Józef Balsamo/Tom III/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Józef Balsamo | |
Podtytuł | Romans | |
Wydawca | E. Wende i S-ka | |
Data wyd. | 1925 | |
Druk | „Rola“ J. Buriana | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Joseph Balsamo | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Pozwolą czytelnicy nasi, że, pozostawiwszy pannę Chon i wicehrabiego Jana w powozie pocztowym na drodze do Châlons, zaznajomimy ich tymczasem z osobistością inną, do tej samej należącą rodziny.
W apartamentach wersalskich, zajmowanych przez panią Adelajdę, córkę Ludwika XV, pomieścił król i panią hrabinę Dubarry, swoją, od niespełna roku, kochankę. Przepiękna, zręczna, ruchliwa, wesołego usposobienia, a niewyczerpana w pomysłach, przeistoczyła ona cichy dotąd zamek w wirujący światek, którego mieszkańcy o tyle byli tolerowani, o ile ruszali się jak najwięcej i najweselej. Z apartamentu szczupłego zaiste w porównaniu z władzą, jaka w nim się mieściła, wychodziły co chwila rozkazy do uczty, lub hasło wycieczki jakiejś; ale co szczególniej dziwnem wydawać się musiało wspaniałym schodom tej części pałacu, to ten ogromny a ciągły napływ odwiedzających, którzy od godziny dziewiątej z rana, strojni i błyszczący, tłoczyli się pokornie w przedpokoju faworyty.
Nazajutrz po scenie, jaka miała miejsce w wiosce la Chaussée i którą opowiedzieliśmy wyżej, około dziewiątej z rana, Joanna de Vaubernier, owinięta w muślinowy haftowany peniuar z pod którego mglistych koronek można było widzieć wspaniałe nóżki i alabastrowe ramiona, Joanna de Vaubernier, późniejsza panna Lange, a nareszcie hrabina Dubarry, dzięki swemu dawnemu protektorowi, panu Janowi Dubarry, wstawała z pościeli, nie powiemy — podobna do Wenus, bo z pewnością piękniejsza od tamtej dla każdego, kto rzeczywistość przekłada nad urojenie. Ciemno-blond włosy opadające w rozkosznych kędziorach, atłasowej białości skóra z błękitnemi żyłkami, spojrzenie to omdlewające, to bystre naprzemian, maleńkie, cudnie wykrojone karminowe usteczka, osłaniające dwa rzędy pereł; dołeczki na policzkach, na bródce i na paluszkach; piersi jakby u Wenus z Milo, oto, co trzeba było podziwiać w pani Dubarry, podczas porannego przyjęcia; oto, co uwielbiał Jego Królewska Mość, król Ludwik XV, wybrany z wybranych i mający możność widzenia tego cudu w każdej bezwzględnie porze.
Upłynęło chwil kilka od przebudzenia się faworyty. O ósmej zadzwoniła, aby odsłonięto ciężkie portjery i dozwolono wkroczyć do pokoju jej pierwszemu dworakowi, światłu dziennemu.
Nie było już senności ani niepewności w jej błyszczących, jak świetne karbunkuły oczach, gdy przeglądała się z uśmiechem w lusterku ręcznem, oprawnem w złote, perłami sadzone ramki. Zaraz też prześliczna istota wysunęła się z pościeli i postawiła na gronostajowym kobiercu nóżki, prawdziwe nóżki kopciuszka, na które czekały ręce trzymające dwa pantofelki a każdy z nich mógłby wzbogacić rodzinę drwala z lasów rodzinnych Joanny.
Podczas gdy zachwycający posąg przeciągał się i coraz bardziej ożywiał, na wspaniałe ramiona zarzucono okrycie z koronek Malines, a na zachwycające nóżki wciągano różowe pończoszki jedwabne.
— Czy od Chon niema żadnych wiadomości? — zapytała hrabina na wstępie pokojowej.
— Żadnych, proszę pani.
— Ani od wicehrabiego Jana?
— Ani od niego, proszę pani.
— A czy Bischi także nic nie miała?
— Posyłano dzisiaj do siostry pani hrabiny.
— Żadnych listów?
— Żadnych, pani hrabino.
— A! jakież to nużące to czekanie — rzekła z prześlicznem skrzywieniem — czyż nigdy nie wynajdą sposobu korespondowania na odległość stu mil w jednej chwili? Daję słowo, że żałuję bardzo tych, co dziś pierwsi w ręce mi wpadną! Jakże tam, czy mój przedpokój przybrany?
— Pani hrabina pyta o to?
— Ba! moja Doro, delfinowa nadciąga, nicby dziwnego nie było, gdybym dla tego słońca została opuszczoną. Wszak jestem biedną, małą gwiazdeczką tylko. A kogo tam mamy dzisiaj?... zobaczmy!
— Pani Aiguillon, książę de Soubise, pan de Sartines, pan prezydent de Maupeou.
— A książę de Richelieu?
— Niema go jeszcze, proszę pani.
— Nie był wczoraj także! Mówiłam ci wszakże, Doro, że obawia się skompromitować. Poślesz zaraz kurjera do pałacu hanowerskiego, niech się dowie, czy książę nie chory?
— Dobrze, pani hrabino. Czy pani przyjmie wszystkich razem, czy udzieli każdemu osobnego posłuchania?
— Muszę pomówić z panem de Sartines, niechaj sam tutaj wejdzie.
Zaledwie rozkaz ten zakomunikowany został pokojowcowi, stojącemu w przedpokoju, zjawił się zaraz naczelnik policji, czarno ubrany i łagodzący ostrość wejrzenia swoich siwych oczu, najsłodszym możliwie uśmiechem.
— Dzień dobry, mój nieprzyjacielu! — zawołała, nie patrząc na niego hrabina.
— Ja nieprzyjaciel pani — ja?
— Ależ tak bezwątpienia. Świat dla mnie dzieli się na dwie klasy: na przyjaciół i nieprzyjaciół; obojętnych albo nie liczę, albo ich do szeregu nieprzyjaciół dołączam.
— I ma pani słuszność zupełną. Proszę mi jednak powiedzieć, dlaczego, pomimo znanego mojego poświęcenia dla pani, zasłużyłem na miano nieprzyjaciela?
— Dlatego, żeś pan pozwalał drukować, rozpowszechniać, sprzedawać i dopuszczać do króla stosy całe wierszydeł i pamfletów, wymierzonych przeciwko mnie. To niegodziwe! to ohydnie, to głupio!
— Ależ pani, nie ja przecie jestem za to odpowiedzialnym.
— Owszem, pan, bo wiesz dobrze, co za nędznik robi to wszystko.
— Gdyby autorem był tylko jeden człowiek, nie mielibyśmy potrzeby ciągać go do Bastylji, bo sam umarłby ze zmęczenia wykonawszy tak olbrzymią pracę.
— Czy pan wiesz, że to co w tej chwili usłyszałam, nie jest wcale uprzejme?
