkie braterstwo. Otóż ja chcę ażeby za dwadzieścia lat — to, o czem myślicie i co półgłosem opowiadacie dzieciom waszym, to, za co wtrąceni bylibyście do więzień strasznych — ażeby za lat dwadzieścia było to obwoływane głośno po ulicach. Chcę, aby armje walczyły tylko za wolność i braterstwo ludów, aby dzieci nasze igrały na gruzach Bastylji i inych więzień.
To stać się może nie po śmierci monarchy, lecz po zgonie monarchizmu, po wytępieniu arystokratów i po równym podziale ziemi. Żądam dwudziestu lat na odbudowanie świata.
— A teraz, bracia, idę wyzwać lwa w jaskini jego, poświęcam życie tej sprawie.
A wy co dla niej uczynicie?
Pytam was, powiedzcie?
Cisza głęboka zapanowała w ponurej sali.
Sześciu naczelników wystąpiło.
Przewodniczący powiedział:
— Jako przedstawiciel Szwecji, ofiaruję pomoc górników i sto tysięcy sztuk srebra.
Wielki Kofta zapisał te słowa.
— Ja reprezentuję biedną Irlandję i Szkocję — rzekł drugi; w imieniu Anglji mówić nie mogę, ale w imieniu Szkocji i Irlandji obowiązuję się dostarczyć trzech tysięcy ludzi i sumę trzech tysięcy koron rocznie.
— A ty? — zapytał Kofta trzeciego.
— Jestem Amerykaninem — odparł mężczyzna silnie zbudowany o posępnej twarzy — i powiadam, że dopóki starczy złota, dawać je będziemy, krew zaś przelejemy do ostatniej kropli.
Lecz od nas zacznij, wielki mistrzu, nas oswobodź przedewszystkiem od najazdu obcych...
— Bóg rzekł: „Pomagajcie sobie wzajemnie“ — dokończył wielki Kofta — wy pierwsi wolność odzyskacie, a Francja wam do tego dopomoże.
— Ja zaś od siebie dodaję — rzekł wysłaniec szwajcarski — że kraj mój zawsze sprzyjał Francji, zawsze jej wiernym pozostanie.
— Dobrze!... — odpowiedział Kofta.
— Na ciebie kolej przedstawicielu Hiszpanji.
— Ubogi jestem — trzy tysiące braci moich oddaję.
Potem inni się zbliżali wysłańcy, każdy przyrzekał ofiary, podług możności, wielki zaś Kofta spisywał.
— A teraz — rzekł — hasło, godło trzech liter, po których poznaliście mnie, niech ogarnie świat cały. Niech każdy stowarzyszony nosi je w sercu wyryte.
My! wielki mistrz loży Wschodu i Zachodu nakazujemy zagładę lilji!
Okrzyk, podobny do szmeru morza wzburzonego, rozległ się po sali i odbił o wierzchołki gór niebotycznych.
— W imię Ojca i mistrza, rozejdźcie się! zstąpcie w porządku w podziemia Piorunowej Góry i jedni wodą, inni lasem lub doliną rozpierzchnijcie się przed wschodem słońca.
Ujrzycie mnie raz jeszcze w dzień triumfu!
Zakończył przemowę znakiem masońskim, zrozumiałym tylko przez sześciu starszych, którzy też zostali z nim jeszcze.
Potem usunął się ze Szwedem na stronę.
— Swedenborgu! tyś człowiek natchniony, Bóg ci dziękuje przez usta moje. Wyślij pieniądze do Francji pod adresem, który ci wskażę.
W ten sposób, pożegnawszy wszystkich kolejno, wielki Kofta sam pozostał.
Dziwny ten człowiek w tym dramacie będzie postacią główną. Gdy sam pozostał, zapiął ubranie aksamitne, włożył kapelusz, nacisnął sprężynę drzwi bronzowych, które się za nim zamknęły, zapuścił się lekkim krokiem w załamy góry, jakgdyby znał ją wybornie, przeszedł las pomimo ciemności i, prowadzony niewidzialną ręką, znalazł się w miejscu, gdzie wczoraj konia zostawił. Dało się słyszeć rżenie oddalone, gwizdnął pocichu, a za chwilę Dżerid nadbiegł, wierny i jak pies posłuszny. Podróżny lekko wskoczył na siodło i obydwaj w szalonym pędzie zniknęli w ciemnych zaroślach, ciągnących się pomiędzy Danenfels a szczytem Góry Piorunowej.

KONIEC PROLOGU


I
BURZA

W tydzień po scenie przez nas opowiedzianej, około piątej wieczorem, duży powóz, zaprzężony w cztery konie, z dwoma pocztyljonami, opuszczał Pont-à-Mousson, małe miasteczko, położone między Nancy i Metz.
Zaledwe powóz znikł z oczu, gdy kumoszki zaczęły sobie rozmaicie o nim opowiadać.
Bo też takiego wehikułu nie widziano nigdy na moście, zbudowanym przed pięćdziesięciu laty przez dobrego króla Stanisława, na Mozelli, dla prędszej komunikacji między jego małem państewkiem a Francją.
Ciekawości takiej nie wzbudzała nawet buda alzacka, która w dni jarmarczne przywoziła z Falzburga potwory o dwóch głowach, niedźwiedzie tańczące i muzykantów wędrownych.
Powóz głęboki jak landara, miał z przodu jakby kabrjolet koloru niebieskiego, a na drzwiczkach połyskiwała elegancka korona baronowska z literami I. B., artystycznie splecionemi. Dwa okienka z białemi firankami, które wychodziły na przedni kabrjolet, wpuszczały światło wewnątrz. Krata żelazna ochraniała szyby od stłuczenia.
Przedpotopowa ta buda była ośm stóp długa a sześć szeroka. Pośrodku sterczał nawet komin, z którego ciągle snuł się niebieskawy dymek. Powóz ten możnaby uważać za nowy wynalazek, w którym zdolny mechanik połączył siłę pary z siłą koni.
Z tyłu powozu szedł uwiązany śliczny koń, o łebku zgrabnym, niewielkim, z nogami sprężystemi, okiem ognistem — widocznie rasy arabskiej. Siodło na koniu wskazywało że podróżni, zamknięci w tej arce Noego, musieli go niekiedy dosiadać.
W Pont-à-Mousson ręka biała i muskularna wysunęła się z poza firanek skórzanych, opinających szczelnie kabrjolet, i dała pocztyljonowi hojny napiwek.
Pocztyljon uradowany, podziękował jaśnie panu, a głos dźwięczny odpowiedział mu po niemiecku:
Schneller! Schneller! (Prędzej! Prędzej!)
Pocztyljoni rozumieją wszystkie języki, skoro tylko ujrzą monetę, przeznaczoną dla nich.
Ruszył z miejsca galopem, poczem nieco zwolnił biegu.
O siódmej zmieniono konie w Saint Michel; ta sama ręka z poza firanki wysunęła pocztyljonowi pieniądze, ten sam głos kazał się śpieszyć.
Powóz wszędzie budził podziw, zwłaszcza, że noc ciemna nadawała mu pozór fantastyczny.
Za Saint Michel droga pnie się pod górę; w pół godziny ujechano zaledwie ćwierć mili.
Na szczycie wyniosłości konie przystanęły dla wypoczynku, a przed oczyma podróżnych, siedzących w kabrjolecie, roztoczył się rozległy horyzont, mgłą przesłonięty. Niebo, dotąd pogodne, zasępiło się; wielka chmura, ciągnąca z południa, groziła burzą, która mogła zaskoczyć podróżnych przed przybyciem do Bar-le-Duc, gdzie miano przenocować.
Droga spadzista wiła się na krawędzi góry. Po jednej jej stronie widniała głęboko dolina Meuzy. Pocztyljoni dla bezpieczeństwa jechali bardzo wolno.
Chmura nadciągała coraz bliżej; na widnokręgu zdawała się dotykać ziemi. Czarną swą masą zasłoniła ostatnie promienie słońca.
Zapadł siny mrok. Na drzewach liście drżały, chociaż wiatru nie było.
Nagle oślepiająca błyskawica przecięła obłoki; niebo zaroiło się wężami ognistemi i cały firmament rozgorzał jak wnętrze piekła. Zahuczał piorun, roznosząc echa po lesie i straszna burza szaleć zaczęła. Powóz z kominem posuwał się ciągle, tylko dym z jego otworu przybrał kolor opalu.
Niebo pociemniało jeszcze bardziej. W powozie okienko przednie zabłysło różowem światłem. Widocznie mieszkaniec ruchomej celi oświetlił swoje mieszkanie.
Nie dojechano jeszcze do doliny, gdy drugi piorun uderzył z hukiem straszliwym. W tejże chwili lunął deszcz ulewny. Rzęsiste krople padały obficie.
Powóz się zatrzymał.
— Co się stało? — zapytał dźwięczny głos — dlaczego, u djabła, nie jedziecie?
— Więc można jechać dalej, proszę pana? — spytali pocztyljoni.
— To ja powinienem pytać was, a nie wy mnie — odparł głos. — No, jedźcie!
Tyle było woli i siły w tem powiedzeniu, że pocztyljoni usłuchali, i powóz potoczył się z pochyłości góry.
— Dobrze! — odezwał się głos.
Firanki, na chwilę rozchylone, zasunęły się znowu i oddzieliły podróżnych od woźnicy.
Od deszczu ziemia gliniasta tak rozmiękła i oślizła, że konie znów stanęły.
— Proszę pana! — odezwał się pocztyljon — dalej jechać nie sposób.
— Dlaczego? — zapytał znany głos.
— Konie nie idą, ale się ślizgają.
— Jak daleko do stacji?
— Cztery mile.
— Podkujcie je srebrem, to pójdą, — rzekł nieznajomy, otwierając firanki i rzucając cztery talary.
— To bardzo szlachetnie, proszę pana, — przemówił pocztyljon, chowając pieniądze w cholewę buta.
— Pan coś mówi do ciebie, — zawołał pocztyljon, siedzący na koniu, gdy posłyszał dźwięk monety.
Rozmówiłem się już i zaraz jedziemy.
— Konie nie pójdą.
— Od czego masz ostrogi?
— Choćbym je całe w brzuchy im wpakował, jeszczebym nie ruszył z miejsca; niech mnie Bóg skarze, jeżeli...
Nie dokończył, bo przerwał mu nowy piorun.
— Na taki czas dobrzy chrześcijanie siedzą w domu. A! — co ja widzę... nasz powóz sam się posuwa... Wielki Boże! co to znaczy?...
Rzeczywiście ciężka landara, nie znajdując oporu, sama zaczęła staczać się powoli, a następnie własnym już rozpędem pchana, pędziła coraz szybciej.
Konie, napierane, poniosły i powóz popędził jak strzała po stromej spadzistości, zbliżając się nad przepaść.
Teraz z powozu ukazała się głowa podróżnego.
— Niezdaro! — krzyknął — pozabijasz nas. Na lewo jedź, na lewo!
— Ba! kiedy nie mogę, — odpowiedział woźnica, ściągając lejce i napróżno usiłując konie powstrzymać.
— Józefie! — dał się słyszeć po raz pierwszy głos kobiecy. — Józefie, ratunku! O! święta Madonno!
Niebezpieczeństwo było straszne, i usprawiedliwiało wzywanie Matki Najświętszej.
Powóz, pchany ciężarem, zbliżał się z każdą chwilą ku przepaści.
Przednie konie zdawały się już w nią zapadać. Jeszcze trzy obroty kół, a konie, powóz, ludzie — wszystko runie w otchłań i zostanie zmiażdżone. Wtem z kabrjoletu wyskoczył podróżny, schwycił pocztyljona za kołnierz, podniósł go jak dziecko, rzucił na ziemię, sam zaś wskoczył na kozioł, ujął lejce i głosem potężnym:
— Na lewo!... — krzyknął na konnego pocztyljona — na lewo błaźnie, albo ci w łeb wypalę!
Rozkaz wywarł skutek cudowny; pocztyljon, prowadzący przednie konie, uczynił nadludzki wysiłek, zawrócił powóz przy pomocy podróżnego na środek drogi i popędził po niej z szybkością.
— Prędzej! — zawołał podróżny; — galopem! jeżeli ustaniesz, przejadę po twoim trupie.
Pocztyljon zrozumiał, że to nie żarty.
Powóz pędził z szybkością zdumiewającą; gwałtowny turkot, komin ognisty, czyniły go podobnym do jakiegoś wozu piekielnego, niesionego huraganem.
Podróżni, uniknąwszy jednego niebezpieczeństwa, mieli nad sobą drugie.
Gnała ich chmura przepełniona elektrycznością. Od czasu do czasu nieznajomy podnosił głowę i zaniepokojony wpatrywał się w straszne błyskawice.
Gdy powóz zjechał z góry i z równą szybkością toczył się po płaszczyźnie, nagle chmura się rozdarła, a błyskawica, piorun i grzmot jednocześnie, hukiem straszliwym ogłuszyły i oślepiły podróżnych. Płomień fioletowy, zielonawy, później biały, objął konie. Dyszlowe wspięły się, rwąc uprząż, lejcowe padły, jakby im ziemi pod nogami zabrakło, poczem jeden z nich, na którym siedział pocztyljon, zerwał się, a czując się wolnym, poniósł i znikł z jeźdźcem w ciemnościach. Powóz posuwał się jeszcze przez kilka chwil, aż się wreszcie zatrzymał. Drogę zagrodził mu koń, rażony piorunem. Z głębi landary odezwał się rozpaczliwy głos kobiecy.
Trwoga śmiertelna ogarnęła wszystkich.
Odwaga podróżnego zachwiała się wobec szalejących żywiołów. Kobieta zemdlała. Ale nie o niej najpierw pomyślano. Nieznajomy zeskoczył z kozła i popędził ku tyłowi karety, gdzie uwiązany był śliczny rumak. Stał z grzywą rozwianą, wylękły, z sierścią najeżoną, z okiem błędnem i pianą na pysku. Szlachetne zwierzę daremnie usiłowało zerwać przytrzymujące je więzy, daremnie szarpało się niespokojnie, ale gdy pan jego gwizdnął i pogłaskał je podług zwyczaju, zarżało, widocznie go poznając.
— Jeszcze ten koń djabelski! — dał się słyszeć głos drżący z wnętrza powozu — przeklęte zwierzę!
Następnie tenże głos zniecierpliwiony i gniewny odezwał się po arabsku:
Nhe goullac hogoud shaked haffrit![2]
— Nie gniewaj się na Dżerida, mistrzu, wyrzekł podróżny — bał się, a miał czego, doprawdy!

Poczem odwiązał konia, zaprzągł do dyszla, a sam, rozchyliwszy firanki, wszedł do wnętrza powozu i drzwi zamknął za sobą.

II
ALTHOTAS

Podróżny znalazł się w powozie obok starca o oczach siwych, nosie krogulczym i rękach drżących; prawą ręką przewracał on karty rękopisu pergaminowego, zatytułowanego „La Chivre del Gabinetto“ w lewej trzymał wielką łyżkę srebrną.
Ta postać, ta twarz o zmarszczkach nieruchomych, na której oczy tylko i usta wydawały się żyjącemi, to wszystko zresztą, co się tu znajdowało, było widocznie dobrze znane przybyłemu, nie zwracał bowiem żadnej uwagi na szczególne umeblowanie wnętrza landary.
Trzy ściany landary owej zawieszone były półkami, pełnemi książek, ponad któremi na mniejszych półeczkach stały w wielkiej ilości flaszeczki, słoiki i pudełka, oprawione w drewniane podstawy, niby naczynia szklane na okręcie. Każdy potrzebny sobie przedmiot starzec mógł dosięgnąć z łatwością, posuwał tylko fotel, który w miarę potrzeby, zapomocą maszynerji wewnątrz ukrytej, zniżał się lub podnosił.
Pokój, jak nazywać będziemy wnętrze, był ośm stóp długi, sześć szeroki i sześć wysoki. Wprost drzwi, przy czwartej ścianie, miał kominek z mieszkiem i rusztem. Tu obecnie rozpalało się do białości naczynie z miksturą, z której dym białawy ulatniał się rurą, wyprowadzoną na wierzch powozu.
Pośród flaszek, pudełek, książek i papierów, rozrzuconych w malowniczym nieładzie, widniały szczypce miedziane, węgle, moknące w przeróżnych preparatach, duże naczynie, do połowy napełnione wodą i wiszące u sufitu pęki ziół świeżych i suchych. Wszystko to wydawało woń silnie aromatyczną.
W chwili gdy wchodził podróżny, starzec przesunąwszy fotel z nadzwyczajną zręcznością do ogniska, szumowął miksturę z uwagą i wielkiem przejęciem. Oderwany przypadkowo od zajęcia, nacisnął na uszy czapkę aksamitną, niegdyś czarną, z pod której wysuwały się rzadkie kosmyki siwych włosów, i z widoczną złością wyciągnął z pod kółek fotelu połę szaty jedwabnej watowanej, wytartej od dziesięcioletniego użycia, jak łachman.
Był w jaknajgorjszym humorze.
— Boi się, przeklęte zwierzę; ale czego? Szarpnął tak mocno, że piecyk się zatrząsł i wylała mi się czwarta część eliksiru na ogień. Acharacie! proszę cię, na miłość Boga, porzuć to bydlę po drodze w jakiej pustyni.
Podróżny się uśmiechnął.
— Po pierwsze, mistrzu, nie jesteśmy już w pustyni, jesteśmy we Francji; po drugie, nie mogę pozbywać się konia, który wart jest tysiąc luidorów i pochodzi z rasy Al-Borach.
— Tysiąc luidorów!... tysiąc luidorów!... dam ci, jeżeli chcesz, nawet dwa tysiące, bo więcej niż miljon kosztuje mnie ten twój koń przeklęty, nie wliczając w to dni życia, które mi odkrada.
— Cóż tam znowu uczynił ten biedny Dżerid?
— Co uczynił? Gdybym miał był jeszcze kilka minut spokojnych, eliksir byłby się zagotował i nie byłaby się rozlała ani kropla, co Borri bezwarunkowo zaleca.
— Poczekaj więc, mistrzu kochany, kilka sekund jeszcze, a płyn zakipi na nowo.
— A tak! zakipi! Przekleństwo, Acharacie! ogień gaśnie, coś widocznie leci kominem!...
— Wiem co — odparł uczeń — woda.
— Jakto woda? Stracony zatem eliksir! Muszę od początku zaczynać, jakgdybym miał wieki czasu przed sobą! Boże! wielki Boże! — wykrzyknął stary mędrzec, wznosząc z rozpaczą ręce do nieba: woda! jaka to woda? Acharacie, odpowiedz!
— Czysta woda z nieba, mistrzu; deszcz pada, czyś nie zauważył?
— Alboż mogę co widzieć, będąc zajętym?... Woda!... Acharacie, na moją duszę, nie ścierpię tego! Od sześciu miesięcy błagam cię o nakrycie komina, — Żeby to jeszcze od sześciu miesięcy tylko. Dlaczego nie pomyślisz o tem. Nie masz przecie nic innego do roboty, a przytem młody jesteś. Patrz, co się dzieje, dzięki twemu niedbalstwu!... Dziś deszcz, jutro wiatr psują wyrachowania, niweczą pracę moją — a wiesz dobrze, na Jowisza, że muszę się spieszyć. — Dzień mój nadchodzi, a jeszczem nie gotów. Jeżeli nie odnajdę eliksiru życia, co będzie z mądrym, uczonym Althotasem?
Rozpoczynam setny rok życia, 13 lipca o 11-ej wieczór; na ten dzień eliksir musi być gotowy.
— Zdaje mi się, kochany mistrzu, że wszystko idzie jak najlepiej — powiedział Acharat.
— Czyniłem próby, lewa ręka sparaliżowana odzyskała władzę; mam także i tę korzyść, że jadam raz na dwa dni tylko. Jedna łyżeczka eliksiru, choć nie taki jest, jak należy, od czasu do czasu zażyta, podtrzymuje moje siły.
Gdybym miał jeden listek rośliny, obok której tysiąc razy możeśmy przejechali, którą końmi lub kołami stratowaliśmy nieraz, gdybym miał, Acharacie, jeden listek tej rośliny, o której Pliniusz wspomina, że uczeni jej znaleźć ani poznać nie umieli...
— Trzebaby koniecznie zapytać o jej nazwisko, Lorenzy uśpionej, nieprawdaż?
— Uspokój się mistrzu, zapytam jej o to.
— Ale tymczasem mój eliksir jeszcze nie gotów — odpowiedział uczony z głębokiem westchnieniem, potrzebuję trzy razy po piętnaście dni, aby naprawić to, co się zepsuło. Strzeż się, Acharacie, stracisz prawie tyle, co ja, w dniu mojej śmierci.
— Lecz co to za hałas? Czy to turkot powozu?
— Nie, mistrzu, to grzmoty.
— Więc burza?
— Tak, burza, która o mało życia nas nie kosztowała.
— Widzisz, — rzekł starzec, uderzając ręką o wyschłe kolano, aż kość zatrzeszczała, — widzisz na co narażasz mnie przez swoją lekkomyślność. Acharacie, mógłbym zginąć od pioruna, mógłbym być zabity przez iskrę elektryczną, którą, gdybym tylko miał czas, zmusiłbym, aby zstąpiła do pieca i ogrzewała ten oto tygiel.
Nie dość żem jest wystawiony na złość i głupotę ludzką, narażasz mnie jeszcze na niebezpieczeństwo, któremu tak łatwo można było zaradzić?
— Wybacz, mistrzu, ale nie rozumiem...
— Jakto! czy nie odkryłem ci systemu słupów piorunowych? Jak skończę z eliksirem, opowiem ci to raz jeszcze, bo teraz nie mam czasu.
— Więc przypuszczasz, że można opanować pioruny?
— Nietylko można je ujarzmić, ale poprowadzić dokąd się podoba. Kiedyś, gdy przekroczę drugą pięćdziesiątkę, oczekując spokojnie trzeciej, nałożę piorunom wędzidło stalowe i kierować niemi będę, jak ty Dżeridem. Tymczasem każ-że zrobić mi daszek nad kominem, błagam cię, Acharacie!
— Uczynię to, bądź spokojny.
— Uczynię, uczynię... zawsze mówisz w czasie przyszłym, jakby jutro do nas należało. Nie, nigdy nie będę zrozumiany! — wykrzyknął starzec, załamując ręce rozpaczliwie. — On mi każe być spokojnym, kiedy za trzy miesiące, jeżeli nie przygotuję eliksiru, wszystko się dla mnie skończy. Niechaj jednak przebrnę drugą pięćdziesiątkę, niechaj odzyskam młodość, sprężystość członków i zdolność do czynu! o! wtedy nie będę nikogo potrzebował i nikt mi wtedy nie powie: „zrobię“, bo mu odpowiem:
Już zrobiłem!
— Czy będziesz mógł w końcu powiedzieć to samo o naszem wielkiem zadaniu?
— O! gdybym miał taką pewność co do wynalezienia eliksiru, jak co do zrobienia brylantów.
— Mistrzu!... więc to prawda?
— Prawda, ponieważ już je zrobiłem.
— Zrobiłeś?
— Idź i zobacz!
— Gdzie?
— Tam, z prawej strony, w szklanem naczyniu.
Podróżny porwał chciwie wskazane naczynie; był to kubeczek kryształowy, niezwykle cienki, w którego wnętrzu znajdował się proszek.
— Czy to proszek djamentowy?... — wykrzyknął młody człowiek.
— Naturalnie, że djamentowy! przypatrz się tylko dobrze.
— O! widzę brylant wielkości ziarnka prosa.
— Wielkość nie znaczy nic; wynajdziemy sposób łączenia tego proszku; z każdego jego ziarnka będzie ziarno duże jak groch.
Tylko, na Boga!... drogi Acharacie, każ zrobić daszek nad kominem i konduktor piorunowy!... Niech mi woda nie kapie — niech pioruny idą na bory i lasy.
— Dobrze, dobrze, bądź spokojny mistrzu!
— Zawsze to samo nieśmiertelne: bądź spokojny! O! młodości szalona, zarozumiała! — zawołał stary z grobowym śmiechem, odsłaniającym bezzębne szczęki.
— Mistrzu — podchwycił Acharat — ogień twój gaśnie, tygiel stygnie; co znajduje się w tym tyglu?
— Idź i zobacz! Acharat odkrył naczynie i ujrzał kawałek węgla zeszklonego, wielkości orzecha.
— Djament! — wykrzyknął.
Lecz zaraz dodał:
— Ale plamisty, bez wartości.
— Bo ogień wygasł, Acharacie, bo przykrycia nie było nad kominem, czy słyszysz?
— Przebacz, mistrzu, — rzekł młodzieniec, obracając djament, to błyszczący, to znów matowy. — Przebacz i posil się, pokrzep swe siły.
— Nie potrzebuję, przed dwoma godzinami wypiłem łyżeczkę eliksiru.
— Mylisz się mistrzu, piłeś o szóstej rano!
— A teraz która godzina?
— Druga po północy.
— Boże! — zawołał uczony, składając ręce — znów jeden dzień stracony! Dni coraz krótsze, czyż już nie składają się z dwudziestu czterech godzin?
— Jeżeli jeść nie chcesz, to zaśnij, mistrzu, choć na chwilę.
— Dobrze, zasnę na dwie godziny; spójrz na zegarek i obudź mnie po upływie tego czasu.
— Obudzę.
— Acharacie!... — dorzucił starzec głosem pieszczotliwym — gdy zasypiam, strach mnie ogarnia, czy to nie na wieki.
— Przysięgnij, że mnie obudzisz!
— Przysięgam ci, mistrzu!
— Za dwie godziny?
— Dobrze, mistrzu!
Gdy to mówili, dał się słyszeć na drodze tętent konia i krzyk, zdradzający niepokój i zdziwienie.

— Co to może znowu znaczyć? — zawołał nieznajomy i jednym skokiem znalazł się na gościńcu.

III
LORENZA FELICIANI

Oto co się zdarzyło na drodze podczas rozmowy podróżnego z uczonym.
Gdy konie lejcowe powaliły się od pioruna, a dyszlowe cofnęły się gwałtownie, kobieta w kabrjolecie zemdlała. Długą chwilę leżała bez czucia, ponieważ jednak strach tylko był powodem jej omdlenia, powoli przyszła do siebie.
— Boże! — zawołała — czyż nikt mi nie pospieszy z pomocą? — czy sama jestem zupełnie?...
— Pani! — odezwał się głos nieśmiały — jeżeli pozwolisz, ja tu jestem na twoje usługi.
Na dźwięk tego głosu młoda kobieta wyprostowała się, i wychyliwszy głowę z poza firanek, znalazła się nawprost młodzieńca, stojącego na stopniach powozu.
— Czy to pan mówiłeś? — zapytała.
— Ja, pani — odrzekł młodzieniec.
— Pan mi ofiarowałeś swoją pomoc?
— Ja, pani.
— Co się to stało, powiedz mi pan?
— Piorun uderzył i zerwał lejce przednich koni, które uciekły, unosząc pocztyljona.
Kobieta obejrzała się niespokojnie.
— A ten... który z kozła powoził, gdzie jest?
— Wszedł w tej chwili do powozu.
— I nic mu się nie stało?
— Nic a nic.
— Jesteś pan pewny tego?...
— Jak najpewniejszy.
— Chwała Bogu!...
Młoda kobieta uspokoiła się i po chwili zapytała:
— A pan gdzie się znajdował, że tak w porę przybył mi z pomocą?
— Zaskoczony burzą, schowałem się w jaskini, która jest zejściem do kopalni, gdy naraz ujrzałem pędzący powóz. Sądziłem, że konie go ponoszą, przekonałem się jednak, iż trzyma je ręka silna i wprawna... Naraz nowy straszliwy huk piorunu obezwładnił mnie zupełnie. To, co opowiadam, wydaje mi sennem widziadłem.
— Nie jesteś pan zatem pewny, czy ten kto powoził z kozła jest obecnie wewnątrz powozu?
— Ależ pani, — ocknąwszy się z osłupienia, widziałem doskonale jak tam wchodził.
— Sprawdź pan to z łaski swojej raz jeszcze, proszę pana...
— W jaki sposób mam to uczynić?...
— Nasłuchując. Jeżeli jest w powozie, to będzie słychać dwa głosy...
Młodzieniec skoczył na stopień, nachylił się do pudła karety i słuchał.
— Może pani być zupełnie spokojna — rzekł powracając.
Kobieta skłoniła głowę i wpadła w zadumę; młody człowiek patrzył na nią uważnie.
A miał na co patrzyć. Była to bowiem śliczna dwudziesto-czteroletnia brunetka, o płci ciemnej, matowej. Cudne niebieskie oczy, wzniesione w górę, błyszczały jak gwiazdy, a włosy czarne, niepudrowane, wbrew ówczesnej modzie, spadały na szyję o odcieniach opalu.
Naraz powzięła zamiar jakiś.
— Gdzie się teraz znajdujemy? — zapytała.
— Na drodze ze Strasburga do Paryża, o dwie mile od Pierrefitte.
— Co to jest Pierrefitte?
— Małe miasteczko.
— A za Pierrefitte co będzie?
— Bar-le-Duc.
— Czy to także miasto?
— Tak pani.
— Ludne?...
— Ma cztery, czy pięć tysięcy mieszkańców.
— Czy niema stąd jakiej bliższej drogi do Bar-le-Duc?
— Niema, a przynajmniej ja o niej nie wiem.
Peccato! — rzekła zcicha, cofając się do kabrjoletu.
Młodzieniec poczekał jeszcze chwilę, a widząc że jest niepotrzebny, chciał się oddalić. Poruszenie to wyrwało kobietę z zadumy.
— Panie! — zatrzymaj się — zawołała.
— Jestem na usługi, — rzekł zbliżając się.
— Jedno chcę jeszcze zadać panu pytanie!
— Słucham.
— Z tyłu powozu był koń uwiązany.
— Nie ma go już tam, proszę pani; człowiek, który wszedł do powozu, przywiązał go z boku.
— Jest to koń niezmiernie cenny, pragnę się przekonać czy zdrów i cały; jak mogę go zobaczyć?
— Chętnie przyprowadzę go pani.
— O! uczyń to pan, proszę, będę panu nieskończenie wdzięczna.
Młodzieniec zbliżył się do konia, który zarżał, podnosząc głowę.
— Nie bój się pan!... — odezwała się kobieta, łagodny jest jak baranek.
Później głos trochę zniżając:
— Dżerid! Dżerid! — zawołała.
Młodzieniec zaczął odwiązywać zwierzę, które poczuwszy rękę niewprawną, szarpnęło się i uwolniwszy się ruchem gwałtownym, odskoczyło o dwadzieścia kroków od powozu.
— Dżerid! — zawołała kobieta głosem pieszczotliwym, — Dżerid, zbliż się tutaj!
Arabczyk wstrząsnął pięknym łbem, wciągnął powietrze gwałtownie i w lansadach, jakby w takt muzyki, zbliżył się do kabrjoletu.
Kobieta wychyliła się do połowy.
— Chodź tu, Dżerid, chodź — powiedziała.
Posłuszne zwierzę wyciągnęło łeb.
Młoda kobieta jedną rączką pochwyciła za grzywę konia, a opierając się drugą o kabrjolet, wskoczyła na siodło z lekkością widma z ballady niemieckiej.
Młodzieniec chciał rzucić się ku niej; lecz ruchem rozkazującym wstrzymała go na miejscu.
— Słuchaj pan — rzekła — choć młody jesteś, a raczej właśnie dlatego żeś młody, nie obce ci być powinno poczucie ludzkości. Nie przeszkadzaj mi. Uciekam od ukochanego, bo przedewszystkiem jestem rzymianką i katoliczką.
Gdybym z nim dłużej jeszcze przestawała, człowiek ten zgubiłby moją duszę. To ateusz, czarnoksiężnik, którego Bóg ostrzega głosem piorunów. Oby usłuchał przestrogi! Powiedz mu, coś słyszał odemnie i bądź błogosławiony za udzieloną mi pomoc. Żegnam!...
Po tych słowach lekka jak mgła puściła galopem Dżerida.
Widząc ją znikającą, młodzieniec wydał okrzyk zdziwienia.

Ten to okrzyk obudził czujność podróżnego.

IV
GILBERT

Podróżny wyszedł spiesznie z karety, zamykając starannie drzwi za sobą i spojrzał bystro dokoła.
Najpierw spostrzegł młodzieńca, który stał zmieszany i przestraszony. Światło błyskawicy pozwoliło mu zobaczyć go dokładnie.
Był to chłopiec lat szesnastu do siedmnastu, mały, chudy, nerwowy, oczy jego czarne były ładne, choć brakowało im słodyczy; nos miał cienki, orli, usta drobne; policzki wydatne oznaczały powściągliwość i chytrość, gdy jednocześnie broda, wystająca i zaokrąglona, znamionowała stanowczość.
— Czyś to ty krzyczał przed chwilą?... — zapytał podróżny.
— Tak panie, to ja — odpowiedział chłopiec.
— A dlaczego?
— Bo... bo... i — zamilkł.
— Bo co? — powtórzył podróżny.
— Bo, proszę pana... w tym kabrjolecie siedziała jakaś dama.
— Tak jest.
— Był także koń, uwiązany do resorów powozu...
— Tak; ale gdzież on, u djabła?
— Dama z kabrjoletu odjechała na nim.
Podróżny nie krzyknął, ani nie wymówił słowa; skoczył do kabrjoletu, odsłonił firanki i przy świetle błyskawicy ujrzał puste wnętrze.
— Na krew Chrystusa! — ryknął wściekle i opuścił ręce.
— Dopędzać Dżerida na jednym z tych koni — wyrzekł — znaczyłoby wysłać w pogoń żółwia za gazellą... Dowiem się jednak, dokąd się udała, jeżeli tylko...
Wyjął spiesznie z kieszeni pugilares, w którego przegródce znajdował się pukiel czarnych włosów, zawiniętych w papier.
Na widok włosów tych, twarz podróżnego wypogodziła się i uspokoiła.
— Odnajdę ją — rzekł, przeciągając ręką po czole spoconem — odnajdę z pewnością. Czy kazała mi co powiedzieć?
— Kazała powiedzieć, iż nie z nienawiści pana porzuca, lecz że jest dobrą chrześcijanką... pan zaś...
Młodzieniec się zawahał.
— Ja zaś? — powtórzył podróżny.
— Nie wiem, jak to wyrazić? — powiedziała, że pan jesteś ateuszem, niedowiarkiem, któremu Bóg tej nocy ostatnie zesłał ostrzeżenie, powiedziała, że błaga pana, abyś tej przestrogi usłuchał.
— I to wszystko, co ci powiedziała?
— Wszystko.
— Dosyć, mówmy o czem innem.
Przy tych słowach ostatnia chmura zeszła z czoła nieznajomego.
Młodzieniec patrzył na tę twarz, odbijającą sprzeczne uczucia, patrzył z ciekawością, dowodząc, że i on umiał obserwować.
— A teraz — wyrzekł podróżny — powiedz mi, młody przyjacielu, jak się nazywasz?
— Gilbert, proszę pana!
— Gilbert? tylko Gilbert? — ależ to tylko imię chrzestne?
— Jest to moje nazwisko rodzinne.
— Widocznie, kochany Gilbercie, Opatrzność postawiła cię na mej drodze. Prowadź mnie więc do końca. Wskaż mi schronienie jakie na noc dzisiejszą.
— Niedaleko jest skała, pod którą ukryłem się przed burzą.
— Ba, wolałbym coś w rodzaju domu — z dobrą kolacją i wygodnem łóżkiem.
— O to będzie trochę trudniej.
— Czyż tak daleko stąd do jakiej wioski?
— Najbliższa, Pierrefitte, leży o półtorej mili.
— Półtorej mili? toż my w noc tak ciemną i burzliwą nie zajedziemy i we dwie godziny. Pomyśl, przyjacielu, czy nie ma bliżej czego lepszego?
— Jest tu o trzysta kroków zamek Taverney.
— To jedźmy do zamku!... czemuż odrazu o tem nie powiedziałeś?
— Jakto? — podchwycił chłopiec zdziwiony — przecież zamek Taverney nie jest zajazdem?
— Czy w nim kto mieszka?
— A mieszka.
— Któż taki?
— Baron de Taverney.
— Któż to ten pan baron?
— To ojciec panny Andrei.
— Bardzo mi przyjemnie dowiedzieć się o tem, — rzekł podróżny z uśmiechem — ale ja pytam co to za człowiek ten baron?
— Stary, sześćdziesięcioletni magnat, który, jak mówią, był kiedyś bardzo bogatym.
— A teraz zbiedniał?... — Zwykła historja. Prowadź nas, przyjacielu, do pana barona de Taveney.
— Do barona de Taverney? — zawołał chłopiec przestraszony.
— Czyżbyś mi odmówił tej przysługi?
— Nie panie; ale... ale on was nie przyjmie.
— Co?... nie przyjmie szlachcica, zabłąkanego podczas burzy? To chyba niedźwiedź z niego, a nie baron.
— Tak, niby...
— Nic nie szkodzi, spróbuję!
— Ja panu nie radzę — podchwycił Gilbert.
— No, przecie mnie ten baron nie pożre!
— Ale zamknie panu drzwi przed nosem.
— To je wyłamiemy — bylebyś wskazał nam drogę...
— Nie odmawiam.
— Więc ruszajmy...
Podróżny wyjął małą latarkę z kabrjoletu.
Gilbert pewny był, że dla zapalenia jej nieznajomy wejdzie do powozu i że wtedy będzie mógł przez okienko drzwiczek zobaczyć, co się tam wewnątrz znajduje.
Lecz nieznajomy nie zbliżył się nawet do karety, latarkę zaś podał Gilbertowi.
— Co mam z tem zrobić?
— Będziesz nam przyświecał, a ja poprowadzę konie.
— Ależ w latarce niema światła!
— Zaraz ją zapalimy.
— Zapewne masz pan ogień w powozie.
— I w kieszeni także — odpowiedział podróżny.
— Ciężko to chyba będzie zatlić hubkę podczas deszczu.
Podróżny uśmiechnął się.
— Otwórz latarkę — rzekł.
Gilbert usłuchał.
— Osłoń mi ręce kapeluszem.
Gilbert znów usłuchał, patrząc ciekawie na przygotowania. Nie znał bowiem innego sposobu rozniecania ognia jak za pomocą krzesiwa.
Podróżny wydobył z kieszeni srebrny futeralik, wyjął zapałkę, otworzył drugą stronę futeralika, zagłębił zapałkę w masę, jaka się tam znajdowała, i drewienko zapaliło się z trzaskiem.
Na ten widok Gilbert zadrżał.
Uśmiech zjawił się znów na wargach nieznajomego, wobec tego zdziwienia, bardzo naturalnego w epoce, gdzie zaledwie kilku chemików znało fosfor i trzymało tę wiadomość w tajemnicy, zachowując ją do osobistych doświadczeń. Podróżny zapalił świecę i, zamknąwszy futeralik, schował go do kieszeni.
Młodzieniec pożerał oczami tę nowość; dużoby bardzo oddał, za posiadanie takiego cudownego skarbu.
— Teraz, gdy mamy światło, będziesz nas prowadził?...
— Służę panu — odpowiedział Gilbert.
Młodzieniec poszedł naprzód, towarzysz zaś jego ujął konie za cugle i skłonił do ruszenia z miejsca.
Nieznajomy pierwszy przerwał milczenie.
— Widzę, że znasz dobrze barona de Taverney, mój przyjacielu!... powiedział.
— Rzecz bardzo prosta, bo jestem u niego od dzieciństwa.
— Może to twój krewny?
— Nie, panie.
— Więc opiekun?
— I to nie.
— A zatem twój pan?
Na słowo „pan“ młodzieniec zadrżał i krew zabarwiła twarz jego, zazwyczaj bladą.
— Ja nie jestem służącym — odparł.
— Musisz przecie być czemśkolwiek — zauważył podróżny.
— Jestem synem dawnego dzierżawcy barona; matka moja wykarmiła pannę Andreę.
— A!... rozumiem: wychowałeś się w tym domu, jako brat mleczny młodej panienki, bo przypuszczam, że córka barona jest młoda?
— Ma lat szesnaście.
Gilbert zamilczał o tem, jak był w tym domu traktowany.
Podróżny zauważył to, skierował zatem rozmowę na inny przedmiot.
— Skądże znalazłeś się na drodze w taką burzę? — zapytał.
— Nie byłem na drodze, ale w jaskini przy drodze.
— Coś tam robił?
— Czytałem.
— Czytałeś?
— Tak.
— A co czytałeś?
Umową społeczną Jana Jakóba Rousseau.
Nieznajomy z podziwem spojrzał na niego.
— Zapewne wziąłeś tę książkę z bibljoteki barona?
— Nie, panie, kupiłem ją sobie.
— Gdzie? czy w Bar-le-Duc?
— Kupiłem ją u kolportera; dużo ich chodzi po wsiach od niejakiego czasu i z dobremi dziełami.
— Kto ci powiedział, że „Umowa społeczna“ jest dobrą książką?
— Sam to poznałem, czytając.
— Czytałeś więc i złe książki, kiedy umiesz odnaleźć różnicę.
— O! czytałem.
— A co nazywasz złemi książkami?
— Nazywam złemi takie, jak: le Sola, Tanzai i Neadarme i wiele innych w tym rodzaju.
— Skądżeś, u djabła, wyciągnął te dzieła?
— Z bibljoteki barona.
— A skąd baron może brać te nowości, mieszkając w takiem ustroniu?
— Przysyłają mu je z Paryża.
— Ale jakim sposobem taki biedak, jak powiadasz, może wydawać pieniądze, na takie niedorzeczności?
— On nie kupuje, dają mu je darmo.
— Dają mu? któż taki?
— Jeden z bogatych jego przyjaciół.
— Czy wiesz, jak się nazywa ten magnat?
Książę Richelieu.
— Jakto! stary marszałek?
— Tak, marszałek, ten sam.
— Spodziewam się, że baron nie rozkłada tych książek przed panną Andreą.
— Owszem, pełno ich po wszystkich kątach.
— Czy panna Andrea także jest takiego jak ty zdania o tych książkach? — zapytał podróżny, uśmiechając się złośliwie.
— Panna Andrea nie czyta ich — odpowiedział sucho Gilbert.
Podróżny zamilkł na chwilę. Znać było, że natura chłopca niepospolita, mieszanina złego i dobrego, wstydliwości i zuchwalstwa, zajmowała go pomimo woli.
— Dlaczego czytałeś te książki, wiedząc, że nie są dobre? — ciągnął dalej ten, którego stary mędrzec nazywał Acharatem.
— Nie znałem ich wartości, gdym brał je do ręki.
— A oceniłeś je z łatwością?
— Z łatwością...
— I pomimo to czytałeś dalej?
— Czytałem do końca.
— W jakim celu?
— Uczyły mnie rzeczy nieznanych.
— A Umowa społeczna?
— Uczy mnie tego, co odgadywałem.
— Czegóż?
— Że wszyscy ludzie są braćmi, że społeczeństwa źle są zorganizowane i że się kiedyś wszyscy zrównamy.
— A tak! — westchnął podróżny.
Nastała chwilowa cisza. Podróżny prowadził konie, Gilbert niósł latarnię.
— Pragniesz bardzo się uczyć, mój przyjacielu? — zapytał.
— To moje jedyne życzenie.
— A czego chciałbyś się uczyć?
— Wszystkiego — odpowiedział chłopiec.
— Dlaczego chcesz się uczyć?
— Aby się wynieść wyżej.
— Do jakiej wysokości?
Gilbert zawahał się. Widocznie cel miał upatrzony, lecz nie chciał wypowiedzieć tej tajemnicy.
— Dokąd tylko człowiek może dosięgnąć — dodał po chwili.
— A czy chociaż nauczyłeś się czego?
— Nic do tego czasu. — Jak mogłem się uczyć, będąc biednym i mieszkając w Taverney?
— Jakto! nie posiadasz nawet początków matematyki?
— Nie.
— Ani fizyki? ani chemji?
— Nie. Umiem tylko czytać i pisać; lecz wszystko będę umiał.
— Kiedy?
— Niedługo.
— Jakim sposobem?
— Nie wiem; lecz będę umiał.
— Szczególne dziecko! — rzekł zcicha podróżny.
— A później... — mówił Gilbert do siebie.
— Co późnej?...
— A tak!
— Co — a tak?...
— Nic.
Podróżny i przewodnik jego szli już przeszło kwadrans. Deszcz ustał zupełnie, a ziemia wydawała ostry zapach, jak zwykle na wiosnę po burzy gwałtownej.
Gilbert rozmyślał głęboko.
— Proszę pana — odezwał się nagle — czy pan wie, co to jest burza?
— Wiem, naturalnie.
— Pan?
— Tak, ja.
— Pan wie co to burza? A skąd się biorą pioruny?
Podróżny uśmiechnął się.
— Jest to zetknięcie się dwojakiej elektryczności, z chmury i z ziemi.
Gilbert westchnął.
— Nie rozumiem — rzekł.
Może podróżny byłby to zrozumiałej wytłumaczył chciwemu wiedzy młodzieńcowi, lecz na nieszczęście pomiędzy liśćmi zabłysło światło.
— A! odezwał się nieznajomy — co to jest?
— To Taverney.
— Więc już przybyliśmy?
— To brama wjazdowa.
— Otwórz ją.
— Brama z Taverney, proszę pana, nie otwiera się zwyczajnie.
— Więc to forteca, to twoje Taveney?
No, zastukaj!
Gilbert zbliżył się nieśmiało do bramy i zastukał raz jeden.
— O! — rzekł podróżny — nie usłyszą cię wcale — stukaj mocniej!
Rzeczywiście nic nie wskazywało, ażeby wezwanie Gilberta odniosło skutek. Cisza panowała grobowa.
— Nie bój się niczego, odpowiedzialność biorę na siebie.
Gilbert już się nie wahał dłużej i walił z całych sił, że na milę wokoło dźwięk się rozlegał.
— Na honor! jeżeli twój baron nie usłyszy, to chyba jest głuchy jak pień — wyrzekł nieznajomy.
— O! już Mahon zaszczekał — odpowiedział chłopiec.
— Zapewne z grzeczności dla przyjaciela, księcia Richelieu, pies tak się nazywa?
— Nie rozumiem.
— Mahon, to ostatnia zdobycz marszałka.
Gilbert znów westchnął.
— Niestety! ja nic nie wiem, jak panu to już mówiłem.
Dwa te westchnienia zwiastowały podróżnemu cały szereg ukrytych cierpień i pragnień tłumionych.
Nareszcie dał się słyszeć odgłos kroków.
— Aha!... — rzekł nieznajomy.
— To starowina La Brie — oznajmił Gilbert.
Brama się rozwarła, lecz La Brie, zaskoczony znienacka widokiem nieznajomego i oryginalnej landary, chciał zamknąć ją coprędzej.
— Wybacz, przyjacielu!... — odezwał się nieznajomy — my tu właśnie przybyliśmy i nie można zatrzaskiwać nam drzwi przed nosem.
— Muszę jednak uprzedzić pana barona o tej niespodziewanej wizycie...
— Nie trudź się, wierzaj mi, zgadzam się nawet na kwaśne przyjęcie, ale, jeżeli zechcą mnie wypędzić, zaręczam, że nie uda im się to prędzej, aż się ogrzeję, osuszę i posilę. Słyszałem, że macie dobre wino, ty o tem musisz coś wiedzieć.
La Brie, zamiast odpowiedzi, spróbował oporu, ale podróżny ani myślał ustąpić. Wprowadził konie i powóz, poczem dopiero Gilbert zamknął bramę. La Brie, widząc się pokonanym, postanowił sam oznajmić przegraną i biorąc stare nogi za pas, pobiegł w stronę domu, wrzeszcząc z całych sił:
— Nicolino! Nicolino!
— Kto jest ta Nicolina? — zapytał nieznajomy, idąc jak najspokojniej w stronę zamku.
— Nicolina? — powtórzył Gilbert z lekkim drżeniem.
— Tak, Nicolina, której woła ten totumfacki.
— To pokojówka panny Andrei.
Na krzyk La Brie, światło zamigotało pod drzewami i ukazał się śliczny buziak młodej dziewczyny.
— Czego chcesz odemnie, La Brie, co znaczy ten hałas? — zapytała.
— Prędko, Nicolino, prędko; idź powiedź panu baronowi, iż jakiś obcy, zaskoczony burzą prosi o gościnność.
Nicolina nie dała sobie tego powtarzać, pomknęła lekko w stronę pałacu i znikła z oczu obecnych.
La Brie, uspokoiwszy się, że baron został już uwiadomiony, przystanął dla nabrania tchu.
Niezadługo poselstwo odniosło skutek, bo z ganku, z pomiędzy akacyj, odezwał się głos ostry i rozkazujący:
— Któż to jest? Co to za jeden? Jak się do kogo przychodzi, to przynajmniej wypada podać nazwisko.
— Czy to baron? — zapytał La Brie’ego sprawca całego zamieszania.
— Tak, panie — odpowiedział biedny człeczyna, przejęty trwogą; czy pan słyszy, czego chce?
— Żąda mego nazwiska... nieprawdaż?
— Tak. A ja zapomniałem zapytać pana.
— Oznajmij barona Józefa Balsamo — odrzekł podróżny. To może rozbroi twego pana.
La Brie, ośmielony, oznajmił to swemu panu.
— Dobrze, dobrze — odburknął głos gniewny — niech wejdzie, kiedy już jest... Proszę iść tędy...
Nieznajomy poszedł szybkim krokiem, dochodząc jednak do ganku, obejrzał się, czy Gilbert idzie za nim.

Gilberta nie było.

V
BARON DE TAVERNEY

Chociaż o ubóstwie barona de Tavemey uprzedzony został przez Gilberta nieznajomy, który się podał za barona Józefa Balsamo, zdziwił się jednak, gdy zobaczył mizerne domostwo, szumnie przez młodzieńca ochrzczone mianem zamku.
Dom był jednopiętrowy, w kształcie długiego prostokąta, a po obu jego stronach wznosiły się dwa kwadratowe pawilony, jakby baszty. Przy bladem świetle księżyca, przepływającego pomiędzy chmurami, poszarpanemi przez huragan, nieregularna ta całość nie była jednak pozbawiona pewnego malowniczego uroku. Sześć okien na dole, dwa w każdej baszcie, czyli po jednem na każdem piętrze, szeroki ganek, którego obszerne schody, tworzyły na każdem spojeniu głębokie szpary, oto była całość, jaka się przedstawiała przybyszowi, zanim przestąpił próg, gdzie, jak powiedzieliśmy, oczekiwał na niego baron w szlafroku, ze świecznikiem w ręku.
Baron de Taverney był to niski staruszek, sześćdziesiąt czy sześćdziesiąt pięć lat liczący, oczy miał żywe, czoło wysokie, lecz w tył podane, nosił zużytą perukę, której pukle, oszczędzone przez szczury w szafie, pomaleńku poopalały się od świec. W ręku trzymał serwetę podejrzanej białości, co oznaczało, że przeszkodzono mu w chwili, kiedy miał siadać do stołu.
Twarz jego złośliwa, w której możnaby odnaleźć pewne podobieństwo do Voltaire‘a, ożywiona była w tej chwili jak łatwo było zauważyć dwoma uczuciami: grzeczność wymagała, ażeby się uśmiechał do nieznajomego gościa, niecierpliwość zaś zamieniała ten uśmiech w skrzywienie żółciowego rozdrażnienia i złości. Oświecone drżącemi błyski świecznika oblicze barona de Taverney, mogło uchodzić za bardzo brzydkie.
— Panie! odezwał się szorstko, czy mogę wiedzieć, jakiemu szczęśliwemu przypadkowi zawdzięczam przyjemność pańskiego przybycia?
— Tej burzy, panie, która przestraszyła konie, tak że poniosły i omało mi nie rozbiły powozu.
Zostałem sam na gościńcu, jak palec, bez pocztyljonów, bo jeden z nich spadł, drugi uciekł z koniem i dopiero młody chłopiec, którego spotkałem, wskazał mi drogę, prowadzącą do zamku, ręcząc mi za pańską znaną gościnność.
Baron podniósł świecznik, dla oświetlenia szerszej przestrzeni, aby zobaczyć owego chłopca, któremu zawdzięczał wspomnianą przed chwilą przyjemność.
Podróżny także się obejrzał, aby się przekonać raz jeszcze, czy młody jego przewodnik zbiegł.
— A czy pan wie, jak nazywa się ten, który panu wskazał mój zamek? — zapytał baron de Taverney, z twarzą człowieka, pragnącego dowiedzieć się: komu wyrazić ma swoją wdzięczność.
— Młodzieniec ten, o ile mi się zdaje, nazywa się Gilbert.
— A! a! Gilbert; nigdybym się nie spodziewał, aby był zdatnym choćby do tego. O! ten próżniak Gilbert, ten filozof!
Z tego wylewu epitetów, groźnie zaakcentowanych, zrozumiał gość, że niewiele istniało sympatji między panem zwierzchnikiem, a jego podwładnym.
— Ale odezwał się baron, po chwili milczenia, niemniej wymownego od słów — zechciej pan wejść.
— Prosiłbym, jeśli to możliwe — odrzekł podróżny, — ażeby wolno mi było sprowadzić tu mój powóz, w którym jest sporo kosztownych przedmiotów.
— La Brie! — krzyknął baron — la Brie! wtocz powóz pana barona do wozowni; będzie mu tam lepiej, niż na dziedzińcu, bo w wozowni dość miejsca i jest dach, ale co do koni, nie ręczę, czy znajdą kolację; ponieważ jednak nie należą do pana tylko do pocztmistrza, powinno to być dla pana zupełnie obojętnem.
— Jednakże — odparł zniecierpliwiony podróżny — jeżeli panu mojem przybyciem sprawiam różnicę, jak zaczynam przypuszczać...
— O, bynajmniej — przerwał baron grzecznie, nie sprawisz mi pan kłopotu, uprzedzam tylko, że będzie panu niewygodnie.
— Niech mi pan wierzy, że w każdym razie będę panu wdzięcznym.
— Nie łudzę się nawet co do tego — rzekł baron, znowu podnosząc świecznik, ażeby rozszerzyć krąg światła z tej strony, gdzie Józef Balsamo, z pomocą La Brie wtaczał powóz. I podnosząc głos w miarę, jak gość się oddalał: Nie łudzę się — rzekł Taverney zbyt smutnem jest miejscem pobytu a nadewszystko ubogiem.
Podróżny zanadto był zajęty, ażeby odpowiedzieć. Korzystając z pozwolenia barona de Taverney, wybierał w wozowni miejsce, najmniej zrujnowane, ażeby postawić w niem powóz. Skoro umieścił go pod dachem, wsunął luidora w rękę La Brie i powrócił do barona.
La Brie schował pieniądz do kieszeni, przekonany, że jest to moneta warta ze dwadzieścia trzygroszniaków, lecz i za to dziękował niebu, gdyż taka gratka oddawna mu się nie zdarzyła.
— Boże uchowaj, ażebym myślał o tym zamku tak źle, jak pan sam o nim mówi — odpowiedział baronowi z ukłonem Balsamo; gospodarz zaś na dowód, że nie przesadzał, poprowadził gościa przez szeroką i wilgotną sień, kiwając głową i mrucząc.
— O, wiem ja, co mówię; zaraz o tem pana przekonam. Gdyby pan był francuzem rodowitym, baronie, lubo akcent pański wskazuje raczej na niemieckie pochodzenie, samo nazwisko de Taverney wywołałoby w pamięci pana wspomnienia zbytku i świetności; mawiano u nas niegdyś: bogaty jak Taverney.
Ale to do rzeczy nie należy...
Balsamo myślał zrazu, że frazes ten westchnieniem się zakończy, ale się zawiódł.
— Filozof ja! — pomyślał.
— Tędy, panie, tędy — krzyknął baron, otwierając drzwi do sali jadalnej. — Hola! mości La Brie, usługuj, jak gdybyś sam jeden stu lokai zastępował.
La Brie z pośpiechem spełniał rozkazy pana.
— Mam tylko tego jednego lokaja — mówił Taverney, i ten mi bardzo źle usługuje. Lecz nie mogę mieć więcej. Ten błazen od dwudziestu lat jest u mnie, nie oglądał dotychczas ani grosza zasług, a karmię go... prawie tak samo, jak on mi usługuje... Głupi jest, zobaczy pan!
Balsamo w dalszym ciągu czynił w milczeniu spostrzeżenia.
Baron zamknął drzwi za sobą i wtedy dopiero, przy świetle świecznika, który wzniósł nad głową, podróżny mógł objąć wzrokiem całą salę.
Była ona wielka i niska, stanowiła zapewne niegdyś główną izbę budynku folwarcznego, podniesionego przez właściciela do godności zamku; stało w niej tak mało sprzętów, że na pierwszy rzut oka wydawała się pusta. Krzesła, wyplatane słomą, ryciny, kopje z bitew Lebrun’a w czarnych ramkach dębowa szafa, poczerniała od dymu i starości, oto cały dobytek.
Pośrodku znajdował się mały okrągły stolik, na którym dymił jedyny półmisek z kuropatwami i kapustą. Wino w jakieś brzuchatej butelce, srebro stołowe reprezentowały trzy nakrycia, kubek i solniczka, wszystko wytarte, zczerniałe i pogięte. Ta ostatnia, wytwornej roboty, wydawała się cennym klejnotem, pomiędzy szczątkami bezwartościowemi i niepozornemi.
— Oto, panie, wszystko — rzekł baron, podając gościowi krzesło i śledząc jego badawcze spojrzenie. A! zauważył pan solniczkę; podziwia ją pan; prawda, jaki smak, jaka wytworność roboty; jest to jedyny przedmiot, godny widzenia tutaj. Dzięki, serdeczne dzięki; lecz nie, mylę się. Posiadam jeszcze coś drogocenniejszego, na honor! córkę moją.
— Pannę Andreę? — rzekł Balsamo.
— Tak, pannę Andreę... — odpowiedział ze zdziwieniem, że gość jego tak dobrze był powiadomiony. — Chciałbym jej przedstawić pana!... Andreo! Andreo! chodź dziecię, nie lękaj się.
— Nie lękam się, mój ojcze, — odpowiedziała słodkim i dźwięcznym głosem, wysoka i piękna dziewica, stanąwszy we drzwiach bez zakłopotania, a zarazem bez zbytniej śmiałości.
Józef Balsamo chociaż, jak wiemy, umiał panować nad sobą, nie mógł się powstrzymać od podziwu wobec tak niezwykłej urody.
Andrea rzeczywiście samem ukazaniem się dodała powabu i blasku skromnemu otoczeniu; włosy miała ciemno-blond, połyskujące u skroni i u szyi jaśniejszym odcieniem. Oczy czarne, głębokie, szeroko rozwarte, patrzyły śmiało, a jednak spojrzenie posiadało słodycz niewysłowioną. Usta różowe, figlarnym łukiem zarysowane, połyskiwały jak koral wilgotny i lśniący; przepiękne były jej ręce, ramiona olśniewające białością i kształtem. Cała jej postać, giętka i silna zarazem, wyglądała jak posąg starożytny, który ożył; nóżki, cudnie utoczone, zwróciłyby uwagę obok nóżek Djany, i tylko cudem równowagi zdawały się unosić ciężar całej postaci; wreszcie ubranie jej skromne, było jednak gustowne i wybornie zastosowane do całej powierzchowności.
Szczegóły te uderzyły Balsama odrazu, skoro tylko panna de Taverney weszła do sali jadalnej i zanim jeszcze zdążyła go powitać; baron zaś nie uronił ani odrobiny z wrażeń, doznawanych przez gościa, na widok tak wyjątkowej doskonałości.
— Masz pan zupełną słuszność — cicho powiedział Balsamo, zwracając się do gospodarza to rzadka piękność.
— Nie pochlebiaj pan zbytecznie biednej Andrei — niedbale odparł baron — wyszła z klasztoru i gotowa w to uwierzyć; mówię to nie dla tego — dodał — abym się miał lękać, że stanie się zbyt zalotną, przeciwnie, drogie dziecię zamało posiada kokieterji, a jako dobry ojciec, rozwijam w niej tę zaletę, dającą siłę kobiecie.
Andrea zarumieniła się i spuściła oczy. Pomimo najlepszych chęci, uniknąć nie mogła wysłuchania tej szczególniejszej teorji, wygłoszonej przez ojca.
— Czyż mówiono o tem pani, gdy była w klasztorze? — śmiejąc się, zapytał Balsamo barona.
— Mam ja o tem własne pojęcie — odpowiedział baron — mógł to pan już zauważyć.
Balsamo skłonił się na znak, iż w zupełności podziela przekonanie barona.
— Nie — ciągnął dalej ten ostatni — nie chcę wcale wstępować w ślady tych ojców, którzy prawią swej córce: bądź skromnisią nieugiętą i ślepą, żyj tylko honorem, delikatnością, bezinteresownością. Niedołęgi!... Skoro słyszę pedagogów podobnych, wyobrażam sobie sekundantów, prowadzących na plac bezbronnego zapaśnika i nakazujących mu potykać się zwycięsko z przeciwnikiem od stóp do głowy uzbrojonym. Nie, nigdy a nigdy!... Moja córka, moja Andrea, gąską podobną nie będzie, pomimo, że wychowała się w tym zapadłym kącie, w tej obrzydłej dziurze, Taverney.
Naturalnie, że Balsamo uznał za obowiązek grzeczności zaprotestować przeciw takiemu poniżeniu przez barona jego posiadłości.
— No, no, — odparł starzec — znam ja Taverney doskonale i wiem dobrze co mówię; powtarzam jednak, że pomimo, iż znajdujemy się tak daleko od słońca, zwanego Wersalem, moja córka pozna świat jaknajdokładniej, dlatego, że ja miałem sposobność poznać go, jak to mówią — nawylot. W mojem doświadczeniu, w moich wspomnieniach, w radach moich, znajdzie wyborny dla siebie arsenał. Muszę atoli uprzedzić pana, że klasztor spłatał mi szkaradnego figla... Moja córka, o czem ja wiem tylko, była najpierwszą uczennicą, skorzystała bardzo wiele i trzyma się ściśle zasad Ewangelji. Przyznaj pan, że nie mam szczęścia...
— Panna Andrea to anioł — odpowiedział Balsamo — a jeżeli mam być szczery, powiem otwarcie, iż to, co usłyszałem, nie dziwi mnie wcale.
Andrea skłoniła się przyjaźnie baronowi i na znak, dany jej wzrokiem przez ojca, zajęła miejsce przy stole.
— Siadaj pan, panie baronie — odezwał się Taverney — i jeśliś głodny, zabieraj się do jedzenia. Uprzedzam tylko, że potrawka musi być nieszczególna, bo to bydlę, mój La Brie, nic uczciwie przyrządzić nie potrafi.
— Jakto!... Pan kuropatwy nazywasz nieszczególną potrawką?... — zapytał gość z uśmiechem — ależ to jawna niesprawiedliwość względem własnej kuchni. Kuropatwy w maju, toż to osobliwość prawdziwa. Czy to z pańskich posiadłości?
— Moich posiadłości?... A toż ja, Bóg wie odkąd, nic a nic zgoła nie posiadam. Poczciwy ojciec dosyć mi co prawda zostawił, ale poszło to wszystko oddawna między ludzi, wszystko oddawna zostało sprzedane, zjedzone i przetrawione. Niestety, albo raczej dzięki Bogu, nie mam obecnie ani jednej piędzi ziemi!...
To ten próżniak, Gilbert, który tylko czytać i marzyć potrafi i który, licho wie skąd, wykręcił sobie jakąś starą fuzję, a umie zawsze zdobyć gdzieś trochę śrutu i prochu, wymyka się od czasu do czasu i plądruje po gruntach sąsiadów moich.
Jestem przekonany, że wcześniej czy później dostanie się za to na galery, a bronić go z pewnością nie będę. Owszem, będę bardzo rad, że choć w ten sposób uwolnię się od nicponia. Gdyby nie to, iż Andrea przepada za zwierzyną, dawnobym już przepędził niegodziwca.
Balsamo wpatrywał się tymczasem w piękną twarzyczkę dziewczęcia i nie dostrzegł na niej ani jednej zmarszczki, ani najlżejszego rumieńca. Zasiadł pomiędzy nią i baronem, a ona nie okazując wcale zakłopotania z powodu skromnej zastawy stołu, przysunęła potrawę zdobytą przez Gilberta, przyprawioną przez La Brie’a, a skrytykowaną przez barona.
Biedny La Brie nie uronił naturalnie ani jednego słowa z pochwał, jakie Balsamo oddawał jemu i Gilbertowi, i zmieniał talerze z najskromniejszą w świecie miną.
— Nawet nie posolił poczciwie tego paskudztwa! — zawołał de Taverney, spożywszy już dwa skrzydełka, które mu córka położyła na talerzu. — Andreo, podajno solniczkę panu baronowi.
Andrea, posłuszna wezwaniu, wyciągnęła z przedziwną gracją rękę.
— Widzę, że cię zachwyciła moja solniczka, baronie! — odezwał się de Taverney.
— Nie — odparł Balsamo — zachwyciła mnie rączka pani.
— Wybornie! Widzę, że z ciebie Richelieu prawdziwy!... No, no, ale skoro masz pan już w ręku ten gracik, i skoro tak się odrazu na nim poznałeś, to bądźże łaskaw przypatrz mu się dokładnie. Wykonał go kiedyś słynny złotnik Lucas, na zamówienie Regenta. Rzeźba wyobraża miłostki satyrów z bachantkami. Trochę to nieprzyzwoite, ale piękne.
Balsamo teraz dopiero zauważył, że grupa ta, pięknie pomyślana i prześlicznie wykonana, obraża w najwyższym stopniu poczucie skromności.
Spokój, z jakim Andrea spełniła rozkaz ojca, obojętność z jaką podała solniczkę, wprowadziły Balsama w zdumienie.
De Taverney tymczasem, jakgdyby wziął sobie za obowiązek zedrzeć powłokę niewinności, która, niby szata dziewicza okrywała jego córkę, objaśniał dalej szczegóły wyrobu, pomimo usiłowań Balsama, aby rozmowę zwrócić na inne tory.
— Jedz! jedz... baronie — odezwał się wreszcie de Taverney — bo ci nic więcej nie dadzą; myślisz może, że będzie jeszcze pieczyste, a potem deser także, no, nie łudźże się, bardzo proszę, bo byś się złapał szkaradnie.
— Za pozwoleniem — wtrąciła Andrea, ze zwykłym sobie chłodem — jeżeli mnie Nicolina zrozumiała, dostaniemy jeszcze zaraz leguminę i to sporządzoną według mego własnego przepisu...
— Co? ty dałaś przepis na leguminę twojej pokojówce? Tego tylko jeszcze brakowało, doprawdy!... Jakto? Czyż księżna de Chartauroux albo margrabina de Pompadour wtrącały się kiedy do garnków?... Niech Bóg broni!... Prędzej król usmażył czasem jakiś omlecik dla nich... Przebóg! czyż moja córka... ale nie... nie.... baronie, to nieprawda, nie miej jej tego za złe!...
— Mój ojcze, trzeba przecie koniecznie spróbować — odpowiedziała obojętnie Andrea, i zawołała głośniej trochę: — Nicolino, podawaj...
W tej chwili w progu ukazała się młoda dziewczyna z półmiskiem w ręku.
— Ja tego wcale jeść nie będę! — wrzasnął Taverney z wściekłością i rzucił talerz o ziemię.
— Pan może będzie jadł? — zapytała najobojętniej Andrea pana Balsamo, a potem zwróciła się do ojca i dodała:
— Wiesz ojcze, że z serwisu, który odziedziczyłam po mamie, pozostało wszystkiego siedemnaście talerzy.

