Józef Balsamo/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1925
Druk „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
PAMIĘTNIK LEKARZA
JÓZEF BALSAMO
ROMANS
Tom II
WARSZAWA — E. WENDE i S-ka
Łódz i Katowice — Ludwik Fiszer. Poznań — Fiszer i Majewski


Drukarnia „Rola“ J. Buriana, Mazowiecka 11





XI
PANI I POKOJOWA

Stan, w jakim Nicolina powróciła do siebie, dalekim był od spokoju, jaki starała się okazywać. Była to dziewczyna próżna, zarozumiała, i łatwo mogąca się stać niebezpieczną, zwłaszcza, że posiadała wyobraźnię bardzo bujną, a głowę miała przewróconą książkami, jakie czytała bez żadnego zgoła wyboru.
Pogardliwy uśmiech, z jakim przyjęła zniewagę, wyrządzoną jej przez Gilberta, odbijał głębokie rany jej serca. Lubo była lekkomyślną, lubo żadnych zasad nie posiadała, zobojętnienie Gilberta, któremu się oddała bez zastrzeżeń, poniżyło ją we własnych oczach; pragnęła pomścić wyrządzoną sobie zniewagę. Ciężko była ukarana za swój błąd, lecz nie upadła pod ciosem. Była młoda, pełna ochoty do życia i miała zdolność łatwego zapominania, ułożywszy więc plan zemsty, zasnęła.
Pannę de Taverney surowiej naturalnie sądziła niż Gilberta. Ta dumna panna, która w klasztorze mówiła wy księżniczkom udzielnym, a ty hrabiankom i margrabiankom, a do osób niżej stojących wcale nie mówiła, ta statua marmurowa, inna z pozoru, a w gruncie rzeczy aż zanadto tkliwa, zdawała się jej nędzną i śmieszną gdy zstąpiła z piedestału dla takiego wiejskiego Pigmaljona jak Gilbert.
Trzeba zaznaczyć, że Nicolina dzięki sprytowi, właściwemu kobietom, czuła się tylko umysłowo niższą od Gilberta, lecz wyższą odeń pod każdym innym względem. Przewaga pierwsza kazała jej nie zważać na to, że ona, pokojowa barona, oddaje się chłopu prostemu.
Cóż dopiero jej pani, jeżeli rzeczywiście łączyły ją z Gilbertem ściślejsze stosunki?...
Nicolina wywnioskowała, że opowiedzieć baronowi o tem, co podpatrzyła, byłoby niedorzecznością, bo baron wypoliczkowałby chłopaka, a potem śmiałby się z tego wszystkiego. Gilbert przytem uważałby podobną zemstę za godną pogardy. Ale skazać tegoż Gilberta na cierpienia z powodu Andrei, pozyskać siłą poznanej tajemnicy władzę nad nimi i widzieć jak się rumienią pod wzrokiem pokojówki, stać się ich panią wszechwładną, wreszcie zmusić Gilberta do żałowania przeszłości, oto co pochlebiało dumie pokojówki, oto co się jej korzystnem zdawało i co przeprowadzić postanowiła.
Było już dość późno, gdy się obudziła świeża, lekka i rzeźwa. Ubrała się starannie jak zawsze, przejrzała w lustrze i przyszła do przekonania, że oczy ma dziś znacznie piękniejsze niż zwykle. Przekonała się również, że wargi jej nie zbladły, że różowiły się jak wiśnie w cieniu zadartego noska, że szyjka, starannie zawsze przed słońcem zakryta, miała białość liiji, że bogactwu gorsu i wcięciu figurki nic zgoła wyrównać nie jest w możności.
Widząc się tak piękną, Nicolina osądziła, iż potrafi łatwo wzbudzić zazdrość w Andrei i udała się do jej pokoju, będąc raz na zawsze upoważniona do budzenia jej, jeżeli się sama nie obudzi o siódmej rano.
Andrea leżała wyciągnięta na łóżku. Była blada, a czoło miała zlane potem obficie. Oddychała z trudnością i od czasu do czasu rzucała się w ciężkim śnie z niewyraźnym jękiem.
Nicolina wpatrywała się w śpiącą z wielką uwagą i musiała przyznać, że piękność to, z którą niepodobna iść w zawody.
Podeszła do okna i podniosła sztory.
Fala światła zalała pokój; powieki Andrei zadrżały.
Zbudziła się i chciała podnieść, ale uczuła nadzwyczajne znużenie i ból tak ostry, że padła na poduszki bezwładnie.
— Boże Wielki! co pani jest? — zawołała Nicolina.
— Musi być już dość późno... — odezwała się Andrea, przecierając oczy.
— Istotnie, spała pani o całą godzinę dłużej niż zwykle.
— Co mi jest? — szepnęła Andrea, spoglądając dokoła, jakby się chciała upewnić gdzie jest. — Czuję się zupełnie rozbita. Boli mnie w piersi.
Nicolina spojrzała na nią bystro.
— Widocznie zaziębiła się pani w nocy.
— W nocy? — odrzekła Andrea zdziwiona — Ach! — zawołała, spostrzegłszy nieład w ubraniu — to ja nie rozbierałam się widać wcale; a to znowu co znaczy?
— Czy ja wiem, niech pani raczy przypomnieć sobie.
— Nic a nic nie pamiętam — powiedziała Andrea, chwytając się za głowę. — Co mi jest? Czym zmysły straciła, czy co...
Wyprostowała się i zaczęła znowu rozglądać się dokoła nieprzytomnie. A po chwili z widocznym wysiłkiem dodała:
— A tak! przypominam sobie, byłam wczoraj bardzo zmęczona i wyczerpana... Zapewne to skutek burzy, a potem...
Nicolina wskazała na łóżko, pogniecione, ale nierozebrane.
Andrea myślała tymczasem o nieznajomym, który tak dziwnie patrzył był na nią.
— A potem?... — podchwyciła Nicolina z udanem współczuciem. — Pani coś bodaj przypomniała sobie...
— Potem — rzekła Andrea — usnęłam na taborecie przy fortepianie i odtąd nic już zgoła nie pamiętam. Zapewne powróciłam rozespana, rzuciłam się na łóżko w ubraniu i tak zasnęłam znowu.
— Trzeba mnie było przywołać — rzekła Nicolina słodziutko — jestem przecie pokojówką pani.
— Widocznie nie miałam siły — odparła Andrea ze szczerością nieudaną.
— Hipokrytka! — mruknęła Nicolina, a głośno dodała:
— Pani bardzo długo siedziała przy fortepianie, bo dobrze już było późno, gdy posłyszałam szelest i zeszłam na dół. — Urwała, mając nadzieję, że znak jakiś lub rumieniec zdradzi jej panią. Andrea pozostała jednak całkiem spokojna; na jej pięknej twarzy, jak w przezroczem zwierciadle, odbijała się wyraźnie piękna jej dusza.
— Zeszłam na dół... — powtórzyła Nicolina.
— No i co? — zapytała Andrea.
— I nie zastałam pani przy fortepianie.
Andrea podniosła głowę; w jej pięknych oczach malowało się zdziwienie.
— Nic a nic nie pojmuję! — powiedziała.
— Tak jednak było, jak mówię.
— Mówisz, że nie byłam w salonie, kiedy ani na krok nigdzie się stąd nie ruszałam.
— Wybaczy pani... — powiedziała Nicolina.
— Więc gdzież byłam?
— Pani musi to lepiej wiedzieć ode mnie — odrzekła Nicolina, wzruszając ramionami.
— Mylisz się, moja Nicolino — zauważyła Andrea ze słodyczą. — Nie wstawałam wcale z taboretu. Przypominam sobie to tylko jedynie, że doznawałam zimna, że byłam trochę ociężała i że było mi bardzo trudno chodzić...
— O! — rzekła Nicolina złośliwie — o ile ja widziałam, to chodziła pani doskonale.
— Widziałaś mnie?
— Na własne oczy, proszę pani...
— A przed chwilą utrzymywałaś, że nie zastałaś mnie w salonie?
— Nie w salonie też widziałam panią.
— Gdzież zatem?
— W przedsionku przy schodach.
— Co? — zawołała Andrea.
— Przecież znam chyba panią — rzekła Nicolina z udanym dobrodusznym uśmiechem.
— A ja pewna jestem, żem się nigdzie nie ruszała z salonu, — odparła stanowczo Andrea.
— Ja zaś jestem pewna, — oświadczyła Nicolina — żem widziała panią w przedsionku. Myślałam nawet — dodała, wpatrując się bacznie w Andreę, — że pani wracała z ogrodu. Tak było pięknie po burzy. Miło jest przechadzać się w nocy po parku, powietrze daleko jest świeższe, kwiaty pachną daleko silniej, nieprawdaż, proszę pani?
— Wiesz dobrze, że nie poszłabym za nic w świecie w nocy do ogrodu — odparła Andrea ze śmiechem — bom zanadto na to bojaźliwa!
— Można mieć przecie towarzystwo — odpowiedziała złośliwie Nicolina.
— Co takiego?... — zapytała Andrea, nie domyślając się, że jest badaną przez Nicolinę. Ta ostatnia uczuła, że nie wypada zapuszczać się głębiej. Zimna krew Andrei wydała się jej szczytem obłudy i prawie ją przeraziła.
Postanowiła zmienić rozmowę.
— Wspomniała pani przed chwilą, że się czuje cierpiącą... — zaczęła.
— Rzeczywiście — odpowiedziała Andrea — czuję się osłabiona i zmęczona i to bez przyczyny. Wczorajszy wieczór spędziłam przecie tak samo jak zawsze. Może ja zachoruję?
— O, proszę pani — odezwała się Nicolina — bywają nieraz zmartwienia...
— Co? zmartwienia?...
— Sprowadzają one ten sam zwykle skutek co największe zmęczenie. Znam ja się na tem proszę pani.
— Alboż ty masz jakie zmartwienie, moja Nicolino?
— O! i jakie jeszcze, proszę pani — odpowiedziała służąca, spuszczając obłudnie oczy.
Andrea powstała z łóżka i zaczęła się przebierać.
— Opowiedzże mi, jakie to mianowicie masz zmartwienia? — rzekła do pokojówki.
— Właśnie miałam ten zamiar — odezwała się Nicolina i urwała...
— Mów,, mów... coś taka wylękniona!
— Ja wylękniona, a pani zmęczona; o my obydwie bardzo cierpimy.
To „my“ dotknęło Andreę, więc zmarszczyła brwi surowo.
— Ach! — wykrzyknęła.
Nicolina nie zmieszała się wcale tym wykrzyknikiem.
— Skoro pani życzy sobie — odpowiedziała — to zaczynam.
— Ciekawam co to takiego — rzekła Andrea.
— Mam wielką ochotę wyjść zamąż. proszę pani — odezwała się Nicolina.
— Toż nie masz jeszcze lat siedemnastu?
— Pani ma szesnaście dopiero.
— Więc cóż z tego?
— A jednak nieraz pani myśli zapewne o mężu.
— Skądże to przypuszczenie? — zapytała szorstko Andrea.
Nicolina chciała odpowiedzieć takim samym tonem, ale znała Andreę i wiedziała, że w takim razie nic się już więcej nie dowie.
— Naprawdę, to nie mogę przecie wiedzieć, co pani myśli, boć jestem chłopką tylko i mogę się chłopskim tylko rządzić rozumem.
— Cóż zatem?
— Przypuszczam że pokochać kogoś i starać się być pokochaną, to rzecz całkiem naturalna.
— Zapewne, cóż dalej?
— Otóż kocham kogoś, proszę pani.
— A ten ktoś, czy kocha cię także?...
— Zdaje mi się, proszę pani.
Pomyślała, że wypada jej wyraźniej nieco określić swój stosunek i dodała:
— Jestem nawet pewną tego, proszę pani...
— No to dobrze; widocznie nie tracisz w Taverney czasu napróżno.
— Bo muszę myśleć o swojej przyszłości. Pani zupełnie co innego, na panią łatwo może spaść majątek po jakim bogatym krewnym, ale ja nie mam krewnych i czego sama sobie nie zdobędę, tego z pewnością nie będę miała.
Objaśnienie to wydało się tak szczerem Andrei, że zapomniała o niestosownem zachowywaniu się pokojówki i, dając folgę zwykłej swej dobroci, zapytała:
— No, a za kogo chcesz wyjść zamąż, moja droga?
— Za kogoś, kogo pani zna doskonale.
— Znam? — powtórzyła baronówna.
— Doskonale.
— Któż to zatem?
— Obawiam się, czy mój wybór podoba się panience.
— Mnie?
— A no tak, panience.
— Więc go chyba za niestosowny uważasz?
— Wcale nie, proszę pani...
— Mów zatem szczerze — dobra pani obowiązana jest dbać o dobro swojej sługi, a ja zupełnie jestem zadowolona z ciebie.
— Dziękuję pokornie panience!...
— Mów tylko prędko, co masz powiedzieć, i dokończ mnie sznurować.
Nicolina zebrała całą odwagę i całą swoją przenikliwość.
— Ha, dobrze — rzekła — powiem, skoro pani każe. Kocham Gilberta, proszę pani.
Ku wielkiemu jej zdziwieniu, Andrea ani drgnęła nawet.
— Gilberta, syna mojej mamki?
— Tak jest, proszę pani.
— Za niego więc chcesz wyjść?
— Za niego, proszę pani.
— A on cię kocha?
Nicolina przypuszczała, że nadeszła chwila stanowcza.
— Przynajmniej powtarzał mi to Bóg wie ile razy.
— No to idź za niego — oświadczyła spokojnie Andrea — ja nic a nic nie mam przeciwko temu. Tyś sierota, on sierota, możecie więc sami rozporządzać sobą.
— Zapewne — wyjąkała Nicolina i osłupiała.
— Jakto, czy panienka naprawdę pozwala?
— Z całego serca, pomimo żeście tacy jeszcze młodzi...
— Będziemy za to dłużej żyć ze sobą.
— Czy tylko będziecie mieli z czego żyć?
— Będziemy pracować, proszę pani.
— Cóż on będzie robił, naprzykład, kiedy jest do niczego...
Nicolina straciła cierpliwość; to, jak jej się zdawało, udawanie oburzyło ją okrutnie.
— Panienka — rzekła — pozwoli sobie powiedzieć, że bardzo źle traktuje biednego Gilberta.
— Na nic innego nie zasługuje ten próżniak.
— O pani! on ciągle czyta i bardzo się pragnie kształcić.
— Nie jest dobry — dodała Andrea.
— Nie dla panienki chyba, — odrzekła złośliwie Nicolina.
— Jak to rozumiesz?
— Pani to chyba wie najlepiej, skoro mu każe polować.
— Ja?
— Nieraz o dziesięć mil od domu...
— Prawda, przyznaję, że nigdy nie zwracałam najmniejszej nawet uwagi...
— Na zwierzynę? — podchwyciła szyderczo Nicolina.
Andrea rozśmiałaby się była może z tego żartu i nie domyśliła żółci ukrytej w sarkazmie pokojówki, ale znajdowała się, jak wiemy, w niezwykłem usposobieniu umysłu. Nerwy jej drżały jak struny przeciągnięte, dreszcze ją przechodziły; najmniejszy wysiłek umysłowy sprawiał jej utrudzenie.
— Co znaczy ten jakiś dowcip? — zapytała, odzyskując naraz jasność myśli.
— Ja nie jestem wcale dowcipna, panienko — odpowiedziała Nicolina — ja biedna dziewczyna wiejska, mówię to tylko, co widzę własnemi oczyma.
— Cóż więc takiego widziałaś?
— Że Gilbert taki jest uprzedzający dla pani.
— Gilbert jest sługą i spełnia tylko powinność swoją, cóż dalej?
— Nie jest on służącym, bo żadnej płacy nie pobiera.
— Syn dawnych dzierżawców naszych, służy za życie i mieszkanie, ale nic nie robi za to. Do czego ty zmierzasz jednakże i dlaczego usiłujesz bronić tego chłopaka, na którego nikt nie napada przecie?...
— O! wiem, że pani nań nie napada — odpowiedziała Nicolina ze zjadliwym uśmiechem — przeciwnie!...
— Co to jest?... co to za półsłówka jakieś, których wcale nie rozumiem.
— Bo widocznie nie chce panienka rozumieć.
— Dosyć tego... moja panno — oświadczyła Andrea surowo, wytłumacz mi się natychmiast.
— Pani wie z pewnością lepiej, niż ja, o co chodzi...
— Nic nie wiem, a przedewszystkiem nie myślę się niczego domyślać, bo nie mam czasu ani ochoty wdawać się w jakieś dyskusje z tobą. Rozumiesz?!.. Chcesz mego pozwolenia na małżeństwo? tak czy nie?
— Chcę, aby pani nie miała mi za złe, że Gilbert mnie pokochał.
— A mnie to co obchodzi, czy on cię kocha, czy nie kocha? Co to jest, moja panno?...
Nicolina stanęła na palcach jak młody kogut.
Złość długo hamowana, wybuchła tem gwałtowniej.
— Zapewne raczyła pani oświadczyć już to samo Gilbertowi?
— Czyż ja wdaję się w jakie rozmowy z tym twoim Gilbertem, moja panno, zwarjowałaś czy co?...
— Jeżeli pani z nim nie rozmawia, to chyba od bardzo niedawna.
Andera zbliżyła się do Nicoliny i zmierzyła ją od stóp do głów pogardliwie.
— Całą godzinę już prawisz mi impertynencje jakieś; dość tego, mów natychmiast, co to znaczy...
— Ależ... — bąknęła Nicolina zmieszana trochę.
— Utrzymujesz, że rozmawiałam z Gilbertem.
— Tak proszę pani, utrzymuję.
To, co uważała za rzecz nieprawdopodobną, obecnie przyszło Andrei do głowy.
— Ta biedaczka bawi się w zazdrość — krzyknęła i parsknęła gwałtownym śmiechem. Bądźże spokojna, panno Legay, tak mnie mało obchodzi twój Gilbert, że nie umiałabym powiedzieć, jakiego koloru ma oczy!
Andrea była gotowa przebaczyć śmiesznej dziewczynie nie impertynencję już, ale szaleństwo.
Nie tego jednakże pragnęła Nicolina, nie żądała ona bynajmniej przebaczenia.
— Zapewne — odrzekła — w nocy niepodobna dojrzyć koloru.
— Co takiego? — Krzyknęła Andrea zaczynając coś rozumieć, ale nie mogąc w to uwierzyć.
— Powiadam, że jeżeli rozmawia pani z Gilbertem tylko w nocy, tak, jak to wczoraj miało miejsce, to niema w tem nic nadzwyczajnego, że pani dobrze rysów twarzy jego nie rozróżnia.
— Wytłumacz mi się natychmiast! — zawołała Andrea śmiertelnie blada.
— To bardzo łatwo, proszę pani — rzekła Nicolina, straciwszy zimną krew. — Widziałam dzisiejszej nocy...
— Czekaj — przerwała Andrea, woła mnie ktoś z dołu.
Rzeczywiście głos jakiś zawołał:
— Andrea! Andrea!
— To pan baron i ten nieznajomy, który tu nocował.
— Zejdź, powiedz, że nie mogę się odezwać, bo jestem słaba i znużona i wracaj mi natychmiast, abym mogła skończyć tę dziwaczną rozmowę z tobą.
— Andreo! — zawołał znów baron — pan de Balsamo pragnie cię powitać!
— Idź — powtórzyła Andrea, pokazując pokojówce drzwi z gestem królowej.
Nicolina spełniła rozkaz bez słowa.
Skoro tylko wyszła za drzwi, Andreę owładnęło znowu jakieś niewytłumaczone uczucie i, lubo postanowiła się nie ukazać, pociągnięta siłą jakąś nieprzezwyciężoną, podeszła do okna i spostrzegła pana Balsamo, kłaniającego się uniżenie a jednocześnie patrzącego w nią natarczywie.
Zachwiała się i była zmuszoną oprzeć się o okiennicę, aby nie stracić równowagi.
— Dzień dobry panu!... — zawołała w chwili, gdy Nicolina oznajmiała właśnie baronowi, że panna. de Taverney czuje się słabą i odpowiedzieć nie może.
Pokojówka nie była w stanie zdać sobie sprawy z tej kapryśnej sprzeczności.
Prawie jednocześnie Andrea wyczerpana, padła na fotel..

Balsamo ciągle się w nią wpatrywał.