— Gdybym był nieprzyjacielem pani, nie powiedziałbym ci tego z pewnością.
— Może to i prawda, nie mówmy więc już o tem.
Jesteśmy zatem w jak najlepszych stosunkach... bardzo mi to przyjemnie; ale jest coś jednakże co mnie bardzo niepokoi.
— Cóż takiego?
— Ta pańska gwałtowna przyjaźń z Choiseul’ami.
— Pani, pan de Choiseul jest pierwszym ministrem; on wydaje rozkazy, a ja święcie je spełniać muszę.
— Jeżeli zatem pan de Choiseul wyda rozkaz, abyś pozwalał na to, iżby mnie prześladowano, nękano, iżby mnie do grobu wpędzano, pozwolisz pan działać prześladowcom moim?... Ślicznie dziękuję.
— Pomówmy poważnie hrabino — rzekł p. de Sartines, siadając swobodnie i bez obawy gniewu faworyty — pomówmy poważnie, a przedewszystkiem przypomnijmy sobie, co trzy dni temu zrobiłem był dla pani?
— Kazałeś mnie pan zawiadomić, że z Chanteloup wysłano kurjera o przyśpieszenie przyjazdu delfinowej.
— Czy to dowód nieprzyjaźni czy przyjaźni?...
— Ale w tej sprawie prezentacji jakeś się pan względem mnie zachowywał?
— Tak, jak mogłem najlepiej.
— Ej, panie de Sartines, nie jesteś pan zamadto szczerym.
— Uchybiasz mi hrabino! Któż wynalazł w głębi knajpy, i to w niespełna dwie godziny, wicehrabiego Jana, którego pani wysłać gdzieś potrzebowałaś?... Domyślam się nawet dokąd...
— Ba! Byłoby może lepiej posłać na zgubę mojego szwagra — rzekła, śmiejąc się pani Dubarry — zgubić człowieka sprzymierzonego z rodziną królewską Francji.
— Bądź co bądź, zrobiłem przysługę pani.
— Tak, ale to trzy dni temu... to onegdaj, a czyś zrobił co dla mnie wczoraj?
— Wczoraj?
— Napróżno będziesz pan sobie przypominał, dzień wczorajszy przeznaczyłeś pan na przysługi dla innych.
— Nic a nic nie rozumiem pani.
— Ale ja rozumiem doskonale. Zobaczymy to zresztą zaraz. Cóżeś pan porabiał wczoraj?
— Rano czy wieczorem?
— Najpierw rano.
— Rano pracowałem jak zazwyczaj.
— Do której?
— Do dziesiątej.
— Następnie?
— Posłałem zaproszenie na obiad jednemu z moich ljońskich przyjaciół, który zrobił zakład, że przyjedzie do Paryża, tak, iż nic nie będę o tem wiedział. Jeden z moich lokai oczekiwał go tymczasem przy rogatce...
— A po obiedzie?
— Przesłałem ministrowi policji Jego Cesarskiej Mości cesarza austrjackiego wiadomość o sławnym rozbójniku, którego nie mogli odnaleźć.
— A który przebywał...
— W Wiedniu.
— Przedstawiasz pan zatem nietylko paryską policję, ale i cudzoziemskich dworów?
— Czasami... tak jest, proszę pani.
— Dobrze, zanotuję to sobie. A po wyprawieniu kurjera, co porabiałeś?
— Poszedłem do opery.
— Aby popatrzeć na małą Guimard? Oj, panie Sartines!
— Wcale nie po to, ale dlatego tylko, aby kazać zaaresztować pewnego rzezimieszka, którego zostawiałem w spokoju dopóki operował po kieszeniach mniej dostojnych, ale którego nie mogłem tolerować gdy się zwrócił ku wielkim panom...
— A po operze?
— Po operze?
— Tak! wiem, że to bardzo niedyskretne pytanie, ale cóż robić?...
— Po operze?... Zaraz, niechno przypomnę sobie.
— W tym punkcie widocznie pamięć pana zawodzi.
— Wcale nie. Po operze?... A! już wiem.
— Cóż zatem?...
— Zaszedłem na górę do pewnej damy oddającej się grze i zawiozłem ją do For l’Evêque.
— Swoim powozem?
— Nie, fiakrem.
— A potem?
— Jakto, potem? To wszystko.
— Nie, to nie wszystko.
— Wsiadłem do mojego fiakra.
— A kogo pan w nim znalazłeś?...
Pan de Sartines zaczerwienił się nagle.
— Ach! — zawołała hrabina, klaszcząc ślicznemi rączkami — przecie miałam zaszczyt wywołać rumieniec na twarzy pana ministra policji.
— Pani... — wybełkotał pan de Sartines.
— Chcesz pan, to ja panu powiem kto to był w tym fiakrze: księżna de Grammont, nieprawdaż?
— Księżna de Grammont? — zawołał minister policji.
— Tak, to ona była i prosiła pana o ułatwienie jej wstępu do apartamentów króla
— Na honor! — wykrzyknął pan de Sartines — składam tekę moją w rączki pani. Nie ja, lecz pani jesteś ministrem policji.
— W rzeczy samej, panie de Sartines, mam swoją policję: strzeż się pan zatem!... Śliczna rzecz!... księżna de Grammont w fiakrze, o północy z panem ministrem policji i to w fiakrze stępa jadącym w dodatku... A czy pan wiesz co kazałam natychmiast zrobić?
— Nie, ale boję się strasznie. Szczęście, że było bardzo późno.
— To nic a nic nie szkodzi: owszem zemsta najłatwiejsza w nocy.
— I cóż pani uczyniła?
— Tak samo, jak sekretną policję, mam i literatów swoich, wstrętnych gryzmołów, brudnych jak łachmany, żarłocznych jak łasice.
— Źle ich pani żywi widocznie...
— Nie żywię ich wcale. Gdyby utyli staliby się głupimi, jak pan de Soubise; u tłuściochów zanika żółć; to wiadome.
— Proszę kończyć, drżeniem mnie pani przejmuje.
— Przypomniałam sobie o wszystkich złośliwościach, na jakie pan Choiseul’om względem mnie pozwalasz. To mi dodało bodźca, poleciłam więc moim poetom do opracowania tematy następujące: 1-o Pan de Sartines przebrany za prokuratora, odwiedza młode niewiniątko, zamieszkałe na czwartem piętrze, przy ulicy de l’Arbre-Sec i wylicza temu niewiniątku co miesiąc nędzną sumkę trzystu liwrów.
— To dobry uczynek, który pani spaczyć pragniesz.
— 2-o Pan de Sartines, przebrany za wielebnego, dostaje się do klasztoru Karmelitanek przy ulicy Ś-go Antoniego.
— Zanosiłem dobrym siostrzyczkom wieści ze Wschodu.
— 3-o Pan de Sartines przebrany za porucznika policji, przejeżdża się fiakrem o północy sam na sam z księżną de Grammont.