Powiedziawszy to, zabrała się do pokrajania potrawy, która wyglądała niezmiernie ponętnie.

VI
ANDREA DE TAWERNEY

Zmysł spostrzegawczy Józefa Balsamo znajdował niezmiernie bogaty dla siebie materjał w każdym szczególe dotyczącym barona, dziwaka i oryginała, zagrzebanego w zapadłym kącie lotaryńskim.
Solniczka, przypadkowo ale dokładnie, uwydatniła mu charakter pana de Taverney.
Teraz, przyzwawszy na pomoc całą przenikliwość swoją, zaczął badać rysy Andrei. Zabrał się do tego w chwili gdy młode dziewczę zabawiało się, wodząc końcem noża po figurkach, wyrzeźbionych na solniczce, które wyglądały, jakby zbiegły z jednej z uczt nocnych, wyprawianych za regencji, przy końcu których Canillac, jak wiadomo, był obowiązany światła gasić.
Czy to przez ciekawość, czy innem jakiem wiedziony uczuciem, Balsamo tak uporczywie wpatrywał się w Andreę, że panna de Taverney, ulegając sile jego wzroku, coraz mimowoli oczy swoje zwracała na niego.
Czysta i prawdziwie niewinna istota znosiła zrazu to badanie z zupełnym spokojem, ale niebawem uległa nerwowemu podrażnieniu, napędzającemu krew do głowy, a następnie uczuła się wzburzoną.
Chciała stawić opór panu Balsamo i zaczęła także wpatrywać się weń natarczywie wielkiemi oczyma.
Na nic się to jednak nie zdało. Poczuła, że powieki ciążyć jej zaczynają, że jej z trudnością przychodzi je podnosić.
Podczas gdy tajemniczy podróżny staczał tę niemą walkę ze swoją piękną przeciwniczką, baron de Taverney to zrzędził, to się śmiał, to mruczał coś pod nosem, to klął jak prawdziwy szlachcic wiejski, lub też szczypał w łokieć biednego La Brie, który na swoje nieszczęście, akurat się w pobliżu znajdował.
Ten sam los byłby spotkał z pewnością i Nicolinę, gdyby nie to, że spojrzenie pana barona padło przypadkowo i z pewnością poraz pierwszy na jej ręce bardzo ładne.
Pan de Taverney miał słabość do pięknych rączek.
W tej słabości czerpały początek wszystkie szaleństwa, jakie wyprawiał za młodu.
— Hej, hej! patrzajcie no, — zawołał, co za śliczne paluszki ma ta bestyjka, co za paznokietki przecudowne! Osobliwość, słowo honoru!... A coby to było, gdyby rąbaniem drzewa i szorowaniem rondli nie była sobie rogu zdzierała!... Bo paznokieć to róg, panno Nicolino, róg najzwyczajniejszy!...
Nicolina, nieprzywykła do komplimentów barona, spojrzała nań z lekkim uśmiechem, zdradzającym zdziwienie raczej niż zadowolenie z pochwały.
— Tak... tak... — odezwał się de Taverney, zauważywszy, co się działo w serduszku dziewczyny. — Tak... tak... moja panno... świętą prawdę ci powiedziałem — i radzę zanotuj ją sobie w pamięci. Bo muszę ci powiedzieć, kochany gościu, — dodał, zwracając się do Balsamo, — że panna Nicolina, którą tu oto widzisz, nie jest bynajmniej taką jak jej pani świętoszką, i wcale się nie przeraża, gdy jej kto podobać się pragnie.
Balsamo spojrzał żywo na córkę barona i spostrzegł, że piękna jej twarzyczka przybrała wyraz jaknajwyższej pogardy. Nastroił się też na tę samą zaraz nutę, za co Andrea była mu wdzięczna widocznie, bo z mniejszym chłodem czy niepokojem zaczęła spoglądać na niego.
— Czy uwierzysz, kochany gościu, — zaczął znowu baron, pogłaskawszy Nicolinę pod brodę, — czy uwierzysz, że ta ladaco przeszła przez klasztor, tak samo jak moja córka, i że także odebrała pewne wykształcenie? Nie rozstają się też z sobą ani na chwilę nawet. Podobne przywiązanie mogłoby bodaj wywołać uśmiech zadowolenia panów filozofów, utrzymujących, że i ten gatunek stworzeń posiada taką samą jak my duszę.
— Nicolina jest u mnie nie dla tego, że mnie kocha, — odpowiedziała Andrea wyniośle, — ale dlatego tylko, że mi się ją trzymać podoba.
Balsamo spojrzał zukosa na pokojówkę, aby sprawdzić, jakie wrażenie sprawiły na niej te słowa jej pani.
Wyraz niezadowolenia przemknął jak błyskawica po twarzy dziewczyny, a odwróciwszy się szybko dla ukrycia łez, jakie, jak się zdaje, w oczach się jej zakręciły, zaczęła patrzeć uważnie w okno, wychodzące na dziedziniec.
Balsamo interesował się bardzo żywo wszystkiem co dotyczyło otoczenia, do którego został wprowadzony. Śledząc Nicolinę, dojrzał, jak mu się zdawało, przedmiot, na który zwróciła uwagę, ukazującą się za oknem głowę mężczyzny.
— Dziwny to dom jakiś doprawdy — pomyślał — każdy tu ma jakąś tajemnicę swoją. Pana barona i Nicolinę rozumiem już zupełnie, niebawem i pannę Andreę zrozumiem. — Zamyślił się krótką chwilę, a baron to zauważył.
— Marzysz o czemś, kochany gościu, — powiedział. — Dajże pokój i zostaw to sobie na noc. Bo marzenie jest bardzo zaraźliwą chorobą, udziela się niezmiernie łatwo. Marzącą jest tu przedewszystkiem panna Andrea, marzącą jest panna Nicolina, marzącym jest i ten próżniak, który te oto kuropatwy zastrzelił...
— Gilbert? — zapytał Balsamo.
— Taki sam jak La Brie filozof. Ale, ale, czy nie jesteś pan przypadkiem zwolennikiem filozofów?... Bo w takim razie nie zgodzilibyśmy się ze sobą, uprzedzam...
— Nie znam się z filozofami wcale — odpowiedział obojętnie Balsamo.
— Tem lepiej dla pana! Gadziny to jadowite i szpetne. One to swojemi wstrętnemi zasadami podkopują podstawy monarchji, Francja nie śmieje się już, tylko czyta, ale w tem sekret co czyta. Całe nieszczęście stąd pochodzi, że Jego Królewska Mość dopuścił do rozmowy ze sobą tego kuglarza Voltaire‘a, że czytał jego bazgroty, studjował Diderota.
Gościowi wydało się, że poza oknem mignęła znowu ta sama twarz blada, którą widział przed chwilą, i że zniknęła dlatego tylko, iż spojrzał na nią.
— A pani czy jest filozofką? — zapytał z uśmiechem pannę de Taverney.
— Nie rozumiem co to jest filozofja, — odpowiedziała Andrea, — ale wiem to tylko, że kocham wszystko co poważne i piękne.
— Głupstwa pleciesz, moja panno! — zawołał baron; — żyj i używaj, oto rzecz poważna, piękna i jedynie rozumna.
— Przecież pani, o ile mi się zdaje, nie ma wstrętu do życia, — zauważył Balsamo.
— To rzecz względna... — odpowiedziała Andrea.
— Oto i nowe znowu głupstwo, — zawołał de Taverney. — Czybyś też pan uwierzył, kochany gościu, czego mi kiedyś syn mój dowodził?...
— Pan baron ma zatem syna?...
— Mam, niestety!... Vice-hrabia de Taverney, porucznik żandarmów Delfina! Przepyszny okaz!...
Ostatnie dwa wyrazy wymówił baron z jakimś szczególnym naciskiem.
— Winszuję, — rzekł Balsamo z ukłonem.
— Pan porucznik, — zaczął starzec, — to także skończony filozof. Śmieszne to, słowo honoru; zaczął oto rozprawiać o potrzebie wyswobodzenia murzynów. A cóż się z cukrem stanie? — zapytałem. — Pijam kawę bardzo słodką i król Ludwik XV także. — Mój ojcze!... — odpowiedział vicehrabia, — lepiej się obyć bez cukru, niż patrzeć na to, tak strasznie cierpiące plemię... — Co za plemię?... — zawołałem oburzony — plemię małp — dodałem i tak zawiele czyniąc im honoru. — A wiesz pan, co mi synek mój odpowiedział? — Nie odgadniesz tego, choćbyś myślał lata całe. Zaczął mi oto dowodzić, że wszyscy ludzie są sobie braćmi. Więc ja, uważasz, ja, jestem bratem murzyna! Nie, daję słowo szlacheckie, że jest coś w powietrzu, co w głupich głowach przewraca. Ja jestem bratem murzyna!... Jakże się to panu podoba?...
— Pan porucznik zadaleko się posunął, — odparł Balsamo.
— Mam szczęście, kochany gościu, nieprawdaż? Jestem ojcem dwojga dzieci, ale nie mogę powiedzieć, że się w potomstwie mojem odrodzę...
Córka anioł, a syn apostoł!... Prześlicznie!... Pijżeż pan to moje obrzydłe wino!...
— Dla mnie jest ono wyborne — rzekł Balsamo, spoglądając na Andreę.
— Aha, więc i pan jesteś także filozofem!... Strzeż że się, bo każę córce, aby ci powiedziała kazanie. Ale nie — nie potrzeba. Filozofowie nie mają przecież żadnej religji. Lepiej to jednak było na świecie, gdy wierzono w Boga i króla. Daleko lepiej... Obecnie trzeba się wiele uczyć, przeczytać stosy książek, ażeby w nic nie wierzyć. Za moich czasów uczono się rzeczy przyjemnych tylko, uczono się dobrze robić szablą, dobrze grać w faraona, dobrze tańczyć i zręcznie się umizgać do kobietek. Oto historja moja. Całe Taverney poszło na balet i operę; a jedyna rzecz, która mnie boli, to fakt iż człowiek zrujnowany, przestaje być człowiekiem. Panu się zdaje, że jestem oryginałem i niczem więcej — nieprawda?... — A wiesz dlaczego? Dlatego tylko, że jestem zrujnowanym, że muszę żyć w tej tutaj dziurze przeklętej, że mam perukę kiepską, a ubranie wyszarzane... Ale spojrzyj pan na mego przyjaciela, marszałka, który ma szaty nowe, perukę nastroszoną, który mieszka w Paryżu, posiada dwieście tysięcy liwrów rocznego dochodu. I młody i świeży i rześki, chociaż o dziesięć lat starszy odemnie. O całe dziesięć lat, kochany panie!...
— Mówisz pan o panu Richelieu?
— Naturalnie, że o nim mówię...
— O księciu de Richelieu?...
— Spodziewam się, że nie o kardynale. Nie sięgam aż tak daleko.
— Dlaczegóż jednak, mając przyjaciół równie potężnych, usunąłeś się pan od dworu?...
— Dla chwilowego jedynie wypoczynku, — odparł stary baron, — ale powrócę tam niezadługo, — dodał, rzucając dziwne na córkę spojrzenie.
Balsamo zauważył to spojrzenie.
— Marszałek proteguje zapewne pańskiego syna?
— Mego syna! Gdzież tam — nie znosi go.
— Nienawidzi syna przyjaciela?
— Ma najzupełniejszą słuszność.
— Co pan mówisz?
— Pan porucznik jest filozofem! Marszałek się nim brzydzi.
— A Filip nie pozostaje mu dłużnym, wypłaca mu się z procentem — wtrąciła Andrea z niezamąconym spokojem. — Posprzątaj, Nicolino — zawołała jednocześnie.
Dziewczyna oderwała oczy od okna i podbiegła do stołu.
— Dawniej — powiedział baron z westchnieniem — siadywało się przy obiedzie przynajmniej do drugiej po północy. Bo dawniej było co jeść! A gdy się zjadło, to się piło... Raczyć się byle lurą nie sposób!... Hej, Nicolino! — przynieśno butelkę maraskino... jeżeli jest jeszcze notabene.
— Idź, przynieś — potwierdziła Andrea, gdy dziewczyna zdawała się czekać na to zaakceptowanie rozkazu barona.
Baron rozparł się wygodnie w fotelu, przymknął oczy i wzdychał.
— Wspomniał mi pan o marszałku de Richelieu... — wtrącił Balsamo, który widocznie usiłował padtrzymać rozmowę.
— No tak, mówiłem o nim, — odpowiedział baron i zanucił jakąś arję równie smętną, jak były smętne westchnienia.
— Jeżeli marszałek brzydzi się, jak pan powiadasz, synem pańskim i jeżeli słusznie potępia go jako filozofa, powinien był jednakże zachować przyjaźń dla pana, boć pan filozofem nie jesteś, jak mi się zdaje.
— Nie jestem, dzięki Bogu!
— Na tytułach, jak sądzę, wcale także panu nie zbywa, boć służyłeś pan królowi...
— Okrągłe lat piętnaście. Byłem właśnie adjutantem marszałka; odbyłem przy jego boku kampanję pod Mahon, a przyjaźń nasza datuje się... zaraz... zaraz... datuje się od sławnego oblężenia Philipsburga, to jest od 1742 roku.
— Jakto?... — zawołał Balsamo — byłeś pan przy oblężeniu Philipsburga... No więc jesteśmy kolegami....
Starzec wyprostował się w fotelu i spojrzał na niego szeroką rozwartemi oczyma.
— Za pozwoleniem, — rzekł — a ileż to lat sobie liczysz, drogi mój gościu?
— Ja nigdy swoich lat nie obliczam, — odpowiedział Balsamo, podając kieliszek, aby go piękna Andrea napełniła maraskinem.
Baron przypuszczał, że Balsamo nie ma ochoty przyznać się do swego wieku.
— Pozwól mi pan, — rzekł — powiedzieć sobie, że wcale nie wyglądasz na żołnierza z pod Philipsburga; od r. 1742 do dzisiaj upłynęło lat dwadzieścia ośm, a pan nie masz więcej bodaj, jak trzydzieści.
— Któż to nie ma lat trzydziestu? — odparł niedbale podróżny.
— No ja naprzykład! — zawołał baron — nie mam ich od lat trzydziestu...
Andrea patrzyła na przybysza z nieprzepartą ciekawością. Szczególny ten człowiek coraz to w innem przedstawiał się jej świetle.
— Nie rozumiem, — odpowiedział baron — ale przypuszczam, że pan się mylisz, że bierzesz Philipsburg za jakieś inne miasto. Wyglądasz pan na lat trzydzieści najwyżej. Czy nie prawda, Andreo?
— Tak jest, odpowiedziała córka, usiłując wytrzymać wzrok gościa, lecz i tym razem bez skutku.
— Wiem dobrze co mówię, — oświadczył Balsamo tonem stanowczym. — Mówię o sławnym oblężeniu Philipsburga, podczas którego książę de Richelieu zabił w pojedynku kuzyna swego, księcia de Lixen. Miało to miejsce w czasie powrotu z fosy po lewej stronie gościńca. Przebił go szpadą nawylot. Przechodziłem właśnie tamtędy w chwili, gdy książę de Deux-Ponts podtrzymywał konającego w swoich objęciach. Siedział on nad fosą, a pan de Richelieu tymczasem najspokojniej w świecie obcierał szpadę z krwi.
— Na honor!... — zawołał baron — to prawda. Wszystko tak było, jak pan opowiadasz.
— Znane są panu te szczegóły?... — zapytał spokojnie Balsamo.
— Byłem świadkiem pana de Richelieu, który wówczas nie był jeszcze marszałkiem, ale to do rzeczy nie należy.
— Zaraz... zaraz — przerwał Balsamo, wpatrując się z uwagą w barona.
— Co takiego?
— Czy nie byłeś pan wtedy kapitanem?
— Tak panie.
— W pułku lekkiej jazdy imienia królowej, w pułku, który w Fontenoi, prawie że w pień wycięto?...
— Czy pan i tam także byłeś? — zapytał baron, próbując drwinkować.
— Nie, odpowiedział Balsamo; nie, ja już nie żyłem wtedy.
Baron wytrzeszczył oczy, Andrea zadrżała, Nicolina przeżegnała się krzyżem świętym.
— A zatem — zaczął znowu Balsamo — nosiłeś pan uniform lekkiej jazdy, przypominam to sobie doskonale. Gdy marszałek się potykał, pan przytrzymywałeś jego konia. Zbliżyłem się i zapytałem o szczegóły; a pan mnie objaśnił...
— Ja?
— No tak!... pan! Teraz poznaję pana. Nazywano pana wówczas małym rycerzem.
— Co to jest! — wykrzyknął baron zachwycony.
— Proszę mi wybaczyć, że nie odrazu poznałem pana. Ach, trzydzieści lat mogą zmienić człowieka. Za zdrowie zatem Richelieu‘ego, drogi baronie!
Rzekłszy to, Balsamo, podniósł w górę swój kieliszek i wychylił go do ostatniej kropli.
— Więc pan to wszystko widziałeś?
— Na własne oczy baronie.
— Masz zatem lat pięćdziesiąt?
— Mam tyle, ile potrzeba.
Baron przechylił się w fotelu z miną wyrażającą gniew i zakłopotanie. Nicolina nie mogła powstrzymać się od śmiechu, Andrea zaś zamyśliła się i utkwiła oczy w Balsamo.
Czekał on widocznie tej chwili i przewidywał takową.
Powstał i cisnął parę błyskawic ze swych ognistych źrenic, a młode dziewczę, jakby prądem elektrycznym rażone, zadrżało.
Z rękami bezwładnemi, z głową pochyloną, uśmiechnęła się bezwiednie do przybysza i zamknęła oczy.
Balsamo stojąc ciągle, dotknął jej ręki: poczuł że zadrżała jeszcze.
— Więc pani — rzekł — przypuszczasz także, że kłamię, gdy utrzymuję, iż byłem przy oblężeniu Philipsburga?
— Nie, ja wierzę panu — odparła z mocą Andrea, robiąc nadludzki wysiłek.
— Zatem ja chyba jestem warjat — powiedział baron. Bardzo przepraszam! jeżeli jednak nie jesteś pan ani widmem, ani cieniem!...
Nicolina wytrzeszczyła oczy przerażone.
— Kto to wie! — powiedział Balsamo z taką powagą, że do reszty zapanował nad młodą dziewczyną.
— Policzmy no uważnie, kochany gościu, zawołał starzec, postawiwszy widocznie rzecz tę wyjaśnić czy naprawić. Masz lat przeszło trzydzieści. Nie wyglądasz wcale na więcej.
— Czyż mi pan baron uwierzy, jeśli powiem mu coś prawie nieprawdopodobnego?
— Nie umiem odpowiedzieć na to, odparł baron z miną zakłopotaną, podczas gdy Andrea wsłuchiwała się w rozmowę z natężeniem. Jam wielki niedowiarek, uprzedzam...
— Nacóż więc zadawać mi pytania, jeżeli nie chce się wysłuchać odpowiedzi?
— No, a gdybym jej wysłuchał — czy to zadowolili pana?...
— Zapewne — lubo powtórzę w takim razie to tylko, co raz już powiedziałem — powtórzę mianowicie, że widziałem pana barona, że znałem go nawet podczas oblężenia Philipsburga.
— Chyba jako dziecko tedy?
— Zapewne.
— Lat czterech lub pięciu co najwyżej?
— Nie; miałem wówczas lat czterdzieści.
— Ha! ha! — zaśmiał się baron na całe gardło. Nicolina mu zawtórowała.
— Miałem więc rację, baronie!... — odezwał się poważnie Balsamo, że mi pan nie zechcesz uwierzyć...
— Jakże w takie głupstwa możną wierzyć, daj mi pan dowód jaki na to co mówisz?...
— Dowód na to, co takie jasne i proste — odrzekł Balsamo, nie okazując najmniejszego zakłopotania. Miałem wówczas lat czterdzieści i jeden, lubo nie utrzymuję wcale, żem był wtedy tym samym co dzisiaj człowiekiem...
— Ha! ha! ha!... — wykrzyknął baron — ależ to zaczyna trącić już bałwochwalstwem. Był jakiś filozof grecki — ci nędznicy filozofowie — trafiali się od najdawniejszych czasów! był otóż jakiś filozof grecki, który nie jadał nigdy soczewicy z tej racji, że w jej ziarnkach mają siedlisko dusze — mój zaś syn utrzymuje, że mają dusze murzyni. Jakżeż się u djabła nazywa ten kiep, co wymyślił takie głupstwo?...
— Pytagores — odpowiedziała Andrea.
— Tak, Pytagores — uczyli nas tego jezuici. Ojciec Porée kazał raz mnie i koledze memu Aronet‘owi, opisać wierszem łacińskim tego błazna. Tak, tak, Pytagores.
— Skądże pan może wiedzieć, czy ja nie byłem Pytagoresem? Nie przeczę, że mogłeś pan być nim kiedyś — odpowiedział baron; ale wiem, że Pytagores nie był przy oblężeniu Philipsburga. Przynajmniej ja go tam nie widziałem.
— Ale za to widziałeś pan tam może niejakiego Jana des Barreaux, co to służył w czarnych muszkieterach.
— A tak — tego to widziałem... ale on nie był wcale filozofem lubo miał wstręt do soczewicy i jadł ją tylko, gdy nic lepszego nie było.
— Czy przypomina sobie pan baron, że nazajutrz, po pojedynku pana de Richelieu, ów des Barreaux był razem z panem w fosie?...
— Pamiętam to najwyborniej.
— Przypominasz pan sobie także zapewne, że czarni muszkieterowie i lekka jazda, co siedm dni razem służbę pełnili.
— Tak — więc cóż z tego?
— Otóż! Kule jak grad padały tego wieczoru. Des Barreaux, bardzo smutny, zbliżył się do pana i poprosił o poczęstowanie tabaką. Podałeś mu ją pan w złotej tabakierce.
— Na której był portret kobiety?
— Tak jest... Widzę go dokładnie w tej jeszcze chwili. Portret kobiety blondynki... czy tak?...
— Co to jest do licha! — mruknął baron prawie osłupiały. — No i cóż dalej?
— Dalej — kończył Balsamo, gdy des Barreaux właśnie zażywał tabaki, kula go ugodziła w szyję, i jak niegdyś de Berwickowi urwała głowę.
— Niestety! potaknął smutnie baron; biedny des Barreaux!
— A więc szanowny panie, musiałem znać i widzieć cię w Philipsburgu, ja to byłem bowiem tym des Barreaux, ja w mej własnej osobie.
Baron przechylił się w fotelu przerażony.
— Ależ to czary! — wykrzyknął. Przed stu laty, za takie facecje poszedłbyś na stos, gościu kochany. Boże! zdaje mi się, że czuję koło siebie strzygę, czy wisielca. Boże! wielki Boże.
— Panie baronie — rzekł z uśmiechem Balsamo, — prawdziwych czarowników ani wieszają, ani palą. Na stos lub na stryczek głupcy się tylko dostają. Ale dajmy pokój na dziś wszystkiemu, bo oto panna de Taverney już usypia. Rozprawy metafizyczne mało ją widocznie obchodzą.
W rzeczy samej, Andrea, pokonana przez siłę nieznaną a niezwalczoną, pochylała lekko czoło, jak kwiat, na którego kielichu za wielka kropla rosy osiadła.
Posłyszawszy słowa Balsama, zrobiła wysiłek, podniosła głowę, powstała i podtrzymywana przez Nicolinę, wyszła z jadalnej sali.
Jednocześnie zniknęła twarz do szyb przylepiona, twarz, w której Balsamo poznał już Gilberta.
W chwilę potem słychać było Andreę silnie uderzającą w klawisze.
— Mogę żałować z Archimedesem: „Eureka“ rzekł Balsamo.
— Co to Archimedes? — zapytał baron.

— Dzielny i uczony człowiek, którego znałem lat temu dwa tysiące sto pięćdziesiąt — odrzekł Balsamo.

VII
EUREKA

Czy, że fanfaronada barona wydała się staremu za przesadną, czy, że słów ostatnich nie dosłyszał, czy, że dosłyszawszy, zapragnął uwolnić dom swój od tego szczególnego gościa, dość, że doczekawszy się wyjścia Andrei de Tavemey zaproponował panu Balsamo, iż odwieść go każe do poblizkiego miasta.
— Szkapę — rzekł — mam tak nędzną, że może tego spaceru nie przetrzyma, ale mniejsza o to, przynajmniej będę pewny, że tę noc jak należy przepędzisz. U mnie znalazłby się zapewne i pokój i łóżko jakie takie, ale ja gościnność pojmuję po swojemu: „Albo dobrze albo wcale nie“ oto zasada moja.
— Więc pan mnie przepędza baronie — odezwał się Balsamo, pokrywając śmiechem przykrość doznaną. Ha! trudno... nie mogę być natrętnym.
— Ależ — dajże pan pokój na honor! Postępuję z panem po przyjacielsku. Gdybym chciał cię tu zatrzymać, dałbym dowód, że ci życzę nieszczególnie. Przykrem mi jest to co robię — ale nie mogę postąpić inaczej dla spokoju mego sumienia; pomimo, albo raczej dla tego właśnie, żeś mi się bardzo podobał, mój gościu kochany.
— Jeżeli naprawdę podobałem ci się, baronie, to nie zmuszaj mnie, ażebym się zabierał i wynosił do miasteczka, kiedy jestem strudzony, tu mógłbym wyprostować moje członki i wypocząć sobie w łóżku. Nie przesadzaj swego niedostatku, jeżeli nie chcesz, abym cię posądził o złą wolę względem mnie.
— No, jeżeli tak, to i owszem, to przenocuj pan w zamku.
Obejrzał się za La Brie, a dostrzegłszy stojącego w kącie, powiedział:
— Zbliż no się, stary łajdaku!
La Brie podszedł z pokorą.
— Ruszże się niedołęgo do licha i powiedz, czy czerwony pokój będzie odpowiedni dla gościa?
— O, panie baronie — odpowiedział sługa, wszak to pokój, w którym mieszka pan Filip, skoro do Taverney przyjeżdża.
— To co jest doskonałem dla biednego porucznika, przybywającego dla przepędzenia paru miesięcy u zrujnowanego ojca, może być całkiem nieodpowiedniem dla pana, jeżdżącego we cztery konie pocztowe.
— Zaręczam, panie baronie, wtrącił Balsamo, że będzie mi tu wybornie.
De Taverney skrzywił się, jakgdyby chciał powiedzieć: „Wiem co to warto“ i głośno dodał:
— Przygotuj zatem czerwony pokój, skoro pan chce koniecznie, aby stracił chęć powrotu kiedykolwiek do Taverney.
Koniecznie chcesz pan tu zatem nocować?
— Koniecznie, panie baronie.
— Ale zaraz... ja znalazłbym jeszcze pewien sposób.
— Na co?
— Ażebyś pan nie odbywał drogi konno.
— Jakiej drogi?
— Do Bar-le-Duc, naturalnie.
Balsamo czekał na bliższe wyjaśnienie propozycji.
— Wszakże pocztowemi końmi przybyłeś pan tutaj?
— Tak, jeśli tylko nie powoził nimi szatan.
— No, nie byłoby w tem nic nadzwyczajnego, bo zapewne dobrze ze sobą jesteście.
— Czynisz mi, panie baronie, daleko większy zaszczyt, niż na to zasługuję.
— Mógłbyś pan zatem odjechać temi samemi końmi, któremi się tu dostałeś.
— Nie, to niemożliwe, bo z czterech dwa tylko pozostały. Powóz mam bardzo ciężki.
— Jeszcze zatem jeden powód. Widocznie chodzi panu o to, ażebyś tu nocował.
— Chciałbym mieć przyjemność zobaczenia się z panem jeszcze jutro, bo chciałbym wywdzięczyć ci się, baronie...
— Jest bardzo prosty sposób na to.
— Jaki?
— Ponieważ w takich jesteś dobrych z djabłem stosunkach, poproś go, aby mi pozwolił znaleźć kamień filozoficzny.
— Jeżeli, panie baronie, tak ci bardzo o to idzie...
— Ależ bardzo! bardzo!...
— Trzebaby się udać w tym względzie do kogoś, kto nie jest bynajmniej djabłem!
— Do kogoż mianowicie?...
— Do mnie, jak powiedział Corneille, nie pamiętam już w której komedji swojej, którą mi był recytował, gdyśmy przechodzili przez Pont-Neuf w Paryżu, lat temu sto kilkanaście...
— La Brie, stary łotrze! zawołał baron, przypuszczając, że rozmowa o tej godzinie i z takim człowiekiem, może być niebezpieczną; La Brie!... poszukaj no tam gdzie świecy i zaprowadź pana do czerwonego pokoju.
La Brie zabrał się do poszukiwania świecy a przedewszystkiem przywołał Nicolinę, aby tymczasem zrobiła porządek w pokoju.
Nicolina opuściła Andreę, zadowolona, że mogła pozostać sama i zebrać swoje myśli.
Baron złożył gościowi życzenia dobrej nocy i poszedł się położyć.
Balsamo spojrzał na zegarek, bo przypomniał sobie obietnicę uczynioną Althotasowi. Zamiast dwóch, uczony spał już półtrzeciej godziny. Trzydzieści minut było już zatem straconych. Zapytał La Brie, czy kareta stoi w tem samem co poprzednio miejscu, a odebrawszy potakującą odpowiedź, poszedł obudzić Althotasa, zbadawszy wpierw topografję drogi prowadzącej do czerwonego pokoju.
Pan de Tavemey nie przesadził w opisie tego pokoju: umeblowany był on tak samo, jak i inne pokoje zamku.
Dębowe łóżko, stara wypłowiała kołdra adamaszkowa, poobdzierane firanki, wielki komin kamienny z czasów Ludwika XIII, zarzucony staremi gazetami, stół z pokrzywionemi nogami, dwa krzesła drewniane i szafa pomalowana na szaro z powybijanemi szybami, oto apartament, jaki Balsamo zająć miał na noc dzisiejszą. Podczas gdy La Brie porządkował ów przybytek, Balsamo zbudził Althotasa i wracał do domu.
Przechodząc około drzwi Andrei, zatrzymał się i zaczął słuchać. Grała na fortepianie.
Zrobił rękami kilka ruchów, które możnaby poczytać za zaklęcia, bo pod ich wrażeniem młoda kobieta powoli grać ustawała, a potem zaraz opuściła bezwładnie ręce i zwróciła się ku drzwiom ruchem powolnym i sztywnym, jak ktoś, co ulega dziwnemu jakiemuś wpływowi i dokonywa rzeczy, z których nie jest w stanie zdać sobie sprawy.
Balsamo uśmiechnął się, jakgdyby widział przez drzwi zamknięte.
Tego właśnie życzył sobie i odgadł, że życzenie jego zostało spełnione. Zaczął wchodzić po schodach do czerwonego pokoju.
W miarę, jak się oddalał, Andrea tym samym powolnym i sztywnym ruchem powracała od drzwi do fortepianu. Wstępując na ostatni stopień, posłyszał pierwsze nuty przerwanej melodji.
Wszedł do czerwonego pokoju i odprawił La Brie‘a.
La Brie, służbista, zwrócił się w tej chwili ku drzwiom, ale nagle przystanął.
— Co tam? — zapytał Balsamo.
La Brie sięgnął ręką w kieszeń od kamizelki i nic nie mówiąc zaczął w niej szukać czegoś.
— Czy masz mi co powiedzieć, przyjacielu? — powtórzył Balsamo.
La Brie wyciągnął z wysiłkiem rękę z kieszonki.
— Mam panu powiedzieć, że pan popełnił pewną pomyłkę.
— Ja?... mój przyjacielu.
— Zamiast ofiarować mi sztukę dwudziestoczterosusową, dał mi pan dwadzieścia cztery liwry.
Otworzył dłoń i ukazał monetę błyszczącą.
Balsamo spojrzał na starego wzrokiem dowodzącym, że o prawości ludzkiej miał bardzo mizerne przekonanie.
And honest! — rzekł z Hamletem.
I sięgnąwszy z kolei do swej kieszeni, położył obok pierwszego, drugiego jeszcze luidora.
Radość starego na widok ofiary tak hojnej, granic poprostu nie miała. Za dwadzieścia lat przynajmniej nie widział wszak wcale złota.
Nie był wstanie uwierzyć swojemu szczęściu. Ażeby go przekonać, że nie jest igraszką sennego złudzenia, Balsamo zmuszonym był sam mu wsunąć pieniądze do kieszeni.
Skłonił się do ziemi i chciał wychodzić, ale go Balsamo zatrzymał.
— Jakie są zwyczaje w zamku? — zapytał.
— Pan de Taverney sypia długo; panienka wstaje bardzo rano.
— O której?
— O szóstej.
— Kto mieszka nad moim pokojem?
— Ja, panie.
— Kto podemną?...
— Nikt — bo tam się sień znajduje.
— Dobrze, dziękuję ci, i zarazem żegnam cię przyjacielu.
— Dobranoc panu.
— Dobranoc ci. Ale, ale, pamiętaj też o moim powozie.
— Niech pan będzie zupełnie spokojny.
— Gdybyś posłyszał w nim szmer jakiś, lub światło wewnątrz zobaczył, nie przestrasz-że się tem. Śpi tam mój stary zniedołężniały służący. Ostrzeż pana Gilberta, żeby go nie niepokoił i poproś go jednocześnie, ażeby się zaraz z rana zobaczył koniecznie ze mną. — Cóż... będziesz pamiętał o tem wszystkiem mój staruszku?...
— Z pewnością; ale czy pan tak wcześnie chciałby nas opuścić?
— Nie wiem jeszcze, odpowiedział z uśmiechem Balsamo, ale to wiem, że jutro wieczorem potrzebuję być w Bar-le-Duc koniecznie.
La Brie westchnął, rzucił okiem na łóżko i wziął świecę, aby podpalić gazety, jakie zamiast drzewa ułożył na kominku.
Balsamo go powstrzymał.
— Daj pokój, rzekł, daruj życie tym szpargałom; jeżeli spać nie będę, będę miał co czytać przynajmniej.
La Brie skłonił się i wyszedł.
Balsamo podszedł ku drzwiom i zaczął nadsłuchiwać. Wkrótce po nad jego głową rozległo się stąpanie. To La Brie chodził u siebie.
Zbliżył się wtedy do okna. W mieszkaniu Nicoliny, w mansardzie przeciwległego skrzydła pawilonu, światło paliło się jeszcze. Poprzez źle zasłoniętą firankę widać było jak młoda dziewczyna rozbierała się zwolna, jak odpinała suknię i jak coraz wychylała się z okienka, jakby usiłując dojrzeć coś w podwórzu.
Balsamo przypatrywał się jej z zajęciem, którego nie chciał widocznie zdradzać podczas kolacji.
— Dziwne podobieństwo! szepnął nareszcie.
— W tej chwili światło w mansardzie zagasło, ale Nicolina nie położyła się jeszcze.
Balsamo oparł się o ścianę i czekał. Dźwięki klawikordu wciąż doń dochodziły.
— Słuchał czy szelest jaki nie mieszał się z głosem instrumentu... Nareszcie, upewniony, że Andrea sama jedna czuwała pośród ogólnej ciszy, otworzył ostrożnie drzwi, zszedł pocichutku ze schodów i znalazł się w salonie.
Panna de Taverney jego wejścia nie dosłyszała.
Piękne jej, matowej białości ręce, przesuwały się po zżółkłej klawiaturze instrumentu, grając smutną jakąś melodję. Improwizowała, jak się zdaje, odtwarzała jakieś wspomnienia czy marzenia swoje dawniejsze. Być może, że duch jej, znudzony pobytem w Taverney, wymknął się na chwilę z pałacu, aby pobujać swobodnie po obszernych ogrodach klasztoru w Nançy, zapełnionych wesołemi pensjonarkami. Bądź co bądź, oczy jej błądziły w tej chwili dokoła pokoju słabo oświetlonego jedną jedyną świecą, postawioną na fortepianie.
Czasami grać przestawała i wtedy przypominała sobie pewnie dziwną wizję wieczorną i nieznane uczucia następstwem jej będące. Czuć było, że serce jej bije, że ją przenikają dreszcze. Mimo, że była sama jedna, czuła zbliżanie się jakiejś istoty żyjącej i to ją niepokojem przepełniało.
Naraz, jakby zapragnęła zdać sobie sprawę z tych uczuć dziwacznych, zadrżała na całem ciele jakby za dotknięciem iskry elektrycznej. Spojrzenie się rozjaśniło, myśl jakby się wzmocniła; dostrzegła jakby ruch jakiś w lustrze.
Były to drzwi do salonu otwierające się pocichu.
W tych drzwiach cień się ukazał.
Palce Andrei zbłąkały się na klawiszach.
A jednak zjawisko bardzo było naturalnem przecie.
Cień, trudny do poznania, bo pogrążony jeszcze w mroku, mógł być wszakże cieniem pana de Taverney lub Nicoliny, lub też starego La Brie, który przed udaniem się na spoczynek zwykł był wałęsać się po pokojach.
Snać jednak oczami duszy odgadła młoda dziewczyna, że nie była to żadna z tych trzech osób.
Cień zbliżał się wolnym krokiem i coraz stawał się wyraźniejszym, a gdy wszedł nareszcie w jasny krąg świecy, panna de Taverney poznała w nim cudzoziemca o przerażająco bladej twarzy, w czarnem aksamitnem ubraniu.
W tajemniczych widocznie jakichś celach zrzucił ubranie jedwabne, które nosił zwykle.[3]
Andrea usiłowała cofnąć się i krzyknąć, ale Balsamo wyciągnął ku niej ręce i stanęła jak wryta.
— Panie, rzekła, na Boga, czego chcesz ode mnie?...
Balsamo się uśmiechnął, a Andrea gwałtownie się weń wpatrywała.
Nie odpowiedział nic jednakże.
Młoda kobieta jeszcze raz napróżno powstać usiłowała, jakaś siła niewidzialna a potężna, jakieś odrętwienie nie pozbawione uroku, przykuły ją do fotelu.
Ogarnął ją przestrach wielki, poczuła bowiem, że jest na łasce tego nieznanego sobie przybysza. Chciała zawołać o pomoc i nadludzkim wysiłkiem zdołała otworzyć usta, ale Balsamo uniósł ręce nad jej głową i głos zamarł jej w piersiach.
Teraz nie miała już ani siły, ani woli i opuściła bezwładnie główkę na ramię.
W tejże chwili Balsamo posłyszał szmer jakiś w okolicy okna; gdy się żywo obejrzał, dostrzegł jakby cień ludzki, który przesunął się i zniknął zaraz poza szybami.
Zmarszczył brwi; i... dziwna rzecz, taki sam wyraz odbił się na twarzyczce Andrei. Zwrócił się ku niej, opuścił ręce, które trzymał ciągle ponad głową dziewczęcia i zrobił kilka ruchów od góry ku dołowi.
— Śpij! wyrzekł następnie.
Andrea próbowała opierać się urokowi.
— Śpij, powtórzył tonem rozkazującym Balsamo. Śpij! bo ja żądam tego!...
Andrea oparła się o klawikord, złożyła główkę na ręku i zasnęła.
Balsamo wyszedł i powrócił do swego pokoju.

Skoro tylko drzwi salonu zamknęły się poza nim, ta sama postać, która przed chwilą mignęła pod oknami, ukazała się znowu.

VIII
SIŁA PRZYCIĄGAJĄCA

Gilbert, nie mający prawa wstępu do salonu zamku Taverney, podpatrywał cały wieczór szczęśliwców, którzy z prawa tego korzystali.
Widział podczas kolacji Balsama uśmiechającego się i rozprawiającego, widział jaką uwagą zaszczycała go Andrea, widział niezwykłą dla niego uprzejmość barona, widział uniżoność La Brie‘a względem gościa.
Gdy wstawano od stołu, skrył się w gęstwinę bzów i buldenżów, z obawy, aby go Nicolina przy zamykaniu okiennic nie dostrzegła i aby mu nie przeszkodziła. Nicolina spełniła istotnie tę zwykłą powinność swoją, ale w salonie pozostawiła okiennice otwarte, bo były tak popsute, że zamknąć ich nie było sposobu.
Gilbert wiedział o tem dobrze i nie opuścił swego stanowiska.
O co chodziło temu chłopcu? zapyta zapewne czytelnik. Znał on przecie doskonale mieszkańców zameczku, boć patrzył na nich ustawicznie, już siedmnaście czy ośmnaście lat zrzędu.
Tego wieczoru miał on jednak oprócz obserwacji pewne inne zamiary.
Nicolina spełniwszy wszystko, co do niej, a nawet i do Gilberta, należało, udała się do swego pokoju.
Łatwo zrozumieć, że Gilbert przylgnął nieruchomo do drzewa, nie śmiejąc prawie oddychać i nie tracąc z oczu ani jednego jej ruchu, a gdy zniknęła i gdy w jej mieszkanku na mansardzie zabłysło światło, podszedł znowu na palcach ku oknu, przykucnął w cieniu i pożerał oczyma Andreę, siedzącą przy klawikordzie.
W tej chwili Józef Balsamo wszedł właśnie do salonu.
Gilbert zadrżała na ten widok i iskrzącym wzrokiem śledził scenę, jakąśmy opowiedzieli.
Zdawało mu się, że Balsamo winszował Andrei talentu, a ona odpowiadała mu ze zwykłym sobie chłodem; że nalegał z uśmiechem, ażeby grać przestała a porozmawiała na pożegnanie z gościem. Podziwiał wdzięk z jakim się oddalała. Z całej tej sceny, którą, jak mu się zdawało rozumiał, rzeczywiście nie zrozumiał nic, bo istota jej inną była zupełnie.
Gilbert dosłyszeć, nic nie mógł, widział tylko poruszające się usta i ręce. Jakkolwiek dobry spostrzegacz, nie mógł domyśleć się tajemnicy tam, gdzie wszystko działo się jak najnaturalniej z pozoru.
Po odejściu Balsama, Gilbert już nie podglądał, lecz z zachwytem wpatrywał się w Andreę, tak piękną w zaniedbanej postawie, lecz wkrótce spostrzegł ze zdziwieniem, że ona śpi. Kilka chwil jeszcze nie ruszał się z miejsca, ażeby się przekonać czy ten stan nieruchomy jest istotnie snem. Dopiero, gdy się upewnił zupełnie, powstał, chwytając się za głowę oburącz, jak człowiek, który się boi, ażeby napływ myśli nie rozsadził mu czaszki, i z wysiłkiem woli podobnym do szału:
— O! jej ręka! — rzekł, gdyby ją tylko przycisnąć do ust. No, Gilbercie, idź! ja tak chcę.
I, powiedziawszy to, posłuszny samemu sobie, pobiegł do przedpokoju, i dostał się do drzwi salonu, które otwarły się przed nim również bez hałasu, jak wprzód przed Balsamem.
Zaledwie jednak drzwi się otworzyły, zaledwie znalazł się wobec dziewczęcia, od którego nic go już nie oddzielało, zrozumiał naraz doniosłość czynu, jaki miał popełnić. On, Gilbert, syn oficjalisty i wieśniaczki, chłopiec nieśmiały, pokorny nieomal, on, który w poniżeniu swem ledwie śmiał oczy podnieść na dumną pannę, teraz dotknąć miał ustami rąbka sukni, lub koniuszka palców tego uśpionego majestatu, który mógł się lada chwila obudzić i spiorunować go wzrokiem.
Na tę myśl, całe upojenie, jakie zamroczyło umysł i zmąciło mózg, znikło.
Przystanął i uczepił się framugi drzwi, bo nogi uginały się pod nim, i, pomimo że był silnym, ledwie nie upadł...
Zamyślenie jednak, czy sen Andrei było bardzo głębokie; Gilbert właściwie nie wiedział, czy dziewczyna śpi, czy rozmyśla, gdyż nie poruszyła się wcale, chociaż mogła była dosłyszeć bicie serca Gilberta, które daremnie starał się przytłumić; przez chwilę stał rozgorączkowany; dziewczę pozostało nieruchome.
Tak była piękną, lekko oparta na ręce, z długiemi splotami włosów nieupudrowanych i spadających na szyję i ramiona, że w żyłach jego ogień przytłumiony strachem, ale nie zagasły wybuchnął znowu z całą siłą. Doznał znów zawrotu; był to jakby szał jakiś odurzający; paląca żądza dotknięcia czegoś, co jej dotykało. I znów krok postąpił ku niej.
Podłoga zaskrzypiała pod niepewnem stąpnięciem; na odgłos ten pot zimny zrosił czoło młodzieńca, lecz Andrea jakby nie słyszała.
— Śpi — wyszeptał Gilbert. — Co za szczęście! śpi.
Po przejściu jednakże trzech kroków, Gilbert zatrzymał się znowu, jakby go coś przestraszyło; był to niezwykły błysk lampy, która przed zgaśnięciem rzucała ostatnie silniejsze blaski, po których zwykle następuje ciemność. Zresztą w całym domu nie słychać było najmniejszego hałasu, najmniejszego szmeru. Stary La Brie położył się i niezawodnie spał; u Nicoliny nie świeciło się wcale.
— Dalej! — rzekł.
I znów postąpił naprzód.
Rzecz dziwna, podłoga znów zaskrzypiała, Andrea nie obudziła się jednak.
Gilberta zdziwił ten sen szczególny, prawie go przestraszył.
— Śpi — powtórzył z tą zmiennością myśli, jaka dwadzieścia razy w ciągu minuty zachwiać może postanowienie kochanka lub nikczemnika. — Podły, kto zapanować nie umie nad swem sercem. — Śpi! o mój Boże! mój Boże!
Ale wśród tych gorączkowych wzruszeń, wśród obaw i nadziei, Gilbert zbliżał się ciągle i znajdował się już o dwa kroki od Andrei.
Odtąd jakby magja poczęła działać; chciał uciec, gdyby ucieczka była możebną; lecz, znajdując się w zaczarowanem kole, którego punktem środkowym było dziewczę, czuł się związanym, skrępowanym, zwyciężonym; padł na kolana.
Andrea pozostała nieruchoma, niema.
Gilbert ujął rąbek jej sukni i ucałował.
Potem podniósł głowę zwolna ruchem automatycznym, powstrzymując oddech; źrenice jego poszukały oczu Anderi.
Oczy szeroko były otwarte, Andrea jednak nie widziała nic.
Gilbert nie wiedział, co o tem myśleć, przygnębiony ciężarem zdumiewającego odkrycia. Na chwilę przeraziła go myśl, że umarła. Ażeby się przekonać, ośmielił się ująć ją za rękę: ciepła była i puls uderzał łagodnie. Jednakże ręka Andrei pozostała bezwładna w dłoni Gilberta. Wówczas Gilbert wyobraził sobie, odurzony bezwątpienia tem rozkosznem dotknięciem, że Andrea widzi, że czuje, że odgaduje jego bezmierną miłość; mniemał, biedne zaślepione serce, że spodziewała się jego przyjścia, że milczenie jej było przyzwoleniem, nieruchomość — pobłażliwością.
Wtedy podniósł rękę Andrei ku ustom i wycisnął na niej przeciągły i gorący pocałunek.
Nagle Andrea zadrżała i Gilbert uczuł, że go odpycha.
— Zgubiony jestem! — wyszeptał, wypuszczając rękę dziewczęcia i uderzając czołem o posadzkę.
Andrea powstała, jakby za naciśnięciem sprężyny, oczu nawet nie zwracając na podłogę, gdzie leżał Gilbert nawpół przygnieciony wstydem i przestrachem i nie miał siły prosić o przebaczenie, którego się nie spodziewał.
Andrea zaś z głową podniesioną w górę, podana naprzód, jakby kierowana tajemniczą siłą ku niewidzialnemu celowi, dotknęła, przechodząc, ramienia Gilberta, minęła go i poczęła posuwać się ku drzwiom jakby z trudem i przymusem.
Gilbert, czując że odchodzi, nawpół podniósł się oparty na rękach, obrócił ku niej i śledził ją zdumionem spojrzeniem.
Andrea szła dalej ku drzwiom, otworzyła je, przebyła przedsionek i zbliżyła się do schodów.
Gilbert, blady i drżący posuwał się za nią, czołgając się na kolanach.
— O! — pomyślał — jest tak obrażona, że nie raczyła na mnie spojrzeć: pójdzie do barona i opowie mu o moim bezwstydnym szale i wypędzą mnie jak sługusa!
Chłopcu w głowie się zakręciło na myśl, że nie będzie mógł być w Taverney, że już widzieć nie będzie tej, która dla niego była światłem i życiem; rozpacz dodała mu odwagi; podniósł się na nogi i pobiegł ku Andrei.
— O! przebacz, pani, na imię Boga! przebacz! — wyszeptał.
Andrea jakby nie słyszała; poszła jednak dalej, nie wstępując do ojca.
Gilbert odetchnął.
Andrea postawiła nogę na pierwszym stopniu schodów, potem na drugim.
— O! mój Boże! mój Boże! — wyszeptał Gilbert — dokąd ona iść może. Te schody prowadzą tylko do pokoju czerwonego, który zajmuje cudzoziemiec i na poddasze La Brie’go. Gdyby potrzebowała La Brie‘go, zawołałaby go, zadzwoniła. Czyżby więc szła?... O! nie! to niepodobna! niepodobna!
I Gilbert zacisnął pięści z wściekłości na samą myśl, że Andrea może iść do Balsama.
Przed drzwiami pokoju cudzoziemca zatrzymała się.
Pot zimny spływał po czole Gilberta; uczepił się poręczy schodów, ażeby nie upaść, i dalej postępował za Andreą. Wszystko co widział, wszystko co odgadywał, jak sądził, wydawało mu się potwornem.
Drzwi od pokoju Balsama były nawpół uchylone; Andrea popchnęła je, nie zapukawszy wcale.
Światło, jakie przez nie padło, oświeciło twarz jej szlachetną, czystą i złotemi błyskami odbiło się w jej szeroko otwartych oczach.
W głębi pokoju Gilbert mógł dojrzeć cudzoziemca, stojącego z okiem wlepionem w przestrzeń, ze zmarszczonem czołem i ręką wyciągniętą rozkazująco.
Potem drzwi się zamknęły.

Gilbert czuł, że mu sił braknie. Ręka puściła poręcz, druga podniosła się do rozpalonego czoła; obrócił się na miejscu, jak koło spadłe z osi i padł nieprzytomny na zimny głaz pierwszego schodu, z okiem jeszcze utkwionem w te drzwi przeklęte, poza któremi znikły wszystkie jego dawne marzenia, całe szczęście teraźniejsze i cała nadzieja na przyszłość.