XII
O BRZASKU

Podróżny wstał bardzo rano aby obejrzeć powóz i dowiedzieć się o zdrowiu Aithotasa.
W zamku spali jeszcze wszyscy w najlepsze, z wyjątkiem Gilberta, który ukryty poza kratami okna swojego pokoju, położonego obok drzwi wchodowych, śledził ciekawie każde poruszenie Balsama.
Balsamo, po wyjściu z powozu, zamknął przedział, zajmowany przez mistrza i zanim Gilbert zjawił się w alei ogrodowej, odszedł już dosyć daleko.
Zadziwiony on był nadzwyczajnie zmianą, jaką światło dzienne sprawiło w tem ponurem, jak mu się zdawało wczoraj, otoczeniu. Nieduży zamek, zbudowany z białego i czerwonego kamienia, otaczały wysokie olchy i niezliczone krzewy jaśminu.
Balsamo zwrócił się w prawo i po chwili znalazł się w gęstwinie róż i jaśminów, wydających po wczorajszej burzy zapach rozkoszny. Dotarł aż do końca ogrodu i ujrzał ruiny starego zamczyska. Napół ocalała wieża sterczała pośród gruzów i kamieni, po których wiły się girlandy bluszczu i dzikiego wina. Rzuciła je tam ręka natury, jakby dla wskazania człowiekowi, iż życie i wśród ruin się rozwija.
Siedmiomorgowa posiadłość Taverney’ów, poznana bliżej, nie była pozbawiona wdzięku. Dom przypominał grotę, której wejście upiększyła natura kwiatami i ljanami, ale której nagość zewnętrzna, przeraża i odpycha zbłąkanego i szukającego przytułku wędrowca.
Powracając po godzinnej przechadzce do mieszkania, Balsamo spostrzegł, że baron, owinięty w szlafrok, wyszedł drzwiami środkowemi, że chodził po ogrodzie, oczyszczał róże ze ślimaków.
Pospieszył zaraz ku niemu.
— Panie baronie — rzekł z wyszukaną grzecznością — pozwól mi złożyć sobie uszanowanie, a zarazem przeproszenie. Nie powinienem był wychodzić z pokoju, bez złożenia panu uszanowania, ale uroczy widok z okna oczarował mnie i wywabił. Pragnąłem zblizka poznać piękny ogród i wspaniałe ruiny.
— Ruiny są naprawdę wspaniałe — odparł baron, aby grzecznością za grzeczność gościa zapłacić — ale jedyna też to rzecz godna tutaj uwagi.
— Wszak to był zamek kiedyś? — zapytał Balsamo.
— Tak, był to mój zamek, a właściwie zamek moich przodków. Nazywano go „Maison-Rouge“ i długie lata nazwę jego dodawaliśmy do kamieni Taverney. Do „Maison-Rouge“ przywiązany jest tytuł barona. Ale nie mówmy, kochany gościu, o przeszłości, której wrócić niema sposobu.
Balsamo skłonił się na znak zgody.
— Ja także zaczął baron — powinienbym pana przeprosić. Dom mój ubogi, uprzedziłem pana...
— Bardzo mi w nim dobrze, baronie.
— Psia to buda, kochany gościu, psia buda, raj tu dla szczurów jedynie, które lisy, jaszczurki i węże wypędziły z ruin. Ale, jeżeli jesteś pan czarnoksiężnikiem, czy czemś podobnem, powinienbyś uderzeniem laski podnieść z gruzów „Czerwony dwór“, a przedewszystkiem wrócić mu dwa tysiące morgów łąk i lasów, które go otaczały. Założę się, że zamiast pomyśleć o tem, spałeś noc całą przez grzeczność, w obrzydliwem łóżku.
— Co też pan baron mówi?...
— No, no, nie politykuj, kochany gościu. Znam przecie dobrze to sławetne łoże i wiem, że jest obrzydliwe; syn mój sypiał na niem...
— Przysięgam, baronie, że wydało mi się wyśmienitem. Zawstydza mnie pan doprawdy swą uprzejmością i troskliwością... i chciałbym z całego serca odsłużyć się czemkolwiek.
Jowialny starzec nie omieszkał skorzystać z tego, co posłyszał.
— Spróbuj, kochany panie — rzekł, wskazując na La Brie’ego, który niósł szklankę czystej wody na przepysznym talerzu z porcelany saskiej. — Sposobność właśnie się nadarza; uczyń, co Chrystus na godach w Kanie Galilejskiej uczynił, przemień wodę na Burgunda lub Chambertaine’a. Będzie to w tej chwili największa usługa, jaką mi oddać możesz.
Balsamo uśmiechnął się; starzec wziął to za odmowę i wypił wodę duszkiem.
— Najszlachetniejszy to z żywiołów — rzekł Balsamo, — Wszak i Duch Boży unosił się przed stworzeniem świata, nad wodami. Działaniu wody nic się oprzeć nie jest w stanie, przebija kamień, a kiedyś rozmiękczy nawet djamenty.
— No, to i mnie rozmiękczy — powiedział baron.
— Cóż, napijesz się ze mną, kochany gościu? Trunek ten ma tę wyższość nad winem, że jest produktem miejscowym i że nieprędko go zbraknie. Nie tak jak maraskina!...
— Gdybyście, panie baronie, kazali i dla mnie przynieść szklankę, może wywdzięczając się za tę grzeczność, znalazłbym sposób być użytecznym panu.
— Ależ z największą chęcią.
— La Brie, czy słyszysz gawronie? — zawołał baron.
La Brie podążył spełnić rozkaz otrzymany.
— Jakto — rzekł baron, zwracając się do Balsama — czyżby woda, którą pijam co rano, miała naprawdę jakie własności tajemnicze, których się nie domyślałem? Od lat dziesięciu uprawiam alchemję, jak pan Jourdain literaturę, a nie wiedziałbym nawet o tem?
— Nie wiem, czem się zajmowałeś, panie baronie, — odpowiedział poważnie Balsamo — ale wiem, co ja czynię.
Potem, zwróciwszy się do La Brie, który już powrócił — dodał:
— Dziękuję ci, sługo poczciwy, — wziął szklankę, podniósł do oczu i zaczął patrzeć na wodę, mieniącą się kolorami tęczy.
— Co też tak ciekawego można ujrzeć w szklance wody? — zapytał baron.
— Można, można, panie baronie — odpowiedział Balsamo — można zawsze, a dziś w szczególności.
I zdwoił uwagę, a baron śledził go mimowoli wzrokiem.
La Brie osłupiały podsuwał talerz.
— Cóż widzisz, kochany gościu? — odezwał się drwiąco de Taverney. — Mów, bo naprawdę usycham z ciekawości. Może spadek jaki dla mnie, nowy Maison-Rouge, Przydałoby się bardzo...
— Widzę wezwanie, abyś był w pogotowiu, baronie.
— Naprawdę! czy będę napadnięty?
— Nie; ale dziś rano czekają pana odwiedziny.
— Więc zmówiliście się z kimś na mnie? To źle, to bardzo źle, mój panie. Nie dadzą nam kuropatw dzisiaj...
— To co mówię, szanowny gospodarzu, mówię zupełnie serjo — odparł Balsamo — a rzecz to wielkiego znaczenia. Ktoś zbliża się w tej chwili ku Taverney.
— Wielki Boże, cóż to za jakieś odwiedziny? — Objaśnij mnie, gościu kochany, błagam cię o to; jak bowiem przekonać się mogłeś z kwaśnego przyjęcia, każdy przybywający jest poprostu klęską dla mnie. Mów wyraźniej, czarowniku drogi, jeżeli możesz.
— Mogę — i chętnie to uczynię.
Balsamo spojrzał bystro na mieniącą się opalem powierzchnię wody.
— Czy widzisz co? — nastawał baron.
— Doskonale.
— Więc mów, mów!
— Widzę, że przybędzie osoba wielce dostojna.
— Naprawdę? i ta osoba przybędzie bez zaproszenia?
— Sama się zaprosiła, a jedzie w towarzystwie syna pańskiego.
— Filipa?
— W jego własnej osobie.
Baron wpadł w wesołość, bardzo ubliżającą czarownikowi.
— Ha! ha! ha! — śmiał się starzec, — w towarzystwie mego syna... ha! ha! ha!...
— Ja mówię poważnie, baronie.
— Więc pan znasz mego syna?
— Nie znam go wcale.
— I mój syn jest obecnie?...
— O pół mili, o ćwierć mili może!..
— Od Tavemey?
— No tak...
— Kochany panie, syn mój stoi w Strasburgu z garnizonem i chybaby zdezerterował, a że tego nigdy nie uczyni, na to przysięgam ci uroczyście.
— A jednak jedzie, — rzekł Balsamo, patrząc w szklankę.
— A ten ktoś, kto z nim podąża — zapytał baron — mężczyzna to czy kobieta?
— Dama, panie baronie, bardzo wielka dama. To coś szczególnego, nadzwyczajnego!
— I ważnego — dodał baron.
— Tak, na honor.
— Ale, cóż takiego u licha?
— Dobrzebyś pan uczynił oddalając służącą, tę małą, tę nic dobrego, jak mi pan powiedziałeś.
— Dlaczego mam ją oddalić?
— Bo Nicolina Legay bardzo jest podobna do osoby, która przybywa.
— Mówiłeś pan, że to wielka dama, a teraz znów powiadasz, że do Nicoliny podobna. Wpadasz pan w sprzeczności.
— Dlaczego? Kupiłem niegdyś niewolnicę, tak podobną do Kleopatry, że był projekt wysłania jej do Rzymu, aby figurowała w orszaku triumfalnym Oktawjusza.
— Masz tobie, znów cię napada — powiedział baron.
— Rób pan zresztą, co się panu żywnie podoba, kochany gospodarzu, bo wyłącznie pana to dotyczy i od pana zależy.
— Dlaczego jednak podobieństwo z Nicoliną obrażać ma tę jakąś damę?...
— Przypuśćmy, że jesteś pan królem Francji, czego panu wcale nie życzę, albo delfinem, czego ci jeszcze mniej życzę — otóż, czy byłbyś zadowolony, gdybyś w jakim domu spotkał lokaja podobnego z twarzy do twojej dostojnej fizjonomji?
— Do djabła — rzekł baron — z tego ważnego argumentu wypływa, że...
— Że bardzo wielka dama, która tu przybędzie, może być także niezbyt zadowolona, zobaczywszy swój portret w krótkiej spódniczce i chusteczce płóciennej.
— Dobrze, dobrze — rzekł baron, śmiejąc się ciągle — pomyślimy więc o tem w swoim czasie.
Najbardziej, kochany panie, cieszę się z tego, że będę mógł ujrzeć mego syna. Kochany Filip! Cóż za traf szczęśliwy sprowadza go tak niespodzianie... I baron śmiał się coraz zawzięciej.
— A więc — odezwał się poważnie Balsamo — przepowiednia moja nie jest panu nieprzyjemną?... — Cieszę się bardzo, na honor, lubo na pańskiem miejscu...
— Co takiego na mojem miejscu?
— Wydałbym co prędzej stosowne rozkazy...
— Naprawdę?
— Naturalnie, że naprawdę...
— Pomyślę o tem, kochany gościu, pomyślę...
— Czas już na to wielki.
— Czy pan mówisz na serjo?
— Ależ najzupełniej na serjo, baronie. Jeżeli chcesz pan przyjąć godnie dostojną damę, która zaszczyci cię swoją obecnością, to niema ani chwili do stracenia.
Baron wzruszył ramionami.
— Wątpisz pan, jak widzę? — zapytał Balsomo.
— Uprzedziłem cię, gościu kochany, że masz doczynienia z niedowiarkiem zatwardziałym...
Rzekłszy to, baron podszedł pod okna pokoju córki, ażeby ją powiadomić o przepowiedni Balsama i zawołał:
— Andreo! Andreo!
Wiemy już, co młoda panienka odpowiedziała na wezwanie ojca, wiemy także jaki urok rzuciło na nią spojrzenie tajemniczego podróżnego.
Nicolina była świadkiem tej sceny i patrzyła ze zdumieniem na La Brie, który wykrzywiał się cudacznie.
— Djabelnie mi coś trudno w to wszystko uwierzyć — powtarzał baron — i jeśli nie zobaczę...
— Ponieważ koniecznie chcesz pan tego — rzekł Balsamo — to spojrzyj w kierunku drogi, po której pędzi oto w galopie jeździec na spienionym koniu.
— O! o! — krzyknął baron, — a tak prawda... widzę rzeczywiście...
— Pan Filip!... — zawołała Nicolina, wspinając się na palce.
— Młody nasz pan!... — dodał La Brie uradowany.
— Mój brat, mój brat kochany! — wykrzyknęła Andrea, wyciągając ręce przez okno.
— Czyżby to był syn pański, kochany baronie? — zapytał Balsamo obojętnie.
— Tak, tak, to on — odrzekł baron osłupiały.
— Więc już początek przepowiedni, — powiedział Balsamo.
— Czy pan zatem jesteś naprawdę czarownikiem? — zapytał baron.
Uśmiech triumfu ukazał się na twarzy nieznajomego.
Jeździec zbliżał się coraz bardziej i niebawem ujrzano w alei spienionego konia, otoczonego chmurą pary.
— Młody oficer, zbryzgany błotem, z twarzą ożywioną, zeskoczył z siodła i podbiegł uściskać ojca.
— Do djabła! — zawołał baron zachwiany w swojem niedowiarstwie. — Co to jest do djabła?...
— To ja, mój ojcze — odezwał się Filip, widząc zdumienie w twarzy rodzica — to ja, we własnej swojej osobie.
— Widzę przecie, że ty — odpowiedział de Taverney — widzę dobrze, do licha! Ale co za traf cię sprowadza?
— Wielki honor nas czeka, drogi ojcze.
Starzec podniósł głowę.
— Dostojne odwiedziny spotkają niebawem Taverney. Za godzinę najdalej Marja-Antonina-Józefa, arcyksiężniczka austrjacka, małżonka delfina Francji, znajdzie się tutaj.
Baron opuścił ręce: o tyle pokorny, o ile wpierw sarkastyczny, zwrócił się do Balsama:
— Wybacz mi pan — powiedział.
— Panie — odrzekł Balsamo, kłaniając się z szacunkiem — zostawiam cię z twoim synem. Po długiem rozłączeniu będziecie zapewne mieli dużo do pomówienia ze sobą.

Potem skłonił się Andrei, podbiegłej na powitanie brata; a dawszy znak Nicolinie i La Brie’emu, znikł wraz z nimi w alei.

XIII
FILIP DE TAVERNEY

Filip de Taverney, kawaler de Maison-Rouge, nie był wcale podobny do siostry, lubo równie był pięknym mężczyzną, jak ona kobietą. Słodko i dumnie zarazem patrzące oczy, klasyczny owal twarzy, wysoki wzrost i kształtna postać, składały się na całość, prawdziwe pociągającą.
Jak wszystkie umysły wyższe, którym życie nie daje tego, na co zasługują, smutnym był, ale nie ponurym.
Słodycz swoją zawdzięczał temu właśnie przygnębieniu, bo gdyby nie ono, byłby z pewnością wyniosłym i nieprzystępnym. Potrzeba przestawania z biednymi, równymi mu faktycznie, jak i z dostojnymi, równymi mu z urodzenia, zmiękczyła twardą, a przytem wrażliwą naturę, którą obdarzyło go niebo. Lew, stając się popularnym, zachowuje zawsze jednak swoją powagę.
Zaledwie Filip uściskał ojca, Andrea, dzięki temu szczęśliwemu wydarzeniu, zbudzona z magnetycznego odrętwienia, rzuciła się w objęcia brata.
Ująwszy ręce ojca i siostry, Filip poprowadził ich do salonu, w którym znaleźli się sami.
— Nie dasz mi wiary, kochany ojcze, i ty, siostrzyczko droga — rzekł, sadzając ich obok siebie — a jednak nic nad to prawdziwszego. Jeszcze chwil kilka a małżonka delfina Francji znajdzie się w ubogiem naszem domostwie.
— Jeżeli tak, to za jakąbądź cenę potrzeba przeszkodzić temu, do licha! — zawołał baron — w przeciwnym bowiem razie, zostaniemy fatalnie i na zawsze skompromitowani. Jeżeli arcyksiężniczka pragnie tu przypatrzeć się bliżej arystokracji francuskiej, to jej okrutnie żałuję.
Co jednak, powiedz mi, chłopcze, skłoniło ją do wyboru mojego domu?
— O! to cała historja, ojcze!...
— Opowiedz ją nam — wtrąciła Andrea.
— To historja, któraby tych nawet, co oddawna zapomnieli, że Bóg jest naszym opiekunem i zbawcą, skłoniła do składnia mu dzięków gorących.
Baron wydął wargi, jak człowiek wątpiący aby Wszechmocny władca wszechrzeczy chciał się mieszać w jego sprawy. Andrea, widząc radość Filipa, o niczem nie wątpiła, ściskała rękę brata i była mu wdzięczna za dobrą nowinę.
— Braciszku, dobry mój braciszku — szeptała.
— Braciszku, dobry braciszku! — powtórzył baron. — Ta na honor ma taką minę, jakgdyby naprawdę była kontenta z tego, co nas spotyka.
— Czyż nie widzisz, ojcze, jaki Filip jest uszczęśliwiony!
— Bo pan Filip był i jest entuzjastą; ale ja, co na szczęście czy nieszczęście, biorę każdą rzecz pod rozwagę, ja — powiedział Taverney, obejmując smutnym wzrokiem umeblowanie salonu — nic w tem pocieszającego nie widzę.
— Zmienisz zaraz zdanie, kochany ojcze — powiedział młodzieniec — skoro tylko opowiem ci wszystko; co mi się przytrafiło.
— Opowiadajże więc co prędzej, — mruknął starzec.
— Opowiadaj, Filipie — dorzuciła Andrea.
— A więc, stałem, jak wiecie, w Strasburgu z garnizonem. A jak także zapewne wiecie, Jej Wysokość przez Strasburg przejeżdżała...
— Tu się nie wie o niczem w tej przeklętej dziurze! — bąknął Taverney.
— Więc przez Strasburg, braciszku, małżonka księcia delfina...
— Tak jest. Czekaliśmy na nią na esplanadzie od rana, deszcz lał ulewny i przemoczył nas do nitki. Nie było żadnej pewnej wiadomości co do godziny, o której Jej Wysokość przybyć miała. Major wysłał mnie na zwiady. Ujechałem blisko milę. Naraz, na zakręcie drogi, spotkałem pierwszych jeźdźców orszaku. Zamieniłem z nimi słów kilka; poprzedzali Jej Królewską Wysokość, która, wychyliwszy się z karety, zapytała, kto jestem.
Przywoływano mnie, ale że mi pilno było, zawróciłem galopem. Znużenie, wywołane sześciogodzinnem wartowaniem, zniknęło, jak zaczarowane.
— A Jej Wysokość? — zapytała Andrea.
— Młoda jak ty, a piękna jak anioł — odpowiedział młodzieniec.
— Powiedzno Filipie... — odezwał się wahająco baron.
— Co, mój ojcze?
— Czy księżna nie jest przypadkiem podobna do kogoś, kogo ty znasz?
— Kogo ja znam?
— I to dobrze...
— Nikt do niej podobnym być nie może! — zawołał Filip z zapałem.
— Poszukaj.
Filip zamyślił się.
— Nie, nie... — odpowiedział.
— No... do Nicoliny, naprzykład.
— A to szczególne! — zawołał zdziwony. — Tak jest, Nicolina ma naprawdę coś przypominającego dostojną podróżną. Tak... tak..., ale skąd dowiedziałeś się o tem, mój ojcze?
— Od czarownika.
— Od czarownika? — zapytał zdziwiony Filip.
— Który mi jednocześnie i twój przyjazd przepowiedział.
— Od tego cudzoziemca? nieśmiało zapytała Andrea.
— Czy to nie ten, który w chwili mego przybycia stał z wami i usunął się dyskretnie, gdy się zbliżyłem.
— Ten właśnie, ale skończ najpierw swoje opowiadanie, proszę cię.
— Lepiejby może było zarządzić jakie przygotowania? — odezwała się Andrea.
Ale baron powstrzymał ją, ująwszy za rękę.
— Im się bardziej będziemy przygotowywać, tem śmieszniej się wydamy — rzekł. — Kończ, Filipie, kończ.
— Powróciłem do Strasburga i złożyłem raport majorowi; wezwano gubernatora, pana de Stainville, ażeby przybył natychmiast.
Skoro tylko stanął na esplanadzie i skoro ustawiliśmy się w szeregi, ukazał się orszak. Popędziliśmy ku bramie kehl’skiej. Ja byłem przy boku gubernatora.
— Pan de Stainville — powiedział baron — poczekajno, ja znałem bodaj Stainville’a.
— Szwagier pana de Choiseul, ministra.
— To, to; kończ, kończ — zawołał baron.
— Młodziutka księżna lubi widocznie młode twarze, bo, z roztargnieniem wysłuchawszy przemowy gubernatora, utkwiła wzrok we mnie, chociaż przez szacunek stałem w oddali.
— Czy to ten pan — zapytała, wskazując na mnie — wysłany był na moje spotkanie?
— Tak jest, Wasza Wysokość — odpowiedział pan de Stainville.
— Zbliż się pan, proszę — powiedziała.
Zbliżyłem się w tej chwili.
— Nazwisko pańskie? — zapytała prześlicznym głosikiem.
— Kawaler Taverney Maison-Rouge, — jąkając się, odpowiedziałem.
— Zapisz mi to nazwisko, moja droga — powiedziała Jej Wysokość, zwracając się do starszej damy.
— Dowiedziałem się później, że była to ochmistrzyni księżnej, hrabina Langershausen.
Następnie dostojna pani zwróciła się znowu do mnie i rzekła:
— Ah! jakże wam strasznie dokuczyć musiała ta fatalna pogoda dzisiejsza. Przykro mi, doprawdy, że to dla mnie wycierpieliście tyle.
— Jaka to wielka uprzejmość, co za prześliczne słowa! — zawołała Andrea, składając ręce.
— Zatrzymałem je też w żywej pamięci — odpowiedział Filip zachwycony.
— Bardzo dobrze! doskonale! — mruczał baron ze szczególniejszym uśmiechem, zdradzającym jednocześnie próżność ojcowską, i to złe wyobrażenie, jakie miał o kobietach wogóle, a o królowych w szczególności.
— Cóż dalej, Filipie?
— Co ty odpowiedziałeś? — zapytała Andrea.
— Nie odpowiedziałem nic; skłoniłem się tylko do samej ziemi.
— Jakto? nic nie odpowiedziałeś?... — zawołał baron.
— Tchu mi zabrakło, mój ojcze. Wszystka krew napłynęła mi do serca, które biło jak młotem...
— Spytajno mnie, czy ja w twoim wieku nie miałem nic do powiedzenia, gdy mnie przedstawiano księżniczce Leszczyńskiej?
— Zawsze odznaczasz się dowcipem i przytomnością umysłu, mój ojcze — rzekł Filip z ukłonem.
Andrea uścisnęła mu rękę.
— Korzystając z odjazdu jej Królewskiej Mości ciągnął Filip — powróciłem na kwaterę, ażeby zmienić ubranie, bo rzeczywiście przemoczony i zbryzgany błotem, znajdowałem się w stanie godnym pożałowania.
— Biedny braciszek! — wyszeptała Andrea.
— Jej Wysokość — kończy Filip — zatrzymała się w ratuszu i tam przyjmowała życzenia, i następnie zasiadła do stołu.
— Jeden z moich przyjaciół, ten sam major, który wysłał mnie był na zwiady, powiadomił mnie, że księżniczka kilka razy spoglądała do koła, jakby szukając kogoś wpośród oficerów, asystujących przy obiedzie.
— „Nie widzę tu — odezwała się nareszcie — młodego oficera, który był wysłany dzisiaj na moje spotkanie. Czy nie powiadomiono go, że pragnęłam mu podziękować?
„Major zbliżył się natychmiast.
— „Wasza Królewska Wysokość — rzekł — porucznik de Traverney zmuszony był udać się do siebie, aby zmienić ubranie i następnie, jak przystało, przedstawić się Waszej Wysokości“.
Powróciłem za chwilę, a w pięć minut potem znalazłem się na sali. Księżna zaraz mnie spostrzegła.
Dała mi znak, abym się zbliżył.
— „Czy nie miałbyś pan nic przeciwko temu — zapytała — aby mi towarzyszyć do Paryża?
— Byłoby to największem szczęściem dla mnie — odpowiedziałem — ale służę w garnizonie w Strasburgu...
— To znaczy?...
— Że nie zależę od siebie, Wasza Królewska Wysokość.
— A od kogóż pan zależy?
— Od naczelnego dowódcy.
— „Dobrze, to ja z nim tę rzecz załatwię“.
Pożegnała mnie ręką i odszedłem.
Wieczorem przywołała dowódcę.
— Panie — rzekła — mam pewien kaprys do zaspokojenia.
— Racz go Wasza Wysokość wyjawić, a stanie się dla mnie rozkazem.
— Źle się jednak wyraziłam, nazwawszy to kaprysem, to ślub pewien, który chce spełnić.
— Tem świętszym będzie dla mnie.
— Otóż uczyniłam ślub powołania do moich usług pierwszego francuza, którego spotkam wstępując na tę ziemię; przyrzekłam i jemu i całej jego rodzinie zapewnić szczęście możliwe, o ile to tylko jest w mocy książąt panujących.
— Książęta są przedstawicelami Boga na ziemi — odparł dowódca. — A któż jest ten, kto miał szczęście pierwszy spotkać Waszą Wysokość?
— Pan de Taverney, Maison-Rouge, ów młody porucznik, który uprzedził was o mojem przybyciu.
— Zazdrościć mu będziemy wszyscy — odpowiedział gubernator — ale nie staniemy wpoprzek jego szczęściu, zwolnimy go z przysięgi i pojedzie z Waszą Książęcą Mością.
— Istotnie, w dniu, w którym Jej Wysokość opuszczała Strasburg, otrzymałem rozkaz przyłączenia się do jej orszaku. Od tej chwili nie odstąpiłem ani na chwilę drzwiczek karety.
— Ej! ej! — odezwał się baron z tym samym uśmiechem, szczególne to, ale możliwe.
— Co? mój ojcze... — zapytał naiwnie młody człowiek.
— Oh! Znam ja się na tem doskonale — rzekł baron — znam się, znam...
— Z tem wszystkiem, braciszku drogi, — odezwała się Andrea — nie widzę w tem przyczyny, dla której Jej Wysokość postanowiła odwiedzić Taverney.
— Wczoraj wieczorem, około jedenastej, przybyliśmy do Nancy i przy pochodniach przejeżdżaliśmy przez miasto. Jej Wysokość mnie przywołała.
— „Panie de Taverney — rzekła — niechaj eskorta pośpieszy.
Dałem znak, że księżna życzy sobie jechać prędzej.
— Jutro chcę wyruszyć bardzo rano — dodała.
— Wasza Wysokość życzy sobie jutro przebyć większą przestrzeń? — zapytałem.
— Nie, ale chcę się zatrzymać w drodze.
Na te słowa, coś, jakby przeczucie, ścisnęło mi serce.
— W drodze? — powtórzyłem.
— Tak — odpowiedziała Jej Wysokość.
— Zamilkłem.
— Nie domyślasz się pan, gdzie mianowicie pragnę się zatrzymać? — zapytała z uśmiechem.
— Nie, Wasza Wysokość.
— W Taverney, łaskawy panie.
— W Taverney! — wyrzekłem.
— Tak, bo chcę poznać pańskiego ojca i siostrę.
— Wasza Królewska Wysokość!...
— Zapytywałam już o to i dowiedziałem się, że mieszkają o dwieście kroków od drogi, którą przebywać mamy. Wydasz pan rozkaz, aby się zatrzymano w Taverney.
Pot wystąpił mi na skronie i ze drżeniem w głosie, łatwem do zrozumienia, pośpieszyłem powiedzieć Jej Królewskej Wysokści:
— Dom mego ojca nie jest godnym, aby przyjąć wielką księżnę.
— A to dlaczego? — zapytała.
— Bo biedni jesteśmy.
— Pewna jestem, że przyjęcie im prostsze, tem będzie serdeczniejsze. Bądź co bądź, znajdzie się tam przecie filiżanka mleka dla przyjaciółki, która chce choć na chwilę zapomnieć, że jest Arcyksiężniczką Austrjacką i Delfinową Francji.
— O! Wasza Wysokość!... — zawołałem z ukłonem, bo uszanowanie wzbraniało mi więcej mówić.
— Miałem nadzieję, że Jej Królewska Wysokość zapomni o tym projekcie, stało się jednak inaczej.
W Pont-à-Mousson, przy przeprzęgu, księżna raczyła mnie zapytać, jak daleko do Taverney, zmuszony więc byłem odpowiedzieć, że trzy mile zaledwie.
— Niedołęgo! — krzyknął baron.
— Księżna jakby odgadła moje zakłopotanie, dodała zaraz: „bądź pan spokojny, pobyt mój u was długo nie potrwa; a jeżeli, jak pan grozi, przyjęcie przykrość mi sprawi, tem lepiej, bo będziemy w takim razie skwitowani z tego, co wycierpieliście przy wjeździe moim do Strasburga“.
— Jak się oprzeć tak uroczym słowom, drogi ojcze!
— O! niepodobna — wtrąciła Andrea. — Jej Wysokość tak jest widocznie dobra, szlachetna i względna, że naprawdę zadowoli się mojemi kwiatami i filiżanką mleka.
— Ale — mruknął baron — nie zadowolą jej z pewnością ani moje fotele, na których kości łamać można, ani brudne i postrzępione obicia. Djabli nadali z tymi kaprysami! Pysznie wyglądać będzie Francja rządzona przez tak ekscentryczną kobietę.
— Ależ, kochany ojcze, jak możesz wyrażać się w ten sposób o księżnie, która nam czyni zaszczyt najwyższy.
— I poniża mnie i pognębia nim okrutnie! — krzyknął starzec. — Komu teraz przyjdzie Taverney do głowy? Nikomu! Nazwisko to drzemie pod gruzami Maison-Rouge. Miałem nadzieję, że zbudzi się w danej chwili, ale omyliłem się widocznie. Gazety, polujące tak chciwie na wszystko, co śmieszne, toż to będą miały uciechę z tych odwiedzin wielkiej księżniczki w brudnej chałupie Taverney!
— Na Boga! wiem, co uczynię!
Baron w taki sposób wymówił te słowa, że oboje młodzi zadrżeli.
— Co chcesz uczynić, mój ojcze? — zapylał Filip.
— A to — wycedził przez zęby baron — jeżeli hrabia de Medina — mógł podpalić swój pałac, aby pocałować królowę, ja mogę puścić z dymem tę budę, aby się uwolnić od przyjmowania małżonki Delfina. Dobrze! niechaj przybywa księżniczka.
Młodzi dosłyszeli te tylko ostatnie wyrazy i z niepokojem patrzyli na siebie.
— Dobrze! dobrze!... niechaj przybywa!... powtarzał de Taverney.
— Nadjedzie lada chwila — powiedział Filip — Udałem się laskiem Pierrefitte, aby stanąć choć na kilka minut przed przybyciem orszaku. Bardzo już niedaleko być muszą.
— Niema zatem czasu do stracenia — powiedział baron.
I wybiegł z salonu tak żywo, jak gdyby miał lat dwadzieścia, popędził do kuchni, chwycił gorejącą głownię i rzucił się w stronę stodół pełnych suchej paszy i słomy. Gdy miał dokonać zamachu, Balsamo schwycił go za ramię.
— Co pan robisz? — zawołał, wyrywając z ręki starca płonące polano. — Arcyksiężniczka Austrjacka nie jest konetablem de Bourbon, który obecnością swoją znieważa domy, tak, że lepiej je palić, niż dozwolić przestąpienia ich progów.
— Starzec drżący i blady, zatrzymał się ale nie uśmiechnął jak zwykle.
— Spiesz się pan, spiesz się baronie, zaledwie masz czas na to, aby zrzucić szlafrok i ubrać się przyzwoicie. Przy oblężeniu Philipsburga pan de Taverney nosił wielki krzyż Ś-go Ludwika, a przy takiem udekorowaniu niema ubrania, któreby nie wydało się strojnem i bogatem.
— Z tem wszystkiem, dobry gościu, Jej Wysokość dostrzeże to, co ukrywałem nawet przed panem; dostrzeże że jestem nieszczęśliwy.
— Uspokój się baronie; zajmiemy się tak, że nie spostrzeże nawet, czy dom wasz stary czy nowy, ubogi czy bogaty. Co zrobią nieprzyjaciele Jej Królewskiej Wysokości, a ma ich wszakże dosyć, jeżeli przyjaciele palić będą swoje zamki, aby Jej pod swoim nie przyjąć dachem? Nie uprzedzajmy nieszczęśliwych wypadków, przyjdzie kolej i na nie.
Pan de Taverney usłuchał gościa z rezygnacją, jakiej dał już przedtem dowód i powrócił do dzieci, które zaniepokojone, wszędzie go poszukiwały.