— Ależ, hrabino — rzekł pan de Sartines przerażony — czyżbyś chciała lekceważyć do tego stopnia moją administrację?
— A dlaczegóż pan pozwala lekceważyć moją? — śmiejąc się powiedziała hrabina. — Ale zaraz proszę poczekać,..
— Czekam.
— Moje zuchy zabrały się odrazu do roboty i odebrałam oto dzisiaj jeden epigramat, jedną piosenkę i wodewil...
— Litości hrabino!...
— Trzy śliczne sztuczki. Uraczyłam niemi dziś króla, jak również nowym paszkwilem przeciw niemu, któremu pan pozwala kursować.
— Gdzież pani go odkryła? — zapytał pan de Sartines, z westchnieniem składając ręce.
— E! mój Boże! nie potrzebuję tego szukać, codzień przysyłają mi uprzejmie wszystko, co jest najlepszego w tym rodzaju. Udzielam nawet panu tych codziennych przesyłek.
— O! pani...
— Więc też i jutro odbierzesz pan epigramat, piosenkę i wodewil, o których mówiłam.
— Czemu nie zaraz?
— Bo potrzebuję czasu na rozdanie ich. O! bardzo pana ubawię. Ja śmiałam się z tego dziś rano przez trzy kwadranse.
Król aż się rozchorował ze śmiechu i dlatego się spóźnia.
— Zgubiony jestem! — wykrzyknął pan de Sartines, uderzając się po peruce.
— Nie, nie jesteś pan zgubiony; śpiewają tylko o panu ot i wszystko. Czyż mnie zgubiła „Piękna Burbonka?” Nie. Wściekam się tylko! i dlatego chcę, ażeby inni wściekali się również. O! przepyszne wiersze! Tak byłam z nich zadowolona, że kazałam dać białego wina moim podjadkom literackim i w tej chwili muszą być pijani na umór.
— Hrabino! hrabino!
— Najpierw powiem panu epigramat.
— Łaski!
— Francjo, jakiż twój los,
Samicy być poddaną!...
— E! nie, mylę się, to ten, który pozwoliłeś puścić przeciw mnie. Jest ich tyle, że mi się myli, ale czekaj pan, czekaj, już wiem:
Pewien malarz proszony o namalowanie
Satyrycznej reklamy na perfumy tanie
Namalował słój szklany, do wnętrza którego
Wsadził Sartina, Terraya, Maupego
I taki napis umieścił z kolei
„Oto dobry i tani ocet trzech złodziei“.
— A! jakaż pani okrutna! — w tygrysa mnie przemienisz!
— Teraz, przejdźmy do piosenki; oto pani Grammont mówi:
Gdyby ci się mój panie z policji zechciało
Donieść królowi, że mam piękne ciało,
Wyświadczyłbyś mi przysługę niemałą!
— Pani! pani! — wykrzyknął oszalały pan de Sartines.
— O! uspokój się pan, tylko dziesięć tysięcy egzemplarzy odbito. Ale najlepszy jest wodewil.
— Więc pani masz drukarnię?
— Piękne pytanie! Czyż pan de Choiseul jej nie ma?
— Niech się strzeże wasz drukarz!
— O! spróbuj pan — pozwolenie jest na moje imię.
— To wstrętne! I król śmieje się z tych wszystkich szkaradzieństw?
— A jakże! On sam dostarcza rymów, gdy ich braknie moim pająkom.
— O! Pani wie, że jestem jej użyteczny, i tak mnie pani traktuje?
— Wiem, że mnie pan zdradzasz. Księżna de Choiseul pragnie mojego upadku.
— Pani, ona mnie w pole wyprowadziła — przysięgam.
— Więc się pan przyznajesz?
— Muszę.
— Dlaczegoś mnie pan nie ostrzegł?
— Właśnie w tym celu przyszedłem?
— E! nie wierzę.
— Słowo honoru!
— Zakładam się podwójnie.
— Więc błagam o przebaczenie — powiedział minister policji, padając na kolana.
— Dobrze pan robisz.
— Niech będzie między nami pokój, na imię boskie, pani hrabino.
— Jakto pan mężczyzna, minister, boisz się kilku nędznych wierszydeł?
— O! gdybym się mógł obawiać tego tylko.
— A nie zastanowiłeś się pan, ile przykrych godzin sprowadzić mi może jedna piosenka, mnie, która jestem kobietą?...
— Jesteś pani królową.
— Tak, królową nie przedstawioną u dworu.
— Przysięgam pani, że nigdy jej nie wyrządziłem nic złego.
— Nie, ale pan na krzywdzenie mnie zezwalałeś.
— O ile można jak najmniej.
— Nie chcę temu wierzyć.
— Niech pani wierzy.
— Teraz więc należy czynić inaczej, zamiast źle należy czynić dobrze.
— Dopomóż mi pani, a z pewnością tego dopnę.
— Czy pan jesteś po mojej stronie?... tak, czy nie?
— Tak.
— Czy poświęcenie pańskie sięga tak daleko, że dopomożesz mi pan, ażebym została przedstawiona u dworu?
— Pani sama zakreśli granice mej ofiarności.
— Pamiętaj pan, drukarnia moja zawsze gotowa; dzień i noc jest czynną, a za dwadzieścia cztery godziny moi pismacy będą głodni, gdy zaś chcą jeść, to kąsają.
— Będę grzeczny. Czego sobie życzysz hrabino?
— Ażeby mi w niczem nie przeszkadzano, co przedsięwezmę.
— Co się mnie tyczy, obowiązuję się!
— O! to bardzo źle powiedziane — rzekła hrabina tupiąc nogą — to wygląda po grecku, czy po kartagińsku.
— Hrabino!...
— Ja też nie przystaję na taki wykręt. Pan pozostaniesz biernym, ale pan de Choiseul będzie działać! Ja tak nie chcę, rozumiesz pan? Wszystko albo nic. Wydasz mi pan Choiseul’ów, skrępowanych, obezwładnionych, upadłych, albo ja pana skrępuję i unicestwię. Strzeż się pan, piosenki nie są moją jedyną bronią, uprzedzam.
— Nie groź pani — rzekł pan de Sartines w zamyśleniu — bo to przedstawienie u dworu tak się trudnem stało, że pani nie może mieć o tem pojęcia.
— Nie byłoby trudne, gdyby nie stawiano przeszkód.
— Niestety!
— Czy możesz je pan usunąć?
— Nie jestem sam; trzeba nam stu osób przynajmniej.
— Znajdą się.
— Potrzeba na to miljona...
— To już rzecz Terraya.
— Przyzwolenie króla...
— Będę je miała.
— Nie da napewno.
— To je wezmę.
— Potem, kiedy to wszystko mieć pani będzie, potrzeba jeszcze chrzestnej matki.
— Już się o nią staram.
— Daremnie; przeciw pani jest zmowa...
— W Wersalu?