IX
JASNOWIDZĄCA

Balsamo przystąpił do dziewczęcia, które weszło do niego, nie zbaczając na włos z prostej linji, krokiem automatycznym, jak statua komandora.
Jakkolwiek osobliwe było to zjawisko, jednakże Balsama nie zdziwiło bynajmniej.
— Kazałem ci spać — rzekł — śpisz...
Andrea westchnęła, nic jednak nie odpowiedziała.
Balsamo zbliżył się do dziewczęcia:
— Musisz mówić — wyrzekł.
Dziewczę zadrżało.
— Słyszałaś? — zapytał cudzoziemiec.
Andrea skinęła głową potwierdzająco.
— Więc dlaczego nie mówisz?
Andrea przyłożyła rękę do gardła, jakby chciała wyrazić, że nie może wydobyć słowa.
— Dobrze! — siadaj — wyrzekł Balsamo.
Ujął ją za tę samą rękę, którą Gilbert ucałował.
Dziewczę, prowadzone przez Balsama, cofnęło się o trzy kroki i usiadło na fotelu.
— Teraz — wyrzekł Balsamo — widzisz.
Źrenice Andrei rozszerzyły się, jakby chciały pochłonąć niemi wszystkie promienie, które rzucało światło dwóch świec.
— Nie każę ci patrzeć oczyma — rzekł Balsamo — ale sercem.
I, wydobywszy z pod haftowanej kamizelki pałeczkę stalową, dotknął jej końcem falujących piersi dziewczęcia.
Andrea skoczyła, jakgdyby strzała ognista przeszyła jej ciało i przeniknęła do serca; oczy jej zamknęły się w tejże chwili.
— A! dobrze — wyrzekł Balsamo — zaczynasz widzieć, nieprawdaż?
Skinęła głową potwierdzająco.
— I będziesz mówiła, nieprawdaż?
— Będę mówiła — odpowiedziała Andrea.
Jednocześnie jednak podniosła rękę do czoła, z niewysłowionym wyrazem boleści.
— Co ci jest? — zapytał Balsamo.
— O! cierpię!
— Dlaczego cierpisz?
— Bo zmuszasz mnie widzieć i mówić.
Dwa czy trzy razy Balsamo wzniósł ręce ponad czołem Andrei, jakby chciał osłabić nieco prąd magnetyczny, mogący je rozsadzić.
— Czy jeszcze cierpisz? — zapytał.
— Mniej — odpowiedziało dziewczę.
— Dobrze; teraz patrz, gdzie się znajdujesz?
Oczy Andrei pozostały przymknięte, ale twarz jej sposępniała i zdawała się przytem wyrażać jaknajżywsze zdziwienie.
— W pokoju czerwonym — wyszeptała.
— Z kim?
— Z panem — mówiła dalej, dojrzawszy.
— Co ci jest?
— Boję się! wstyd mi.
— Czego? Czy nas nie łączy sympatja?
— Tak jest.
— Czy nie wiesz, że sprowadziłem cię tu w najczystszych zamiarach.
— O tak, to prawda — odrzekła.
— I że cię szanuję jak siostrę.
— Tak, wiem o tem.
I twarz jej wypogodziła się, potem znów spochmurniała.
— Ale chociaż widzę, że mi nie życzysz nic złego, życzysz przecie źle innym.
— Być może — szepnął Balsamo, — ale tem się nie zajmuj — dodał tonem rozkazującym.
Andrea przybrała zwykły wyraz twarzy.
— Czy wszyscy śpią w domu?
— Nie wiem — odparła.
— To przypatrz się.
— W którą stronę mam patrzyć?
— Najpierw w stronę ojca. Gdzie jest?
— W swoim pokoju.
— Co porabia?
— Leży.
— Czy śpi?
— Nie, czyta. — Co czyta?
— Jedną z tych brzydkich książek, do których czytania zawsze mnie zachęca.
— A ty ich nie czytasz?
— Nie — odrzekła.
— Dobrze. Z tej strony jesteśmy spokojni.
Spojrzyj teraz w stronę Nicoliny, do jej pokoju.
— W pokoju jej nie świeci się wcale.
— Czy potrzeba ci światła, ażeby widzieć?
— Nie, jeżeli pan każe.
— Tak; chcę.
— O! widzę ją.
— I cóż?
— Nawpół ubrana odchyla ostrożnie drzwi od swego pokoju; schodzi po schodach.
— Dobrze. Dokąd idzie?
— Zatrzymuje się przy furtce od dziedzińca, chowa się za furtkę; czai się; czeka.
— Balsamo uśmiechnął się.
— Czy na ciebie czai się i czeka? — zapytał.
— Nie.
— O! to rzecz najgłówniejsza. Kiedy młodej dziewczyny nie śledzi ani ojciec, ani pokojówka, nie potrzebuje się już niczego obawiać, chyba...
— Nie — odrzekła.
— Ho! ho! odpowiadasz na myśl moją.
— Czytam ją.
— Więc nie kochasz nikogo?
— Ja? — podchwyciło dziewczę pogardliwie.
— A tak, ty, bo zdaje mi się, że mogłabyś przecie kogoś, kochać!
Andrea potrząsnęła głową.
— Serce moje jest wolne — wyrzekła smutno.
I taki wyraz niewinności i wstydu dziewiczego upiększył jej rysy, że Balsamo rozpromieniony wyszeptał:
— Lilja! ideał! jasnowidząca!
I złożył ręce, jakby na znak radości i podzięki; potem, zwracając się do Andrei:
— Jeżeli jednak nie kochasz — mówił dalej — bezwątpienia jesteś kochaną.
— Nie wiem — odpowiedziało dziewczę łagodnie.
— Jakto? nie wiesz — odparł Balsamo dosyć szorstko. — Poszukaj! kiedy pytam, to chcę mieć odpowiedź.
I po raz drugi dotknął piersi dziewczęcia pałeczką stalową.
Dziewczę znowu zadrżało pod wrażeniem bólu, widocznie jednak mniej żywego od pierwszego.
— Cóż widzisz? — zapytał Balsamo.
— O! ależ to niepodobna! — odrzekła Andrea.
— Cóż widzisz?
— Młodzieńca, który od powrotu mego z klasztoru, śledzi mnie, chodzi za mną, pożera mnie oczyma, ale zawsze ukradkiem.
— Cóż to za młodzieniec?
— Nie widzę jego twarzy, tylko odzież; to prawie ubiór robotnika.
— Gdzież on jest?
— Przed schodami; cierpi, płacze.
— Dlaczegóż nie widzisz jego twarzy?
— Bo zasłania ją rękami.
— To spojrzyj przez nie!
Andrea jakby uczyniła wysiłek.
— Gilbert! — wykrzyknęła. — O! wszak mówiłam, że to niemożebne!
— A dlaczegóż niemożebne?
— Bo on nie ośmieliłby się mnie kochać!... — odpowiedziało dziewczę z wyrazem najwyższej pogardy.
Balsamo uśmiechnął się, jak człowiek, który zna ludzi i wie, że niema stopni społecznych, którychby nie przebyło serce, choćby nawet między niemi była przepaść.
— I cóż on tam porabia przy schodach?
— Zaraz. Ręce odejmuje od czoła, podnosi się i idzie. Dokąd?
— Tu... Napróżno jednak, nie ośmieli się tu wejść.
— Dlaczego nie ośmieli się wejść?
— Bo się boi — wyrzekła Andrea z pogardliwym uśmiechem.
— Ale będzie podsłuchiwał?
— Tak, przykłada ucho do drzwi, nasłuchuje.
— Przeszkadza ci?
— Tak, bo może słyszeć, co mówię.
— Czy zdolnym jest nadużyć tego nawet względem ciebie, którą kocha?
— Tak, w przystępie gniewu lub zazdrości; o! tak, w takich chwilach zdolny jest do wszystkiego.
— To się go pozbędziemy — wyrzekł Balsamo.
I podszedł hałaśliwie ku drzwiom.
Widocznie śmiałość nie wstąpiła jeszcze w Gilberta, gdyż na odgłos kroków Balsama, obawiając się, ażeby nie był przyłapany, usiadł na poręczy schodów, jak na koniu i zesunął się szybko na dół.
Andrea wykrzyknęła z przestrachu.
— Przestań patrzeć w tę stronę — odezwał się Balsamo, powracając do Andrei. — Takie pospolite miłostki są rzeczą małej wagi. Czy zechcesz mi teraz mówić o baronie de Taverney?
— Chcę tego tylko, czego ty chcesz — wyrzekła Andrea z westchnieniem.
— Zatem baron bardzo jest biedny?
— Bardzo biedny.
— Tak biedny, że nie może ci dostarczyć żadnej rozrywki?
— Żadnej.
— Więc nudzisz się w tym zamku?
— Śmiertelnie.
— Może jesteś ambitną?
— Nie.
— A czy ojca kochasz?
— Kocham — odrzekło dziewczę prawie z wahaniem.
— Jednakże zdawało mi się wczoraj wieczorem, że miłość tę córki dla ojca zasępia jakaś chmurka — podchwycił Balsamo z uśmiechem.
— Mam żal do niego, że po warjacku zmarnotrawił majątek mojej matki, tak, że biedny Maison-Rouge nudzi się w garnizonie i niema pola aby nosić godnie imię swej rodziny.
— Któż to jest Maison-Rouge?
— To mój brat Filip.
— Dlaczego nazywasz go Maison-Rouge?
— Bo takie jest, a raczej było imię jednego z zamków naszych, i synowie najstarsi nosili je aż do śmierci swego ojca; poczem dopiero nazywali się Taverney‘ami.
— I kochasz swego brata?
— O! bardzo! bardzo!
— Więcej, niż wszystko?
— Nadewszystko!
— A dlaczego kochasz go tak namiętnie, a ojca tak umiarkowanie?
— Bo to szlachetne serce; on życie oddałby za mnie.
— Gdy ojciec?...
Andrea zamilkła.
— Nie odpowiadasz?
— Nie chcę odpowiedzieć.
Widocznie Balsamo nie chciał tym razem przełamywać woli dziewczęcia. Zresztą, być może, wiedział już o baronie wszystko, czego się pragnął dowiedzieć.
— A gdzie w tej chwili przebywa kawaler de Maison-Rouge?
— Pytasz mnie pan, gdzie jest Filip?
— Tak.
— Znajduje się w załodze strasburskiej.
— Czy widzisz go w tej chwili?
— Gdzie?
— W Strasburgu.
— Nie widzę.
— Czy znasz to miasto?
— Nie.
— Ja je znam; poszukajmy razem, dobrze? zgadzasz się?
— I owszem.
— Może w teatrze jest?
— Nie.
— To w kawiarni na placu ratuszowym wraz z innymi oficerami.
— Nie.
— Może powrócił do swego mieszkania? Chcę ażebyś zajrzała do mieszkania brata.
— Nie widzę go tam. Myślę, że go niema w Strasburgu.
— Czy drogę ze Strasburga znasz?
— Nie znam.
— Mniejsza o to! ja ją znam; pójdźmy tą drogą. Może w Savernie jest?
— Nie.
— To w Saarbrück?...
— Nie.
— Może w Nancy?
— Zaraz, zaraz.
— Dziewczę podniosło głowę; serce ledwie jej me wyskoczyło z piersi.
— Widzę! widzę! — wyrzekła z wybuchem radości. — O! drogi Filip, co za szczęście!
— Cóż się tam dzieje?
— Drogi Filipie! — powtórzyła Andrea, a oczy jej błyszczały radością.
— Gdzież on jest?
— Konno przejeżdża przez miasto, które znam wybornie.
— Cóż to za miasto?
— Nancy! Nancy! gdzie byłam w klasztorze.
— Czyś pewna, że to on?
— O! tak, pochodnie, któremi jest otoczony, oświetlają twarz jego.
— Pochodnie? — wyrzekł Balsamo zdziwiony — skądże pochodnie?
— Konno jedzie! konno! przy drzwiczkach złocistej karety.
— A! — wyrzekł Balsamo, jakgdyby zrozumiał — a któż jest w karecie?
— Młoda kobieta... O! jaka wspaniała, jaka piękna! jaka czarująca! O! to dziwne, zdaje mi się, że ją już widziałam; nie, nie, omyliłam się, to Nicolina jest do niej podobna.
— Nicolina podobna jest do tej kobiety tak dumnej, tak majestatycznej, tak pięknej?
— Tak! tak! ale jak jaśmin do lilji.
— Co się dzieje w tej chwili w Nancy?
— Młoda kobieta wychyla się z karety i daje znak Filipowi, ażeby się zbliżył; posłuszny jest, zbliża się, odkrywa głowę z głębokim szacunkiem.
— Czy możesz słyszeć, co sobie powiedzą?
— Będę słuchała — wyrzekła Andrea, powstrzymując Balsama ruchem ręki, jakby chciała ażeby żaden szmer nie odrywał jej uwagi.
— Słyszę! słyszę! — wyszeptała.
— Co mówi młoda kobieta?
— Ze słodkim uśmiechem rozkazuje mu, ażeby przyspieszył bieg koni. Powiada, że eskorta musi być gotowa nazajutrz o szóstej zrana, gdyż w drodze chce się zatrzymać.
— Gdzie?
— O to ją właśnie brat pyta... O! mój Boże! ona chce stanąć w Tayerney! Chce się z ojcem naszym zobaczyć... O! taka wspaniała księżna stanąć chce w naszym domu ubogim! Co poczniemy, bez srebra, bez nakrycia stołowego?
— Uspokój się! Wystaramy się o to.
— O! dziękuję! dziękuję!
I dziewczę, które podniosło się nawpół, upadło wyczerpane na fotel, z głębokiem westchnieniem.
Wtedy Balsamo zbliżył się do niej i, zmieniając zapomocą paru magnetycznych poruszeń kierunek prądów, przywrócił spokojny sen temu pięknemu ciału, które się gięło złamane, tej główce ociężałej, która opadała na piersi dyszące.
Andrea zdawała się odzyskiwać spokój zupełny, pokrzepiający.
— Zbierz siły — rzekł do niej Balsamo rozkazująco — za chwilę potrzebować będę jeszcze twego jasnowidzenia. O! wiedzo! — dodał z uniesieniem — ty tylko jedna nie zawodzisz! Tobie jednej człowiek powinien wszystko poświęcić. O! Boże! jakże piękną jest ta kobieta! jak czystym jest ten anioł, Ty wiesz o tem dobrze, Ty, coś stworzył anioły i kobiety! A dla mnie jednak co znaczy w tej chwili piękność? co warta niewinność? Tyle tylko, ile się mogę od tej piękności i niewinności dowiedzieć. Niechaj każda istota piękna, czysta, doskonała, umiera, byleby tylko usta jej wprzód mówiły. Niechaj przepadną rozkosze całego świata, miłość, namiętność, uniesienie, bylebym ja mógł zawsze stąpać krokiem pewnym i świadomym! A teraz ty, dziewczę, coś potęgą mej woli nabrało przez sen kilku sekund tyle siły, jakbyś przespało lat dwadzieścia, teraz obudź się, a raczej pogrąż się znów w stan jasnowidzenia. Potrzeba mi, ażebyś jeszcze mówiła, ale tym razem będziesz mówiła tylko dla mnie.
I Balsamo, wyciągając znów ręce ku Andrei, zmusił dziewczę, ażeby się wyprostowało pod tym wszechpotężnym prądem.
Widząc ją przygotowaną i uległą, wyjął z pugilaresu papier, złożony we czworo, w którym był zawinięty pukiel włosów czarnych, jak smoła. Perfumy, jakiemi były skropione, poplamiły papier.
Balsamo włożył pukiel włosów do ręki Andrei.
— Patrz! — zażądał.
— O! jeszcze! — wyrzekło dziewczę z wyraźnym bólem. — O! nie, nie, pozostaw mnie pan w spokoju, cierpię zanadto. O! mój Boże! mój Boże! przed chwilą było mi tak dobrze!
— Patrz! — odrzekł Balsamo, bez litości dotykając pałeczką stalową piersi dziewczęcia.
Andrea załamała ręce; starała się oprzeć eksperymentom tyrana. Na usta jej wystąpiła piana, jak niegdyś u Pythji, siedzącej na świętym trójnogu.
— O! widzęl widzę! — zawołała z rozpaczą, gdy jej wola została przełamana.
— Co widzisz?
— Kobietę.
— O! — wyszeptał Balsamo z dziką radością — wiedza więc nie jest czczym wyrazem, jak cnota; Mesmer zwyciężył Brutusa. No, opisz mi tę kobietę, ażebym się dowiedział, czy dobrze widzisz.
— Cera ciemna, oczy niebieskie, włosy czarne, ręce nerwowe.
— Co teraz porabia?
— Jedzie, pędzi, unosi ją koń wspaniały, okryty potem.
— W którą stronę?
— Tam, tam — rzekło dziewczę, wskazując na wschód.
— Dokąd ta droga prowadzi? czy do Chalons?
— Tak.
— To dobrze — rzekł Balsamo — i ja tam się udaję. Do Paryża zmierza, jak i ja. To dobrze, odnajdę ją w Paryżu. Teraz odpocznij — wyrzekł do Andrei, odbierając jej pukiel, którego nie wypuściła z ręki.
Ręce Andrei opadły bezwładnie.
— Teraz — rozkazał Balsamo — powróć do fortepianu.
Andrea postąpiła krok ku drzwiom, lecz nogi osłabione wskutek niezmiernego zmęczenia, odmówiły jej posłuszeństwa. Zachwiała się.
— Nabierz sił i idź dalej — podchwycił Balsamo, poddając ją znów działaniu prądu magnetycznego.
Andrea naśladowała szlachetnego rumaka, który wysila się by spełnić wolę swego pana.
Poszła.

Balsamo otworzył drzwi od swego pokoju, Andrea zaś, wciąż uśpiona, zeszła zwolna po schodach.

X
NICOLINA LEGAY

Cały czas, przez jaki trwały doświadczenia Balsama, Gilbert spędził w niewysłowionych cierpieniach.
Stojąc u stóp klatki schodowej, bo już nie śmiał dostać się pode drzwi i podsłuchiwać, o czem mówiono w pokoju czerwonym, wpadł wreszcie w rozpacz, która, przy skłonnym do uniesień charakterze Gilberta, doprowadzić musiała do wybuchu.
Rozpacz tę powiększało poczucie słabości i niższości.
Balsamo był wprawdzie tylko człowiekiem, bo Gilbert, obdarzony umysłem silnym i niezależnym a przytem początkujący filozof, nie nazbyt wierzył w czarowników.
Lecz człowiek to był potężny, a on Gilbert słaby; człowiek to był odważny, a Gilbert takim jeszcze nie był. Dwadzieścia razy Gilbert chciał iść na schody, choćby się miał nawet spotkać z baronem. Dwadzieścia razy nogi ugięły się pod nim i nie ruszył z miejsca.
Wtedy w głowie powstała mu myśl, ażeby poszukać drabiny, której La Brie, zarazem kucharz, lokaj i ogrodnik, używał, przy oplataniu ściany bluszczem i dzikiem winem. Przystawiwszy drabinę do galerji schodów i wszedłszy na nią, niezawodnie słyszałby wybornie wszystko, czego tak gorąco pragnął się dowiedzieć.
Z przedpokoju wydostał się na podwórze i pobiegł do miejsca, gdzie zwykle drabina leżała pod ścianą. Kiedy jednak nachylił się, ażeby ją podnieść, zdawało mu się, że słyszy jakiś szmer od strony domu; obrócił się.
Źrenicami rozszerzonemi w ciemności, zobaczył w ciemnej framudze otwartych drzwi jakąś postać ludzką, ale przesunęła się tak szybko i cicho, jakby była raczej widmem, niż istotą żyjącą.
Zostawił drabinę na miejscu, a sam z bijącem sercem poszedł do zamku.
Wyobraźnie pewnego typu są nieodzownie zabobonne; zwykle zdarza się to najbogatszym z nich i najbardziej egzaltownym; przypuszczają możebność bajki równie jak rzeczywistości, świat realny uważając za zbyt pospolity, a mają pociąg doniemożliwości, a przynajmniej do idealności. Dlatego tęsknią do ciemnych lasów, że w zmroku ich kryją się duchy lub dobre genjusze. Tak samo starożytni, którzy byli tak wielkimi poetami, śnili o podobnych rzeczach wśród jasnego dnia. Że jednak ich słońce płonie ogniście, a nasze jest tylko słabem jego odbiciem, z którego ogniska mamy tylko odblask, wyklucza pojęcie wszelkich widm i upiorów, wyobrażali sobie oni wesołe driady i oready powiewne.
Gilbert, dziecko kraju chmurnego, gdzie pojęcia zawsze są posępne, myślał, że to duch jakiś.
I, jakkolwiek niedowiarkiem był, przypomniał sobie, co mu powiedziała owa kobieta, uciekająca od Balsama; czyż czarownik nie mógł wywołać jakiego upiora, który miał władzę popchnąć do złego nawet anioła czystości?...
Jednakże drugą myślą Gilberta była zawsze refleksja. Przywołał na pomoc wszystkie argumenty uczonych przeciw istnieniu duchów i artykuł o widmach, w słowniku filozoficznym przywrócił mu niejaką odwagę, choć zarazem obudził postrach, i to bardziej uzasadniony.
Jeżeli kogoś zobaczył, musiała to być istota żyjąca, a nadto chciała ona widocznie kogoś śledzić.
Strach wskazał mu pana de Taverney; sumienie podszepnęło inne imię.
Spojrzał w okno drugiego piętra w pawilonie. Powiedzieliśmy już, że u Nicoliny nie świeciło się wcale.
Najmniejszego hałasu, ani światła w całym domu, oprócz w pokoju cudzoziemca.
Patrzył, nadsłuchiwał, i przekonany był teraz w zupełności, iż mu się tylko przywidziała owa postać, że, mówiąc technicznie, było to tylko złudzenie optyczne.
Lecz kiedy przystawił drabinę i wszedł już na pierwszy jej szczebel, drzwi od pokoju Balsama otworzyły się i zamknęły, przepuszczając Andreę, która zeszła po schodach bez światła i bez szmeru, jakgdyby kierowała i podtrzymywała ją moc jakaś nadprzyrodzona.
Tak doszła do sieni, minęła Gilberta, o którego otarła się suknią i poszła dalej.
Pan de Taverney spał, La Brie także się położył, Nicolina znajdowała się w innym pawilonie, drzwi u Balsama były zamknięte, wszystko zabezpieczało młodzieńca od wszelkiej niespodzianki.
Uczynił gwałtowny wysiłek dla zapanowania nad sobą samym i podążył za Andreą, krok w krok.
Andrea przeszła przedpokój i udała się do salonu.
Gilbert podążył za nią z rozdartem sercem. Jednakże przy otwartych drzwiach zatrzymał się.
Andrea usiadła na taboreciku przy fortepianie, na którym paliła się świeca.
Gilbert szarpał sobie pierś paznokciami; w tem samem miejscu przed pół godziną ucałował suknię i rękę tej kobiety, a ona nie rozgniewała się na niego wcale; jakież on miał wtedy nadzieje, jakże się czuł szczęśliwym!
Zapewne pobłażliwość dziewczęcia była owocem zepsucia, o jakiem czytał Gilbert w romansach, stanowiących księgozbiór barona.
— Gdyby tak nawet było! — szepnął pod wpływem tej myśli — błogosławić będę to zepsucie, czy też słabość. Skoro anioł rzuca na wiatr swą szatą niewinności, niech i mnie dostanie się z mej kilka strzępków!...
Tym razem postanowienie Gilberta było niezachwiane, rzucił się do salonu.
Ale, gdy miał już przestąpić próg, ręka czyjaś wysunęła się z cienia i pochwyciła go energicznie za ramię.
Gilbert obrócił się przerażony, zdawało mu się, że serce wyskoczy mu z piersi.
— A! mam cię nareszcie, bezwstydniku! — szepnął mu do ucha głos gniewny — teraz wyprzyj się jeszcze, że nie masz z nią schadzek, spróbuj kłamać, że jej nie kochasz...
Gilbert nie miał nawet siły, ażeby ramię wyrwać z tego uścisku.
A jednak nie było to tak trudno. Przytrzymywała go tylko dłoń młodej dziewczyny.
Była to Nicolina Legay.
— Czegóż chcesz? — spytał tylko zniecierpliwiony.
— A! chcesz, ażebym zapytała się głośno? podchwyciła Nicolina groźnie.
— Nie, nie, chcę ażebyś milczała — odparł Gilbert z zaciśniętemi zębami, pociągając Nicolinę za sobą do przedpokoju.
— To chodź ze mną.
Tego tylko chciał Gilbert, bo, idąc z Nicoliną, oddalał się od Andrei.
— Dobrze, idę z tobą.
I poszedł za Nicoliną, która go zaprowadziła na dół i zamknęła drzwi za sobą.
— Ale — odezwał się Gilbert panienka wróci do swego pokoju i zawoła cię, ażebyś ją rozebrała do spania, a ciebie nie będzie.
— Jeżeli myślisz, że o to się w tej chwili troszczę, to się grubo mylisz. A co mnie to obchodzi, czy będzie wołała, czy nie! Ja muszę się z tobą rozmówić.
— Mogłabyś, Nicolino, odłożyć do jutra, co masz mi do powiedzenia; panienka nie lubi żartować, wiesz o tem dobrze.
— O jej! nie radzę jej się złościć, szczególniej na mnie!
— Nicolino, jutro, przyrzekam ci...
— Przyrzekasz! Piękne są te twoje obietnice, można na nie liczyć! A czyś nie przyrzekał, że będziesz na mnie czekał dziś o szóstej, przy Czerwonym Dworze? A gdzieżeś bywał o tym czasie? innej zupełnie stronie, boś przyprowadził podróżnego.
— Nicolino, pomyśl tylko, że cię odprawią ze służby, jeżeli zauważą...
— A ciebie to nie wypędzą, ciebie, kochanka panny; nie?... baron ani się zawaha.
— Mnie?... — wyrzekł Gilbert, próbując się bronie — żadnej racji nie ma, ażeby mnie wypędzać.
— Doprawdy! więc chcesz, ażeby pan ci pozwalał umizgać się do córki? Nie przypuszczam, ażeby był takim filozofem.
Gilbert mógł jednem słowem dowieść Nicolinie, że, chociaż sam był winien, jednak w tej winie Andrea nie miała najmniejszego udziału. Dość mu było opowiedzieć, co widział, wszystko, co się wydawało tak nieprawdopodobnem, a Nicolina, dzięki dobrej opinji, jaką kobiety mają nawzajem o sobie, byłaby we wszystko uwierzyła z pewnością. Wszelako pewna myśl głębsza powstrzymała młodzieńca w chwili wyznania.
Na takich tajemnicach, jaką była tajemnica Andrei, ludzie się bogacą, czy kiedy pragną skarbu miłości, czy gdy pożądają skarbów bardziej materjalnych i pewnych.
Gilbert pragnął skarbów miłości, obliczył, że gniew Nicoliny było to niebezpieczeństwo mniejsze niż pragnienie posiadania Andrei. Natychmiast wybrał jedno z dwojga i postanowił zamilczeć o szczególnej przygodzie nocnej.
— Więc dobrze, ponieważ chcesz koniecznie, to porozumiejmy się z sobą.
— O, to można zrobić prędko! — zawołała Nicolina, której charakter odmienny, niż Gilberta, me pozwalał panować nad zmysłami — ale masz słuszność, tu nam niedobrze, chodźmy do mego pokoju.
— Do twego pokoju! — zawołał Gilbert przestraszony — ależ to niepodobna.
— Dlaczego?
— Bo nas może kto zejść.
— Cóż znowu! — odparła Nicolina z pogardliwym uśmiechem. — Panna! ho! ho! ona musi być zazdrosna o pięknego panicza! Tem gorzej dla niej, bo ludzi, których zna się tajemnice, można się nie obawiać. O! panna Andrea miałaby być zazdrosną o Nicolinę! Co za zaszczyt dla mnie! I śmiech wymuszony, straszny jak huczenie burzy, przeraził Gilberta bardziej od wszelkiej pogróżki.
— Nie panny się boję, Nicolino, lękam się o ciebie.
— A tak! mówiłeś mi nieraz, że gdzie niema skandalu, tam niema nic złego. Filozofowie są nieraz obłudni, dlatego też wyznaczasz sobie z panną schadzki po nocy! No! no! dość już tych wykrętów!... Chodź do mego pokoju, ja tak chcę.
— Nicolino! — zawołał, zgrzytając zębami.
— Cóż takiego? — podchwyciła dziewczyna.
— Strzeż się!
I zamierzył się.
— O! nie boję się. Biłeś mnie już raz, kiedy byłeś o mnie zazdrosny. Wtedy mnie kochałeś. Było to w tydzień po naszym dniu miodowym i pozwoliłam się bić. Ale dziś nie pozwolę, bo mnie już nie kochasz, bo dziś ja jestem zazdrosna.
— I cóż mi zrobisz? — rzekł Gilbert, chwytając dziewczynę za rękę.
— O! będę tak krzyczała, że panna zapyta cię jakiem prawem dajesz Nicolinie, co dla niej tylko powinieneś mieć teraz. Puść mnie, radzę ci.
Gilbert puścił rękę Nicoliny.
Potem, wziąwszy drabinę i ciągnąc ją ostrożnie, przystawił do pawilonu tak, ażeby dostała do okna Nicoliny.
— Widzisz, co to jest przeznaczenie — rzekła; — drabina, po której prawdopodobnie miano się zakraść do pokoju panny, posłuży poprostu do wyjścia z poddasza Nicoliny Legay. To dla mnie pochlebne.
Nicolina czuła swą przewagę i przyśpieszała gorączkowo chwilę triumfu, jak zwykle kobiety, które nieraz potem drogo opłacają to zwycięstwo przedwcześnie otrąbione.
Gilbert czuł, jak fałszywe było jego położenie i starał się zebrać wszystkie siły do walki, którą przeczuwał.
I, jako człowiek przezorny, przedewszystkiem upewnił się co do dwóch rzeczy.
Po pierwsze, przechodząc pod oknem, ujrzał, że panna Taverney pozostawała wciąż w salonie.
Po drugie, przyszedłszy do Nicoliny, sprawdził, że można było, bez obawy złamania karku, skoczyć ze szczytu drabiny na ziemię.
Pod względem prostoty, pokój Nicoliny nie różnił się od innych mieszkań zamku.
Było to właściwie poddasze, którego mur zniknął pod obiciem szarem z zielonemi floresami. Łóżko drewniane i duża geranja, stojąca w okienku, stanowiły umeblowanie pokoju, do którego Nicolina dodała jeszcze dużą skrzynię, pożyczoną jej przez Andreę, która służyła zarazem za komodę i stół.
Nicolina usiadła na brzegu łóżka, Gilbert na krawędzi skrzyni.
Nicolina, idąc po schodach, uspokoiła się. Teraz, panując nad sobą, czuła się silną. Gilbert, przeciwnie, drżący jeszcze od wewnętrznych wzruszeń, nie mógł odzyskać zimnej krwi i czuł, jak gniew w nim rośnie, w miarę, jak pod działaniem woli zdawał się przygasać u młodej dziewczyny.
Na chwilę zapanowała cisza, Nicolina patrzyła na Gilberta okiem płomiennem i gniewnem.
— Więc to tak — odezwała się — kochasz się w pannie, a mnie oszukujesz?
— Kto ci powiedział, że się kocham w pannie? — odparł Gilbert.
— No, przecie masz z nią schadzkę?
— A któż ci powiedział, że to z nią mam schadzkę?
— Do kogo więc miałeś interes w zamku? Może do czarnoksiężnika?
— A może! Wiesz, że jestem ambitny.
— Powiedz raczej, zawistny.
— To ten sam wyraz, tylko tłumaczony w dobrem lub w złem znaczeniu.
— Nie bawmy się w czcze słówka. Nie kochasz mnie już, wszak prawda?
— I owszem, kocham cię zawsze.
— Więc czego odemnie stronisz?
— Bo, gdy się spotkamy, zawsze kłócisz się ze mną.
— Dlatego, że się tylko spotykamy.
— Wiesz, że zawsze byłem dziki i lubiłem samotność.
— Tak, wiem, że szukasz samotności, wchodząc po drabinie.
Gilbert czuł się pobitym na tym pierwszym punkcie.
— No, no, bądź szczerym, jeżeli możesz, Gilbercie, i przyznaj się, że mnie już nie kochasz, albo że kochasz nas obie?
— A gdyby tak było — rzekł Gilbert — cóżbyś na to powiedziała?
— Powiedziałabym, że to potworne.
— Czyż tak?
— Tak, i że to tylko wina twego serca!
— Nie, ale naszego społeczeństwa. Są kraje, gdzie, jak wiesz, każdy mężczyzna ma po siedm lub ośm żon.
— To nie są chrześcijanie — odparła Nicolina niecierpliwie.
— To są filozofowie! — wyniośle odpowiedział Gilbert.
— O! panie filozofie! więc uważałbyś za dobre, gdybym jak ty, postarała się o drugiego jeszcze kochanka?
— Nie chciałbym być względem ciebie niesprawiedliwym i tyranem, nie chciałbym powściągać popędów twego serca... Przedewszystkiem, niech się nikt nie krępuje... Zmień przedmiot miłości, Nicolino! nie mógłbym cię zmusić do wierności, która, zdaniem mojem, obca jest naturze ludzkiej.
— A!... — zawołała Nicolina — widzisz, że mnie nie kochasz! Czy przynajmniej masz dobrą pamięć, panie filozofie? — dodała z uśmiechem ironicznym.
— Jak kiedy — odpowiedział Gilbert.
— Czy przypominasz sobie, coś mi powiedział, kiedy przed pięciu miesiącami przyjechałam tu z panną z klasztoru?
— Nie, ale przypomnij mi.
— Powiedziałeś do mnie: „Jestem biedny“. Było to tego dnia, kiedy czytaliśmy razem Tanzai w ruinach zamku.
— Cóż dalej?
— Wtedy bardzo drżałeś!
— Być może; jestem z natury lękliwy, ale czynię co mogę, ażeby się wyleczyć z tej wady, jak i z innych.
— Tak, a skoro się poprawisz ze wszystkich swych wad — rzekła Nicolina ze śmiechem — będziesz doskonałym.
— A przynajmniej silnym, bo mądrość daje siłę.
— Gdzieś to wyczytał, proszę?
Co ci do tego? Cóż ci jeszcze mówiłem w ruinach?
Nicolina czuła, że coraz bardziej traci grunt pod nogami.
— A! mówiłeś: „Jestem biedny, Nicolino, nikt mnie nie kocha, nikt nawet nie pomyśli, że i ja mam tutaj coś“ i uderzyłeś się po sercu.
— Mylisz się, Nicolino, jeżeli, mówiąc to uderzyłem się, to nie po sercu, ale po głowie. Serce jest tylko pompą tłoczącą, przeznaczoną do rozprowadzania krwi po ciele. Przeczyta, w „Słowniku filozoficznym“ art. „Serce”.
I Gilbert wyprostował się dumnie. Wobec Balsama upokorzony, nadawał sobie ton wyniosły wobec Nicoliny.
— Masz słuszność, Gilbercie, musiałeś uderzyć się po głowie. Powiedziałeś więc wtedy, uderzając się po głowie: „Traktują mnie tu, jak psa podwórzowego, a nawet Mahon lepiej się ma odemnie“. A ja ci wtedy odpowiedziałam, ze niesłusznie nie kochają ciebie, że gdybyś był moim bratem, tobym cię kochała. Zdaje mi się, że odpowiedziałam ci to z serca, a nie z głowy Ale może się omyliłam: ja nie czytałam „Słownika filozoficznego“.
— Szkoda, żeś nie czytała, Nicolino.
— Wtedy objąłeś mnie. „Nicolino, jesteś sierotą, rzekłeś do mnie, ja jestem także sierotą. Nasza nędza i poniżenie czynią nas rodzeństwem — kochajmy się więc Nicolino, jakbyśmy byli nimi rzeczywiście. Zresztą, gdybyśmy nimi naprawdę byli, społeczeństwo zabroniłoby nam kochać się tak, jak chcę, ażebyś mnie kochała“. Wtedy mnie pocałowałeś.
— Być może.
— Czy myślałeś tak, jak mówiłeś?
— Zapewne. Zawsze się myśli, co się mówi w danej chwili.
— A dziś?
— Dziś, jestem starszy o pięć miesięcy, poznałem rzeczy, o których nie wiedziałem i odgaduję inne, których jeszcze nie znam. Dzisiaj myślę inaczej.
— Jesteś więc fałszywym, kłamcą, obłudnikiem zawołała Nicolina unosząc się.
— Nie większym, niż podróżny, którego pytają w głębi doliny, co myśli o krajobrazie, i któremu to samo pytanie zadają, gdy wszedł na szczyt góry, która mu zasłaniała widnokrąg.
— Więc się ze mną nie ożenisz?
— Nigdy ci nie powiedziałem, że się z tobą ożenię odrzekł Gilbert z pogardą.
— Ho! ho! zawołała dziewczyna zrozpaczona — zdaje mi się, że Nicolina Legay warta jest Sebastjana Gilberta.
— Wszyscy ludzie są sobie równi — rzekł Gilbert — tylko natura lub wykształcenie dają im odmienną wartość i różne zdolności. Według tego, czy mniej czy więcej rozwijają się te zdolności, oddalają się jedni od drugich.
— A ponieważ ty masz je bardziej rozwinięte niż ja, więc oddalasz się odemnie?
— Naturalnie. Jeszcze nie rozumujesz, ale już rozumiesz.
— Tak, tak! — wykrzyknęła Nicolina zrozpaczona — tak, rozumiem.
— Co rozumiesz?
— Że jesteś nieuczciwym człowiekiem.
— Być może. Wielu ludzi rodzi się z instynktami złemi, lecz wola je poprawia. Pan Rousseau także się urodził ze złemi popędami, jednak się poprawił. Będę naśladował pana Rousseau.
— O! mój Boże, mój Boże! — rzekła Nicolina — jak mogłam kochać takiego człowieka?
— To też nie kochałaś mnie — podchwycił zimno Gilbert — podobałem ci się tylko i nic więcej. Przybyłaś z Nancy i widziałaś tylko seminarzystów, którzy ci się wydawali smiesznymi, albo wojskowych, których się bałaś. Myśmy byli oboje młodzi, oboje niewinni, i oboje pragnęliśmy już takimi nie być. Głos natury odzywał się w nas nieprzeparcie. Przez dwa miesiące żyliśmy, zamiast wegetować. Ale czyż dla tego, że dzięki sobie wzajemnie byliśmy szczęśliwi przez dwa miesiące, mamy się nawzajem unieszczęśliwić na zawsze. Cóż znowu, Nicolino.
— Czy to filozofję mi wykładasz? — podchwyciła Nicolina.
— Tak — odpowiedział Gilbert.
— Więc dla filozofów niema nic świętego?
— I owszem, rozum.
— Tak, więc ja, która co chciałam zostać uczciwą dziewczyną...
— Przepraszam, ale na to już za późno.
Nicolina zbladła, potem się zarumieniła.
— Kobieta zawsze jest uczciwą, pocieszałeś mnie, kiedy jest wierną temu, którego jej serce wybrało. Przypominasz sobie tę teorję o małżeństwach?
— Mówiłem o związkach, Nicolino, gdyż nigdy się nie ożenię.
— Nie ożenisz się nigdy?
— Nigdy. Chcę być uczonym i filozofem. Owoż wiedza wymaga odosobnienia duchowego, a filozof ja — fizycznego.
— Panie Gilbercie — rzekła Nicolina — jesteś nędznikiem i sądzę, że więcej warta jestem od ciebie.
— Skończmy — rzekł Gilbert, powstając — bo tracimy czas daremnie, ty na wymyślanie, a ja na słuchanie. Kochałaś mnie, bo ci się podobało, nieprawdaż?
— Naturalnie.
— Więc to jeszcze nie racja, ażebym został unieszczęśliwiony dlatego żeś ty uczyniła coś, co ci się podobało.
— Głupiec! — rzekła Nicolina — myśli, że mnie przekonał i udaje, że się nie boi.
— Ciebie się mam bać, Nicolino?
— Tak? A cóż ty możesz mi zrobić? Zazdrość cię zaślepia.\
— Zazdrość!... ja mam być zazdrosną? — podchwyciła młoda dziewczyna, śmiejąc się nerwowo, — O! grubo się mylisz, jeżeli mnie masz za zazdrosną. O co byłabym zazdrosną, proszę? Gdybym miała takie białe ręce jak panna, a mieć je będę jeszcze, kiedy przestanę pracować, to czy mi się nie równać z naszą panną. Spojrzyj, jakie mam włosy — i dziewczyna odwiązała wstążkę, która je przytrzymywała — mogą mnie okryć od stóp do głowy jakby płaszczem. Jestem zgrabna, dobrze zbudowana. — I Nicolina objęła rękami swą kibić. — Zęby mam jak perły. — I przyjrzała się zębom w lusterku ponad łóżkiem. — Kiedy się do kogo uśmiechnę i popatrzę w pewien szczególny sposób, zawsze się zarumieni, zadrży i ugnie się pod mojem spojrzeniem. Jesteś moim pierwszym kochankiem, to prawda, ale nie pierwszy z ciebie człowiek, którego bałamuciłam. O, Gilbercie — mówiła dalej młoda dziewczyna, której urywany śmiech był bardziej złowróżbny niż gwałtowne groźby — wierzaj mi, nie zmuszaj mnie do wojny z tobą; nie sprowadzaj mnie z tej wąskiej ścieżki, na której mnie zatrzymuje jeszcze mgliste wspomnienie rad mojej matki i echo jakichś moich modlitw dziecięcych. Gdy raz zrzucę z siebie wstyd wszelki, strzeż się wtedy, Gilbercie, bo będziesz miał sobie do wyrzucenia nietylko nieszczęścia, jakie stąd dla ciebie wynikną, ale i te, jakie spadną na innych.
— Ho! ho! — odrzekł Gilbert — widzę, żeś teraz porządnie zhardziała Nicolino i przekonany jestem, że...
— Że co?
— Że gdybym chciał się teraz ożenić z tobą...
— To co?
— Tobyś mi odmówiła.
Nicolina zamyśliła się; potem z zaciśniętemi pięściami, zgrzytając zębami, wyrzekła: \
— Zdaje mi się, że masz słuszność, Gilbercie; zdaje mi się, że zaczynam wdrapywać się na tę górę, o której mi mówiłeś; zdaje mi się, że i ja mam jakieś wyższe przeznaczenie, że za mało dla mnie byłoby zostać żoną uczonego lub filozofa. Teraz idź, Gilbercie, na swą drabinę, a nie skręć karku, chociaż zaczynam przypuszczać, że byłoby to wielkiem szczęściem dla innych, a może i dla ciebie.
I młoda dziewczyna, obróciwszy się tyłem do Gilberta, zaczęła się rozbierać, jakby go wcale nie było.
Gilbert pozostał przez chwilę nieruchomy, niezdecydowany, bo podniecona zarówno poezją gniewu, jak i ogniem zazdrości, Nicolina wyglądała zachwycająco.
Ale Gilbert postanowił już sobie niezachwianie zerwać z Nicoliną.
Nicolina mogła szkodzić zarówno jego miłości, jak i ambitnym planom.
Oparł się.
Po chwili Nicolina, nie słysząc poza sobą żadnego szmeru, obróciła się; w pokoju nie było nikogo.
— Poszedł! — wyszeptała — poszedł!
Przystąpiła do okna; wszędzie zalegały ciemności, nigdzie nie błyszczało światełko.
— A panna? — rzekła Nicolina.
I młoda dziewczyna zeszła po schodach na palcach, stanęła pode drzwiami swej pani i nadsłuchiwała.
— Aha! — wyrzekła — sama się rozebrała i śpi. Do jutra więc. O! dowiem się, czy ona go kocha!

KONIEC TOMU PIERWSZEGO




XI
PANI I POKOJOWA

Stan, w jakim Nicolina powróciła do siebie, dalekim był od spokoju, jaki starała się okazywać. Była to dziewczyna próżna, zarozumiała, i łatwo mogąca się stać niebezpieczną, zwłaszcza, że posiadała wyobraźnię bardzo bujną, a głowę miała przewróconą książkami, jakie czytała bez żadnego zgoła wyboru.
Pogardliwy uśmiech, z jakim przyjęła zniewagę, wyrządzoną jej przez Gilberta, odbijał głębokie rany jej serca. Lubo była lekkomyślną, lubo żadnych zasad nie posiadała, zobojętnienie Gilberta, któremu się oddała bez zastrzeżeń, poniżyło ją we własnych oczach; pragnęła pomścić wyrządzoną sobie zniewagę. Ciężko była ukarana za swój błąd, lecz nie upadła pod ciosem. Była młoda, pełna ochoty do życia i miała zdolność łatwego zapominania, ułożywszy więc plan zemsty, zasnęła.
Pannę de Taverney surowiej naturalnie sądziła niż Gilberta. Ta dumna panna, która w klasztorze mówiła wy księżniczkom udzielnym, a ty hrabiankom i margrabiankom, a do osób niżej stojących wcale nie mówiła, ta statua marmurowa, inna z pozoru, a w gruncie rzeczy aż zanadto tkliwa, zdawała się jej nędzną i śmieszną gdy zstąpiła z piedestału dla takiego wiejskiego Pigmaljona jak Gilbert.
Trzeba zaznaczyć, że Nicolina dzięki sprytowi, właściwemu kobietom, czuła się tylko umysłowo niższą od Gilberta, lecz wyższą odeń pod każdym innym względem. Przewaga pierwsza kazała jej nie zważać na to, że ona, pokojowa barona, oddaje się chłopu prostemu.
Cóż dopiero jej pani, jeżeli rzeczywiście łączyły ją z Gilbertem ściślejsze stosunki?...
Nicolina wywnioskowała, że opowiedzieć baronowi o tem, co podpatrzyła, byłoby niedorzecznością, bo baron wypoliczkowałby chłopaka, a potem śmiałby się z tego wszystkiego. Gilbert przytem uważałby podobną zemstę za godną pogardy. Ale skazać tegoż Gilberta na cierpienia z powodu Andrei, pozyskać siłą poznanej tajemnicy władzę nad nimi i widzieć jak się rumienią pod wzrokiem pokojówki, stać się ich panią wszechwładną, wreszcie zmusić Gilberta do żałowania przeszłości, oto co pochlebiało dumie pokojówki, oto co się jej korzystnem zdawało i co przeprowadzić postanowiła.
Było już dość późno, gdy się obudziła świeża, lekka i rzeźwa. Ubrała się starannie jak zawsze, przejrzała w lustrze i przyszła do przekonania, że oczy ma dziś znacznie piękniejsze niż zwykle. Przekonała się również, że wargi jej nie zbladły, że różowiły się jak wiśnie w cieniu zadartego noska, że szyjka, starannie zawsze przed słońcem zakryta, miała białość liiji, że bogactwu gorsu i wcięciu figurki nic zgoła wyrównać nie jest w możności.
Widząc się tak piękną, Nicolina osądziła, iż potrafi łatwo wzbudzić zazdrość w Andrei i udała się do jej pokoju, będąc raz na zawsze upoważniona do budzenia jej, jeżeli się sama nie obudzi o siódmej rano.
Andrea leżała wyciągnięta na łóżku. Była blada, a czoło miała zlane potem obficie. Oddychała z trudnością i od czasu do czasu rzucała się w ciężkim śnie z niewyraźnym jękiem.
Nicolina wpatrywała się w śpiącą z wielką uwagą i musiała przyznać, że piękność to, z którą niepodobna iść w zawody.
Podeszła do okna i podniosła sztory.
Fala światła zalała pokój; powieki Andrei zadrżały.
Zbudziła się i chciała podnieść, ale uczuła nadzwyczajne znużenie i ból tak ostry, że padła na poduszki bezwładnie.
— Boże Wielki! co pani jest? — zawołała Nicolina.
— Musi być już dość późno... — odezwała się Andrea, przecierając oczy.
— Istotnie, spała pani o całą godzinę dłużej niż zwykle.
— Co mi jest? — szepnęła Andrea, spoglądając dokoła, jakby się chciała upewnić gdzie jest. — Czuję się zupełnie rozbita. Boli mnie w piersi.
Nicolina spojrzała na nią bystro.
— Widocznie zaziębiła się pani w nocy.
— W nocy? — odrzekła Andrea zdziwiona — Ach! — zawołała, spostrzegłszy nieład w ubraniu — to ja nie rozbierałam się widać wcale; a to znowu co znaczy?
— Czy ja wiem, niech pani raczy przypomnieć sobie.
— Nic a nic nie pamiętam — powiedziała Andrea, chwytając się za głowę. — Co mi jest? Czym zmysły straciła, czy co...
Wyprostowała się i zaczęła znowu rozglądać się dokoła nieprzytomnie. A po chwili z widocznym wysiłkiem dodała:
— A tak! przypominam sobie, byłam wczoraj bardzo zmęczona i wyczerpana... Zapewne to skutek burzy, a potem...
Nicolina wskazała na łóżko, pogniecione, ale nierozebrane.
Andrea myślała tymczasem o nieznajomym, który tak dziwnie patrzył był na nią.
— A potem?... — podchwyciła Nicolina z udanem współczuciem. — Pani coś bodaj przypomniała sobie...
— Potem — rzekła Andrea — usnęłam na taborecie przy fortepianie i odtąd nic już zgoła nie pamiętam. Zapewne powróciłam rozespana, rzuciłam się na łóżko w ubraniu i tak zasnęłam znowu.
— Trzeba mnie było przywołać — rzekła Nicolina słodziutko — jestem przecie pokojówką pani.
— Widocznie nie miałam siły — odparła Andrea ze szczerością nieudaną.
— Hipokrytka! — mruknęła Nicolina, a głośno dodała:
— Pani bardzo długo siedziała przy fortepianie, bo dobrze już było późno, gdy posłyszałam szelest i zeszłam na dół. — Urwała, mając nadzieję, że znak jakiś lub rumieniec zdradzi jej panią. Andrea pozostała jednak całkiem spokojna; na jej pięknej twarzy, jak w przezroczem zwierciadle, odbijała się wyraźnie piękna jej dusza.
— Zeszłam na dół... — powtórzyła Nicolina.
— No i co? — zapytała Andrea.
— I nie zastałam pani przy fortepianie.
Andrea podniosła głowę; w jej pięknych oczach malowało się zdziwienie.
— Nic a nic nie pojmuję! — powiedziała.
— Tak jednak było, jak mówię.
— Mówisz, że nie byłam w salonie, kiedy ani na krok nigdzie się stąd nie ruszałam.
— Wybaczy pani... — powiedziała Nicolina.
— Więc gdzież byłam?
— Pani musi to lepiej wiedzieć ode mnie — odrzekła Nicolina, wzruszając ramionami.
— Mylisz się, moja Nicolino — zauważyła Andrea ze słodyczą. — Nie wstawałam wcale z taboretu. Przypominam sobie to tylko jedynie, że doznawałam zimna, że byłam trochę ociężała i że było mi bardzo trudno chodzić...
— O! — rzekła Nicolina złośliwie — o ile ja widziałam, to chodziła pani doskonale.
— Widziałaś mnie?
— Na własne oczy, proszę pani...
— A przed chwilą utrzymywałaś, że nie zastałaś mnie w salonie?
— Nie w salonie też widziałam panią.
— Gdzież zatem?
— W przedsionku przy schodach.
— Co? — zawołała Andrea.
— Przecież znam chyba panią — rzekła Nicolina z udanym dobrodusznym uśmiechem.
— A ja pewna jestem, żem się nigdzie nie ruszała z salonu, — odparła stanowczo Andrea.
— Ja zaś jestem pewna, — oświadczyła Nicolina — żem widziała panią w przedsionku. Myślałam nawet — dodała, wpatrując się bacznie w Andreę, — że pani wracała z ogrodu. Tak było pięknie po burzy. Miło jest przechadzać się w nocy po parku, powietrze daleko jest świeższe, kwiaty pachną daleko silniej, nieprawdaż, proszę pani?
— Wiesz dobrze, że nie poszłabym za nic w świecie w nocy do ogrodu — odparła Andrea ze śmiechem — bom zanadto na to bojaźliwa!
— Można mieć przecie towarzystwo — odpowiedziała złośliwie Nicolina.
— Co takiego?... — zapytała Andrea, nie domyślając się, że jest badaną przez Nicolinę. Ta ostatnia uczuła, że nie wypada zapuszczać się głębiej. Zimna krew Andrei wydała się jej szczytem obłudy i prawie ją przeraziła.
Postanowiła zmienić rozmowę.
— Wspomniała pani przed chwilą, że się czuje cierpiącą... — zaczęła.
— Rzeczywiście — odpowiedziała Andrea — czuję się osłabiona i zmęczona i to bez przyczyny. Wczorajszy wieczór spędziłam przecie tak samo jak zawsze. Może ja zachoruję?
— O, proszę pani — odezwała się Nicolina — bywają nieraz zmartwienia...
— Co? zmartwienia?...
— Sprowadzają one ten sam zwykle skutek co największe zmęczenie. Znam ja się na tem proszę pani.
— Alboż ty masz jakie zmartwienie, moja Nicolino?
— O! i jakie jeszcze, proszę pani — odpowiedziała służąca, spuszczając obłudnie oczy.
Andrea powstała z łóżka i zaczęła się przebierać.
— Opowiedzże mi, jakie to mianowicie masz zmartwienia? — rzekła do pokojówki.
— Właśnie miałam ten zamiar — odezwała się Nicolina i urwała...
— Mów,, mów... coś taka wylękniona!
— Ja wylękniona, a pani zmęczona; o my obydwie bardzo cierpimy.
To „my“ dotknęło Andreę, więc zmarszczyła brwi surowo.
— Ach! — wykrzyknęła.
Nicolina nie zmieszała się wcale tym wykrzyknikiem.
— Skoro pani życzy sobie — odpowiedziała — to zaczynam.
— Ciekawam co to takiego — rzekła Andrea.
— Mam wielką ochotę wyjść zamąż. proszę pani — odezwała się Nicolina.
— Toż nie masz jeszcze lat siedemnastu?
— Pani ma szesnaście dopiero.
— Więc cóż z tego?
— A jednak nieraz pani myśli zapewne o mężu.
— Skądże to przypuszczenie? — zapytała szorstko Andrea.
Nicolina chciała odpowiedzieć takim samym tonem, ale znała Andreę i wiedziała, że w takim razie nic się już więcej nie dowie.
— Naprawdę, to nie mogę przecie wiedzieć, co pani myśli, boć jestem chłopką tylko i mogę się chłopskim tylko rządzić rozumem.
— Cóż zatem?
— Przypuszczam że pokochać kogoś i starać się być pokochaną, to rzecz całkiem naturalna.
— Zapewne, cóż dalej?
— Otóż kocham kogoś, proszę pani.
— A ten ktoś, czy kocha cię także?...
— Zdaje mi się, proszę pani.
Pomyślała, że wypada jej wyraźniej nieco określić swój stosunek i dodała:
— Jestem nawet pewną tego, proszę pani...
— No to dobrze; widocznie nie tracisz w Taverney czasu napróżno.
— Bo muszę myśleć o swojej przyszłości. Pani zupełnie co innego, na panią łatwo może spaść majątek po jakim bogatym krewnym, ale ja nie mam krewnych i czego sama sobie nie zdobędę, tego z pewnością nie będę miała.
Objaśnienie to wydało się tak szczerem Andrei, że zapomniała o niestosownem zachowywaniu się pokojówki i, dając folgę zwykłej swej dobroci, zapytała:
— No, a za kogo chcesz wyjść zamąż, moja droga?
— Za kogoś, kogo pani zna doskonale.
— Znam? — powtórzyła baronówna.
— Doskonale.
— Któż to zatem?
— Obawiam się, czy mój wybór podoba się panience.
— Mnie?
— A no tak, panience.
— Więc go chyba za niestosowny uważasz?
— Wcale nie, proszę pani...
— Mów zatem szczerze — dobra pani obowiązana jest dbać o dobro swojej sługi, a ja zupełnie jestem zadowolona z ciebie.
— Dziękuję pokornie panience!...
— Mów tylko prędko, co masz powiedzieć, i dokończ mnie sznurować.
Nicolina zebrała całą odwagę i całą swoją przenikliwość.
— Ha, dobrze — rzekła — powiem, skoro pani każe. Kocham Gilberta, proszę pani.
Ku wielkiemu jej zdziwieniu, Andrea ani drgnęła nawet.
— Gilberta, syna mojej mamki?
— Tak jest, proszę pani.
— Za niego więc chcesz wyjść?
— Za niego, proszę pani.
— A on cię kocha?
Nicolina przypuszczała, że nadeszła chwila stanowcza.
— Przynajmniej powtarzał mi to Bóg wie ile razy.
— No to idź za niego — oświadczyła spokojnie Andrea — ja nic a nic nie mam przeciwko temu. Tyś sierota, on sierota, możecie więc sami rozporządzać sobą.
— Zapewne — wyjąkała Nicolina i osłupiała.
— Jakto, czy panienka naprawdę pozwala?
— Z całego serca, pomimo żeście tacy jeszcze młodzi...
— Będziemy za to dłużej żyć ze sobą.
— Czy tylko będziecie mieli z czego żyć?
— Będziemy pracować, proszę pani.
— Cóż on będzie robił, naprzykład, kiedy jest do niczego...
Nicolina straciła cierpliwość; to, jak jej się zdawało, udawanie oburzyło ją okrutnie.
— Panienka — rzekła — pozwoli sobie powiedzieć, że bardzo źle traktuje biednego Gilberta.
— Na nic innego nie zasługuje ten próżniak.
— O pani! on ciągle czyta i bardzo się pragnie kształcić.
— Nie jest dobry — dodała Andrea.
— Nie dla panienki chyba, — odrzekła złośliwie Nicolina.
— Jak to rozumiesz?
— Pani to chyba wie najlepiej, skoro mu każe polować.
— Ja?
— Nieraz o dziesięć mil od domu...
— Prawda, przyznaję, że nigdy nie zwracałam najmniejszej nawet uwagi...
— Na zwierzynę? — podchwyciła szyderczo Nicolina.
Andrea rozśmiałaby się była może z tego żartu i nie domyśliła żółci ukrytej w sarkazmie pokojówki, ale znajdowała się, jak wiemy, w niezwykłem usposobieniu umysłu. Nerwy jej drżały jak struny przeciągnięte, dreszcze ją przechodziły; najmniejszy wysiłek umysłowy sprawiał jej utrudzenie.
— Co znaczy ten jakiś dowcip? — zapytała, odzyskując naraz jasność myśli.
— Ja nie jestem wcale dowcipna, panienko — odpowiedziała Nicolina — ja biedna dziewczyna wiejska, mówię to tylko, co widzę własnemi oczyma.
— Cóż więc takiego widziałaś?
— Że Gilbert taki jest uprzedzający dla pani.
— Gilbert jest sługą i spełnia tylko powinność swoją, cóż dalej?
— Nie jest on służącym, bo żadnej płacy nie pobiera.
— Syn dawnych dzierżawców naszych, służy za życie i mieszkanie, ale nic nie robi za to. Do czego ty zmierzasz jednakże i dlaczego usiłujesz bronić tego chłopaka, na którego nikt nie napada przecie?...
— O! wiem, że pani nań nie napada — odpowiedziała Nicolina ze zjadliwym uśmiechem — przeciwnie!...
— Co to jest?... co to za półsłówka jakieś, których wcale nie rozumiem.
— Bo widocznie nie chce panienka rozumieć.
— Dosyć tego... moja panno — oświadczyła Andrea surowo, wytłumacz mi się natychmiast.
— Pani wie z pewnością lepiej, niż ja, o co chodzi...
— Nic nie wiem, a przedewszystkiem nie myślę się niczego domyślać, bo nie mam czasu ani ochoty wdawać się w jakieś dyskusje z tobą. Rozumiesz?!.. Chcesz mego pozwolenia na małżeństwo? tak czy nie?
— Chcę, aby pani nie miała mi za złe, że Gilbert mnie pokochał.
— A mnie to co obchodzi, czy on cię kocha, czy nie kocha? Co to jest, moja panno?...
Nicolina stanęła na palcach jak młody kogut.
Złość długo hamowana, wybuchła tem gwałtowniej.
— Zapewne raczyła pani oświadczyć już to samo Gilbertowi?
— Czyż ja wdaję się w jakie rozmowy z tym twoim Gilbertem, moja panno, zwarjowałaś czy co?...
— Jeżeli pani z nim nie rozmawia, to chyba od bardzo niedawna.
Andera zbliżyła się do Nicoliny i zmierzyła ją od stóp do głów pogardliwie.
— Całą godzinę już prawisz mi impertynencje jakieś; dość tego, mów natychmiast, co to znaczy...
— Ależ... — bąknęła Nicolina zmieszana trochę.
— Utrzymujesz, że rozmawiałam z Gilbertem.
— Tak proszę pani, utrzymuję.
To, co uważała za rzecz nieprawdopodobną, obecnie przyszło Andrei do głowy.
— Ta biedaczka bawi się w zazdrość — krzyknęła i parsknęła gwałtownym śmiechem. Bądźże spokojna, panno Legay, tak mnie mało obchodzi twój Gilbert, że nie umiałabym powiedzieć, jakiego koloru ma oczy!
Andrea była gotowa przebaczyć śmiesznej dziewczynie nie impertynencję już, ale szaleństwo.
Nie tego jednakże pragnęła Nicolina, nie żądała ona bynajmniej przebaczenia.
— Zapewne — odrzekła — w nocy niepodobna dojrzyć koloru.
— Co takiego? — Krzyknęła Andrea zaczynając coś rozumieć, ale nie mogąc w to uwierzyć.
— Powiadam, że jeżeli rozmawia pani z Gilbertem tylko w nocy, tak, jak to wczoraj miało miejsce, to niema w tem nic nadzwyczajnego, że pani dobrze rysów twarzy jego nie rozróżnia.
— Wytłumacz mi się natychmiast! — zawołała Andrea śmiertelnie blada.
— To bardzo łatwo, proszę pani — rzekła Nicolina, straciwszy zimną krew. — Widziałam dzisiejszej nocy...
— Czekaj — przerwała Andrea, woła mnie ktoś z dołu.
Rzeczywiście głos jakiś zawołał:
— Andrea! Andrea!
— To pan baron i ten nieznajomy, który tu nocował.
— Zejdź, powiedz, że nie mogę się odezwać, bo jestem słaba i znużona i wracaj mi natychmiast, abym mogła skończyć tę dziwaczną rozmowę z tobą.
— Andreo! — zawołał znów baron — pan de Balsamo pragnie cię powitać!
— Idź — powtórzyła Andrea, pokazując pokojówce drzwi z gestem królowej.
Nicolina spełniła rozkaz bez słowa.
Skoro tylko wyszła za drzwi, Andreę owładnęło znowu jakieś niewytłumaczone uczucie i, lubo postanowiła się nie ukazać, pociągnięta siłą jakąś nieprzezwyciężoną, podeszła do okna i spostrzegła pana Balsamo, kłaniającego się uniżenie a jednocześnie patrzącego w nią natarczywie.
Zachwiała się i była zmuszoną oprzeć się o okiennicę, aby nie stracić równowagi.
— Dzień dobry panu!... — zawołała w chwili, gdy Nicolina oznajmiała właśnie baronowi, że panna. de Taverney czuje się słabą i odpowiedzieć nie może.
Pokojówka nie była w stanie zdać sobie sprawy z tej kapryśnej sprzeczności.
Prawie jednocześnie Andrea wyczerpana, padła na fotel..

Balsamo ciągle się w nią wpatrywał.

XII
O BRZASKU

Podróżny wstał bardzo rano aby obejrzeć powóz i dowiedzieć się o zdrowiu Aithotasa.
W zamku spali jeszcze wszyscy w najlepsze, z wyjątkiem Gilberta, który ukryty poza kratami okna swojego pokoju, położonego obok drzwi wchodowych, śledził ciekawie każde poruszenie Balsama.
Balsamo, po wyjściu z powozu, zamknął przedział, zajmowany przez mistrza i zanim Gilbert zjawił się w alei ogrodowej, odszedł już dosyć daleko.
Zadziwiony on był nadzwyczajnie zmianą, jaką światło dzienne sprawiło w tem ponurem, jak mu się zdawało wczoraj, otoczeniu. Nieduży zamek, zbudowany z białego i czerwonego kamienia, otaczały wysokie olchy i niezliczone krzewy jaśminu.
Balsamo zwrócił się w prawo i po chwili znalazł się w gęstwinie róż i jaśminów, wydających po wczorajszej burzy zapach rozkoszny. Dotarł aż do końca ogrodu i ujrzał ruiny starego zamczyska. Napół ocalała wieża sterczała pośród gruzów i kamieni, po których wiły się girlandy bluszczu i dzikiego wina. Rzuciła je tam ręka natury, jakby dla wskazania człowiekowi, iż życie i wśród ruin się rozwija.
Siedmiomorgowa posiadłość Taverney’ów, poznana bliżej, nie była pozbawiona wdzięku. Dom przypominał grotę, której wejście upiększyła natura kwiatami i ljanami, ale której nagość zewnętrzna, przeraża i odpycha zbłąkanego i szukającego przytułku wędrowca.
Powracając po godzinnej przechadzce do mieszkania, Balsamo spostrzegł, że baron, owinięty w szlafrok, wyszedł drzwiami środkowemi, że chodził po ogrodzie, oczyszczał róże ze ślimaków.
Pospieszył zaraz ku niemu.
— Panie baronie — rzekł z wyszukaną grzecznością — pozwól mi złożyć sobie uszanowanie, a zarazem przeproszenie. Nie powinienem był wychodzić z pokoju, bez złożenia panu uszanowania, ale uroczy widok z okna oczarował mnie i wywabił. Pragnąłem zblizka poznać piękny ogród i wspaniałe ruiny.
— Ruiny są naprawdę wspaniałe — odparł baron, aby grzecznością za grzeczność gościa zapłacić — ale jedyna też to rzecz godna tutaj uwagi.
— Wszak to był zamek kiedyś? — zapytał Balsamo.
— Tak, był to mój zamek, a właściwie zamek moich przodków. Nazywano go „Maison-Rouge“ i długie lata nazwę jego dodawaliśmy do kamieni Taverney. Do „Maison-Rouge“ przywiązany jest tytuł barona. Ale nie mówmy, kochany gościu, o przeszłości, której wrócić niema sposobu.
Balsamo skłonił się na znak zgody.
— Ja także zaczął baron — powinienbym pana przeprosić. Dom mój ubogi, uprzedziłem pana...
— Bardzo mi w nim dobrze, baronie.
— Psia to buda, kochany gościu, psia buda, raj tu dla szczurów jedynie, które lisy, jaszczurki i węże wypędziły z ruin. Ale, jeżeli jesteś pan czarnoksiężnikiem, czy czemś podobnem, powinienbyś uderzeniem laski podnieść z gruzów „Czerwony dwór“, a przedewszystkiem wrócić mu dwa tysiące morgów łąk i lasów, które go otaczały. Założę się, że zamiast pomyśleć o tem, spałeś noc całą przez grzeczność, w obrzydliwem łóżku.
— Co też pan baron mówi?...
— No, no, nie politykuj, kochany gościu. Znam przecie dobrze to sławetne łoże i wiem, że jest obrzydliwe; syn mój sypiał na niem...
— Przysięgam, baronie, że wydało mi się wyśmienitem. Zawstydza mnie pan doprawdy swą uprzejmością i troskliwością... i chciałbym z całego serca odsłużyć się czemkolwiek.
Jowialny starzec nie omieszkał skorzystać z tego, co posłyszał.
— Spróbuj, kochany panie — rzekł, wskazując na La Brie’ego, który niósł szklankę czystej wody na przepysznym talerzu z porcelany saskiej. — Sposobność właśnie się nadarza; uczyń, co Chrystus na godach w Kanie Galilejskiej uczynił, przemień wodę na Burgunda lub Chambertaine’a. Będzie to w tej chwili największa usługa, jaką mi oddać możesz.
Balsamo uśmiechnął się; starzec wziął to za odmowę i wypił wodę duszkiem.
— Najszlachetniejszy to z żywiołów — rzekł Balsamo, — Wszak i Duch Boży unosił się przed stworzeniem świata, nad wodami. Działaniu wody nic się oprzeć nie jest w stanie, przebija kamień, a kiedyś rozmiękczy nawet djamenty.
— No, to i mnie rozmiękczy — powiedział baron.
— Cóż, napijesz się ze mną, kochany gościu? Trunek ten ma tę wyższość nad winem, że jest produktem miejscowym i że nieprędko go zbraknie. Nie tak jak maraskina!...
— Gdybyście, panie baronie, kazali i dla mnie przynieść szklankę, może wywdzięczając się za tę grzeczność, znalazłbym sposób być użytecznym panu.
— Ależ z największą chęcią.
— La Brie, czy słyszysz gawronie? — zawołał baron.
La Brie podążył spełnić rozkaz otrzymany.
— Jakto — rzekł baron, zwracając się do Balsama — czyżby woda, którą pijam co rano, miała naprawdę jakie własności tajemnicze, których się nie domyślałem? Od lat dziesięciu uprawiam alchemję, jak pan Jourdain literaturę, a nie wiedziałbym nawet o tem?
— Nie wiem, czem się zajmowałeś, panie baronie, — odpowiedział poważnie Balsamo — ale wiem, co ja czynię.
Potem, zwróciwszy się do La Brie, który już powrócił — dodał:
— Dziękuję ci, sługo poczciwy, — wziął szklankę, podniósł do oczu i zaczął patrzeć na wodę, mieniącą się kolorami tęczy.
— Co też tak ciekawego można ujrzeć w szklance wody? — zapytał baron.
— Można, można, panie baronie — odpowiedział Balsamo — można zawsze, a dziś w szczególności.
I zdwoił uwagę, a baron śledził go mimowoli wzrokiem.
La Brie osłupiały podsuwał talerz.
— Cóż widzisz, kochany gościu? — odezwał się drwiąco de Taverney. — Mów, bo naprawdę usycham z ciekawości. Może spadek jaki dla mnie, nowy Maison-Rouge, Przydałoby się bardzo...
— Widzę wezwanie, abyś był w pogotowiu, baronie.
— Naprawdę! czy będę napadnięty?
— Nie; ale dziś rano czekają pana odwiedziny.
— Więc zmówiliście się z kimś na mnie? To źle, to bardzo źle, mój panie. Nie dadzą nam kuropatw dzisiaj...
— To co mówię, szanowny gospodarzu, mówię zupełnie serjo — odparł Balsamo — a rzecz to wielkiego znaczenia. Ktoś zbliża się w tej chwili ku Taverney.
— Wielki Boże, cóż to za jakieś odwiedziny? — Objaśnij mnie, gościu kochany, błagam cię o to; jak bowiem przekonać się mogłeś z kwaśnego przyjęcia, każdy przybywający jest poprostu klęską dla mnie. Mów wyraźniej, czarowniku drogi, jeżeli możesz.
— Mogę — i chętnie to uczynię.
Balsamo spojrzał bystro na mieniącą się opalem powierzchnię wody.
— Czy widzisz co? — nastawał baron.
— Doskonale.
— Więc mów, mów!
— Widzę, że przybędzie osoba wielce dostojna.
— Naprawdę? i ta osoba przybędzie bez zaproszenia?
— Sama się zaprosiła, a jedzie w towarzystwie syna pańskiego.
— Filipa?
— W jego własnej osobie.
Baron wpadł w wesołość, bardzo ubliżającą czarownikowi.
— Ha! ha! ha! — śmiał się starzec, — w towarzystwie mego syna... ha! ha! ha!...
— Ja mówię poważnie, baronie.
— Więc pan znasz mego syna?
— Nie znam go wcale.
— I mój syn jest obecnie?...
— O pół mili, o ćwierć mili może!..
— Od Tavemey?
— No tak...
— Kochany panie, syn mój stoi w Strasburgu z garnizonem i chybaby zdezerterował, a że tego nigdy nie uczyni, na to przysięgam ci uroczyście.
— A jednak jedzie, — rzekł Balsamo, patrząc w szklankę.
— A ten ktoś, kto z nim podąża — zapytał baron — mężczyzna to czy kobieta?
— Dama, panie baronie, bardzo wielka dama. To coś szczególnego, nadzwyczajnego!
— I ważnego — dodał baron.
— Tak, na honor.
— Ale, cóż takiego u licha?
— Dobrzebyś pan uczynił oddalając służącą, tę małą, tę nic dobrego, jak mi pan powiedziałeś.
— Dlaczego mam ją oddalić?
— Bo Nicolina Legay bardzo jest podobna do osoby, która przybywa.
— Mówiłeś pan, że to wielka dama, a teraz znów powiadasz, że do Nicoliny podobna. Wpadasz pan w sprzeczności.
— Dlaczego? Kupiłem niegdyś niewolnicę, tak podobną do Kleopatry, że był projekt wysłania jej do Rzymu, aby figurowała w orszaku triumfalnym Oktawjusza.
— Masz tobie, znów cię napada — powiedział baron.
— Rób pan zresztą, co się panu żywnie podoba, kochany gospodarzu, bo wyłącznie pana to dotyczy i od pana zależy.
— Dlaczego jednak podobieństwo z Nicoliną obrażać ma tę jakąś damę?...
— Przypuśćmy, że jesteś pan królem Francji, czego panu wcale nie życzę, albo delfinem, czego ci jeszcze mniej życzę — otóż, czy byłbyś zadowolony, gdybyś w jakim domu spotkał lokaja podobnego z twarzy do twojej dostojnej fizjonomji?
— Do djabła — rzekł baron — z tego ważnego argumentu wypływa, że...
— Że bardzo wielka dama, która tu przybędzie, może być także niezbyt zadowolona, zobaczywszy swój portret w krótkiej spódniczce i chusteczce płóciennej.
— Dobrze, dobrze — rzekł baron, śmiejąc się ciągle — pomyślimy więc o tem w swoim czasie.
Najbardziej, kochany panie, cieszę się z tego, że będę mógł ujrzeć mego syna. Kochany Filip! Cóż za traf szczęśliwy sprowadza go tak niespodzianie... I baron śmiał się coraz zawzięciej.
— A więc — odezwał się poważnie Balsamo — przepowiednia moja nie jest panu nieprzyjemną?... — Cieszę się bardzo, na honor, lubo na pańskiem miejscu...
— Co takiego na mojem miejscu?
— Wydałbym co prędzej stosowne rozkazy...
— Naprawdę?
— Naturalnie, że naprawdę...
— Pomyślę o tem, kochany gościu, pomyślę...
— Czas już na to wielki.
— Czy pan mówisz na serjo?
— Ależ najzupełniej na serjo, baronie. Jeżeli chcesz pan przyjąć godnie dostojną damę, która zaszczyci cię swoją obecnością, to niema ani chwili do stracenia.
Baron wzruszył ramionami.
— Wątpisz pan, jak widzę? — zapytał Balsomo.
— Uprzedziłem cię, gościu kochany, że masz doczynienia z niedowiarkiem zatwardziałym...
Rzekłszy to, baron podszedł pod okna pokoju córki, ażeby ją powiadomić o przepowiedni Balsama i zawołał:
— Andreo! Andreo!
Wiemy już, co młoda panienka odpowiedziała na wezwanie ojca, wiemy także jaki urok rzuciło na nią spojrzenie tajemniczego podróżnego.
Nicolina była świadkiem tej sceny i patrzyła ze zdumieniem na La Brie, który wykrzywiał się cudacznie.
— Djabelnie mi coś trudno w to wszystko uwierzyć — powtarzał baron — i jeśli nie zobaczę...
— Ponieważ koniecznie chcesz pan tego — rzekł Balsamo — to spojrzyj w kierunku drogi, po której pędzi oto w galopie jeździec na spienionym koniu.
— O! o! — krzyknął baron, — a tak prawda... widzę rzeczywiście...
— Pan Filip!... — zawołała Nicolina, wspinając się na palce.
— Młody nasz pan!... — dodał La Brie uradowany.
— Mój brat, mój brat kochany! — wykrzyknęła Andrea, wyciągając ręce przez okno.
— Czyżby to był syn pański, kochany baronie? — zapytał Balsamo obojętnie.
— Tak, tak, to on — odrzekł baron osłupiały.
— Więc już początek przepowiedni, — powiedział Balsamo.
— Czy pan zatem jesteś naprawdę czarownikiem? — zapytał baron.
Uśmiech triumfu ukazał się na twarzy nieznajomego.
Jeździec zbliżał się coraz bardziej i niebawem ujrzano w alei spienionego konia, otoczonego chmurą pary.
— Młody oficer, zbryzgany błotem, z twarzą ożywioną, zeskoczył z siodła i podbiegł uściskać ojca.
— Do djabła! — zawołał baron zachwiany w swojem niedowiarstwie. — Co to jest do djabła?...
— To ja, mój ojcze — odezwał się Filip, widząc zdumienie w twarzy rodzica — to ja, we własnej swojej osobie.
— Widzę przecie, że ty — odpowiedział de Taverney — widzę dobrze, do licha! Ale co za traf cię sprowadza?
— Wielki honor nas czeka, drogi ojcze.
Starzec podniósł głowę.
— Dostojne odwiedziny spotkają niebawem Taverney. Za godzinę najdalej Marja-Antonina-Józefa, arcyksiężniczka austrjacka, małżonka delfina Francji, znajdzie się tutaj.
Baron opuścił ręce: o tyle pokorny, o ile wpierw sarkastyczny, zwrócił się do Balsama:
— Wybacz mi pan — powiedział.
— Panie — odrzekł Balsamo, kłaniając się z szacunkiem — zostawiam cię z twoim synem. Po długiem rozłączeniu będziecie zapewne mieli dużo do pomówienia ze sobą.