Balsamo odszedł w swoją stronę w milczeniu, jakby jakieś wielkie dzieło oczekiwało na niego.

XIV
MARJA-ANTONINA-JÓZEFA
Arcyksiężniczka Austrjacka

Słusznie powiedział Balsamo, że nie było czasu do stracenia; głośny turkot powozów, tętent koni i wrzawa głosów rozlegały się na drodze do domu barona de Taverney, tak zwykle spokojnej.
Ujrzano trzy karety z których jedna, ozdobiona złoceniami i postaciami mitologicznemi w płaskorzeźbie była jednak, pomimo swej okazałości, niemniej zakurzona i zabłocona od innych. Karety zatrzymały się przed bramą, otwartą przez Gilberta, którego rozszerzone źrenice i drżenie gorączkowe znamionowały żywe wzruszenie na widok tylu wielkości.
Dwudziestu kawalerów, młodych i świetnych, ustawiło się szeregiem przy głównym powozie, gdy z niego wysiadła przy pomocy mężczyzny, ubranego czarno i udekorowanego orderami, młoda dziewica lat piętnastu czy szesnastu, uczesana bez pudru; prostota ta nie przeszkadzała wzniesieniu włosów na pół łokcia ponad czołem.
Marja-Antonina, ona to bowiem była, przybywała do Francji, poprzedzona sławą piękności, jaką niezawsze posiadały księżniczki, przeznaczone aby dzielić tron z królami francuskimi.
Trudno było coś stanowczego powiedzieć o jej oczach, które, nie będąc właściwie pięknemi, przybierały, według jej upodobania, jak najrozmaitsze i jak najsprzeczniejsze spojrzenia to dobroci, to znów pogardy; nosek miała kształtny, wargę górną ładną, lecz warga dolna, spuścizna arystokratyczna po siedemnastu cesarzach, zbyt gruba i najczęściej odęta, nie nadawała się wcale do tej ładnej twarzy, chyba, gdy twarz ta chciała wyrazić gniew lub oburzenie.
Płeć jej była zachwycająca: widać było, że krew krążyła pod delikatną tkanką skóry; gors, szyja, ramiona odznaczały się niezwykłym wdziękiem; ręce były prawdziwie królewskie.
Zwykły jej chód był stanowczy, szlachetny, nieco prędki, ale miała jeszcze inny, miękki, kołyszący się i, można powiedzieć, pieszczotliwy. Żadna kobieta nie kłaniała się z większym wdziękiem, żadna królowa nie czyniła tego umiejętniej. Skłaniała głowę raz jeden dla dziesięciu osób, a jednak tym jednym ruchem składała każdemu ukłon odpowiedni.
Tego dnia Marja-Antonina miała spojrzenie kobiece, uśmiech kobiety i to kobiety szczęśliwej. Spokój jak najzupełniejszy panował na jej twarzy, dobroć czarująca ożywiała jej oczy.
Miała na sobie suknię z białego atłasu, a piękne ramiona obnażone, dźwigały płaszczyk z gęstych koronek.
Zaledwie stanęła na ziemi, obróciła się i pomogła wysiąść jednej ze swych dam honorowych, którą wiek uczynił już ociężałą; potem, nieprzyjąwszy ramienia, które jej podawał udekorowany jegomość, swobodnie poszła, wciągając powietrze i rozglądając się dokoła, jak gdyby chciała wykorzystać najzupłeniej rzadkie chwile wolności, na jakie sobie pozwalała.
— O! jakie ładne położenie, ładne drzewa, śliczny dworek! — wyrzekła. — Jak oni tu muszą być szczęśliwi przy tak miłem powietrzu, pod temi cienistemi drzewami!
W tejże chwili nadszedł Filip Taverney a za nim Andrea, którą z długiemi włosy, zaplecionemi w warkocze, ubraną w suknię jedwabną, popielatą prowadził pod rękę baron, we wspaniałym stroju, z niebieskiego aksamitu, będącym pozostałością dawnych czasów. Zbytecznie dodawać, że według zalecenia Balsama, baron nie zapomniał włożyć orderu św. Ludwika.
Delfinowa zatrzymała się, jak tylko zobaczyła nadchodzące osoby.
Dokoła młodej księżny ustawił się jej dwór. Oficerowie, trzymając konie za uzdeczki, stali dumnie z kapeluszami w ręku i szeptali po cichu.
Filip de Taverney zbliżył się do delfinowej, blady ze wzruszenia, ze szlachetną melancholją.
— Jeżeli — rzekł — Wasza Królewska Wysokość pozwoli, będę miał zaszczyt przedstawić jej pana barona de Taverney Maison-Rouge, ojca mego i pannę Klarę-Andreę de Taverney, moją siostrę.
Baron ukłonił się głęboko, jak człowiek przywykły do kłaniania się królowym; Andrea rozwinęła cały wdzięk dystyngowanej nieśmiałości i grzeczności przymilnej obok prawdziwego szacunku.
Marja-Antonina przyglądała się młodemu rodzeństwu, a przypomniawszy sobie, co Filip mówił o niedostatku ojca, odgadywała ich zmartwienie.
— Pani — odezwał się baron głosem pełnym godności, Wasza Królewska Mość zbyt wielki zaszczyt wyświadcza zamkowi Taverney’ów; tak skromna siedziba nie godna jest przyjęcia takiej szlachetności i wdzięku.
— Wiem, że jestem u starego wojaka francuskiego — odpowiedziała delfinowa — a matka moja, cesarzowa Marja-Teresa, która wiele prowadziła wojen, powiedziała mi, że w waszym kraju najbogatsi w sławę, są prawie zawsze najubożsi w pieniądze.
I z niezrównanym wdziękiem podała piękną rękę Andrei, która ucałowała ją, przyklęknąwszy.
Tymczasem baron, ciągle zajęty trapiącą go myślą, niepokoił się bardzo tą wielką ilością ludzi, którzy mieli zapełnić jego domek, gdzie im nawet braknie stołków do siedzenia.
Nagle wydobyła go z kłopotu delfinowa.
— Panowie — rzekła, zwracając się ku osobom, które stanowiły jej ekskortę — nie powinniście ponosić trudów skutkiem moich fantazyj, ani też osiągać korzyści z przywileju delfinowej. Zaczekajcie więc na mnie tutaj, proszę, ja za pół godziny powrócę. Pójdzie ze mną ochmistrzyni Langershausen — odezwała się po niemiecku do tej ze swoich dam, która jej pomogła wysiąść z powozu. — I pan z nami także — dodała do dostojnika ubranego na czarno.
Pan ten, w stroju pełnym prostoty, wyglądał niezwykle dystyngowanie; miał lat trzydzieści zaledwie, piękne oblicze i nader ujmujące ruchy. Usunął się przed idącą księżną.
Marja-Antonina wzięła ze sobą Andreę i skinęła na Filipa, ażeby szedł przy siostrze.
Baron znalazł się obok osoby widocznie dostojnej, którą delfinowa zaszczyciła pozwoleniem towarzyszenia sobie.
— Pan więc jesteś Taverney z Maison Rouge? odezwał się tenże do barona, przyglądając się z arystokratyczną impertynencją swemu wspaniałemu żabotowi z koronek angielskich.
— Czy mam tytułować panem czy Jego Książęcą Mością? — zapytał baron również impertynencko.
— Może pan mówić poprostu, książę — odpowiedział tenże — albo jego przewielebność, jeżeli pan wolisz.
— Dobrze! Ja zatem, Wasza Przewielebność, jestem Taverney de Maison Rouge prawdziwy — odparł baron tonem szyderczym, jaki go rzadko opuszczał.
Przewielebność, z taktem, właściwym wielkim panom, spostrzegł, że ma do czynienia z czemś lepszem od przeciętnego hołysza.
— Czy to pańskie mieszkanie letnie? — zapytał dalej.
— Letnie i zimowe — odparł baron, pragnąc skończyć z niemiłemi wypytywaniami, łącząc jednak z każdą odpowiedzią głęboki ukłon.
Filip też od czasu do czasu oglądał się za ojcem niespokojnie. Jakby na ironję dwór był coraz bliżej a tam już niemiłosiernie występowało ubóstwo.
Już baron z rezygnacją wskazywał ręką próg, tak rzadko nawiedzany przez gości, gdy delfinowa, zwracając się ku niemu, wyrzekła:
— Pan mi wybaczy, że nie wejdę do domu; tak lubię drzewa cieniste, iż pod niemi przepędziłabym całe życie. Sprzykrzyłam sobie zupełnie pokoje. W pokojach przyjmują mnie zawsze od dwóch tygodni, a ja tak lubię świeże powietrze, cień i zapach kwiatów!...
Poczem, zwracając się do Andrei, dodała:
— Wszak każesz mi pani przynieść pod te drzewa filiżankę mleka, prawda?
— Wasza Królewska Mość!... — rzekł baron, blednąc — nie śmielibyśmy ofiarować ci tak skromnego posiłku.
— To najlepiej lubię, i świeże jaja. Nabiał i jajka świeże były moją ulubioną ucztą w Schönbrunie.
Wtem La Brie rozpromieniony i dumny z nowej wspaniałej liberji, trzymając serwetę w garści, ukazał się przed altanką z jaśminu, której cień od kilku chwil nęcił delfinową.
— Podano do stołu Wasza Królewska Mość! — rzekł z niepodobnym do oddania wyrazem zadowolenia, a zarazem szacunku.
— O! ależ to ja u czarodzieja się znajduję! — zawołała księżna ze śmiechem.
I poszła, a raczej pobiegła ku uroczemu schronieniu.
Baron, bardzo niespokojny, zapomniał o etykiecie i, opuściwszy towarzystwo pana w czarnem ubraniu, podążał szybko za delfinową.
Filip i Andrea spoglądali po sobie z wyrazem zdziwienia i niepokoju, lecz niepokój przeważał widocznie.
Delfinową, przybywszy pod zielone sklepienie wydała okrzyk zdziwienia.
Baron, który stanął tuż za nią, odetchnął z ulgą.
Andrei opadły ręce, a usta jej zdawały się mówić:
— Mój Boże, co to znaczy?
Młoda delfinową z pod oka zauważyła całą tę pantominę; umysł miała zdolny do zrozumienia tych tajemnic, jeżeli wpierw sercem ich nie odgadła.
Pod pnącemi się gałązkami winogronu, kwitnącego jaśminu i powoju, które tysiącami wici łączyły się z sobą wzajemnie, stał stół okrągły, lśniący śnieżystą białością obrusa i serwet, oraz porcelanowym i kryształowym serwisem.
Dziesięć nakryć oczekiwało na dziesięć osób.
Zastawa wyszukana, ale o dziwnym składzie zwróciła najpierw uwagę delfinowej.
Były tu owoce podzwrotnikowe, smażone w cukrze, konfitury ze wszystkich krajów, biszkopty z Alepu, pomarańcze maltańskie, cytryny, granaty niezwykłej wielkości, a wszystko spoczywało na okazałych paterach. Wreszcie najdroższe i najszlachetniejsze wina, migotały wszelkiemi odcieniami rubinu i topazu w czterech prześlicznych karafinkach, rżniętych na sposób perski.
Mleko, którego żądała delfinowa, napełniało piękny dzbanek porcelanowy.
Delfinowa spojrzała dokoła siebie i zobaczyła wybladłe i przerażone twarze gospodarstwa.
Orszak księżny podziwiał i cieszył się, nic me rozumiejąc i nie starając się zrozumieć.
— Więc się pan mnie spodziewałeś? — spytała delfinowa barona de Taverney.
— Ja, pani?... — wyjąkał tenże.
— Naturalnie. Przecie w dziesięć minut nie można się było tak przygotować, a ja jestem u pana dopiero od dziesięciu minut.
I dokończyła zdania, patrząc na La Brie’ego z taką miną, jakgdyby chciała powiedzieć;
— Zwłaszcza, kiedy się ma tylko jednego służącego.
— Pani odpowiedział baron — rzeczywiście spodziewałem się Waszej Królewskiej Mości, a raczej uprzedzony byłem o Jej przyjeździe.
Delfinowa zwróciła się do Filipa.
— Więc pan pisałeś? — zapytała.
— Nie, Wasza Wysokość.
— Nikt nie wiedział, że mam się zatrzymać u pana, nawet ja sama przecie nie wiedziałam, bo kryłam to pragnienie przed sobą, ażeby me sprawić ambarasu, jaki sprawiam, i powiedziałam o tem dopiero tej nocy synowi pańskiemu, który był jeszcze przy mnie przed godziną i wyprzedził mnie zaledwie o kilka minut.
— W istocie, zaledwie o kwadrans.
— Więc to chyba jakaś wróżka zwiastowała to państwu; może matka chrzestna panienki — dodała delfinowa, z uśmiechem spoglądając na Andreę.
— Pani — rzekł on, podając krzesło księżnie to nie wróżka oznajmiła nam tę dobrą nowinę, to...
— To? powtórzyła księżna, widząc, ze się baron waha.
— To czarownik!
— Czarownik? Jakto?
— Nic nie wiem, bo nie znam się wcale na czarach; ale, bądź co bądź, jemu to zawdzięczam, że mogę Waszą Królewską Mość przyjąć tak prawie, jakby należało.
— W takim razie nie możemy się tknąć niczego odrzekła delfinową — skoro to wszystko, co mamy przed oczyma na stole, jest dziełem sztuki czarnoksięskiej... Jego Przewielebność zanadto się pospieszyła, otwierając ten pasztet strassburski, którego niewątpliwie jeść nie będziemy — dodała, zwracając się do dostojnika, ubranego czarno. A ty, droga moja przyjaciółko — rzekła do swej ochmistrzyni, — nie dowierzaj temu winu cypryjskiemu i czyń tak, jak ja.
To mówiąc, delfinową nalała sobie z karafki, okrągłej jak kula, troszkę wody do złotego kubka.
— Rzeczywiście — wyrzekła Andrea z pewną zgrozą Jej Królewska Mość może ma słuszność.
Filip drżał ze zdziwienia, i nie wiedząc nic o tem, co się działo w przeddzień, spoglądał kolejno to na ojca, to na siostrę, usiłując w spojrzeniach ich odgadnąć, co sami odgadywali.
— To się sprzeciwia dogmatom — wyrzekła delfinową — i pan kardynał naraża się na grzech.
— Pani odparł prałat — my, książęta Kościoła, jesteśmy zbyt ludzcy, ażebyśmy mieli palić na stosie poczciwych czarnoksiężników, żywiących nas tak dobremi rzeczami.
— Nie żartuj, Ekscelencjo — wtrącił baron. — Przysięgam Waszej Przewielebności, że twórcą tego wszystkiego jest czarownik, prawdziwy czarownik, który mi prawie przed godziną przepowiedział przyjazd Jej Królewskiej Mości i mego syna.
— Przed godziną? — spytała delfinowa.
— Tak, co najwyżej.
— I w ciągu godziny zdążyłeś pan kazać do tego stołu nakryć, zastawić go owocami z czterech części świata i sprowadzić wina z Węgier, Konstancji, Cypru i Malagi? W takim razie jesteś pan czarownikiem większym od swego czarownika.
— Nie, pani; to on, zawsze on.
— Jakto? zawsze on?
— Tak, za jego wolą wyrósł z pod ziemi ten stół, cały nakryty i zastawiony, jak państwo go widzicie.
— Słowo pan na to dajesz? — zapytała księżna.
— Słowo honoru! — odpowiedział baron.
— O! — rzekł kardynał tonem poważnym, odsuwając talerz — myślałem, że pan żartujesz.
— Nie, Wasza Przewielebność.
— Więc pan masz u siebie czarownika, prawdziwego czarownika?...
— Prawdziwego czarownika! i wcale nie dziwiłbym się, gdyby złoto, składające serwis, było jego własną robotą.
— To znałby kamień filozoficzny! — zawołał kardynał, a oczy zaświeciły mu pożądliwie.
— O! jak to na rękę panu kardynałowi — rzekła księżna — on przecie całe życie go szukał i nie mógł znaleźć.
— Wyznaję Waszej Królewskiej Mości! — odpowiedziała światowa przewielebność — że najbardziej mnie zajmują rzeczy nadprzyrodzone i najciekawsze dla mnie są rzeczy najniebezpieczniejsze.
— A! dotknęłam zdaje się czułej struny — podchwyciła delfinowa. — Każdy wielki człowiek ma swoje tajemnice, zwłaszcza gdy jest dyplomatą; ja również uprzedzam cię, panie kardynale, jestem bardzo biegłą w sztuce czarodziejskiej i odgaduję czasami rzeczy, jeżeli nie niemożebne i nie nadprzyrodzone, to przynajmniej nieprawdopodobne.
Była to widocznie zagadka, zrozumiała tylko dla kardynała, bo zaraz się zmieszał.
Należy dodać, że w oku delfinowej tak zwykle łagodnem, przemknęła w tej chwili jedna z tych błyskawic, które zwiastowały burzę wewnętrzną.
Jednakże błyskawica minęła odosobniona, burza nie zerwała się wcale, delfinowa powściągnęła się i podchwyciła:
— No, panie de Taverney, dla uzupełnienia uroczystości pokaż nam swego czarownika, gdzież on jest? w jakiem pudełku go schowałeś?
— Pani — odpowiedział baron — to on raczej mnie i cały mój dom schowałby w pudełku.
— Doprawdy, podrażniłeś pan moją ciekawość; chcę go koniecznie zobaczyć.
Ton, jakim wyrzeczone były te słowa, pomimo wdzięku, jaki zawsze nadawała Marja-Antonina swojej mowie, nie dopuszczał żadnego oporu.
Baron, który stał z synem i córką przy stole, dla usługiwania delfinowej, zrozumiał to wybornie. Skinął na La Brieego, który zamiast usługiwać, przyglądał się znakomitym gościom, jakby chciał zapłacić sobie tym widokiem od dwudziestu lat zalegające zasługi.
Służący podniósł głowę.
— Idź uprzedzić pana barona Józefa Balsamo — rzekł Taverney — że Jej Królewska Mość, pani delfinową, pragnie go zobaczyć.
— Józef Balsamo! — wyrzekła delfinową — co za dziwne nazwisko!
— Józef Balsamo! — powtórzył kardynał zamyślony — zdaje mi się, że znam to nazwisko.
Pięć minut upłynęło, a nikt milczenia nie przerwał.
Nagle Andrea drgnęła; usłyszała wpierw, niż było to dla innych uszu możliwe, kroki zbliżające się wśród zarośli.

Gałęzie krzaków rozchyliły się i Józef Balsamo ukazał się tuż przed Marją-Antoniną.