— Tak, wszystkie damy odmówią, żeby się przypodobać pani de Choiseul, pani de Grammont, delfinowej, wreszcie całej tej partji skromnisiów.
— Najprzód partja skromnisiów musi zmienić nazwę, jeżeli pani de Grammont do niej należy.
— Daremnie się pani upiera, niech mi pani wierzy.
— Jestem już u celu.
— Więc to dlatego wyprawiłaś pani swoją siostrę do Verdun?
— Tak, więc pan wiesz o tem — odrzekła hrabina z niezadowoleniem.
— Pani, ja mam także swoją policję, — zauważył, śmiejąc się pan de Sartines.
— I swoich szpiegów?
— I szpiegów.
— U mnie?
— U pani.
— W stajniach moich czy w kuchniach?
— W przedpokojach, w salonie, w buduarze, w pokoju sypialnym, pod poduszką nawet...
— Dobrze! więc jako pierwszy zakład przymierza, wymień mi pan tych szpiegów.
— O! nie chcę różnić pani z jej przyjaciółmi, hrabino.
— A zatem, wojna!
— Wojna? Co pani mówi!
— Mówię co myślę. Idź pan sobie, niechcę pana widzieć więcej.
— Tym razem biorę panią za świadka. Czyż mogę zdradzać tajemnicę... stanu?
— Tajemnicę alkowy.
— To wszystko jedno; bo tam się teraz nasz rząd znajduje.
— Chcę się dowiedzieć, jakiego szpiega mam u siebie.
— Co pani z nim uczyni...
— Wypędzę go.
— Trzeba cały dom wymieść.
— Wiesz pan, że to przerażające, co od pana słyszę?
— A nadewszystko prawdziwe. Bez tego niepodobna byłoby rządzić, pani dobrze wiesz o tem, bo pani jesteś wyborną dyplomatką.
Pani Dubarry oparła się łokciem o stoliczek z laki.
— Masz pan słuszność — odrzekła — dajmy pokój. Warunki przymierza?
— Niech je pani pozostawi, po stronie pani zwycięstwo.
— Jestem wspaniałomyślna jak Semiramis, Czego pan żądasz?
— Nigdy nie będziesz pani mówiła z królem o reklamacjach z powodu mąki, o reklamacjach, którym, zdradzając mnie, przyrzekłaś poparcie.
— Zgoda; zabierz pan wszystkie prośby, jakie odebrałam w tej sprawie; są w szkatułce.
— W zamian niech pani przyjmie te referaty parów królestwa, o przedstawieniach u dworu,.
— To ten wniosek, który miałeś pan podać królowi...
— Tak.
— Dobrze, nie oddasz pan, ale cóż im powiesz?
— Powiem, że oddałem królowi. Tym sposobem zyska się na czasie, a zanadto zręczną jesteś, pani, ażebyś nie potrafiła skorzystać z tej zwłoki.
W tej chwili podwoje się otworzyły i szwajcar wszedł, wołając:
— Jego Królewska Mość.
Ludwik XV wkroczył, z głową podniesioną, spojrzeniem wesołem, z uśmiechem na ustach.
Przez drzwi otwarte widniały dwa rzędy pochylonych kornie głów dworzan. Pragnęli oni w dwójnasób dostać się teraz do apartamentu ulubienicy, widząc że Jego Królewska Mość zaszczycił ją odwiedzinami swojemi.
Podwoje się zawarły, król nie dał nikomu znaku, aby szedł za nim i znalazł się sam, w obecności hrabiny i pana de Sartines.
Pokojówka zaufana i mały murzynek, nie liczyli się wcale.
— Dzień dobry, hrabino — odezwał się król, całując w rękę panią Dubarry. — Dzięki Bogu, wyglądamy dziś doskonale!
— Dzień dobry, Sartines! Czyż pracujecie tutaj? Mój Boże! jaka moc papierów! Schowajcie to wszystko natychmiast! Och! hrabino! co za piękna fontanna!
I z kapryśną ciekawością człowieka znudzonego i przesyconego, Ludwik XV utkwił wzrok w olbrzymi wyrób chiński, zdobiący dopiero od wczoraj, kąt sypialni hrabiny.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedziała pani Dubarry — jest to, jak Wasza Królewska Mość widzi, fontanna chińska.
Woda spadająca za otwarciem kranu, wprawia w ruch rybki szklane, a pod działaniem maszynerji ptaszki porcelanowe śpiewają; następnie otwierają się drzwi pagody i przesuwa się cały szereg mandarynów.
— To bardzo ładne, hrabino.
W tej chwili ukazał się murzynek, ubrany fantastycznie. Miał turban z piórami sterczącemi w górę, kaftan z materji złocistej, obnażone ręce hebanowe, spodnie atłasowe białe, przetykane złotem, sięgające do kolan i pas o jaskrawych kolorach, za którym zatknięty był sztylet błyszczący od drogich kamieni.
— U! — zawołał król, — jaki ten Zamor dziś wspaniały!
Murzyn zatrzymał się przed lustrem.
— Najjaśniejszy Panie! ma on prosić Waszą Królewską Mość o łaskę.
— Pani — odrzekł Ludwik XV, uśmiechając się łaskawie, — Zamor wydaje mi się bardzo wymagającym.
— Dlaczego Najjaśniejszy Panie?
— Przecie pani mu już wyświadczyła największą łaskę, jakiej mógł zapragnąć.
— Jaką?
— Taką jak i mnie.
— Nie rozumiem, Najjaśniejszy Panie.
— Uczyniłaś go pani swoim niewolnikiem.
Pan de Sartines skłonił się uśmiechnięty, a jednocześnie przygryzł wargi.
— Wasza Królewska Mość, jest bardzo uprzejmy I — zawołała hrabina.
A nachylając się do ucha króla:
— Francjo, uwielbiam cię! — dodała pocichu.
Teraz król się uśmiechnął.
— No cóż! zapytał, czego pani żądasz dla Zamora?
— Nagrody za długą i gorliwą jego służbę.
— Ma dopiero lat dwanaście?
— Za długą i gorliwą służbę w przyszłości.
— A! A!
— Na honor! tak, Najjaśniejszy Panie; od tak dawna ludzie odbierają nagrodę za zasługi przeszłe, że czas byłby zacząć nagradzać przyszłe; nieprawdaż?
— Dobra myśl! — powiedział król — co pan o tem myśli, panie de Sartines?
— Myślę, iż w takim razie wszystkie poświęcenia znalazłyby nagrodę i dlatego projekt ten popieram.
— Czegóż, hrabino, żądasz dla Zamora?
— Znacie Najjaśniejszy Panie pawilon mój w Luciennes?
— To jest... słyszałem tylko o nim.
— Wasza to wina, sto razy prosiłam, abyście raczyli tam przybyć.
— Zna pani etykietę, kochana hrabino, król nie może nocować gdzie indziej tylko w zamkach królewskich z wyjątkiem, gdy jest w podróży.