Potem skłonił się Andrei, podbiegłej na powitanie brata; a dawszy znak Nicolinie i La Brie’emu, znikł wraz z nimi w alei.

XIII
FILIP DE TAVERNEY

Filip de Taverney, kawaler de Maison-Rouge, nie był wcale podobny do siostry, lubo równie był pięknym mężczyzną, jak ona kobietą. Słodko i dumnie zarazem patrzące oczy, klasyczny owal twarzy, wysoki wzrost i kształtna postać, składały się na całość, prawdziwe pociągającą.
Jak wszystkie umysły wyższe, którym życie nie daje tego, na co zasługują, smutnym był, ale nie ponurym.
Słodycz swoją zawdzięczał temu właśnie przygnębieniu, bo gdyby nie ono, byłby z pewnością wyniosłym i nieprzystępnym. Potrzeba przestawania z biednymi, równymi mu faktycznie, jak i z dostojnymi, równymi mu z urodzenia, zmiękczyła twardą, a przytem wrażliwą naturę, którą obdarzyło go niebo. Lew, stając się popularnym, zachowuje zawsze jednak swoją powagę.
Zaledwie Filip uściskał ojca, Andrea, dzięki temu szczęśliwemu wydarzeniu, zbudzona z magnetycznego odrętwienia, rzuciła się w objęcia brata.
Ująwszy ręce ojca i siostry, Filip poprowadził ich do salonu, w którym znaleźli się sami.
— Nie dasz mi wiary, kochany ojcze, i ty, siostrzyczko droga — rzekł, sadzając ich obok siebie — a jednak nic nad to prawdziwszego. Jeszcze chwil kilka a małżonka delfina Francji znajdzie się w ubogiem naszem domostwie.
— Jeżeli tak, to za jakąbądź cenę potrzeba przeszkodzić temu, do licha! — zawołał baron — w przeciwnym bowiem razie, zostaniemy fatalnie i na zawsze skompromitowani. Jeżeli arcyksiężniczka pragnie tu przypatrzeć się bliżej arystokracji francuskiej, to jej okrutnie żałuję.
Co jednak, powiedz mi, chłopcze, skłoniło ją do wyboru mojego domu?
— O! to cała historja, ojcze!...
— Opowiedz ją nam — wtrąciła Andrea.
— To historja, któraby tych nawet, co oddawna zapomnieli, że Bóg jest naszym opiekunem i zbawcą, skłoniła do składnia mu dzięków gorących.
Baron wydął wargi, jak człowiek wątpiący aby Wszechmocny władca wszechrzeczy chciał się mieszać w jego sprawy. Andrea, widząc radość Filipa, o niczem nie wątpiła, ściskała rękę brata i była mu wdzięczna za dobrą nowinę.
— Braciszku, dobry mój braciszku — szeptała.
— Braciszku, dobry braciszku! — powtórzył baron. — Ta na honor ma taką minę, jakgdyby naprawdę była kontenta z tego, co nas spotyka.
— Czyż nie widzisz, ojcze, jaki Filip jest uszczęśliwiony!
— Bo pan Filip był i jest entuzjastą; ale ja, co na szczęście czy nieszczęście, biorę każdą rzecz pod rozwagę, ja — powiedział Taverney, obejmując smutnym wzrokiem umeblowanie salonu — nic w tem pocieszającego nie widzę.
— Zmienisz zaraz zdanie, kochany ojcze — powiedział młodzieniec — skoro tylko opowiem ci wszystko; co mi się przytrafiło.
— Opowiadajże więc co prędzej, — mruknął starzec.
— Opowiadaj, Filipie — dorzuciła Andrea.
— A więc, stałem, jak wiecie, w Strasburgu z garnizonem. A jak także zapewne wiecie, Jej Wysokość przez Strasburg przejeżdżała...
— Tu się nie wie o niczem w tej przeklętej dziurze! — bąknął Taverney.
— Więc przez Strasburg, braciszku, małżonka księcia delfina...
— Tak jest. Czekaliśmy na nią na esplanadzie od rana, deszcz lał ulewny i przemoczył nas do nitki. Nie było żadnej pewnej wiadomości co do godziny, o której Jej Wysokość przybyć miała. Major wysłał mnie na zwiady. Ujechałem blisko milę. Naraz, na zakręcie drogi, spotkałem pierwszych jeźdźców orszaku. Zamieniłem z nimi słów kilka; poprzedzali Jej Królewską Wysokość, która, wychyliwszy się z karety, zapytała, kto jestem.
Przywoływano mnie, ale że mi pilno było, zawróciłem galopem. Znużenie, wywołane sześciogodzinnem wartowaniem, zniknęło, jak zaczarowane.
— A Jej Wysokość? — zapytała Andrea.
— Młoda jak ty, a piękna jak anioł — odpowiedział młodzieniec.
— Powiedzno Filipie... — odezwał się wahająco baron.
— Co, mój ojcze?
— Czy księżna nie jest przypadkiem podobna do kogoś, kogo ty znasz?
— Kogo ja znam?
— I to dobrze...
— Nikt do niej podobnym być nie może! — zawołał Filip z zapałem.
— Poszukaj.
Filip zamyślił się.
— Nie, nie... — odpowiedział.
— No... do Nicoliny, naprzykład.
— A to szczególne! — zawołał zdziwony. — Tak jest, Nicolina ma naprawdę coś przypominającego dostojną podróżną. Tak... tak..., ale skąd dowiedziałeś się o tem, mój ojcze?
— Od czarownika.
— Od czarownika? — zapytał zdziwiony Filip.
— Który mi jednocześnie i twój przyjazd przepowiedział.
— Od tego cudzoziemca? nieśmiało zapytała Andrea.
— Czy to nie ten, który w chwili mego przybycia stał z wami i usunął się dyskretnie, gdy się zbliżyłem.
— Ten właśnie, ale skończ najpierw swoje opowiadanie, proszę cię.
— Lepiejby może było zarządzić jakie przygotowania? — odezwała się Andrea.
Ale baron powstrzymał ją, ująwszy za rękę.
— Im się bardziej będziemy przygotowywać, tem śmieszniej się wydamy — rzekł. — Kończ, Filipie, kończ.
— Powróciłem do Strasburga i złożyłem raport majorowi; wezwano gubernatora, pana de Stainville, ażeby przybył natychmiast.
Skoro tylko stanął na esplanadzie i skoro ustawiliśmy się w szeregi, ukazał się orszak. Popędziliśmy ku bramie kehl’skiej. Ja byłem przy boku gubernatora.
— Pan de Stainville — powiedział baron — poczekajno, ja znałem bodaj Stainville’a.
— Szwagier pana de Choiseul, ministra.
— To, to; kończ, kończ — zawołał baron.
— Młodziutka księżna lubi widocznie młode twarze, bo, z roztargnieniem wysłuchawszy przemowy gubernatora, utkwiła wzrok we mnie, chociaż przez szacunek stałem w oddali.
— Czy to ten pan — zapytała, wskazując na mnie — wysłany był na moje spotkanie?
— Tak jest, Wasza Wysokość — odpowiedział pan de Stainville.
— Zbliż się pan, proszę — powiedziała.
Zbliżyłem się w tej chwili.
— Nazwisko pańskie? — zapytała prześlicznym głosikiem.
— Kawaler Taverney Maison-Rouge, — jąkając się, odpowiedziałem.
— Zapisz mi to nazwisko, moja droga — powiedziała Jej Wysokość, zwracając się do starszej damy.
— Dowiedziałem się później, że była to ochmistrzyni księżnej, hrabina Langershausen.
Następnie dostojna pani zwróciła się znowu do mnie i rzekła:
— Ah! jakże wam strasznie dokuczyć musiała ta fatalna pogoda dzisiejsza. Przykro mi, doprawdy, że to dla mnie wycierpieliście tyle.
— Jaka to wielka uprzejmość, co za prześliczne słowa! — zawołała Andrea, składając ręce.
— Zatrzymałem je też w żywej pamięci — odpowiedział Filip zachwycony.
— Bardzo dobrze! doskonale! — mruczał baron ze szczególniejszym uśmiechem, zdradzającym jednocześnie próżność ojcowską, i to złe wyobrażenie, jakie miał o kobietach wogóle, a o królowych w szczególności.
— Cóż dalej, Filipie?
— Co ty odpowiedziałeś? — zapytała Andrea.
— Nie odpowiedziałem nic; skłoniłem się tylko do samej ziemi.
— Jakto? nic nie odpowiedziałeś?... — zawołał baron.
— Tchu mi zabrakło, mój ojcze. Wszystka krew napłynęła mi do serca, które biło jak młotem...
— Spytajno mnie, czy ja w twoim wieku nie miałem nic do powiedzenia, gdy mnie przedstawiano księżniczce Leszczyńskiej?
— Zawsze odznaczasz się dowcipem i przytomnością umysłu, mój ojcze — rzekł Filip z ukłonem.
Andrea uścisnęła mu rękę.
— Korzystając z odjazdu jej Królewskiej Mości ciągnął Filip — powróciłem na kwaterę, ażeby zmienić ubranie, bo rzeczywiście przemoczony i zbryzgany błotem, znajdowałem się w stanie godnym pożałowania.
— Biedny braciszek! — wyszeptała Andrea.
— Jej Wysokość — kończy Filip — zatrzymała się w ratuszu i tam przyjmowała życzenia, i następnie zasiadła do stołu.
— Jeden z moich przyjaciół, ten sam major, który wysłał mnie był na zwiady, powiadomił mnie, że księżniczka kilka razy spoglądała do koła, jakby szukając kogoś wpośród oficerów, asystujących przy obiedzie.
— „Nie widzę tu — odezwała się nareszcie — młodego oficera, który był wysłany dzisiaj na moje spotkanie. Czy nie powiadomiono go, że pragnęłam mu podziękować?
„Major zbliżył się natychmiast.
— „Wasza Królewska Wysokość — rzekł — porucznik de Traverney zmuszony był udać się do siebie, aby zmienić ubranie i następnie, jak przystało, przedstawić się Waszej Wysokości“.
Powróciłem za chwilę, a w pięć minut potem znalazłem się na sali. Księżna zaraz mnie spostrzegła.
Dała mi znak, abym się zbliżył.
— „Czy nie miałbyś pan nic przeciwko temu — zapytała — aby mi towarzyszyć do Paryża?
— Byłoby to największem szczęściem dla mnie — odpowiedziałem — ale służę w garnizonie w Strasburgu...
— To znaczy?...
— Że nie zależę od siebie, Wasza Królewska Wysokość.
— A od kogóż pan zależy?
— Od naczelnego dowódcy.
— „Dobrze, to ja z nim tę rzecz załatwię“.
Pożegnała mnie ręką i odszedłem.
Wieczorem przywołała dowódcę.
— Panie — rzekła — mam pewien kaprys do zaspokojenia.
— Racz go Wasza Wysokość wyjawić, a stanie się dla mnie rozkazem.
— Źle się jednak wyraziłam, nazwawszy to kaprysem, to ślub pewien, który chce spełnić.
— Tem świętszym będzie dla mnie.
— Otóż uczyniłam ślub powołania do moich usług pierwszego francuza, którego spotkam wstępując na tę ziemię; przyrzekłam i jemu i całej jego rodzinie zapewnić szczęście możliwe, o ile to tylko jest w mocy książąt panujących.
— Książęta są przedstawicelami Boga na ziemi — odparł dowódca. — A któż jest ten, kto miał szczęście pierwszy spotkać Waszą Wysokość?
— Pan de Taverney, Maison-Rouge, ów młody porucznik, który uprzedził was o mojem przybyciu.
— Zazdrościć mu będziemy wszyscy — odpowiedział gubernator — ale nie staniemy wpoprzek jego szczęściu, zwolnimy go z przysięgi i pojedzie z Waszą Książęcą Mością.
— Istotnie, w dniu, w którym Jej Wysokość opuszczała Strasburg, otrzymałem rozkaz przyłączenia się do jej orszaku. Od tej chwili nie odstąpiłem ani na chwilę drzwiczek karety.
— Ej! ej! — odezwał się baron z tym samym uśmiechem, szczególne to, ale możliwe.
— Co? mój ojcze... — zapytał naiwnie młody człowiek.
— Oh! Znam ja się na tem doskonale — rzekł baron — znam się, znam...
— Z tem wszystkiem, braciszku drogi, — odezwała się Andrea — nie widzę w tem przyczyny, dla której Jej Wysokość postanowiła odwiedzić Taverney.
— Wczoraj wieczorem, około jedenastej, przybyliśmy do Nancy i przy pochodniach przejeżdżaliśmy przez miasto. Jej Wysokość mnie przywołała.
— „Panie de Taverney — rzekła — niechaj eskorta pośpieszy.
Dałem znak, że księżna życzy sobie jechać prędzej.
— Jutro chcę wyruszyć bardzo rano — dodała.
— Wasza Wysokość życzy sobie jutro przebyć większą przestrzeń? — zapytałem.
— Nie, ale chcę się zatrzymać w drodze.
Na te słowa, coś, jakby przeczucie, ścisnęło mi serce.
— W drodze? — powtórzyłem.
— Tak — odpowiedziała Jej Wysokość.
— Zamilkłem.
— Nie domyślasz się pan, gdzie mianowicie pragnę się zatrzymać? — zapytała z uśmiechem.
— Nie, Wasza Wysokość.
— W Taverney, łaskawy panie.
— W Taverney! — wyrzekłem.
— Tak, bo chcę poznać pańskiego ojca i siostrę.
— Wasza Królewska Wysokość!...
— Zapytywałam już o to i dowiedziałem się, że mieszkają o dwieście kroków od drogi, którą przebywać mamy. Wydasz pan rozkaz, aby się zatrzymano w Taverney.
Pot wystąpił mi na skronie i ze drżeniem w głosie, łatwem do zrozumienia, pośpieszyłem powiedzieć Jej Królewskej Wysokści:
— Dom mego ojca nie jest godnym, aby przyjąć wielką księżnę.
— A to dlaczego? — zapytała.
— Bo biedni jesteśmy.
— Pewna jestem, że przyjęcie im prostsze, tem będzie serdeczniejsze. Bądź co bądź, znajdzie się tam przecie filiżanka mleka dla przyjaciółki, która chce choć na chwilę zapomnieć, że jest Arcyksiężniczką Austrjacką i Delfinową Francji.
— O! Wasza Wysokość!... — zawołałem z ukłonem, bo uszanowanie wzbraniało mi więcej mówić.
— Miałem nadzieję, że Jej Królewska Wysokość zapomni o tym projekcie, stało się jednak inaczej.
W Pont-à-Mousson, przy przeprzęgu, księżna raczyła mnie zapytać, jak daleko do Taverney, zmuszony więc byłem odpowiedzieć, że trzy mile zaledwie.
— Niedołęgo! — krzyknął baron.
— Księżna jakby odgadła moje zakłopotanie, dodała zaraz: „bądź pan spokojny, pobyt mój u was długo nie potrwa; a jeżeli, jak pan grozi, przyjęcie przykrość mi sprawi, tem lepiej, bo będziemy w takim razie skwitowani z tego, co wycierpieliście przy wjeździe moim do Strasburga“.
— Jak się oprzeć tak uroczym słowom, drogi ojcze!
— O! niepodobna — wtrąciła Andrea. — Jej Wysokość tak jest widocznie dobra, szlachetna i względna, że naprawdę zadowoli się mojemi kwiatami i filiżanką mleka.
— Ale — mruknął baron — nie zadowolą jej z pewnością ani moje fotele, na których kości łamać można, ani brudne i postrzępione obicia. Djabli nadali z tymi kaprysami! Pysznie wyglądać będzie Francja rządzona przez tak ekscentryczną kobietę.
— Ależ, kochany ojcze, jak możesz wyrażać się w ten sposób o księżnie, która nam czyni zaszczyt najwyższy.
— I poniża mnie i pognębia nim okrutnie! — krzyknął starzec. — Komu teraz przyjdzie Taverney do głowy? Nikomu! Nazwisko to drzemie pod gruzami Maison-Rouge. Miałem nadzieję, że zbudzi się w danej chwili, ale omyliłem się widocznie. Gazety, polujące tak chciwie na wszystko, co śmieszne, toż to będą miały uciechę z tych odwiedzin wielkiej księżniczki w brudnej chałupie Taverney!
— Na Boga! wiem, co uczynię!
Baron w taki sposób wymówił te słowa, że oboje młodzi zadrżeli.
— Co chcesz uczynić, mój ojcze? — zapylał Filip.
— A to — wycedził przez zęby baron — jeżeli hrabia de Medina — mógł podpalić swój pałac, aby pocałować królowę, ja mogę puścić z dymem tę budę, aby się uwolnić od przyjmowania małżonki Delfina. Dobrze! niechaj przybywa księżniczka.
Młodzi dosłyszeli te tylko ostatnie wyrazy i z niepokojem patrzyli na siebie.
— Dobrze! dobrze!... niechaj przybywa!... powtarzał de Taverney.
— Nadjedzie lada chwila — powiedział Filip — Udałem się laskiem Pierrefitte, aby stanąć choć na kilka minut przed przybyciem orszaku. Bardzo już niedaleko być muszą.
— Niema zatem czasu do stracenia — powiedział baron.
I wybiegł z salonu tak żywo, jak gdyby miał lat dwadzieścia, popędził do kuchni, chwycił gorejącą głownię i rzucił się w stronę stodół pełnych suchej paszy i słomy. Gdy miał dokonać zamachu, Balsamo schwycił go za ramię.
— Co pan robisz? — zawołał, wyrywając z ręki starca płonące polano. — Arcyksiężniczka Austrjacka nie jest konetablem de Bourbon, który obecnością swoją znieważa domy, tak, że lepiej je palić, niż dozwolić przestąpienia ich progów.
— Starzec drżący i blady, zatrzymał się ale nie uśmiechnął jak zwykle.
— Spiesz się pan, spiesz się baronie, zaledwie masz czas na to, aby zrzucić szlafrok i ubrać się przyzwoicie. Przy oblężeniu Philipsburga pan de Taverney nosił wielki krzyż Ś-go Ludwika, a przy takiem udekorowaniu niema ubrania, któreby nie wydało się strojnem i bogatem.
— Z tem wszystkiem, dobry gościu, Jej Wysokość dostrzeże to, co ukrywałem nawet przed panem; dostrzeże że jestem nieszczęśliwy.
— Uspokój się baronie; zajmiemy się tak, że nie spostrzeże nawet, czy dom wasz stary czy nowy, ubogi czy bogaty. Co zrobią nieprzyjaciele Jej Królewskiej Wysokości, a ma ich wszakże dosyć, jeżeli przyjaciele palić będą swoje zamki, aby Jej pod swoim nie przyjąć dachem? Nie uprzedzajmy nieszczęśliwych wypadków, przyjdzie kolej i na nie.
Pan de Taverney usłuchał gościa z rezygnacją, jakiej dał już przedtem dowód i powrócił do dzieci, które zaniepokojone, wszędzie go poszukiwały.

Balsamo odszedł w swoją stronę w milczeniu, jakby jakieś wielkie dzieło oczekiwało na niego.

XIV
MARJA-ANTONINA-JÓZEFA
Arcyksiężniczka Austrjacka

Słusznie powiedział Balsamo, że nie było czasu do stracenia; głośny turkot powozów, tętent koni i wrzawa głosów rozlegały się na drodze do domu barona de Taverney, tak zwykle spokojnej.
Ujrzano trzy karety z których jedna, ozdobiona złoceniami i postaciami mitologicznemi w płaskorzeźbie była jednak, pomimo swej okazałości, niemniej zakurzona i zabłocona od innych. Karety zatrzymały się przed bramą, otwartą przez Gilberta, którego rozszerzone źrenice i drżenie gorączkowe znamionowały żywe wzruszenie na widok tylu wielkości.
Dwudziestu kawalerów, młodych i świetnych, ustawiło się szeregiem przy głównym powozie, gdy z niego wysiadła przy pomocy mężczyzny, ubranego czarno i udekorowanego orderami, młoda dziewica lat piętnastu czy szesnastu, uczesana bez pudru; prostota ta nie przeszkadzała wzniesieniu włosów na pół łokcia ponad czołem.
Marja-Antonina, ona to bowiem była, przybywała do Francji, poprzedzona sławą piękności, jaką niezawsze posiadały księżniczki, przeznaczone aby dzielić tron z królami francuskimi.
Trudno było coś stanowczego powiedzieć o jej oczach, które, nie będąc właściwie pięknemi, przybierały, według jej upodobania, jak najrozmaitsze i jak najsprzeczniejsze spojrzenia to dobroci, to znów pogardy; nosek miała kształtny, wargę górną ładną, lecz warga dolna, spuścizna arystokratyczna po siedemnastu cesarzach, zbyt gruba i najczęściej odęta, nie nadawała się wcale do tej ładnej twarzy, chyba, gdy twarz ta chciała wyrazić gniew lub oburzenie.
Płeć jej była zachwycająca: widać było, że krew krążyła pod delikatną tkanką skóry; gors, szyja, ramiona odznaczały się niezwykłym wdziękiem; ręce były prawdziwie królewskie.
Zwykły jej chód był stanowczy, szlachetny, nieco prędki, ale miała jeszcze inny, miękki, kołyszący się i, można powiedzieć, pieszczotliwy. Żadna kobieta nie kłaniała się z większym wdziękiem, żadna królowa nie czyniła tego umiejętniej. Skłaniała głowę raz jeden dla dziesięciu osób, a jednak tym jednym ruchem składała każdemu ukłon odpowiedni.
Tego dnia Marja-Antonina miała spojrzenie kobiece, uśmiech kobiety i to kobiety szczęśliwej. Spokój jak najzupełniejszy panował na jej twarzy, dobroć czarująca ożywiała jej oczy.
Miała na sobie suknię z białego atłasu, a piękne ramiona obnażone, dźwigały płaszczyk z gęstych koronek.
Zaledwie stanęła na ziemi, obróciła się i pomogła wysiąść jednej ze swych dam honorowych, którą wiek uczynił już ociężałą; potem, nieprzyjąwszy ramienia, które jej podawał udekorowany jegomość, swobodnie poszła, wciągając powietrze i rozglądając się dokoła, jak gdyby chciała wykorzystać najzupłeniej rzadkie chwile wolności, na jakie sobie pozwalała.
— O! jakie ładne położenie, ładne drzewa, śliczny dworek! — wyrzekła. — Jak oni tu muszą być szczęśliwi przy tak miłem powietrzu, pod temi cienistemi drzewami!
W tejże chwili nadszedł Filip Taverney a za nim Andrea, którą z długiemi włosy, zaplecionemi w warkocze, ubraną w suknię jedwabną, popielatą prowadził pod rękę baron, we wspaniałym stroju, z niebieskiego aksamitu, będącym pozostałością dawnych czasów. Zbytecznie dodawać, że według zalecenia Balsama, baron nie zapomniał włożyć orderu św. Ludwika.
Delfinowa zatrzymała się, jak tylko zobaczyła nadchodzące osoby.
Dokoła młodej księżny ustawił się jej dwór. Oficerowie, trzymając konie za uzdeczki, stali dumnie z kapeluszami w ręku i szeptali po cichu.
Filip de Taverney zbliżył się do delfinowej, blady ze wzruszenia, ze szlachetną melancholją.
— Jeżeli — rzekł — Wasza Królewska Wysokość pozwoli, będę miał zaszczyt przedstawić jej pana barona de Taverney Maison-Rouge, ojca mego i pannę Klarę-Andreę de Taverney, moją siostrę.
Baron ukłonił się głęboko, jak człowiek przywykły do kłaniania się królowym; Andrea rozwinęła cały wdzięk dystyngowanej nieśmiałości i grzeczności przymilnej obok prawdziwego szacunku.
Marja-Antonina przyglądała się młodemu rodzeństwu, a przypomniawszy sobie, co Filip mówił o niedostatku ojca, odgadywała ich zmartwienie.
— Pani — odezwał się baron głosem pełnym godności, Wasza Królewska Mość zbyt wielki zaszczyt wyświadcza zamkowi Taverney’ów; tak skromna siedziba nie godna jest przyjęcia takiej szlachetności i wdzięku.
— Wiem, że jestem u starego wojaka francuskiego — odpowiedziała delfinowa — a matka moja, cesarzowa Marja-Teresa, która wiele prowadziła wojen, powiedziała mi, że w waszym kraju najbogatsi w sławę, są prawie zawsze najubożsi w pieniądze.
I z niezrównanym wdziękiem podała piękną rękę Andrei, która ucałowała ją, przyklęknąwszy.
Tymczasem baron, ciągle zajęty trapiącą go myślą, niepokoił się bardzo tą wielką ilością ludzi, którzy mieli zapełnić jego domek, gdzie im nawet braknie stołków do siedzenia.
Nagle wydobyła go z kłopotu delfinowa.
— Panowie — rzekła, zwracając się ku osobom, które stanowiły jej ekskortę — nie powinniście ponosić trudów skutkiem moich fantazyj, ani też osiągać korzyści z przywileju delfinowej. Zaczekajcie więc na mnie tutaj, proszę, ja za pół godziny powrócę. Pójdzie ze mną ochmistrzyni Langershausen — odezwała się po niemiecku do tej ze swoich dam, która jej pomogła wysiąść z powozu. — I pan z nami także — dodała do dostojnika ubranego na czarno.
Pan ten, w stroju pełnym prostoty, wyglądał niezwykle dystyngowanie; miał lat trzydzieści zaledwie, piękne oblicze i nader ujmujące ruchy. Usunął się przed idącą księżną.
Marja-Antonina wzięła ze sobą Andreę i skinęła na Filipa, ażeby szedł przy siostrze.
Baron znalazł się obok osoby widocznie dostojnej, którą delfinowa zaszczyciła pozwoleniem towarzyszenia sobie.
— Pan więc jesteś Taverney z Maison Rouge? odezwał się tenże do barona, przyglądając się z arystokratyczną impertynencją swemu wspaniałemu żabotowi z koronek angielskich.
— Czy mam tytułować panem czy Jego Książęcą Mością? — zapytał baron również impertynencko.
— Może pan mówić poprostu, książę — odpowiedział tenże — albo jego przewielebność, jeżeli pan wolisz.
— Dobrze! Ja zatem, Wasza Przewielebność, jestem Taverney de Maison Rouge prawdziwy — odparł baron tonem szyderczym, jaki go rzadko opuszczał.
Przewielebność, z taktem, właściwym wielkim panom, spostrzegł, że ma do czynienia z czemś lepszem od przeciętnego hołysza.
— Czy to pańskie mieszkanie letnie? — zapytał dalej.
— Letnie i zimowe — odparł baron, pragnąc skończyć z niemiłemi wypytywaniami, łącząc jednak z każdą odpowiedzią głęboki ukłon.
Filip też od czasu do czasu oglądał się za ojcem niespokojnie. Jakby na ironję dwór był coraz bliżej a tam już niemiłosiernie występowało ubóstwo.
Już baron z rezygnacją wskazywał ręką próg, tak rzadko nawiedzany przez gości, gdy delfinowa, zwracając się ku niemu, wyrzekła:
— Pan mi wybaczy, że nie wejdę do domu; tak lubię drzewa cieniste, iż pod niemi przepędziłabym całe życie. Sprzykrzyłam sobie zupełnie pokoje. W pokojach przyjmują mnie zawsze od dwóch tygodni, a ja tak lubię świeże powietrze, cień i zapach kwiatów!...
Poczem, zwracając się do Andrei, dodała:
— Wszak każesz mi pani przynieść pod te drzewa filiżankę mleka, prawda?
— Wasza Królewska Mość!... — rzekł baron, blednąc — nie śmielibyśmy ofiarować ci tak skromnego posiłku.
— To najlepiej lubię, i świeże jaja. Nabiał i jajka świeże były moją ulubioną ucztą w Schönbrunie.
Wtem La Brie rozpromieniony i dumny z nowej wspaniałej liberji, trzymając serwetę w garści, ukazał się przed altanką z jaśminu, której cień od kilku chwil nęcił delfinową.
— Podano do stołu Wasza Królewska Mość! — rzekł z niepodobnym do oddania wyrazem zadowolenia, a zarazem szacunku.
— O! ależ to ja u czarodzieja się znajduję! — zawołała księżna ze śmiechem.
I poszła, a raczej pobiegła ku uroczemu schronieniu.
Baron, bardzo niespokojny, zapomniał o etykiecie i, opuściwszy towarzystwo pana w czarnem ubraniu, podążał szybko za delfinową.
Filip i Andrea spoglądali po sobie z wyrazem zdziwienia i niepokoju, lecz niepokój przeważał widocznie.
Delfinową, przybywszy pod zielone sklepienie wydała okrzyk zdziwienia.
Baron, który stanął tuż za nią, odetchnął z ulgą.
Andrei opadły ręce, a usta jej zdawały się mówić:
— Mój Boże, co to znaczy?
Młoda delfinową z pod oka zauważyła całą tę pantominę; umysł miała zdolny do zrozumienia tych tajemnic, jeżeli wpierw sercem ich nie odgadła.
Pod pnącemi się gałązkami winogronu, kwitnącego jaśminu i powoju, które tysiącami wici łączyły się z sobą wzajemnie, stał stół okrągły, lśniący śnieżystą białością obrusa i serwet, oraz porcelanowym i kryształowym serwisem.
Dziesięć nakryć oczekiwało na dziesięć osób.
Zastawa wyszukana, ale o dziwnym składzie zwróciła najpierw uwagę delfinowej.
Były tu owoce podzwrotnikowe, smażone w cukrze, konfitury ze wszystkich krajów, biszkopty z Alepu, pomarańcze maltańskie, cytryny, granaty niezwykłej wielkości, a wszystko spoczywało na okazałych paterach. Wreszcie najdroższe i najszlachetniejsze wina, migotały wszelkiemi odcieniami rubinu i topazu w czterech prześlicznych karafinkach, rżniętych na sposób perski.
Mleko, którego żądała delfinowa, napełniało piękny dzbanek porcelanowy.
Delfinowa spojrzała dokoła siebie i zobaczyła wybladłe i przerażone twarze gospodarstwa.
Orszak księżny podziwiał i cieszył się, nic me rozumiejąc i nie starając się zrozumieć.
— Więc się pan mnie spodziewałeś? — spytała delfinowa barona de Taverney.
— Ja, pani?... — wyjąkał tenże.
— Naturalnie. Przecie w dziesięć minut nie można się było tak przygotować, a ja jestem u pana dopiero od dziesięciu minut.
I dokończyła zdania, patrząc na La Brie’ego z taką miną, jakgdyby chciała powiedzieć;
— Zwłaszcza, kiedy się ma tylko jednego służącego.
— Pani odpowiedział baron — rzeczywiście spodziewałem się Waszej Królewskiej Mości, a raczej uprzedzony byłem o Jej przyjeździe.
Delfinowa zwróciła się do Filipa.
— Więc pan pisałeś? — zapytała.
— Nie, Wasza Wysokość.
— Nikt nie wiedział, że mam się zatrzymać u pana, nawet ja sama przecie nie wiedziałam, bo kryłam to pragnienie przed sobą, ażeby me sprawić ambarasu, jaki sprawiam, i powiedziałam o tem dopiero tej nocy synowi pańskiemu, który był jeszcze przy mnie przed godziną i wyprzedził mnie zaledwie o kilka minut.
— W istocie, zaledwie o kwadrans.
— Więc to chyba jakaś wróżka zwiastowała to państwu; może matka chrzestna panienki — dodała delfinowa, z uśmiechem spoglądając na Andreę.
— Pani — rzekł on, podając krzesło księżnie to nie wróżka oznajmiła nam tę dobrą nowinę, to...
— To? powtórzyła księżna, widząc, ze się baron waha.
— To czarownik!
— Czarownik? Jakto?
— Nic nie wiem, bo nie znam się wcale na czarach; ale, bądź co bądź, jemu to zawdzięczam, że mogę Waszą Królewską Mość przyjąć tak prawie, jakby należało.
— W takim razie nie możemy się tknąć niczego odrzekła delfinową — skoro to wszystko, co mamy przed oczyma na stole, jest dziełem sztuki czarnoksięskiej... Jego Przewielebność zanadto się pospieszyła, otwierając ten pasztet strassburski, którego niewątpliwie jeść nie będziemy — dodała, zwracając się do dostojnika, ubranego czarno. A ty, droga moja przyjaciółko — rzekła do swej ochmistrzyni, — nie dowierzaj temu winu cypryjskiemu i czyń tak, jak ja.
To mówiąc, delfinową nalała sobie z karafki, okrągłej jak kula, troszkę wody do złotego kubka.
— Rzeczywiście — wyrzekła Andrea z pewną zgrozą Jej Królewska Mość może ma słuszność.
Filip drżał ze zdziwienia, i nie wiedząc nic o tem, co się działo w przeddzień, spoglądał kolejno to na ojca, to na siostrę, usiłując w spojrzeniach ich odgadnąć, co sami odgadywali.
— To się sprzeciwia dogmatom — wyrzekła delfinową — i pan kardynał naraża się na grzech.
— Pani odparł prałat — my, książęta Kościoła, jesteśmy zbyt ludzcy, ażebyśmy mieli palić na stosie poczciwych czarnoksiężników, żywiących nas tak dobremi rzeczami.
— Nie żartuj, Ekscelencjo — wtrącił baron. — Przysięgam Waszej Przewielebności, że twórcą tego wszystkiego jest czarownik, prawdziwy czarownik, który mi prawie przed godziną przepowiedział przyjazd Jej Królewskiej Mości i mego syna.
— Przed godziną? — spytała delfinowa.
— Tak, co najwyżej.
— I w ciągu godziny zdążyłeś pan kazać do tego stołu nakryć, zastawić go owocami z czterech części świata i sprowadzić wina z Węgier, Konstancji, Cypru i Malagi? W takim razie jesteś pan czarownikiem większym od swego czarownika.
— Nie, pani; to on, zawsze on.
— Jakto? zawsze on?
— Tak, za jego wolą wyrósł z pod ziemi ten stół, cały nakryty i zastawiony, jak państwo go widzicie.
— Słowo pan na to dajesz? — zapytała księżna.
— Słowo honoru! — odpowiedział baron.
— O! — rzekł kardynał tonem poważnym, odsuwając talerz — myślałem, że pan żartujesz.
— Nie, Wasza Przewielebność.
— Więc pan masz u siebie czarownika, prawdziwego czarownika?...
— Prawdziwego czarownika! i wcale nie dziwiłbym się, gdyby złoto, składające serwis, było jego własną robotą.
— To znałby kamień filozoficzny! — zawołał kardynał, a oczy zaświeciły mu pożądliwie.
— O! jak to na rękę panu kardynałowi — rzekła księżna — on przecie całe życie go szukał i nie mógł znaleźć.
— Wyznaję Waszej Królewskiej Mości! — odpowiedziała światowa przewielebność — że najbardziej mnie zajmują rzeczy nadprzyrodzone i najciekawsze dla mnie są rzeczy najniebezpieczniejsze.
— A! dotknęłam zdaje się czułej struny — podchwyciła delfinowa. — Każdy wielki człowiek ma swoje tajemnice, zwłaszcza gdy jest dyplomatą; ja również uprzedzam cię, panie kardynale, jestem bardzo biegłą w sztuce czarodziejskiej i odgaduję czasami rzeczy, jeżeli nie niemożebne i nie nadprzyrodzone, to przynajmniej nieprawdopodobne.
Była to widocznie zagadka, zrozumiała tylko dla kardynała, bo zaraz się zmieszał.
Należy dodać, że w oku delfinowej tak zwykle łagodnem, przemknęła w tej chwili jedna z tych błyskawic, które zwiastowały burzę wewnętrzną.
Jednakże błyskawica minęła odosobniona, burza nie zerwała się wcale, delfinowa powściągnęła się i podchwyciła:
— No, panie de Taverney, dla uzupełnienia uroczystości pokaż nam swego czarownika, gdzież on jest? w jakiem pudełku go schowałeś?
— Pani — odpowiedział baron — to on raczej mnie i cały mój dom schowałby w pudełku.
— Doprawdy, podrażniłeś pan moją ciekawość; chcę go koniecznie zobaczyć.
Ton, jakim wyrzeczone były te słowa, pomimo wdzięku, jaki zawsze nadawała Marja-Antonina swojej mowie, nie dopuszczał żadnego oporu.
Baron, który stał z synem i córką przy stole, dla usługiwania delfinowej, zrozumiał to wybornie. Skinął na La Brieego, który zamiast usługiwać, przyglądał się znakomitym gościom, jakby chciał zapłacić sobie tym widokiem od dwudziestu lat zalegające zasługi.
Służący podniósł głowę.
— Idź uprzedzić pana barona Józefa Balsamo — rzekł Taverney — że Jej Królewska Mość, pani delfinową, pragnie go zobaczyć.
— Józef Balsamo! — wyrzekła delfinową — co za dziwne nazwisko!
— Józef Balsamo! — powtórzył kardynał zamyślony — zdaje mi się, że znam to nazwisko.
Pięć minut upłynęło, a nikt milczenia nie przerwał.
Nagle Andrea drgnęła; usłyszała wpierw, niż było to dla innych uszu możliwe, kroki zbliżające się wśród zarośli.

Gałęzie krzaków rozchyliły się i Józef Balsamo ukazał się tuż przed Marją-Antoniną.

XV
CZARY

Balsamo skłonił się uniżenie. Zaraz jednak, podnosząc głowę, pełną inteligencji i wyrazu, wpatrzył się badawczo, choć z uszanowaniem, jasnem swem spojrzeniem w delfinową i czekał w milczeniu, aż go zapyta.
— Jeżeli to pan jesteś, o którym nam mówił pan de Taverney — rzekła Marja-Antonina — to zbliż się pan, niech zobaczymy, jak wygląda czarownik.
Balsamo przystąpił jeszcze bliżej i po raz drugi się skłonił.
— Pan się trudnisz przepowiadaniem? — rzekła delfinowa, spoglądając na Balsama z ciekawością, większą może, niż chciała mu okazać, popijając mleko.
— Trudnić się tem nie trudnię, ale przepowiadam — odrzekł Balsamo.
— Wychowani zostaliśmy w świętej wierze — podchwyciła delfinowa — i jedyne tajemnice, w które wierzymy, są tajemnicami religji katolickiej.
— Godne czci niezawodnie — odpowiedział Balsamo z głęboką powagą. — Ale oto pan kardynał de Rohan powie Waszej Królewskiej Mości, jakkolwiek jest książęciem Kościoła, że nietylko te jedynie tajemnice zasługują na poważanie.
Kardynał drgnął. Nazwiska nie powiedział nikomu, nikt go też nie wymienił, a jednak cudzoziemiec je znał.
Marja-Antonina jednak jakby nie zauważyła tej okoliczności i mówiła dalej:
— Przyznasz pan jednak, że te są jedyne, które nie dadzą się zaprzeczyć?
— Pani — odpowiedział Balsamo, z tem samem wciąż uszanowaniem, ale też i z tą samą stanowczością — obok wiary jest pewność.
— Mówisz pan trochę niejasno, panie czarowniku; jestem dobrą Francuzką z serca, ale jeszcze nie z wykształcenia i nie rozumiem dobrze wszelkich subtelności języka; powiedziano mi wprawdzie, że pan de Bievre nauczy mnie tego, ale tymczasem będę pana prosiła, ażebyś był mniej zagadkowym, jeżeli chcesz, abym cię rozumiała.
— A ja — odparł Balsamo, wstrząsając głową z uśmiechem melancholijnym — prosić będę Waszą Królewską Wysokość, ażeby pozwoliła mi pozostać niejasnym. Zbyt przykro byłoby mi odsłonić tak dostojnej księżnie przyszłość, która, być może, nie odpowiada jej nadziejom.
— Ho! ho! to już coś poważniejszego — wyrzekła Marja-Antonina — pan chcesz podrażnić moją ciekawość, spodziewając się, iż będę się domagała postawienia horoskopu.
— Niech mnie Bóg strzeże, żebym został do tego zmuszonym — odrzekł Balsamo zimno.
— A tak? — podchwyciła delfinową ze śmiechem — bo to sprawiłoby panu niemały kłopot.
Ale śmiech księżny umilkł, nie wywołując echa wśród dworzan.
Wszyscy czuli na sobie oddziaływanie tego szczególnego człowieka, który był obecnie celem powszechnej uwagi.
— No, przyznaj się pan szczerze — podjęła delfinową.
Balsamo skłonił się, nic nie odpowiedziawszy.
— To pan jednak przepowiedziałeś przybycie moje panu de Taverney? — podchwyciła Marja-Antonina z lekką niecierpliwością.
— Tak, pani, to ja.
— Jakże to było, baronie? — spytała delfinowa, uczuwając potrzebę, ażeby inny jeszcze głos wmieszał się do dziwacznego djalogu, którego rozpoczęcia może żałowała, lecz którego nie chciała jednak przerwać.
— O! mój Boże! — odpowiedział baron — najprościej w świecie, patrzył tylko w szklankę z wodą.
— Naprawdę? — spytała delfinową, zwracając się do Balsama.
— Tak, pani — odrzekł tenże,.
— To pańskie medjum? No, przynajmniej niewinne; oby pańskie słowa były równie przejrzyste.
Kardynał uśmiechnął się.
Baron zbliżył się.
— Wasza Wysokość niczego się już nie nauczy od pana de Bievre — wyrzekł,.
— O! mój drogi gospodarzu! — odezwała się wesoło — nie pochlebiaj mi, albo praw mi lepsze komplimenta. Powiedziałam coś bardzo oklepanego, jak mi się zdaje. Powróćmy do pana.
I Marja-Antonina zwróciła się w stronę Balsama, ku któremu zdawała się ciągnąć ją nieprzeparta siła, pomimo jej woli, jak często ciągnie nas ku sobie miejsce, gdzie nas czeka jakieś nieszczęście.
— Jeżeli dla barona wyczytałeś pan przyszłość w szklance wody, czybyś pan nie mógł wyczytać przyszłości mojej w karafce?
— Wybornie — odrzekł Balsamo.
— Dlaczego więc odmówił pan przed chwilą?
— Bo przyszłość jest niepewna, a gdybym widział w niej jaką chmurę...
Balsamo zamilkł.
— Więc cóż? — zapytała delfinowa.
— Żal byłoby mi wtedy, jak już miałem zaszczyt powiedzieć, zasmucić Waszą Królewską Mość.
— Pan mnie już znałeś wprzód? gdzieżeś mnie pan widział po raz pierwszy?
— Miałem zaszczyt widzieć Waszą Królewską Mość jeszcze dzieckiem w jej kraju rodzinnym, obok jej dostojnej matki.
— Widziałeś pan moją matkę?
— Miałem ten zaszczyt; wspaniała to i potężna królowa.
— Cesarzowa, mój panie.
— Chciałem powiedzieć królowa z serca i z rozumu, a jednak...
— Zastrzeżenia i to względem mojej matki! — zawołała delfinowa z pogardą.
— Największe serca nie są wolne od słabości, zwłaszcza, kiedy im się zdaje, że chodzi o szczęście ich dzieci.
— Historja, mam nadzieję — rzekła Marja-Antonina — nie zapisze ani jednej słabostki Marji-Teresy.
— Bo historja nie będzie wiedziała tego, czego mogłaby się dowiedzieć tylko od cesarzowej Marji-Teresy, od Waszej Królewskiej Mości i ode mnie.
— Mamy jakąś tajemnicę we troje? — rzekła delfinowa z pogardliwym uśmiechem.
— We troje — odpowiedział Balsamo spokojnie — tak, we troje.
— Jakaż to tajemnica?
— Jeżeli ją powiem, to już tajemnicą nie będzie.
— Mniejsza o to, powiedz pan.
— Wasza Królewska Mość tego pragnie?
— Chcę.
Balsamo skłonił się.
— Jest w pałacu Schoöbruńskim — rzekł — pewien gabinet, który nazywają saskim, z powodu wspaniałych wazonów porcelanowych, jakie się w nim znajdują.
— Tak — odparła delfinową — i cóż dalej?
— Gabinet ten należał do osobistego apartamentu Jego Cesarskiej Mości, cesarzowej Marji-Teresy.
— Tak.
— W tym gabinecie pisuje zwykle swe listy osobiste.
— Tak.
— Na ślicznem biurku, podarowanem cesarzowi Franciszkowi I przez króla Ludwika XV.
— Dotąd wszystko, co pan mówisz, jest prawdą, lecz każdy może wiedzieć o tych szczegółach.
— Niech Wasza Królewska Mość raczy być cierpliwą. Pewnego dnia, było to zrana około godziny siódmej, cesarzowa jeszcze nie wstała, gdy Wasza Królewska Mość weszła do gabinetu skrytemi drzwiczkami, bo z pośród dostojnych cór Jej Cesarskiej Mości, Wasza Królewska Mość jest najukochańsza.
— Cóż dalej?
— Wasza Królewska Mość zbliżyła się do biurka. Wasza Królewska Mość musi to pamiętać, było to właśnie przed pięciu laty.
— Mów pan dalej.
— Wasza Królewska Mość zbliżyła się do biurka; leżał na niem list otwarty, który cesarzowa napisała w przeddzień.
— I cóż?
— Cóż? Wasza Królewska Mość przeczytała ten list.
Delfinowa zlekka się zarumieniła.
— A przeczytawszy... Wasza Królewska Mość była niezadowolona, z kilku wyrażeń, bo wzięła pióro i własną ręką...
Delfinowa zdawała się z niepokojem oczekiwać dalszego ciągu.
Balsamo mówił dalej:
— Przekreśliła trzy wyrazy.
— I jakież to były te trzy wyrazy? — żywo zawołała delfinowa.
— Były one na samym początku listu.
— Nie pytam o ich miejsce, gdzie się znajdowały, ale o ich znaczenie.
— Zbyt serdeczne wynurzenie uczuć, jak dla osoby, do której list był adresowany; to właśnie owa słabość, o jaką w danej okoliczności może być pomówiona dostojna matka Waszej Królewskiej Mości.
— Więc pamiętasz pan te trzy wyrazy?
— Pamiętam.
— Mógłbyś mi je pan powtórzyć?
— Dosłownie.
— Więc mi je pan powtórz.
— Głośno?
— Tak.
Moja droga przyjaciółko.
Marja-Antonina zbladła i przygryzła sobie wargi.
— Teraz rzekł Balsamo — czy chce Wasza Królewska Mość, ażebym jej powiedział, do kogo list ten był pisany?
— Nie, napisz mi pan to.
Balsamo wyjął z kieszeni notes z klamerką złotą, napisał kilka wyrazów ołówkiem, oprawnym w tenże metal, wydarł ćwiartkę papieru i, skłoniwszy się, podał ją księżnie, Marja-Antonina wzięła arkusik papieru i przeczytała:
„List adresowany był do kochanki Ludwika XV, pani margrabiny de Pompadour“.
Delfinowa podniosła zdumione oczy na tego człowieka, przemawiającego tak stanowczo, bez żadnego wzruszenia, na człowieka, który, choć się jej kłaniał, zdawał się od niej być wyższym, potężniejszym.
— Wszystko to prawda — powiedziała — i, chociaż nie pojmuję, jakim sposobem pochwyciłeś te szczegóły, nie umiem kłamać i powtarzam głośno, że to prawda.
— Niech zatem Wasza Wysokość — rzekł Balsamo — pozwoli mi oddalić się i niech poprzestanie łaskawie na tej próbie.
— Nie!... — odpowiedziała księżna — pragnę dowiedzieć się wszystkiego. Mówiłeś mi pan o przeszłości, proszę mi coś i o przyszłości powiedzieć.
Arcyksiężna wypowiedziała tych kilka słów z gorączkowem wzruszeniem, które napróżno ukryć usiłowała.
— Jestem gotów — powiedział Balsamo — spełnić rozkaz Waszej Wysokości, ośmielam się jednakże raz jeszcze błagać, abym nie był do tego zmuszanym.
— Nigdy dotąd nie powtarzałam po dwakroć chcą, a panu już to powiedziałam.
— Pozwól mi, Wasza Wysokość, poradzić się przynajmniej wyroczni — rzekł Balsamo błagalnie. — Niech się dowiem, czy wolno mi ujawnić tę przyszłość Waszej Królewskiej Mości.
— Czy dobra, czy zła, chcę ją wiedzieć, rozumiesz pan, chcę — odrzekła Marja-Antonina z wzrastającą niecierpliwością. W dobrą nie uwierzę, bo ją wezmę za pochlebstwo; złą uważać będę za przestrogę, za którą będę panu obowiązana. Zaczynaj pan!...
Arcyksiężna wypowiedziała te wyrazy tonem, niedopuszczającym żadnej perswazji ni zwłoki.
Balsamo wziął karafkę kulistą, z krótką i wąską szyjką, o której już mówiliśmy i postawił ją na złotym talerzu.
Oświetlona w ten sposób woda mieniła się kolorami tęczy i, jak się zdawało, przedstawiała jakieś znaczenie dla bacznie wpatrującego się w nią wróżbity.
Podniósł on karafkę, przez chwilę popatrzył na nią, znowu postawił na stole, potrząsając głową.
— I cóż? — zapytała arcyksiężna.
— Nie mogę mówić — odpowiedział Balsamo.
Twarz księżniczki przybrała wyraz, mówiący: „Bądź spokojny; wiem dobrze, w jaki sposób rozwiązuje się języki tym, którzy milczeć usiłują“.
— Nic zatem nie masz mi pan do powiedzenia? — zapytała głośno.
— Są rzeczy, których nienależy mówić książętom — odpowiedział Balsamo tonem, wyrażającym, że postanowił oprzeć się nawet rozkazom księżnej.
— Zwłaszcza — odpowiedziała małżonka delfina — jeżeli się nic nie wie.
— Nie, Wasza Wysokość, nie to mnie powstrzymuje.
Arcyksiężna pogardliwie się uśmiechnęła.
Balsamo był jakby zakłopotany.
Kardynał śmiał mu się w oczy, a baron szepnął:
— No, no, mój czarowniku, utraciłeś już widzę władzę i teraz czeka nas tylko widok tych złotych filiżanek, zmieniających się, jakby w bajce wschodniej, w liście winogradu.
— Wolałabym — odpowiedziała Marja-Antonina — zwyczajne liście winne, niż całą tę paradę, urządzoną przez tego pana, dlatego tylko, aby mi był przedstawionym.
— Wasza Wysokość — rzekł Balsamo śmiertelnie blady — raczy sobie przypomnieć łaskawie, że wcale o ten zaszczyt nie prosiłem.
— O! nie trudno się było domyślić, że cię zechcę zobaczyć.
— Przebacz mu, Wasza Wysokość, — odezwała się Andrea — sądził, że dobrze robi.
— A ja ci mówię, że bardzo zawinił — odparła księżniczka w sposób, aby ją usłyszał Balsamo tylko i Andrea. — Nie wolno mu było wywyższać się kosztem biednego starca. Delfinowej Francji przyjemniej byłoby napić się z cynowego kubka szlachcica, niż ze złotej czary szarlatana.
Balsamo wyprostował się i wstrząsnął, jakby ukąszony przez żmiję.
— Arcyksiężno — powiedział drżącym głosem — gotów jestem odkryć przyszłość, jeżeli Wasza Wysokość w swem zaślepieniu koniecznie tego żąda.
Wypowiedział to tonem tak pewnym i groźnym zarazem, że obecnym ścięła się krew w żyłach.
Arcyksiężna pobladła.
Gieb ihm kein Gehoer, meine Tochter[4] — odezwała się ochmistrzyni po niemiecku.
Lass sie hoeren, sie hat wissen wollen, und so soli sie wissen[5] — tym samym językiem odpowiedział Balsamo.
Słowa, wypowiedziane w narzeczu obcem, które zaledwie kilka osób zrozumiało, jeszcze więcej dodały tajemniczości położeniu.
— Owszem — rzekła arcyksiężna, sprzeciwiając się naleganiom ochmistrzyni — owszem, chcę, aby mówił. Gdybym mu teraz milczeć kazała, sądziłby, że mnie nastraszył.
Balsamo posłyszał te słowa i ponury lecz przelotny uśmiech zarysował się na jego ustach.
— Oto — szepnął fanfaronada.
— Mów pan — rzekła delfinowa — słucham.
— Wasza Wysokość nakazuje, abym mówił?
— Nigdy nie zmieniam postanowienia!
— Powiem to samej tylko Waszej Wysokości.
— Dobrze — odparła arcyksiężna. — Oddalcie się.
I na znak, dający do zrozumienia, że rozkaz dotyczył wszystkich, dwór się usunął.
— Jest to równie dobry sposób jak i każdy inny, zmierzający do uzyskania prywatnego posłuchania — powiedziała delfinową. — Nieprawdaż?
— Nie usiłuj, Wasza Wysokość, rozgniewać mnie odrzekł Balsamo. — Jestem jedynie narzędziem, którem Bóg się posługuje, aby cię oświecić. Nie obrażaj fortuny, bo ona mścić się umie. Ja jestem tłumaczem tylko jej wybryków. Nie racz, Wasza Wysokość, pamiętać mi ociągania się mojego, nie czyń mnie odpowiedzialnym za nieszczęścia, których mam być zwiastunem.
— Są zatem i nieszczęścia? — powiedziała arcyksiężna, ułagodzona pełnym szacunku zachowaniem się Balsama, i rozbrojona jego pozornem poddaniem.
— Tak, Wasza Wysokość, i to bardzo wielkie nieszczęścia.
— Mów wszystko.
— Jestem gotów.
— A więc?
— Racz zapytać, Wasza Wysokość.
— Czy rodzina moja będzie szczęśliwą?
— Ta, którą Wasza Wysokść opuściła, czy ta, która was oczekuje?
— Prawdziwa moja rodzina, matka Marja-Teiesa, brat Józef i siostra Karolina.
— Nieszczęścia wasze ich nie dosięgną.
— Więc te nieszczęścia będą moim tylko udziałem?
— Waszym i nowej rodziny Waszej.
— Czy można wiedzieć, jakiego to rodzaju nieszczęścia?
— W tej chwili.
— Rodzina królewska składa się z trojga książąt?...
— Tak jest.
— Książę de Berry, hrabia Prowancji i hrabia d’Artois.
— Istotnie.
— Jaki los tych książąt?
— Wszyscy trzej panować będą.
— Ja więc nie będę miała dzieci?
— Owszem.
— Ale nie synów?
— Będą i synowie pomiędzy dziećmi Waszej Wysokości.
— Pomrą zatem?...
— Jednego opłakiwać będziecie że umarł, drugiego, że pozostał przy życiu.
— Czy małżonek mój będzie mnie kochał?
— Będzie.
— Bardzo?
— Bardzo.
— Jakież nieszczęścia dosięgnąć mnie zatem mogą, jeżeli będę miała miłość męża i opiekę rodziny?
— Zabraknie wam jednej i drugiej.
— Pozostanie nu miłość i opieka ludu.
— Miłość i opieka ludu!.,. To ocean podczas ciszy... Widziała Wasza Wysokość ocean podczas burzy?...
— Czyniąc dobrze, zapobiegnę zerwaniu się burzy, a jeśli wybuchnie, pójdę razem z nią.
— Im wyżej piętrzą się bałwany, tem głębsza otchłań pod niemi.
— Bóg mnie obroni.
— Bóg nie broni tych, których skazał.
— Co pan mówisz, czyż nie będę królową?
— Dałby Bóg, abyś nią Wasza Wysokość nie była!
Młoda kobieta uśmiechnęła się pogardliwie.
— Racz posłuchać mnie dalej arcyksiężno, odezwał się Balsamo.
— Słucham — odpowiedziała delfinowa.
— Czy Wasza Wysokość zauważyła obicie w pokoju, w którym spędziła pierwszą noc, po wyjeździe do Francji?
— Pamiętam je — odpowiedziała delfinowa.
— Co przedstawiało to obicie?
— Rzeź!... Rzeź niewiniątek.
— Czy straszne oblicza siepaczy, nie pozostały w pamięci Waszej Królewskiej Mości?
— Przyznaję.
— A w czasie burzy nic Wasza Wysokość nie zauważyła?
— Piorun zgruchotał drzewo po lewej stronie karety, które, upadając, o mało nie zmiażdżyło mego powozu.
— To są właśnie przepowiednie — powiedział ponurym głosem Balsamo.
— Przepowiednie nieszczęścia?
— Trudno je inaczej tłumaczyć.
Arcyksiężna zwiesiła głowę na piersi i po chwili skupionego milczenia zapytała.
— Jaką śmiercią umrze mój mąż?
— Bez głowy.
— Hrabia Prowancji?
— Bez nóg.
— Hrabia d’Artois?
— Bez dworu.
— A ja?
Balsamo potrząsnął głową.
— Słucham... — rzekła delfinową — powiedz mi pan!
— Nie mam nic więcej do powiedzenia.
— A ja chcę, żebyś pan mówił!... — zawołała księżna, drżąc cała.
— Na litość! Wasza Wysokość!
— Mów!
— Nigdy! za nic nie powiem!...
— Mów pan — rzekła tonem groźby arcyksiężna — mów pan, albo powiem, że wyprawiasz śmieszną komedję. A niewolno, przypominam, robić sobie igraszki z córki Marji-Teresy, z kobiety... która trzyma w swych dłoniach losy trzydziestu miljonów ludzi.
Balsamo pozostał milczący.
— Zatem, nic nie wiesz pan więcej — powtórzyła księżniczka, wzruszając pogardliwie ramionami. — Wyobraźnia już się wyczerpała.
— Wiem wszystko — odrzekł Balsamo — a ponieważ Wasza Wysokość koniecznie tego żąda...
— Tak, żądam tego!
Balsamo wziął karafkę, umieścił ją w ciemnej wnęce sztucznej groty; potem, ująwszy rękę arcyksiężniczki, pociągnął ją pod cieniste sklepienie.
— Czy Wasza Wysokość gotowa na wszystko? — zapytał księżny, którą te przygotowania przejęły dziwnym lękiem.
— Tak.
— A więc na kolana, Księżno, i proś Boga, by oszczędził ci straszliwego końca, który zaraz ujrzysz.
Delfinowa machinalnie usłuchała i osunęła się na klęczki.
Gdy Balsamo swą różdżką dotknął kulistej powierzchni kryształu, we wnętrzu karafki zarysował się obraz ponury i okropny...
Delfinowa chciała się porwać z klęczek, lecz zachwiała się, wydała przeraźliwy krzyk i upadła zemdlona.
Po kilku minutach przyszła do przytomności, przesunęła ręką po czole, jakby chcąc zebrać wspomnienia i nagle wykrzyknęła z akcentem niewymownego przerażenia:
— Karafka!!!
Baron podał ją. Woda była przeźrocza i czysta, szkło bez najmniejszej plamy.