XV
CZARY

Balsamo skłonił się uniżenie. Zaraz jednak, podnosząc głowę, pełną inteligencji i wyrazu, wpatrzył się badawczo, choć z uszanowaniem, jasnem swem spojrzeniem w delfinową i czekał w milczeniu, aż go zapyta.
— Jeżeli to pan jesteś, o którym nam mówił pan de Taverney — rzekła Marja-Antonina — to zbliż się pan, niech zobaczymy, jak wygląda czarownik.
Balsamo przystąpił jeszcze bliżej i po raz drugi się skłonił.
— Pan się trudnisz przepowiadaniem? — rzekła delfinowa, spoglądając na Balsama z ciekawością, większą może, niż chciała mu okazać, popijając mleko.
— Trudnić się tem nie trudnię, ale przepowiadam — odrzekł Balsamo.
— Wychowani zostaliśmy w świętej wierze — podchwyciła delfinowa — i jedyne tajemnice, w które wierzymy, są tajemnicami religji katolickiej.
— Godne czci niezawodnie — odpowiedział Balsamo z głęboką powagą. — Ale oto pan kardynał de Rohan powie Waszej Królewskiej Mości, jakkolwiek jest książęciem Kościoła, że nietylko te jedynie tajemnice zasługują na poważanie.
Kardynał drgnął. Nazwiska nie powiedział nikomu, nikt go też nie wymienił, a jednak cudzoziemiec je znał.
Marja-Antonina jednak jakby nie zauważyła tej okoliczności i mówiła dalej:
— Przyznasz pan jednak, że te są jedyne, które nie dadzą się zaprzeczyć?
— Pani — odpowiedział Balsamo, z tem samem wciąż uszanowaniem, ale też i z tą samą stanowczością — obok wiary jest pewność.
— Mówisz pan trochę niejasno, panie czarowniku; jestem dobrą Francuzką z serca, ale jeszcze nie z wykształcenia i nie rozumiem dobrze wszelkich subtelności języka; powiedziano mi wprawdzie, że pan de Bievre nauczy mnie tego, ale tymczasem będę pana prosiła, ażebyś był mniej zagadkowym, jeżeli chcesz, abym cię rozumiała.
— A ja — odparł Balsamo, wstrząsając głową z uśmiechem melancholijnym — prosić będę Waszą Królewską Wysokość, ażeby pozwoliła mi pozostać niejasnym. Zbyt przykro byłoby mi odsłonić tak dostojnej księżnie przyszłość, która, być może, nie odpowiada jej nadziejom.
— Ho! ho! to już coś poważniejszego — wyrzekła Marja-Antonina — pan chcesz podrażnić moją ciekawość, spodziewając się, iż będę się domagała postawienia horoskopu.
— Niech mnie Bóg strzeże, żebym został do tego zmuszonym — odrzekł Balsamo zimno.
— A tak? — podchwyciła delfinową ze śmiechem — bo to sprawiłoby panu niemały kłopot.
Ale śmiech księżny umilkł, nie wywołując echa wśród dworzan.
Wszyscy czuli na sobie oddziaływanie tego szczególnego człowieka, który był obecnie celem powszechnej uwagi.
— No, przyznaj się pan szczerze — podjęła delfinową.
Balsamo skłonił się, nic nie odpowiedziawszy.
— To pan jednak przepowiedziałeś przybycie moje panu de Taverney? — podchwyciła Marja-Antonina z lekką niecierpliwością.
— Tak, pani, to ja.
— Jakże to było, baronie? — spytała delfinowa, uczuwając potrzebę, ażeby inny jeszcze głos wmieszał się do dziwacznego djalogu, którego rozpoczęcia może żałowała, lecz którego nie chciała jednak przerwać.
— O! mój Boże! — odpowiedział baron — najprościej w świecie, patrzył tylko w szklankę z wodą.
— Naprawdę? — spytała delfinową, zwracając się do Balsama.
— Tak, pani — odrzekł tenże,.
— To pańskie medjum? No, przynajmniej niewinne; oby pańskie słowa były równie przejrzyste.
Kardynał uśmiechnął się.
Baron zbliżył się.
— Wasza Wysokość niczego się już nie nauczy od pana de Bievre — wyrzekł,.
— O! mój drogi gospodarzu! — odezwała się wesoło — nie pochlebiaj mi, albo praw mi lepsze komplimenta. Powiedziałam coś bardzo oklepanego, jak mi się zdaje. Powróćmy do pana.
I Marja-Antonina zwróciła się w stronę Balsama, ku któremu zdawała się ciągnąć ją nieprzeparta siła, pomimo jej woli, jak często ciągnie nas ku sobie miejsce, gdzie nas czeka jakieś nieszczęście.
— Jeżeli dla barona wyczytałeś pan przyszłość w szklance wody, czybyś pan nie mógł wyczytać przyszłości mojej w karafce?
— Wybornie — odrzekł Balsamo.
— Dlaczego więc odmówił pan przed chwilą?
— Bo przyszłość jest niepewna, a gdybym widział w niej jaką chmurę...
Balsamo zamilkł.
— Więc cóż? — zapytała delfinowa.
— Żal byłoby mi wtedy, jak już miałem zaszczyt powiedzieć, zasmucić Waszą Królewską Mość.
— Pan mnie już znałeś wprzód? gdzieżeś mnie pan widział po raz pierwszy?
— Miałem zaszczyt widzieć Waszą Królewską Mość jeszcze dzieckiem w jej kraju rodzinnym, obok jej dostojnej matki.
— Widziałeś pan moją matkę?
— Miałem ten zaszczyt; wspaniała to i potężna królowa.
— Cesarzowa, mój panie.
— Chciałem powiedzieć królowa z serca i z rozumu, a jednak...
— Zastrzeżenia i to względem mojej matki! — zawołała delfinowa z pogardą.
— Największe serca nie są wolne od słabości, zwłaszcza, kiedy im się zdaje, że chodzi o szczęście ich dzieci.
— Historja, mam nadzieję — rzekła Marja-Antonina — nie zapisze ani jednej słabostki Marji-Teresy.
— Bo historja nie będzie wiedziała tego, czego mogłaby się dowiedzieć tylko od cesarzowej Marji-Teresy, od Waszej Królewskiej Mości i ode mnie.
— Mamy jakąś tajemnicę we troje? — rzekła delfinowa z pogardliwym uśmiechem.
— We troje — odpowiedział Balsamo spokojnie — tak, we troje.
— Jakaż to tajemnica?
— Jeżeli ją powiem, to już tajemnicą nie będzie.
— Mniejsza o to, powiedz pan.
— Wasza Królewska Mość tego pragnie?
— Chcę.
Balsamo skłonił się.
— Jest w pałacu Schoöbruńskim — rzekł — pewien gabinet, który nazywają saskim, z powodu wspaniałych wazonów porcelanowych, jakie się w nim znajdują.
— Tak — odparła delfinową — i cóż dalej?
— Gabinet ten należał do osobistego apartamentu Jego Cesarskiej Mości, cesarzowej Marji-Teresy.
— Tak.
— W tym gabinecie pisuje zwykle swe listy osobiste.
— Tak.
— Na ślicznem biurku, podarowanem cesarzowi Franciszkowi I przez króla Ludwika XV.
— Dotąd wszystko, co pan mówisz, jest prawdą, lecz każdy może wiedzieć o tych szczegółach.
— Niech Wasza Królewska Mość raczy być cierpliwą. Pewnego dnia, było to zrana około godziny siódmej, cesarzowa jeszcze nie wstała, gdy Wasza Królewska Mość weszła do gabinetu skrytemi drzwiczkami, bo z pośród dostojnych cór Jej Cesarskiej Mości, Wasza Królewska Mość jest najukochańsza.
— Cóż dalej?
— Wasza Królewska Mość zbliżyła się do biurka. Wasza Królewska Mość musi to pamiętać, było to właśnie przed pięciu laty.
— Mów pan dalej.
— Wasza Królewska Mość zbliżyła się do biurka; leżał na niem list otwarty, który cesarzowa napisała w przeddzień.
— I cóż?
— Cóż? Wasza Królewska Mość przeczytała ten list.
Delfinowa zlekka się zarumieniła.
— A przeczytawszy... Wasza Królewska Mość była niezadowolona, z kilku wyrażeń, bo wzięła pióro i własną ręką...
Delfinowa zdawała się z niepokojem oczekiwać dalszego ciągu.
Balsamo mówił dalej:
— Przekreśliła trzy wyrazy.
— I jakież to były te trzy wyrazy? — żywo zawołała delfinowa.
— Były one na samym początku listu.
— Nie pytam o ich miejsce, gdzie się znajdowały, ale o ich znaczenie.
— Zbyt serdeczne wynurzenie uczuć, jak dla osoby, do której list był adresowany; to właśnie owa słabość, o jaką w danej okoliczności może być pomówiona dostojna matka Waszej Królewskiej Mości.
— Więc pamiętasz pan te trzy wyrazy?
— Pamiętam.
— Mógłbyś mi je pan powtórzyć?
— Dosłownie.
— Więc mi je pan powtórz.
— Głośno?
— Tak.
Moja droga przyjaciółko.
Marja-Antonina zbladła i przygryzła sobie wargi.
— Teraz rzekł Balsamo — czy chce Wasza Królewska Mość, ażebym jej powiedział, do kogo list ten był pisany?
— Nie, napisz mi pan to.
Balsamo wyjął z kieszeni notes z klamerką złotą, napisał kilka wyrazów ołówkiem, oprawnym w tenże metal, wydarł ćwiartkę papieru i, skłoniwszy się, podał ją księżnie, Marja-Antonina wzięła arkusik papieru i przeczytała:
„List adresowany był do kochanki Ludwika XV, pani margrabiny de Pompadour“.
Delfinowa podniosła zdumione oczy na tego człowieka, przemawiającego tak stanowczo, bez żadnego wzruszenia, na człowieka, który, choć się jej kłaniał, zdawał się od niej być wyższym, potężniejszym.
— Wszystko to prawda — powiedziała — i, chociaż nie pojmuję, jakim sposobem pochwyciłeś te szczegóły, nie umiem kłamać i powtarzam głośno, że to prawda.
— Niech zatem Wasza Wysokość — rzekł Balsamo — pozwoli mi oddalić się i niech poprzestanie łaskawie na tej próbie.
— Nie!... — odpowiedziała księżna — pragnę dowiedzieć się wszystkiego. Mówiłeś mi pan o przeszłości, proszę mi coś i o przyszłości powiedzieć.
Arcyksiężna wypowiedziała tych kilka słów z gorączkowem wzruszeniem, które napróżno ukryć usiłowała.
— Jestem gotów — powiedział Balsamo — spełnić rozkaz Waszej Wysokości, ośmielam się jednakże raz jeszcze błagać, abym nie był do tego zmuszanym.
— Nigdy dotąd nie powtarzałam po dwakroć chcą, a panu już to powiedziałam.
— Pozwól mi, Wasza Wysokość, poradzić się przynajmniej wyroczni — rzekł Balsamo błagalnie. — Niech się dowiem, czy wolno mi ujawnić tę przyszłość Waszej Królewskiej Mości.
— Czy dobra, czy zła, chcę ją wiedzieć, rozumiesz pan, chcę — odrzekła Marja-Antonina z wzrastającą niecierpliwością. W dobrą nie uwierzę, bo ją wezmę za pochlebstwo; złą uważać będę za przestrogę, za którą będę panu obowiązana. Zaczynaj pan!...
Arcyksiężna wypowiedziała te wyrazy tonem, niedopuszczającym żadnej perswazji ni zwłoki.
Balsamo wziął karafkę kulistą, z krótką i wąską szyjką, o której już mówiliśmy i postawił ją na złotym talerzu.
Oświetlona w ten sposób woda mieniła się kolorami tęczy i, jak się zdawało, przedstawiała jakieś znaczenie dla bacznie wpatrującego się w nią wróżbity.
Podniósł on karafkę, przez chwilę popatrzył na nią, znowu postawił na stole, potrząsając głową.
— I cóż? — zapytała arcyksiężna.
— Nie mogę mówić — odpowiedział Balsamo.
Twarz księżniczki przybrała wyraz, mówiący: „Bądź spokojny; wiem dobrze, w jaki sposób rozwiązuje się języki tym, którzy milczeć usiłują“.
— Nic zatem nie masz mi pan do powiedzenia? — zapytała głośno.
— Są rzeczy, których nienależy mówić książętom — odpowiedział Balsamo tonem, wyrażającym, że postanowił oprzeć się nawet rozkazom księżnej.
— Zwłaszcza — odpowiedziała małżonka delfina — jeżeli się nic nie wie.
— Nie, Wasza Wysokość, nie to mnie powstrzymuje.
Arcyksiężna pogardliwie się uśmiechnęła.
Balsamo był jakby zakłopotany.
Kardynał śmiał mu się w oczy, a baron szepnął:
— No, no, mój czarowniku, utraciłeś już widzę władzę i teraz czeka nas tylko widok tych złotych filiżanek, zmieniających się, jakby w bajce wschodniej, w liście winogradu.
— Wolałabym — odpowiedziała Marja-Antonina — zwyczajne liście winne, niż całą tę paradę, urządzoną przez tego pana, dlatego tylko, aby mi był przedstawionym.
— Wasza Wysokość — rzekł Balsamo śmiertelnie blady — raczy sobie przypomnieć łaskawie, że wcale o ten zaszczyt nie prosiłem.
— O! nie trudno się było domyślić, że cię zechcę zobaczyć.
— Przebacz mu, Wasza Wysokość, — odezwała się Andrea — sądził, że dobrze robi.
— A ja ci mówię, że bardzo zawinił — odparła księżniczka w sposób, aby ją usłyszał Balsamo tylko i Andrea. — Nie wolno mu było wywyższać się kosztem biednego starca. Delfinowej Francji przyjemniej byłoby napić się z cynowego kubka szlachcica, niż ze złotej czary szarlatana.
Balsamo wyprostował się i wstrząsnął, jakby ukąszony przez żmiję.
— Arcyksiężno — powiedział drżącym głosem — gotów jestem odkryć przyszłość, jeżeli Wasza Wysokość w swem zaślepieniu koniecznie tego żąda.
Wypowiedział to tonem tak pewnym i groźnym zarazem, że obecnym ścięła się krew w żyłach.
Arcyksiężna pobladła.
Gieb ihm kein Gehoer, meine Tochter[1] — odezwała się ochmistrzyni po niemiecku.
Lass sie hoeren, sie hat wissen wollen, und so soli sie wissen[2] — tym samym językiem odpowiedział Balsamo.
Słowa, wypowiedziane w narzeczu obcem, które zaledwie kilka osób zrozumiało, jeszcze więcej dodały tajemniczości położeniu.
— Owszem — rzekła arcyksiężna, sprzeciwiając się naleganiom ochmistrzyni — owszem, chcę, aby mówił. Gdybym mu teraz milczeć kazała, sądziłby, że mnie nastraszył.
Balsamo posłyszał te słowa i ponury lecz przelotny uśmiech zarysował się na jego ustach.
— Oto — szepnął fanfaronada.
— Mów pan — rzekła delfinowa — słucham.
— Wasza Wysokość nakazuje, abym mówił?
— Nigdy nie zmieniam postanowienia!
— Powiem to samej tylko Waszej Wysokości.
— Dobrze — odparła arcyksiężna. — Oddalcie się.
I na znak, dający do zrozumienia, że rozkaz dotyczył wszystkich, dwór się usunął.
— Jest to równie dobry sposób jak i każdy inny, zmierzający do uzyskania prywatnego posłuchania — powiedziała delfinową. — Nieprawdaż?
— Nie usiłuj, Wasza Wysokość, rozgniewać mnie odrzekł Balsamo. — Jestem jedynie narzędziem, którem Bóg się posługuje, aby cię oświecić. Nie obrażaj fortuny, bo ona mścić się umie. Ja jestem tłumaczem tylko jej wybryków. Nie racz, Wasza Wysokość, pamiętać mi ociągania się mojego, nie czyń mnie odpowiedzialnym za nieszczęścia, których mam być zwiastunem.
— Są zatem i nieszczęścia? — powiedziała arcyksiężna, ułagodzona pełnym szacunku zachowaniem się Balsama, i rozbrojona jego pozornem poddaniem.
— Tak, Wasza Wysokość, i to bardzo wielkie nieszczęścia.
— Mów wszystko.
— Jestem gotów.
— A więc?
— Racz zapytać, Wasza Wysokość.
— Czy rodzina moja będzie szczęśliwą?
— Ta, którą Wasza Wysokść opuściła, czy ta, która was oczekuje?
— Prawdziwa moja rodzina, matka Marja-Teiesa, brat Józef i siostra Karolina.
— Nieszczęścia wasze ich nie dosięgną.
— Więc te nieszczęścia będą moim tylko udziałem?
— Waszym i nowej rodziny Waszej.
— Czy można wiedzieć, jakiego to rodzaju nieszczęścia?
— W tej chwili.
— Rodzina królewska składa się z trojga książąt?...
— Tak jest.
— Książę de Berry, hrabia Prowancji i hrabia d’Artois.
— Istotnie.
— Jaki los tych książąt?
— Wszyscy trzej panować będą.
— Ja więc nie będę miała dzieci?
— Owszem.
— Ale nie synów?
— Będą i synowie pomiędzy dziećmi Waszej Wysokości.
— Pomrą zatem?...
— Jednego opłakiwać będziecie że umarł, drugiego, że pozostał przy życiu.
— Czy małżonek mój będzie mnie kochał?
— Będzie.
— Bardzo?
— Bardzo.
— Jakież nieszczęścia dosięgnąć mnie zatem mogą, jeżeli będę miała miłość męża i opiekę rodziny?
— Zabraknie wam jednej i drugiej.
— Pozostanie nu miłość i opieka ludu.
— Miłość i opieka ludu!.,. To ocean podczas ciszy... Widziała Wasza Wysokość ocean podczas burzy?...
— Czyniąc dobrze, zapobiegnę zerwaniu się burzy, a jeśli wybuchnie, pójdę razem z nią.
— Im wyżej piętrzą się bałwany, tem głębsza otchłań pod niemi.
— Bóg mnie obroni.
— Bóg nie broni tych, których skazał.
— Co pan mówisz, czyż nie będę królową?
— Dałby Bóg, abyś nią Wasza Wysokość nie była!
Młoda kobieta uśmiechnęła się pogardliwie.
— Racz posłuchać mnie dalej arcyksiężno, odezwał się Balsamo.
— Słucham — odpowiedziała delfinowa.
— Czy Wasza Wysokość zauważyła obicie w pokoju, w którym spędziła pierwszą noc, po wyjeździe do Francji?
— Pamiętam je — odpowiedziała delfinowa.
— Co przedstawiało to obicie?
— Rzeź!... Rzeź niewiniątek.
— Czy straszne oblicza siepaczy, nie pozostały w pamięci Waszej Królewskiej Mości?
— Przyznaję.
— A w czasie burzy nic Wasza Wysokość nie zauważyła?
— Piorun zgruchotał drzewo po lewej stronie karety, które, upadając, o mało nie zmiażdżyło mego powozu.
— To są właśnie przepowiednie — powiedział ponurym głosem Balsamo.
— Przepowiednie nieszczęścia?
— Trudno je inaczej tłumaczyć.
Arcyksiężna zwiesiła głowę na piersi i po chwili skupionego milczenia zapytała.
— Jaką śmiercią umrze mój mąż?
— Bez głowy.
— Hrabia Prowancji?
— Bez nóg.
— Hrabia d’Artois?
— Bez dworu.
— A ja?
Balsamo potrząsnął głową.
— Słucham... — rzekła delfinową — powiedz mi pan!
— Nie mam nic więcej do powiedzenia.
— A ja chcę, żebyś pan mówił!... — zawołała księżna, drżąc cała.
— Na litość! Wasza Wysokość!
— Mów!
— Nigdy! za nic nie powiem!...
— Mów pan — rzekła tonem groźby arcyksiężna — mów pan, albo powiem, że wyprawiasz śmieszną komedję. A niewolno, przypominam, robić sobie igraszki z córki Marji-Teresy, z kobiety... która trzyma w swych dłoniach losy trzydziestu miljonów ludzi.
Balsamo pozostał milczący.
— Zatem, nic nie wiesz pan więcej — powtórzyła księżniczka, wzruszając pogardliwie ramionami. — Wyobraźnia już się wyczerpała.
— Wiem wszystko — odrzekł Balsamo — a ponieważ Wasza Wysokość koniecznie tego żąda...
— Tak, żądam tego!
Balsamo wziął karafkę, umieścił ją w ciemnej wnęce sztucznej groty; potem, ująwszy rękę arcyksiężniczki, pociągnął ją pod cieniste sklepienie.
— Czy Wasza Wysokość gotowa na wszystko? — zapytał księżny, którą te przygotowania przejęły dziwnym lękiem.
— Tak.
— A więc na kolana, Księżno, i proś Boga, by oszczędził ci straszliwego końca, który zaraz ujrzysz.
Delfinowa machinalnie usłuchała i osunęła się na klęczki.
Gdy Balsamo swą różdżką dotknął kulistej powierzchni kryształu, we wnętrzu karafki zarysował się obraz ponury i okropny...
Delfinowa chciała się porwać z klęczek, lecz zachwiała się, wydała przeraźliwy krzyk i upadła zemdlona.
Po kilku minutach przyszła do przytomności, przesunęła ręką po czole, jakby chcąc zebrać wspomnienia i nagle wykrzyknęła z akcentem niewymownego przerażenia:
— Karafka!!!
Baron podał ją. Woda była przeźrocza i czysta, szkło bez najmniejszej plamy.

Balsamo znikł.

XVI
ODJAZD

Pierwszą osobą, która spostrzegła zemdlenie delfinowej, był, jakeśmy powiedzieli, baron de Taverney.
Stał on blisko na czatach, zaniepokojony niemniej od innych tem, co może się dziać między nią a czarownikiem.
Usłyszał krzyk, jaki wydała Jej Królewska Wysokość, widział wybiegającego Balsamo i poskoczył na ratunek.
Pierwszemi słowy delfinowej było żądanie pokazania jej karafki, następnem zaś, ażeby nie uczyniono nic złego czarownikowi.
Polecenie to wydane zostało w porę, bo już Filip de Taverney rzucił się w ślad za nim, jak lew gniewny, gdy go głos delfinowej zatrzymał.
Dama honorowa zbliżyła się do niej i poczęła wypytywać; na wszystkie pytania odpowiedziała jednak tylko, że Balsamo w niczem jej nie uchybił, i że widoczni# zmęczona długą podróżą i burzą dnia poprzedniego, zaskoczona została atakiem nerwowym.
Odpowiedzi te przetłumaczone zostały panu de Rohan, który czekał objaśnień, nie śmiał jednak o nie prosić.
U dworu trzeba się nieraz zadawalać odpowiedzią połowiczną, odpowiedź delfinowej nie była wystarczającą dla nikogo, lecz zdawała się zaspakajać wszystkich.
Filip zbliżył się do niej.
— Powolny rozkazom Waszej Królewskiej Mości — rzekł — przychodzę z żalem przypomnieć, że pół godziny, przez które chciała tu się zatrzymać, już upłynęło... i że konie są gotowe...
— Dobrze — rzekła z pełnym wdzięku ruchem — ale — dodała — cofam swe pierwotne postanowienie. Nie jestem zdolna odjechać teraz. Gdybym się przespała kilka godzin, zdaje mi się, że wypoczynek powróciłby mi siły.
Baron zbladł. Andrea spojrzała na ojca z niepokojem.
— Wasza Wysokość wie, jak schronienie to jest jej niegodne — wyjąkał baron de Taverney.
— O! proszę pana — odpowiedziała delfinowa głosem kobiety bliskiej zemdlenia — wszystko będzie dobre dla mnie, bylebym mogła wypocząć.
Andrea znikła natychmiast, ażeby przygotować pokój.
Nie był on ani największy, ani najozdobniejszy, lecz w pokoju młodej dziewczyny z arystokratycznego rodu, jaką była Andrea, choćby nawet tak biednej, jak ona, znajdzie się zawsze coś miluchnego, co widokiem swym sprawić może przyjemność innej kobiecie.
Każdy się cisnął do delfinowej, lecz ona z uśmiechem smutnym skinęła ręką, jakby nie miała sił powiedzieć, że chce być sama.
Wówczas wszyscy oddalili się po raz drugi Marja-Antonina patrzyła za odchodzącymi, dopóki nie znikli jej z oczu, poczem zadumana opuściła pobladłą twarz na piękną rękę.
Bo czyż nie były strasznemi te przepowiednie, towarzyszące jej wjazdowi do Francji?
Pokój, w którym zatrzymała się w Strassburgu, stanąwszy po raz pierwszy na ziemi, której miała być królową, przedstawiał na obiciu swem rzeź niewiniątek; burza, która w przeddzień wywróciła drzewo tuż przy jej powozie, a wreszcie te wróżby, dokonane przez człowieka tak niezwykłego, wróżby z tak tajemniczem po nich zjawiskiem, o którem, delfinowa postanowiła nie mówić nikomu!
W dziesięć niespełna minut powróciła Andrea.
Wracała, aby oznajmić, że pokój gotowy.
Nie sądząc, ażeby zakaz i jej dotyczył, Andrea weszła do altanki.
Przez kilka minut stała nieruchomo przed księżną, nie śmiejąc mówić, bo Jej Królewska Wysokość zdawała się pogrążoną w głębokiej zadumie.
Wreszcie Marja-Antonina podniosła głowę i z uśmiechem spojrzała na Andreę.
— Pokój Waszej Królewskiej Mości już gotów... błagamy ją tylko...
Delfinową nie pozwoliła dziewczęciu dokończyć.
— Bardzo pani dziękuję — rzekła. — Zawołaj z łaski swej hrabiny Langershausen i bądź nam przewodniczką.
Andrea wykonała zlecenie; stara dama honorowa zbliżyła się śpiesznie.
— Czy pani rozumie po niemiecku? — spytała Marja-Antonina.
— Rozumiem, Wasza Wysokość — odpowiedziała Andrea — a nawet trochę mówię.
— Doskonale! — wykrzyknęła delfinową z radością. — O! to wybornie się nadaje do mych projektów!
Andrea nie śmiała pytać dostojnego gościa, jakie są te projekty, jakkolwiek była wielce tego ciekawa.
Delfinową oparła się na ramieniu pani Langershausen i szła drobnym krokiem. Kolana zdawały się pod nią uginać.
Gdy wychodziła z altany, usłyszała głos pana de Rohan, jak mówił:
— Jakto! panie de Stainville, chcesz pan mówić z Jej Królewską Wysokością pomimo zakazu?
— Muszę — odpowiedział gubernator głosem stanowczym i przebaczy mi, jestem tego pewny.
— Doprawdy, nie wiem, czy powinienem...
— Pozwól przyjść naszemu gubernatorowi, panie de Rohan — wyrzekła delfinowa, ukazując się w otworze altany, jak pod łukiem triumfalnym zieleni; — panie de Stainville proszę.
Wszyscy uchylili głowy przed rozkazem Marji-Antoniny i usunęli się, ustępując miejsca szwagrowi wszechpotężnego ministra, który rządził wtedy Francją.
Pan de Stainville spojrzał dokoła, jak gdyby chciał dać do zrozumienia, że wiadomość jest poufna.
Marja Antonina zrozumiała, że gubernator pragnie z nią pomówić na osobności, zanim jednak skinęła, że chce pozostać sama, wszyscy się już oddalili.
— Depesza przyszła z Wersalu — wyrzekł, półgłosem p. de Stainville, podając delfinowej list, który zasłaniał swym haftowanym kapeluszem.
Delfinowa wzięła list i wyczytała na kopercie:
„Do pana barona Stainville, gubernatora Strassburga.
— List jest nie do mnie, lecz do pana — wyrzekła — rozpieczętuj go pan i przeczytaj, jeżeli zawiera coś, co mogłoby mnie obchodzić.
— List jest rzeczywiście adresowany do mnie, ale w tem miejscu na kopercie znajduje się znak umówiony ze szwagrem moim p. de Choiseul, wskazujący, że przeznaczony jest on tylko dla Waszej Wysokości.
— A! prawda! krzyżyk, nie zauważyłam go; daj pan.
Księżna otworzyła list i przeczytała co następuje:
„Przedstawienie pani Dubarry u dworu jest postanowione, jeżeli tylko znajdzie matkę chrzestną. Mamy pewne nadzieje, że jej nie znajdzie. Ale najlepszym sposobem, aby przeszkodzić tej prezentacji, byłoby przyśpieszenie przyjazdu Jej Królewskiej Wysokości. Gdy Jej Królewska Wysokość przybędzie do Wersalu, nikt nie ośmieli się pomyśleć o takim skandalu.
— Bardzo dobrze! — wyrzekła delfinowa — nie okazując ani najmniejszego śladu, iżby ten list choć cokolwiek ją obchodził.
— Wasza Królewska Wysokość spocznie? — spytała lękliwie Andrea.
— Nie! dziękuję pani — odrzekła arcvksiężna — orzeźwiło mnie świeże powietrze; widzicie, jak jestem teraz silna i jak czuję się dobrze.
Usunęła ramię hrabiny i postąpiła kilka kroków z taką szybkością i siłą, jakby jej nic nie było.
— Książę! — zawołała — jadę! P. de Rohan spojrzał ze zdziwieniem na pana de Stainville, jakby pytając go o wytłumaczenie tej nagłej zmiany.
— Jego Wysokość Delfin się niecierpliwi — szepnął gubernator do ucha kardynałowi.
Kłamstwo nodsunięte zostało z taką zręcznością, że pan de Rohan uważając tę wiadomość za bardzo drażliwą, zachował ją przy sobie.
Co do Andrei, ojciec przyzwyczaił ją do poszanowania dla wszelkiego kaprysu głowy ukoronowanej, nie zdziwiła ją więc zmiana zamiarów Marji-Antoniny.
Delfinową też, zwróciwszy się do niej, zobaczyła na jej twarzy tylko wyraz niewysłowionej słodyczy.
— Dziękuję pani — rzekła — gościnność wasza żywo mnie wzruszyła.
Poczem zwracając się do barona:
— Dowiedz się pan — dodała — że wyjeżdżając z Wiednia, uczyniłam ślub, iż zajmę się losem pierwszego francuza, którego spotkam na granicy Francji. Tym francuzem jest syn pański. Ale na tem się nie zatrzymam... panienka... Jakże na imię pańskiej córce?...
— Andrea, Wasza Wysokość.
— Nie chcę więc, ażeby panna Andrea została zapomniana...
— O! Wasza Wysokość — wyszeptało dziewczę.
— Tak, chcę z niej uczynić damę honorową; wszak jesteśmy w stanie wylegitymować ją odpowiednio, nieprawdaż? — mówiła dalej delfinowa, zwracając się do Taverney’a.
— O! Wasza Wysokość! — zawołał baron, widząc swe marzenia spełnione — o to niema obawy, bo szczycić się zawsze mogliśmy bardziej imieniem swem rodowem, niż majątkiem... ale takie szczęście...
— Należy się wam... Brat bronić będzie króla w wojsku, siostra mnie będzie dopomagać, ojciec dawać będzie synowi rady, jak być honorowym, córce jak być cnotliwą. Wszak godnych będę miała służebników, nieprawdaż? — mówiła dalej Marja-Antonina, zwracając się do młodzieńca, który za całą odpowiedź przyklęknął, bo wzruszenie stłumiło mu głos.
— Ale... — szepnął baron, gdyż on pierwszy ze wszystkich odzyskał zdolność spokojniejszego myślenia.
— Tak, pojmuję — odrzekła delfinowa — macie poczynić jakieś przygotowania, nieprawdaż?
— Bezwątpienia, Wasza Wysokość — odpowiedział Taverney.
— Przypuszczam jednak, że przygotowania te nie potrwają długo.
Smutny uśmiech, jaki przemknął po ustach Andrei i Filipa, a uwydatnił się z goryczą u barona, powstrzymał ją w tej rozmowie, która stawała się bolesną dla miłości własnej Taverney’ów.
— Zapewne że nie, o ile wnoszę z chęci waszej przypodobania mi się dodała delfinowa. — Zresztą, czekajcie, zostawię wam tu jedną z moich karet, pojedziecie nią za mną. Panie gubernatorze, dopomóż mi pan...
Gubernator zbliżył się.
— Zostawiam jedną z karet panu de Taverney, którego zabieram do Paryża z panną Andreą — wyrzekła delfinowa. — Wyszukasz kogo do towarzyszenia tej karecie, która nie przestanie należeć do mego orszaku.
— Natychmiast, Wasza Wysokość. Zbliż się, panie de Beausire.
Z pośród eskorty wyszedł młodzieniec lat dwudziestu czterech do pięciu, o chodzie pewnym, oku żywem i inteligentnem, i przystąpił z kapeluszem w ręku.
— Zachowasz pan karetę dla pana de Taverney — wyrzekł gubernator — i będziesz mu towarzyszył.
— Postaraj się pan, ażeby się z nami połączyli prędko — odezwała się delfinowa — upoważniam pana do częstszej zmiany koni w drodze.
Baron i jego dzieci zaczęli dziękować księżnej.
— Wszak nie jest bardzo przykrym dla pana ten odjazd? — spytała delfinowa.
— Jesteśmy na rozkazy Waszej Wysokości — odpowiedział baron.
— Do widzenia! do widzenia! — odrzekła Marja-Antonina z uśmiechem. — Do powozów panowie!... a pan, panie Filipie, na koń!