— Właśnie o taką łaskę, chcę prosić. Wyniesiemy Luciennes do godności zamku królewskiego i zamianujemy rządcą Zamora.
— Ależ to będzie parodja hrabino.
— Przepadam za parodjami, Najjaśniejszy Panie!
— Oburzą się.
— Niech się oburzają! Tym razem będą mieli prawo.
— Tem lepiej, tyle razy oburzali się bez powodu! Zamor, uklęknij i podziękuj Jego Królewskiej Mości.
— Za co? — zapytał Ludwik XV.
Murzyn uklęknął.
— Za nagrodę jaką mu dajecie, za to, że nosił tren mojej sukni i doprowadzał tem do wściekłości wszystkie skromnisie dworu Waszej Królewskiej Mości.
— Doprawdy! — rzekł Ludwik XV — ten murzyn jest szkaradny.
I wybuchnął śmiechem.
— Powstań, Zamorze — dodała hrabina, jesteś mianowany.
— Ależ, pani...
— Już ja się podejmuję wyprawić listy, dyplomy i wszystko co potrzebnej to moja rzecz. Wasza zaś Najjaśniejszy Panie, abyście mogli bez uchybienia etykiecie, pojechać do Luciennes. Od dziś, mój królu, posiadacie o jeden więcej zamek królewski.
— Cóż, Sartines! znasz sposób, ażeby jej odmówić czegokolwiek.
— Może jest, ale go jeszcze nie odkryto.
— Jeżeli się jednak znajdzie, zaręczam Najjaśniejszy Panie, że to pan de Sartines go odkryje.
— Jakto, pani? — zapytał drżąc naczelnik policji.
— Wystawcie sobie, Najjaśniejszy Panie, — już od trzech miesięcy, napróżno żądam od pana de Sartines jednej rzeczy.
— A czego pani żąda? — podchwycił król.
— O, wie on dobrze!
— Ja pani? przysięgam...
— Czy to wchodzi w jego atrybucje? — zapytał król.
— Jeżeli nie w jego to w jego następcy.
— Pani, — zawołał de Sartines, — doprawdy pani mnie zatrważasz.
— Więc czego żądasz pani od niego? — rzekł król.
— Chcę, ażeby mi wyszukał czarownika.
Pan de Sartines odetchnął swobodniej.
— Czy po to, ażeby go spalić? — podchwycił król. — Zaczekajcie do zimy, teraz tak gorąco!
— Nie, Najjaśniejszy Panie, ażeby mu ofiarować złotą różdżkę czarnoksięską.
— Więc czarownik ten przepowiedział pani nieszczęście, które panią ominęło, hrabino?
— Przeciwnie Najjaśniejszy Panie, wywróżył mi szczęście.
— I sprawdziło się?
— Prawie.
— Opowiedz mi hrabino — rzekł Ludwik XV, wyciągając się w fotelu, z miną człowieka, który nie jest pewny czy się zabawi, ale ryzykuje.
— Będę posłuszną Najjaśniejszy Panie, lecz przyłożycie się do nagrody.
— Całą biorę na siebie.
— O tak to co innego, to słowa prawdziwie królewskie.
— Słucham tedy.
— Zaczynam, Była sobie pewnego razu...
— Zaczyna się jak cudowna bajka,.
— Bo też nią jest, Najjaśniejszy Panie.
— Tem lepiej, przepadam za cudownością!
— Była sobie jednego razu biedna dziewczyna, która nic nie posiadała; ani powozów, ani paziów, ani murzyna, ani papugi, ani małpki nawet.
— Ani króla, — dodał Ludwik XV.
— O! Najjaśniejszy Panie!
— I co robiła ta młoda dziewczyna?
— Biegała... uwijała się.
— Jakto uwijała się?
— Tak, Najjaśniejszy Panie, po ulicach Paryża, piechotą jak zwykła śmiertelniczka. Tylko biegała szybko, bo była ładna i bała się ażeby jej nie zaczepiano.
— Młoda dziewczyna była zatem cnotliwą Lukrecją? — zapytał król.
— Wasza Królewska Mość wie dobrze, że od roku... nie wiem którego, od założenia Rzymu już ich nie ma...
— O! mój Boże, hrabino, czyś nie została uczoną?
— Gdybym się stała uczoną, zacytowałabym choćby fałszywą datę, byle się tylko popisać.
— Racja — powiedział król, mów pani dalej.
— Biegała więc, biegała, i raz przechodząc przez Tuileries, zauważyła że ktoś ją ściga.
— A! do djabła! — przerwał król — i pewno się zatrzymała?
— Jakże złą opinję macie o kobietach, Najjaśniejszy Panie. Widać, że znaliście tylko margrabiny, księżny i...
— I księżny krwi królewskiej, nieprawda?
— Zanadto jestem grzeczną, aby przeczyć Waszej Królewskiej Mości. Ale najbardziej trwożyła dziewczynę mgła gęsta, która się stawała zupełnie nieprzejrzystą.
— Sartines, czy wiesz z czego mgła powstaje?
Naczelnik policji, zapytany niespodzianie, drgnął.
— Nie wiem, Najjaśniejszy Panie.
— To dobrze bo i ja nie wiem, odparł król.
— Słucham, kochana hrabino, opowiadaj.\
— Wzięła więc nogi za pas, wybiegła z ogrodu i znalazła się na placu, który ma honor nosić imię Waszej Królewskiej Mości, gdy naraz nieznajomy, który ją ścigał, stanął przed nią. Krzyknęła.
— Czyż był taki brzydki?
— Przeciwnie Najjaśniejszy Panie, był to młody człowiek, cery śniadej, z oczyma pełnemi wyrazu i głosem dźwięcznym.
— I twoja bohaterka przeraziła się, hrabino? Dziwi mnie to bardzo.
— Uspokoiła się nieco, gdy mu się przypatrzyła, jednak nie czuła się pewną. Gdyby nieznajomy miał złe zamiary, nie mogła spodziewać się z nikąd pomocy, to też błagalnie złożywszy ręce:
— O panie, rzekła, nie czyń mi nic złego.
Nieznajomy skłonił głowę z prześlicznym uśmiechem.
— Bóg mi świadkiem, iż nie mam złych zamiarów.
— Czego więc chcesz pan odemnie?
— Obietnicy.
— Cóż ja przyrzec mogę?
— Że Spełnisz pierwszą prośbę, jaką będę miał do ciebie.
— Kiedy? zapytała dziewczyna ciekawie.
— Jak będziesz królową.
— Cóż na to dziewczyna?
— Myślała, że to żarty. Przyrzekła.
— A czarownik?
— Znikł w tej chwili.
— I pan de Sartines nie chce odszukać czarownika?
— Nie odmawiam, Najjaśniejszy Panie, ale nie mogę.
— A! panie naczelniku, takie słowo, nie powinno się znajdować w słowniku policyjnym odrzekła hrabina.
— Już jesteśmy na tropie.
— O, tak się zawsze mówi.