Balsamo znikł.

XVI
ODJAZD

Pierwszą osobą, która spostrzegła zemdlenie delfinowej, był, jakeśmy powiedzieli, baron de Taverney.
Stał on blisko na czatach, zaniepokojony niemniej od innych tem, co może się dziać między nią a czarownikiem.
Usłyszał krzyk, jaki wydała Jej Królewska Wysokość, widział wybiegającego Balsamo i poskoczył na ratunek.
Pierwszemi słowy delfinowej było żądanie pokazania jej karafki, następnem zaś, ażeby nie uczyniono nic złego czarownikowi.
Polecenie to wydane zostało w porę, bo już Filip de Taverney rzucił się w ślad za nim, jak lew gniewny, gdy go głos delfinowej zatrzymał.
Dama honorowa zbliżyła się do niej i poczęła wypytywać; na wszystkie pytania odpowiedziała jednak tylko, że Balsamo w niczem jej nie uchybił, i że widoczni# zmęczona długą podróżą i burzą dnia poprzedniego, zaskoczona została atakiem nerwowym.
Odpowiedzi te przetłumaczone zostały panu de Rohan, który czekał objaśnień, nie śmiał jednak o nie prosić.
U dworu trzeba się nieraz zadawalać odpowiedzią połowiczną, odpowiedź delfinowej nie była wystarczającą dla nikogo, lecz zdawała się zaspakajać wszystkich.
Filip zbliżył się do niej.
— Powolny rozkazom Waszej Królewskiej Mości — rzekł — przychodzę z żalem przypomnieć, że pół godziny, przez które chciała tu się zatrzymać, już upłynęło... i że konie są gotowe...
— Dobrze — rzekła z pełnym wdzięku ruchem — ale — dodała — cofam swe pierwotne postanowienie. Nie jestem zdolna odjechać teraz. Gdybym się przespała kilka godzin, zdaje mi się, że wypoczynek powróciłby mi siły.
Baron zbladł. Andrea spojrzała na ojca z niepokojem.
— Wasza Wysokość wie, jak schronienie to jest jej niegodne — wyjąkał baron de Taverney.
— O! proszę pana — odpowiedziała delfinowa głosem kobiety bliskiej zemdlenia — wszystko będzie dobre dla mnie, bylebym mogła wypocząć.
Andrea znikła natychmiast, ażeby przygotować pokój.
Nie był on ani największy, ani najozdobniejszy, lecz w pokoju młodej dziewczyny z arystokratycznego rodu, jaką była Andrea, choćby nawet tak biednej, jak ona, znajdzie się zawsze coś miluchnego, co widokiem swym sprawić może przyjemność innej kobiecie.
Każdy się cisnął do delfinowej, lecz ona z uśmiechem smutnym skinęła ręką, jakby nie miała sił powiedzieć, że chce być sama.
Wówczas wszyscy oddalili się po raz drugi Marja-Antonina patrzyła za odchodzącymi, dopóki nie znikli jej z oczu, poczem zadumana opuściła pobladłą twarz na piękną rękę.
Bo czyż nie były strasznemi te przepowiednie, towarzyszące jej wjazdowi do Francji?
Pokój, w którym zatrzymała się w Strassburgu, stanąwszy po raz pierwszy na ziemi, której miała być królową, przedstawiał na obiciu swem rzeź niewiniątek; burza, która w przeddzień wywróciła drzewo tuż przy jej powozie, a wreszcie te wróżby, dokonane przez człowieka tak niezwykłego, wróżby z tak tajemniczem po nich zjawiskiem, o którem, delfinowa postanowiła nie mówić nikomu!
W dziesięć niespełna minut powróciła Andrea.
Wracała, aby oznajmić, że pokój gotowy.
Nie sądząc, ażeby zakaz i jej dotyczył, Andrea weszła do altanki.
Przez kilka minut stała nieruchomo przed księżną, nie śmiejąc mówić, bo Jej Królewska Wysokość zdawała się pogrążoną w głębokiej zadumie.
Wreszcie Marja-Antonina podniosła głowę i z uśmiechem spojrzała na Andreę.
— Pokój Waszej Królewskiej Mości już gotów... błagamy ją tylko...
Delfinową nie pozwoliła dziewczęciu dokończyć.
— Bardzo pani dziękuję — rzekła. — Zawołaj z łaski swej hrabiny Langershausen i bądź nam przewodniczką.
Andrea wykonała zlecenie; stara dama honorowa zbliżyła się śpiesznie.
— Czy pani rozumie po niemiecku? — spytała Marja-Antonina.
— Rozumiem, Wasza Wysokość — odpowiedziała Andrea — a nawet trochę mówię.
— Doskonale! — wykrzyknęła delfinową z radością. — O! to wybornie się nadaje do mych projektów!
Andrea nie śmiała pytać dostojnego gościa, jakie są te projekty, jakkolwiek była wielce tego ciekawa.
Delfinową oparła się na ramieniu pani Langershausen i szła drobnym krokiem. Kolana zdawały się pod nią uginać.
Gdy wychodziła z altany, usłyszała głos pana de Rohan, jak mówił:
— Jakto! panie de Stainville, chcesz pan mówić z Jej Królewską Wysokością pomimo zakazu?
— Muszę — odpowiedział gubernator głosem stanowczym i przebaczy mi, jestem tego pewny.
— Doprawdy, nie wiem, czy powinienem...
— Pozwól przyjść naszemu gubernatorowi, panie de Rohan — wyrzekła delfinowa, ukazując się w otworze altany, jak pod łukiem triumfalnym zieleni; — panie de Stainville proszę.
Wszyscy uchylili głowy przed rozkazem Marji-Antoniny i usunęli się, ustępując miejsca szwagrowi wszechpotężnego ministra, który rządził wtedy Francją.
Pan de Stainville spojrzał dokoła, jak gdyby chciał dać do zrozumienia, że wiadomość jest poufna.
Marja Antonina zrozumiała, że gubernator pragnie z nią pomówić na osobności, zanim jednak skinęła, że chce pozostać sama, wszyscy się już oddalili.
— Depesza przyszła z Wersalu — wyrzekł, półgłosem p. de Stainville, podając delfinowej list, który zasłaniał swym haftowanym kapeluszem.
Delfinowa wzięła list i wyczytała na kopercie:
„Do pana barona Stainville, gubernatora Strassburga.
— List jest nie do mnie, lecz do pana — wyrzekła — rozpieczętuj go pan i przeczytaj, jeżeli zawiera coś, co mogłoby mnie obchodzić.
— List jest rzeczywiście adresowany do mnie, ale w tem miejscu na kopercie znajduje się znak umówiony ze szwagrem moim p. de Choiseul, wskazujący, że przeznaczony jest on tylko dla Waszej Wysokości.
— A! prawda! krzyżyk, nie zauważyłam go; daj pan.
Księżna otworzyła list i przeczytała co następuje:
„Przedstawienie pani Dubarry u dworu jest postanowione, jeżeli tylko znajdzie matkę chrzestną. Mamy pewne nadzieje, że jej nie znajdzie. Ale najlepszym sposobem, aby przeszkodzić tej prezentacji, byłoby przyśpieszenie przyjazdu Jej Królewskiej Wysokości. Gdy Jej Królewska Wysokość przybędzie do Wersalu, nikt nie ośmieli się pomyśleć o takim skandalu.
— Bardzo dobrze! — wyrzekła delfinowa — nie okazując ani najmniejszego śladu, iżby ten list choć cokolwiek ją obchodził.
— Wasza Królewska Wysokość spocznie? — spytała lękliwie Andrea.
— Nie! dziękuję pani — odrzekła arcvksiężna — orzeźwiło mnie świeże powietrze; widzicie, jak jestem teraz silna i jak czuję się dobrze.
Usunęła ramię hrabiny i postąpiła kilka kroków z taką szybkością i siłą, jakby jej nic nie było.
— Książę! — zawołała — jadę! P. de Rohan spojrzał ze zdziwieniem na pana de Stainville, jakby pytając go o wytłumaczenie tej nagłej zmiany.
— Jego Wysokość Delfin się niecierpliwi — szepnął gubernator do ucha kardynałowi.
Kłamstwo nodsunięte zostało z taką zręcznością, że pan de Rohan uważając tę wiadomość za bardzo drażliwą, zachował ją przy sobie.
Co do Andrei, ojciec przyzwyczaił ją do poszanowania dla wszelkiego kaprysu głowy ukoronowanej, nie zdziwiła ją więc zmiana zamiarów Marji-Antoniny.
Delfinową też, zwróciwszy się do niej, zobaczyła na jej twarzy tylko wyraz niewysłowionej słodyczy.
— Dziękuję pani — rzekła — gościnność wasza żywo mnie wzruszyła.
Poczem zwracając się do barona:
— Dowiedz się pan — dodała — że wyjeżdżając z Wiednia, uczyniłam ślub, iż zajmę się losem pierwszego francuza, którego spotkam na granicy Francji. Tym francuzem jest syn pański. Ale na tem się nie zatrzymam... panienka... Jakże na imię pańskiej córce?...
— Andrea, Wasza Wysokość.
— Nie chcę więc, ażeby panna Andrea została zapomniana...
— O! Wasza Wysokość — wyszeptało dziewczę.
— Tak, chcę z niej uczynić damę honorową; wszak jesteśmy w stanie wylegitymować ją odpowiednio, nieprawdaż? — mówiła dalej delfinowa, zwracając się do Taverney’a.
— O! Wasza Wysokość! — zawołał baron, widząc swe marzenia spełnione — o to niema obawy, bo szczycić się zawsze mogliśmy bardziej imieniem swem rodowem, niż majątkiem... ale takie szczęście...
— Należy się wam... Brat bronić będzie króla w wojsku, siostra mnie będzie dopomagać, ojciec dawać będzie synowi rady, jak być honorowym, córce jak być cnotliwą. Wszak godnych będę miała służebników, nieprawdaż? — mówiła dalej Marja-Antonina, zwracając się do młodzieńca, który za całą odpowiedź przyklęknął, bo wzruszenie stłumiło mu głos.
— Ale... — szepnął baron, gdyż on pierwszy ze wszystkich odzyskał zdolność spokojniejszego myślenia.
— Tak, pojmuję — odrzekła delfinowa — macie poczynić jakieś przygotowania, nieprawdaż?
— Bezwątpienia, Wasza Wysokość — odpowiedział Taverney.
— Przypuszczam jednak, że przygotowania te nie potrwają długo.
Smutny uśmiech, jaki przemknął po ustach Andrei i Filipa, a uwydatnił się z goryczą u barona, powstrzymał ją w tej rozmowie, która stawała się bolesną dla miłości własnej Taverney’ów.
— Zapewne że nie, o ile wnoszę z chęci waszej przypodobania mi się dodała delfinowa. — Zresztą, czekajcie, zostawię wam tu jedną z moich karet, pojedziecie nią za mną. Panie gubernatorze, dopomóż mi pan...
Gubernator zbliżył się.
— Zostawiam jedną z karet panu de Taverney, którego zabieram do Paryża z panną Andreą — wyrzekła delfinowa. — Wyszukasz kogo do towarzyszenia tej karecie, która nie przestanie należeć do mego orszaku.
— Natychmiast, Wasza Wysokość. Zbliż się, panie de Beausire.
Z pośród eskorty wyszedł młodzieniec lat dwudziestu czterech do pięciu, o chodzie pewnym, oku żywem i inteligentnem, i przystąpił z kapeluszem w ręku.
— Zachowasz pan karetę dla pana de Taverney — wyrzekł gubernator — i będziesz mu towarzyszył.
— Postaraj się pan, ażeby się z nami połączyli prędko — odezwała się delfinowa — upoważniam pana do częstszej zmiany koni w drodze.
Baron i jego dzieci zaczęli dziękować księżnej.
— Wszak nie jest bardzo przykrym dla pana ten odjazd? — spytała delfinowa.
— Jesteśmy na rozkazy Waszej Wysokości — odpowiedział baron.
— Do widzenia! do widzenia! — odrzekła Marja-Antonina z uśmiechem. — Do powozów panowie!... a pan, panie Filipie, na koń!

Filip ucałował rękę ojca, uściskał siostrę i wskoczył na siodło.

XVII
PODARUNEK

W kwadrans później w alei zamkowej nie pozostał nikt z całej tej kawalkady, która się rozproszyła jak kurzawa na drodze. Tylko przed pawilonem siedział młodzieniec, który pożądliwem okiem ścigał ostatnie kłęby kurzu, jakie wzniecały już daleko na gościńcu biegnące szybko konie.
Młodzieńcem tym był Gilbert. Baron, zostawszy sam z Andreą, nie był w stanie jeszcze przyjść do słowa.
Dziwny widok przedstawiał salon zamkowy.
Andrea ze złożonemi rękoma rozmyślała o tylu dziwnych wypadkach, niespodziewanych, nagłych, które przerwały jej życie tak spokojne.
Zdawało jej się, że śni.
Baron marszczył brwi i poprawiał żabot.
Nicolina, oparłszy się o drzwi, przypatrywała się swym państwu.
La Brie ze zwieszonemi rękoma przypatrywał się Nicolinie.
Pierwszy ocknął się baron.
— Zbrodniarzu! — krzyknął na La Briego — stoisz jak słup, a ten szlachcic, ten przedstawiciel dworu królewskiego, czeka za drzwiami.
La Brie odskoczył na bok, potknął się i znikł, kulejąc.
Po chwili wrócił.
— Proszę pana, ten szlachcic tam jest.
— Co porabia?
— Daje jeść swemu koniowi.
— To daj mu pokój. A kareta?
— Kareta stoi w alei.
— Zaprzężona?
— W cztery konie. O! piękne bestje! proszę pana! Objadają granaty, które tam rosną.
— Konie królewskie mają prawo jeść, co im się spodoba. A czarownik?
— Czarownik, proszę pana, znikł.
— I stół zostawił cały zastawiony — rzekł baron to nieprawdopodobne. Niezawodnie powróci, albo kogoś przyśle po niego.
— Chyba nie — odrzekł La Brie — Gilbert widział, jak odjeżdżał ze swoim furgonem.
— Gilbert widział, jak odjeżdżał z furgonem? — powtórzył baron zamyślony.
— Tak, proszę pana.
— Ten próżniak Gilbert wszystko musi zobaczyć. Spakuj kufer!
— Już zapakowany, proszę pana.
— Jakto? jakim sposobem?
— A tak, jak tylko usłyszałem rozkaz pani delfinowej, wszedłem do pokoju pana barona i spakowałem jego ubranie i bieliznę.
— A kto ci się kazał w to mieszać, hultaju?
— Myślałem, proszę pana, że dobrze robię, uprzedzając pańskie życzenia.
— Głupiec z ciebie! No, pomóż panience.
— Dziękuję ojcu, mam Nicolinę.
Baron zaczął się znów namyślać.
— Ależ potrójny idjoto!... — wrzasnął na La Brie’ego — jedna rzecz jest niemożliwa!
— Jaka?
— A tyś o niej nie pomyślał, bo ty o niczem nie myślisz.
— Niech pan powie.
— Żeby Jej Królewska Mość odjechała, nic nie zostawiwszy panu de Beausire, a czarownik znikł, nie powiedziawszy ani słowa Gilbertowi.
W tej chwili na podwórzu odezwało się gwizdnięcie.
— Proszę pana — odezwał się La Brie.
— Cóż takiego?
— Ktoś woła.
— Któż taki?
— Ten pan.
— Przedstawiciel króla?
— A tak i Gilbert także chodzi tak, jakby miał coś do powiedzenia.
— No, to idź bydlę!
La Brie spełnił rozkaz z właściwym sobie pośpiechem.
— Mój ojcze — rzekła Andrea, zbliżając się do barona — pojmuję, co cię udręcza w tej chwili. Wiesz, że mam trzydzieści luidorów i ten piękny zegarek, wysadzany brylantami, który królowa Marja Leszczyńska podarowała mej matce.
— Tak, to dobrze, moje dziecko, ale zachowaj to, zachowaj, potrzeba ci będzie pięknej sukni na pierwszy występ u dworu. Teraz niech ja sobie głowę łamię. Sza!... La Brie powraca.
— Proszę pana!... — zawołał La Brie, wchodząc i trzymając w jednej ręce list, a w drugiej kilka monet złotych — proszę pana, widzi pan, co delfinowa zostawiła dla mnie, dziesięć luidorów, proszę pana! dziesięć luidorów!...
— A ten list, ośle.
— A! ten list to do pana od czarownika.
— Od czarownika; któż ci go oddał?
— Gilbert.
— A co, czy nie mówiłem; prędzej, daj że go prędzej.
— Baron wyrwał list La Brie’emu, otworzył pośpiesznie i przeczytał pocichu:
„Panie baronie!... odkąd tak dostojna osoba dotknęła się owego serwisu w ogrodzie, należy on do pana, zachowaj go jak relikwję i pomyśl czasem o wdzięcznym ci gościu“.

Józef Balsamo.

— La Brie! — wykrzyknął baron po chwilowym namyśle.
— Co? proszę pana.
— Czy w Bar-le-Duc jest dobry złotnik?
— A jest, proszę pana; ten, który zlutował puhar srebrny panny Andrei.
— To dobrze. Andreo, odstawisz na bok kubek, którym piła Jej Królewska Wysokość, a resztę serwisu każesz zanieść do karety. A ty, bałwanie, pobiegnij do piwnicy, i podaj temu szlachcicowi dobrego wina, jeżeli jeszcze coś zostało?
— Tylko butelka, proszę pana — odparł La Brie z głębokim smutkiem.
— Więcej nie trzeba.
La Brie wyszedł.
— No, Andreo — mówił dalej baron, ujmując dziewczę za obie ręce — odwagi, moje dziecko. Jedziemy na dwór, tam wiele jest wakujących tytułów, wiele opactw do rozdania, dużo pułków bez pułkowników. Dwór, to piękny kraj, zawsze oświecony słońcem. Staraj się być tam, gdzie ono świeci, bo jesteś piękna. Tak, moje dziecko, a teraz idź.
Andrea wyszła, nadstawiwszy czoło baronowi.
Nicolina podążyła za nią.
— Hej! ty, potworze, La Brie! — zawołał Taverney, wychodząc ostatni — a pamiętaj o panu szlachcicu, rozumiesz?
— Rozumiem, proszę pana — odpowiedział La Brie z głębi piwnicy.
— A ja — dodał baron, drepcąc po pokoju — ja uporządkuję swoje papiery... — Za godzinę musimy być już zdala od tej budy, Andreo, słyszysz? Nareszcie wydobędę się z Taverney i to z honorem. Co za dzielny człowiek z tego czarownika. — Doprawdy, staję się zabobonnym, jak djabeł. — Spieszże się u licha, La Brie!
— Proszę pana, musiałem iść po ciemku, bo w zamku nie ma już ani jednej świecy.

— Zdaje się, że już ostatni czas, aby się stąd wynieść — rzekł baron.

XVIII
DWADZIEŚCIA PIĘĆ LUIDORÓW NICOLINY

Powróciwszy do swego pokoju, Andrea zajęła się zaraz przygotowaniami do podróży. Nicolina pomagała jej z takim zapałem, że rozproszyła niebawem chmurę, jaka zawisła pomiędzy nią a jej panią, z powodu nieporozumienia porannego.
Andrea, spoglądając na swą pokojówkę z pod oka, uśmiechała się przyjaźnie.
— Dobra to w gruncie rzeczy dziewczyna — mówiła sobie w duszy, dobra, wierna i wdzięczna, a że ma swoje słabości, to i któż ich nie ma na świecie?... Zapomnijmy!
Nicolina ze swej strony nie spuszczała z oczu fizjognomji pani i spostrzegła w tej chwili dobroć, malującą się na tej pięknej i spokojnej twarzyczce.
— Jakżem ja głupia — myślała — o mało, że o tego łotrzyka Gilberta, nie naraziłam się dobrej panience, która zabierze mnie do Paryża, gdzie tak łatwo zrobić karjerę.
— Zapakuj-no moje koronki do pudła — oderwała się Andrea.
— Do pudła, panienko? — a do jakiego?... — zapytała pokojówka.
— Czy ja wiem! Czy nie mamy żadnego?
— I owszem, jest to, które mi panienka podarowała... mam je u siebie w pokoju.
I pobiegła z taką gotowością, że ostatecznie zjednała sobie Andreę.
— Ależ to twoja własność, — powiedziała panna de Taverney, zobaczywszy powracającą Nicolinę — możesz sama go potrzebować, moja droga.
— Skoro panience przydać się może, służę z całego serca.
— Pamiętaj, że chcesz iść na swoje gospodarstwo — odpowiedziała Andrea — i że w takim razie nigdy się niema zadużo sprzętów.
Nicolina zarumieniła się po uszy.
— Pudło to — odezwała się znowu Andrea — będzie ci potrzebne do ułożenia ślubnego stroju.
— O! panienko — odpowiedziała wesoło potrząsając głową Nicolina — mój strój ślubny niewiele mi zajmie miejsca.
— Dlaczego? Chcę abyś, wychodząc zamąż, była szczęśliwa, a nawet bogata.
— Bogata? — proszę panienki.
— Naturalnie, bogata, względnie.
— Czy panienka znalazła dla mnie jakiego zamożnego dzierżawcę?
— Nie; ale znalazłam posag dla ciebie.
— Napnwdę, panienko?
— Wiesz, co się znajduje w mojej sakiewce?
— Wiem panienko, — dwadzieścia pięć luidorów w złocie.
— Otóż te dwadzieścia pięć luidorów, tobie przeznaczam, Nicolino.
— Ależ to majątek panienko!... — zawołała promieniejąca Nicolina.
— Tem lepiej, moja droga, jeżeli takie masz przekonanie.
— Panienka daruje mi te pieniądze?
— Już ci je darowałam.
Zdziwionej i wzruszonej Nicolinie łzy zakręciły się w oczach. Chwyciła ręce Andrei i gorąco wycałowała.
— Chyba mąż będzie zadowolony? — zapytała panna de Taverney.
— Z pewnością; że będzie bardzo zadowolony, panienko — odpowiedziała Nicolina.
I zaczęła zaraz rozmyślać, że Gilbert dlatego najpewniej tak się względem niej znalazł, iż się obawiał nędzy, a teraz, gdy się stała bogatą, stanie się może bardziej pożądaną.
Postanowiła że ofiaruje zaraz Gilbertowi część skarbu Andrei, pewna, że w ten sposób przywiąże go do siebie i uchroni od złego. Była to prawdziwie szlachetna strona projektu. Kto wie jednak, czy jaki złośliwy komentator tych marzeń, nie dopatrzyłby w szlachetności owej, maleńkiego ziarenka próżności mimowolnej, a może chęci upokorzenia tego, który ją poniżył.
Tymczasem zapewnijmy pesymistów, że w obecnej chwili, suma dobrych chęci Nicoliny przenosiła o wiele jej złe pragnienia.
Andrea patrzyła bacznie na zamyśloną dziewczynę. — Biedne dziecko! — westchnęła, a mogłaby być taka szczęśliwa!
Nicolina, posłyszawszy te słowa, zadrżała.
Słowa te ukazały jej, płochej dziewczynie, całe Eldorado jedwabiu, brylantów, koronek i miłości, o których Andrea, lubująca się w życiu cichem, ani żartem nie marzyła nawet.
Nicolina odwróciła jednak zaraz oczy od tego obłoku ze złota i purpury, przesuwającego się na horyzoncie.
Oparła się pokusie.
— Może, proszę panienki, będę nareszcie szczęśliwa, rzekła; może zdobędę sobie skromne chociażby szczęście!
— Zastanów się dobrze, moje dziecko.
— O panienko, dobrze się zastanawiałam.
— Daj ci Boże abyś była szczęśliwą, ale nie bądź już odtąd szaloną.
— O, panienko, korzystam ze sposobności i przyznaję, że byłam naprawdę szalona, a przedewszystkiem, że bardzo zgrzeszyłam względem panienki, ale niech mi pani przebaczy. Gdy kochamy...
— Więc tak bardzo kochasz Gilberta?
— Tak, panienko, kocha... kochałam go, odpowiedziała Nicolina.
— Dla mnie trudne to do uwierzenia, powiedziała z uśmiechem Andrea; ale jest widocznie coś, co ci się w tym chłopcu podobało? Skoro go tylko zobaczę, muszę się przypatrzeć uważnie temu pożeraczowi serc.
Nicolina patrzyła na Andreę, i nie wiedziała, jak sobie to wszystko tłumaczyć. Czy to głęboka hipokryzja, czy też szczerość prawdziwa? Być może, iż piękna Andrea nie zwracała uwagi na Gilberta, pomyślała, lubo faktem jest, że on bardzo patrzył na Andreę.
Postanowiła koniecznie dokładniej się poinformować i zapytała:
— Czy Gilbert nie pojedzie z nami do Paryża, panienko?
— A to po co? odpowiedziała Andrea.
— A no...
— Gilbert nie jest służącym; a nie może być rezydentem w domu paryskim. Tu w Taverney, kochana Nicolino, ludzie są niby ptaszyny świegocące w cieniu mojego ogródka i w żywopłotach alei. Ziemia tu uboga, ale żywi. Rezydent w Paryżu za drogo kosztuje, tam nie trzyma się nikogo bez zajęcia.
— Gdybym go poślubiła jednakże, panienko... wyjąkała Nicolina.
— Gdybyś go poślubiła, zostałabyś z nim w Taverney, odpowiedziała Andrea tonem stanowczym i pilnowalibyście tu tego domu, który matka moja tak bardzo lubiła.
Nicolina uczuła się oszołomioną; w słowach Andrei, niepodobna było najmniejszej dopatrzyć tajemnicy.
Zrzekła się Gilberta bez żadnej myśli ukrytej, bez cienia żalu; ustępowała innej tego, którego w przeddzień zaszczycała swojemi względami. To niepojęte doprawdy.
— Bezwątpienia, wielkie panie są inaczej zupełnie stworzone — pomyślała Nicolina — i dlatego to tak mało prawdziwych zmartwień, a tak wiele intryg widziałam w klasztorze.
Andrea odgadła to wahanie się Nicoliny, tę jej chwiejność pomiędzy dążeniem do paryskich rozkoszy, a spokojną miernością w Taverney i słodko ale poważnie powiedziała:
— Nicolino, postanowienie jakie musisz powziąć teraz, może decydować o całem twojem życiu, rozważ więc wszystko moja droga, pozostawiam ci na to godzinę czasu. Termin to krótki, co prawda, ale wiem, że orjentujesz się bardzo szybko: albo służba i Paryż, albo mąż i Taverney. Nie chcę zamężnej pokojowej...
— Godzinę mi tylko pozostawia panienka do namysłu?
— Godzinę tylko.
— Dobrze, panienko, więcej mi nie potrzeba.
— Spakuj wszystkie moje rzeczy, dołącz do nich rzeczy mojej matki, które są dla mnie relikwjami i powracaj zaraz oznajmić mi swoje postanowienie, jakiekolwiek ono będzie. Daję ci dwadzieścia pięć luidorów. Jeżeli wyjdziesz za mąż, będą one twoim posagiem, jeżeli pojedziesz ze mną, będzie to twoja pensja za pierwsze dwa lata.
Nicolina wzięła sakiewkę i ucałowała rękę Andrei.
Nie chciała stracić ani sekundy z udzielonej jej godziny, wypadła z pokoju, zbiegła szybko ze schodów, przebiegła przez podwórze i znikła w alei.
Andrea patrzyła za nią i myślała:
— Biedna zbłąkana, któraby tak łatwo szczęśliwą być mogła! Czy miłość jest rzeczywiście tak słodka?...
W pięć minut potem, Nicolina stukała do okna Gilberta, mianowanego przez Andreę rezydentem, a próżniakiem przez barona.
Gilbert, odwrócony do okna plecami, szperał w czemś w głębi pokoju.
Posłyszawszy odgłos paluszków Nicoliny na szybie, porzucił swoje zajęcie, jak złodziej przyłapany na gorącym uczynku, i szybko zwrócił się do niej.
— A! to ty, Nicolino?
— Tak, to ja jeszcze — odpowiedziała przez szybę z uśmiechniętą, wyzywającą miną.
— Bardzo mi przyjemnie — powiedział Gilbert otwierając okno.
Nicolina, rozczulona tem powitaniem, podała rękę chłopakowi, który ją uścisnął.
— Dobrze idzie — pomyślała — nie pojadę do Paryża.
Myśli jej towarzyszyło westchnienie.
— Wiesz — rzekła opierając się łokciami na oknie — wiesz, że państwo wyjeżdżają z Taverney.
— Wiem — odpowiedział Gilbert.
— A wiesz dokąd jadą?
— Do Paryża.
— Wiesz, że i ja jadę także?
— Nie, o tem nie wiedziałem.
— A cóż ty na to?
— Jeżeli ci to sprawia przyjemność, to i owszem, winszuję...
— Jak, jak powiedziałeś?
— Powiedziałem: jeżeli sprawia ci to przyjemność — to ci szczerze winszuję.
— To zależy — odpowiedziała Nicolina.
— A więc znowu masz mi coś do powiedzenia?
— Chcę ci powiedzieć, że od ciebie tylko zależy, ażeby mi się nie podobało.
— Nie rozumiem — odparł Gilbert, siadając w ten sposób na oknie, że kolanami dotykał rąk Nicoliny, i że mogli prowadzić rozmowę, ukryci w bluszczach otaczających ich głowy.
Nicolina spojrzała czule na Gilberta, a on uczynił szyją i ramionami ruch, mający oznaczać, że nic zgoła nie rozumie.
— Skoro tak... to dobrze... Skoro wszystko ci wypowiedzieć trzeba, to słuchajże.
— Słucham — odpowiedział zimno.
— Panienka chce, abym pojechała z nią do Paryża.
— Szlachetnie!... — powiedział Gilbert.
— Jeżeli tylko...
— Jeżeli tylko?... — powtórzył chłopak.
— Jeżeli tylko nie będę miała sposobności wyjść tu zamąż.
— Więc ciągle ci o to chodzi? — zapytał Gilbert niewzruszony.
— Zwłaszcza odkąd stałam się bogatą — odpowiedziała Nicolina.
— Stałaś się bogatą? — powtórzył Gilbert z flegmą, która była dowodem, że Nicolina myliła się w swych przypuszczeniach.
— Bardzo bogatą, Gilbercie.
— Doprawdy?
— Doprawdy.
— Jakim-że to cudem się stało?
— Panienka mnie wyposażyła.
— Winszuję ci, Nicolino.
— Patrz — powiedziała ta ostatnia, i wysypała na rękę dwadzieścia pięć luidorów.
I patrzyła w oczy Gilbertowi, i usiłowała pochwycić w nich choćby promyk radości, albo co najmniej chciwości.
Ale on ani mrugnął nawet.
— Ładny grosz, słowo daję! — powiedział.
— To wcale jeszcze nie wszystko, pan baron będzie bogaty, mają odbudować zamek Maison-Rouge i upiększyć Taverney.
— Wierzę temu.
— A wtedy zamek będzie musiał być strzeżony.
— Bez wątpienia.
— Panienka ofiarowała miejsce...
— Miejsce stróża dla szczęśliwego małżonka Nicoliny — dokończył Gilbert z ironją tak wyraźną, iż dotkliwie uderzyła delikatny słuch dziewczyny.
Zapanowała nad sobą jednakże.
— Czy tym szczęśliwym małżonkiem Nicoliny, nie mógłby zostać ktoś, kogo ty znasz, Gilbercie?
— O kim chcesz mówić, Nicolino?
— Mój kochany... albo jesteś naprawdę półgłówkiem, albo ja nie mówię po francusku? — zawołała z gniewem dziewczyna, gra ta bowiem niecierpliwić ją zaczynała.
— Rozumiem cię najwyborniej — odpowiedział Gilbert — proponujesz mi, abym został twoim mężem, wszak tak, panno Legay?
— Tak, panie Gilbercie.
— I to, zostawszy bogatą, żywisz jeszcze takie względem mnie zamiary, no, no, bardzo ci jestem wdzięczny.
— Doprawdy?
— Bezwątpienia.
— A zatem — zawołała Nicolina — daj mi rękę.
— Ja?
— Przystajesz, nieprawda?
— Odmawiam.
Nicolina odskoczyła.
— Słuchaj — powiedziała — masz złe serce, albo co najmniej źle w głowie i, wierzaj mi, że to twoje znalezienie się, nie przyniesie ci szczęścia. Gdybym kochała cię jeszcze, a nie powodowała się tylko uczciwością i honorem, zdruzgotałbyś mi serce. Chciałam, aby nie powiedziano, że Nicolina, zostawszy bogatą, pogardziła Gilbertem, ale teraz mój panie, wszystko skończone między nami.
Gilbert uczynił gest, wyrażający najzupełniejszą obojętność.
— Nie możesz mieć wątpliwości, co o tobie myślę — dodała Nicolina. — Ja, której charakter równie jest jak twój niepodległy, przystawałam na zagrzebanie się tutaj, kiedy czeka mnie Paryż! Paryż, który będzie teraz sceną dla mnie, rozumiesz? Decydowałam się mieć przed oczami dni, lata, życie całe, tę zimną i nieprzeniknioną twarz, poza którą tyle kryje się niskich myśli! Było to poświęcenie; nie rozumiałeś go, tem gorzej dla ciebie. Nie mówię, że mnie będziesz żałował, ale mówię, że odrazę mieć będziesz do mnie i że rumienić się będziesz, widząc mnie tam, dokąd mnie powiedzie dzisiejsza twoja pogarda. Mogłabym zostać jeszcze uczciwą; brakło mi tylko ręki przyjaznej, aby się zatrzymać nad brzegiem przepaści nad którą stoję i w którą wpadnę. Wołałam: pomóż mi! podtrzymaj, a tyś mnie odepchnął, Gilbercie!... Staczam się w otchłań i ginę. Bogu zdasz rachunek z tej zbrodni. Żegnaj, Gilbercie, żegnaj!...
I dumne dziewczę odeszło bez gniewu, bez zniecierpliwienia, okazawszy w końcu szlachetną, jak wszystkie natury wybrane, głębię swej duszy.

Gilbert zamknął spokojnie okno i powrócił do swego tajemniczego zajęcia, które przerwało przyjście Nicoliny.

XIX
POŻEGNANIE TAVERNEY

Nicolina, przed wejściem do swej pani, zatrzymała się na schodach, aby powściągnąć wrzący w niej gniew.
Baron spotkał ją nieruchomą, zamyśloną, ze zmarszczonemi brwiami. I chociaż sam był zajęty, gdy zobaczył ją tak ładną, pocałował, jak gdyby był panem Richelieu w trzydziestym roku życia.
Nicolina, ocknąwszy się na ten umizg barona, udała się prędko do Andrei, która kończyła już pakować kuferek.
— I cóż! — odezwała się panna de Taverney — namyśliłaś się?
— Już proszę pani — odpowiedziała Nicolina jak najswobodniej.
— Wychodzisz za mąż?
— Nie, przeciwnie.
— Tak? a cóż ta wielka miłość?
— Nigdy nie będzie tyle warta, co dobroć, jaką mnie pani obdarza w każdej chwili. Należę do pani i chcę do niej należeć zawsze. Znam panią, której służę, a czy mogę wiedzieć jakiegobym pana sobie wzięła?
Andreę ucieszyły te oznaki przywiązania, jakich się nie spodziewała po trzpiotowatej Nicolinie. Ani się domyśliła, czego jej życzy ta sama Nicolina.
Andrea uśmiechnęła się z zadowoleniem, że znalazła istotę ludzką lepszą, niż przypuszczała.
— Dobrze, że jesteś do mnie przywiązaną Nicolino, — odpowiedziała — tego ci nie zapomnę. Powierz mi swój los, moje dziecko, a jeżeli spotka mnie jakie nieszczęście, będziesz miała także w niem udział.
— O! jestem całkiem oddana panience.
— Bez żalu?
— Oddałam się na oślep.
— To nie odpowiedź — rzekła Andrea. Nie chcę, ażebyś mi kiedy wymawiała, żeś poszła za mną na oślep.
— Nikomu nic wyrzucać nie będę, prócz siebie, proszę pani.
— Więc się porozumiałaś ze swoim konkurentem?
Nicolina zarumieniła się.
— Już — odpowiedziała.
— Tak, widziałam, jakieś z nim rozmawiała.
Nicolina przygryzła usta. Miała okno naprzeciw pokoju Andrei i wiedziała dobrze, że stamtąd widać było także okno Gilberta.
— Tak, prawda — odpowiedziała.
— I powiedziałaś mu?
— Powiedziałam mu — odparła Nicolma, zauważywszy, że ją Andrea bada.
Znowu się w niej obudziły podejrzenia; pomyślała, że to fałszywy manewr nieprzyjaciela i starała się zająć stanowisko odporne.
— Tak — dodała — powiedziałam mu, że go już nie chcę.
Widocznie tak miało być, że te dwie kobiety, z których jedna była czysta jak brylant, a druga z naturalną skłonnością do występku, nie zrozumieją się nigdy.
Andrea nadal brała docinki Nicoliny za przymilanie się. W tymże czasie baron uzupełniał swoje pakunki: wziął jeszcze starą szpadę, którą miał pod Fontenoy, pergaminy, stwierdzające jego przywilej jeżdżenia karetami Jej Królewskiej Mości, zbiór Gazet i różne listy.
Wszystko to stanowiło pokaźniejszą część jego dobytku.
Jak Biaz, wszystko to mógł wziąć pod pachę.
W alei zastano pana delegata, który podczas wszystkich tych przygotowań wysączył butelkę do ostatniej kropli.
Delegatowi wpadła w oko wysmukła kibić i toczona nóżka Nicoliny i chodził wciąż od stawu do kasztanów, w nadziei zobaczenia jeszcze tej pięknej dziewczyny, która zaledwie co się ukazała i znikła mu z przed oczu.
P. de Beausire — wiemy już, że się tak nazywał — wyrwany został z rozmyślań głosem barona, proszącego go o karetę.
Poskoczył, skłonił się panu de Taverney i głosem donośnym rozkazał stangretowi zajechać w aleję.
Kareta wtoczyła się. La Brie ułożył z tyłu walizę z niewysłowionym wyrazem radości i dumy.
— Pojadę więc karetą królewską — wyszeptał w uniesieniu, myśląc, że jest sam.
— Za karetą, mój przyjacielu — odezwał się Beausire z protekcyjnym uśmiechem.
— Jakto! zabierasz, ojcze, La Brie’ego? — zapytała Andrea barona — a któż będzie pilnował Taverney‘u?
— A ten próżniak-filozof.
— Gilbert?
— Tak, czyż nie ma strzelby?
— Ale z czego będzie żył?
— Ze strzelby! i pysznie będzie jadał: kuropatw, jarząbków i cietrzewi nie brak w Taverney.
Andrea spojrzała na Nicolinę, ta zaczęła się śmiać.
— To go tak żałujesz, niedobra! — rzekła Andrea żartobliwie.
— O! on jest bardzo sprytny — odpowiedziała Nicolina — nie umrze z głodu.
— Trzeba mu jednak zostawić parę luidorów — odezwała się Andrea do barona.
— Ażeby go popsuć... I tak już z niego wielkie ladaco!
— No, ale potrzebuje żyć.
— Jak będzie krzyczał, to zawsze mu coś dadzą.
— O! — rzekła Nicolina — niech państwo będą spokojni, on krzyczeć nie będzie.
— W każdym razie — rzekła Andrea — niech mu ojciec zostawi trochę pieniędzy.
— On ich nie przyjmie!
— Nie przyjmie? To taki dumny ten twój pan Gilbert?!
— O! proszę pani, już nie mój, chwała Bogu!
— Dosyć, dosyć — przerwał Taverney — niech djabli porwą Gilberta! kareta czeka, siadajmy moja córko.
Andrea nic nie odrzekła, pożegnała wzrokiem zameczek i wsiadła do ciężkiej karety.
Pan de Taverney zajął miejsce obok niej, La Brie we wspaniałej liberji i Nicolina z taką miną, jakgdyby wcale nie znała Gilberta, usadowili się na koźle. Woźnica, jako pocztyljon, dosiadł jednego z koni.
— A pan oficer królewski gdzie się podzieje? — zawołał Taverney.
— Konno pojedzie, panie baronie, konno, — odpowiedział Beausire, zerkając na Nicolinę, rumieniącą się z radości, że prostego chłopa odrazu zastąpił elegancki kawaler.
Po chwili ciężka landara ruszyła i drzewa alei, tej ukochanej przez Andreę alei, znikały jedno za drugiem, pochylając się z wiatrem, jakgdyby żegnały dziedziców.
Przy bramie wjazdowej Gilbert stał wyprostowany, nieruchomy. Z gołą głową, zdawał się wcale nie patrzyć, a jednak widział Andreę.
Ona, wychyliwszy się oknem karety, pragnęła patrzyć jeszcze dłużej na dom swój rodzinny.
— Zatrzymajmy się trochę!... — zawołał pan de Taverney do woźnicy.
A gdy kareta stanęła:
— Widzisz, panie próżniaku — odezwał się wesoło do Gilberta — teraz będzie ci dobrze; zostaniesz sam, jak prawdziwy filozof, nic nie będziesz robił, nikt na ciebie nie będzie gderał. Pilnuj przynajmniej, ażeby czasem wszystko się nie spaliło, gdy będziesz się wylegiwał i pamiętaj o Mahonie.
Gilbert skłonił się w milczeniu. Poczuł na sobie wzrok Nicoliny; bał się zobaczyć dziewczynę triumfującą, ironiczną — bał się tego, jak dotknięcia rozpalonego żelaza.
— Ruszaj! zawołał p. Taverney do woźnicy.
Nicolina jednak nie śmiała się, jak przypuszczał Gilbert, i owszem, potrzebowała całej siły woli, ażeby nie pożałować głośno biednego chłopca, którego porzucono bez chleba, bez widoków na przyszłość i bez żadnej pociechy; aż musiał spojrzeć na pana de Beausire, który tak ładnie wyglądał na koniu.
Ponieważ zaś Nicolina patrzyła na pana Beausire, nie mogła widzieć, iż Gilbert pożerał oczami Andreę.
Lecz Andrea nic nie widziała, prócz domu, w którym się urodziła i w którym umarła jej matka.
Nakoniec kareta się oddaliła. Gilbert, już przed chwilą tak mało obchodzący podróżnych, teraz stał się dla nich niczem.
Taverney, Andrea, Nicolina i La Brie — wstępowali teraz w świat nowy. Wszyscy myśleli o tem, co ich czeka.
Baron rachował, że w Bar-le-Duc zaciągnie z łatwością pożyczkę na serwis Balsama.
Andrea odmawiała cicho modlitwę, jakiej ją matka nauczyła, dla odpędzenia szatana pychy i ambicji.
Nicolina poprawiała chusteczkę, zsuwaną przez wiatr, za mało jednak jeszcze, niż tego pragnął pan de Beausire.
La Brie rachował w głębi kieszeni dziesięć luidorów, danych mu przez królową i dwa, które dostał od Balsama.
Pan de Beausire galopował.
Gilbert zamknął wielką bramę w Taverney, zawiasy zgrzytnęły, jak zwykle, z braku oliwy.
Następnie pobiegł do swej stancyjki, wyjął z komody dębowej gotowe zawiniątko i założył je na koniec laski dereniowej. Rozrzucił pościel, rozdarł siennik i wyciągnął papier, w którym zawinięty był talar błyszczący. Były to oszczędności Gilberta, składane przeszło od trzech lat.
Obejrzał talar, jakby dla przekonania się, czy go kto nie zamienił, i zawinąwszy znowu w papier, włożył do kieszeni.
Mahon wył i szarpał się na łańcuchu; biedne zwierzę żaliło się, widząc, że je opuszczają kolejno wszyscy przyjaciele i z właściwym sobie instynktem zgadując, że Gilbert to samo uczyni.
— Cicho bądź! — krzyknął Gilbert — cicho, Mahońn.
Potem, jakby mu się nasunęło na myśl podobieństwo losu:
— A mnie czy nie opuszczono, jak psa? — dodał — dlaczegóż by i ciebie nie miano porzucić, jak człowieka?
Później, zastanawiając się, wyrzekł:
— Przynajmniej jednak zostawiono mi wolność, mogę żyć, jak mi się spodoba.
Dobrze więc, dla ciebie, Mahoń, uczynię to, co dla mnie zrobiono, ani mniej, ani więcej.
Pobiegł do budy i uwolnił psa z łańcuha:
— Wolny jesteś — powiedział — teraz sam sobie dawaj radę.
Mahon poskoczył ku domowi, a zastawszy wszystkie drzwi pozamykane, puścił się w stronę ruin i znikł wśród nich.
— Dobrze — powiedział Golbert — zobaczymy, czyj instynkt jest lepszy, psa czy człowieka.
To powiedziawszy, wyszedł zaraz furtką, zamknął ją na dwa spusty, klucz przerzucił przez mur, do stawu, ze zręcznością, jaką posiadają chłopi w ciskaniu kamieni.
A jednak Gilbert, opuszczając Taverney, uczuł coś podobnego, jak Andrea. Z tą różnicą, że Andrea żałowała przeszłości, w Gilbercie zaś budziła się nadzieja lepszej przyszłości.
— Żegnaj! — zawołał, zwracając się i ogarniając po raz ostatni wzrokiem zamek, którego dach wyglądał pośród gałęzi sykomorów — żegnaj, miejsce cierpień i nienawiści, gdzie chleba kawałek rzucano mi, jak złodziejowi; żegnaj i bądź przeklęte! Serce mi skacze z radości, czując, że stanę się wolnym z chwilą, gdy te mury opuszczę; żegnaj, ty więzienie, piekło, jaskinio tyranów, — żegnaj na wieki!

Rzuciwszy to przekleństwo, mniej może poetyczne, lecz niemniej doniosłe od innych, Gilbert popędził za karetą, której turkot słychać było jeszcze w oddali.

XX
TALAR GILBERTA

Po półgodzinnym zapamiętałym biegu Gilbert wydał okrzyk radości, bo na ćwierć mili przed sobą dostrzegł karetę barona, wjeżdżającą stępa pod górę. Uczuł się dumnym, bo pomyślał, że temi środkami, jakie miał do rozporządzenia: młodością, siłą i rozumem, dorównać mógł bogactwu i potędze arystokracji. Słusznie mógłby teraz pan de Taverney nazwać Gilberta filozofem, gdyby go zobaczył na gościńcu, jak z kijem w ręce, ze szczupłym węzełkiem, zawieszonym na guziku, sadził wielkiemi krokami, skakał przez krzaki, dla skrócenia drogi, i zatrzymywał się pod górą, jak gdyby chciał powiedzieć koniom:
— Biegniecie tak wolno, że muszę na was czekać!
Rzeczywiście był filozofem, jeżeli filozof ją nazywa się pogarda dla wszystkiego, co ułatwia i uprzyjemnia życie.
Wprawdzie nie był on przyzwyczajony do miękkiego życia, lecz iluż to ludzi staje się przez miłość zniewieściałymi!
Trzeba przyznać, że był to widok piękny, godny Boga, stwórcy istot energicznych i rozumnych, widok tego młodzieńca, kurzem okrytego, który pędził dwie czy trzy godziny, dopóki nie zrównał się z karetą, i z rozkoszą wypoczywał, gdy konie już ustawały. Każdy podziwiałby go gdyby mógł śledzić go okiem i myślą, jak my; a kto wie, czyby nawet dumna Andrea, zobaczywszy go, nie była wzruszona; kto wie, czy obojętności, z jaką słuchała gdy go obwiniono o lenistwo, nie zmieniłaby na uznanie jego energji?
Tak minął dzień pierwszy.
Baron zatrzymał się godzinę w Bar-le-Duc, co dozwoliło Gilbertowi nietylko zrównać się z nim, lecz nawet prześcignąć; Gilbert, usłyszawszy rozkaz barona, że kareta zatrzymać się ma przed złotnikiem, wyszedł za miasto, następnie zaś, gdy zobaczył nadjeżdżającą landarę, rzucił się w zarośla. Gdy przejechała, pogonił za nią, jak przedtem.
Nad wieczorem, w małej wiosce Brillon, baron przyłączył się do powozów delfinowej; mieszkańcy tej wioski, zebrani na wzgórku, wydawali okrzyki radosne, błogosławiąc swą przyszłą panią. Gilbert zjadł w ciągu dnia tylko kawałek chleba, wziętego z Taverney, lecz napił się za to do woli z czarującego strumienia, przecinającego drogę; brzegi jego tak ładnie były przystrojone tatarakiem i żółtą łotocią, iż na żądanie Andrei kareta się zatrzymała. Andrea wysiadła i, zaczerpnąwszy wody złotym kubkiem delfinowej, który wyprosiła dla siebie u ojca, piła z rozkoszą.
Gilbert, ukryty za przydrożną olchą, widział to wszystko.
Skoro tylko podróżni oddalili się, przyszedł na to miejsce, stanął na tej samej, co Andrea kępie, jak Djogenes ręką czerpiąc wodę, pił z tego samego strumienia, w którym gasiła pragnienie panna de Taverney.
I orzeźwiony podążył dalej.
To tylko niepokoiło chłopaka, że nie wiedział, czy delfinowa będzie w drodze nocowała. Wydawało się to prawdopodobnem, bo po znużeniu, na jakie uskarżała się w Taverney, potrzebowała spoczynku. Gdyby tak było, Gilbert byłby uratowany.
W takim razie zatrzymanoby się pewnie w Saint-Dizier. Dwie godziny snu w stodole wystarczyłyby, aby wrócić sprężystość jego nogom, które już zaczynały sztywnieć; potem puściłby się znowu w drogę i, idąc w nocy wolniejszym krokiem, wyprzedziłby ich o jakie pięć lub sześć mil. A tak dobrze się idzie w piękną noc majową, mając lat ośmnaście!
Nadszedł wieczór i spowijał widnokrąg w mroki coraz gęściejsze, które wreszcie przysłoniły drogę, jaką biegł Gilbert.
Wkrótce widział przed sobą tylko wielką latarnię karety, z której padająca smuga światła podobna była do błędnego widma, wciąż biegnącego brzegiem drogi.
Po wieczorze, nastała noc. Przebyto mil dwanaście; dojechawszy do Combles, powozy zatrzymały się na chwilę.
Gilbert przekonany był, że niebo mu sprzyja. Zbliżył się, ażeby usłyszeć głos Andrei. Kareta stała w miejscu; wśliznął się w zagłębienie bramy i patrzył. Widział Andreę przy blasku pochodni, słyszał jak pytała, która godzina. Głos jakiś odpowiedział: „Jedenasta“. W chwili tej Gilbert nie czuł znużenia i byłby z pogardą odmówił, gdyby go proszono aby wsiadł do której z karet.
Bo w gorącej jego wyobraźni stanął już Wersal, złocisty, olśniewający; Wersal, miasto wielkich królów. A za Wersalem — Paryż, ponury, mroczny, niezmierzony; Paryż, miasto ludu!
I tych obrazów, które umysł jego radowały, nie byłby zamienił nawet za wszystkie skarby Peru.
Dwie rzeczy wyrwały go z ekstazy: turkot odjeżdżających powozów, i gwałtowne uderzenie się o pług na drodze zapomniany.
Żołądek jego także zaczął upominać się o swoje prawa.
— Na szczęście — rzekł do siebie — mam pieniądze, jestem bogaty.
Gilbert, jak wiadomo, miał talara.
Aż do północy jechały karety.

0 północy przybyto do Saint-Dizier. Gilbert miał nadzieję, że się tam prześpi.
W ciągu dwunastu godzin przebył okrągłe szesnaście mil.
Usiadł nad rowem.
A w Saint-Dizier zatrzymano się tylko po to, ażeby przeprząc konie. Znowu usłyszał odgłos oddalających się dzwonków. Dostojni podróżni odetchnęli tylko chwilę pośród światła i kwiatów, przygotowanych na ich przyjęcie.
Teraz Gilbert musiał zebrać całą swą odwagę.
Wstał siłą woli, starając się zapomnieć że przed dziesięcioma już minutami nogi uginały się pod nim.
— Dobrze — powiedział — jedźcie, jedźcie! Ja także zatrzymam się tutaj, kupię kawałek chleba i słoniny, wypiję szklankę wina; wydam pięć su i za te pieniądze lepiej się posilę, aniżeli wy, panowie.
Wyraz, „panowie“ wymówił Gilbert ze zwykłą sobie emfazą.
Jak sobie obiecał, wszedł do miasta, gdzie po przejeździe orszaku zaczęto zamykać drzwi i okiennice domów.
Filozof nasz ujrzał przyzwoicie wyglądającą oberżę, wystrojone służące, lokai odświętnie ubranych z kwiatami w butonierce, choć to była już pierwsza nad ranem.
Spostrzegł na wzorzystych półmiskach fajansowych potrawy z drobiu, na których tylko resztki pozostawili zgłodniali dworzanie arcyksiężnej.
Śmiało wszedł do oberży: zasuwano ostatnie drzwi; schylił się, ażeby dostać się do kuchni.
Zastał tam właścicielkę zajazdu, doglądającą wszystkiego i obliczającą zyski.
— Przepraszam panią — odezwał się — proszę, jeśli łaska, o kawałek chleba i szynki.
— Niema szynki — odpowiedziała gospodyni. — Może chcesz kurczęcia?
— O nie, prosiłbym o szynkę, bo mam na nią apetyt; nie lubię kurczęcia.
— Przykro mi, mój chłopcze, lecz niemam nic innego. Wierzaj mi jednak — z uśmiechem dodała — dla ciebie kurczę nie będzie droższe od szynki: weź sobie połówkę całą za dziesięć su, będziesz miał zapas na jutro. Myśleliśmy, że Jej Królewska Wysokość zatrzyma się u pana burmistrza i że wszystko się sprzeda; ale przejechała tylko i wszystko, cośmy przygotowali, zmarnowane.
Ktoby sądził że Gilbert skorzysta ze sposobności i z dobroci gospodyni, i zechce sobie wyprawić ucztę, dowiódłby tylko nieznajomości jego charakteru.
— Dziękuję — rzekł — zadawalam się małem, nie jestem ani księciem ani lokajem.
— To ci je tak dam, mój mały Artabanie — odrzekła poczciwa kobieta i idź z Bogiem.
— Żebrakiem też nie jestem, moja dobra kobieto — odparł upokorzony. — Kupuję i płacę.
I, łącząc czyn ze słowami, Gilbert z dumą sięgnął do kieszeni od spodni, w której ręka jego zniknęła do łokcia.
Lecz daremnie, blednąc, szukał w tej kieszeni obszernej; wyciągnął z niej tylko papierek, w którym zawinięta była moneta. Podrzucany w biegu pieniądz przedarł zleżały papier, następnie przetarte płótno kieszeni i wypadł. Pieniądz został na drodze, prawdopodobnie nad strumieniem, którego nurty tak zachwyciły Gilberta.
Biedny chłopak zapłacił sześć franków za wodę, której własną dłonią zaczerpnął. Djogenes, filozofujący o bezużyteczności drewnianych czarek, nie miał przynajmniej w ubraniu kieszeni dziurawej, ani pieniędzy, które mógłby zgubić.
Bladość i pomieszanie Gilberta wzruszyły poczciwą kobiecinę. Niejeden triumfowałby, widząc ukaranego pyszałka; jej zaś żal się zrobiło na widok cierpienia, malującego się na zmienionej twarzy młodzieńca.
— Słuchaj, biedny mój chłopcze, posil się i przenocuj tutaj; a jutro, jeżeli koniecznie tego potrzeba, pójdziesz dalej.
— O! tak, tak, koniecznie mi potrzeba — powiedział — ale nie jutro lecz natychmiast.
I, zabrawszy tłomoczek, nie słuchając już więcej, wybiegł z domu, ażeby wstyd i boleść ukryć w ciemnościach.
Drzwi się zamknęły. W miasteczku pogasły ostatnie światła, psy nawet, całym dniem znużone, szczekać przestały.
Pozostał sam, zupełnie sam na świecie, nikt bowiem nie jest więcej osamotniony na ziemi, niż człowiek, który rozstanie się z ostatnim talarem, zwłaszcza, jeżeli to był jedyny, jaki kiedykolwiek posiadał!
Noc była wokoło: co począć? Zawahał się.
Powracać i szukać zguby byłoby to daremnem; rozłączyłoby go nadto na zawsze, lub na bardzo długo, z karetami, których już nie mógłby dopędzić.
Postanowił iść dalej i ruszył w drogę; lecz zaledwie milę uszedł, pochwycił go w swe szpony głód. Przytłumiony na chwilę moralnem cierpieniem, jeszcze straszniej szarpać mu zaczął teraz wnętrzności, zwłaszcza, że krew, szybkim biegiem podniecona, żywiej krążyła w żyłach nieszczęśliwego.
Jednocześnie z głodem, towarzyszka jego, bezsilność, ogarniać poczęła wszystkie członki Gilberta.
Z nadludzkim wysiłkiem raz jeszcze dopędził karety. Lecz mogło się zdawać, że wszystko sprzysięgło się przeciw niemu. Karety przeprzęgano tylko i to tak szybko, że zyskał zaledwie pięć minut spoczynku.
Biegł jednakże dalej. Na horyzoncie zaczynało świtaj. Ponad ciemną ławą oparów wychylało się słońce w całym blasku i majestacie władczym; zapowiadał się jeden z tych gorących dni majowych, jakie poprzedzają lato. Czyż podobna, ażeby Gilbert wytrzymać mógł skwar południa?
Na chwilę zabłysła mu myśl pochlebiająca jego miłości własnej, że konie, ludzie i sam Bóg sprzysięgli się przeciw niemu. Jak Ajax, wyciągnął pięść ku niebu, a jeżeli nie zawołał jak on: „Wbrew woli bogów postawię na swojem“; to jedynie dlatego, że lepiej znał „Umową społeczną“, aniżeli „Odysseę“.
Jak przewidywał, nadeszła chwila, w której zrozumiał niedostateczność sił swoich i okropność położenia. Straszna to była walka dumy z bezsilnością wskutek czego na chwilę energja Gilberta podwoiła się do rozpaczy. Ostatnim wysiłkiem zbli żył się do niknących już z oczu karet, które z poza tumanów kurzu dziwnie się przedstawiły jego krwią zaszłym oczom; turkot ich rozlegał mu się w uszach, mieszając się z tętnem jego arteryj.
Z otwartemi ustami, osłupiałem wejrzeniem, z włosami przylepionemi do spoconego czoła, wydawał się doskonale wykonanym automatem, wykonywającym ruchy prawie ludzkie, tylko nieco sztywniejsze. Od wczoraj przebył dwadzieścia do dwudziestu dwóch mil; nareszcie nadeszła chwila, w której nogi jego, pod wpływem znużenia, odmówiły mu posłuszeństwa; oczy jego, nic już nie widziały; zdawało mu się że ziemia z pod nóg mu się usuwa; chciał krzyczeć, lecz mu zabrakło głosu; czując że pada, jak warjat chwycił rękami powietrze, ażeby się zatrzymać.
Głos mu się nareszcie przedarł przez gardło wściekłym okrzykiem i Gilbert, zwracając, się w stronę Paryża, to jest w kierunku, w którym sądził, że się znajduje miasto, strasznemi przekleństwy zaryczał na tych, którzy go zwyciężyli, mimo jego sił i odwagi. Potem, uchwyciwszy się oburącz za włosy, zatoczył się i runął na środku drogi z tą jedynie pociechą, że jak bohater starożytny, walczył do ostatniej chwili.
Upadł z groźbą jeszcze w oku i zaciśniętemi pięściami.
Potem oczy jego przymknęły się, muskuły się wyprężyły; zemdlał.
— Z drogi! z drogi, szaleńcze! — krzyknął.
w chwili gdy upadł, głos zachrypięty, a towarzyszyło mu klaskanie z bata.
Gilbert nie słyszał.
— Z drogi! bo cię przejadę! do licha!
I jakby na zachętę, jednocześnie z tem wołaniem świsnął w powietrzu bat.
Bat smagnął Gilberta boleśnie.
Ale on nie czuł nic i leżał już prawie pod kopytami koni, które pędziły boczną drogą ku głównej, pomiędzy Thiéblemont i Varelére. W swem oszołomieniu nie spostrzegł ich wcale.
Z powozu, unoszonego przez rumaki, jak piórko przez huragan, słyszeć się dał przeraźliwy krzyk.
Pocztyljon czynił nadludzkie wysiłki; lecz pomimo tego, nie mógł powstrzymać pierwszego konia, który przeskoczył ponad Gilbertem. Udało mu się jednak zatrzymać dwa inne. Z karety wychyliła się jakaś kobieta.
— O! mój Boże! — zawołała — więc to nieszczęśliwe dziecko stratowane?
— Tak, proszę pani — odpowiedział pocztyljon — daremnie usiłując rozróżnić coś w kurzawie, wzniecanej kopytami końskiemi — tak się zdaje.
— Biedny szaleniec! biedne dziecię! Ani kroku dalej! Stój! Stój!
I, otworzywszy drzwiczki, podróżna wyskoczyła z karety.
Pocztyljon zsiadł już z konia i wyciągnął z pomiędzy kół ciało Gilberta, myśląc, że ma doczynienia z trupem.
Podróżna pomagała mu ze wszystkich sił swoich.
— To ma szczęście! — zawołał — ani zadrapanią, ani jednego kopnięcia.
— Jednakże zemdlał.
Ze strachu, pewnie. Niech sobie poleży nad rowem, a ponieważ pani pilno, pędźmy dalej.
— Nie! nie mogę opuścić tego młodzieńca w takim stanie.
— Ii! nic mu nie będzie, sam przyjdzie do siebie.
— Nie, nie. Taki młody, biedaczek! Zapewna uciekł ze szkół i puścił się w podróż zanadto uciążliwą na jego siły. Patrz, jaki blady: byłby umarł. Nie, ja go nie opuszczę. Połóż go na przedniej ławeczce w karecie.
Pocztyljon usłuchał. Dama wsiadła do karety, Gilbert został ułożony na miękkiej poduszce w poprzek karety, z głową opartą o ścianę ekwipaża równie miękko wysłaną.
— Ruszaj teraz!... — zawołała młoda dama — a jeżeli powetujesz te dziesięć straconych minut, dostaniesz pistola.