Filip ucałował rękę ojca, uściskał siostrę i wskoczył na siodło.

XVII
PODARUNEK

W kwadrans później w alei zamkowej nie pozostał nikt z całej tej kawalkady, która się rozproszyła jak kurzawa na drodze. Tylko przed pawilonem siedział młodzieniec, który pożądliwem okiem ścigał ostatnie kłęby kurzu, jakie wzniecały już daleko na gościńcu biegnące szybko konie.
Młodzieńcem tym był Gilbert. Baron, zostawszy sam z Andreą, nie był w stanie jeszcze przyjść do słowa.
Dziwny widok przedstawiał salon zamkowy.
Andrea ze złożonemi rękoma rozmyślała o tylu dziwnych wypadkach, niespodziewanych, nagłych, które przerwały jej życie tak spokojne.
Zdawało jej się, że śni.
Baron marszczył brwi i poprawiał żabot.
Nicolina, oparłszy się o drzwi, przypatrywała się swym państwu.
La Brie ze zwieszonemi rękoma przypatrywał się Nicolinie.
Pierwszy ocknął się baron.
— Zbrodniarzu! — krzyknął na La Briego — stoisz jak słup, a ten szlachcic, ten przedstawiciel dworu królewskiego, czeka za drzwiami.
La Brie odskoczył na bok, potknął się i znikł, kulejąc.
Po chwili wrócił.
— Proszę pana, ten szlachcic tam jest.
— Co porabia?
— Daje jeść swemu koniowi.
— To daj mu pokój. A kareta?
— Kareta stoi w alei.
— Zaprzężona?
— W cztery konie. O! piękne bestje! proszę pana! Objadają granaty, które tam rosną.
— Konie królewskie mają prawo jeść, co im się spodoba. A czarownik?
— Czarownik, proszę pana, znikł.
— I stół zostawił cały zastawiony — rzekł baron to nieprawdopodobne. Niezawodnie powróci, albo kogoś przyśle po niego.
— Chyba nie — odrzekł La Brie — Gilbert widział, jak odjeżdżał ze swoim furgonem.
— Gilbert widział, jak odjeżdżał z furgonem? — powtórzył baron zamyślony.
— Tak, proszę pana.
— Ten próżniak Gilbert wszystko musi zobaczyć. Spakuj kufer!
— Już zapakowany, proszę pana.
— Jakto? jakim sposobem?
— A tak, jak tylko usłyszałem rozkaz pani delfinowej, wszedłem do pokoju pana barona i spakowałem jego ubranie i bieliznę.
— A kto ci się kazał w to mieszać, hultaju?
— Myślałem, proszę pana, że dobrze robię, uprzedzając pańskie życzenia.
— Głupiec z ciebie! No, pomóż panience.
— Dziękuję ojcu, mam Nicolinę.
Baron zaczął się znów namyślać.
— Ależ potrójny idjoto!... — wrzasnął na La Brie’ego — jedna rzecz jest niemożliwa!
— Jaka?
— A tyś o niej nie pomyślał, bo ty o niczem nie myślisz.
— Niech pan powie.
— Żeby Jej Królewska Mość odjechała, nic nie zostawiwszy panu de Beausire, a czarownik znikł, nie powiedziawszy ani słowa Gilbertowi.
W tej chwili na podwórzu odezwało się gwizdnięcie.
— Proszę pana — odezwał się La Brie.
— Cóż takiego?
— Ktoś woła.
— Któż taki?
— Ten pan.
— Przedstawiciel króla?
— A tak i Gilbert także chodzi tak, jakby miał coś do powiedzenia.
— No, to idź bydlę!
La Brie spełnił rozkaz z właściwym sobie pośpiechem.
— Mój ojcze — rzekła Andrea, zbliżając się do barona — pojmuję, co cię udręcza w tej chwili. Wiesz, że mam trzydzieści luidorów i ten piękny zegarek, wysadzany brylantami, który królowa Marja Leszczyńska podarowała mej matce.
— Tak, to dobrze, moje dziecko, ale zachowaj to, zachowaj, potrzeba ci będzie pięknej sukni na pierwszy występ u dworu. Teraz niech ja sobie głowę łamię. Sza!... La Brie powraca.
— Proszę pana!... — zawołał La Brie, wchodząc i trzymając w jednej ręce list, a w drugiej kilka monet złotych — proszę pana, widzi pan, co delfinowa zostawiła dla mnie, dziesięć luidorów, proszę pana! dziesięć luidorów!...
— A ten list, ośle.
— A! ten list to do pana od czarownika.
— Od czarownika; któż ci go oddał?
— Gilbert.
— A co, czy nie mówiłem; prędzej, daj że go prędzej.
— Baron wyrwał list La Brie’emu, otworzył pośpiesznie i przeczytał pocichu:
„Panie baronie!... odkąd tak dostojna osoba dotknęła się owego serwisu w ogrodzie, należy on do pana, zachowaj go jak relikwję i pomyśl czasem o wdzięcznym ci gościu“.

Józef Balsamo.

— La Brie! — wykrzyknął baron po chwilowym namyśle.
— Co? proszę pana.
— Czy w Bar-le-Duc jest dobry złotnik?
— A jest, proszę pana; ten, który zlutował puhar srebrny panny Andrei.
— To dobrze. Andreo, odstawisz na bok kubek, którym piła Jej Królewska Wysokość, a resztę serwisu każesz zanieść do karety. A ty, bałwanie, pobiegnij do piwnicy, i podaj temu szlachcicowi dobrego wina, jeżeli jeszcze coś zostało?
— Tylko butelka, proszę pana — odparł La Brie z głębokim smutkiem.
— Więcej nie trzeba.
La Brie wyszedł.
— No, Andreo — mówił dalej baron, ujmując dziewczę za obie ręce — odwagi, moje dziecko. Jedziemy na dwór, tam wiele jest wakujących tytułów, wiele opactw do rozdania, dużo pułków bez pułkowników. Dwór, to piękny kraj, zawsze oświecony słońcem. Staraj się być tam, gdzie ono świeci, bo jesteś piękna. Tak, moje dziecko, a teraz idź.
Andrea wyszła, nadstawiwszy czoło baronowi.
Nicolina podążyła za nią.
— Hej! ty, potworze, La Brie! — zawołał Taverney, wychodząc ostatni — a pamiętaj o panu szlachcicu, rozumiesz?
— Rozumiem, proszę pana — odpowiedział La Brie z głębi piwnicy.
— A ja — dodał baron, drepcąc po pokoju — ja uporządkuję swoje papiery... — Za godzinę musimy być już zdala od tej budy, Andreo, słyszysz? Nareszcie wydobędę się z Taverney i to z honorem. Co za dzielny człowiek z tego czarownika. — Doprawdy, staję się zabobonnym, jak djabeł. — Spieszże się u licha, La Brie!
— Proszę pana, musiałem iść po ciemku, bo w zamku nie ma już ani jednej świecy.

— Zdaje się, że już ostatni czas, aby się stąd wynieść — rzekł baron.

XVIII
DWADZIEŚCIA PIĘĆ LUIDORÓW NICOLINY

Powróciwszy do swego pokoju, Andrea zajęła się zaraz przygotowaniami do podróży. Nicolina pomagała jej z takim zapałem, że rozproszyła niebawem chmurę, jaka zawisła pomiędzy nią a jej panią, z powodu nieporozumienia porannego.
Andrea, spoglądając na swą pokojówkę z pod oka, uśmiechała się przyjaźnie.
— Dobra to w gruncie rzeczy dziewczyna — mówiła sobie w duszy, dobra, wierna i wdzięczna, a że ma swoje słabości, to i któż ich nie ma na świecie?... Zapomnijmy!
Nicolina ze swej strony nie spuszczała z oczu fizjognomji pani i spostrzegła w tej chwili dobroć, malującą się na tej pięknej i spokojnej twarzyczce.
— Jakżem ja głupia — myślała — o mało, że o tego łotrzyka Gilberta, nie naraziłam się dobrej panience, która zabierze mnie do Paryża, gdzie tak łatwo zrobić karjerę.
— Zapakuj-no moje koronki do pudła — oderwała się Andrea.
— Do pudła, panienko? — a do jakiego?... — zapytała pokojówka.
— Czy ja wiem! Czy nie mamy żadnego?
— I owszem, jest to, które mi panienka podarowała... mam je u siebie w pokoju.
I pobiegła z taką gotowością, że ostatecznie zjednała sobie Andreę.
— Ależ to twoja własność, — powiedziała panna de Taverney, zobaczywszy powracającą Nicolinę — możesz sama go potrzebować, moja droga.
— Skoro panience przydać się może, służę z całego serca.
— Pamiętaj, że chcesz iść na swoje gospodarstwo — odpowiedziała Andrea — i że w takim razie nigdy się niema zadużo sprzętów.
Nicolina zarumieniła się po uszy.
— Pudło to — odezwała się znowu Andrea — będzie ci potrzebne do ułożenia ślubnego stroju.
— O! panienko — odpowiedziała wesoło potrząsając głową Nicolina — mój strój ślubny niewiele mi zajmie miejsca.
— Dlaczego? Chcę abyś, wychodząc zamąż, była szczęśliwa, a nawet bogata.
— Bogata? — proszę panienki.
— Naturalnie, bogata, względnie.
— Czy panienka znalazła dla mnie jakiego zamożnego dzierżawcę?
— Nie; ale znalazłam posag dla ciebie.
— Napnwdę, panienko?
— Wiesz, co się znajduje w mojej sakiewce?
— Wiem panienko, — dwadzieścia pięć luidorów w złocie.
— Otóż te dwadzieścia pięć luidorów, tobie przeznaczam, Nicolino.
— Ależ to majątek panienko!... — zawołała promieniejąca Nicolina.
— Tem lepiej, moja droga, jeżeli takie masz przekonanie.
— Panienka daruje mi te pieniądze?
— Już ci je darowałam.
Zdziwionej i wzruszonej Nicolinie łzy zakręciły się w oczach. Chwyciła ręce Andrei i gorąco wycałowała.
— Chyba mąż będzie zadowolony? — zapytała panna de Taverney.
— Z pewnością; że będzie bardzo zadowolony, panienko — odpowiedziała Nicolina.
I zaczęła zaraz rozmyślać, że Gilbert dlatego najpewniej tak się względem niej znalazł, iż się obawiał nędzy, a teraz, gdy się stała bogatą, stanie się może bardziej pożądaną.
Postanowiła że ofiaruje zaraz Gilbertowi część skarbu Andrei, pewna, że w ten sposób przywiąże go do siebie i uchroni od złego. Była to prawdziwie szlachetna strona projektu. Kto wie jednak, czy jaki złośliwy komentator tych marzeń, nie dopatrzyłby w szlachetności owej, maleńkiego ziarenka próżności mimowolnej, a może chęci upokorzenia tego, który ją poniżył.
Tymczasem zapewnijmy pesymistów, że w obecnej chwili, suma dobrych chęci Nicoliny przenosiła o wiele jej złe pragnienia.
Andrea patrzyła bacznie na zamyśloną dziewczynę. — Biedne dziecko! — westchnęła, a mogłaby być taka szczęśliwa!
Nicolina, posłyszawszy te słowa, zadrżała.
Słowa te ukazały jej, płochej dziewczynie, całe Eldorado jedwabiu, brylantów, koronek i miłości, o których Andrea, lubująca się w życiu cichem, ani żartem nie marzyła nawet.
Nicolina odwróciła jednak zaraz oczy od tego obłoku ze złota i purpury, przesuwającego się na horyzoncie.
Oparła się pokusie.
— Może, proszę panienki, będę nareszcie szczęśliwa, rzekła; może zdobędę sobie skromne chociażby szczęście!
— Zastanów się dobrze, moje dziecko.
— O panienko, dobrze się zastanawiałam.
— Daj ci Boże abyś była szczęśliwą, ale nie bądź już odtąd szaloną.
— O, panienko, korzystam ze sposobności i przyznaję, że byłam naprawdę szalona, a przedewszystkiem, że bardzo zgrzeszyłam względem panienki, ale niech mi pani przebaczy. Gdy kochamy...
— Więc tak bardzo kochasz Gilberta?
— Tak, panienko, kocha... kochałam go, odpowiedziała Nicolina.
— Dla mnie trudne to do uwierzenia, powiedziała z uśmiechem Andrea; ale jest widocznie coś, co ci się w tym chłopcu podobało? Skoro go tylko zobaczę, muszę się przypatrzeć uważnie temu pożeraczowi serc.
Nicolina patrzyła na Andreę, i nie wiedziała, jak sobie to wszystko tłumaczyć. Czy to głęboka hipokryzja, czy też szczerość prawdziwa? Być może, iż piękna Andrea nie zwracała uwagi na Gilberta, pomyślała, lubo faktem jest, że on bardzo patrzył na Andreę.
Postanowiła koniecznie dokładniej się poinformować i zapytała:
— Czy Gilbert nie pojedzie z nami do Paryża, panienko?
— A to po co? odpowiedziała Andrea.
— A no...
— Gilbert nie jest służącym; a nie może być rezydentem w domu paryskim. Tu w Taverney, kochana Nicolino, ludzie są niby ptaszyny świegocące w cieniu mojego ogródka i w żywopłotach alei. Ziemia tu uboga, ale żywi. Rezydent w Paryżu za drogo kosztuje, tam nie trzyma się nikogo bez zajęcia.
— Gdybym go poślubiła jednakże, panienko... wyjąkała Nicolina.
— Gdybyś go poślubiła, zostałabyś z nim w Taverney, odpowiedziała Andrea tonem stanowczym i pilnowalibyście tu tego domu, który matka moja tak bardzo lubiła.
Nicolina uczuła się oszołomioną; w słowach Andrei, niepodobna było najmniejszej dopatrzyć tajemnicy.
Zrzekła się Gilberta bez żadnej myśli ukrytej, bez cienia żalu; ustępowała innej tego, którego w przeddzień zaszczycała swojemi względami. To niepojęte doprawdy.
— Bezwątpienia, wielkie panie są inaczej zupełnie stworzone — pomyślała Nicolina — i dlatego to tak mało prawdziwych zmartwień, a tak wiele intryg widziałam w klasztorze.
Andrea odgadła to wahanie się Nicoliny, tę jej chwiejność pomiędzy dążeniem do paryskich rozkoszy, a spokojną miernością w Taverney i słodko ale poważnie powiedziała:
— Nicolino, postanowienie jakie musisz powziąć teraz, może decydować o całem twojem życiu, rozważ więc wszystko moja droga, pozostawiam ci na to godzinę czasu. Termin to krótki, co prawda, ale wiem, że orjentujesz się bardzo szybko: albo służba i Paryż, albo mąż i Taverney. Nie chcę zamężnej pokojowej...
— Godzinę mi tylko pozostawia panienka do namysłu?
— Godzinę tylko.
— Dobrze, panienko, więcej mi nie potrzeba.
— Spakuj wszystkie moje rzeczy, dołącz do nich rzeczy mojej matki, które są dla mnie relikwjami i powracaj zaraz oznajmić mi swoje postanowienie, jakiekolwiek ono będzie. Daję ci dwadzieścia pięć luidorów. Jeżeli wyjdziesz za mąż, będą one twoim posagiem, jeżeli pojedziesz ze mną, będzie to twoja pensja za pierwsze dwa lata.
Nicolina wzięła sakiewkę i ucałowała rękę Andrei.
Nie chciała stracić ani sekundy z udzielonej jej godziny, wypadła z pokoju, zbiegła szybko ze schodów, przebiegła przez podwórze i znikła w alei.
Andrea patrzyła za nią i myślała:
— Biedna zbłąkana, któraby tak łatwo szczęśliwą być mogła! Czy miłość jest rzeczywiście tak słodka?...
W pięć minut potem, Nicolina stukała do okna Gilberta, mianowanego przez Andreę rezydentem, a próżniakiem przez barona.
Gilbert, odwrócony do okna plecami, szperał w czemś w głębi pokoju.
Posłyszawszy odgłos paluszków Nicoliny na szybie, porzucił swoje zajęcie, jak złodziej przyłapany na gorącym uczynku, i szybko zwrócił się do niej.
— A! to ty, Nicolino?
— Tak, to ja jeszcze — odpowiedziała przez szybę z uśmiechniętą, wyzywającą miną.
— Bardzo mi przyjemnie — powiedział Gilbert otwierając okno.
Nicolina, rozczulona tem powitaniem, podała rękę chłopakowi, który ją uścisnął.
— Dobrze idzie — pomyślała — nie pojadę do Paryża.
Myśli jej towarzyszyło westchnienie.
— Wiesz — rzekła opierając się łokciami na oknie — wiesz, że państwo wyjeżdżają z Taverney.
— Wiem — odpowiedział Gilbert.
— A wiesz dokąd jadą?
— Do Paryża.
— Wiesz, że i ja jadę także?
— Nie, o tem nie wiedziałem.
— A cóż ty na to?
— Jeżeli ci to sprawia przyjemność, to i owszem, winszuję...
— Jak, jak powiedziałeś?
— Powiedziałem: jeżeli sprawia ci to przyjemność — to ci szczerze winszuję.
— To zależy — odpowiedziała Nicolina.
— A więc znowu masz mi coś do powiedzenia?
— Chcę ci powiedzieć, że od ciebie tylko zależy, ażeby mi się nie podobało.
— Nie rozumiem — odparł Gilbert, siadając w ten sposób na oknie, że kolanami dotykał rąk Nicoliny, i że mogli prowadzić rozmowę, ukryci w bluszczach otaczających ich głowy.
Nicolina spojrzała czule na Gilberta, a on uczynił szyją i ramionami ruch, mający oznaczać, że nic zgoła nie rozumie.
— Skoro tak... to dobrze... Skoro wszystko ci wypowiedzieć trzeba, to słuchajże.
— Słucham — odpowiedział zimno.
— Panienka chce, abym pojechała z nią do Paryża.
— Szlachetnie!... — powiedział Gilbert.
— Jeżeli tylko...
— Jeżeli tylko?... — powtórzył chłopak.
— Jeżeli tylko nie będę miała sposobności wyjść tu zamąż.
— Więc ciągle ci o to chodzi? — zapytał Gilbert niewzruszony.
— Zwłaszcza odkąd stałam się bogatą — odpowiedziała Nicolina.
— Stałaś się bogatą? — powtórzył Gilbert z flegmą, która była dowodem, że Nicolina myliła się w swych przypuszczeniach.
— Bardzo bogatą, Gilbercie.
— Doprawdy?
— Doprawdy.
— Jakim-że to cudem się stało?
— Panienka mnie wyposażyła.
— Winszuję ci, Nicolino.
— Patrz — powiedziała ta ostatnia, i wysypała na rękę dwadzieścia pięć luidorów.
I patrzyła w oczy Gilbertowi, i usiłowała pochwycić w nich choćby promyk radości, albo co najmniej chciwości.
Ale on ani mrugnął nawet.
— Ładny grosz, słowo daję! — powiedział.
— To wcale jeszcze nie wszystko, pan baron będzie bogaty, mają odbudować zamek Maison-Rouge i upiększyć Taverney.
— Wierzę temu.
— A wtedy zamek będzie musiał być strzeżony.
— Bez wątpienia.
— Panienka ofiarowała miejsce...
— Miejsce stróża dla szczęśliwego małżonka Nicoliny — dokończył Gilbert z ironją tak wyraźną, iż dotkliwie uderzyła delikatny słuch dziewczyny.
Zapanowała nad sobą jednakże.
— Czy tym szczęśliwym małżonkiem Nicoliny, nie mógłby zostać ktoś, kogo ty znasz, Gilbercie?
— O kim chcesz mówić, Nicolino?
— Mój kochany... albo jesteś naprawdę półgłówkiem, albo ja nie mówię po francusku? — zawołała z gniewem dziewczyna, gra ta bowiem niecierpliwić ją zaczynała.
— Rozumiem cię najwyborniej — odpowiedział Gilbert — proponujesz mi, abym został twoim mężem, wszak tak, panno Legay?
— Tak, panie Gilbercie.
— I to, zostawszy bogatą, żywisz jeszcze takie względem mnie zamiary, no, no, bardzo ci jestem wdzięczny.
— Doprawdy?
— Bezwątpienia.
— A zatem — zawołała Nicolina — daj mi rękę.
— Ja?
— Przystajesz, nieprawda?
— Odmawiam.
Nicolina odskoczyła.
— Słuchaj — powiedziała — masz złe serce, albo co najmniej źle w głowie i, wierzaj mi, że to twoje znalezienie się, nie przyniesie ci szczęścia. Gdybym kochała cię jeszcze, a nie powodowała się tylko uczciwością i honorem, zdruzgotałbyś mi serce. Chciałam, aby nie powiedziano, że Nicolina, zostawszy bogatą, pogardziła Gilbertem, ale teraz mój panie, wszystko skończone między nami.
Gilbert uczynił gest, wyrażający najzupełniejszą obojętność.
— Nie możesz mieć wątpliwości, co o tobie myślę — dodała Nicolina. — Ja, której charakter równie jest jak twój niepodległy, przystawałam na zagrzebanie się tutaj, kiedy czeka mnie Paryż! Paryż, który będzie teraz sceną dla mnie, rozumiesz? Decydowałam się mieć przed oczami dni, lata, życie całe, tę zimną i nieprzeniknioną twarz, poza którą tyle kryje się niskich myśli! Było to poświęcenie; nie rozumiałeś go, tem gorzej dla ciebie. Nie mówię, że mnie będziesz żałował, ale mówię, że odrazę mieć będziesz do mnie i że rumienić się będziesz, widząc mnie tam, dokąd mnie powiedzie dzisiejsza twoja pogarda. Mogłabym zostać jeszcze uczciwą; brakło mi tylko ręki przyjaznej, aby się zatrzymać nad brzegiem przepaści nad którą stoję i w którą wpadnę. Wołałam: pomóż mi! podtrzymaj, a tyś mnie odepchnął, Gilbercie!... Staczam się w otchłań i ginę. Bogu zdasz rachunek z tej zbrodni. Żegnaj, Gilbercie, żegnaj!...
I dumne dziewczę odeszło bez gniewu, bez zniecierpliwienia, okazawszy w końcu szlachetną, jak wszystkie natury wybrane, głębię swej duszy.

Gilbert zamknął spokojnie okno i powrócił do swego tajemniczego zajęcia, które przerwało przyjście Nicoliny.