— Nie pani. Lecz tak niejasne dostałem od pani wskazówki...
— Jakto? młody, piękny, płeć ciemna, włosy czarne, oczy prześliczne, głos dźwięczny.
— Do licha! z jakim ogniem mówisz o nim, hrabino! Sartines, zabraniam ci go szukać!
— Nie macie racji, Najjaśniejszy Panie, ponieważ chcę go tylko zapytać o rzecz bardzo prostą.
— To o panią chodzi?
— Naturalnie.
— O cóż go pani chce spytać jeszcze? Przepowiednia jego już się spełniła.
— Tak sądzicie Najjaśniejszy Panie?
— Bezwątpienia. Jesteście królową.
— Prawie.
— Zatem nic więcej wam nie powie.
— Musi mi jeszcze powiedzieć, kiedy ta królowa będzie przedstawiona publicznie. Za mało jest panować w nocy Najjaśniejszy Panie, należy panować trochę i przy świetle dziennem.
— Od kogóż to zależy?
— Od was.
— Tak, bezwątpienia. Trzeba tylko znaleść damę, któraby się podjęła panią wprowadzić.
— Pomiędzy temi lafiryndami z waszego dworu?... One wszystkie są zaprzedane Choiseul’om i Praslin’om.
— Więc, zdaje się, mieliśmy już nie mówić o tem.
— Ja tego nie przyrzekałam, Najjaśniejszy Panie.
— Więc teraz to ja panią proszę o rzecz jedną:
— O jaką?
— Zostaw ich hrabino w spokoju, a sama poprzestań na swem stanowisku, Wierzaj mi, jest ono dla ciebie najlepsze.
— Biedne sprawy zagraniczne! biedna marynarka!
— Na miłość Boską! hrabino, nie bawmy się razem w politykę.
— Dobrze, lecz kto mi zabroni, ażebym sama się w nią bawiła?
— O! baw się pani sama, ile chcesz!
W tej chwili weszła Dora i szepnęła coś do ucha swej pani.
— O! — wykrzyknęła hrabina.
— Co się stało? — zapytał król?
— Chon powróciła, Najjaśniejszy Panie, i pragnie złożyć swe hołdy Waszej Królewskiej Mości.
— Niech wejdzie! niech wejdzie! Od kilku dni czułem, że mi czegoś brak, a sam nie wiedziałem czego.
— Dziękuję, Najjaśniejszy Panie — rzekła Chon, wchodząc.
Poczem szepnęła do ucha hrabiny:
— Wszystko zrobione.
Hrabina nie mogła powstrzymać okrzyku radości.
— Cóż tam nowego? — zapytał Ludwik XV.
— Nic, Najjaśniejszy Panie, cieszę się z powrotu siostry.
— I ja także. Dzień dobry, mała Chon, jak się miewasz?
— Wasza Królewska Mość raczy pozwolić, ażebym pomówiła z siostrą — zapytała Chon.
— I owszem, moje dziecię. Zapytam przez ten czas pana de Sartines, skąd powracasz?
— Najjaśniejszy Panie — odezwał się de Sartines, jakby nie słyszał — czy Wasza Królewska Mość raczy mi udzielić chwilki czasu?
— Na co?
— Na pomówienie o sprawie wielkiego znaczenia.
— Tak mało mam czasu, panie Sartines — odrzekł Ludwik XV.
— Dwa słowa tylko, Najjaśniejszy Panie.
— O czem chcesz mówić?
— O jasnowidzących wróżbitach, fabrykujących cuda.
— A! o tych szarlatanach! — Dajcie im patenty na kuglarzy, a nie będą straszni.
— Ośmielam się powiedzieć Waszej Królewskiej Mości, że kwestja to poważniejsza, niżby się zdawało. Co chwila powstają nowe loże masońskie. Najjaśniejszy Panie, to już nie stowarzyszenie — to sekta, z którą się łączą wszyscy nieprzyjaciele monarchji: ideolodzy, encyklopedyści i filozofowie. Przygotowują oni wielką owację dla p. Voltaire’a.
— Podobno jest umierający?
— On? Nie, Najjaśniejszy Panie, nie taki on głupi!
— Słyszałem, że się spowiadał?
— To tylko fortel.
— W habicie kapucyna.
— To bluźnierstwo, Najjaśniejszy Panie! — wszystko to wichrzy, pisze, mówi, burzy się i grozi. Z kilku słów, które się wymknęły stowarzyszonym, można wnosić, iż oczekują przybycia wodza!
— Skoro ten wódz przybędzie, panie Sartines, pochwycicie go, zamknięcie w Bastylji i będzie po wszystkiem.
— Ci ludzie mają wiele środków, Najjaśniejszy Panie.
— Czyż mniej ich miałbyś pan, który jesteś naczelnikiem policji całego królestwa?
— Uzyskano od Waszej Królewskiej Mości dekret na wygnanie jezuitów; z filozofami trzeba było to samo zrobić! Ci mędrcy, którymi tak pogardzacie, Najjaśniejszy Panie... — ciągnął de Sartines.
— Więc co?
— Zgubią monarchję.
— A ile im na to potrzeba będzie czasu?
Szef policji spojrzał zdziwiony na Ludwika XV.
— Alboż można to wiedzieć Najjaśniejszy Panie?... — piętnaście, dwadzieścia, trzydzieści lat może.
— Kochany przyjacielu — odrzekł Ludwik XV, — mnie za lat piętnaście już nie będzie; pomówię o tem z moim następcą.
I król zwrócił się do pani Dubarry, która zdawała się na to czekać.
— O mój Boże! — zawołała z westchnieniem — co ty mi Chon powiadasz?
— No cóż takiego powiedziała? — zapytał król — takie zasmucone macie twarze!
— O! Najjaśniejszy Panie, bo jest czego.
— No, mówcie, co się stało?
— Biedny brat!
— Nieszczęśliwy Jan!
— Czy trzeba mu będzie odjąć?
— Mam nadzieję, że nie.
— Odjąć mu, ale co? — zapytał Ludwik XV.
— Rękę, Najjaśniejszy Panie.
— Odjąć rękę wicehrabiemu? poco?
— Bo jest ciężko ranny.
— Ciężko ranny w rękę?
— O mój Boże, tak, Najjaśniejszy Panie.
— Zapewne w jakim tłoku, awanturze lub w szulerni!...
— Nie, Najjaśniejszy Panie, na głównym gościńcu.
— Jakże się to stało?
— Chciano go zamordować.
— Biedny wicehrabia! — zawołał Ludwik XV. — Zamordować go chciano, słyszysz Sartines?
Pan de Sartines, mniej z pozoru zaniepokojony niż król, w rzeczywistości bardziej wzruszony, zbliżył się do sióstr.
— Czy podobna, żeby takie nieszczęście przytrafić się mogło? — zapytał.
— Niestety tak jest — odpowiedziała Chon zapłakana.
— Morderstwo!... jakże to było?