Pocztyljon trzasnął batem ponad głową, a konie, znając ten groźny sygnał, puściły się wyciągniętym galopem.

XXI
GILBERT PRZESTAJE ŻAŁOWAĆ SWOJEGO TALARA

Gdy Gilbert po kilku minutach odzyskał zmysły, zdziwił się niepomału, ujrzawszy się u nóg młodej damy, pilnie w niego wpatrzonej.
Była to kobieta lat około dwudziestu pięciu, o dużych siwych oczach, nosku zadartym i cerze spalonej na południowem słońcu. Małe wydatne usta z wyrazem kapryśnym nadawały jej fizjonomji otwartej i wesołej cechę sprytu i przezorności. Z rękawów aksamitnych fioletowych ze złotemi guziczkami, wysuwały się ręce prześliczne, a fałdy sukni jedwabnej popielatej w kwiaty, cały prawie powóz zapełniały.
Skąd znaleźć się mógł w powozie, unoszonym szybkim biegiem koni pocztowych?...
Dama miała, twarz uśmiechniętą z wyrazem przychylnego zajęcia, Gilbert więc począł się jej przypatrywać dla przekonania się, czy nie śni.
— No cóż, moje dziecię — zapytała nieznajoma po chwili — czy czujesz się lepiej trochę?
— Gdzie ja jestem? zapytał Gilbert.
— W zupełnie bezpiecznem miejscu, mój kochanku — odrzekła dama z akcentem południowym. A przed chwilą, doprawdy, mogłeś być zmiażdżony pod kołami mojej karety. Co to się stało, żeś upadł tak na środku drogi?
— Słabo mi się zrobiło.
— Z jakiego powodu?
— Za długo szedłem piechotą.
— Od jak dawna jesteś w podróży?
— Od wczoraj, od czwartej po południu.
— Ile mil przez ten czas zrobiłeś?
— Szesnaście do ośmnastu zapewne.
— Jakto, w przeciągu czternastu godzin?
— Tak, pani... nie szedłem, ale biegłem bezustanku.
— Dokąd tak pędziłeś?
— Do Wersalu zdążam, proszę pani.
— A skąd?
— Z Taverney.
— Gdzie leży owo Tavemey?
— To zamek, proszę pani, pomiędzy Pierrefiitte a Bar-le-Duc.
— Nie miałeś chyba czasu na posiłek?
— Nie tylko czasu, ale i środków nie miałem potemu...
— Dlaczegóż to?
— Zgubiłem pieniądze w drodze.
— Zatem nic od wczoraj nie jadłeś?
— Oprócz paru kęsów chleba, jakie miałem przy sobie.
— Biedne dziecko, dlaczego nie poprosiłeś kogokolwiek o posiłek?
Gilbert zarumienił się i uśmiechnął.
— Za dumny jestem na to, proszę pani.
— Bardzo piękną jest szlachetna duma, ale gdy się umiera z głodu...
— Lepiej umrzeć, niż się poniżyć...
Młoda dama spojrzała z uwielbieniem na młodego chłopaka.
— Kto jesteś, mój przyjacielu, że w ten sposób przemawiasz?
— Sierotą jestem.
— Nazywasz się?
— Gilbert.
— Gilbert — a dalej co?
— Nic a nic...
— A! a! — zawołała młoda kobieta, coraz bardziej zdziwiona.
Gilbert wywarł na niej wrażenie; zrozumiał to i był zadowolony, że z powodzeniem pozował na Jana Jakóba Rousseau.
— Za młodyś, mój przyjacielu, na takie dalekie wycieczki — zaczęła znowu dama.
— Zostawiono mnie samego w starym, opuszczonym przez właścicieli zamku. Poszedłem za ich przykładem, opuściłem go również.
— W jakim celu?
— Świat jest wielki i, jak powiadają, znajdzie się zawsze na nim dosyć miejsca dla każdego.
— Rozumiem — szepnęła dama — zapewne to dziecko naturalne.
Mówisz, że zgubiłeś pieniądze? — dodała głośno.
— Tak, zgubiłem, proszę pani.
— A wiele miałeś?.
— Miałem talara tylko, — odpowiedział Gilbert, zawstydzony, że musi zdradzać swoją nędzę, a niechcąc udawać bogatszego, aby nie ściągać jakiego podejrzenia na siebie. — Tak... miałem talara tylko, ale toby mi było wystarczyło zupełnie.
— Wystarczyłby ci jeden talar na taką długą drogę? Chyba na suchy chleb i to na parę dni zaledwie. Wiesz przecie jak daleko z Bar-le-Duc do Paryża?
— Wiem, proszę pani.
— Sześćdziesiąt mil prawie!...
— Nie myślałem o odległości. Powiedziałem sobie: muszę tam pójść i poszedłem; mam przecie dobre nogi.
— Choć dobre, ale jednakże się męczą, jak widzisz.
— Nie, to nie nogi zesłabły, ale mi nadziei zbrakło.
— Rzeczywiście, zdawało mi się, że jesteś zrozpaczony.
Gilbert gorzko się uśmiechnął.
— Biłeś się po głowie, włosy sobie wyrywałeś?
— Czy naprawdę, proszę pani? — zapytał Gilbert zmieszany.
— Naprawdę, moje dziecko!... Dlatego nawet zapewne, nie zauważyłeś nadjeżdżającego powozu.
Gilbert uznał, iż wyznanie całej prawdy może mu dodać uroku. Czuł instynktownie, że położenie, w jakiem się znajduje, jest szczególniej zajmujące dla kobiety.
— Byłem istotnie zrozpaczony — powiedział.
— Z jakiego powodu? — zapytała dama.
— Nie mogłem nadążyć za powozem, za którym goniłem.
— Doprawdy! — powiedziała, uśmiechając się kobieta — ależ to cała historja jak widzę. Czy miłość nie gra tu czasem jakiej roli?...
Gilbert nie umiał zapanować nad sobą i zarumienił się cały.
— Cóż to był za powóz, mój ty mały Katonie.
— Ze świty delfinowej.
— Co mówisz? — wykrzyknęła dama — czy księżna już nas wyprzedziła?
— O, i dawno, proszę pani.
— Myślałam, że jest w Nancy zaledwie. Czyż nie oddają jej honorów po drodze?
— Oddają, ale Jej Wysokość spieszy widoczne bardzo.
— Spieszy się? Kto ci o tem powiedział?
— Tak przypuszczam...
— Skąd to przypuszczenie?
— Stąd, że w Taverney miała wypocząć przez trzy godziny, a była wszystkiego zaledwie trzy kwadranse.
— Może otrzymała jakie listy z Paryża?
— Widziałem, że przybył z listem jakiś pan w ubraniu, pokrytem haftami.
— Nie znasz nazwiska tego pana?
— Wiem tylko, że jest komendantem Strassburga.
— A... pan Stainville, szwagier pana de Choiseul! Pecioro! Prędzej, prędzej, pocztyljonie, pospieszaj!
W odpowiedzi rozległ się trzask bata i powóz potoczył się z niesłychaną szybkością.
— Mówisz — podjęła dama — że nas delfinowa wyprzedziła?
— Tak, proszę pani.
— Zatrzyma się przecie na śniadanie — powiedziała dama — to my ją znowu wyprzedzimy, Chybaby w nocy... Czy zatrzymywała się gdzie tej nocy?
— W Saint-Dizier, proszę pani.
— O której godzinie?
— Około jedenastej.
— Na kolację, to dobrze, musi posilić się znów rano! Pocztyljonie! jakie jest pierwsze znaczniejsze miasto na naszej drodze?
— Vitry, proszę pani.
— Daleko jesteśmy od niego?
— O trzy mile.
— Gdzie przeprzęg?
— W Vauclére.
— Dobrze, jedź, a jak spostrzeżesz szereg powozów, uprzedź mnie w tej chwili.
Podczas tej rozmowy młodej damy z pocztyljonem, Gilbert osłabł znowu, pobladł i zmrużył oczy.
— Nieszczęśliwy chłopiec! znów mu widzę niedobrze! — zawołała dama. Ale... bo i ja też doprawdy!... Każę mu rozpowiadać, a on z głodu umiera! Trzeba było przedewszystkiem posilić go i napoić.
I żeby nagrodzić czas stracony, wyciągnęła z torebki powozowej cyzelowany flakon, od szyjki którego zwieszał się pozłacany kubeczek na złotym łańcuszku.
— Wypij parę kropel wina — powiedziała, napełniając szklankę i podając ją Gilbertowi.
Nie dał się on prosić tym razem.
Byłże to wpływ rączki, która mu napój podawała? czy pragnienie gwałtowniejsze, niż to, którego doświadczał w Saint-Dizier?
— Dobrze — rzekła dama — a teraz zjedz biszkopcik. Za godzinę lub dwie, dostaniesz coś pożywniejszego.
— Dziękuję — powiedział Gilbert.
I zjadł biszkopt.
— Teraz, gdyś się wzmocnił troszeczkę, podjęła dama — jeżeli masz zaufanie do mnie, powiedz mi, co cię skłoniło do ścigania powozu, który, jak mówisz, należy do kogoś ze świty Jej Królewskiej Wysokości?
— Wyznam pani całą prawdę w dwóch słowach — rzekł Gilbert. — Byłem w domu pana de Taverney, w chwili, gdy księżna tam przybyła i rozkazała baronowi jechać z sobą do Paryża. Ponieważ sierotą jestem, nikt o mnie nie pamiętał i pozostawiono mnie samego, bez pieniędzy i żywności. Przysiągłem sobie wtedy, że skoro wszyscy podążają w paradnych karetach do Wersalu, ja, bez koni, bez powozu, na swoich ośmnastoletnich nogach, dostanę się tam razem z nimi. Gdybym nie był zgubił pieniędzy, byłbym się posilił w nocy, a rano orszak dogonił.
— Ależ to doprawdy odwaga! — zawołała dama — winszuję ci, mój chłopcze. Zdaje mi się jednak, że zapomniałeś o jednej, bardzo ważnej rzeczy...
— O jakiej, proszę pani?...
— Że w Wersalu nie można żyć samą odwagą.
— To pójdę do Paryża.
— Paryż jest pod tym względem bardzo podobny do Wersalu.
— Jeśli nie można żyć odwagą, to się żyje pracą, proszę pani.
— Zapewne, moje dziecko, ale jaką pracą? Twoje ręce nie na wyrobnika i nie na tragarza?
— Chcę się uczyć, proszę pani.
— Wydajesz mi się i teraz już uczonym.
— Chyba dlatego, iż wiem, że nic nie umiem — sentencjonalnie odpowiedział Gilbert, przypominając sobie słowa Sokratesa.
— Czy mogę cię zapytać, która nauka pociąga cię najbardziej?
— Myślę, proszę pani — odpowiedział Gilbert — że najlepsza jest ta, która uczy, jak być użytecznym bliźnim swoim. Z drugiej strony człowiek jest istotą tak nic nie znaczącą, że powinien badać tajemnicę słabości swoich, ażeby poznać tajemnicę siły swojej. Chcę poznać, dlaczego mój żołądek nie dozwolił dźwigać mnie nogom moim tego ranka, chcę się dowiedzieć, czy to samo osłabienie żołądka ma wpływ i na umysł także, czy ono sprowadziło na mnie rozstrój, gniew i zmartwienie, które mnie zwyciężyły i powaliły.
— Będziesz wybornym doktorem, przypuszczam, skoro już wcale dobrze rozprawiasz o medycynie! Za dziesięć lat obiecuję ci praktykę szeroką.
— Daj Boże, proszę pani, abym zasłużył na ton honor.
Pocztyljon się zatrzymał. Przybyli na stację, nie spotkawszy żadnego powozu.
Dowiedzieli się tylko, że delfinowa przejeżdżała przed kwadransem i że ma zamiar zatrzymać się w Vitry, dla zmiany koni i posiłku rannego.
Nowy pocztyljon dosiadł konia i zaczął jechać dosyć wolno.
Skoro minęli ostatni dom miasteczka, dama się odezwała:
— Słuchajno, przyjacielu, czy podejmujesz się dogonić powozy delfinowej?...
— Najchętniej, proszę pani.
— Zanim przybędzie do Vitry?
— Jej Wysokość jechała kłusem wyciągnie tym.
— Więc gdybyś ty pojechał galopem...
Pocztyljon spojrzał na podróżną.
— Potrójny napiwek! — zawołała.
— Trzeba było odrazu to powiedzieć! — krzyknął pocztyljon — bylibyśmy już z ćwierć mili ujechali...
— Masz talara na zadatek i powetuj czas stracony.
Pocztyljon schował pieniądz, pochylił się na koźle, zaciął konie i powóz, jak wiatr poleciał. W czasie zmiany koni, Gilbert wysiadł, umył twarz i ręce i przygładził włosy, gęste i bardzo piękne.
— Ten chłopiec — myślała dama — wcale nie brzydki będzie na doktora.
I uśmiechnęła się do Gilberta.
Zaczerwienił się, jak gdyby odgadł, co ten uśmiech sprowadziło na usta jego towarzyszki podróży.
Skończywszy z pocztyljonem, dama zwróciła się do niego. Bawiły ją, jego paradoksy, jego zapalczywość i sentencje przezeń wygłaszane.
Wychylała się chwilami, aby popatrzeć na drogę, a gdy rączką dotknęła czoło Gilberta, lub nóżką go trąciła, śmiała się, że przyszły lekarz się rumieni i spuszcza skromnie oczy.
Ujechano tak milę całą. Naraz młoda kobieta wydała okrzyk radości i rzuciła się na przednie siedzenie, tak nieuważnie, iż nakryła sobą Gilberta.
Ujrzała nareszcie ostatni furgon eskorty, wlokącej się ciężko pod górę, a na przedzie karety — z których podróżni powysiadali.
Gilbert wydostał się z pod fałd sukni kwiecistej, wsunął głowę pod ramię damy i, ukląkłszy na siedzeniu, szukał wzrokiem pałającym Andrei.
Zdawało mu się, że rozpoznaje Nicolinę po białym czepeczku.
— Co teraz poczniemy, proszę pani? — zapytał pocztyljon.
— Trzeba całą kawalkadę wyminąć.
— Nie można!... Nie wolno wymijać delfinowej.
— A to dlaczego?
— Nie wolno! Gdybym się ośmielił wyprzedzić konie królewskie, miałbym się dopiero zpyszna! poszedłbym z pewnością na galery!
— Słuchajno, rób jak chcesz, ale ja muszę ich wyminąć.
— Czy pani nie należy do świty? — zapytał Gilbert, przypuszczający dotąd, że młoda dama spóźniła się i dlatego tak śpieszy.
— Chęć nabycia wiedzy jest chwalebną, ale ciekawość niezawsze — odpowiedziała dama.
— Niechaj mi pani wybaczy — odpowiedział Gilbert zaczerwieniony.
— No więc cóż zrobimy? — zapytała podróżna pocztyljona.
— A no, pojedziemy za nimi aż do Vitry, a tam, jeżeli Jej Wysokość się zatrzyma, porosimy, aby nam pozwolono przejechać.
— Ba! zapytają kto jestem i dowiedzą się wszystkiego...
— Nie, nie, to na nic; szukaj innego sposobu.
— Proszę pani — rzekł Gilbert — jabym się ośmielił dać pewną radę...
— Dawaj ją, dawaj, mój drogi, jeżeli dobra skorzystamy z niej z pewnością.
— Gdyby objechać dokoła Vitry, to dopięlibyśmy celu bez uchybienia delfinowej.
— Prawda!... — zawołała młoda kobieta. — No, pocztyljonie, czy nie znasz jakiej drogi bocznej?...
— Aby gdzie dojechać?
— Dokąd ci się podoba, byleby tylko pozostawić delfinową poza nami.
— Jest, co prawda, na prawo droga do Marolle, która okrąża Vitry i łączy się z głównym traktem pod la Chaussée.
— Brawo! — zawołała dama; — o to tylko mi chodzi.
— Tylko — proszą pani — rzekł poczytljon — ja tym sposobem nadkładam kawał drogi.
— Dostaniesz dwa luidory, jeżeli będę w la Chaussée wcześniej od delfinowej.
— Nie obawia się pani, że się powóz pogruchoce?
— Ja się niczego nie obawiam. Jeżeli się powóz rozleci, pojadę dalej na koniu.
Z traktu głównego zjechali na wąską drogę, biegnącą ponad brzegiem mętnej rzeczułki, wpadającej do Marny, pomiędzy la Chaussée i Mutigny.
Pocztyljon czynił co mógł, aby spełnić żądanie podróżnej.
Gilbert dwadzieścia razy padał na swoją towarzyszkę, tyleż razy dama znalazła się w objęciach młodego chłopaka.
Potrafił on być grzecznym i nie być natrętnym. Potrafił wzbronić ustom uśmiechu lubo oczy jego mówiły młodej kobiecie, że jest zachwycony.
Poufałość przychodzi szybko w podróży i samotności; Gilbertowi po dwóch godzinach jazdy zdawało się, że zna młodą damę od lat dziesięciu, a ona, ze swej strony, gotowaby była przysiąc, iż zna Gilberta od urodzenia.
Około jedenastej dostali się na trakt główny, prowadzący z Vitry do Châlons. Od kurjera, spotkanego na drodze, dowiedzieli się, że księżna jadła śniadanie w Vitry i że czując się znużoną, odpocznie tam ze dwie godziny. Kurjer pędził do stacji następnej, aby konie i służba były w pogotowiu na ci wartą po południu.
Wiadomości te uradowały podróżną.
Dała pocztyljonowi dwa luidory obiecane, a zwracając się do Gilberta, powiedziała:
— No! na honor; nam także należy się coś. Zjemy obiad na pierwszym przeprzęgu.

Sądzone było jednak, że i na tym przeprzęgu będą musieli obejść się bez jedzenia.

XXII
KIM BYŁA TA DAMA?

Na szczycie wzgórza, które przebywał w tej chwili powóz pocztowy, widniała wioska la Chaussée, gdzie miano zmienić konie.
Była to śliczna grupa domków, słomą krytych, to rozrzuconych ponad drogą, to wyglądających z gęstwiny drzew, to ukazujących się tu i tam nad strumieniem, o którym wspomnieliśmy już poprzednio.
Ale co przedewszystkiem zwracało w tej wiosce uwagę, to człowiek jakiś, stojący pośrodku drogi tak nieruchomo, jakgdyby go wyższa jakaś siła przykuła do miejsca. Człowiek ten pożerał gościniec oczami i spoglądał pożądliwie na przywiązanego u okienka chaty prześlicznego siwego konia, który zdradzał rżeniem i tupaniem zniecierpliwienie. Siodło, jakie miał na grzbiecie, wskazywało, że wyczekiwał na swego pana.
Nieznajomy, zmęczony daremnem wpatrywaniem się w gościniec, podchodził coraz do tego konia i głaskał go ręką po grzbiecie, lub dotykał końcami palców drobnej jego nóżki. Koń wierzgał za każdym razem, ale nieznajomy zawsze zręcznie unikał ciosu, powracał na swój punkt obserwacyjny i badał znowu pustą dotąd drogę.
Nie mogąc dostrzec nikogo, zaczął nareszcie bębnić w okiennicę.
— Hola! jest tam kto! — zawołał.
— A kto tam stuka? — odezwał się w odpowiedzi gruby głos męski.
I jednocześnie otworzyła się okiennica.
— Jeżeli to koń na sprzedaż, panie — przemówił nieznajomy — znalazłby się nabywca.
— Widzisz pan przecież, że niema zaplecionego w słomę ogona — odpowiedział gospodarz chaty i zamknął z powrotem okiennicę.
Widocznie odpowiedź ta nie wystarczyła nieznajomemu, bo znowu kołatać zaczął.
Był to człowiek lat czterdziestu, wysoki, tęgi, z twarzą czerwoną, żylastemi rękami, w szerokich koronkowych mankietach. Kapelusz z galonami miał według mody oficerów prowincjonalnych, nałożony napoprzek.
Zastukał po raz trzeci i zniecierpliwiony zawołał:
— A wiesz co, przyjacielu, że wcale do uprzejmych nie należysz; ostrzegam cię, że jeżeli nie otworzysz okiennicy, to ją wywalę natychmiast.
Groźba poskutkowała i ukazało się to samo co przedtem oblicze.
— Kiedy już raz się powiedziało, że koń nie jest na sprzedanie, to chyba dosyć, u djabła.
— Ale ja potrzebuję wierzchowca.
— To idź pan po niego na pocztę. Mają ich tam coś sześćdziesiąt, a wszystkie z królewskich stajen. Jest w czem wybierać. Właściciel tego konia ma go tylko jednego.
— Kiedy ja chcę koniecznie tego!
— Masz pan dobry gust, jak widzę, zachciało ci się araba!
— Chcę go koniecznie kupić.
— Wierzę, ale cóż, kiedy on nie do sprzedania.
— Czyj że on?
— Za bardzoś pan ciekawy.
— A ty za bardzoś ostrożny, mój bracie.
— Należy do osoby, która tu mieszka u mnie, a kocha to zwierzę, jak dziecko.
— Chciałbym pomówić z tą osobą.
— Nie można, bo śpi.
— Czy to mężczyzna, czy kobieta?
— Kobieta.
— Powiedzże zatem tej kobiecie, że dam pięćset pistolów za jej konia.
— O! o! — powiedział wieśniak, robiąc naraz wielkie oczy — pięćset pistolów! to bardzo ładny grosz!
— Dodaj także, jeżeli ci się podoba, że to król ma ochotę na tego konia.
— Król?
— We własnej osobie.
— Ee!... przecież pan nie jesteś królem?
— Nie, ale go przedstawiam.
— Króla? — zapytał wieśniak, zdejmując kapelusz.
— No, śpiesz się, przyjacielu, bo bardzo pilno królowi.
I znowu spojrzał badawczo na drogę.
— No, to dobrze! jak tylko się ta pani obudzi, to jej zaraz powiem o tem, może pan być spokojny.
— Ba; ale ja nie mam czasu czekać.
— Cóż zrobić zatem?
— Obudzić ją do licha.
— Nie śmiałbym.
— No, to ja ją sam obudzę, poczekaj.
I rzekomy przedstawiciel króla podszedł do drugiej okiennicy, aby w nią srebrną gałką szpicruty zakołatać.
Lecz natychmiast opuścił podniesioną rękę, nie dotknąwszy okiennicy, bo dostrzegł w tejże chwili powóz pędzący ostatnim wysiłkiem wyczerpanych koni.
Wprawnem okiem poznał odrazu malowidło powozu i puścił się na jego spotkanie z szybkością, jakaby przyniosła zaszczyt arabskiemu biegunowi, którego tak bardzo posiadać pragnął.
Był to powóz pocztowy, a w nim podróżna, anioł opiekuńczy Gilberta.
Pocztyljon niepewny, czy konie zdołają iść, spostrzegłszy człowieka, dającego mu znaki, był zadowolony że może stanąć.
— Chon! droga Chon! — wołał nieznajomy — więc jesteś nareszcie? Witaj!
— Jestem, Janie — odpowiedziała podróżna, powitana niezwykłem imieniem. — A ty co tutaj robisz?
— A to piękne pytanie! Czekam naturalnie na ciebie.
Powiedziawszy to, człowiek o kształtach herkulesowych wskoczył na stopień powozu i po przez okno objął ramionami młodą kobietę, okrywając ją pocałunkami.
Wtem spostrzegł Gilberta, który, nie znając stosunku, jaki łączył z sobą te dwie osobistości, świeżo wprowadzone na widownię, zrobił bardzo markotną minę.
— O! — zawołał — a to co?
— Najzabawniejszy z młodych filozofów — odpowiedziała panna Chon, nie troszcząc się, czy rani, czy też pochlebia swemu protegowanemu.
— Skąd go u licha wyrwałaś?
— Znalazłam na drodze. Ale tu nie o to chodzi.
— To prawda! — odrzekł ten, którego Janem nazwano. — Cóż nasza stara hrabina de Bearn?
— Załatwione.
— Jak to?
— Przyjedzie.
— Przyjedzie?
— No, tak, przyjedzie — powtórzyła panna Chon.
— Cóżeś jej nagadała?
— Że jestem córką jej adwokata, pana Flageot, że przejeżdżałam przez Verdun i miałam od ojca polecenie powiadomienia jej, że proces rozpoczęty.
— To wszystko?
— Rozumie się. Dodałam tylko, że to rozpoczęcie wymaga niezbędnie obecności jej w Paryżu.
— Cóż ona na to?
— Wytrzeszczyła szare swoje oczki, zażyła tabaki i, oświadczywszy że p. Flageot jest najznakomitszym człowiekiem na świecie, wydała rozkazy do wyjazdu.
— To wspaniałe, Chon! Czynię cię nadzwyczajnym moim pełnomocnikiem. A teraz, zapraszam na śniadanie.
— Bardzo dobrze, bo to nieszczęśliwe chłopię umiera z głodu; tylko co tchu, rozumiesz?
— A to dlaczego?
— Bo jadą za nami.
— Ta stara pieniaczka? Dość nam będzie wyprzedzić ją o dwie godziny, bo tylko tyle potrzeba czasu do pomówienia z p. de Maupeau.
— Nie ona, delfinowa.
— Delfinowa? E, gdzie tam... musi być jeszcze w Nancy.
— Jest już w Vitry.
— O trzy mile?...
— Ani mniej, ani więcej.
— No, to zmienia postać rzeczy! Ruszaj, pocztyljonie.
— Dokąd, panie?
— Na pocztę.
— Czy pan wsiada, czy wysiada?
— Zostaję, gdzie jestem, ruszaj!
Powóz się potoczył; w pięć minut potem stanął przed biurem pocztowem.
— Żywo! żywo! wołała Chon — kotlety, kurczę, jaja, butelka burgunda, cokolwiek bądź, co mają... bo natychmiast musimy jechać dalej.
— Wybacz pani!... — powiedział właściciel poczty, ukazując się na progu — jeżeli pani zaraz chce wyjeżdżać, to tylko swemi końmi chyba.
— Jakto? — zawołał Jan, ciężko ze stopnia zeskakując.
— Tak jest, chyba temi, które państwa tu przywiozły.
— Co to, to nie — odezwał się pocztyljon — dwie stacje już przebyły; dość spojrzeć, jak wyglądają.
— Prawda — powiedziała Chon — niepodobna, aby poszły dalej.
— Co panu szkodzi dać nam świeże konie?
— Nie mam ani jednego do dyspozycji.
— Jakto? jest przecie przepis, do djabła!
— Przepis nakazuje mi trzymać na stajni piętnaście koni.
— A więc?...
— A ja mam ich ośmnaście.
— Zatem więcej, niż potrzeba, bo my tylko trzech żądamy.
— Tak, ale ich niema.
— Wszystkich ośmnastu?
— Wszystkich.
— Cóż u stu tysięcy piorunów! — zaklął podróżny.
— Wicehrabio! — odezwała się młoda kobieta.
— Tak, tak, Chon — zawołał krzykacz — masz rację, bądź spokojna, pohamujemy się. A kiedyż pańskie szkapy powrócą? — zapytał wicehrabia, zwracając się do poczmistrza.
— Nic nie wiem, panie! to zależy od pocztyljonów; może za godzinę, za dwie może...
— Czy pan wiesz, — odezwał się wicehrabia Jan, nasuwając na lewe ucho kapelusz i wystawiając naprzód prawą nogę, — czy pan wiesz, że ja nigdy nie żartuję?
— Bardzo mi przykro i wolałbym, aby usposobienie pana było skłonniejszem do żartów.
— Zobaczymy!... Natychmiast zaprzęgać! — zawołał pan Jan — albo, słowo honoru, że źle będzie.
— Chodź pan ze mną do stajni i jeżeli choć jednego konia znajdziesz u żłobu, zabieraj go sobie darmo.
— Hipokryta! A jeżeli znajdę ich sześćdziesiąt?
— Byłoby to zupełnie to samo co ani jednego, bo wszystkie te sześćdziesiąt koni należą do króla.
— Więc cóż stąd?
— To, że się tych koni nie wynajmuje.
— Więc do czegóż one służą?
— Do użytku delfinowej.
— Jakto! sześćdziesiąt koni dla niej, a dla mnie ani jednego?
— Pojmujesz pan przecież?...
— Nic nie pojmuję, oprócz tego, że mi pilno.
— To trudno, panie.
— Ponieważ — ciągnął wicehrabia, nie troszcząc się o pocztmistrza, ponieważ Jej Wysokość nie prędzej tu przybędzie, jak wieczorem...
— Co takiego?... — zapytał osłupiały pocztmistrz.
— Konie, które my weźmiemy, powrócą przed przybyciem delfinowej.
— Panie — wykrzyknął pocztmistrz — czyżbyś pan wypadkiem?...
— Czekaj no pan do djabła! — wrzasnął wicehrabia, wchodząc do stajni.
— Ależ, panie!
— Chcę trzy tylko, nie żądam ośmiu, jak Jej Królewska Wysokość, choć mam może prawo do tego; trzy mi wystarczą.
— Ale ja nie dam ani jednego — zawołał pocztmistrz, stając pomiędzy końmi a wicehrabią.
— Gburze jakiś — rzekł wicehrabia, blednąc z gniewu — czy ty wiesz, kto ja jestem?
— Wicehrabio — wołała Chon — tylko na miłość boską! bez skandalu!
— Masz słuszność, dobra Chon, masz słuszność.
I po chwilowym namyśle odezwał się znowu:
— No dalej, do rzeczy, bez gadania!
I, zwracając się do gospodarza z najuprzejmiejszą w świecie miną, dodał:
— Bądź spokojny, drogi przyjacielu, nie narażę cię na najmniejszą odpowiedzialność.
— Jakim sposobem? zapytał pocztmistrz, nie dość jeszcze uspokojony, pomimo uprzejmej fizjognomji mówiącego.
— Sam sobie usłużę. Oto te trzy konie zabieram.
— Jakto, zabieram?
— No, zabieram.
— I pan to nazywasz uwolnieniem mnie od odpowiedzialności?
— Rozumie się, nie dałeś pan, tylko ci zabrano.
— Powiadam, że to być nie może.
— Zobaczymy, gdzie uprząż?
— Niech mi się nikt nie waży! — krzyknął właściciel poczty do dwóch czy trzech parobków, wałęsających się po podwórzu.
— A! durnie!
— Janie! drogi Janie! woła Chon, która przez otwartą bramę widziała i słyszała wszystko, co się tam działo. — Daj pokój awanturom, mój drogi! Kto ma misję do spełnienia, ten musi wiele znosić.
— Zgadzam się na wszystko, oprócz opóźnienia — odpowiedział Jan, z najwyższą na jaką się mógł zdobyć flegmą. — Że zaś za długo byłoby czekać na pomoc tych łajdaków, sam się zatem załatwię.
I, czyn do groźby dodając, zdjął z kołków trzy uprzęże i włożył je na konie.
— Litości, Janie! — krzyczała Chon, składając ręce — litości!
— Czy chcesz dojechać, czy nie? — zapytał wicehrabia, zgrzytając zębami.
— Rozumie się, że chcę! wszystko będzie przecie stracone jeżeli nie zdążymy!
— A zatem, dajże mi pokój!
I, okiełznawszy trzy konie wcale nie najgorzej ciągnął je za sobą do powozu.
— Zastanów się pan, pomyśl! — wołał pocztmistrz — że dopuszczasz się obrazy majestatu.
— Nie kradnę ich błaźnie, wypożyczam tylko. Wio, kare, wio!
Poczmistrz rzucił się do lejców, ale wicehrabia odepchnął go gwałtownie.
— Bracie mój, bracie! — wołała panna Chon.
— A! to jej brat — mruknął w głębi karety Gilbert i odetchnął swobodniej.
W tym czasie naprzeciw otworzyło się okno i ukazała się zachwycająca główka kobieca, wystraszona hałasem.
— A! to pani — powiedział, zmieniając ton głosu, Jan.
— Jakto, ja? — złą francuszczyzną odpowiedziała młoda kobieta.
— Więc pani już wstałaś? Tem lepiej. Czy nie zechcesz mi pani sprzedać swego konia?
— Mojego konia?
— Tak, tego arabczyka co stoi tam uwiązany, u okiennicy. Daję pięćset pistolów za niego.
— Koń mój nie do zbycia — odpowiedziała młoda kobieta i zamknęła okno.
— No, nie mam szczęścia dzisiaj — mruknął Jan — ani sprzedać, ani wynająć mi nie chcą. Do licha! zabieram araba, jeśli go sprzedać nie zechcą, pozabijam meklemburczyki, jeżeli ich nie wynajmę. Chodź tu Patrycy!
Lokaj podróżnej zeskoczył z wysokiego kozła powozu.
— Zaprzęgaj — rzekł Jan do niego.
— Do mnie stajenni, do mnie! — krzyczał gospodarz.
Dwóch masztalerzy nadbiegło.
— Janie! wicehrabio! — wołała panna Chon, miotając się w powozie, który napróżno usiłowała otworzyć — czyś oszalał! pozabijają nas tu wszystkich!
— Pozabijają? Prędzej my ich porąbiemy, mam nadzieję! Jest nas trzech przeciwko trzem.
— Nuże, młody filozofie, — wrzasnął Jan na Gilberta, tak osłupiałego, że ani drgnął nawet. — Wysiadaj! bierz się do laski, do kamieni, lub do pięści. No wysiadajże do djabła, wyglądasz jak marmurek.
Gilbert niespokojnym i błagalnym wzrokiem badał swoją protektorkę, która chwyciła go za rękę.
Pocztmistrz krzyczał z całego gardła i szarpał konie w swoją stronę, a Jan w swoją stronę.
Kłótnia dobiegła wreszcie końca.
Wicehrabia Jan, wzburzony do ostateczności, poczęstował pocztmistrza kułakiem tak potężnym, że ten potoczył się w kałużę, pomiędzy wystraszone kaczki i gęsi.
— Ratunku! — wrzasnął — zbóje! mordercy!
Tymczasem wicehrabia, znający wartość czasu, pośpieszał z zaprzęganiem.
— Ratunku! zbójcy! mordercy! w imię króla! — krzyczał ciągle pocztmistrz, usiłując skupić przy sobie dwóch ogłupiałych masztalerzy.
— Kto tu wzywa pomocy w imię króla? — zawołał jakiś jeździec, wpadając galopem na dziedziniec pocztowy i zatrzymując spienionego konia tuż przy aktorach tej sceny.

— Pan Filip de Taverney! — mruknął Gilbert wciskając się wgłąb powozu. Bystra Chon pochwyciła nazwisko młodego człowieka.

XXIII
WICEHRABIA JAN

Młody porucznik żandarmów delfina, gdyż on to był właśnie, zeskoczył z konia, zauważywszy dziwną scenę, która wywołała zbiegowisko dzieci i kobiet, dokoła stacji pocztowej w la Chaussée.
Pocztmistrz, ujrzawszy Filipa, rzucił się ku niemu, jako ku nieoczekiwanemu obrońcy, zesłanemu przez Opatrzność.
— Panie oficerze! — zawołał patrzaj-no pan co się tu dzieje?
— Co? — odrzekł zimno Filip — powiedz mi pan z łaski swojej.
— Chcą mi przemocą zabierać konie, przygotowane dla jej wysokości, księżny delfinowej.
Filip spojrzał, jak człowiek, któremu prawią rzeczy, niepodobne do wiary.
— Kto chce zabierać konie? — zapytał.
— A ten oto pan — powiedział pocztmistrz i wskazał na wicehrabiego Jana.
— Ten pan? — powtórzył Filip.
— No ja — oświadczył niedbale wicehrabia.
— Alboś pan zatem nie przy zdrowych zmysłach, albo też nie jesteś szlachcicem — rzekł Taverney.
— Ani jedno, ani drugie, kochany poruczniku, głowę mam, a przed chwilą wysiadłem z karety królewskiej.
— Jakto! i pomimo tego ośmielasz się pan żądać koni Jej Królewskiej Mości?
— Jest ich sześćdziesiąt tutaj, a Jej Wysokość potrzebuje tylko ośmiu; jeżeli wezmę trzy pierwsze lepsze, niepodobna, abym natrafił na te akuratnie, które miały służyć delfinowej.
— Wszystko to prawda, ale i to także prawda, iż te konie, od pierwszego do ostatniego, należą do dworu i nikomu ich tknąć nie wolno.
— Ja, poruczniku, jestem innego zdania — oświadczył wicehrabia — i zapewniam cię, że przy tem zdaniu pozostanę. Cóż to, czy mam iść piechotą, ja, gdy błazny lokaje paradować będą czwórkami? Niechaj do wszystkich djabłów przestaną kpy na trzech koniach, to zupełnie na przeprząg wystarczy.
— Jeżeli lokaje paradują czwórkami — powiedział Filip, dając znak ręką, aby się wicehrabia nie upierał — to dlatego, że taka jest wola królewska. Każ pan swemu służącemu odprowadzić te konie na miejsce.
Słowa te, wymówione grzecznie, ale stanowczo, nie mogły wywołać nic innego, jak tylko odpowiedź podobną.
— Byłbyś w prawie, kochany poruczniku, przemawiać w ten sposób, gdyby do atrybucyj pańskich należała opieka nad temi zwierzętami; o ile jednak wiem, do straży królewskiej nie należą dotąd obowiązki masztalerzy. Zamknij pan oczy, każ ludziom swoim uczynić to samo i... szczęśliwej drogi!
— Mylisz się, łaskawy panie, nie piastuję godności masztalerza, ale to, co robię w tej chwili, do mnie należy, bo Jej Wysokość mnie osobiście poleciła czuwać nad przeprzęgami.
— To zmienia postać rzeczy — odpowiedział Jan — pozwól sobie jednak powiedzieć, mój panie oficerze, że podjąłeś się nędznej roli, i jeżeli ta młoda dama zaczyna w ten sposób traktować naszą armję...
— O kim pan mówisz w ten sposób? — przerwał Filip.
— O kimżeby! o Austrjaczce.
Młody oficer zbladł jak chusta.
— Jak śmiesz?... wrzasnął.
— Nietylko śmiem mówić, ale i czynić także — odparł zuchwale Jan. — Hej, Patrycy, zaprzęgaj, mój przyjacielu, a spiesz się, bo mi pilno...
Filip schwycił konia za uzdę.
— Panie — odezwał się głosem spokojnym — zrobisz mi zapewne tę przyjemność i objaśnisz, kto jesteś, wszak prawda?
— Czy zależy panu na tem?
— Bardzo.
— Zatem, wicehrabia Jan Dubarry.
— Jakto! jesteś pan bratem?...
— Tej, która jutro każe cię wpakować do Bastylji, mój panie oficerze, jeżeli choćby jeszcze jedno słowo piśniesz.
Powiedziawszy to, wicehrabia rzucił się do powozu.
Filip zbliżył się do drzwiczek.
— Panie Janie Dubarry, wyświadczysz mi, jestem pewny, ten honor, że natychmiast wysiądziesz.
— A zapewne, mam właśnie czas na to — odpowiedział wicehrabia, ciągnąc drzwiczki do siebie.
— Jeżeli pan nie uczynisz tego w tej chwili — krzyknął Filip — to daję słowo honoru, że pana szpadą poczęstuję.
I wyciągnął szpadę z pochwy.
— Co to! — zawołała Chon — ależ to napaść, morderstwo! Daj pokój, Janie, ustąp, wyrzeknij się tych koni.
— Ośmielasz się grozić, młodzieńcze! — ryknął wicehrabia, chwytając za swoją szpadę, leżącą na przedniem siedzeniu.
— Po groźbie nastąpi kara, jeśli jeszcze sekundę, jedną sekundę choćby zechcesz się pan opierać, rozumiesz pan?... — powiedział oficer i wzniósł ostrze w górę.
— Wcale stąd nie wyjedziemy — szepnęła Chon do ucha Janowi — jeżeli nie potrafisz ująć tego pana łagodnością.
— Ani uprzejmość, ani gwałt nie powstrzymają mnie od spełnienia powinności — rzekł, kłaniając się grzecznie Filip, posłyszawszy polecenie młodej kobiety — poradź pani uległość temu panu, albo w imieniu króla, którego reprezentuję, zabiję go, jeżeli zechce walczyć ze mną, lub każę aresztować, jeżeli nie przyjmie wyzwania.
— Oświadczam panu po raz dziesiąty, że pomimo stawianych mi przeszkód, pojadę — zawył wicehrabia, wyskakując z karety.
— Zobaczymy — odparł Filip, stając w pozycji obronnej.
— Panie poruczniku — odezwał się brygadjer, dowodzący sześciu ludźmi eskorty Filipa — panie poruczniku, czy potrzeba?...
— Stać w miejscu — zawołał porucznik, — to sprawa osobista. Jestem panie wicehrabio, na pańskie rozkazy!
Panna Chon lamentowała; Gilbert byłby rad, aby kareta stała się głęboką, jak studnia, aby mógł się lepiej ukryć.
Jan zaatakował. Był to widocznie gracz w robieniu bronią, ale złość go zaślepiała. Filip wydawał się także mistrzem fechtunku.
Wicehrabia zrywał się, nacierał, skakał to w prawo, to w lewo, a krzyczał i rzucał się, jakby dowodził oddziałem.
Filip przeciwnie, z zębami zaciśniętemi, z okiem rozszerzonem, stał spokojny i nieruchomy, jak statua, obserwując ruchy przeciwnika.
Zamilkli wszyscy, nawet panna Chon.
Upłynęło już kilka minut, wszystkie podejścia, okrzyki, cofanki pana Jana spełzły na niczem, Filip niezmieszany badał taktykę przeciwnika.
Naraz wicehrabia krzyknął i w tył odskoczył, jednocześnie krew mu się pokazała na mankiecie i spłynęła po palcach. Filip przebił mu rękę.
— Jesteś pan ranny, wicehrabio — powiedział.
— Czuję to dobrze — zawołał Jan, blednąc i upuszczając szpadę.
Filip podniósł ją i oddał przeciwnikowi.
— Dajmy pokój, szanowny panie — rzekł — i strzeż się pan odtąd popełniania podobnych szaleństw.
— Jeśli je do stu piorunów popełniam — ryknął wicehrabia — to i płacę za nie. Chodź, chodź coprędzej, biedna kochana Chonchon, — dorzucił zwracając się do siostry, która wyskoczyła z karety, aby mu pomóc.
— Przyzna szanowna pani — odezwał się Filip — że nie ja winienem temu, co się stało; żałuję bardzo, iż byłem zmuszony dobywać szpady w obecności kobiety.
Wicehrabia pokazał mu pięść, a on w odpowiedzi wzruszył pogardliwie ramionami.
— A! doprawdy... — zawołał pocztmistrz — oto trzy konie powracają. Courtin! Courtin! — zakładaj je natychmiast do powozu tego pana.
— Ależ, panie... — rzekł pocztyljon.
— Milczeć! — odparł pocztmistrz. — Temu panu bardzo pilno...
Wicehrabia klął na czem świat stoi.
— Bądź pan dobrej myśli, kochany panie — zawołał pocztmistrz — oto konie przybyły.
— Żeby ciebie jasny piorun — mruczał Dubarry — mogły były przyjść przed godziną, obłudniku!
I tupał nogami i przypatrywał się przebitej ręce, którą Chon bandażowała chusteczką. Filip tymczasem dosiadł konia i wydawał rozkazy, jakby nic nie zaszło.
— Odjeżdżajmy bracie, odjeżdżajmy — mówiła Chon, ciągnąc Dubarry’ego do powozu.
— A mój arabczyk? — zawołał tenże — ale mniejsza, niech go djabli porwą — nie mam dziś widocznie szczęścia.
Wsiadł do karety.
— Masz tobie — mruknął, spostrzegłszy Gilberta — teraz znowu nie będę mógł poczciwie nóg wyciągnąć.
— Panie — rzekł młody chłopak — przykro mi bardzo, że panu przeszkadzam.
— No, no, mój bracie — powiedziała Chon, zostaw-no mi w spokoju mojego filozofa.
— Niech sobie idzie na kozioł! — zawołał Jan.
Gilbert poczerwieniał.
— Nie jestem lokajem pańskim — odpowiedział.
— Pątrzaj go! co za figura!... — krzyknął Jan.
—: Wysiądę — powiedział chłopak.
— A to wysiadaj, do stu djabłów — wyrzekł zniecierpliwiony Dubarry.
— Nie, nie! zostań, usiądź naprzeciw mnie, w ten sposób nie będziesz zawadzał memu bratu — rzekła Chon, wstrzymując Gilberta za rękę. A do ucha szepnęła wicehrabiemu:
— On zna tego, który cię zranił.
Radość zajaśniała w oczach Jana.
— Bardzo dobrze, niech zostanie. Słuchaj-no, jak się nazywa ten oficer?... — zapytał.
— Filip de Taverney.
W tej właśnie chwili Filip przejeżdżał obok powozu.
— Aha! jesteś sługusie królewski — zawołał Jan — czujesz się zapewne bardzo dumnym; ale poczekaj, przyjdzie kolej na ciebie.
— Zobaczymy! — odrzekł Filip niewzruszony.
— Tak, tak, zobaczymy, panie Filipie de Taverney! — zawołał wicehrabia, czekając, jakie wrażenie uczyni na młodym człowieku jego imię i nazwisko, wymówione niespodzianie.
Filip zmieszał się na chwilę, ale zaraz, zdejmując kapelusz, skłonił się grzecznie i powiedział:
— Szczęśliwej podróży, panie Janie Dubarry!
— Niech pioruny biją! — mówił wicehrabia, wykrzywiając się straszliwie — boli mnie łapa, moja Chon kochana, boli okropnie.
— Zawezwiemy na pierwszej stacji doktora, a ten chłopiec musi zjeść nareszcie śniadanie — odpowiedziała Chon.
— A toć i my nic także nie jedliśmy — dorzuci! Jan. — Ten ból djabelski pozbawił mnie apetytu, pić tylko chce mi się strasznie!
— Wypijesz szklankę la Côte?
— Daj, wypiję.
— Pani — rzekł Gilbert — gdybym śmiał uczynić uwagę...
— No, no, i owszem. — Trunki w pańskiem położeniu są bardzo szkodliwe.
— Naprawdę? — zapytał Dubarry, a następnie zwracając się do Chon, dodał:
— Czy to doktór ten twój filozof?
— Nie jestem doktorem, lecz nim będę, jeśli Bóg pozwoli — odpowiedział Gilbert — czytałem jednakże rozprawkę, wydaną do użytku wojskowych, że raniony nie powinien używać żadnych trunków, ani wina, ani kawy.
— Czytałeś? A no dobrze, to nie będę pił.
— Jeżeli pan wicehrabia pozwoli mi chusteczkę swoją, to zmoczę ją w wodzie w tym oto potoku i obwinę mu rękę skaleczoną.
— Zrób tak, zrób, mój kochany, proszę cię o to — powiedziała Chon. — Pocztyljonie! zatrzymaj konie!
Stanęli. Gilbert poszedł zmoczyć chustkę.
— Ten chłopiec nie pozwoli nam pomówić ze sobą swobodnie! — zauważył Dubarry.
— Będziemy mówili naszem narzeczem prowansalskiem.
— Mam wielką ochotę kazać jechać, a jego razem z chusteczką zostawić.
— Daj-no pokój, on może nam być bardzo użytecznym.
— W czem?
— Objaśnił mnie już o paru rzeczach wielkiej wagi.
— A o czem mianowicie?
— Przedewszystkiem, powiedział mi o delfinowej, a przed chwilą wymienił znowu nazwisko twego przeciwnika.
— Niechże sobie jedzie, kiedy żądasz.
Gilbert przyniósł chustkę zmoczoną i przyłożył ją na ranę, co naturalnie sprawiło znaczną ulgę wicehrabiemu.
— Na honor! — rzekł — ten mały miał wielką rację — czuję się daleko lepiej; teraz już i pogadać jestem w stanie.
Gilbert przymknął oczy, lecz nadstawił uszu, zawiódł się jednak w oczekiwaniu.
Chon opowiadała bratu djalektem barwnym, pełnym życia i śpiewnym, jakim mówi lud w Prowancji.
Gilbert nic nie rozumiał i lubo potrafił panować nad sobą, nie mógł utaić wyrazu niezadowolenia. Spostrzegła to panna Chon i na pociechę przesłała mu słodki uśmiech.
Uśmiech ten dał poznać Gilbertowi, że nim nie pogardzają. Toć on, robak ziemny zdobył wdzięczność wicehrabiego, szczycącego się przyjaźnią króla.
Gdyby Andrea mogła go widzieć w tym powozie!
O Nicolinie nie pomyślał wcale.
Brat z siostrą rozmawiali w dalszym ciągu.
— Znów coś nowego! — zawołał nagle wicehrabia, wychylając się oknem i patrząc za siebie.
— Co takiego? — zapytała Chon.
— Koń arabski pędzi za nami!
— Jaki koń arabski?
— Ten, co go kupić chciałem!
— Kobieta jakaś na nim siedzi. Co za przepyszne stworzenie!
— O kim mówisz?... O kobiecie, czy o koniu?
— O kobiecie.
— Zawołaj na nią Chon; ciebie się mniej przestraszy, niżeli mnie. Dam jej tysiąc pistolów za araba.
— A co dasz za nią samą? — zapytała Chon z uśmiechem.
— Gotów jestem zrujnować się dla niej... Wołajże na nią!
— Pani! proszę pani! — zawołała Chon.
Ale młoda dama o czarnych wielkich oczach, otulona płaszczem białym, w nasuniętym na czoło szarym kapeluszu z długiemi piórami, przemknęła jak strzała bokiem drogi, wołając:
Avanti Dżerid! Avanti!
— Włoszka — szepnął wicehrabia — cudowna istota! Gdyby nie ręka, wyskoczyłbym i pobiegł za nią.
— Ja ją znam — odezwał się Gilbert.
— Jesteś chyba kroniką okolicy? Wszystkich znasz!...
— Jak się nazywa ta dama? — zapytała Chon.
— Lorenza.
— Co za jedna?
— Żona czarnoksiężnika.
— Czarnoksiężnika?
— Barona Józefa Balsamo.
Brat i siostra spojrzeli na siebie.
Wzrok siostry mówił:
— A co, czy nie dobrze zrobiłam, żem zatrzymała chłopca?
— Tak, na honor — odpowiedział brat.

KONIEC TOMU DRUGIEGO




XXIV
PRZYJĘCIE PORANNE U PANI HRABINY DUBARRY

Pozwolą czytelnicy nasi, że, pozostawiwszy pannę Chon i wicehrabiego Jana w powozie pocztowym na drodze do Châlons, zaznajomimy ich tymczasem z osobistością inną, do tej samej należącą rodziny.
W apartamentach wersalskich, zajmowanych przez panią Adelajdę, córkę Ludwika XV, pomieścił król i panią hrabinę Dubarry, swoją, od niespełna roku, kochankę. Przepiękna, zręczna, ruchliwa, wesołego usposobienia, a niewyczerpana w pomysłach, przeistoczyła ona cichy dotąd zamek w wirujący światek, którego mieszkańcy o tyle byli tolerowani, o ile ruszali się jak najwięcej i najweselej. Z apartamentu szczupłego zaiste w porównaniu z władzą, jaka w nim się mieściła, wychodziły co chwila rozkazy do uczty, lub hasło wycieczki jakiejś; ale co szczególniej dziwnem wydawać się musiało wspaniałym schodom tej części pałacu, to ten ogromny a ciągły napływ odwiedzających, którzy od godziny dziewiątej z rana, strojni i błyszczący, tłoczyli się pokornie w przedpokoju faworyty.
Nazajutrz po scenie, jaka miała miejsce w wiosce la Chaussée i którą opowiedzieliśmy wyżej, około dziewiątej z rana, Joanna de Vaubernier, owinięta w muślinowy haftowany peniuar z pod którego mglistych koronek można było widzieć wspaniałe nóżki i alabastrowe ramiona, Joanna de Vaubernier, późniejsza panna Lange, a nareszcie hrabina Dubarry, dzięki swemu dawnemu protektorowi, panu Janowi Dubarry, wstawała z pościeli, nie powiemy — podobna do Wenus, bo z pewnością piękniejsza od tamtej dla każdego, kto rzeczywistość przekłada nad urojenie. Ciemno-blond włosy opadające w rozkosznych kędziorach, atłasowej białości skóra z błękitnemi żyłkami, spojrzenie to omdlewające, to bystre naprzemian, maleńkie, cudnie wykrojone karminowe usteczka, osłaniające dwa rzędy pereł; dołeczki na policzkach, na bródce i na paluszkach; piersi jakby u Wenus z Milo, oto, co trzeba było podziwiać w pani Dubarry, podczas porannego przyjęcia; oto, co uwielbiał Jego Królewska Mość, król Ludwik XV, wybrany z wybranych i mający możność widzenia tego cudu w każdej bezwzględnie porze.
Upłynęło chwil kilka od przebudzenia się faworyty. O ósmej zadzwoniła, aby odsłonięto ciężkie portjery i dozwolono wkroczyć do pokoju jej pierwszemu dworakowi, światłu dziennemu.
Nie było już senności ani niepewności w jej błyszczących, jak świetne karbunkuły oczach, gdy przeglądała się z uśmiechem w lusterku ręcznem, oprawnem w złote, perłami sadzone ramki. Zaraz też prześliczna istota wysunęła się z pościeli i postawiła na gronostajowym kobiercu nóżki, prawdziwe nóżki kopciuszka, na które czekały ręce trzymające dwa pantofelki a każdy z nich mógłby wzbogacić rodzinę drwala z lasów rodzinnych Joanny.
Podczas gdy zachwycający posąg przeciągał się i coraz bardziej ożywiał, na wspaniałe ramiona zarzucono okrycie z koronek Malines, a na zachwycające nóżki wciągano różowe pończoszki jedwabne.
— Czy od Chon niema żadnych wiadomości? — zapytała hrabina na wstępie pokojowej.
— Żadnych, proszę pani.
— Ani od wicehrabiego Jana?
— Ani od niego, proszę pani.
— A czy Bischi także nic nie miała?
— Posyłano dzisiaj do siostry pani hrabiny.
— Żadnych listów?
— Żadnych, pani hrabino.
— A! jakież to nużące to czekanie — rzekła z prześlicznem skrzywieniem — czyż nigdy nie wynajdą sposobu korespondowania na odległość stu mil w jednej chwili? Daję słowo, że żałuję bardzo tych, co dziś pierwsi w ręce mi wpadną! Jakże tam, czy mój przedpokój przybrany?
— Pani hrabina pyta o to?
— Ba! moja Doro, delfinowa nadciąga, nicby dziwnego nie było, gdybym dla tego słońca została opuszczoną. Wszak jestem biedną, małą gwiazdeczką tylko. A kogo tam mamy dzisiaj?... zobaczmy!
— Pani Aiguillon, książę de Soubise, pan de Sartines, pan prezydent de Maupeou.
— A książę de Richelieu?
— Niema go jeszcze, proszę pani.
— Nie był wczoraj także! Mówiłam ci wszakże, Doro, że obawia się skompromitować. Poślesz zaraz kurjera do pałacu hanowerskiego, niech się dowie, czy książę nie chory?
— Dobrze, pani hrabino. Czy pani przyjmie wszystkich razem, czy udzieli każdemu osobnego posłuchania?
— Muszę pomówić z panem de Sartines, niechaj sam tutaj wejdzie.
Zaledwie rozkaz ten zakomunikowany został pokojowcowi, stojącemu w przedpokoju, zjawił się zaraz naczelnik policji, czarno ubrany i łagodzący ostrość wejrzenia swoich siwych oczu, najsłodszym możliwie uśmiechem.
— Dzień dobry, mój nieprzyjacielu! — zawołała, nie patrząc na niego hrabina.
— Ja nieprzyjaciel pani — ja?
— Ależ tak bezwątpienia. Świat dla mnie dzieli się na dwie klasy: na przyjaciół i nieprzyjaciół; obojętnych albo nie liczę, albo ich do szeregu nieprzyjaciół dołączam.
— I ma pani słuszność zupełną. Proszę mi jednak powiedzieć, dlaczego, pomimo znanego mojego poświęcenia dla pani, zasłużyłem na miano nieprzyjaciela?
— Dlatego, żeś pan pozwalał drukować, rozpowszechniać, sprzedawać i dopuszczać do króla stosy całe wierszydeł i pamfletów, wymierzonych przeciwko mnie. To niegodziwe! to ohydnie, to głupio!
— Ależ pani, nie ja przecie jestem za to odpowiedzialnym.
— Owszem, pan, bo wiesz dobrze, co za nędznik robi to wszystko.
— Gdyby autorem był tylko jeden człowiek, nie mielibyśmy potrzeby ciągać go do Bastylji, bo sam umarłby ze zmęczenia wykonawszy tak olbrzymią pracę.
— Czy pan wiesz, że to co w tej chwili usłyszałam, nie jest wcale uprzejme?
— Gdybym był nieprzyjacielem pani, nie powiedziałbym ci tego z pewnością.
— Może to i prawda, nie mówmy więc już o tem.
Jesteśmy zatem w jak najlepszych stosunkach... bardzo mi to przyjemnie; ale jest coś jednakże co mnie bardzo niepokoi.
— Cóż takiego?
— Ta pańska gwałtowna przyjaźń z Choiseul’ami.
— Pani, pan de Choiseul jest pierwszym ministrem; on wydaje rozkazy, a ja święcie je spełniać muszę.
— Jeżeli zatem pan de Choiseul wyda rozkaz, abyś pozwalał na to, iżby mnie prześladowano, nękano, iżby mnie do grobu wpędzano, pozwolisz pan działać prześladowcom moim?... Ślicznie dziękuję.
— Pomówmy poważnie hrabino — rzekł p. de Sartines, siadając swobodnie i bez obawy gniewu faworyty — pomówmy poważnie, a przedewszystkiem przypomnijmy sobie, co trzy dni temu zrobiłem był dla pani?
— Kazałeś mnie pan zawiadomić, że z Chanteloup wysłano kurjera o przyśpieszenie przyjazdu delfinowej.
— Czy to dowód nieprzyjaźni czy przyjaźni?...
— Ale w tej sprawie prezentacji jakeś się pan względem mnie zachowywał?
— Tak, jak mogłem najlepiej.
— Ej, panie de Sartines, nie jesteś pan zamadto szczerym.
— Uchybiasz mi hrabino! Któż wynalazł w głębi knajpy, i to w niespełna dwie godziny, wicehrabiego Jana, którego pani wysłać gdzieś potrzebowałaś?... Domyślam się nawet dokąd...
— Ba! Byłoby może lepiej posłać na zgubę mojego szwagra — rzekła, śmiejąc się pani Dubarry — zgubić człowieka sprzymierzonego z rodziną królewską Francji.
— Bądź co bądź, zrobiłem przysługę pani.
— Tak, ale to trzy dni temu... to onegdaj, a czyś zrobił co dla mnie wczoraj?
— Wczoraj?
— Napróżno będziesz pan sobie przypominał, dzień wczorajszy przeznaczyłeś pan na przysługi dla innych.
— Nic a nic nie rozumiem pani.
— Ale ja rozumiem doskonale. Zobaczymy to zresztą zaraz. Cóżeś pan porabiał wczoraj?
— Rano czy wieczorem?
— Najpierw rano.
— Rano pracowałem jak zazwyczaj.
— Do której?
— Do dziesiątej.
— Następnie? — Posłałem zaproszenie na obiad jednemu z moich ljońskich przyjaciół, który zrobił zakład, że przyjedzie do Paryża, tak, iż nic nie będę o tem wiedział. Jeden z moich lokai oczekiwał go tymczasem przy rogatce...
— A po obiedzie?
— Przesłałem ministrowi policji Jego Cesarskiej Mości cesarza austrjackiego wiadomość o sławnym rozbójniku, którego nie mogli odnaleźć.
— A który przebywał...
— W Wiedniu.
— Przedstawiasz pan zatem nietylko paryską policję, ale i cudzoziemskich dworów?
— Czasami... tak jest, proszę pani.
— Dobrze, zanotuję to sobie. A po wyprawieniu kurjera, co porabiałeś?
— Poszedłem do opery.
— Aby popatrzeć na małą Guimard? Oj, panie Sartines!
— Wcale nie po to, ale dlatego tylko, aby kazać zaaresztować pewnego rzezimieszka, którego zostawiałem w spokoju dopóki operował po kieszeniach mniej dostojnych, ale którego nie mogłem tolerować gdy się zwrócił ku wielkim panom...
— A po operze?
— Po operze?
— Tak! wiem, że to bardzo niedyskretne pytanie, ale cóż robić?...
— Po operze?... Zaraz, niechno przypomnę sobie.
— W tym punkcie widocznie pamięć pana zawodzi.
— Wcale nie. Po operze?... A! już wiem.
— Cóż zatem?...
— Zaszedłem na górę do pewnej damy oddającej się grze i zawiozłem ją do For l’Evêque.
— Swoim powozem?
— Nie, fiakrem.
— A potem?
— Jakto, potem? To wszystko.
— Nie, to nie wszystko.
— Wsiadłem do mojego fiakra.
— A kogo pan w nim znalazłeś?...
Pan de Sartines zaczerwienił się nagle.
— Ach! — zawołała hrabina, klaszcząc ślicznemi rączkami — przecie miałam zaszczyt wywołać rumieniec na twarzy pana ministra policji.
— Pani... — wybełkotał pan de Sartines.
— Chcesz pan, to ja panu powiem kto to był w tym fiakrze: księżna de Grammont, nieprawdaż?
— Księżna de Grammont? — zawołał minister policji.
— Tak, to ona była i prosiła pana o ułatwienie jej wstępu do apartamentów króla
— Na honor! — wykrzyknął pan de Sartines — składam tekę moją w rączki pani. Nie ja, lecz pani jesteś ministrem policji.
— W rzeczy samej, panie de Sartines, mam swoją policję: strzeż się pan zatem!... Śliczna rzecz!... księżna de Grammont w fiakrze, o północy z panem ministrem policji i to w fiakrze stępa jadącym w dodatku... A czy pan wiesz co kazałam natychmiast zrobić?
— Nie, ale boję się strasznie. Szczęście, że było bardzo późno.
— To nic a nic nie szkodzi: owszem zemsta najłatwiejsza w nocy.
— I cóż pani uczyniła?
— Tak samo, jak sekretną policję, mam i literatów swoich, wstrętnych gryzmołów, brudnych jak łachmany, żarłocznych jak łasice.
— Źle ich pani żywi widocznie...
— Nie żywię ich wcale. Gdyby utyli staliby się głupimi, jak pan de Soubise; u tłuściochów zanika żółć; to wiadome.
— Proszę kończyć, drżeniem mnie pani przejmuje.
— Przypomniałam sobie o wszystkich złośliwościach, na jakie pan Choiseul’om względem mnie pozwalasz. To mi dodało bodźca, poleciłam więc moim poetom do opracowania tematy następujące: 1-o Pan de Sartines przebrany za prokuratora, odwiedza młode niewiniątko, zamieszkałe na czwartem piętrze, przy ulicy de l’Arbre-Sec i wylicza temu niewiniątku co miesiąc nędzną sumkę trzystu liwrów.
— To dobry uczynek, który pani spaczyć pragniesz.
— 2-o Pan de Sartines, przebrany za wielebnego, dostaje się do klasztoru Karmelitanek przy ulicy Ś-go Antoniego.
— Zanosiłem dobrym siostrzyczkom wieści ze Wschodu.
— 3-o Pan de Sartines przebrany za porucznika policji, przejeżdża się fiakrem o północy sam na sam z księżną de Grammont.
— Ależ, hrabino — rzekł pan de Sartines przerażony — czyżbyś chciała lekceważyć do tego stopnia moją administrację?
— A dlaczegóż pan pozwala lekceważyć moją? — śmiejąc się powiedziała hrabina. — Ale zaraz proszę poczekać,..
— Czekam.
— Moje zuchy zabrały się odrazu do roboty i odebrałam oto dzisiaj jeden epigramat, jedną piosenkę i wodewil...
— Litości hrabino!...
— Trzy śliczne sztuczki. Uraczyłam niemi dziś króla, jak również nowym paszkwilem przeciw niemu, któremu pan pozwala kursować.
— Gdzież pani go odkryła? — zapytał pan de Sartines, z westchnieniem składając ręce.
— E! mój Boże! nie potrzebuję tego szukać, codzień przysyłają mi uprzejmie wszystko, co jest najlepszego w tym rodzaju. Udzielam nawet panu tych codziennych przesyłek.
— O! pani...
— Więc też i jutro odbierzesz pan epigramat, piosenkę i wodewil, o których mówiłam.
— Czemu nie zaraz?
— Bo potrzebuję czasu na rozdanie ich. O! bardzo pana ubawię. Ja śmiałam się z tego dziś rano przez trzy kwadranse.
Król aż się rozchorował ze śmiechu i dlatego się spóźnia.
— Zgubiony jestem! — wykrzyknął pan de Sartines, uderzając się po peruce.
— Nie, nie jesteś pan zgubiony; śpiewają tylko o panu ot i wszystko. Czyż mnie zgubiła „Piękna Burbonka?” Nie. Wściekam się tylko! i dlatego chcę, ażeby inni wściekali się również. O! przepyszne wiersze! Tak byłam z nich zadowolona, że kazałam dać białego wina moim podjadkom literackim i w tej chwili muszą być pijani na umór.
— Hrabino! hrabino!
— Najpierw powiem panu epigramat.
— Łaski!