XIX
POŻEGNANIE TAVERNEY

Nicolina, przed wejściem do swej pani, zatrzymała się na schodach, aby powściągnąć wrzący w niej gniew.
Baron spotkał ją nieruchomą, zamyśloną, ze zmarszczonemi brwiami. I chociaż sam był zajęty, gdy zobaczył ją tak ładną, pocałował, jak gdyby był panem Richelieu w trzydziestym roku życia.
Nicolina, ocknąwszy się na ten umizg barona, udała się prędko do Andrei, która kończyła już pakować kuferek.
— I cóż! — odezwała się panna de Taverney — namyśliłaś się?
— Już proszę pani — odpowiedziała Nicolina jak najswobodniej.
— Wychodzisz za mąż?
— Nie, przeciwnie.
— Tak? a cóż ta wielka miłość?
— Nigdy nie będzie tyle warta, co dobroć, jaką mnie pani obdarza w każdej chwili. Należę do pani i chcę do niej należeć zawsze. Znam panią, której służę, a czy mogę wiedzieć jakiegobym pana sobie wzięła?
Andreę ucieszyły te oznaki przywiązania, jakich się nie spodziewała po trzpiotowatej Nicolinie. Ani się domyśliła, czego jej życzy ta sama Nicolina.
Andrea uśmiechnęła się z zadowoleniem, że znalazła istotę ludzką lepszą, niż przypuszczała.
— Dobrze, że jesteś do mnie przywiązaną Nicolino, — odpowiedziała — tego ci nie zapomnę. Powierz mi swój los, moje dziecko, a jeżeli spotka mnie jakie nieszczęście, będziesz miała także w niem udział.
— O! jestem całkiem oddana panience.
— Bez żalu?
— Oddałam się na oślep.
— To nie odpowiedź — rzekła Andrea. Nie chcę, ażebyś mi kiedy wymawiała, żeś poszła za mną na oślep.
— Nikomu nic wyrzucać nie będę, prócz siebie, proszę pani.
— Więc się porozumiałaś ze swoim konkurentem?
Nicolina zarumieniła się.
— Już — odpowiedziała.
— Tak, widziałam, jakieś z nim rozmawiała.
Nicolina przygryzła usta. Miała okno naprzeciw pokoju Andrei i wiedziała dobrze, że stamtąd widać było także okno Gilberta.
— Tak, prawda — odpowiedziała.
— I powiedziałaś mu?
— Powiedziałam mu — odparła Nicolma, zauważywszy, że ją Andrea bada.
Znowu się w niej obudziły podejrzenia; pomyślała, że to fałszywy manewr nieprzyjaciela i starała się zająć stanowisko odporne.
— Tak — dodała — powiedziałam mu, że go już nie chcę.
Widocznie tak miało być, że te dwie kobiety, z których jedna była czysta jak brylant, a druga z naturalną skłonnością do występku, nie zrozumieją się nigdy.
Andrea nadal brała docinki Nicoliny za przymilanie się. W tymże czasie baron uzupełniał swoje pakunki: wziął jeszcze starą szpadę, którą miał pod Fontenoy, pergaminy, stwierdzające jego przywilej jeżdżenia karetami Jej Królewskiej Mości, zbiór Gazet i różne listy.
Wszystko to stanowiło pokaźniejszą część jego dobytku.
Jak Biaz, wszystko to mógł wziąć pod pachę.
W alei zastano pana delegata, który podczas wszystkich tych przygotowań wysączył butelkę do ostatniej kropli.
Delegatowi wpadła w oko wysmukła kibić i toczona nóżka Nicoliny i chodził wciąż od stawu do kasztanów, w nadziei zobaczenia jeszcze tej pięknej dziewczyny, która zaledwie co się ukazała i znikła mu z przed oczu.
P. de Beausire — wiemy już, że się tak nazywał — wyrwany został z rozmyślań głosem barona, proszącego go o karetę.
Poskoczył, skłonił się panu de Taverney i głosem donośnym rozkazał stangretowi zajechać w aleję.
Kareta wtoczyła się. La Brie ułożył z tyłu walizę z niewysłowionym wyrazem radości i dumy.
— Pojadę więc karetą królewską — wyszeptał w uniesieniu, myśląc, że jest sam.
— Za karetą, mój przyjacielu — odezwał się Beausire z protekcyjnym uśmiechem.
— Jakto! zabierasz, ojcze, La Brie’ego? — zapytała Andrea barona — a któż będzie pilnował Taverney‘u?
— A ten próżniak-filozof.
— Gilbert?
— Tak, czyż nie ma strzelby?
— Ale z czego będzie żył?
— Ze strzelby! i pysznie będzie jadał: kuropatw, jarząbków i cietrzewi nie brak w Taverney.
Andrea spojrzała na Nicolinę, ta zaczęła się śmiać.
— To go tak żałujesz, niedobra! — rzekła Andrea żartobliwie.
— O! on jest bardzo sprytny — odpowiedziała Nicolina — nie umrze z głodu.
— Trzeba mu jednak zostawić parę luidorów — odezwała się Andrea do barona.
— Ażeby go popsuć... I tak już z niego wielkie ladaco!
— No, ale potrzebuje żyć.
— Jak będzie krzyczał, to zawsze mu coś dadzą.
— O! — rzekła Nicolina — niech państwo będą spokojni, on krzyczeć nie będzie.
— W każdym razie — rzekła Andrea — niech mu ojciec zostawi trochę pieniędzy.
— On ich nie przyjmie!
— Nie przyjmie? To taki dumny ten twój pan Gilbert?!
— O! proszę pani, już nie mój, chwała Bogu!
— Dosyć, dosyć — przerwał Taverney — niech djabli porwą Gilberta! kareta czeka, siadajmy moja córko.
Andrea nic nie odrzekła, pożegnała wzrokiem zameczek i wsiadła do ciężkiej karety.
Pan de Taverney zajął miejsce obok niej, La Brie we wspaniałej liberji i Nicolina z taką miną, jakgdyby wcale nie znała Gilberta, usadowili się na koźle. Woźnica, jako pocztyljon, dosiadł jednego z koni.
— A pan oficer królewski gdzie się podzieje? — zawołał Taverney.
— Konno pojedzie, panie baronie, konno, — odpowiedział Beausire, zerkając na Nicolinę, rumieniącą się z radości, że prostego chłopa odrazu zastąpił elegancki kawaler.
Po chwili ciężka landara ruszyła i drzewa alei, tej ukochanej przez Andreę alei, znikały jedno za drugiem, pochylając się z wiatrem, jakgdyby żegnały dziedziców.
Przy bramie wjazdowej Gilbert stał wyprostowany, nieruchomy. Z gołą głową, zdawał się wcale nie patrzyć, a jednak widział Andreę.
Ona, wychyliwszy się oknem karety, pragnęła patrzyć jeszcze dłużej na dom swój rodzinny.
— Zatrzymajmy się trochę!... — zawołał pan de Taverney do woźnicy.
A gdy kareta stanęła:
— Widzisz, panie próżniaku — odezwał się wesoło do Gilberta — teraz będzie ci dobrze; zostaniesz sam, jak prawdziwy filozof, nic nie będziesz robił, nikt na ciebie nie będzie gderał. Pilnuj przynajmniej, ażeby czasem wszystko się nie spaliło, gdy będziesz się wylegiwał i pamiętaj o Mahonie.
Gilbert skłonił się w milczeniu. Poczuł na sobie wzrok Nicoliny; bał się zobaczyć dziewczynę triumfującą, ironiczną — bał się tego, jak dotknięcia rozpalonego żelaza.
— Ruszaj! zawołał p. Taverney do woźnicy.
Nicolina jednak nie śmiała się, jak przypuszczał Gilbert, i owszem, potrzebowała całej siły woli, ażeby nie pożałować głośno biednego chłopca, którego porzucono bez chleba, bez widoków na przyszłość i bez żadnej pociechy; aż musiał spojrzeć na pana de Beausire, który tak ładnie wyglądał na koniu.
Ponieważ zaś Nicolina patrzyła na pana Beausire, nie mogła widzieć, iż Gilbert pożerał oczami Andreę.
Lecz Andrea nic nie widziała, prócz domu, w którym się urodziła i w którym umarła jej matka.
Nakoniec kareta się oddaliła. Gilbert, już przed chwilą tak mało obchodzący podróżnych, teraz stał się dla nich niczem.
Taverney, Andrea, Nicolina i La Brie — wstępowali teraz w świat nowy. Wszyscy myśleli o tem, co ich czeka.
Baron rachował, że w Bar-le-Duc zaciągnie z łatwością pożyczkę na serwis Balsama.
Andrea odmawiała cicho modlitwę, jakiej ją matka nauczyła, dla odpędzenia szatana pychy i ambicji.
Nicolina poprawiała chusteczkę, zsuwaną przez wiatr, za mało jednak jeszcze, niż tego pragnął pan de Beausire.
La Brie rachował w głębi kieszeni dziesięć luidorów, danych mu przez królową i dwa, które dostał od Balsama.
Pan de Beausire galopował.
Gilbert zamknął wielką bramę w Taverney, zawiasy zgrzytnęły, jak zwykle, z braku oliwy.
Następnie pobiegł do swej stancyjki, wyjął z komody dębowej gotowe zawiniątko i założył je na koniec laski dereniowej. Rozrzucił pościel, rozdarł siennik i wyciągnął papier, w którym zawinięty był talar błyszczący. Były to oszczędności Gilberta, składane przeszło od trzech lat.
Obejrzał talar, jakby dla przekonania się, czy go kto nie zamienił, i zawinąwszy znowu w papier, włożył do kieszeni.
Mahon wył i szarpał się na łańcuchu; biedne zwierzę żaliło się, widząc, że je opuszczają kolejno wszyscy przyjaciele i z właściwym sobie instynktem zgadując, że Gilbert to samo uczyni.
— Cicho bądź! — krzyknął Gilbert — cicho, Mahońn.
Potem, jakby mu się nasunęło na myśl podobieństwo losu:
— A mnie czy nie opuszczono, jak psa? — dodał — dlaczegóż by i ciebie nie miano porzucić, jak człowieka?
Później, zastanawiając się, wyrzekł:
— Przynajmniej jednak zostawiono mi wolność, mogę żyć, jak mi się spodoba.
Dobrze więc, dla ciebie, Mahoń, uczynię to, co dla mnie zrobiono, ani mniej, ani więcej.
Pobiegł do budy i uwolnił psa z łańcuha:
— Wolny jesteś — powiedział — teraz sam sobie dawaj radę.
Mahon poskoczył ku domowi, a zastawszy wszystkie drzwi pozamykane, puścił się w stronę ruin i znikł wśród nich.
— Dobrze — powiedział Golbert — zobaczymy, czyj instynkt jest lepszy, psa czy człowieka.
To powiedziawszy, wyszedł zaraz furtką, zamknął ją na dwa spusty, klucz przerzucił przez mur, do stawu, ze zręcznością, jaką posiadają chłopi w ciskaniu kamieni.
A jednak Gilbert, opuszczając Taverney, uczuł coś podobnego, jak Andrea. Z tą różnicą, że Andrea żałowała przeszłości, w Gilbercie zaś budziła się nadzieja lepszej przyszłości.
— Żegnaj! — zawołał, zwracając się i ogarniając po raz ostatni wzrokiem zamek, którego dach wyglądał pośród gałęzi sykomorów — żegnaj, miejsce cierpień i nienawiści, gdzie chleba kawałek rzucano mi, jak złodziejowi; żegnaj i bądź przeklęte! Serce mi skacze z radości, czując, że stanę się wolnym z chwilą, gdy te mury opuszczę; żegnaj, ty więzienie, piekło, jaskinio tyranów, — żegnaj na wieki!

Rzuciwszy to przekleństwo, mniej może poetyczne, lecz niemniej doniosłe od innych, Gilbert popędził za karetą, której turkot słychać było jeszcze w oddali.

XX
TALAR GILBERTA

Po półgodzinnym zapamiętałym biegu Gilbert wydał okrzyk radości, bo na ćwierć mili przed sobą dostrzegł karetę barona, wjeżdżającą stępa pod górę. Uczuł się dumnym, bo pomyślał, że temi środkami, jakie miał do rozporządzenia: młodością, siłą i rozumem, dorównać mógł bogactwu i potędze arystokracji. Słusznie mógłby teraz pan de Taverney nazwać Gilberta filozofem, gdyby go zobaczył na gościńcu, jak z kijem w ręce, ze szczupłym węzełkiem, zawieszonym na guziku, sadził wielkiemi krokami, skakał przez krzaki, dla skrócenia drogi, i zatrzymywał się pod górą, jak gdyby chciał powiedzieć koniom:
— Biegniecie tak wolno, że muszę na was czekać!
Rzeczywiście był filozofem, jeżeli filozof ją nazywa się pogarda dla wszystkiego, co ułatwia i uprzyjemnia życie.
Wprawdzie nie był on przyzwyczajony do miękkiego życia, lecz iluż to ludzi staje się przez miłość zniewieściałymi!
Trzeba przyznać, że był to widok piękny, godny Boga, stwórcy istot energicznych i rozumnych, widok tego młodzieńca, kurzem okrytego, który pędził dwie czy trzy godziny, dopóki nie zrównał się z karetą, i z rozkoszą wypoczywał, gdy konie już ustawały. Każdy podziwiałby go gdyby mógł śledzić go okiem i myślą, jak my; a kto wie, czyby nawet dumna Andrea, zobaczywszy go, nie była wzruszona; kto wie, czy obojętności, z jaką słuchała gdy go obwiniono o lenistwo, nie zmieniłaby na uznanie jego energji?
Tak minął dzień pierwszy.
Baron zatrzymał się godzinę w Bar-le-Duc, co dozwoliło Gilbertowi nietylko zrównać się z nim, lecz nawet prześcignąć; Gilbert, usłyszawszy rozkaz barona, że kareta zatrzymać się ma przed złotnikiem, wyszedł za miasto, następnie zaś, gdy zobaczył nadjeżdżającą landarę, rzucił się w zarośla. Gdy przejechała, pogonił za nią, jak przedtem.
Nad wieczorem, w małej wiosce Brillon, baron przyłączył się do powozów delfinowej; mieszkańcy tej wioski, zebrani na wzgórku, wydawali okrzyki radosne, błogosławiąc swą przyszłą panią. Gilbert zjadł w ciągu dnia tylko kawałek chleba, wziętego z Taverney, lecz napił się za to do woli z czarującego strumienia, przecinającego drogę; brzegi jego tak ładnie były przystrojone tatarakiem i żółtą łotocią, iż na żądanie Andrei kareta się zatrzymała. Andrea wysiadła i, zaczerpnąwszy wody złotym kubkiem delfinowej, który wyprosiła dla siebie u ojca, piła z rozkoszą.
Gilbert, ukryty za przydrożną olchą, widział to wszystko.
Skoro tylko podróżni oddalili się, przyszedł na to miejsce, stanął na tej samej, co Andrea kępie, jak Djogenes ręką czerpiąc wodę, pił z tego samego strumienia, w którym gasiła pragnienie panna de Taverney.
I orzeźwiony podążył dalej.
To tylko niepokoiło chłopaka, że nie wiedział, czy delfinowa będzie w drodze nocowała. Wydawało się to prawdopodobnem, bo po znużeniu, na jakie uskarżała się w Taverney, potrzebowała spoczynku. Gdyby tak było, Gilbert byłby uratowany.
W takim razie zatrzymanoby się pewnie w Saint-Dizier. Dwie godziny snu w stodole wystarczyłyby, aby wrócić sprężystość jego nogom, które już zaczynały sztywnieć; potem puściłby się znowu w drogę i, idąc w nocy wolniejszym krokiem, wyprzedziłby ich o jakie pięć lub sześć mil. A tak dobrze się idzie w piękną noc majową, mając lat ośmnaście!
Nadszedł wieczór i spowijał widnokrąg w mroki coraz gęściejsze, które wreszcie przysłoniły drogę, jaką biegł Gilbert.
Wkrótce widział przed sobą tylko wielką latarnię karety, z której padająca smuga światła podobna była do błędnego widma, wciąż biegnącego brzegiem drogi.
Po wieczorze, nastała noc. Przebyto mil dwanaście; dojechawszy do Combles, powozy zatrzymały się na chwilę.
Gilbert przekonany był, że niebo mu sprzyja. Zbliżył się, ażeby usłyszeć głos Andrei. Kareta stała w miejscu; wśliznął się w zagłębienie bramy i patrzył. Widział Andreę przy blasku pochodni, słyszał jak pytała, która godzina. Głos jakiś odpowiedział: „Jedenasta“. W chwili tej Gilbert nie czuł znużenia i byłby z pogardą odmówił, gdyby go proszono aby wsiadł do której z karet.
Bo w gorącej jego wyobraźni stanął już Wersal, złocisty, olśniewający; Wersal, miasto wielkich królów. A za Wersalem — Paryż, ponury, mroczny, niezmierzony; Paryż, miasto ludu!
I tych obrazów, które umysł jego radowały, nie byłby zamienił nawet za wszystkie skarby Peru.
Dwie rzeczy wyrwały go z ekstazy: turkot odjeżdżających powozów, i gwałtowne uderzenie się o pług na drodze zapomniany.
Żołądek jego także zaczął upominać się o swoje prawa.
— Na szczęście — rzekł do siebie — mam pieniądze, jestem bogaty.
Gilbert, jak wiadomo, miał talara.
Aż do północy jechały karety.

0 północy przybyto do Saint-Dizier. Gilbert miał nadzieję, że się tam prześpi.
W ciągu dwunastu godzin przebył okrągłe szesnaście mil.
Usiadł nad rowem.
A w Saint-Dizier zatrzymano się tylko po to, ażeby przeprząc konie. Znowu usłyszał odgłos oddalających się dzwonków. Dostojni podróżni odetchnęli tylko chwilę pośród światła i kwiatów, przygotowanych na ich przyjęcie.
Teraz Gilbert musiał zebrać całą swą odwagę.
Wstał siłą woli, starając się zapomnieć że przed dziesięcioma już minutami nogi uginały się pod nim.
— Dobrze — powiedział — jedźcie, jedźcie! Ja także zatrzymam się tutaj, kupię kawałek chleba i słoniny, wypiję szklankę wina; wydam pięć su i za te pieniądze lepiej się posilę, aniżeli wy, panowie.
Wyraz, „panowie“ wymówił Gilbert ze zwykłą sobie emfazą.
Jak sobie obiecał, wszedł do miasta, gdzie po przejeździe orszaku zaczęto zamykać drzwi i okiennice domów.
Filozof nasz ujrzał przyzwoicie wyglądającą oberżę, wystrojone służące, lokai odświętnie ubranych z kwiatami w butonierce, choć to była już pierwsza nad ranem.
Spostrzegł na wzorzystych półmiskach fajansowych potrawy z drobiu, na których tylko resztki pozostawili zgłodniali dworzanie arcyksiężnej.
Śmiało wszedł do oberży: zasuwano ostatnie drzwi; schylił się, ażeby dostać się do kuchni.
Zastał tam właścicielkę zajazdu, doglądającą wszystkiego i obliczającą zyski.
— Przepraszam panią — odezwał się — proszę, jeśli łaska, o kawałek chleba i szynki.
— Niema szynki — odpowiedziała gospodyni. — Może chcesz kurczęcia?
— O nie, prosiłbym o szynkę, bo mam na nią apetyt; nie lubię kurczęcia.
— Przykro mi, mój chłopcze, lecz niemam nic innego. Wierzaj mi jednak — z uśmiechem dodała — dla ciebie kurczę nie będzie droższe od szynki: weź sobie połówkę całą za dziesięć su, będziesz miał zapas na jutro. Myśleliśmy, że Jej Królewska Wysokość zatrzyma się u pana burmistrza i że wszystko się sprzeda; ale przejechała tylko i wszystko, cośmy przygotowali, zmarnowane.
Ktoby sądził że Gilbert skorzysta ze sposobności i z dobroci gospodyni, i zechce sobie wyprawić ucztę, dowiódłby tylko nieznajomości jego charakteru.
— Dziękuję — rzekł — zadawalam się małem, nie jestem ani księciem ani lokajem.
— To ci je tak dam, mój mały Artabanie — odrzekła poczciwa kobieta i idź z Bogiem.
— Żebrakiem też nie jestem, moja dobra kobieto — odparł upokorzony. — Kupuję i płacę.
I, łącząc czyn ze słowami, Gilbert z dumą sięgnął do kieszeni od spodni, w której ręka jego zniknęła do łokcia.
Lecz daremnie, blednąc, szukał w tej kieszeni obszernej; wyciągnął z niej tylko papierek, w którym zawinięta była moneta. Podrzucany w biegu pieniądz przedarł zleżały papier, następnie przetarte płótno kieszeni i wypadł. Pieniądz został na drodze, prawdopodobnie nad strumieniem, którego nurty tak zachwyciły Gilberta.
Biedny chłopak zapłacił sześć franków za wodę, której własną dłonią zaczerpnął. Djogenes, filozofujący o bezużyteczności drewnianych czarek, nie miał przynajmniej w ubraniu kieszeni dziurawej, ani pieniędzy, które mógłby zgubić.
Bladość i pomieszanie Gilberta wzruszyły poczciwą kobiecinę. Niejeden triumfowałby, widząc ukaranego pyszałka; jej zaś żal się zrobiło na widok cierpienia, malującego się na zmienionej twarzy młodzieńca.
— Słuchaj, biedny mój chłopcze, posil się i przenocuj tutaj; a jutro, jeżeli koniecznie tego potrzeba, pójdziesz dalej.
— O! tak, tak, koniecznie mi potrzeba — powiedział — ale nie jutro lecz natychmiast.
I, zabrawszy tłomoczek, nie słuchając już więcej, wybiegł z domu, ażeby wstyd i boleść ukryć w ciemnościach.
Drzwi się zamknęły. W miasteczku pogasły ostatnie światła, psy nawet, całym dniem znużone, szczekać przestały.
Pozostał sam, zupełnie sam na świecie, nikt bowiem nie jest więcej osamotniony na ziemi, niż człowiek, który rozstanie się z ostatnim talarem, zwłaszcza, jeżeli to był jedyny, jaki kiedykolwiek posiadał!
Noc była wokoło: co począć? Zawahał się.
Powracać i szukać zguby byłoby to daremnem; rozłączyłoby go nadto na zawsze, lub na bardzo długo, z karetami, których już nie mógłby dopędzić.
Postanowił iść dalej i ruszył w drogę; lecz zaledwie milę uszedł, pochwycił go w swe szpony głód. Przytłumiony na chwilę moralnem cierpieniem, jeszcze straszniej szarpać mu zaczął teraz wnętrzności, zwłaszcza, że krew, szybkim biegiem podniecona, żywiej krążyła w żyłach nieszczęśliwego.
Jednocześnie z głodem, towarzyszka jego, bezsilność, ogarniać poczęła wszystkie członki Gilberta.
Z nadludzkim wysiłkiem raz jeszcze dopędził karety. Lecz mogło się zdawać, że wszystko sprzysięgło się przeciw niemu. Karety przeprzęgano tylko i to tak szybko, że zyskał zaledwie pięć minut spoczynku.
Biegł jednakże dalej. Na horyzoncie zaczynało świtaj. Ponad ciemną ławą oparów wychylało się słońce w całym blasku i majestacie władczym; zapowiadał się jeden z tych gorących dni majowych, jakie poprzedzają lato. Czyż podobna, ażeby Gilbert wytrzymać mógł skwar południa?
Na chwilę zabłysła mu myśl pochlebiająca jego miłości własnej, że konie, ludzie i sam Bóg sprzysięgli się przeciw niemu. Jak Ajax, wyciągnął pięść ku niebu, a jeżeli nie zawołał jak on: „Wbrew woli bogów postawię na swojem“; to jedynie dlatego, że lepiej znał „Umową społeczną“, aniżeli „Odysseę“.
Jak przewidywał, nadeszła chwila, w której zrozumiał niedostateczność sił swoich i okropność położenia. Straszna to była walka dumy z bezsilnością wskutek czego na chwilę energja Gilberta podwoiła się do rozpaczy. Ostatnim wysiłkiem zbli żył się do niknących już z oczu karet, które z poza tumanów kurzu dziwnie się przedstawiły jego krwią zaszłym oczom; turkot ich rozlegał mu się w uszach, mieszając się z tętnem jego arteryj.
Z otwartemi ustami, osłupiałem wejrzeniem, z włosami przylepionemi do spoconego czoła, wydawał się doskonale wykonanym automatem, wykonywającym ruchy prawie ludzkie, tylko nieco sztywniejsze. Od wczoraj przebył dwadzieścia do dwudziestu dwóch mil; nareszcie nadeszła chwila, w której nogi jego, pod wpływem znużenia, odmówiły mu posłuszeństwa; oczy jego, nic już nie widziały; zdawało mu się że ziemia z pod nóg mu się usuwa; chciał krzyczeć, lecz mu zabrakło głosu; czując że pada, jak warjat chwycił rękami powietrze, ażeby się zatrzymać.
Głos mu się nareszcie przedarł przez gardło wściekłym okrzykiem i Gilbert, zwracając, się w stronę Paryża, to jest w kierunku, w którym sądził, że się znajduje miasto, strasznemi przekleństwy zaryczał na tych, którzy go zwyciężyli, mimo jego sił i odwagi. Potem, uchwyciwszy się oburącz za włosy, zatoczył się i runął na środku drogi z tą jedynie pociechą, że jak bohater starożytny, walczył do ostatniej chwili.
Upadł z groźbą jeszcze w oku i zaciśniętemi pięściami.
Potem oczy jego przymknęły się, muskuły się wyprężyły; zemdlał.
— Z drogi! z drogi, szaleńcze! — krzyknął.
w chwili gdy upadł, głos zachrypięty, a towarzyszyło mu klaskanie z bata.
Gilbert nie słyszał.
— Z drogi! bo cię przejadę! do licha!
I jakby na zachętę, jednocześnie z tem wołaniem świsnął w powietrzu bat.
Bat smagnął Gilberta boleśnie.
Ale on nie czuł nic i leżał już prawie pod kopytami koni, które pędziły boczną drogą ku głównej, pomiędzy Thiéblemont i Varelére. W swem oszołomieniu nie spostrzegł ich wcale.
Z powozu, unoszonego przez rumaki, jak piórko przez huragan, słyszeć się dał przeraźliwy krzyk.
Pocztyljon czynił nadludzkie wysiłki; lecz pomimo tego, nie mógł powstrzymać pierwszego konia, który przeskoczył ponad Gilbertem. Udało mu się jednak zatrzymać dwa inne. Z karety wychyliła się jakaś kobieta.
— O! mój Boże! — zawołała — więc to nieszczęśliwe dziecko stratowane?
— Tak, proszę pani — odpowiedział pocztyljon — daremnie usiłując rozróżnić coś w kurzawie, wzniecanej kopytami końskiemi — tak się zdaje.
— Biedny szaleniec! biedne dziecię! Ani kroku dalej! Stój! Stój!
I, otworzywszy drzwiczki, podróżna wyskoczyła z karety.
Pocztyljon zsiadł już z konia i wyciągnął z pomiędzy kół ciało Gilberta, myśląc, że ma doczynienia z trupem.
Podróżna pomagała mu ze wszystkich sił swoich.
— To ma szczęście! — zawołał — ani zadrapanią, ani jednego kopnięcia.
— Jednakże zemdlał.
Ze strachu, pewnie. Niech sobie poleży nad rowem, a ponieważ pani pilno, pędźmy dalej.
— Nie! nie mogę opuścić tego młodzieńca w takim stanie.
— Ii! nic mu nie będzie, sam przyjdzie do siebie.
— Nie, nie. Taki młody, biedaczek! Zapewna uciekł ze szkół i puścił się w podróż zanadto uciążliwą na jego siły. Patrz, jaki blady: byłby umarł. Nie, ja go nie opuszczę. Połóż go na przedniej ławeczce w karecie.
Pocztyljon usłuchał. Dama wsiadła do karety, Gilbert został ułożony na miękkiej poduszce w poprzek karety, z głową opartą o ścianę ekwipaża równie miękko wysłaną.
— Ruszaj teraz!... — zawołała młoda dama — a jeżeli powetujesz te dziesięć straconych minut, dostaniesz pistola.