— Zasadzka.
— Zasadzka!... panie Sartines — powiedział król — to do ciebie należy wiedzieć o tem...
— Niechże nam pani opowie, błagam tylko, ażeby pani przy słusznym żalu nie przesadziła faktu. Będziemy surowsi, znając prawdę.
— O! ja widziałam wszystko na własne oczy! — zawołała Chon.
— Mów więc co widziałaś, duża Chon? — zapytał król.
— Widziałam człowieka, który rzucił się na mojego brata, zmusił go do wydobycia szpady i ranił niebezpiecznie.
— Człowiek ten był sam jeden? — zapytał pan de Sartines.
— Wcale nie, było z nim sześciu.
— Biedny wicehrabia! — rzekł król, patrząc na hrabinę i badając, czy żal jej szczery, aby dostosować się do tego. — Biedny! zmuszony był bić się.
Król spostrzegł, że hrabina mocno jest zmartwiona.
— I został raniony — dorzucił tonem współczującym.
— Z jakiegoż powodu nastąpiło to zajście? — zapytał szef policji, starając się dojść prawdy.
— Z bardzo błahego: dla jakichś koni pocztowych. Wicehrabia chciał odwieźć mnie do siostry, której obiecałam wrócić dziś rano, a tam upierano się, że mu koni wziąć nie wolno.
— To woła o pomstę — powiedział król — prawda, Sartines?
— Z pewnością, Najjaśniejszy Panie — odrzekł naczelnik policji — muszę też zasięgnąć wiadomości. — Jak się nazywa napastnik? co to za jeden?
— Był to wojskowy, oficer przybocznej gwardji delfina, jak mi się zdaje. A nazywa się Baverney, Faverney, Taverney; tak... tak... Taverney.
— Pani — wyrzekł de Sartines — jutrzejszą noc przepędzi on w Bastylji.
— O! nic z tego nie będzie! — rzekła hrabina, zachowująca dotychczas milczenie.
— Jakto? — odezwał się król. — Dlaczego nie mianoby uwięzić awanturnika? Wiecie dobrze, iż nie cierpię wojskowych.
— A ja, Najjaśniejszy Panie, utrzymuję, że nic nie zrobią człowiekowi, który zranił pana Dubarry.
— Wytłumacz się, hrabino.
— Bardzo łatwo. Znajdzie obrońcę.
— Kogo?
— Tego, z czyjej namowy działał.
— I ten ktoś będzie go przeciw nam bronił? Bardzo śmiało odzywasz się, hrabino.
— Pani... — wyjąkał de Sartines, chcąc zażegnać burzę.
— Tak, przeciwko wam; nic w tem niema dziwnego. Alboż jesteście wszechwładnym?
Król uczuł pocisk i nasrożył się.
— Czyż mamy w tem dopatrywać sprawy stanu i szukać tak głębokich powodów w nędznym pojedynku?
— Widzicie Najjaśniejszy Panie i wy mnie już opuszczacie! Morderstwo jest obecnie już tylko, podług was, pojedynkiem, ponieważ domyślacie się skąd napaść pochodzi.
— Dobrze, jesteśmy w domu — powiedział król, odkręcając kran fontanny. Woda wytrysła, a ptaki zaczęły śpiewać, rybki pływać i mandaryni spacerować.
— Nie wiecie zatem, Najjaśniejszy Panie, skąd padł ten cios? — zapytała hrabina, tarmosząc za uszy Zamora, siedzącego u jej nóg.
— Nie, na honor — odpowiedział Ludwik XV.
— I nie domyślacie się?
— Przysięgam. A pani, hrabino?
— Wiem, Najjaśniejszy Panie, i jestem pewna, że nie będzie to dla was nowością.
— Hrabino, hrabino — podchwycił Ludwik XV starając się przybrać wyraz godności — pomyśl, iż kłamstwo zadajesz królowi?
— Najjaśniejszy Panie, jestem za żywą, to prawda; lecz sądzicie, że pozwolę spokojnie panu de Choiseul zabić mego brata?
— A więc to o pana de Choiseul chodzi! — rzekł król tonem, jakgdyby nie spodziewał się usłyszeć tego nazwiska.
— O! jeżeli nie chcecie w nim widzieć mego nieprzyjaciela najzawziętszego, to ja widzę to co dzień i bardzo dobrze, bo nawet nie zadaje sobie trudu ukrywać swojej nienawiści.
— Od nienawiści daleko do morderstwa, kochana hrabino.
— Dla Choiseul’ów to wszystko jedno
— Droga przyjaciółko, otóż znów sprawy stanu wracają.
— Boże! mój Boże! Panie de Sartines, czy podobna to wytrzymać!
— Ależ nie, jeżeli pani myśli...
— Myślę, że mnie nie bronicie, a nawet zaniedbujecie! — zawołała gwałtownie hrabina.
— Nie gniewaj się hrabino — rzekł Ludwik XV — bronić was będziemy tak dobrze, że...
— Tak dobrze?
— Że napastnik biednego Jana drogo za to zapłaci.
— Tak, rozumiem, skruszycie narzędzie, a uściśniecie rękę.
— Czyż nie będzie sprawiedliwem ukarać tego, co zadał cios, to jest pana de Taverney...?
— Bezwątpienia; ale będzie to tylko sprawiedliwem; uczynilibyście to samo dla pierwszego lepszego handlarza z ulicy Saint-Honore, któregoby żołnierz poturbował na widowisku. Ale ja uprzedzam, nie chcę być traktowaną jak wszyscy. Jeżeli dla waszych ukochanych czynicie tyle tylko, co i dla obojętnych, wolę być nieznaną i opuszczoną, jak ci ostatni; przynajmniej nie posiadają oni nieprzyjaciół, którzy ich zabijają.
— Ach, hrabino, hrabino — wyrzekł ze smutkiem Ludwik XV — wstałem dziś wesół, szczęśliwy; zepsułaś mi tak miły poranek!
— Wybornie! a dla mnie to miły poranek? dla mnie, której rodzinę zabijają?
Król, pomimo obawy, jaką wzbudzała w nim hrabina, nie mógł powstrzymać się od śmiechu.
— Tak to mnie żałujecie? zawołała,.
— No, no, nie gniewaj się hrabino!
— Otóż ja chcę się gniewać!
— Niesłusznie się pani gniewasz, jesteś zachwycająca z uśmiechem na ustach, a gniew czyni cię brzydką.
— Nie dbam oto; piękność nie chroni mnie od intryg nienawistnych.
— Co znowu, hrabino?
— Wybierajcie, albo ja albo wasz Choiseul!
— Kochana ślicznotko, wybór niemożliwy: jesteście mi oboje potrzebni.
— W takim razie usuwam się.
— Wy?
— Tak, zostawiam wolne pole nieprzyjaciołom. O! umrę ze zmartwienia, ale pan de Choiseul będzie zadowolony i to was pocieszy.