— Francjo, jakiż twój los,
Samicy być poddaną!...

— E! nie, mylę się, to ten, który pozwoliłeś puścić przeciw mnie. Jest ich tyle, że mi się myli, ale czekaj pan, czekaj, już wiem:
Pewien malarz proszony o namalowanie
Satyrycznej reklamy na perfumy tanie
Namalował słój szklany, do wnętrza którego
Wsadził Sartina, Terraya, Maupego
I taki napis umieścił z kolei
„Oto dobry i tani ocet trzech złodziei“.
— A! jakaż pani okrutna! — w tygrysa mnie przemienisz!
— Teraz, przejdźmy do piosenki; oto pani Grammont mówi:
Gdyby ci się mój panie z policji zechciało
Donieść królowi, że mam piękne ciało,
Wyświadczyłbyś mi przysługę niemałą!
— Pani! pani! — wykrzyknął oszalały pan de Sartines.
— O! uspokój się pan, tylko dziesięć tysięcy egzemplarzy odbito. Ale najlepszy jest wodewil.
— Więc pani masz drukarnię?
— Piękne pytanie! Czyż pan de Choiseul jej nie ma?
— Niech się strzeże wasz drukarz!
— O! spróbuj pan — pozwolenie jest na moje imię.
— To wstrętne! I król śmieje się z tych wszystkich szkaradzieństw?
— A jakże! On sam dostarcza rymów, gdy ich braknie moim pająkom.
— O! Pani wie, że jestem jej użyteczny, i tak mnie pani traktuje?
— Wiem, że mnie pan zdradzasz. Księżna de Choiseul pragnie mojego upadku.
— Pani, ona mnie w pole wyprowadziła — przysięgam.
— Więc się pan przyznajesz?
— Muszę.
— Dlaczegoś mnie pan nie ostrzegł?
— Właśnie w tym celu przyszedłem?
— E! nie wierzę.
— Słowo honoru!
— Zakładam się podwójnie.
— Więc błagam o przebaczenie — powiedział minister policji, padając na kolana.
— Dobrze pan robisz.
— Niech będzie między nami pokój, na imię boskie, pani hrabino.
— Jakto pan mężczyzna, minister, boisz się kilku nędznych wierszydeł?
— O! gdybym się mógł obawiać tego tylko.
— A nie zastanowiłeś się pan, ile przykrych godzin sprowadzić mi może jedna piosenka, mnie, która jestem kobietą?...
— Jesteś pani królową.
— Tak, królową nie przedstawioną u dworu.
— Przysięgam pani, że nigdy jej nie wyrządziłem nic złego.
— Nie, ale pan na krzywdzenie mnie zezwalałeś.
— O ile można jak najmniej.
— Nie chcę temu wierzyć.
— Niech pani wierzy.
— Teraz więc należy czynić inaczej, zamiast źle należy czynić dobrze.
— Dopomóż mi pani, a z pewnością tego dopnę.
— Czy pan jesteś po mojej stronie?... tak, czy nie?
— Tak.
— Czy poświęcenie pańskie sięga tak daleko, że dopomożesz mi pan, ażebym została przedstawiona u dworu?
— Pani sama zakreśli granice mej ofiarności.
— Pamiętaj pan, drukarnia moja zawsze gotowa; dzień i noc jest czynną, a za dwadzieścia cztery godziny moi pismacy będą głodni, gdy zaś chcą jeść, to kąsają.
— Będę grzeczny. Czego sobie życzysz hrabino?
— Ażeby mi w niczem nie przeszkadzano, co przedsięwezmę.
— Co się mnie tyczy, obowiązuję się!
— O! to bardzo źle powiedziane — rzekła hrabina tupiąc nogą — to wygląda po grecku, czy po kartagińsku.
— Hrabino!...
— Ja też nie przystaję na taki wykręt. Pan pozostaniesz biernym, ale pan de Choiseul będzie działać! Ja tak nie chcę, rozumiesz pan? Wszystko albo nic. Wydasz mi pan Choiseul’ów, skrępowanych, obezwładnionych, upadłych, albo ja pana skrępuję i unicestwię. Strzeż się pan, piosenki nie są moją jedyną bronią, uprzedzam.
— Nie groź pani — rzekł pan de Sartines w zamyśleniu — bo to przedstawienie u dworu tak się trudnem stało, że pani nie może mieć o tem pojęcia.
— Nie byłoby trudne, gdyby nie stawiano przeszkód.
— Niestety!
— Czy możesz je pan usunąć?
— Nie jestem sam; trzeba nam stu osób przynajmniej. — Znajdą się.
— Potrzeba na to miljona...
— To już rzecz Terraya.
— Przyzwolenie króla...
— Będę je miała.
— Nie da napewno.
— To je wezmę.
— Potem, kiedy to wszystko mieć pani będzie, potrzeba jeszcze chrzestnej matki.
— Już się o nią staram.
— Daremnie; przeciw pani jest zmowa...
— W Wersalu?
— Tak, wszystkie damy odmówią, żeby się przypodobać pani de Choiseul, pani de Grammont, delfinowej, wreszcie całej tej partji skromnisiów.
— Najprzód partja skromnisiów musi zmienić nazwę, jeżeli pani de Grammont do niej należy.
— Daremnie się pani upiera, niech mi pani wierzy.
— Jestem już u celu.
— Więc to dlatego wyprawiłaś pani swoją siostrę do Verdun?
— Tak, więc pan wiesz o tem — odrzekła hrabina z niezadowoleniem.
— Pani, ja mam także swoją policję, — zauważył, śmiejąc się pan de Sartines.
— I swoich szpiegów?
— I szpiegów.
— U mnie?
— U pani.
— W stajniach moich czy w kuchniach?
— W przedpokojach, w salonie, w buduarze, w pokoju sypialnym, pod poduszką nawet...
— Dobrze! więc jako pierwszy zakład przymierza, wymień mi pan tych szpiegów.
— O! nie chcę różnić pani z jej przyjaciółmi, hrabino.
— A zatem, wojna!
— Wojna? Co pani mówi!
— Mówię co myślę. Idź pan sobie, niechcę pana widzieć więcej.
— Tym razem biorę panią za świadka. Czyż mogę zdradzać tajemnicę... stanu?
— Tajemnicę alkowy.
— To wszystko jedno; bo tam się teraz nasz rząd znajduje.
— Chcę się dowiedzieć, jakiego szpiega mam u siebie.
— Co pani z nim uczyni...
— Wypędzę go.
— Trzeba cały dom wymieść.
— Wiesz pan, że to przerażające, co od pana słyszę?
— A nadewszystko prawdziwe. Bez tego niepodobna byłoby rządzić, pani dobrze wiesz o tem, bo pani jesteś wyborną dyplomatką.
Pani Dubarry oparła się łokciem o stoliczek z laki.
— Masz pan słuszność — odrzekła — dajmy pokój. Warunki przymierza?
— Niech je pani pozostawi, po stronie pani zwycięstwo.
— Jestem wspaniałomyślna jak Semiramis, Czego pan żądasz?
— Nigdy nie będziesz pani mówiła z królem o reklamacjach z powodu mąki, o reklamacjach, którym, zdradzając mnie, przyrzekłaś poparcie.
— Zgoda; zabierz pan wszystkie prośby, jakie odebrałam w tej sprawie; są w szkatułce.
— W zamian niech pani przyjmie te referaty parów królestwa, o przedstawieniach u dworu,.
— To ten wniosek, który miałeś pan podać królowi...
— Tak.
— Dobrze, nie oddasz pan, ale cóż im powiesz?
— Powiem, że oddałem królowi. Tym sposobem zyska się na czasie, a zanadto zręczną jesteś, pani, ażebyś nie potrafiła skorzystać z tej zwłoki.
W tej chwili podwoje się otworzyły i szwajcar wszedł, wołając:
— Jego Królewska Mość.

Dwoje sprzymierzonych odwróciło się z pośpiechem, ażeby oddać ukłon Jego Królewskiej Mości Ludwikowi XV.

XXV
KRÓL LUDWIK XV

Ludwik XV wkroczył, z głową podniesioną, spojrzeniem wesołem, z uśmiechem na ustach.
Przez drzwi otwarte widniały dwa rzędy pochylonych kornie głów dworzan. Pragnęli oni w dwójnasób dostać się teraz do apartamentu ulubienicy, widząc że Jego Królewska Mość zaszczycił ją odwiedzinami swojemi.
Podwoje się zawarły, król nie dał nikomu znaku, aby szedł za nim i znalazł się sam, w obecności hrabiny i pana de Sartines.
Pokojówka zaufana i mały murzynek, nie liczyli się wcale.
— Dzień dobry, hrabino — odezwał się król, całując w rękę panią Dubarry. — Dzięki Bogu, wyglądamy dziś doskonale!
— Dzień dobry, Sartines! Czyż pracujecie tutaj? Mój Boże! jaka moc papierów! Schowajcie to wszystko natychmiast! Och! hrabino! co za piękna fontanna!
I z kapryśną ciekawością człowieka znudzonego i przesyconego, Ludwik XV utkwił wzrok w olbrzymi wyrób chiński, zdobiący dopiero od wczoraj, kąt sypialni hrabiny.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedziała pani Dubarry — jest to, jak Wasza Królewska Mość widzi, fontanna chińska.
Woda spadająca za otwarciem kranu, wprawia w ruch rybki szklane, a pod działaniem maszynerji ptaszki porcelanowe śpiewają; następnie otwierają się drzwi pagody i przesuwa się cały szereg mandarynów.
— To bardzo ładne, hrabino.
W tej chwili ukazał się murzynek, ubrany fantastycznie. Miał turban z piórami sterczącemi w górę, kaftan z materji złocistej, obnażone ręce hebanowe, spodnie atłasowe białe, przetykane złotem, sięgające do kolan i pas o jaskrawych kolorach, za którym zatknięty był sztylet błyszczący od drogich kamieni.
— U! — zawołał król, — jaki ten Zamor dziś wspaniały!
Murzyn zatrzymał się przed lustrem.
— Najjaśniejszy Panie! ma on prosić Waszą Królewską Mość o łaskę.
— Pani — odrzekł Ludwik XV, uśmiechając się łaskawie, — Zamor wydaje mi się bardzo wymagającym.
— Dlaczego Najjaśniejszy Panie?
— Przecie pani mu już wyświadczyła największą łaskę, jakiej mógł zapragnąć.
— Jaką?
— Taką jak i mnie.
— Nie rozumiem, Najjaśniejszy Panie.
— Uczyniłaś go pani swoim niewolnikiem.
Pan de Sartines skłonił się uśmiechnięty, a jednocześnie przygryzł wargi.
— Wasza Królewska Mość, jest bardzo uprzejmy I — zawołała hrabina.
A nachylając się do ucha króla:
— Francjo, uwielbiam cię! — dodała pocichu.
Teraz król się uśmiechnął.
— No cóż! zapytał, czego pani żądasz dla Zamora?
— Nagrody za długą i gorliwą jego służbę.
— Ma dopiero lat dwanaście?
— Za długą i gorliwą służbę w przyszłości.
— A! A!
— Na honor! tak, Najjaśniejszy Panie; od tak dawna ludzie odbierają nagrodę za zasługi przeszłe, że czas byłby zacząć nagradzać przyszłe; nieprawdaż?
— Dobra myśl! — powiedział król — co pan o tem myśli, panie de Sartines?
— Myślę, iż w takim razie wszystkie poświęcenia znalazłyby nagrodę i dlatego projekt ten popieram.
— Czegóż, hrabino, żądasz dla Zamora?
— Znacie Najjaśniejszy Panie pawilon mój w Luciennes?
— To jest... słyszałem tylko o nim.
— Wasza to wina, sto razy prosiłam, abyście raczyli tam przybyć.
— Zna pani etykietę, kochana hrabino, król nie może nocować gdzie indziej tylko w zamkach królewskich z wyjątkiem, gdy jest w podróży.
— Właśnie o taką łaskę, chcę prosić. Wyniesiemy Luciennes do godności zamku królewskiego i zamianujemy rządcą Zamora.
— Ależ to będzie parodja hrabino.
— Przepadam za parodjami, Najjaśniejszy Panie!
— Oburzą się.
— Niech się oburzają! Tym razem będą mieli prawo.
— Tem lepiej, tyle razy oburzali się bez powodu! Zamor, uklęknij i podziękuj Jego Królewskiej Mości.
— Za co? — zapytał Ludwik XV.
Murzyn uklęknął.
— Za nagrodę jaką mu dajecie, za to, że nosił tren mojej sukni i doprowadzał tem do wściekłości wszystkie skromnisie dworu Waszej Królewskiej Mości.
— Doprawdy! — rzekł Ludwik XV — ten murzyn jest szkaradny.
I wybuchnął śmiechem.
— Powstań, Zamorze — dodała hrabina, jesteś mianowany.
— Ależ, pani...
— Już ja się podejmuję wyprawić listy, dyplomy i wszystko co potrzebnej to moja rzecz. Wasza zaś Najjaśniejszy Panie, abyście mogli bez uchybienia etykiecie, pojechać do Luciennes. Od dziś, mój królu, posiadacie o jeden więcej zamek królewski.
— Cóż, Sartines! znasz sposób, ażeby jej odmówić czegokolwiek.
— Może jest, ale go jeszcze nie odkryto.
— Jeżeli się jednak znajdzie, zaręczam Najjaśniejszy Panie, że to pan de Sartines go odkryje.
— Jakto, pani? — zapytał drżąc naczelnik policji.
— Wystawcie sobie, Najjaśniejszy Panie, — już od trzech miesięcy, napróżno żądam od pana de Sartines jednej rzeczy.
— A czego pani żąda? — podchwycił król.
— O, wie on dobrze!
— Ja pani? przysięgam...
— Czy to wchodzi w jego atrybucje? — zapytał król.
— Jeżeli nie w jego to w jego następcy.
— Pani, — zawołał de Sartines, — doprawdy pani mnie zatrważasz.
— Więc czego żądasz pani od niego? — rzekł król.
— Chcę, ażeby mi wyszukał czarownika.
Pan de Sartines odetchnął swobodniej.
— Czy po to, ażeby go spalić? — podchwycił król. — Zaczekajcie do zimy, teraz tak gorąco!
— Nie, Najjaśniejszy Panie, ażeby mu ofiarować złotą różdżkę czarnoksięską.
— Więc czarownik ten przepowiedział pani nieszczęście, które panią ominęło, hrabino?
— Przeciwnie Najjaśniejszy Panie, wywróżył mi szczęście.
— I sprawdziło się?
— Prawie.
— Opowiedz mi hrabino — rzekł Ludwik XV, wyciągając się w fotelu, z miną człowieka, który nie jest pewny czy się zabawi, ale ryzykuje.
— Będę posłuszną Najjaśniejszy Panie, lecz przyłożycie się do nagrody.
— Całą biorę na siebie.
— O tak to co innego, to słowa prawdziwie królewskie.
— Słucham tedy.
— Zaczynam, Była sobie pewnego razu...
— Zaczyna się jak cudowna bajka,.
— Bo też nią jest, Najjaśniejszy Panie.
— Tem lepiej, przepadam za cudownością!
— Była sobie jednego razu biedna dziewczyna, która nic nie posiadała; ani powozów, ani paziów, ani murzyna, ani papugi, ani małpki nawet.
— Ani króla, — dodał Ludwik XV.
— O! Najjaśniejszy Panie!
— I co robiła ta młoda dziewczyna?
— Biegała... uwijała się.
— Jakto uwijała się?
— Tak, Najjaśniejszy Panie, po ulicach Paryża, piechotą jak zwykła śmiertelniczka. Tylko biegała szybko, bo była ładna i bała się ażeby jej nie zaczepiano.
— Młoda dziewczyna była zatem cnotliwą Lukrecją? — zapytał król.
— Wasza Królewska Mość wie dobrze, że od roku... nie wiem którego, od założenia Rzymu już ich nie ma...
— O! mój Boże, hrabino, czyś nie została uczoną?
— Gdybym się stała uczoną, zacytowałabym choćby fałszywą datę, byle się tylko popisać.
— Racja — powiedział król, mów pani dalej.
— Biegała więc, biegała, i raz przechodząc przez Tuileries, zauważyła że ktoś ją ściga.
— A! do djabła! — przerwał król — i pewno się zatrzymała?
— Jakże złą opinję macie o kobietach, Najjaśniejszy Panie. Widać, że znaliście tylko margrabiny, księżny i...
— I księżny krwi królewskiej, nieprawda?
— Zanadto jestem grzeczną, aby przeczyć Waszej Królewskiej Mości. Ale najbardziej trwożyła dziewczynę mgła gęsta, która się stawała zupełnie nieprzejrzystą.
— Sartines, czy wiesz z czego mgła powstaje?
Naczelnik policji, zapytany niespodzianie, drgnął.
— Nie wiem, Najjaśniejszy Panie.
— To dobrze bo i ja nie wiem, odparł król.
— Słucham, kochana hrabino, opowiadaj.\
— Wzięła więc nogi za pas, wybiegła z ogrodu i znalazła się na placu, który ma honor nosić imię Waszej Królewskiej Mości, gdy naraz nieznajomy, który ją ścigał, stanął przed nią. Krzyknęła.
— Czyż był taki brzydki?
— Przeciwnie Najjaśniejszy Panie, był to młody człowiek, cery śniadej, z oczyma pełnemi wyrazu i głosem dźwięcznym.
— I twoja bohaterka przeraziła się, hrabino? Dziwi mnie to bardzo.
— Uspokoiła się nieco, gdy mu się przypatrzyła, jednak nie czuła się pewną. Gdyby nieznajomy miał złe zamiary, nie mogła spodziewać się z nikąd pomocy, to też błagalnie złożywszy ręce:
— O panie, rzekła, nie czyń mi nic złego.
Nieznajomy skłonił głowę z prześlicznym uśmiechem.
— Bóg mi świadkiem, iż nie mam złych zamiarów.
— Czego więc chcesz pan odemnie?
— Obietnicy.
— Cóż ja przyrzec mogę?
— Że Spełnisz pierwszą prośbę, jaką będę miał do ciebie.
— Kiedy? zapytała dziewczyna ciekawie.
— Jak będziesz królową.
— Cóż na to dziewczyna?
— Myślała, że to żarty. Przyrzekła.
— A czarownik?
— Znikł w tej chwili.
— I pan de Sartines nie chce odszukać czarownika?
— Nie odmawiam, Najjaśniejszy Panie, ale nie mogę.
— A! panie naczelniku, takie słowo, nie powinno się znajdować w słowniku policyjnym odrzekła hrabina.
— Już jesteśmy na tropie.
— O, tak się zawsze mówi.
— Nie pani. Lecz tak niejasne dostałem od pani wskazówki...
— Jakto? młody, piękny, płeć ciemna, włosy czarne, oczy prześliczne, głos dźwięczny.
— Do licha! z jakim ogniem mówisz o nim, hrabino! Sartines, zabraniam ci go szukać!
— Nie macie racji, Najjaśniejszy Panie, ponieważ chcę go tylko zapytać o rzecz bardzo prostą.
— To o panią chodzi?
— Naturalnie.
— O cóż go pani chce spytać jeszcze? Przepowiednia jego już się spełniła.
— Tak sądzicie Najjaśniejszy Panie?
— Bezwątpienia. Jesteście królową.
— Prawie.
— Zatem nic więcej wam nie powie.
— Musi mi jeszcze powiedzieć, kiedy ta królowa będzie przedstawiona publicznie. Za mało jest panować w nocy Najjaśniejszy Panie, należy panować trochę i przy świetle dziennem.
— Od kogóż to zależy?
— Od was.
— Tak, bezwątpienia. Trzeba tylko znaleść damę, któraby się podjęła panią wprowadzić.
— Pomiędzy temi lafiryndami z waszego dworu?... One wszystkie są zaprzedane Choiseul’om i Praslin’om.
— Więc, zdaje się, mieliśmy już nie mówić o tem.
— Ja tego nie przyrzekałam, Najjaśniejszy Panie.
— Więc teraz to ja panią proszę o rzecz jedną:
— O jaką?
— Zostaw ich hrabino w spokoju, a sama poprzestań na swem stanowisku, Wierzaj mi, jest ono dla ciebie najlepsze.
— Biedne sprawy zagraniczne! biedna marynarka!
— Na miłość Boską! hrabino, nie bawmy się razem w politykę.
— Dobrze, lecz kto mi zabroni, ażebym sama się w nią bawiła?
— O! baw się pani sama, ile chcesz!
W tej chwili weszła Dora i szepnęła coś do ucha swej pani.
— O! — wykrzyknęła hrabina.
— Co się stało? — zapytał król?
— Chon powróciła, Najjaśniejszy Panie, i pragnie złożyć swe hołdy Waszej Królewskiej Mości.
— Niech wejdzie! niech wejdzie! Od kilku dni czułem, że mi czegoś brak, a sam nie wiedziałem czego.
— Dziękuję, Najjaśniejszy Panie — rzekła Chon, wchodząc.
Poczem szepnęła do ucha hrabiny:
— Wszystko zrobione.
Hrabina nie mogła powstrzymać okrzyku radości.
— Cóż tam nowego? — zapytał Ludwik XV.
— Nic, Najjaśniejszy Panie, cieszę się z powrotu siostry.
— I ja także. Dzień dobry, mała Chon, jak się miewasz?
— Wasza Królewska Mość raczy pozwolić, ażebym pomówiła z siostrą — zapytała Chon.
— I owszem, moje dziecię. Zapytam przez ten czas pana de Sartines, skąd powracasz?
— Najjaśniejszy Panie — odezwał się de Sartines, jakby nie słyszał — czy Wasza Królewska Mość raczy mi udzielić chwilki czasu?
— Na co?
— Na pomówienie o sprawie wielkiego znaczenia.
— Tak mało mam czasu, panie Sartines — odrzekł Ludwik XV.
— Dwa słowa tylko, Najjaśniejszy Panie.
— O czem chcesz mówić?
— O jasnowidzących wróżbitach, fabrykujących cuda.
— A! o tych szarlatanach! — Dajcie im patenty na kuglarzy, a nie będą straszni.
— Ośmielam się powiedzieć Waszej Królewskiej Mości, że kwestja to poważniejsza, niżby się zdawało. Co chwila powstają nowe loże masońskie. Najjaśniejszy Panie, to już nie stowarzyszenie — to sekta, z którą się łączą wszyscy nieprzyjaciele monarchji: ideolodzy, encyklopedyści i filozofowie. Przygotowują oni wielką owację dla p. Voltaire’a.
— Podobno jest umierający?
— On? Nie, Najjaśniejszy Panie, nie taki on głupi!
— Słyszałem, że się spowiadał?
— To tylko fortel.
— W habicie kapucyna.
— To bluźnierstwo, Najjaśniejszy Panie! — wszystko to wichrzy, pisze, mówi, burzy się i grozi. Z kilku słów, które się wymknęły stowarzyszonym, można wnosić, iż oczekują przybycia wodza!
— Skoro ten wódz przybędzie, panie Sartines, pochwycicie go, zamknięcie w Bastylji i będzie po wszystkiem.
— Ci ludzie mają wiele środków, Najjaśniejszy Panie.
— Czyż mniej ich miałbyś pan, który jesteś naczelnikiem policji całego królestwa?
— Uzyskano od Waszej Królewskiej Mości dekret na wygnanie jezuitów; z filozofami trzeba było to samo zrobić! Ci mędrcy, którymi tak pogardzacie, Najjaśniejszy Panie... — ciągnął de Sartines.
— Więc co?
— Zgubią monarchję.
— A ile im na to potrzeba będzie czasu?
Szef policji spojrzał zdziwiony na Ludwika XV.
— Alboż można to wiedzieć Najjaśniejszy Panie?... — piętnaście, dwadzieścia, trzydzieści lat może.
— Kochany przyjacielu — odrzekł Ludwik XV, — mnie za lat piętnaście już nie będzie; pomówię o tem z moim następcą.
I król zwrócił się do pani Dubarry, która zdawała się na to czekać.
— O mój Boże! — zawołała z westchnieniem — co ty mi Chon powiadasz?
— No cóż takiego powiedziała? — zapytał król — takie zasmucone macie twarze!
— O! Najjaśniejszy Panie, bo jest czego.
— No, mówcie, co się stało?
— Biedny brat!
— Nieszczęśliwy Jan!
— Czy trzeba mu będzie odjąć?
— Mam nadzieję, że nie.
— Odjąć mu, ale co? — zapytał Ludwik XV.
— Rękę, Najjaśniejszy Panie.
— Odjąć rękę wicehrabiemu? poco?
— Bo jest ciężko ranny.
— Ciężko ranny w rękę?
— O mój Boże, tak, Najjaśniejszy Panie.
— Zapewne w jakim tłoku, awanturze lub w szulerni!...
— Nie, Najjaśniejszy Panie, na głównym gościńcu.
— Jakże się to stało?
— Chciano go zamordować.
— Biedny wicehrabia! — zawołał Ludwik XV. — Zamordować go chciano, słyszysz Sartines?
Pan de Sartines, mniej z pozoru zaniepokojony niż król, w rzeczywistości bardziej wzruszony, zbliżył się do sióstr.
— Czy podobna, żeby takie nieszczęście przytrafić się mogło? — zapytał.
— Niestety tak jest — odpowiedziała Chon zapłakana.
— Morderstwo!... jakże to było?
— Zasadzka.
— Zasadzka!... panie Sartines — powiedział król — to do ciebie należy wiedzieć o tem...
— Niechże nam pani opowie, błagam tylko, ażeby pani przy słusznym żalu nie przesadziła faktu. Będziemy surowsi, znając prawdę.
— O! ja widziałam wszystko na własne oczy! — zawołała Chon.
— Mów więc co widziałaś, duża Chon? — zapytał król.
— Widziałam człowieka, który rzucił się na mojego brata, zmusił go do wydobycia szpady i ranił niebezpiecznie.
— Człowiek ten był sam jeden? — zapytał pan de Sartines.
— Wcale nie, było z nim sześciu.
— Biedny wicehrabia! — rzekł król, patrząc na hrabinę i badając, czy żal jej szczery, aby dostosować się do tego. — Biedny! zmuszony był bić się.
Król spostrzegł, że hrabina mocno jest zmartwiona.
— I został raniony — dorzucił tonem współczującym.
— Z jakiegoż powodu nastąpiło to zajście? — zapytał szef policji, starając się dojść prawdy.
— Z bardzo błahego: dla jakichś koni pocztowych. Wicehrabia chciał odwieźć mnie do siostry, której obiecałam wrócić dziś rano, a tam upierano się, że mu koni wziąć nie wolno.
— To woła o pomstę — powiedział król — prawda, Sartines?
— Z pewnością, Najjaśniejszy Panie — odrzekł naczelnik policji — muszę też zasięgnąć wiadomości. — Jak się nazywa napastnik? co to za jeden?
— Był to wojskowy, oficer przybocznej gwardji delfina, jak mi się zdaje. A nazywa się Baverney, Faverney, Taverney; tak... tak... Taverney.
— Pani — wyrzekł de Sartines — jutrzejszą noc przepędzi on w Bastylji.
— O! nic z tego nie będzie! — rzekła hrabina, zachowująca dotychczas milczenie.
— Jakto? — odezwał się król. — Dlaczego nie mianoby uwięzić awanturnika? Wiecie dobrze, iż nie cierpię wojskowych.
— A ja, Najjaśniejszy Panie, utrzymuję, że nic nie zrobią człowiekowi, który zranił pana Dubarry.
— Wytłumacz się, hrabino.
— Bardzo łatwo. Znajdzie obrońcę.
— Kogo?
— Tego, z czyjej namowy działał.
— I ten ktoś będzie go przeciw nam bronił? Bardzo śmiało odzywasz się, hrabino.
— Pani... — wyjąkał de Sartines, chcąc zażegnać burzę.
— Tak, przeciwko wam; nic w tem niema dziwnego. Alboż jesteście wszechwładnym?
Król uczuł pocisk i nasrożył się.
— Czyż mamy w tem dopatrywać sprawy stanu i szukać tak głębokich powodów w nędznym pojedynku?
— Widzicie Najjaśniejszy Panie i wy mnie już opuszczacie! Morderstwo jest obecnie już tylko, podług was, pojedynkiem, ponieważ domyślacie się skąd napaść pochodzi.
— Dobrze, jesteśmy w domu — powiedział król, odkręcając kran fontanny. Woda wytrysła, a ptaki zaczęły śpiewać, rybki pływać i mandaryni spacerować.
— Nie wiecie zatem, Najjaśniejszy Panie, skąd padł ten cios? — zapytała hrabina, tarmosząc za uszy Zamora, siedzącego u jej nóg.
— Nie, na honor — odpowiedział Ludwik XV.
— I nie domyślacie się?
— Przysięgam. A pani, hrabino?
— Wiem, Najjaśniejszy Panie, i jestem pewna, że nie będzie to dla was nowością.
— Hrabino, hrabino — podchwycił Ludwik XV starając się przybrać wyraz godności — pomyśl, iż kłamstwo zadajesz królowi?
— Najjaśniejszy Panie, jestem za żywą, to prawda; lecz sądzicie, że pozwolę spokojnie panu de Choiseul zabić mego brata?
— A więc to o pana de Choiseul chodzi! — rzekł król tonem, jakgdyby nie spodziewał się usłyszeć tego nazwiska.
— O! jeżeli nie chcecie w nim widzieć mego nieprzyjaciela najzawziętszego, to ja widzę to co dzień i bardzo dobrze, bo nawet nie zadaje sobie trudu ukrywać swojej nienawiści.
— Od nienawiści daleko do morderstwa, kochana hrabino.
— Dla Choiseul’ów to wszystko jedno
— Droga przyjaciółko, otóż znów sprawy stanu wracają.
— Boże! mój Boże! Panie de Sartines, czy podobna to wytrzymać!
— Ależ nie, jeżeli pani myśli...
— Myślę, że mnie nie bronicie, a nawet zaniedbujecie! — zawołała gwałtownie hrabina.
— Nie gniewaj się hrabino — rzekł Ludwik XV — bronić was będziemy tak dobrze, że...
— Tak dobrze?
— Że napastnik biednego Jana drogo za to zapłaci.
— Tak, rozumiem, skruszycie narzędzie, a uściśniecie rękę.
— Czyż nie będzie sprawiedliwem ukarać tego, co zadał cios, to jest pana de Taverney...?
— Bezwątpienia; ale będzie to tylko sprawiedliwem; uczynilibyście to samo dla pierwszego lepszego handlarza z ulicy Saint-Honore, któregoby żołnierz poturbował na widowisku. Ale ja uprzedzam, nie chcę być traktowaną jak wszyscy. Jeżeli dla waszych ukochanych czynicie tyle tylko, co i dla obojętnych, wolę być nieznaną i opuszczoną, jak ci ostatni; przynajmniej nie posiadają oni nieprzyjaciół, którzy ich zabijają.
— Ach, hrabino, hrabino — wyrzekł ze smutkiem Ludwik XV — wstałem dziś wesół, szczęśliwy; zepsułaś mi tak miły poranek!
— Wybornie! a dla mnie to miły poranek? dla mnie, której rodzinę zabijają?
Król, pomimo obawy, jaką wzbudzała w nim hrabina, nie mógł powstrzymać się od śmiechu.
— Tak to mnie żałujecie? zawołała,.
— No, no, nie gniewaj się hrabino!
— Otóż ja chcę się gniewać!
— Niesłusznie się pani gniewasz, jesteś zachwycająca z uśmiechem na ustach, a gniew czyni cię brzydką.
— Nie dbam oto; piękność nie chroni mnie od intryg nienawistnych.
— Co znowu, hrabino?
— Wybierajcie, albo ja albo wasz Choiseul!
— Kochana ślicznotko, wybór niemożliwy: jesteście mi oboje potrzebni.
— W takim razie usuwam się.
— Wy?
— Tak, zostawiam wolne pole nieprzyjaciołom. O! umrę ze zmartwienia, ale pan de Choiseul będzie zadowolony i to was pocieszy.
— Przysięgam wam, hrabino, że on nic do was nie ma, a nawet sprzyja wam. Przedewszystkiem zacny to człowiek — dorzucił król, starając się aby de Sartines usłyszał te słowa.
— Zacny człowiek! Do rozpaczy przywodzicie mnie, Najjaśniejszy Panie. Zacny człowiek, który każe ludzi mordować.
— O! nie wiemy tego napewno! — odrzekł król.
— Zresztą — ośmielił się odezwać naczelnik policji — sprzeczka między wojskowymi to rzecz taka zwyczajna!
— I pan także, panie de Sartines — odrzekła hrabina.
Naczelnik policji zrozumiał i cofnął się przed gniewem hrabiny.
Nastąpiła cisza groźna.
— Widzisz Chon — rzekł król, przerywając milczenie — oto twoje dzieło.
Chon spuściła oczy z udanym smutkiem.
— Król wybaczy — odezwała się, — że w przystępie żalu siostra nie mogła zapanować nad sobą.
— No, hrabino — rzekł król — nie miej urazy...
— Nie mam już, Najjaśniejszy Panie... tylko... jadę do Luciennes a z Luciennes do Boulogne.
— Nad morze? — zapytał król.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, opuszczam kraj, gdzie król boi się ministra.
— Pani! — podchwycił Ludwik XV obrażony.
— Najjaśniejszy Panie, ażeby nie ubliżać więcej Waszej Królewskiej Mości, oddalam się.
Hrabina podniosła się, spoglądając z pod oka, jakie to sprawia wrażenie.
Ludwik XV westchnął ciężko, co miało znaczyć:
— Nudzę się tutaj okrutnie.
Chon odgadła znaczenie westchnienia i zrozumiała, iż siostra nie powinna dalej kłótni posuwać. Powstrzymała ją za suknię i zbliżając się do króla rzekła:
— Najjaśniejszy panie, przywiązanie do brata za daleko siostrę moją uniosło... To moja wina i chcę ją naprawić. Jako najpokorniejsza poddana Waszej Królewskiej Mości, żądam sprawiedliwości dla brata mojego, nie obwiniam nikogo: mądrość króla potrafi sama to ocenić.
— Mój Boże, ja też tego tylko żądam, ale niechże to będzie sprawiedliwie. Jeżeli ów człowiek nie popełnił zbrodni, niech mu jej nie wyrzucają; jeżeli zaś popełnił, niechaj go ukarzą.
Ludwik XV patrzył na hrabinę, mówiącą te słowa i starał się odzyskać wesołość.
Hrabina uczuła litość dla monarchy, który wszędzie był znudzony i smutny, prócz u niej.
Zawróciła się ode drzwi:
— Czy żądam czego innego? — powiedziała z rezygnacją czarującą. — Tylko niechże nie odrzucają moich podejrzeń.
— Podejrzenia pani są dla mnie święte, hrabino — wykrzyknął król — i nawet zaczynam już w nie wierzyć. Myślę właśnie o sposobie bardzo prostym, aby dojść prawdy.
— O jakim, Najjaśniejszy Panie?
— Niech wezwą tu pana de Choiseul.
— Wasza Królewska Mość wie dobrze, że nigdy on tu nie przychodzi. Pogardza mieszkaniem przyjaciółki króla. Siostra jego innego jest zdania, chciałaby, ażeby to o nią szło...
Król roześmiał się.
— Pan de Choiseul naśladuje Delfina. Nie chce się kompromitować — ciągnęła hrabina ośmielona.
— Delfin jest nabożny, hrabino.
— A pan de Choiseul jest świętoszek, Najjaśniejszy Panie.
— Powiadam ci, droga przyjaciółko, że będziesz miała przyjemność ujrzeć go tutaj. W sprawie państwowej musi przyjść i wytłumaczyć się w obecności Chon, która była świadkiem naocznym. Niech mi zaraz poszukają pana de Choiseul.
— A mnie niech przyniosą małpką moją. Doro, moją małpką — zawołała hrabina.
Na te słowa, skierowane do pokojowej, która sprzątała w gabinecie toaletowym, które mogły być słyszane w przedpokoju, ponieważ wymówione zostały w chwili, gdy sługa, wysłany do pana Choiseul, otwierał drzwi, odezwał się jednocześnie głos złamany i ochrypły:
— Małpka, pani hrabiny, to ja nią być muszę: biegnę, jestem!
Ukazał się mały garbusek, ubrany bogato.
— Książę de Tresmes! — zawołała hrabina niecierpliwie — nie kazałam pana prosić, mości książę.
— Pani żądała swojej małpki — powiedział książę, kłaniając się królowi, hrabinie i panu de Sartines — a ponieważ na dworze królewskim nie znam małpy brzydszej od siebie, przybiegłem na wezwanie.
I książę śmiał się, pokazując zęby tak długie, że i hrabina nie mogła wstrzymać się od śmiechu.
— Mogę pozostać? — zapytał książę, jakby to była największa dla niego łaska.
— Zapytaj króla, mości książę, on jest tu panem.
Książę zwrócił się do króla z miną błagalną.
— Zostańcie, książę — wyrzekł król — rad z tej rozrywki.
Znowu drzwi się rozwarły.
— A! — rzekł król z chmurą na czole — czy to już pan de Choiseul?
— Nie, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział pokojowiec — to jego książęca mość Delfin, który ma ważny interes.
Hrabina podskoczyła uradowana, bo myślała, że Delfin przychodzi do niej, lecz Chon, która wszystko przewidywała, zmarszczyła brwi.
— A gdzież jest Jego Wysokość Delfin — zapytał król niecierpliwie.
— U Waszej Królewskiej Mości, czeka tam powrotu Najjaśniejszego Pana,.
— O! nigdy spokoju mi nie dadzą, — zawołał król gniewnie, W tej chwili jednak pomyślał, że audjencja, której żąda Delfin, oszczędzi mu przynajmniej przykrej sceny z panem de Choiseul.
— Powracam do siebie. Do widzenia hrabino. Widzisz, jaki jestem nieszczęśliwy, jak mnie prześladują.
— Wasza Królewska Mość odchodzi? — zawołała hrabina — w chwili, gdy ma przyjść pan de Choiseul?
— Król jest największym niewolnikiem. O! gdyby, panowie filozofowie, wiedzieli, co to jest być królem, a do tego królem Francji!
— Ależ zostańcie, Najjaśniejszy Panie!
— Nie mogę pozwolić czekać delfinowi i tak powiadają, że kocham tylko córki.
— Cóż ja powiem panu de Choiseul?
— Powiedzcie mu, hrabino, żeby do mnie przyszedł.
Ażeby przerwać dalsze uwagi, król pocałował rękę hrabiny, trzęsącej się ze złości, i znikł prędko, jak zwykle, gdy bał się stracić owoce wygranej, okupionej swoją chytrością mieszczańską.
— Znów nam się wymknął! — krzyknęła hrabina gniewnie.
Ale król nie słyszał nic; drzwi zamknęły się za nim i właśnie mijał przedpokój, mówiąc:
— Wejdźcie, panowie, wejdźcie. Hrabina zgadza się przyjąć was. Lecz zastaniecie ją bardzo zmartwioną wypadkiem, jaki spotkał biednego Jana.
Dworzanie spojrzeli po sobie zdziwieni. Nieświadomi byli wypadku, o jakim król wspomniał.
Wielu z nich spodziewało się, że Jan nie żyje.

Ułożyli fizjonomję stosownie do okoliczności. Najweselsi stali się najsmutniejszymi i tak weszli do pokojów hrabiny.

XXVI
SALA ZEGAROWA

W obszernej sali pałacu wersalskiego, zwanej zegarową, młodzieniec o różowej twarzy, łagodnem wejrzeniu, ruchach trochę pospolitych, przechadzał się z opuszczonemi rękami i pochyloną głową. Wyglądał na szesnaście do siedemnastu lat. Na piersiach miał gwiazdę djamentową, której ogień potęgował kolor fjoletowy jego ubrania; wstęga jej zwieszała się ku biodru, na niej zaś ciężki order przygniatał białą kamizelkę atłasową, haftowaną srebrem. W obliczu tem poważnem i dobrotliwem, wyniosłem i zarazem pogodnem, łatwo dawał poznać się pierwotny charakterystyczny typ Burbonów.
Jednakże były i pewne różnice. Ludwik August, książę Berry, delfin Francji, on to bowiem był, miał nos Burbonów, choć nieco dłuższy i więcej orli, niż jego poprzednicy; czoło bardziej obniżone i wklęsłe niż u Ludwika XV, a podwójny podbródek jego dziada był u niego tak wydatny, że stanowił prawie jedną trzecią twarzy.
Nadto chód jego był niezręczny i powolny; kształtna figura zdawała się być krępowaną ruchami nóg i ramion. Tylko ręce, a nadewszystko palce, posiadały ruchliwość, giętkość i siłę. Delfin w milczeniu mierzył krokami salę zegarową, tę samą, w której przed ośmiu laty, Ludwik XV złożył w ręce pani de Pompadour wyrok parlamentu, skazujący jezuitów na wygnanie z królestwa. Przechadzał się zamyślony.
Widocznie jednak znużony oczekiwaniem a raczej pochłaniającą go myślą, rozejrzał się po wszystkich z kolei zegarach, zdobiących salę i przyglądał się im szczegółowo.
Stanął nareszcie przed wielkim zegarem, umieszczonym w głębi sali, którego zręczny mechanizm wskazywał dnie, miesiące, lata, zmiany księżycowe, bieg planet, wszystko, co tę inną więcej jeszcze podziwu godną machinę, człowiekiem zwaną — interesuje w ruchu postępowym życia ku śmierci.
Delfin z lubością wpatrywał się w ten zegar, który był zawsze przedmiotem jego podziwu, i to na prawo to na lewo, przychylał dla przyjrzenia się kółkom, których ostre, cienkie jak igły ząbki chwytały cieńszą jeszcze sprężynę.
Naraz zatrzymała się wskazówka w której książę utkwił oczy.
W tejże chwili miedziane kółka jakby zaczarowane zaprzestały równomiernego obrotu, stalowe osie zatrzymały się w wydrążeniach rubinowych i cisza głęboka zaległa machinę, w której przed chwilą tyle było ruchu i szmeru. Nie było już ani drgania, ani wahania, ani drżących dźwięków, ani biegu wskazówek, ani ruchu kółek.
Machina zmartwiała, zegar skonał. Czy ziarnko piasku, jak atom maleńkie, dostało się do zębatego kółka, czy też poprostu genjusz tej zadziwiającej machiny, odwiecznym ruchem znużony, zapragnął spocząć?
Na widok tego nagłego skonu, tej apopleksji piorunującej, delfin zapomniał, po co tu przyszedł i jak dawno czekał.
Otworzył drzwiczki kryształowe pagody, w której drzemał duch zegara i wsunął głowę w otwór machiny, ażeby przypatrzyć się jej zbliska.
Lecz na samym wstępie olbrzymie wahadło przeszkodziło mu w obserwacji.
Ostrożnie tedy zapuścił w otwór palce i odczepił wahadło.
Nie wystarczyło to jednak, i daremnie ze wszystkich stron zaglądał; przyczyna letargu pozostała niedostrzeżona dla jego oczu.
Wtedy książę zaczął przypuszczać, że zegarmistrz pałacowy zapomniał nakręcić zegara i że ten poprostu stanął. Wziął więc klucz zawieszony na kółku i z widoczną wprawą nakręcił sprężynę. Po trzech atoli obrotach, trzeba było tego zaniechać, widocznie mechanizm uległ jakiemuś wypadkowi niewiadomemu; sprężyna, chociaż naciągnięta, nie działała.
Delfin dobył z kieszeni stalowy pilniczek, oprawny w konchę perłową i końcem ostrza popchnął jedno z kółek. Na pół sekundy maszynerja ruszyła się i znowu stanęła.
Końcem pilnika książę odśrubowywać zaczął niektóre kółka i starannie je układał na konsoli.
I tak wpadając w zapał, dalej rozbierał skomplikowną machinę, przepatrywał najsekretniejsze, najbardziej tajemnicze jej zakątki.
Nagle wydał radosny okrzyk, odkrył bowiem, że walec, działający spiralnie, rozluźnił sprężynę i zatrzymał koło rozpędowe.
Począł więc sprężynę zaciskać.
Z kółkiem w lewej, pilnikiem w prawej ręce, nachylił głowę do wnętrza.
Gdy tak cały oddany był temu zajęciu, drzwi się otworzyły i głos czyjś zawołał:
— Król!
Lecz Ludwik wsłuchiwał się tylko w melodyjne tik, tak, pod jego ręką zrodzone, jak biegły lekarz w uderzenia serca, któremu powraca życie.
Król rozejrzał się na wszystkie strony, przez chwilę nie widział delfina, którego rozstawione nogi dostrzec tylko było można, bo stan wraz z głową ukryte były w otworze zegara.
Zbliżył się uśmiechnięty i zlekka uderzył w ramię swego potomka.
— Co tam robisz, u djabła? — zapytał.
Ludwik wysunął śpiesznie głowę, z wszelką jednak oględnością, aby w niczem nie uszkodzić pięknego sprzętu, którego naprawę przedsięwziął.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział młodzieniec, cały spłoniony ze wstydu, że go złapano na uczynku — zabawiałem się, czekając waszego przyjścia.
— Rujnowaniem mojego zegara. Śliczna zabawka!
— Przeciwnie, Najjaśniejszy Panie, naprawiłem go. Główne koło nie działało z powodu tego walca, który Wasza Królewska Mość tam widzi. Ścisnąłem sprężynę i teraz idzie.
— Ależ oślepniesz jeszcze. — Za wszystkie skarby świata nie włożyłbym głowy do tego gniazda os.
— O! Najjaśniejszy Panie, ja się znam na tem: sam rozbieram, składam i oczyszczam przepyszny zegar, ofiarowany mi przez Waszą Królewską Mość w dniu, kiedy skończyłem lat czternaście.
— Dobrze! lecz porzuć chwilowo tę mechanikę, — Chcesz pomówić ze mną?
— Ja? — zapytał, — rumieniąc się młodzieniec.
— No, tak chyba, skoro kazałeś mi powiedzieć, że mnie oczekujesz.
— Prawda, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział delfin, spuszczając oczy.
— Zatem! czego chciałeś odemnie? Jeżeli nic mi nie masz do powiedzenia, odjeżdżam do Marly.
I już, według zwyczaju, Ludwik XV usiłował się wymknąć.
Delfin złożył pilnik i kółka na fotelu, co znaczyło, że w rzeczy samej miał królowi coś ważnego powiedzieć, skoro przerywał tak interesujące zajęcie.
— Potrzebujesz pieniędzy? — niecierpliwie zapytał król. — Jeżeli tak, zaczekaj, przyślę ci.
I Ludwik XV znowu ku drzwiom postąpił.
— O! nie, Najjaśniejszy Panie — odparł młody Ludwik — mam jeszcze tysiąc talarów z miesięcznej mojej pensji.
— Jaki on oszczędny! — zauważył król — pan de Lavanguyon dobrze mi go wychował! sądzę że mu dał wszystkie cnoty, których mnie brakuje.
Młodzieniec z trudnością się przemógł.
— Najjaśniejszy Panie — powiedział, — czy pani delfinowa bardzo jeszcze daleko?
— Czy nie wiesz tego tak dobrze, jak i ja?
— Ja? zapytał zmieszany delfin.
— Bezwątpienia; czytano nam wczoraj biuletyn z podróży; poniedziałek miała w Nancy przepędzić; teraz więc znajdować się musi mniej więcej o czterdzieści pięć mil od Paryża.
— Czy Wasza Królewska Mość nie uważa, że pani delfinowa jedzie bardzo powoli?
— Ależ nie, nie — odrzekł Ludwik XV — przeciwnie, myślę, że bardzo szybko, jak na kobietę, zwłaszcza przy tych wszystkich uroczystych owacjach; na dwa dni robi co najmniej dziesięć mil.
— Najjaśniejszy Panie, to bardzo mało... odpowiedział nieśmiało delfin.
Ludwik XV coraz bardziej zdziwiony był tą niecierpliwością, której nie podejrzewał.
— A! ze znaczącym uśmiechem zawołał tak ci pilno?
Delfin jeszcze mocniej się zarumienił.
— Zapewniam was, Najjaśniejszy Panie, ze mam inny powód, niż Wasza Królewska Mość przypuszcza.
— Tem gorzej, chciałbym, żeby to był właśnie ten powód. Do djabła! masz lat szesnaście, a utrzymują, że księżniczka jest ładna; wolno ci zatem być niecierpliwym. Ale bądź cierpliwy, delfinowa twoja prędzej czy później przybędzie.
— Wasza Królewska Mość pozwoli może skrócić ceremonję przyjęcia na drodze? — ciągnął dalej delfin.
— Niepodobna. Minęła już dwa czy trzy miasta, gdzie powinnaby była odpocząć.
— Zatem to się nigdy nie skończy — dorzucił delfin trwożliwie... i zdaje mi się...
— Co ci się zdaje? mów...
— Sądzę, że źle się wywiązuje obsługa.
— Jaka obsługa?
— Konwój podróżny.
— Czyż tak? Posłałem trzydzieści tysięcy koni do rozstawienia na drodze, trzydzieści karet, sześćdziesiąt furgonów, nie wiem już ile wozów pod żywność; gdyby te wozy, karety, furgony i konie ustawiono w jeden szereg, zajęłoby to drogę od Paryża do Strassburga. Więc jak możesz sądzić, że taka obsługa może nie wystarczać.
— Pomimo całej dobroci Waszej Królewskiej Mości jestem prawie pewny tego, co mówię, może być tylko, że użyłem złego wyrażenia, to jest zamiast powiedzieć, że obsługa źle działa, powinienem był się wyrazić, że jest niedobrze zorganizowana.
Król podniósł głowę i utkwił wzrok w oczach delfina. Zaczynał pojmować, że w tych kilku słowach, przez niego wypowiedzianych, kryje się wiele rzeczy.
— Trzydzieści tysięcy koni — powtórzył król, trzydzieści karet, sześćdziesiąt furgonów, dwa pułki, przeznaczone na służbę... Pytam cię, panie mędrku, czy widziałeś kiedy delfinową odbywającą wjazd swój do Francji z takim orszakiem?...
Przyznaję, Najjaśniejszy Panie, że wszystko to zarządzone po królewsku, tak, jak tylko Wasza Królewska Mość potrafi; lecz czy Wasza Królewska Mość poleciła, aby te konie, te karety, jednem słowem wszystko co wchodzi w skład konwoju, było wyłącznie na usługi pani delfinowej i jej świty?
Król popatrzył na Ludwika po raz trzeci; podejrzenie niejasne ubodło go w serce, nieokreślone wspomnienie zaczęło przeświecać w jego umyśle, jednocześnie podobieństwo niejakie tego, co powiedział delfin, z czemś nieprzyjemnem, doznanem przedtem, przemknęło mu przez głowę.
— Co za pytanie! — rzekł król — rozumie się, że to wszystko dla delfinowej, mogę więc twierdzić, że nie omieszka wkrótce tu przybyć.
— Ale czegóż tak patrzysz na mnie? — dodał głosem stanowczym, który wydał się delfinowi groźnym — czy chcesz może zabawiać się studiowaniem moich rysów, jak przed chwilą sprężyn zegarowych?
Delfin, otwierający już usta, aby mówić, zamilkł ostatecznie na to napomnienie.
— Zatem! — powiedział król z żywością — sądzę, że już nic więcej nie masz mi do powiedzenia, co?... Zadowolony jesteś, nieprawdaż?... Delfinowa twoja przybywa, obsługa jej świetnie urządzona, bogaty jesteś jak Krezus, wszystko więc jak najlepiej. Teraz więc niech cię nic więcej nie niepokoi i bądź tak łaskaw naprawić mi zegar.
Delfin nie ruszył się z miejsca.
— Czy wiesz — powiedział, śmiejąc się, Ludwik XV, — że mam ochotę dać ci urząd pierwszego pałacowego zegarmistrza, rozumie się, z pensją.
Delfin spuścił głowę, i, onieśmielony wzrokiem królewskim, wziął z fotela pilniczek i kółko.
Przez ten czas Ludwik XV powoli dążył ku drzwiom.
— Co on, u djabła, chciał mi dać do zrozumienia, przez tę źle zorganizowaną obsługę? — myślał król, patrząc na niego. Dobrze, dobrze, jeszcze jedna scena, delfin niezadowolony!
W istocie, delfin zazwyczaj tak cierpliwy, tupnął nogą w posadzkę.
— O! psuje się — mruknął ze śmiechem Ludwik XV — trzeba stanowczo uciekać.

W chwili jednak, gdy drzwi otwierał, spotkał na progu pana de Choiseul, który mu się głową pokłonił.

XXVII
DWÓR KRÓLA SŁABEGO CHARAKTERU

Ludwik XV cofnął się na widok nowej osobistości, która mu nie pozwalała opuścić sali.
— A! na honor, zapomniałem o nim! Dobrze, że się zjawił; zapłaci mi za innych.
Nareszcie przychodzisz pan! — zawołał. — Kazaliśmy pana szukać, czy wiesz o tem?
— Najjaśniejszy Panie — odrzekł chłodno minister — właśnie miałem się udać do Waszej Królewskiej Mości, gdy otrzymałem rozkaz.
— Chcę z panem pomówić o sprawach nader ważnych — zaczął Ludwik XV, marszcząc brwi, aby onieśmielić ministra..
Na nieszczęście, pan de Choiseul był człowiekiem w całem królestwie najśmielszym.
— Ja także, jeżeli Wasza Królewska Mość pozwoli, mam mówić o sprawach wielkiej doniosłości — odpowiedział z ukłonem, a jednocześnie zamienił spojrzenie z delfinem, do połowy ukrytym za zegarem.
Król to spostrzegł.
— Doskonale! — pomyślał — i z tej strony także? Z trzech stron mnie osaczyli; niepodobna umknąć.
— Wiesz pan już z pewnością — powiedział król — że biedny wicehrabia Jan o mało nie został zamordowany.
— To jest otrzymał ranę w ramię. Miałem właśnie mówić o tem z Waszą Królewską Mością.
— Tak, rozumiem, miał pan zamiar uprzedzić pogłoski?
— Chciałem uprzedzić objaśnienia, Najjaśniejszy Panie.
— Znasz więc wszystkie szczegóły, panie ministrze? — zapytał król znacząco.
— Dokładnie.
— O! — dorzucił król — mówiono mi już o tem.
Pan de Choiseul stał niewzruszony. Delfin z pochyloną głową, zajęty zegarem, nie tracił ani słowa z rozmowy.
— Opowiem wam teraz, jak to było — rzekł król.
— Czy Wasza Królewska Mość dobrze jest powiadomiony? — zapytał pan de Choiseul.
— O! co do tego...
— Słuchamy, Najjaśniejszy Panie.
— Jakto? Słuchamy? — powtórzył król.
— Jego Królewska Wysokość Delfin i ja...
— Delfin? — powtórzył znów król, przenosząc wzrok z Choiseula pełnego uszanowania, na Ludwika Augusta, zajętego zegarem.
— Co to może delfina obchodzić?
— Obchodzi Jego Wysokość — ciągnął Choiseul, kłaniając się młodemu księciu — bo dotyczy także Jej Wysokości Delfinowej.
— Delfinowej? — zawołał król, zadrżawszy.
— Bezwątpienia; nie wiedzieliście o tem Najjaśniejszy Panie?... W takim razie, Wasza Królewska Mość źle był powiadomiony.
— Jej Książęca Mość Delfinowa i Jan Dubarry? — powiedział król — a!... to będzie ciekawe, Dalej, dalej, panie de Choiseul, wytłumacz się, a przedewszystkiem nie ukrywaj nic przedemną, chociażby nawet sama delfinowa raniła szpadą pana Dubarry.
— Najjaśniejszy Panie, to wcale nie delfinowa — mówił spokojnie Choiseul — ale jeden z oficerów jej eskorty.
— A! — rzekł surowo — a pan go znasz zapewne, panie de Choiseul?
— Nie znam, lecz Wasza Królewska Mość powinna go znać, jeśli pamięta o wiernych sługach swoich; oficer, którego imię w osobie ojca jego głośne było pod Philipsburg, Fontenoy, Mahon; jest to Taverney de Maison Rouge.
Delfin zdawał się połykać to nazwisko, aby lepiej zachować je w pamięci.
— De Maison Rouge! — powiedział Ludwik XV. — Znam ich dobrze. Dlaczego bił się z Janem, którego lubię? Może dlatego właśnie... Zawiści, nieuzasadnione niesnaski, stronnictwa!
— Czy Wasza Królewska Mość raczy posłuchać dalej? — wtrącił pan de Choiseul.
Ludwik XV zrozumiał, iż chcąc wyjść obronnie z całej sprawy, powinien unieść się gniewem.
— Ja widzę w tem spisek na mój spokój, prześladowanie zorganizowane przeciw rodzinie mojej!
— O! Najjaśniejszy Panie! młodzieniec, broniąc delfinowej, synowej waszej, nie zasłużył na ten zarzut.
Delfin wyprostował się i skrzyżował ręce.
— Ja zaś — powiedział — czuję wdzięczność dla człowieka, który narażał swoje życie, stając w obronie kobiety, która za dwa tygodnie będzie moją żoną.
— Naraził życie, naraził życie! — mruknął król — wartoby poznać co nim powodowało?
— Powód? Powód był taki — podjął pan de Choiseul. — Wicehrabia Jan Dubarry, dla pośpiechu w podróży, zapragnął wziąć dla siebie na przeprzęgu konie, przeznaczone dla Jej Wysokości delfinowej, aby ją wyprzedzić.
Król zagryzł usta i zbladł; stanęło mu w myśli, co już o tem słyszał.
— To niepodobna; znam całe zajście, źle jesteście poinformowani — szepnął Ludwik XV, aby zyskać na czasie.
— Nie, Najjaśniejszy Panie, to co mam zaszczyt mówić Waszej Królewskiej Mości, jest prawdą najrzetelniejszą. Wicehrabia Jan Dubarry ośmielił się wziąć przemocą konie, przeznaczone dla delfinowej; znieważył zarządzającego pocztą; a gdy kawaler Filip de Taverney przybył, wysłany przez Jej Królewską Wysokość; gdy wezwał go w tonie przyzwoitym i zgodnym...
— A tak! — odburknął król.
— Po wielu perswazjach w tonie przyzwoitym i zgodnym, powtarzam to, Najjaśniejszy Panie...
— A ja poręczam — dodał delfin.
— Ty także wiesz o tem? — powiedział król zadziwiony.
— Doskonale, Najjaśniejszy Panie.
Pan de Choiseul skłonił się rozpromieniony.
— Wasza Wysokość raczy może mówić dalej? — powiedział. — Jego Królewska Mość lepiej uwierzy słowom syna, niż moim.
— Tak, Najjaśniejszy Panie — ciągnął delfin, nie okazując takiej wdzięczności za obronę arcyksiężniczki, jakiej minister mógł się spodziewać — wiedziałem o wszystkiem i przyszedłem powiedzieć Waszej Królewskiej Mości, że pan Dubarry nietylko znieważył delfinową, wprawiając w kłopot jej służbę, ale opierał się jeszcze gwałtownie oficerowi mego pułku, spełniającemu swój obowiązek.
Król wstrząsnął głową.
— Trzeba znać wszystkie szczegóły — wyrzekł.
— Nie mam żadnej wątpliwości — dodał łagodnie delfin — że pan Dubarry dobył szpady.
— Pierwszy? — zapytał Ludwik XV.
Delfin zarumieniony spojrzał na pana de Choiseul; a ten przyszedł mu w pomoc, mówiąc:
— Najjaśniejszy Panie, szpady zostały skrzyżowane pomiędzy dwoma ludźmi, z których jeden znieważał, drugi bronił delfinowej.
— Tak, lecz który z nich wpierw napastował? — zapytał król. — Znam Jana, on jak baranek łagodny.
— Napastnikiem, jak się zdaje, był nie mający słuszności — powiedział delfin ze zwykłem umiarkowaniem.
— Sprawa to delikatna — odezwał się Ludwik XV — dlaczego napastnikiem musiał być ten, który nie miał słuszności... A jeżeli oficer był zuchwały?
Delfin zbladł, lecz nie rzekł słowa.
— Prędki, chcę mówić — dodał poprawiając się.
— Sądzę — podjął de Choiseul, — że sługa gorliwy nie może się mylić.
— Jakim sposobem dowiedzieliście się o wypadku? — zapytał król delfina nie tracąc z oczu pana de Choiseul, którego to nagłe zapytanie zmieszało niewymownie.
— Otrzymałem list, Najjaśniejszy Panie — odrzekł delfin.
— List? od kogo?
— Od kogoś, kto się zajmuje delfinową i nie chce, aby jej ubliżano.
— Zaczynają się znów korespondencje sekretne — zawołał król — spiski i zmowy na mój spokój; wracają czasy pani Pompadour.
— Nie, Najjaśniejszy Panie — podchwycił de Choiseul, — jest to obraza majestatu. Ukarzemy winnych i na tem koniec.
Na wzmiankę o ukaraniu, Ludwik XV ujrzał już hrabinę wściekłą i Chon najeżoną; ujrzał spokój domowy zakłócony, spokój, którego ciągle poszukiwał, a nigdy nie mógł osiągnąć; widział wojnę domową z obliczem wykrzywionem i oczami zapłakanemi.
— Mówicie o ukaraniu! — zawołał — a ja nie wysłuchałem jeszcze stron i nie mogłem osądzić gdzie słuszność! Krok gwałtowny, wyrok królewski potajemny! W piękną sprawę wciągnąć mnie chcecie!
— Najjaśniejszy Panie, któż nadal szanować będzie delfinową, jeśli surowa sprawiedliwość nie zostanie wymierzona, na pierwszej osobie, która jej ubliżyła?...
— Bezwątpienia, Najjaśniejszy Panie — dodał delfin — byłby to skandal!
— O! przez Boga żywego! — rzekł król, — zacznijcie więc karać wszystkie obrazy, jakie widzimy ciągle, a życie mi przejdzie na podpisywaniu wyroków: podpisuję ich i tak już za wiele!
— Trzeba koniecznie, Najjaśniejszy Panie.
— Błagam Waszą Królewską Mość... — rzekł delfin..
— Więc uważacie, że nie dość jeszcze ukarany jest, będąc rannym?
— Nie dosyć, Najjaśniejszy Panie, albowiem i on mógł także ranić pana de Taverney.
— A gdyby tak się stało, czegobyście żądali?
— Żądałbym jego głowy.
— Nic gorszego nie spotkało pana de Montgomery za śmierć króla Henryka II — powiedział Ludwik XV.
— Zabił króla wypadkiem, Najjaśniejszy Panie, a Jan Dubarry uchybił delfinowej rozmyślnie.
— A pan — rzekł Ludwik XV, zwracając się do delfina — żądasz także głowy Jana?
— Nie, Najjaśniejszy Panie, nie jestem za karą śmierci; Wasza Królewska Mość wie o tem dobrze — dodał delfin łagodnie. — Zadowolę się rozkazem opuszczenia kraju.
Król zadrżał.
— Wygnanie za kłótnię w oberży! Ludwiku, jesteś surowy, pomimo przekonań filantropijnych. Wprawdzie jesteś matematykiem, a matematyk...
— Wasza Królewska Mość raczy dokończyć?
— A matematyk świat poświęci dla rachunku.
Król skierował się ku drzwiom, które się rozwarły, a na progu ukazał się pokojowiec.
— Najjaśniejszy Panie, Jej Królewska Wysokość, księżna Ludwika, oczekuje w galerji, aby złożyć pożegnanie królowi.
— Pożegnanie! — rzekł Ludwik XV przerażony — a ona dokąd jedzie?
— Jej Wysokość utrzymuje, iż posiada pozwolenie Waszej Królewskiej Mości na opuszczenie zamku.
— Nowa awantura! Otóż i moja bigotka zaczyna hece wyprawiać. Doprawdy, jestem najnieszczęśliwszy z ludzi!
— I wyszedł pośpiesznie.
— Król opuścił nas bez odpowiedzi — rzekł Choiseul do Delfina — co zatem Wasza Wysokość postanawia?
— A! bije nareszcie — zawołał młody książę, przysłuchując się z radością, udaną czy prawdziwą, dzwonieniu zegara puszczonego w ruch.