Pocztyljon trzasnął batem ponad głową, a konie, znając ten groźny sygnał, puściły się wyciągniętym galopem.

XXI
GILBERT PRZESTAJE ŻAŁOWAĆ SWOJEGO TALARA

Gdy Gilbert po kilku minutach odzyskał zmysły, zdziwił się niepomału, ujrzawszy się u nóg młodej damy, pilnie w niego wpatrzonej.
Była to kobieta lat około dwudziestu pięciu, o dużych siwych oczach, nosku zadartym i cerze spalonej na południowem słońcu. Małe wydatne usta z wyrazem kapryśnym nadawały jej fizjonomji otwartej i wesołej cechę sprytu i przezorności. Z rękawów aksamitnych fioletowych ze złotemi guziczkami, wysuwały się ręce prześliczne, a fałdy sukni jedwabnej popielatej w kwiaty, cały prawie powóz zapełniały.
Skąd znaleźć się mógł w powozie, unoszonym szybkim biegiem koni pocztowych?...
Dama miała, twarz uśmiechniętą z wyrazem przychylnego zajęcia, Gilbert więc począł się jej przypatrywać dla przekonania się, czy nie śni.
— No cóż, moje dziecię — zapytała nieznajoma po chwili — czy czujesz się lepiej trochę?
— Gdzie ja jestem? zapytał Gilbert.
— W zupełnie bezpiecznem miejscu, mój kochanku — odrzekła dama z akcentem południowym. A przed chwilą, doprawdy, mogłeś być zmiażdżony pod kołami mojej karety. Co to się stało, żeś upadł tak na środku drogi?
— Słabo mi się zrobiło.
— Z jakiego powodu?
— Za długo szedłem piechotą.
— Od jak dawna jesteś w podróży?
— Od wczoraj, od czwartej po południu.
— Ile mil przez ten czas zrobiłeś?
— Szesnaście do ośmnastu zapewne.
— Jakto, w przeciągu czternastu godzin?
— Tak, pani... nie szedłem, ale biegłem bezustanku.
— Dokąd tak pędziłeś?
— Do Wersalu zdążam, proszę pani.
— A skąd?
— Z Taverney.
— Gdzie leży owo Tavemey?
— To zamek, proszę pani, pomiędzy Pierrefiitte a Bar-le-Duc.
— Nie miałeś chyba czasu na posiłek?
— Nie tylko czasu, ale i środków nie miałem potemu...
— Dlaczegóż to?
— Zgubiłem pieniądze w drodze.
— Zatem nic od wczoraj nie jadłeś?
— Oprócz paru kęsów chleba, jakie miałem przy sobie.
— Biedne dziecko, dlaczego nie poprosiłeś kogokolwiek o posiłek?
Gilbert zarumienił się i uśmiechnął.
— Za dumny jestem na to, proszę pani.
— Bardzo piękną jest szlachetna duma, ale gdy się umiera z głodu...
— Lepiej umrzeć, niż się poniżyć...
Młoda dama spojrzała z uwielbieniem na młodego chłopaka.
— Kto jesteś, mój przyjacielu, że w ten sposób przemawiasz?
— Sierotą jestem.
— Nazywasz się?
— Gilbert.
— Gilbert — a dalej co?
— Nic a nic...
— A! a! — zawołała młoda kobieta, coraz bardziej zdziwiona.
Gilbert wywarł na niej wrażenie; zrozumiał to i był zadowolony, że z powodzeniem pozował na Jana Jakóba Rousseau.
— Za młodyś, mój przyjacielu, na takie dalekie wycieczki — zaczęła znowu dama.
— Zostawiono mnie samego w starym, opuszczonym przez właścicieli zamku. Poszedłem za ich przykładem, opuściłem go również.
— W jakim celu?
— Świat jest wielki i, jak powiadają, znajdzie się zawsze na nim dosyć miejsca dla każdego.
— Rozumiem — szepnęła dama — zapewne to dziecko naturalne.
Mówisz, że zgubiłeś pieniądze? — dodała głośno.
— Tak, zgubiłem, proszę pani.
— A wiele miałeś?.
— Miałem talara tylko, — odpowiedział Gilbert, zawstydzony, że musi zdradzać swoją nędzę, a niechcąc udawać bogatszego, aby nie ściągać jakiego podejrzenia na siebie. — Tak... miałem talara tylko, ale toby mi było wystarczyło zupełnie.
— Wystarczyłby ci jeden talar na taką długą drogę? Chyba na suchy chleb i to na parę dni zaledwie. Wiesz przecie jak daleko z Bar-le-Duc do Paryża?
— Wiem, proszę pani.
— Sześćdziesiąt mil prawie!...
— Nie myślałem o odległości. Powiedziałem sobie: muszę tam pójść i poszedłem; mam przecie dobre nogi.
— Choć dobre, ale jednakże się męczą, jak widzisz.
— Nie, to nie nogi zesłabły, ale mi nadziei zbrakło.
— Rzeczywiście, zdawało mi się, że jesteś zrozpaczony.
Gilbert gorzko się uśmiechnął.
— Biłeś się po głowie, włosy sobie wyrywałeś?
— Czy naprawdę, proszę pani? — zapytał Gilbert zmieszany.
— Naprawdę, moje dziecko!... Dlatego nawet zapewne, nie zauważyłeś nadjeżdżającego powozu.
Gilbert uznał, iż wyznanie całej prawdy może mu dodać uroku. Czuł instynktownie, że położenie, w jakiem się znajduje, jest szczególniej zajmujące dla kobiety.
— Byłem istotnie zrozpaczony — powiedział.
— Z jakiego powodu? — zapytała dama.
— Nie mogłem nadążyć za powozem, za którym goniłem.
— Doprawdy! — powiedziała, uśmiechając się kobieta — ależ to cała historja jak widzę. Czy miłość nie gra tu czasem jakiej roli?...
Gilbert nie umiał zapanować nad sobą i zarumienił się cały.
— Cóż to był za powóz, mój ty mały Katonie.
— Ze świty delfinowej.
— Co mówisz? — wykrzyknęła dama — czy księżna już nas wyprzedziła?
— O, i dawno, proszę pani.
— Myślałam, że jest w Nancy zaledwie. Czyż nie oddają jej honorów po drodze?
— Oddają, ale Jej Wysokość spieszy widoczne bardzo.
— Spieszy się? Kto ci o tem powiedział?
— Tak przypuszczam...
— Skąd to przypuszczenie?
— Stąd, że w Taverney miała wypocząć przez trzy godziny, a była wszystkiego zaledwie trzy kwadranse.
— Może otrzymała jakie listy z Paryża?
— Widziałem, że przybył z listem jakiś pan w ubraniu, pokrytem haftami.
— Nie znasz nazwiska tego pana?
— Wiem tylko, że jest komendantem Strassburga.
— A... pan Stainville, szwagier pana de Choiseul! Pecioro! Prędzej, prędzej, pocztyljonie, pospieszaj!
W odpowiedzi rozległ się trzask bata i powóz potoczył się z niesłychaną szybkością.
— Mówisz — podjęła dama — że nas delfinowa wyprzedziła?
— Tak, proszę pani.
— Zatrzyma się przecie na śniadanie — powiedziała dama — to my ją znowu wyprzedzimy, Chybaby w nocy... Czy zatrzymywała się gdzie tej nocy?
— W Saint-Dizier, proszę pani.
— O której godzinie?
— Około jedenastej.
— Na kolację, to dobrze, musi posilić się znów rano! Pocztyljonie! jakie jest pierwsze znaczniejsze miasto na naszej drodze?
— Vitry, proszę pani.
— Daleko jesteśmy od niego?
— O trzy mile.
— Gdzie przeprzęg?
— W Vauclére.
— Dobrze, jedź, a jak spostrzeżesz szereg powozów, uprzedź mnie w tej chwili.
Podczas tej rozmowy młodej damy z pocztyljonem, Gilbert osłabł znowu, pobladł i zmrużył oczy.
— Nieszczęśliwy chłopiec! znów mu widzę niedobrze! — zawołała dama. Ale... bo i ja też doprawdy!... Każę mu rozpowiadać, a on z głodu umiera! Trzeba było przedewszystkiem posilić go i napoić.
I żeby nagrodzić czas stracony, wyciągnęła z torebki powozowej cyzelowany flakon, od szyjki którego zwieszał się pozłacany kubeczek na złotym łańcuszku.
— Wypij parę kropel wina — powiedziała, napełniając szklankę i podając ją Gilbertowi.
Nie dał się on prosić tym razem.
Byłże to wpływ rączki, która mu napój podawała? czy pragnienie gwałtowniejsze, niż to, którego doświadczał w Saint-Dizier?
— Dobrze — rzekła dama — a teraz zjedz biszkopcik. Za godzinę lub dwie, dostaniesz coś pożywniejszego.
— Dziękuję — powiedział Gilbert.
I zjadł biszkopt.
— Teraz, gdyś się wzmocnił troszeczkę, podjęła dama — jeżeli masz zaufanie do mnie, powiedz mi, co cię skłoniło do ścigania powozu, który, jak mówisz, należy do kogoś ze świty Jej Królewskiej Wysokości?
— Wyznam pani całą prawdę w dwóch słowach — rzekł Gilbert. — Byłem w domu pana de Taverney, w chwili, gdy księżna tam przybyła i rozkazała baronowi jechać z sobą do Paryża. Ponieważ sierotą jestem, nikt o mnie nie pamiętał i pozostawiono mnie samego, bez pieniędzy i żywności. Przysiągłem sobie wtedy, że skoro wszyscy podążają w paradnych karetach do Wersalu, ja, bez koni, bez powozu, na swoich ośmnastoletnich nogach, dostanę się tam razem z nimi. Gdybym nie był zgubił pieniędzy, byłbym się posilił w nocy, a rano orszak dogonił.
— Ależ to doprawdy odwaga! — zawołała dama — winszuję ci, mój chłopcze. Zdaje mi się jednak, że zapomniałeś o jednej, bardzo ważnej rzeczy...
— O jakiej, proszę pani?...
— Że w Wersalu nie można żyć samą odwagą.
— To pójdę do Paryża.
— Paryż jest pod tym względem bardzo podobny do Wersalu.
— Jeśli nie można żyć odwagą, to się żyje pracą, proszę pani.
— Zapewne, moje dziecko, ale jaką pracą? Twoje ręce nie na wyrobnika i nie na tragarza?
— Chcę się uczyć, proszę pani.
— Wydajesz mi się i teraz już uczonym.
— Chyba dlatego, iż wiem, że nic nie umiem — sentencjonalnie odpowiedział Gilbert, przypominając sobie słowa Sokratesa.
— Czy mogę cię zapytać, która nauka pociąga cię najbardziej?
— Myślę, proszę pani — odpowiedział Gilbert — że najlepsza jest ta, która uczy, jak być użytecznym bliźnim swoim. Z drugiej strony człowiek jest istotą tak nic nie znaczącą, że powinien badać tajemnicę słabości swoich, ażeby poznać tajemnicę siły swojej. Chcę poznać, dlaczego mój żołądek nie dozwolił dźwigać mnie nogom moim tego ranka, chcę się dowiedzieć, czy to samo osłabienie żołądka ma wpływ i na umysł także, czy ono sprowadziło na mnie rozstrój, gniew i zmartwienie, które mnie zwyciężyły i powaliły.
— Będziesz wybornym doktorem, przypuszczam, skoro już wcale dobrze rozprawiasz o medycynie! Za dziesięć lat obiecuję ci praktykę szeroką.
— Daj Boże, proszę pani, abym zasłużył na ton honor.
Pocztyljon się zatrzymał. Przybyli na stację, nie spotkawszy żadnego powozu.
Dowiedzieli się tylko, że delfinowa przejeżdżała przed kwadransem i że ma zamiar zatrzymać się w Vitry, dla zmiany koni i posiłku rannego.
Nowy pocztyljon dosiadł konia i zaczął jechać dosyć wolno.
Skoro minęli ostatni dom miasteczka, dama się odezwała:
— Słuchajno, przyjacielu, czy podejmujesz się dogonić powozy delfinowej?...
— Najchętniej, proszę pani.
— Zanim przybędzie do Vitry?
— Jej Wysokość jechała kłusem wyciągnie tym.
— Więc gdybyś ty pojechał galopem...
Pocztyljon spojrzał na podróżną.
— Potrójny napiwek! — zawołała.
— Trzeba było odrazu to powiedzieć! — krzyknął pocztyljon — bylibyśmy już z ćwierć mili ujechali...
— Masz talara na zadatek i powetuj czas stracony.
Pocztyljon schował pieniądz, pochylił się na koźle, zaciął konie i powóz, jak wiatr poleciał. W czasie zmiany koni, Gilbert wysiadł, umył twarz i ręce i przygładził włosy, gęste i bardzo piękne.
— Ten chłopiec — myślała dama — wcale nie brzydki będzie na doktora.
I uśmiechnęła się do Gilberta.
Zaczerwienił się, jak gdyby odgadł, co ten uśmiech sprowadziło na usta jego towarzyszki podróży.
Skończywszy z pocztyljonem, dama zwróciła się do niego. Bawiły ją, jego paradoksy, jego zapalczywość i sentencje przezeń wygłaszane.
Wychylała się chwilami, aby popatrzeć na drogę, a gdy rączką dotknęła czoło Gilberta, lub nóżką go trąciła, śmiała się, że przyszły lekarz się rumieni i spuszcza skromnie oczy.
Ujechano tak milę całą. Naraz młoda kobieta wydała okrzyk radości i rzuciła się na przednie siedzenie, tak nieuważnie, iż nakryła sobą Gilberta.
Ujrzała nareszcie ostatni furgon eskorty, wlokącej się ciężko pod górę, a na przedzie karety — z których podróżni powysiadali.
Gilbert wydostał się z pod fałd sukni kwiecistej, wsunął głowę pod ramię damy i, ukląkłszy na siedzeniu, szukał wzrokiem pałającym Andrei.
Zdawało mu się, że rozpoznaje Nicolinę po białym czepeczku.
— Co teraz poczniemy, proszę pani? — zapytał pocztyljon.
— Trzeba całą kawalkadę wyminąć.
— Nie można!... Nie wolno wymijać delfinowej.
— A to dlaczego?
— Nie wolno! Gdybym się ośmielił wyprzedzić konie królewskie, miałbym się dopiero zpyszna! poszedłbym z pewnością na galery!
— Słuchajno, rób jak chcesz, ale ja muszę ich wyminąć.
— Czy pani nie należy do świty? — zapytał Gilbert, przypuszczający dotąd, że młoda dama spóźniła się i dlatego tak śpieszy.
— Chęć nabycia wiedzy jest chwalebną, ale ciekawość niezawsze — odpowiedziała dama.
— Niechaj mi pani wybaczy — odpowiedział Gilbert zaczerwieniony.
— No więc cóż zrobimy? — zapytała podróżna pocztyljona.
— A no, pojedziemy za nimi aż do Vitry, a tam, jeżeli Jej Wysokość się zatrzyma, porosimy, aby nam pozwolono przejechać.
— Ba! zapytają kto jestem i dowiedzą się wszystkiego...
— Nie, nie, to na nic; szukaj innego sposobu.
— Proszę pani — rzekł Gilbert — jabym się ośmielił dać pewną radę...
— Dawaj ją, dawaj, mój drogi, jeżeli dobra skorzystamy z niej z pewnością.
— Gdyby objechać dokoła Vitry, to dopięlibyśmy celu bez uchybienia delfinowej.
— Prawda!... — zawołała młoda kobieta. — No, pocztyljonie, czy nie znasz jakiej drogi bocznej?...
— Aby gdzie dojechać?
— Dokąd ci się podoba, byleby tylko pozostawić delfinową poza nami.
— Jest, co prawda, na prawo droga do Marolle, która okrąża Vitry i łączy się z głównym traktem pod la Chaussée.
— Brawo! — zawołała dama; — o to tylko mi chodzi.
— Tylko — proszą pani — rzekł poczytljon — ja tym sposobem nadkładam kawał drogi.
— Dostaniesz dwa luidory, jeżeli będę w la Chaussée wcześniej od delfinowej.
— Nie obawia się pani, że się powóz pogruchoce?
— Ja się niczego nie obawiam. Jeżeli się powóz rozleci, pojadę dalej na koniu.
Z traktu głównego zjechali na wąską drogę, biegnącą ponad brzegiem mętnej rzeczułki, wpadającej do Marny, pomiędzy la Chaussée i Mutigny.
Pocztyljon czynił co mógł, aby spełnić żądanie podróżnej.
Gilbert dwadzieścia razy padał na swoją towarzyszkę, tyleż razy dama znalazła się w objęciach młodego chłopaka.
Potrafił on być grzecznym i nie być natrętnym. Potrafił wzbronić ustom uśmiechu lubo oczy jego mówiły młodej kobiecie, że jest zachwycony.
Poufałość przychodzi szybko w podróży i samotności; Gilbertowi po dwóch godzinach jazdy zdawało się, że zna młodą damę od lat dziesięciu, a ona, ze swej strony, gotowaby była przysiąc, iż zna Gilberta od urodzenia.
Około jedenastej dostali się na trakt główny, prowadzący z Vitry do Châlons. Od kurjera, spotkanego na drodze, dowiedzieli się, że księżna jadła śniadanie w Vitry i że czując się znużoną, odpocznie tam ze dwie godziny. Kurjer pędził do stacji następnej, aby konie i służba były w pogotowiu na ci wartą po południu.
Wiadomości te uradowały podróżną.
Dała pocztyljonowi dwa luidory obiecane, a zwracając się do Gilberta, powiedziała:
— No! na honor; nam także należy się coś. Zjemy obiad na pierwszym przeprzęgu.

Sądzone było jednak, że i na tym przeprzęgu będą musieli obejść się bez jedzenia.

XXII
KIM BYŁA TA DAMA?

Na szczycie wzgórza, które przebywał w tej chwili powóz pocztowy, widniała wioska la Chaussée, gdzie miano zmienić konie.
Była to śliczna grupa domków, słomą krytych, to rozrzuconych ponad drogą, to wyglądających z gęstwiny drzew, to ukazujących się tu i tam nad strumieniem, o którym wspomnieliśmy już poprzednio.
Ale co przedewszystkiem zwracało w tej wiosce uwagę, to człowiek jakiś, stojący pośrodku drogi tak nieruchomo, jakgdyby go wyższa jakaś siła przykuła do miejsca. Człowiek ten pożerał gościniec oczami i spoglądał pożądliwie na przywiązanego u okienka chaty prześlicznego siwego konia, który zdradzał rżeniem i tupaniem zniecierpliwienie. Siodło, jakie miał na grzbiecie, wskazywało, że wyczekiwał na swego pana.
Nieznajomy, zmęczony daremnem wpatrywaniem się w gościniec, podchodził coraz do tego konia i głaskał go ręką po grzbiecie, lub dotykał końcami palców drobnej jego nóżki. Koń wierzgał za każdym razem, ale nieznajomy zawsze zręcznie unikał ciosu, powracał na swój punkt obserwacyjny i badał znowu pustą dotąd drogę.
Nie mogąc dostrzec nikogo, zaczął nareszcie bębnić w okiennicę.
— Hola! jest tam kto! — zawołał.
— A kto tam stuka? — odezwał się w odpowiedzi gruby głos męski.
I jednocześnie otworzyła się okiennica.
— Jeżeli to koń na sprzedaż, panie — przemówił nieznajomy — znalazłby się nabywca.
— Widzisz pan przecież, że niema zaplecionego w słomę ogona — odpowiedział gospodarz chaty i zamknął z powrotem okiennicę.
Widocznie odpowiedź ta nie wystarczyła nieznajomemu, bo znowu kołatać zaczął.
Był to człowiek lat czterdziestu, wysoki, tęgi, z twarzą czerwoną, żylastemi rękami, w szerokich koronkowych mankietach. Kapelusz z galonami miał według mody oficerów prowincjonalnych, nałożony napoprzek.
Zastukał po raz trzeci i zniecierpliwiony zawołał:
— A wiesz co, przyjacielu, że wcale do uprzejmych nie należysz; ostrzegam cię, że jeżeli nie otworzysz okiennicy, to ją wywalę natychmiast.
Groźba poskutkowała i ukazało się to samo co przedtem oblicze.
— Kiedy już raz się powiedziało, że koń nie jest na sprzedanie, to chyba dosyć, u djabła.
— Ale ja potrzebuję wierzchowca.
— To idź pan po niego na pocztę. Mają ich tam coś sześćdziesiąt, a wszystkie z królewskich stajen. Jest w czem wybierać. Właściciel tego konia ma go tylko jednego.
— Kiedy ja chcę koniecznie tego!
— Masz pan dobry gust, jak widzę, zachciało ci się araba!
— Chcę go koniecznie kupić.
— Wierzę, ale cóż, kiedy on nie do sprzedania.
— Czyj że on?
— Za bardzoś pan ciekawy.
— A ty za bardzoś ostrożny, mój bracie.
— Należy do osoby, która tu mieszka u mnie, a kocha to zwierzę, jak dziecko.
— Chciałbym pomówić z tą osobą.
— Nie można, bo śpi.
— Czy to mężczyzna, czy kobieta?
— Kobieta.
— Powiedzże zatem tej kobiecie, że dam pięćset pistolów za jej konia.
— O! o! — powiedział wieśniak, robiąc naraz wielkie oczy — pięćset pistolów! to bardzo ładny grosz!
— Dodaj także, jeżeli ci się podoba, że to król ma ochotę na tego konia.
— Król?
— We własnej osobie.
— Ee!... przecież pan nie jesteś królem?
— Nie, ale go przedstawiam.
— Króla? — zapytał wieśniak, zdejmując kapelusz.
— No, śpiesz się, przyjacielu, bo bardzo pilno królowi.
I znowu spojrzał badawczo na drogę.
— No, to dobrze! jak tylko się ta pani obudzi, to jej zaraz powiem o tem, może pan być spokojny.
— Ba; ale ja nie mam czasu czekać.
— Cóż zrobić zatem?
— Obudzić ją do licha.
— Nie śmiałbym.
— No, to ja ją sam obudzę, poczekaj.
I rzekomy przedstawiciel króla podszedł do drugiej okiennicy, aby w nią srebrną gałką szpicruty zakołatać.
Lecz natychmiast opuścił podniesioną rękę, nie dotknąwszy okiennicy, bo dostrzegł w tejże chwili powóz pędzący ostatnim wysiłkiem wyczerpanych koni.
Wprawnem okiem poznał odrazu malowidło powozu i puścił się na jego spotkanie z szybkością, jakaby przyniosła zaszczyt arabskiemu biegunowi, którego tak bardzo posiadać pragnął.
Był to powóz pocztowy, a w nim podróżna, anioł opiekuńczy Gilberta.
Pocztyljon niepewny, czy konie zdołają iść, spostrzegłszy człowieka, dającego mu znaki, był zadowolony że może stanąć.
— Chon! droga Chon! — wołał nieznajomy — więc jesteś nareszcie? Witaj!
— Jestem, Janie — odpowiedziała podróżna, powitana niezwykłem imieniem. — A ty co tutaj robisz?
— A to piękne pytanie! Czekam naturalnie na ciebie.
Powiedziawszy to, człowiek o kształtach herkulesowych wskoczył na stopień powozu i po przez okno objął ramionami młodą kobietę, okrywając ją pocałunkami.
Wtem spostrzegł Gilberta, który, nie znając stosunku, jaki łączył z sobą te dwie osobistości, świeżo wprowadzone na widownię, zrobił bardzo markotną minę.
— O! — zawołał — a to co?
— Najzabawniejszy z młodych filozofów — odpowiedziała panna Chon, nie troszcząc się, czy rani, czy też pochlebia swemu protegowanemu.
— Skąd go u licha wyrwałaś?
— Znalazłam na drodze. Ale tu nie o to chodzi.
— To prawda! — odrzekł ten, którego Janem nazwano. — Cóż nasza stara hrabina de Bearn?
— Załatwione.
— Jak to?
— Przyjedzie.
— Przyjedzie?
— No, tak, przyjedzie — powtórzyła panna Chon.
— Cóżeś jej nagadała?
— Że jestem córką jej adwokata, pana Flageot, że przejeżdżałam przez Verdun i miałam od ojca polecenie powiadomienia jej, że proces rozpoczęty.
— To wszystko?
— Rozumie się. Dodałam tylko, że to rozpoczęcie wymaga niezbędnie obecności jej w Paryżu.
— Cóż ona na to?
— Wytrzeszczyła szare swoje oczki, zażyła tabaki i, oświadczywszy że p. Flageot jest najznakomitszym człowiekiem na świecie, wydała rozkazy do wyjazdu.
— To wspaniałe, Chon! Czynię cię nadzwyczajnym moim pełnomocnikiem. A teraz, zapraszam na śniadanie.
— Bardzo dobrze, bo to nieszczęśliwe chłopię umiera z głodu; tylko co tchu, rozumiesz?
— A to dlaczego?
— Bo jadą za nami.
— Ta stara pieniaczka? Dość nam będzie wyprzedzić ją o dwie godziny, bo tylko tyle potrzeba czasu do pomówienia z p. de Maupeau.
— Nie ona, delfinowa.
— Delfinowa? E, gdzie tam... musi być jeszcze w Nancy.
— Jest już w Vitry.
— O trzy mile?...
— Ani mniej, ani więcej.
— No, to zmienia postać rzeczy! Ruszaj, pocztyljonie.
— Dokąd, panie?
— Na pocztę.
— Czy pan wsiada, czy wysiada?
— Zostaję, gdzie jestem, ruszaj!
Powóz się potoczył; w pięć minut potem stanął przed biurem pocztowem.
— Żywo! żywo! wołała Chon — kotlety, kurczę, jaja, butelka burgunda, cokolwiek bądź, co mają... bo natychmiast musimy jechać dalej.
— Wybacz pani!... — powiedział właściciel poczty, ukazując się na progu — jeżeli pani zaraz chce wyjeżdżać, to tylko swemi końmi chyba.
— Jakto? — zawołał Jan, ciężko ze stopnia zeskakując.
— Tak jest, chyba temi, które państwa tu przywiozły.
— Co to, to nie — odezwał się pocztyljon — dwie stacje już przebyły; dość spojrzeć, jak wyglądają.
— Prawda — powiedziała Chon — niepodobna, aby poszły dalej.
— Co panu szkodzi dać nam świeże konie?
— Nie mam ani jednego do dyspozycji.
— Jakto? jest przecie przepis, do djabła!
— Przepis nakazuje mi trzymać na stajni piętnaście koni.
— A więc?...
— A ja mam ich ośmnaście.
— Zatem więcej, niż potrzeba, bo my tylko trzech żądamy.
— Tak, ale ich niema.
— Wszystkich ośmnastu?
— Wszystkich.
— Cóż u stu tysięcy piorunów! — zaklął podróżny.
— Wicehrabio! — odezwała się młoda kobieta.
— Tak, tak, Chon — zawołał krzykacz — masz rację, bądź spokojna, pohamujemy się. A kiedyż pańskie szkapy powrócą? — zapytał wicehrabia, zwracając się do poczmistrza.
— Nic nie wiem, panie! to zależy od pocztyljonów; może za godzinę, za dwie może...
— Czy pan wiesz, — odezwał się wicehrabia Jan, nasuwając na lewe ucho kapelusz i wystawiając naprzód prawą nogę, — czy pan wiesz, że ja nigdy nie żartuję?
— Bardzo mi przykro i wolałbym, aby usposobienie pana było skłonniejszem do żartów.
— Zobaczymy!... Natychmiast zaprzęgać! — zawołał pan Jan — albo, słowo honoru, że źle będzie.
— Chodź pan ze mną do stajni i jeżeli choć jednego konia znajdziesz u żłobu, zabieraj go sobie darmo.
— Hipokryta! A jeżeli znajdę ich sześćdziesiąt?
— Byłoby to zupełnie to samo co ani jednego, bo wszystkie te sześćdziesiąt koni należą do króla.
— Więc cóż stąd?
— To, że się tych koni nie wynajmuje.
— Więc do czegóż one służą?
— Do użytku delfinowej.
— Jakto! sześćdziesiąt koni dla niej, a dla mnie ani jednego?
— Pojmujesz pan przecież?...
— Nic nie pojmuję, oprócz tego, że mi pilno.
— To trudno, panie.
— Ponieważ — ciągnął wicehrabia, nie troszcząc się o pocztmistrza, ponieważ Jej Wysokość nie prędzej tu przybędzie, jak wieczorem...
— Co takiego?... — zapytał osłupiały pocztmistrz.
— Konie, które my weźmiemy, powrócą przed przybyciem delfinowej.
— Panie — wykrzyknął pocztmistrz — czyżbyś pan wypadkiem?...
— Czekaj no pan do djabła! — wrzasnął wicehrabia, wchodząc do stajni.
— Ależ, panie!
— Chcę trzy tylko, nie żądam ośmiu, jak Jej Królewska Wysokość, choć mam może prawo do tego; trzy mi wystarczą.
— Ale ja nie dam ani jednego — zawołał pocztmistrz, stając pomiędzy końmi a wicehrabią.
— Gburze jakiś — rzekł wicehrabia, blednąc z gniewu — czy ty wiesz, kto ja jestem?
— Wicehrabio — wołała Chon — tylko na miłość boską! bez skandalu!
— Masz słuszność, dobra Chon, masz słuszność.
I po chwilowym namyśle odezwał się znowu:
— No dalej, do rzeczy, bez gadania!
I, zwracając się do gospodarza z najuprzejmiejszą w świecie miną, dodał:
— Bądź spokojny, drogi przyjacielu, nie narażę cię na najmniejszą odpowiedzialność.
— Jakim sposobem? zapytał pocztmistrz, nie dość jeszcze uspokojony, pomimo uprzejmej fizjognomji mówiącego.
— Sam sobie usłużę. Oto te trzy konie zabieram.
— Jakto, zabieram?
— No, zabieram.
— I pan to nazywasz uwolnieniem mnie od odpowiedzialności?
— Rozumie się, nie dałeś pan, tylko ci zabrano.
— Powiadam, że to być nie może.
— Zobaczymy, gdzie uprząż?
— Niech mi się nikt nie waży! — krzyknął właściciel poczty do dwóch czy trzech parobków, wałęsających się po podwórzu.
— A! durnie!
— Janie! drogi Janie! woła Chon, która przez otwartą bramę widziała i słyszała wszystko, co się tam działo. — Daj pokój awanturom, mój drogi! Kto ma misję do spełnienia, ten musi wiele znosić.
— Zgadzam się na wszystko, oprócz opóźnienia — odpowiedział Jan, z najwyższą na jaką się mógł zdobyć flegmą. — Że zaś za długo byłoby czekać na pomoc tych łajdaków, sam się zatem załatwię.
I, czyn do groźby dodając, zdjął z kołków trzy uprzęże i włożył je na konie.
— Litości, Janie! — krzyczała Chon, składając ręce — litości!
— Czy chcesz dojechać, czy nie? — zapytał wicehrabia, zgrzytając zębami.
— Rozumie się, że chcę! wszystko będzie przecie stracone jeżeli nie zdążymy!
— A zatem, dajże mi pokój!
I, okiełznawszy trzy konie wcale nie najgorzej ciągnął je za sobą do powozu.
— Zastanów się pan, pomyśl! — wołał pocztmistrz — że dopuszczasz się obrazy majestatu.
— Nie kradnę ich błaźnie, wypożyczam tylko. Wio, kare, wio!
Poczmistrz rzucił się do lejców, ale wicehrabia odepchnął go gwałtownie.
— Bracie mój, bracie! — wołała panna Chon.
— A! to jej brat — mruknął w głębi karety Gilbert i odetchnął swobodniej.
W tym czasie naprzeciw otworzyło się okno i ukazała się zachwycająca główka kobieca, wystraszona hałasem.
— A! to pani — powiedział, zmieniając ton głosu, Jan.
— Jakto, ja? — złą francuszczyzną odpowiedziała młoda kobieta.
— Więc pani już wstałaś? Tem lepiej. Czy nie zechcesz mi pani sprzedać swego konia?
— Mojego konia?
— Tak, tego arabczyka co stoi tam uwiązany, u okiennicy. Daję pięćset pistolów za niego.
— Koń mój nie do zbycia — odpowiedziała młoda kobieta i zamknęła okno.
— No, nie mam szczęścia dzisiaj — mruknął Jan — ani sprzedać, ani wynająć mi nie chcą. Do licha! zabieram araba, jeśli go sprzedać nie zechcą, pozabijam meklemburczyki, jeżeli ich nie wynajmę. Chodź tu Patrycy!
Lokaj podróżnej zeskoczył z wysokiego kozła powozu.
— Zaprzęgaj — rzekł Jan do niego.
— Do mnie stajenni, do mnie! — krzyczał gospodarz.
Dwóch masztalerzy nadbiegło.
— Janie! wicehrabio! — wołała panna Chon, miotając się w powozie, który napróżno usiłowała otworzyć — czyś oszalał! pozabijają nas tu wszystkich!
— Pozabijają? Prędzej my ich porąbiemy, mam nadzieję! Jest nas trzech przeciwko trzem.
— Nuże, młody filozofie, — wrzasnął Jan na Gilberta, tak osłupiałego, że ani drgnął nawet. — Wysiadaj! bierz się do laski, do kamieni, lub do pięści. No wysiadajże do djabła, wyglądasz jak marmurek.
Gilbert niespokojnym i błagalnym wzrokiem badał swoją protektorkę, która chwyciła go za rękę.
Pocztmistrz krzyczał z całego gardła i szarpał konie w swoją stronę, a Jan w swoją stronę.
Kłótnia dobiegła wreszcie końca.
Wicehrabia Jan, wzburzony do ostateczności, poczęstował pocztmistrza kułakiem tak potężnym, że ten potoczył się w kałużę, pomiędzy wystraszone kaczki i gęsi.
— Ratunku! — wrzasnął — zbóje! mordercy!
Tymczasem wicehrabia, znający wartość czasu, pośpieszał z zaprzęganiem.
— Ratunku! zbójcy! mordercy! w imię króla! — krzyczał ciągle pocztmistrz, usiłując skupić przy sobie dwóch ogłupiałych masztalerzy.
— Kto tu wzywa pomocy w imię króla? — zawołał jakiś jeździec, wpadając galopem na dziedziniec pocztowy i zatrzymując spienionego konia tuż przy aktorach tej sceny.

— Pan Filip de Taverney! — mruknął Gilbert wciskając się wgłąb powozu. Bystra Chon pochwyciła nazwisko młodego człowieka.

XXIII
WICEHRABIA JAN

Młody porucznik żandarmów delfina, gdyż on to był właśnie, zeskoczył z konia, zauważywszy dziwną scenę, która wywołała zbiegowisko dzieci i kobiet, dokoła stacji pocztowej w la Chaussée.
Pocztmistrz, ujrzawszy Filipa, rzucił się ku niemu, jako ku nieoczekiwanemu obrońcy, zesłanemu przez Opatrzność.
— Panie oficerze! — zawołał patrzaj-no pan co się tu dzieje?
— Co? — odrzekł zimno Filip — powiedz mi pan z łaski swojej.
— Chcą mi przemocą zabierać konie, przygotowane dla jej wysokości, księżny delfinowej.
Filip spojrzał, jak człowiek, któremu prawią rzeczy, niepodobne do wiary.
— Kto chce zabierać konie? — zapytał.
— A ten oto pan — powiedział pocztmistrz i wskazał na wicehrabiego Jana.
— Ten pan? — powtórzył Filip.
— No ja — oświadczył niedbale wicehrabia.
— Alboś pan zatem nie przy zdrowych zmysłach, albo też nie jesteś szlachcicem — rzekł Taverney.
— Ani jedno, ani drugie, kochany poruczniku, głowę mam, a przed chwilą wysiadłem z karety królewskiej.
— Jakto! i pomimo tego ośmielasz się pan żądać koni Jej Królewskiej Mości?
— Jest ich sześćdziesiąt tutaj, a Jej Wysokość potrzebuje tylko ośmiu; jeżeli wezmę trzy pierwsze lepsze, niepodobna, abym natrafił na te akuratnie, które miały służyć delfinowej.
— Wszystko to prawda, ale i to także prawda, iż te konie, od pierwszego do ostatniego, należą do dworu i nikomu ich tknąć nie wolno.
— Ja, poruczniku, jestem innego zdania — oświadczył wicehrabia — i zapewniam cię, że przy tem zdaniu pozostanę. Cóż to, czy mam iść piechotą, ja, gdy błazny lokaje paradować będą czwórkami? Niechaj do wszystkich djabłów przestaną kpy na trzech koniach, to zupełnie na przeprząg wystarczy.
— Jeżeli lokaje paradują czwórkami — powiedział Filip, dając znak ręką, aby się wicehrabia nie upierał — to dlatego, że taka jest wola królewska. Każ pan swemu służącemu odprowadzić te konie na miejsce.
Słowa te, wymówione grzecznie, ale stanowczo, nie mogły wywołać nic innego, jak tylko odpowiedź podobną.
— Byłbyś w prawie, kochany poruczniku, przemawiać w ten sposób, gdyby do atrybucyj pańskich należała opieka nad temi zwierzętami; o ile jednak wiem, do straży królewskiej nie należą dotąd obowiązki masztalerzy. Zamknij pan oczy, każ ludziom swoim uczynić to samo i... szczęśliwej drogi!
— Mylisz się, łaskawy panie, nie piastuję godności masztalerza, ale to, co robię w tej chwili, do mnie należy, bo Jej Wysokość mnie osobiście poleciła czuwać nad przeprzęgami.
— To zmienia postać rzeczy — odpowiedział Jan — pozwól sobie jednak powiedzieć, mój panie oficerze, że podjąłeś się nędznej roli, i jeżeli ta młoda dama zaczyna w ten sposób traktować naszą armję...
— O kim pan mówisz w ten sposób? — przerwał Filip.
— O kimżeby! o Austrjaczce.
Młody oficer zbladł jak chusta.
— Jak śmiesz?... wrzasnął.
— Nietylko śmiem mówić, ale i czynić także — odparł zuchwale Jan. — Hej, Patrycy, zaprzęgaj, mój przyjacielu, a spiesz się, bo mi pilno...
Filip schwycił konia za uzdę.
— Panie — odezwał się głosem spokojnym — zrobisz mi zapewne tę przyjemność i objaśnisz, kto jesteś, wszak prawda?
— Czy zależy panu na tem?
— Bardzo.
— Zatem, wicehrabia Jan Dubarry.
— Jakto! jesteś pan bratem?...
— Tej, która jutro każe cię wpakować do Bastylji, mój panie oficerze, jeżeli choćby jeszcze jedno słowo piśniesz.
Powiedziawszy to, wicehrabia rzucił się do powozu.
Filip zbliżył się do drzwiczek.
— Panie Janie Dubarry, wyświadczysz mi, jestem pewny, ten honor, że natychmiast wysiądziesz.
— A zapewne, mam właśnie czas na to — odpowiedział wicehrabia, ciągnąc drzwiczki do siebie.
— Jeżeli pan nie uczynisz tego w tej chwili — krzyknął Filip — to daję słowo honoru, że pana szpadą poczęstuję.
I wyciągnął szpadę z pochwy.
— Co to! — zawołała Chon — ależ to napaść, morderstwo! Daj pokój, Janie, ustąp, wyrzeknij się tych koni.
— Ośmielasz się grozić, młodzieńcze! — ryknął wicehrabia, chwytając za swoją szpadę, leżącą na przedniem siedzeniu.
— Po groźbie nastąpi kara, jeśli jeszcze sekundę, jedną sekundę choćby zechcesz się pan opierać, rozumiesz pan?... — powiedział oficer i wzniósł ostrze w górę.
— Wcale stąd nie wyjedziemy — szepnęła Chon do ucha Janowi — jeżeli nie potrafisz ująć tego pana łagodnością.
— Ani uprzejmość, ani gwałt nie powstrzymają mnie od spełnienia powinności — rzekł, kłaniając się grzecznie Filip, posłyszawszy polecenie młodej kobiety — poradź pani uległość temu panu, albo w imieniu króla, którego reprezentuję, zabiję go, jeżeli zechce walczyć ze mną, lub każę aresztować, jeżeli nie przyjmie wyzwania.
— Oświadczam panu po raz dziesiąty, że pomimo stawianych mi przeszkód, pojadę — zawył wicehrabia, wyskakując z karety.
— Zobaczymy — odparł Filip, stając w pozycji obronnej.
— Panie poruczniku — odezwał się brygadjer, dowodzący sześciu ludźmi eskorty Filipa — panie poruczniku, czy potrzeba?...
— Stać w miejscu — zawołał porucznik, — to sprawa osobista. Jestem panie wicehrabio, na pańskie rozkazy!
Panna Chon lamentowała; Gilbert byłby rad, aby kareta stała się głęboką, jak studnia, aby mógł się lepiej ukryć.
Jan zaatakował. Był to widocznie gracz w robieniu bronią, ale złość go zaślepiała. Filip wydawał się także mistrzem fechtunku.
Wicehrabia zrywał się, nacierał, skakał to w prawo, to w lewo, a krzyczał i rzucał się, jakby dowodził oddziałem.
Filip przeciwnie, z zębami zaciśniętemi, z okiem rozszerzonem, stał spokojny i nieruchomy, jak statua, obserwując ruchy przeciwnika.
Zamilkli wszyscy, nawet panna Chon.
Upłynęło już kilka minut, wszystkie podejścia, okrzyki, cofanki pana Jana spełzły na niczem, Filip niezmieszany badał taktykę przeciwnika.
Naraz wicehrabia krzyknął i w tył odskoczył, jednocześnie krew mu się pokazała na mankiecie i spłynęła po palcach. Filip przebił mu rękę.
— Jesteś pan ranny, wicehrabio — powiedział.
— Czuję to dobrze — zawołał Jan, blednąc i upuszczając szpadę.
Filip podniósł ją i oddał przeciwnikowi.
— Dajmy pokój, szanowny panie — rzekł — i strzeż się pan odtąd popełniania podobnych szaleństw.
— Jeśli je do stu piorunów popełniam — ryknął wicehrabia — to i płacę za nie. Chodź, chodź coprędzej, biedna kochana Chonchon, — dorzucił zwracając się do siostry, która wyskoczyła z karety, aby mu pomóc.
— Przyzna szanowna pani — odezwał się Filip — że nie ja winienem temu, co się stało; żałuję bardzo, iż byłem zmuszony dobywać szpady w obecności kobiety.
Wicehrabia pokazał mu pięść, a on w odpowiedzi wzruszył pogardliwie ramionami.
— A! doprawdy... — zawołał pocztmistrz — oto trzy konie powracają. Courtin! Courtin! — zakładaj je natychmiast do powozu tego pana.
— Ależ, panie... — rzekł pocztyljon.
— Milczeć! — odparł pocztmistrz. — Temu panu bardzo pilno...
Wicehrabia klął na czem świat stoi.
— Bądź pan dobrej myśli, kochany panie — zawołał pocztmistrz — oto konie przybyły.
— Żeby ciebie jasny piorun — mruczał Dubarry — mogły były przyjść przed godziną, obłudniku!
I tupał nogami i przypatrywał się przebitej ręce, którą Chon bandażowała chusteczką. Filip tymczasem dosiadł konia i wydawał rozkazy, jakby nic nie zaszło.
— Odjeżdżajmy bracie, odjeżdżajmy — mówiła Chon, ciągnąc Dubarry’ego do powozu.
— A mój arabczyk? — zawołał tenże — ale mniejsza, niech go djabli porwą — nie mam dziś widocznie szczęścia.
Wsiadł do karety.
— Masz tobie — mruknął, spostrzegłszy Gilberta — teraz znowu nie będę mógł poczciwie nóg wyciągnąć.
— Panie — rzekł młody chłopak — przykro mi bardzo, że panu przeszkadzam.
— No, no, mój bracie — powiedziała Chon, zostaw-no mi w spokoju mojego filozofa.
— Niech sobie idzie na kozioł! — zawołał Jan.
Gilbert poczerwieniał.
— Nie jestem lokajem pańskim — odpowiedział.
— Pątrzaj go! co za figura!... — krzyknął Jan.
—: Wysiądę — powiedział chłopak.
— A to wysiadaj, do stu djabłów — wyrzekł zniecierpliwiony Dubarry.
— Nie, nie! zostań, usiądź naprzeciw mnie, w ten sposób nie będziesz zawadzał memu bratu — rzekła Chon, wstrzymując Gilberta za rękę. A do ucha szepnęła wicehrabiemu:
— On zna tego, który cię zranił.
Radość zajaśniała w oczach Jana.
— Bardzo dobrze, niech zostanie. Słuchaj-no, jak się nazywa ten oficer?... — zapytał.
— Filip de Taverney.
W tej właśnie chwili Filip przejeżdżał obok powozu.
— Aha! jesteś sługusie królewski — zawołał Jan — czujesz się zapewne bardzo dumnym; ale poczekaj, przyjdzie kolej na ciebie.
— Zobaczymy! — odrzekł Filip niewzruszony.
— Tak, tak, zobaczymy, panie Filipie de Taverney! — zawołał wicehrabia, czekając, jakie wrażenie uczyni na młodym człowieku jego imię i nazwisko, wymówione niespodzianie.
Filip zmieszał się na chwilę, ale zaraz, zdejmując kapelusz, skłonił się grzecznie i powiedział:
— Szczęśliwej podróży, panie Janie Dubarry!
— Niech pioruny biją! — mówił wicehrabia, wykrzywiając się straszliwie — boli mnie łapa, moja Chon kochana, boli okropnie.
— Zawezwiemy na pierwszej stacji doktora, a ten chłopiec musi zjeść nareszcie śniadanie — odpowiedziała Chon.
— A toć i my nic także nie jedliśmy — dorzuci! Jan. — Ten ból djabelski pozbawił mnie apetytu, pić tylko chce mi się strasznie!
— Wypijesz szklankę la Côte?
— Daj, wypiję.
— Pani — rzekł Gilbert — gdybym śmiał uczynić uwagę...
— No, no, i owszem. — Trunki w pańskiem położeniu są bardzo szkodliwe.
— Naprawdę? — zapytał Dubarry, a następnie zwracając się do Chon, dodał:
— Czy to doktór ten twój filozof?
— Nie jestem doktorem, lecz nim będę, jeśli Bóg pozwoli — odpowiedział Gilbert — czytałem jednakże rozprawkę, wydaną do użytku wojskowych, że raniony nie powinien używać żadnych trunków, ani wina, ani kawy.
— Czytałeś? A no dobrze, to nie będę pił.
— Jeżeli pan wicehrabia pozwoli mi chusteczkę swoją, to zmoczę ją w wodzie w tym oto potoku i obwinę mu rękę skaleczoną.
— Zrób tak, zrób, mój kochany, proszę cię o to — powiedziała Chon. — Pocztyljonie! zatrzymaj konie!
Stanęli. Gilbert poszedł zmoczyć chustkę.
— Ten chłopiec nie pozwoli nam pomówić ze sobą swobodnie! — zauważył Dubarry.
— Będziemy mówili naszem narzeczem prowansalskiem.
— Mam wielką ochotę kazać jechać, a jego razem z chusteczką zostawić.
— Daj-no pokój, on może nam być bardzo użytecznym.
— W czem?
— Objaśnił mnie już o paru rzeczach wielkiej wagi.
— A o czem mianowicie?
— Przedewszystkiem, powiedział mi o delfinowej, a przed chwilą wymienił znowu nazwisko twego przeciwnika.
— Niechże sobie jedzie, kiedy żądasz.
Gilbert przyniósł chustkę zmoczoną i przyłożył ją na ranę, co naturalnie sprawiło znaczną ulgę wicehrabiemu.
— Na honor! — rzekł — ten mały miał wielką rację — czuję się daleko lepiej; teraz już i pogadać jestem w stanie.
Gilbert przymknął oczy, lecz nadstawił uszu, zawiódł się jednak w oczekiwaniu.
Chon opowiadała bratu djalektem barwnym, pełnym życia i śpiewnym, jakim mówi lud w Prowancji.
Gilbert nic nie rozumiał i lubo potrafił panować nad sobą, nie mógł utaić wyrazu niezadowolenia. Spostrzegła to panna Chon i na pociechę przesłała mu słodki uśmiech.
Uśmiech ten dał poznać Gilbertowi, że nim nie pogardzają. Toć on, robak ziemny zdobył wdzięczność wicehrabiego, szczycącego się przyjaźnią króla.
Gdyby Andrea mogła go widzieć w tym powozie!
O Nicolinie nie pomyślał wcale.
Brat z siostrą rozmawiali w dalszym ciągu.
— Znów coś nowego! — zawołał nagle wicehrabia, wychylając się oknem i patrząc za siebie.
— Co takiego? — zapytała Chon.
— Koń arabski pędzi za nami!
— Jaki koń arabski?
— Ten, co go kupić chciałem!
— Kobieta jakaś na nim siedzi. Co za przepyszne stworzenie!
— O kim mówisz?... O kobiecie, czy o koniu?
— O kobiecie.
— Zawołaj na nią Chon; ciebie się mniej przestraszy, niżeli mnie. Dam jej tysiąc pistolów za araba.
— A co dasz za nią samą? — zapytała Chon z uśmiechem.
— Gotów jestem zrujnować się dla niej... Wołajże na nią!
— Pani! proszę pani! — zawołała Chon.
Ale młoda dama o czarnych wielkich oczach, otulona płaszczem białym, w nasuniętym na czoło szarym kapeluszu z długiemi piórami, przemknęła jak strzała bokiem drogi, wołając:
Avanti Dżerid! Avanti!
— Włoszka — szepnął wicehrabia — cudowna istota! Gdyby nie ręka, wyskoczyłbym i pobiegł za nią.
— Ja ją znam — odezwał się Gilbert.
— Jesteś chyba kroniką okolicy? Wszystkich znasz!...
— Jak się nazywa ta dama? — zapytała Chon.
— Lorenza.
— Co za jedna?
— Żona czarnoksiężnika.
— Czarnoksiężnika?
— Barona Józefa Balsamo.
Brat i siostra spojrzeli na siebie.
Wzrok siostry mówił:
— A co, czy nie dobrze zrobiłam, żem zatrzymała chłopca?
— Tak, na honor — odpowiedział brat.

KONIEC TOMU DRUGIEGO






  1. Nie słuchaj go, moja córko.
  2. Pozwól jej pani, słuchać, chciała wiedzieć, będzie. wiedziała.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.