Minister zmarszczył brwi i wyszedł, cofając się z sali zegarowej, gdzie delfin pozostał sam.

XXVIII
KSIĘŻNA LUDWIKA FRANCUSKA

Najstarsza córka króla oczekiwała na ojca w wielkiej galerji Lebrun, w której Ludwik XV ukazał się w chwili, gdy grupy dworzan zaczęły się zbierać w przedsieniu. Powzięte przez księżniczkę postanowienie było przedmiotem ogólnych uwag i szeptów.
Księżna Ludwika, postawy majestatycznej i urody królewskiej, księżna, na której czystem czole nierzadko zalegała chmura smutku, imponowała otoczeniu cnotą i poszanowaniem władzy, przymiotami od lat pięćdziesięciu bardzo rzadkiemi we Francji.
To też w czasie ogólnej do władców nienawiści, ją jednak szczerze kochano. Cnotliwą była, ale nie surową, świeciła dobremi uczynkami, brzydziła się miłostkami.
Ludwik XV obawiał się jej, ale ją szanował. Dumny był z niej nawet, i jej też jedynie nie uszczęśliwiał złośliwemi zarzutami i ubliżającą poufałością, na jaką sobie pozwalał w rodzinie.
Młodsze trzy: Adelajdę, Wiktorję i Zofję, nazywał zawsze Ochłapek, Łachmanek i Gałganek, Ludwikę zawsze tytułował „Madame“.
Od czasu gdy Terenjusz i Kondeusz unieśli do grobu rycerskość i waleczność, a Marja Leszczyńska godność majestatu, otoczenie tronu skarlało. Księżna Ludwika, charakteru prawdziwie królewskiego, bohaterskiego, była dumą korony francuskiej, posiadającej tę jedną już tylko perłę czystą w pośród klejnotów fałszywych.
Nie można powiedzieć, aby Ludwik XV kochał Ludwikę, bo on siebie tylko kochał, ale więcej mu szło o nią, niż o inne.
Gdy wszedł, ujrzał ją na środku galerji, wspartą o stolik inkrustowany. Była w czarnem ubraniu, piękne włosy bez pudru pokrywała koronką, wysoko piętrząca się ponad głową, czoło miała pogodne, ale smutniejsze niż zwykle. Wodziła wzrokiem po szeregach portretów, porozwieszanych na ścianach.
Król zastanowił się, widząc z jaką ciekawością i uwagą przypatrywano się tej scenie.
Galerja jednak była długa, zgromadzonym wolno było patrzeć, ale słyszeć nie mogli.
Księżna zbliżyła się i ucałowała rękę rodzica z szacunkiem.
— Mówiono mi, że wyjeżdżasz? odezwał się Ludwik XV. — Czy do Pikardji?
— Nie, Najjaśniejszy Panie, — odpowiedziała księżna.
— A! — rzekł król, podnosząc głos — udajesz się zapewne w pielgrzymkę do Noirmonticos.
— Nie, Najjaśniejszy Panie; usuwam się do klasztoru Karmelitek w Saint-Denis, jak już o tem wiecie.
Król zapanował nad sobą, ale serce mu zabiło.
— Nie, nie moja córko! — powiedział nie opuścisz mnie, nie wierzę! to niepodobieństwo!
— Dawno już postanowiłam to sobie, mój ojcze; Wasza Królewska Mość raczyłeś udzielić swego pozwolenia, nie racz że cofać go teraz.
— Daliśmy to zezwolenie po długiej walce ze sobą, ale byliśmy przekonani, iż w ostatniej chwili nie będziesz miała serca nas porzucić. Nie możesz zagrzebać się w klasztorze, nieszczęście tylko, lub zmiana położenia popchnąć do tego mogą. Córka króla Francji biedną nie jest, a jeżeli jest nieszczęśliwą, nikt tego wiedzieć nie powinien.
Król unosił się mówiąc, i był teraz prawdziwym królem i ojcem.
— Najjaśniejszy Panie! — odparła Ludwika, na którą wzruszenie tak rzadkie u rodzica, podziałało bardziej, niż to okazać chciała — nie osłabiajcie zamiarów moich czułością waszą. Zmartwienie moje nie jest zwyczajne, i dlatego tylko zapewne, postanowienie nie licuje z moim wiekiem.
— Masz więc zmartwienie, biedne dziecko?
— Straszne, Najjaśniejszy Panie! — odpowiedziała księżna.
— Córko moja, dlaczego ja nic o niem nie wiem?
— Bo to rany, których ludzka ręka zagoić nie jest w stanie.
— Nawet ręka króla?
— Nawet króla.
— Ani ojca?
— Ani ojca, Najjaśniejszy Panie.
— Nabożna jesteś, Ludwiko, powinnaś więc znaleźć siłę w religji...
— To za mało, Najjaśniejszy panie, pragnę się zamknąć w klasztorze, aby się więcej nauczyć. W ciszy Bóg przemawia do serca człowieka; w samotności człowiek mówi do Boga.
— Wielkie to zaiste poświęcenie. Tron Francji rzuca wspaniałe błyski na dzieci około niego wychowane, czyż ci to nie wystarcza?
— Przekładam cień celi klasztornej, mój ojcze; odświeża on serce, a zarówno jest miły silnym i słabym, pokornym i wyniosłym, wielkim i małym.
— Czy uciekasz przed niebezpieczeństwem? W takim razie, Ludwiko, król cię przecie obroni!
— Nasamprzód niech Bóg króla ustrzeże!
— Pamiętaj, Ludwiko, że unosisz się gorliwością źle zrozumianą. Dobrze jest modlić się, ale nie potrzeba bezustannie odmawiać pacierzy.
— Królu mój! nigdy dość prosić Boga nie będę mogła, aby odwrócił nieszczęścia, wiszące nad głowami naszemi; dobroć moja i czystość, są nic nie znaczącą ofiarą na tę intencję.
Król cofnął się i popatrzył uważnie na księżnę.
— Nigdy w ten sposób nie przemawiałaś do mnie, Ludwiko — powiedział. — Jesteś w błędzie, dziecko drogie; ascetyzm cię zaślepia.
— O! Najjaśniejszy panie, nie nazywajcie tak prawdziwego poświęcenia, nie nazywajcie tak ślubu czystszego, niż go kiedykolwiek uczyniła wierna poddana dla króla, a córka dla ojca w potrzebie pilnej. Tron Wasz, Najjaśniejszy Panie, tron, którego opiekuńczy cień mi ofiarujecie, chwieje się pod ciosami, których wy nie dostrzegacie, ale które ja odgaduję. Coś okropnego w głębi nurtuje, monarchja lada chwila zapaść się może w otchłań bezdenną.
Czy Ci powiedziano kiedy prawdę, Najjaśniejszy Panie i ojcze?...
Księżna Ludwika spojrzała do koła, a przekonawszy się, że nikt jej słyszeć nie może, ciągnęła:
— W ubraniu siostry miłosierdzia zwiedzałam ciemne ulice, nędzne poddasza i podziemia jękami przepełnione. Wszędzie tam, Najjaśniejszy Panie, mrą w zimie z głodu i chłodu, w lecie z pragnienia i upału. Po wsiach, których nie znacie, przejeżdżając jedynie z Wersalu do Marly i z powrotem, niema ziarna na żywność dla ludu, niema go do obsiania pól, które, jak gdyby przeklęte, rodzić przestały! W ciszy nocnej, z powiewem wiatru, lecą skargi na ucisk, na zbytki i tyranję; głodny lud nietylko skarży się i jęczy, ale się burzyć zaczyna. Izby poselskie ze swej strony domagają się głosu, domagają się prawa wypowiedzenia głośno tego, co wszyscy powtarzają po cichu: „Królu gubisz nas! ratuj! albo się sami ratować zaczniemy!“
Uczeni szerzą idee wolności, opowiadają ludowi, jak postępujesz, Najjaśniejszy Panie, lud marszczy czoło, ile razy ujrzy władców swoich.
Wasza Królewska Mość żeni obecnie syna! Ongi gdy Anna Austrjacka żeniła swego, Paryż silił się na upominki dla księżniczki Marji-Teresy. Dziś przeciwnie... miasto nie ofiarowywa nic zgoła, i trzeba było podnieść gwałtem podatki, aby opłacić powozy, wiozące córkę Cezarów synowi Ludwika Świętego.
Duchowieństwo modli się oddawna o miłosierdzie dla ludu, a czyliż potrzebuję nareszcie mówić o tem, co i sami widzicie, Najjaśniejszy Panie?
Królowie bracia nasi, zazdroszczący nam dawniej, teraz się od nas odwracają. Z czterech córek Waszej Królewskiej Mości, króla Francji, nie może wyjść żadna zamąż, a jest dwudziestu książąt w Niemczech, trzech w Anglji, szesnastu w Stanach Zjednoczonych, nie licząc kuzynów naszych Burbonów hiszpańskich i neapolitańskich. Chybaby wziął nas Turek, aleśmy chrześcijańskie księżniczki. Nie o sobie mówię, mój ojcze, na los swój się nie skarżę, jam szczęśliwa, bom wolna, bom nikomu niepotrzebna, bo będę w cichości, w odosobnieniu, w ubóstwie, prosić Boga, aby odwrócił od was straszną burzę nadciągającą.
— Córko! dziecko moje — rzekł król — obawa maluje ci przyszłość w kolorach groźniejszych, niż są w rzeczywistości!
— Racz, Najjaśniejszy Panie, — odparła księżna Ludwika, — wspomnieć na ową księżnę starożytną, na ową prorokinię, co przepowiadała ojcu i braciom wojnę, zniszczenie, pożogę!... Szydzono z niej, nazywano bezrozumną! Nie postępujcie tak ze mną. Strzeżcie się, ojcze!... Zastanówcie się, królu!
Ludwik XV skrzyżował ręce i opuścił głowę na piersi.
— Córko moja — szepnął — surową jesteś dla mnie, czy wszystko to złe, które wyszczególniłaś, dziełem jest mojem?
— Niech Bóg uchowa! Złe to czasy, w których żyjemy. Posłuchajcie, co się dzieje, posłuchajcie jak oklaskują każdą aluzję przeciw królestwu rzuconą w teatrze. Lud, Najjaśniejszy Panie, bawi się i raduje kiedy nas nie widzi, gdy nas spostrzega zachmurza się w tejże chwili. Niestety i tu tak samo; piękni młodzieńcy, śliczne kobiety — rzekła melancholijnie — kochajcie! śpiewajcie! bawcie się! Tu wam zawadzałam, tam służyć będę. Tu mój widok tłumił wasze śmiechy radosne; tam ja modlić się będę z całego serca za króla, za siostry, siostrzeńców moich, za was, za naród francuski, za wszystkich ukochanych sercem czystem, nie zmąconem żadną namiętnością.
— Córko! — powiedział król ponuro — błagam cię, nie opuszczaj mnie, pozostań przynajmniej jeszcze czas jakiś ze mną.
Ludwika ujęła ojca za rękę i patrząc w twarz jego szlachetną, mówiła:
— Nie, ojcze, ani godziny dłużej nie pozostanę w tym pałacu. Czas wielki prosić Boga, czas zacząć odkupywać łzami rozkosze, którym się oddajecie. Przebacz mi, dobry mój ojcze...
— Zostań, Ludwiko, zostań — powtarzał król, ściskając córkę w objęciach.
— Królestwo moje nie jest z tego świata — odpowiedziała rzewnie, oswabadzając się z uścisków ojcowskich. — Żegnaj ojcze. Wypowiedziałam ci dziś, co mi kamieniem od lat dziesięciu leżało na sercu. Widzisz, że jestem szczęśliwa, że się uśmiecham, że niczego nie żałuję...
— Mnie nawet, córko moja?
— Ciebie bym żałowała, gdybym cię nigdy już ujrzeć nie miała; ale nie zapomnisz chyba o mnie, zajrzysz choć czasem do Saint Denis.
— Nigdy a nigdy!...
— Nie roztkliwiaj się, Najjaśniejszy Panie. Wierzę, iż rozłączenie nasze nie będzie długie. Siostry moje nic jeszcze o tem nie wiedzą, służba tylko jest wtajemniczona. Od tygodnia wszystko gotowe, pragnę zaś, aby wtedy dopiero, gdy zamknie się za mną furta klasztorna, wieść o tem co się stało, rozeszła się po dworze.
Król wyczytał w oczach córki, że postanowienie jej jest niezłomne; wolał zatem, że odjedzie bez rozgłosu. Ludwika unikała płaczu sióstr, ze względu na przywiązanie do nich, król ze względu na nerwy swoje.
A przytem, nie życzył sobie, aby smutne sceny w Wersalu opóźniały wyjazd do Marly.
Pomyślał zresztą, iż może lepiej będzie, gdy, powracając z orgij, niegodnych ani króla ani ojca, nie ujrzy więcej twarzy smutnej i poważnej, wyrzucającej mu jego postępowanie niewłaściwe.
— Niech się więc stanie wola twoja, dziecię kochane — rzekł. Błogosławię ci, córko najlepsza!
— Dajcie mi rękę do ucałowania, Najjaśniejszy Panie, a pobłogosławcie mi w myśli.
Dla wtajemniczonych widok to był wspaniały, gdy szlachetna księżniczka, opuszczając dwór, zbliżała się z kolei do przodków, spoglądających z ram złoconych i jakby dziękujących jej za to, że w pełni życia i siły idzie się zamknąć obok ich grobowców.
Król we drzwiach skłonił się raz jeszcze córce i powrócił, ani słowa nie wyrzekłszy.

Dworzanie, jak tego etykieta wymagała, podążyli za nim.
XXIX
LOQUE, CHIFFE ET GRAILLE[6]

Król skierował się do gabinetu, w którym zwykł był przed polowaniem lub jakąkolwiek przejażdżką spędzać chwil kilka, aby wydać osobiście rozporządzenia służbie, jaka mu w ciągu dnia potrzebną jeszcze będzie.
Ukłonem pożegnał w końcu galerji dworzan i dał im znak ręką, że sam pozostać pragnie.
Potem poszedł korytarzem, prowadzącym do apartamentów córek. Stanął przed portjerą, osłaniającą drzwi, tu chwilę się zatrzymał, potrząsając głową.
— Jedna tylko dobrą i szlachetną była i ta odjechała! — mruknął przez zęby.
Podniesione głosy odpowiedziały na to niezbyt pochlebne dla pozostałych zdanie. Uchyliła się portjerą i Ludwik XV powitany został przez rozzłoszczoną trójkę — słowy:
— Dziękujemy ci, ojcze!
Otoczyły go trzy pozostałe królewny.
— Ach, to ty! Łachmanku — rzekł do najstarszej, to jest do Adelajdy. — Ha! cóż robić! gniewaj się, albo nie gniewaj, powiedziałem szczerą prawdę.
— O! — odezwała się Wiktorja, — nic nie powiedziałeś nam nowego, Najjaśniejszy Panie, wiemy, że jedną tylko Ludwikę miłością swoją obdarzałeś.
— Na honor! Gałganku, wielką powiedziałaś prawdę.
— I z jakiejże to racji te wyjątkowe względy? — rzuciła kwaśno najmłodsza księżniczka Zofja.
— Bo, Ludwika, nigdy niczem mi nie dokuczyła — odpowiedział król tonem dobrodusznym, dosadnie malującym jego egoistyczny charakter.
— O! dokuczy ci jeszcze nieraz jeden, dokuczy, bądź na to przygotowany mój ojcze! — odezwała się Zofja w sposób tak uszczypliwy, że zwróciła szczególniejszą uwagę króla na siebie.
— Skąd to przypuszczenie, Ochłapku — zapytał. — Czyżby Ludwika na odjezdnem uczyniła ci jakie zwierzenia? Zdziwiłoby mnie to bardzo, bo o ile wiem, wcale cię ona nie kocha.
— Mniejsza o to, odpłacam się jej z procentem — odpowiedziała Zofja.
— Wybornie! — rzekł Ludwik XV — nienawidźcie się, drzyjcie się, bylebyście nie przeszkadzały mi do przywrócenia porządku w królestwie amazonek. Ale pragnąłbym jednak wiedzieć, czem to takiem, czem mianowicie, dokuczać mi ma ta biedna, kochana Ludwika?
— Biedna, kochana Ludwika! — powtórzyły Wiktorja i Adelajda z przekąsem.
— Czem? — I owszem, możemy ci powiedzieć mój ojcze!
Ludwik XV rozsiadł się w wielkim fotelu, umieszczonym przy samych drzwiach, tak aby na wszelki wypadek ułatwić sobie ucieczkę.
— Tem oto, że pani Ludwika — zaczęła Zofja — jest troszeczkę opętaną, jak się zdaje, przez tego samego złego ducha, który ksienię z Chelles nagabywał, i zamyka się w klasztorze dla robienia doświadczeń.
— Tylko bardzo proszę — oświadczył Ludwik XV — bez żadnych dwuznaczników, gdy o siostrze swojej mówicie. Nikt nigdy nie miał nic do zarzucenia jej uczciwości, pomimo że dziś wszyscy tak są do tego pochopni.
— Wcale tu nie o jej cnotę chodzi — odpowiedziała dotknięta do żywego Zofja; — powiedziałam, że ma zamiar robić doświadczenia i nic więcej.
— Gdyby się nawet chemji oddała, gdyby wyrabiała broń lub kółka do foteli, gdyby grała na flecie, lub bębniła na klawikordach, cóżbyście złego w tem widziały?
— Powiadają, że się chce zająć polityką.
— Ludwik XV drgnął.
— Będzie studjowała filozofję i teologję, wydamy się przy niej nic nieznaczącemi w rodzinie, my...
— Jeżeli siostra wasza pragnie w ten sposób torować sobie drogę do nieba, cóż wam to może przeszkadzać? — odparł Ludwik XV, tknięty jednak wspomnieniem owej rozprawy krytyczno-politycznej, jaką go pożegnała Ludwika. — Czy jej nie zazdrościcie przypadkiem? Byłoby to czynem arcyniechrześcijańskim.
— O wcale jej nie zazdroszczę — powiedziała Wiktorja — i wcale w jej ślady nie pójdę.
— Ani ja — dodała Adelajda.
— Ani ja — wtrąciła Zofja.
— Ta biedna, kochana Ludwika, niecierpi nas — zauważyła Wiktorja.
— Co? — zapytał Ludwik XV.
— Tak, tak, niecierpi nas — zawołały razem wszystkie trzy księżniczki..
— Sądzicie zatem — powiedział Ludwik XV — iż dlatego tylko niebo sobie wybiera, iżby się tam z rodziną swoją nie spotkać?...
Docinek ten rozśmieszył na chwilę trzy siostry. Adelajda najstarsza, zebrała wszystkie siły, aby ugodzić w króla jakim ostrzejszym pociskiem.
— Moje panie — rzekła tonem wyniosłym, jaki przybierała zwykle, kiedy się pozbywała wrodzonego sobie niedbalstwa, z powodu którego ojciec Gałgankiem ją przezywał, — moje panie, albo nie znacie prawdziwego powodu odjazdu Ludwiki, albo nie macie odwagi wyjawić go królowi.
— No, no, mów, widzę znowu jakąś potwarz, no, co tam takiego, Gałganku, co takiego? odezwał się król.
— Jestem pewną jednak, Najjaśniejszy Panie, że ci tem sprawię trochę przykrości.
— Powiedz, że masz nadzieję, to będzie bodaj właściwiej.
Adelajda przygryzła usta.
— Ale — dodała — mimo wszystko powiem prawdę.
— Prawdę?... No, no, to coś obiecującego. Radzę jednak oduczać się od tego nałogu. Czyż ja mówię kiedy prawdę? Nigdy... i wcale mi z tem nieźle, dzięki Bogu!
I Ludwik XV wzruszył ramionami.
— Zaraz to zobaczymy, mów siostro, mów — zawołały dwie młodsze księżniczki, zaciekawione — co to za powód, mający tak dotknąć króla.
— Dobre serduszka — mruknął Ludwik XV, jak one kochają swego ojca!
Pocieszył się zaraz jednakże myślą, że wypłacał pięknem za nadobne.
— Otóż — zaczęła znowu Adelajda — siostra Ludwika, która tak bardzo przestrzegała etykiety, bała się najbardziej tego...
— Czego?... — podchwycił król — mówże, mów, skoroś zaczęła...
— Bała się, Najjaśniejszy Panie, tego wtargnięcia tutaj figur nowych...
— Wtargnięcia, mówisz? — powtórzył kwaśno Ludwik XV, domyśliwszy się o co chodzi... wtargnięcia! Czyż mają wstęp do dworu jacy intruzi? czy mnie kto zmusi, abym przyjmował, kogo sobie nie życzę?.
Był to dość zręczny sposób do zmiany toku rozmowy.
Ale księżniczka Adelajda zadużo miała sprytu i złośliwości, iżby się pozwoliła zbić z tropu.
— Może źle się wyraziłam — powiedziała — może niewłaściwego użyłam wyrazu — bardzo być może. Zamiast „wtargnięcia“, trzeba było powiedzieć: „wprowadzenia“.
— O! o! — powiedział król, nieszczególne, ale zawsze lepsze!... właściwsze jest wyrażenie „wprowadzenie“ niż „wtargnięcie“, bezwarunkowo właściwsze.
— Nie jest to atoli, Najjaśniejszy Panie, wtrąciła Wiktorja, zupełnie jeszcze odpowiednie wyrażenie.
— Jakież więc będzie najzupełniej odpowiednie?
— Przedstawienie!...
— Tak! tak! — potaknęły dwie młodsze księżniczki, to doskonale! — przedstawienie!...
Król zaciął usta.
— Tak sądzicie?
— Tak — odpowiedziała Adelajda. — Ludwika ogromnie się obawiała jakichś nowych prezentacyj.
— Cóż dalej! — powiedział król, pragnąc już coprędzej z tem skończyć. — Cóż dalej?
— Przerażała ją pogłoska, iż ma być przedstawioną na dworze ta pani... hrabina Dubarry.
— Dość! — zawołał król oburzony — dość już tego dobrego, trzeba było powiedzieć to odrazu, a nie obchodzić wokoło!
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedziała Adelajda — jeżeli nie chciałam tak wprost oznajmić ci tego, co miałam do powiedzenia, to dlatego jedynie, że wstrzymywało mnie uszanowanie dla ciebie i tylko wyraźny rozkaz Waszej Królewskiej Mości usta mi otworzył.
— Nie trzymasz ich znowu nigdy tak bardzo zamkniętych, mówisz, ziewasz, kąsasz!...
— Niemniej jednak prawdą jest — kończyła Adelajda — iż ta prezentacja to przyczyna usunięcia się stąd Ludwiki.
— Mylisz się, moja kochana.
— Najjaśniejszy Panie — odezwały się razem Wiktorja i Zofja — jak najpewniejsze jesteśmy!
— Aj! — zawołał Ludwik XV, jak prawdziwy ojciec z Moliere’a. — Jednoczycie się w opinji, jak widzę. Ależ to prawdziwy spisek w rodzinie. Więc to dlatego ta prezentacja do skutku przyjść nie może; dlatego nigdy niema pań w domu, gdy ma im być złożona wizyta; dlatego nie mają żadnej odpowiedzi na wszystkie prośby o udzielenie posłuchania?
— Co za prośby, co za żądania? — pytała Adelajda.
— Jakto, nie wiesz? — wtrąciła Zofja — na prośby o audjencję, wnoszone przez pannę Lange.
— Pannę Joannę de Veaubernier — poprawiła Wiktorja.
Król, doprowadzony do wściekłości, zerwał się z fotela; jego wejrzenie, tak zwykle łagodne, miotało teraz błyskawice, coprawda niezbyt dla trzech sióstr niebezpieczne.
Że jednak żadna z trzech bohaterek nie była zdolną stawić czoła ojcowskiemu gniewowi, wszystkie schyliły czoła, aby większej nie wywoływać burzy.
— I to wszystko — powiedział Ludwik — dlatego tylko, iżby mnie przekonać, żem się mylił, utrzymując, że najlepsza z pośród czterech odjechała.
— Najjaśniejszy Panie — odezwała się Adelajda — Wasza Królewska Mość bardzo się źle z nami obchodzisz, gorzej nas niż psy swoje traktujesz...
— Moje psy radują się, skoro do nich przychodzę; moje psy to prawdziwi moi przyjaciele. Żegnam was, szanowne panie. Idę właśnie do Charlotki, Belle-fillé-tki i Gredinet’a. Kocham bardzo te zwierzątka, bardzo je kocham, za to przedewszystkiem, że nie szczekają prawdy!
I wyszedł straszliwie rozsierdzony; a nim zdążył ujść cztery kroki, posłyszał jak trzy księżniczki śpiewały chórem:

W Paryżu, wielkiem mieście,
Serca męskie i niewieście,
Bez wyjątku miękkie, słabe,
Wykrzykują ach! ach! ach!
Błażej faworyta
Ma się źle i kwita.
Źle,
Źle,
Źle.
Leży sobie na tapczanie.
Ach!
Ach!
Ach!

Był to pierwszy kuplet z wodewilu przeciw pani Dubarry, obiegającego ulice pod tytułem: „Piękna Burbońka“.
Król miał zamiar zawrócić, na czem córki jego nie byłyby zapewne bardzo dobrze wyszły, ale powstrzymał się i poszedł dalej, wołając, aby dolatujące go śpiewy zagłuszyć:
— Panie kapitanie od chartów! panie kapitanie!
Oficer, tem szczególniejszem zaszczycony nazwaniem, ukazał się w tejże chwili.
— Proszę otworzyć psiarnię — powiedział król.
— Ani kroku dalej, Najjaśniejszy Panie — zawołał oficer, zastępując drogę Ludwikowi.
— Cóż tam znowu? — zapytał król, zatrzymując się przy progu drzwi, z poza których słychać było węszenie psów, czujących pana.
— Wybacz mi, Najjaśniejszy Panie, moją gorliwość, nie mogę jednak zezwolić, ażeby się Wasza Królewska Mość tu zbliżał.
— Aha rozumiem, gabinet nie jest w należytym porządku... Wypuść zatem Gredinet’a!
— Najjaśniejszy Panie, wyszeptał oficer, strojąc twarz w wyraz zbolały — Gredinet od dwóch dni nie je, ani nie pije i zachodzi obawa czy, nie jest wściekły.
— O! — zawołał Ludwik XV — jestem zatem niezaprzeczenie najnieszczęśliwszym z ludzi! Gredinet wściekły! — byłby to szczyt moich utrapień. Oficer od chartów czuł się w obowiązku uronienia łzy dla okazania współczucia.
Król wykręcił się na pięcie i powrócił do gabinetu, gdzie oczekiwał nań pokojowy.
Spostrzegłszy zmienioną twarz króla, usunął się we framugę okna.
— Widzę, widzę to dobrze — mruczał Ludwik XV, nie zwracając uwagi na wiernego sługę, który dla króla nie był człowiekiem — widzę dobrze — powtarzał, chodząc wielkiemi krokami! — widzę, widzę! Pan de Choiseul drwi sobie ze mnie; delfin uważa się już w połowie za panującego i sądzi, że zaraz nim zostanie, gdy tylko Austriaczkę posadzi obok siebie na tronie. Ludwika kocha mnie, kocha, ale moralizuje i odjeżdża. Trzy córki młodsze wyśpiewują piosenki, w których mnie nazwano Błażejem. Hrabia Prowancji zajmuje się tłumaczeniem Lukrecji. Hrabia d’Artois biega za spódniczkami, psy moje wściekają się i chcą mnie kąsać. Ostatecznie kocha mnie ta jedna tylko biedna hrabina. Niechaj djabli porwą tych wszystkich, którzy chcą jej sprawić przykrość!
I z rozpaczliwem postanowieniem, usiadłszy przy stoliku, przy którym Ludwik XIV podejmował sprawy państwa i przy którym rozpatrywał ostatnie wspaniałe dekrety, mówił:
— Rozumiem teraz dopiero, dlaczego całe moje otoczenie tak przyśpiesza przybycie delfinowej. Sądzą, że gdy się tu tylko pokaże, stanę się jej niewolnikiem, ulegnę wpływom jej rodziny. Na honor, nie mam co przyśpieszać przybycia mojej synowej, jeżeli ten jej przyjazd ma nowe spowodować zawikłania i zamęty. Trzeba nam spokoju, spokoju jak można najdłuższego, ażeby go więc osiągnąć, zatrzymajmy ją w drodze. Miała, nie zatrzymując się w Reims i Noyon, przybyć prosto do Compiègne: utrzymajmy ceremoniał poprzedni. Trzy dni przyjęcia w Reims, i jeden... nie! dwa... nie, trzy dni uroczystości w Noyon, to razem sześć dni zyskanych; dobre i te sześć dni tymczasem! Pochwycił za pióro i sam zaadresował rozkaz do pana de Stainville, rozkaz zatrzymania się trzy dni w Reims i trzy w Noyon. Potem, wezwawszy służbowego kurjera, powiedział:
— Co koń wyskoczy, dopóki rozkaz ten nie będzie, podług adresu, wręczony.
Tem samem piórem następnie napisał:
„Droga hrabino, instalujemy dziś Zamora w jego rządach. Jadę do Marly. Dziś wieczorem w Luciennes, opowiem ci wszystko, co myślę w tej sprawie.

„Francja“.

— Masz, Lebel, idź zanieś ten list pani hrabinie, a sprawiaj się dobrze: to rada, którą ci daję.
Pokojowy skłonił się i wyszedł.










CLIV
W PORCIE

Od tej chwili w ustronnym domku zapanowała cisza grobowa.
Śmierć syna możeby była powoli zabiła Andreę, ale list Gilberta obudził w młodej kobiecie dawną jej energję, odwagę i dumę.
Pierwsza przerwała milczenie.
— Filipie — rzekła pewnym głosem — mówiłeś niedawno, iż miejsce moje w Saint-Denis wolne?
— Tak, Andreo.
— Zaprowadzisz mnie dziś jeszcze do klasztoru?
— Dziękuję ci, siostro droga.
— Jakże ci podziękować, doktorze, za tyle dobroci, litości i przywiązania?... Dla ciebie niema na ziemi nagrody.
Zbliżyła się do wzruszonego p. Louis i uściskała go.
— Ten mały medaljonik — rzekła — zawiera mój portret, gdy byłam maleńką; zapewne syn mój podobny był do niego; schowaj go przyjacielu, niech on ci przypomni kiedy i dziecko i matkę, która winna ci życie.
To powiedziawszy, Andrea zajęła się przygotowaniem do podróży i o szóstej przed wieczorem wstępowała w mury klasztoru w Saint-Denis, na progu którego stał Filip, niemy ze wzruszenia.
Pożegnanie!... straszne słowo!
Siły opuściły biedne, złamane bólem dziewczę; po dziesięć razy wracała do brata i żegnała go — może na zawsze...
— Żegnam cię!... żegnam!... — szeptała, łkając, Andrea.
— Żegnam cię!... — odpowiadał z rozpaczą Filip.
— Jeżeli odnajdziesz mego syna, nie pozwól mi umrzeć przedtem, zanim go uścisnę.
— O!... bądź spokojną. Żegnam cię!
Andrea wyrwała się z objęć brata i weszła w ciemny korytarz klasztoru.
Dopóki mogli się widzieć, przesyłali sobie pocałunki i znaki chustkami.
Wkońcu wszystko znikło.
Drzwi zamknęły się za Andreą.
Filip wsiadł do kurjerki zaraz w Saint-Denis, nie odpocząwszy ani godziny — i następnej nocy dojechał do Havru.
Przespawszy noc w hotelu, o świcie udał się na brzeg, aby się dowiedzieć, kiedy odjeżdża do Ameryki najbliższy okręt.
Objaśniono go, iż „Adonis“ odjeżdża jutro do Nowego Jorku.
Filip odnalazł kapitana, zapłacił mu za podróż, napisał dziękczynny list do delfinowej, przypominając jej dawną protegowaną i zabrawszy pakunki, udał się na okręt.
Czwarta biła na zegarze wieży Franciszka I-go, gdy „Adonis“ wyruszył z portu.
Niebo było czerwone, a morze cudnego koloru niebieskiego.
Filip, oparty na poręczy, żegnał brzegi Francji.
Okręt przejechał Havre i dostał się na pełne morze.
Noc ciemna spowiła czarnemi skrzydłami ziemię.
Filip wrócił do kajuty i odczytał kopję listu, wysłanego do delfinowej.
„Księżno — pisał — zrozpaczony człowiek opuszcza ojczyznę; boli go tylko to jedynie, iż tak mało uczynił dla przyszłej królowej. Człowiek ten powierza się burzom morskim, gdy Wasza królewska wysokość pozostaje, narażona na burze i niebezpieczeństwa panowania. Młoda, piękna, ubóstwiana, otoczona przyjaciółmi i oddanymi jej poddanymi, zapomnisz księżno o tym, którego wyróżniłaś pośród tłumów. Ja nie zapomnę nigdy; udaję się do Nowego Świata, ale gdy powrócę, może lepiej służyć Ci potrafię.
Polecam Waszej Wysokości moją siostrę, biedny, zwiędnięty kwiatek, którego jedynem słońcem jesteś Ty, Pani. Zechciej zniżyć się ku niej i pośród całej Iwej radości i potęgi, wspomnij o biednym wygnańcu, który Cię może nie ujrzy więcej“.
Przy końcu tego listu serce ścisnęło się biednemu chłopcu.
Miarowe kołysanie się okrętu i szum bałwanów smutnie wtórowały myślom wygnańca.
Całą noc przemarzył tak, siedząc; rano kapitan oznajmił mu, iż spodziewają się burzy, pasażerowie mają więc pozostać w kajutach.
Filip jadał śniadanie u siebie, a przy obiedzie towarzyszył mu kapitan. Resztę czasu spędzał na pokładzie okrętu; niekiedy spotykał tu podróżnych, mianowicie dwie damy, jadące po spadek i starca z dwoma synami.
Byli to pasażerowie klasy pierwszej.
Nastała piękna pogoda i usposobienie młodzieńca było weselsze. Całe dni, a nawet noce spędzał Filip na pokładzie, lecz nie chciał z nikim zawierać znajomości.
Owinięty w długi płaszcz oficerski, stał godzinami, wpatrzony w morze.
Razu pewnego, w nocy, nie słysząc niczyich kroków na pomoście, wyszedł przejść się trochę.
Rzeczywiście na pokładzie nie było nikogo.
Jeden tylko człowiek siedział zamyślony; był to pasażer klasy drugiej, może jaki biedny wygnaniec, wypatrujący z niecierpliwością brzegów Nowego Świata, gdy Filip wzdychał za ojczyzną.
Filip przypatrywał się długo nieznajomemu, którego twarzy nie mógł dojrzeć.
Zimno było przejmujące. Młodzieniec zamierzał wrócić do kajuty, kiedy usłyszał za sobą głos kapitana.
— Chcesz pan użyć przechadzki?...
— O!... ja rano wstaję!...
— Pasażerowie wyprzedzili pana.
— Chyba pan jeden; oficerowie wstają również rano, jak i marynarze.
— Nie mówię o sobie... ot, tam, siedzi jeden z pańskich pasażerów... widzisz go pan?
Kapitan spojrzał przed siebie i wydawał się bardzo zdumiony.
— Kto to taki, kapitanie?... — zapytał Filip.
— To... kupiec — wyrzekł kapitan nieco zakłopotany.
— Zapewne szukać chce majątku w Ameryce — szepnął Filip. — Dla niego ten okręt płynie za wolno.
Kapitan, zamiast odpowiedzi, pobiegł do pasażera, szepnął mu słów kilka i po chwili zamyślony... kupiec wszedł do swej kajuty.
— Dlaczego przeszkodziłeś mu marzyć, kapitanie?... nie przeszkadzał mi wcale.
— O, nie dlatego; uprzedziłem go tylko, iż poranne chłody w tych okolicach są bardzo zdradliwe; pasażerowie klasy drugiej nie mają tak ciepłych płaszczów jak pan.
— Gdzie jesteśmy obecnie?...
— Jutro zobaczymy wyspy Azorskie, przy jednej z nich przystaniemy; trzeba nabrać świeżej wody, bo upał ogromny.

CLXV
WYSPY AZORSKIE

Rzeczywiście — nazajutrz, o godzinie, wskazanej przez kapitana, załoga okrętowa ujrzała przed sobą wyspy Azorskie.
Przyjazny wiatr pchał okręt ku brzegom; około godziny trzeciej ujrzano już zielone wybrzeża.
Filip dostrzegł wysokie wierzchołki pagórków i czerniejące ostre skały szpiczaste, jakby powypalane przez wulkany.
Przy pierwszej z tych wysp, na odległości kilku sążni od brzegu, okręt przystanął.
Wszyscy podróżni obiecywali sobie wiele przyjemności z tego odpoczynku. Znaleźć się na lądzie stałym po dwudziestu dniach morskiej podróży, to rozkosz niewypowiedziana.
— Panowie — odezwał się kapitan, zwracając się do swych pasażerów — macie pięć godzin czasu. Korzystajcie ze sposobności. Znajdziecie na tych wyspach odludnych źródła, których woda ma dziwne właściwości; źródła te was zajmą, jeśli jesteście naturalistami; a jeżeli lubicie polowanie, macie tu także mnóstwo królików i ptactwa.
Filip wziął strzelbę, kule i proch.
— A ty, kapitanie, pozostaniesz tutaj? Dlaczego nie idziesz z nami?
— Bo od dni czterech goni mnie jakiś okręt, który ma podejrzany wygląd. Muszę więc być na stanowisku, aby mu się przyglądać zdaleka.
Filip, poprzestawszy na tem objaśnieniu, wsiadł w łódkę i popłynął ku lądowi.
Cała załoga była w wyśmienitym humorze.
— Państwo! macie czas do ósmej — wołał za nimi kapitan — o ósmej wystrzał armatni oznajmi wam, że czas wracać. Pilnujcie się. Spóźnionych zostawimy.
Gdy wszyscy wsiedli, majtkowie zaczęli napełniać beczki świeżą wodą, bijącą ze źródeł, jakby ukrytych w grocie.
Filip przypatrywał im się z ciekawością; podziwiał cudny błękit niebios, szum kaskad.
W grocie było chłodno i miło; promienie słoneczne jakby tu nie dosięgały.
Filip wolał pozostać tutaj.
Półcień ten pociągał go więcej, niż jasne słońce. Zdaleka słyszał oddalające się głosy podróżnych, w końcu pozostał sam.
Majtkowie, spełniwszy polecenie dowódcy, nie ukazali się już w grocie.
Filip położył się na miękkim mchu i marzył.
Godziny schodziły i młodzieniec zapomniał o świecie; obok niego spoczywała strzelba i pistolety, z którymi nie rozstawał się nigdy.
Cała przeszłość stanęła mu przed oczyma, a przyszłość nieznana przejmowała go dreszczem.
Kilka razy zdawało mu się, iż słyszy wystrzał, nawołujący do powrotu, były to jednak tylko śmiechy pasażerów; dotychczas nikt mu nie przeszkadzał w rozmyślaniach.
Naraz człowiek jakiś ukazał się na drodze do groty, do której dostać się można było tylko przez mostek. Dokoła bowiem płynęła woda; widocznie człowiek ten wahał się, czy ma wejść na mostek, bo wyciągnął ręce przed siebie i czekał...
Filip, wyrwany z zadumy, powstał z miejsca i grzecznie odezwał się do nieznajomego:
— Proszę pana, tędy... tędy... Zapewne szuka pan wody...
Na dźwięk tego głosu nieznajomy podniósł szybko głowę.
— Filip! — krzyknął przerażony.
— Gilbert! Dwa te okrzyki skrzyżowały się jak błyskawice.
Później już nic nie było słychać.
Młody oficer chwycił za szyję swego wroga; wciągnął go do groty.
— Nędzniku!... mam cię wreszcie!... — ryknął wściekle. — Bóg jest sprawiedliwy!... Podły zbóju, broń się!
Gilbert, śmiertelnie blady, nie próbował się bronić.
Wyszeptał wreszcie głosem pełnym słodyczy;
— Bronić się!... poco?
— To prawda, wiesz przecież, że nie ujdziesz słusznej kary! Zhańbiłeś kobietę i zabiłeś ją nieludzkiem postępowaniem.
Gilbert milczał jak grób, Filip z wściekłością rzucił się ku niemu.
— Nie jesteś człowiekiem, czy co? Nie odpowiadasz mi!... Ależ broń się, bo cię zaduszę!... podły, podły nikczemniku!
Gilbert uczuł, jak palce Filipa ściskały mu szyję, niby kleszcze.
W jednej chwili z lwią siłą odrzucił daleko od siebie wroga.
— Widzisz pan, umiem się bronić w potrzebie, ale poco mi obrona? Ot, weź pan strzelbę; wolę być zabitym w ten sposób, niźli zaduszonym...
Filip, który rzeczywiście podniósł fuzję, rzucił ją daleko od siebie.
— Nie — szepnął. — Dokąd jedziesz? W jaki sposób dostałeś się tutaj?
— Przywiózł mnie „Adonis“.
— Chowałeś się więc przede mną? widziałeś mnie?...
— Nie wiedziałem, że jedziesz pan tym okrętem.
— Kłamiesz!
— Nie kłamię nigdy.
— Jakże to być mogło, że cię nie spostrzegłem?
— Wychodziłem z kajuty tylko nocą.
— Widzisz, chowałeś się!
— Bezwątpienia.
— Przede mną?
— Nie, jadę do Ameryki z pewną misją, nikt nie powinien mnie widzieć. Kapitan dał mi nawet osobną kajutę.
— Chowasz się tu widocznie, chcesz ukryć dziecko, które wykradłeś.
— Dziecko? — podchwycił Gilbert.
— Naturalnie, skradłeś to dziecko, bo możesz z niego wyciągnąć niemałe korzyści... Nędzniku!
Gilbert podniósł głowę.
— Odebrałem dziecko, aby go matka nie nauczyła przeklinać ojca.
— Gdyby tak było, byłbyś mniejszym złoczyńcą niż myślałem. Ale nie wierzę; kto kradnie, ten kłamie.
— Ja kradłem?!
— Wykradłeś dziecko!
— Ależ to mój syn! On do mnie należy! Czyż to kradzież, gdy odbieramy swą własność?
— Słuchaj — rzekł Filip stanowczo — przysiągłem sobie, że cię zabiję, teraz rozmyśliłem się: zabiorę ci tylko to, co mogłoby być zabezpieczeniem twej przyszłości. Oddasz mi dziecko w tej chwili.
— Ależ ja go nie mam z sobą; czyż można zabrać w podróż morską dziecko, mające 15 dni?...
— Zapewne zabrałeś ze sobą i mamkę?
— Powtarzam panu raz jeszcze, że nie zabrałem dziecka.
— Zatem pozostało we Francji. Gdzież, w którem miejscu?
Gilbert milczał.
— Odpowiadaj, gdzie jest to dziecko i skąd masz środki na jego wychowanie?
To samo milczenie.
— Nędzniku! udajesz odważnego! Odpowiedz natychmiast, gdzie jest dziecko mojej siostry? Oddaj mi je.
— To dziecko do mnie należy — szepnął Gilbert.
— Łotrze, chcesz więc umrzeć!
— Nie oddam mego dziecka.
— Gilbercie, mówię do ciebie łagodnie, Gilbercie, postaram się zapomnieć, przebaczę ci, wszak rozumiesz moją szlachetność. Rzuciłeś hańbę na nasz dom, a ja ci przebaczam... oddaj mi to dziecko! Chcesz... przemówię za tobą do Andrei... no namyśl się... Andrea kocha syna swego do szaleństwa; będzie wzruszona twoją pokorą; Gilbercie, błagam cię, oddaj mi to dziecko!
Gilbert skrzyżował ręce na piersiach.
— Nie wierzyłeś mi pan przedtem, ja teraz nie wierzę. Niema dla nas przebaczenia. Jesteśmy śmiertelnymi wrogami... jesteś silniejszy, bądź zwycięzcą!
Nie oddam mej broni.
— Wyznajesz więc, że dziecko, to twoja broń?
— Przeciw obrazie, niewdzięczności!
— Jeszcze raz, Gilbercie — zawołał Filip, z pianą na ustach — oddasz?
— Nie.
— Strzeż się!
— Nie oddam.
— Nie chcę cię zabić; zabij mnie, brata Andrei... Będzie to o jedną zbrodnię więcej!... No!... bierz pistolet, ja mam drugi.
Młodzieniec stał nieporuszony.
— Nie chcę pojedynku — wyrzekł sucho.
— Wolisz, abym cię zabił — krzyknął wściekły Filip.
— Wolę być zabitym przez pana.
— Namyśl się... bo w głowie mi się mąci.
— Namyśliłem się już.
— Pomyśl, że mam zupełne prawo. Bóg mi przebaczy.
— Wiem o tem... zabij mnie pan.
— Pytam się po raz ostatni: chcesz się bić?
— Nie.
— Nie chcesz się bronić?
— Nie.
— Umieraj więc jak nędznik! jak zbój, jak pies.
Filip zmierzył się i strzelił.
Gilbert otworzył ramiona i padł na twarz bez jęku.
Filip jak szalony wybiegł z groty.
Przed nim stała łódka, majtkowie zwoływali podróżnych.
— A! to pan! Już po ósmej. Jesteś pan ostatnim.
— Coś pan zastrzelił?
Filip stracił przytomność, zaniesiono go prawie na okręt.
— Czy wszyscy są?
— To ostatni — odparli majtkowie — ale ten pan zemdlał.
Kapitan kazał go zanieść do kajuty.
Po chwili okręt ruszył, właśnie w tej samej chwili, gdy nieznany jakiś okręt przybijał do wysp.
„Adonis“ wywiesił banderę i niezadługo zniknął w ciemnościach nocy.
Dopiero nazajutrz spostrzeżono brak jednego pasażera.

EPILOG

Dnia 9 maja 1774 roku, o ósmej wieczorem, Wersal ciekawy przedstawiał widok.
Już od początku miesiąca król Ludwik XV leżał chory.
Niektórzy, widząc coraz groźniejsze objawy ospy, chcieli, aby król przygotował się na wszystko możliwe i przyjął Sakramenty.
Wkrótce jednak zjawiła się w Wersalu posępna i majestatyczna postać Ludwiki, córki królewskiej, która na wieść o niebezpieczeństwie, opuściła swoją celę klasztorną.
Ukazała się, jak posąg fatalizmu, blada i nieruchoma.
Podobną była do tych starożytnych wieszczek, które zjawiały się nagle na dworach królewskich i wykrzykiwały ponuro i złowieszczo: Biada! biada! biada!
Przyjechała do Wersalu o pierwszej z południa, w chwili gdy Ludwik całował ręce pani Dubarry i przyciskał je, jak talizman, do czoła rozpalonego, do policzków opuchłych.
Na widok Ludwiki wszystko się rozpierzchło; siostry jej, dworzanie, nawet pani Dubarry, wszystko pouciekało do przyległych pokojów.
Tylko pozostali lekarze, siedzący przy kominku.
Król otworzył przygasłe i osłabione oczy i wyszeptał z pewnym bólem:
— Córko moja!...
— Tak, to ja, córka twoja, królu!
— Skąd przychodzisz?
— Od Boga, królu!
Król poprawił się na łóżku i uśmiechnął się lekko.
— Bo tu nie pamiętają o Bogu — ozwała się księżna Ludwika. — Chcę ci go, ojcze, przypomnieć.
— Mnie?... ależ, moja córko, nie konam jeszcze, przeciwnie, choroba moja jest lekka, trochę gorączki i opuchlina...
— Twoja choroba, panie — lodowato ciągnęła księżna — należy do chorób tego rodzaju, że według wymagań etykiety, powinna zgromadzić u łoża Twego wszystkich dostojników państwa. Masz ospę...
— Córko!... — przerwał jej król, blednąc i trzęsąc się — co ty mówisz?!
— Księżno!... — powtórzyli przerażeni lekarze.
— Mówię — ciągnęła księżna — że Jego Królewska Mość jest dotknięty ospą.
Król wydał okrzyk.
— Doktorzy nie mówili mi tego — zaprzeczył.
— Nie śmią; ale ja widzę, że niedługo, królu, z królestwa Francji przeniesiesz się w królestwo inne... Pomyśl o Bogu, przejrzyj myślą czyny swoje.
— Ospa! ospa! — rozpaczał król. — Przecież to choroba śmiertelna!
Zwrócił się do doktorów:
— Bordeu!... la Martiniére!... — powiedzcie, czy to prawda?...
Pochylili głowy.
— A więc muszę zginąć — powtarzał król z przerażeniem.
— Nie trać tylko, królu, przytomności umysłu — zaopinjował pierwszy Bordeu — z każdej choroby można się wyleczyć.
— Bóg udziela spokoju — odrzekła Ludwika.
— Ależ, księżno — szepnął jej Bordeu — zabijasz króla!
Zbliżyła się do chorego i, całując ze czcią jego ręce, wyrzekła:
— Zerwij z przeszłością, królu, daj przykład narodowi swemu. Postanów sobie żyć po chrześcijańsku, jeżeli żyć będziesz, umrzeć po chrześcijańsku, jeżeli Bogu podoba się powołać Cię do siebie.
Złożyła ostatni pocałunek na ręku króla i, owinąwszy się woalem, opuściła komnaty pałacu, pozostawiając za sobą nie dające się opisać przerażenie.
Król był jak odurzony.
— Nie chciałbym — odezwał się — aby się powtórzyły sceny z Metzu z księżniczką de Châteauroux, niech pani d’Aiguillon zabierze panią Dubarry do Rueil!
Rozkaz ten wywołał jeszcze większe osłupienie.
Doktór Bordeu chciał coś powiedzieć, ale król ręką nakazał mu milczenie.
Bordeu wiedział zresztą, że kolega jego gotów oznajmić wszystko delfinowi. Bordeu przewidywał, jak się zakończy choroba króla i nie sprzeciwiał się już, więc opuściwszy pokój królewski, udał się do pani Dubarry, ażeby jej zwiastować cios na nią spadający.
Hrabina, widząc, jaki wyraz ponury i wyzywający przybierały już twarze wszystkich, nie ociągała się z opuszczeniem pałacu i w towarzystwie wiernej przyjaciółki pani d’Aiguillon, udała się do dziedzicznego swego zamku, do Rueil.
Doktorowie odtąd nie dawali nikomu przystępu do króla, z wyjątkiem duchownych, od których król przyjął Ostatnie Namaszczenie.
Dwór udał się do komnat delfina, ale książę zamknął się i nie przyjmował nikogo.
Nazajutrz królowi zrobiło się lepiej i posłał księcia d’Aiguillon z ukłonem do pani Dubarry.
Było to dnia 9 maja 1774 roku.
Dwór znów opuścił apartamenty delfina i podążył do Rueil, gdzie ulubienica mieszkała, tak tłumnie, że od czasu wygnania pana de Choiseul do Chanteloup, nie widziano takiego szeregu karet.
Ważyły się szale. Czy król żyć będzie i czy pani Dubarry jest jeszcze królową, czy też król umrze i pani Dubarry jest już tylko nędzną, godną pogardy nierządnicą.
Takie zadawano sobie pytania i oto dlaczego Wersal o godzinie ósmej wieczorem 9 maja 1774 roku, przedstawiał tak ciekawy, tak interesujący, widok.
Wieczór zapadł.
Na rogu ulicy, naprzeciw pałacu, na ławce, ocienionej kasztanem, siedział, opierając się na lasce trzcinowej, jakiś człowiek, już niemłody. Zgarbiony był i zmizerowany, ale oczy jego rzucały blaski, pełne inteligencji.
Siedział pogrążony w myślach i nie słyszał, jak do ławki zbliżał się jakiś człowiek.
Był to młodzieniec pełen sił i zdrowia.
Wyraz twarzy miał złośliwy, śmiał się do siebie złym, ironicznym śmiechem. Na widok starca przestał się na chwilę śmiać i przypatrywał mu się z zajęciem.
— Pan sobie chłodu używa! — odezwał się szorstko, podchodząc.
Starzec podniósł głowę.
— Co ja widzę?... toż to mój mistrz! — wykrzyknął młodzieniec.
— A pan jesteś moim młodym uczniem? — rzekł starzec.
— Pozwolisz mi pan usiąść przy sobie?
— Najchętniej.
— Mówią, że król ma się lepiej — z nagłym wybuchem zjadliwego śmiechu ozwał się młodzieniec.
Starzec nic nie odpowiedział.
— Cały dzień — mówił dalej młodzieniec — jeżdżono, karety pędzały z Paryża do Rueil i z Rueil do Wersalu.
Podobno król, jeżeli wyzdrowieje, poślubi panią Dubarry.
I zaśmiał się jeszcze głośniej.
Starzec znów nic nie odpowiedział.
— Wybacz mi pan, że się tak śmieję — mówił dalej młodzieniec, widocznie zdenerwowany — bo, widzi pan, każdy dobry francuz kocha swego króla i cieszy się, gdy ten ma się lepiej.
— Nie żartuj tak, mój panie — szepnął cicho starzec — nieszczęściem jest śmierć każdego człowieka, a cóż dopiero króla!
— Nawet Ludwika XV? — przerwał młodzieniec z ironją. — O! mój drogi mistrzu! ty co jesteś tak wielkim filozofem, czy możesz coś podobnego twierdzić! O! znam siłę i zręczność twoich rozumowań, ale nato wcale się nie zgadzam.
Starzec potrząsnął głową.
— A zresztą — dodał młodzieniec — poco myśleć o śmierci królewskiej, któż tu o tem mówi?
Jeszcze się nam ten dostojny pieszczoszek wywinie z niebezpieczeństwa.
Ospa! To i cóż z tego! ma przy sobie takich lekarzy jak Bordeu i La Martiniére.
Tylko, że teraz lud francuski nie daje na mszę za jego zdrowie, jak na początku choroby... Wszystko się sprzykrzy.
— Milcz, młodzieńcze, milcz — zawołał nagle wzburzony starzec — mówisz o człowieku, na którego zwrócony jest w tej chwili palec Boży.
Młodzieniec, zdziwiony tą szczególną mową, spojrzał na towarzysza, który nie spuszczał oczu z królewskiego pałacu.
— Może pan masz dokładniejsze nowiny ode mnie? — spytał sarkastycznie?
— Patrz pan! — rzekł starzec, wskazując palcem jedno z okien pałacowych — widzisz tam?
— No? — Okno oświetlone.
— Ale jak oświetlone?
— Świeca stoi w latarce.
— Tak.
— I cóż z tego?
— Czy wiesz, młodzieńcze, co ta świeca oznacza?
— Nie, panie.
Młodzieniec spojrzał badawczo na starca, jakby chciał się przekonać, czy nie zwarjował.
— Jeden z mych przyjaciół, pan Jussieu — mówił dalej starzec — postawił świecę, która dopóty się będzie paliła, dopóki król będzie żył.
— Więc to znak?...
— Znak, który następca Ludwika XV śledzi oczyma, tam, z poza firanek. Znak, który uprzedza ambitnych o chwili, kiedy się zacznie ich panowanie, a takiego biednego, jak ja, filozofa o tem, kiedy Bóg zdmuchnie epokę i życie.
Teraz młodzieniec zadrżał i zbliżył się na ławce do towarzysza.
— O! — wyrzekł starzec — przypatrz się, młodzieńcze, dobrze tej nocy; patrz, ile niesie ona chmur i nawałnic. Jutrzenkę, jaka po niej nastąpi, zapewne będę oglądał, bo nie jestem jeszcze tak stary, ażeby nie doczekać jutra. Ale to panowanie, jakie się zacznie, ty oglądać będziesz do końca; panowanie, które, jak ta noc, przyniesie tajemnice, których ja oglądać nie będę. Nie może więc być obojętnym dla ciebie płomień tego drżącego światełka, którego znaczenie już ci wytłumaczyłem.
— To prawda — szepnął młodzieniec — prawda, mój mistrzu.
— Ludwik XIV — mówił dalej starzec — panował lat 73, jak długo panować będzie Ludwik XV?
— A! — wykrzyknął nagle młodzieniec, wskazując palcem okno, które raptownie pogrążone zostało w zupełnych ciemnościach.
— Król nie żyje! — wyszeptał starzec, powstając z przerażeniem.
I obaj przez chwilę milczeli.
Nagle z pałacu wyjechała kareta w ośm koni. Poprzedzało ją dwóch jeźdźców z pochodniami.
W karecie siedział delfin, Marja-Antonina i Elżbieta, siostra króla!
Blask pochodni oświetlił złowrogo ich blade twarze.
Kareta przemknęła obok ławki, na której siedzieli dwaj rozmawiający.
— Niech żyje Ludwik XVI! niech żyje królowa! — ostrym głosem zawołał młodzieniec, jakgdyby raczej znieważał nowego monarchę, niźli go witał.
Delfin się ukłonił, królowa wychyliła twarz smutną i surową. Kareta znikła w oddali.
— A! panie Rousseau! — odezwał się wtedy młodzieniec — więc pani Dubarry jest już wdową.
— A jutro znajdzie się na wygnaniu — odrzekł starzec — dowidzenia, panie Marat![7]

KONIEC TOMU DWUNASTEGO.





  1. Lilia:, Pedibus:, Destrue:.
  2. Nakazuję ci spokój, szatanie.
  3. Wiadomo, że jedwab jest złym przewodnikiem elektryczności Osobę, mającą ubranie z jedwabiu prawie niepodobna jest zmagnetyzować.
  4. Nie słuchaj go, moja córko.
  5. Pozwól jej pani, słuchać, chciała wiedzieć, będzie. wiedziała.
  6. Łachmanek, gałganek i ochłapek.
  7. Dalsze losy bohaterów tego opowiadania, Andrei, Filipa Taverney, Balsama i innych, odnajdą czytelnicy w następnej powieści, p t. „Naszyjnik królowej“, w której autor przedstawia zaranie francuskiej rewolucji w r. 1789, straszną klęskę głodową podczas zimy 1774 roku, dwór Ludwika XVI i Marji-Antoniny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.