— Przysięgam wam, hrabino, że on nic do was nie ma, a nawet sprzyja wam. Przedewszystkiem zacny to człowiek — dorzucił król, starając się aby de Sartines usłyszał te słowa.
— Zacny człowiek! Do rozpaczy przywodzicie mnie, Najjaśniejszy Panie. Zacny człowiek, który każe ludzi mordować.
— O! nie wiemy tego napewno! — odrzekł król.
— Zresztą — ośmielił się odezwać naczelnik policji — sprzeczka między wojskowymi to rzecz taka zwyczajna!
— I pan także, panie de Sartines — odrzekła hrabina.
Naczelnik policji zrozumiał i cofnął się przed gniewem hrabiny.
Nastąpiła cisza groźna.
— Widzisz Chon — rzekł król, przerywając milczenie — oto twoje dzieło.
Chon spuściła oczy z udanym smutkiem.
— Król wybaczy — odezwała się, — że w przystępie żalu siostra nie mogła zapanować nad sobą.
— No, hrabino — rzekł król — nie miej urazy...
— Nie mam już, Najjaśniejszy Panie... tylko... jadę do Luciennes a z Luciennes do Boulogne.
— Nad morze? — zapytał król.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, opuszczam kraj, gdzie król boi się ministra.
— Pani! — podchwycił Ludwik XV obrażony.
— Najjaśniejszy Panie, ażeby nie ubliżać więcej Waszej Królewskiej Mości, oddalam się.
Hrabina podniosła się, spoglądając z pod oka, jakie to sprawia wrażenie.
Ludwik XV westchnął ciężko, co miało znaczyć:
— Nudzę się tutaj okrutnie.
Chon odgadła znaczenie westchnienia i zrozumiała, iż siostra nie powinna dalej kłótni posuwać. Powstrzymała ją za suknię i zbliżając się do króla rzekła:
— Najjaśniejszy panie, przywiązanie do brata za daleko siostrę moją uniosło... To moja wina i chcę ją naprawić. Jako najpokorniejsza poddana Waszej Królewskiej Mości, żądam sprawiedliwości dla brata mojego, nie obwiniam nikogo: mądrość króla potrafi sama to ocenić.
— Mój Boże, ja też tego tylko żądam, ale niechże to będzie sprawiedliwie. Jeżeli ów człowiek nie popełnił zbrodni, niech mu jej nie wyrzucają; jeżeli zaś popełnił, niechaj go ukarzą.
Ludwik XV patrzył na hrabinę, mówiącą te słowa i starał się odzyskać wesołość.
Hrabina uczuła litość dla monarchy, który wszędzie był znudzony i smutny, prócz u niej.
Zawróciła się ode drzwi:
— Czy żądam czego innego? — powiedziała z rezygnacją czarującą. — Tylko niechże nie odrzucają moich podejrzeń.
— Podejrzenia pani są dla mnie święte, hrabino — wykrzyknął król — i nawet zaczynam już w nie wierzyć. Myślę właśnie o sposobie bardzo prostym, aby dojść prawdy.
— O jakim, Najjaśniejszy Panie?
— Niech wezwą tu pana de Choiseul.
— Wasza Królewska Mość wie dobrze, że nigdy on tu nie przychodzi. Pogardza mieszkaniem przyjaciółki króla. Siostra jego innego jest zdania, chciałaby, ażeby to o nią szło...
Król roześmiał się.
— Pan de Choiseul naśladuje Delfina. Nie chce się kompromitować — ciągnęła hrabina ośmielona.
— Delfin jest nabożny, hrabino.
— A pan de Choiseul jest świętoszek, Najjaśniejszy Panie.
— Powiadam ci, droga przyjaciółko, że będziesz miała przyjemność ujrzeć go tutaj. W sprawie państwowej musi przyjść i wytłumaczyć się w obecności Chon, która była świadkiem naocznym. Niech mi zaraz poszukają pana de Choiseul.
— A mnie niech przyniosą małpką moją. Doro, moją małpką — zawołała hrabina.
Na te słowa, skierowane do pokojowej, która sprzątała w gabinecie toaletowym, które mogły być słyszane w przedpokoju, ponieważ wymówione zostały w chwili, gdy sługa, wysłany do pana Choiseul, otwierał drzwi, odezwał się jednocześnie głos złamany i ochrypły:
— Małpka, pani hrabiny, to ja nią być muszę: biegnę, jestem!
Ukazał się mały garbusek, ubrany bogato.
— Książę de Tresmes! — zawołała hrabina niecierpliwie — nie kazałam pana prosić, mości książę.
— Pani żądała swojej małpki — powiedział książę, kłaniając się królowi, hrabinie i panu de Sartines — a ponieważ na dworze królewskim nie znam małpy brzydszej od siebie, przybiegłem na wezwanie.
I książę śmiał się, pokazując zęby tak długie, że i hrabina nie mogła wstrzymać się od śmiechu.
— Mogę pozostać? — zapytał książę, jakby to była największa dla niego łaska.
— Zapytaj króla, mości książę, on jest tu panem.
Książę zwrócił się do króla z miną błagalną.
— Zostańcie, książę — wyrzekł król — rad z tej rozrywki.
Znowu drzwi się rozwarły.
— A! — rzekł król z chmurą na czole — czy to już pan de Choiseul?
— Nie, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział pokojowiec — to jego książęca mość Delfin, który ma ważny interes.
Hrabina podskoczyła uradowana, bo myślała, że Delfin przychodzi do niej, lecz Chon, która wszystko przewidywała, zmarszczyła brwi.
— A gdzież jest Jego Wysokość Delfin — zapytał król niecierpliwie.
— U Waszej Królewskiej Mości, czeka tam powrotu Najjaśniejszego Pana,.
— O! nigdy spokoju mi nie dadzą, — zawołał król gniewnie, W tej chwili jednak pomyślał, że audjencja, której żąda Delfin, oszczędzi mu przynajmniej przykrej sceny z panem de Choiseul.
— Powracam do siebie. Do widzenia hrabino. Widzisz, jaki jestem nieszczęśliwy, jak mnie prześladują.
— Wasza Królewska Mość odchodzi? — zawołała hrabina — w chwili, gdy ma przyjść pan de Choiseul?
— Król jest największym niewolnikiem. O! gdyby, panowie filozofowie, wiedzieli, co to jest być królem, a do tego królem Francji!
— Ależ zostańcie, Najjaśniejszy Panie!
— Nie mogę pozwolić czekać delfinowi i tak powiadają, że kocham tylko córki.
— Cóż ja powiem panu de Choiseul?
— Powiedzcie mu, hrabino, żeby do mnie przyszedł.
Ażeby przerwać dalsze uwagi, król pocałował rękę hrabiny, trzęsącej się ze złości, i znikł prędko, jak zwykle, gdy bał się stracić owoce wygranej, okupionej swoją chytrością mieszczańską.
— Znów nam się wymknął! — krzyknęła hrabina gniewnie.
Ale król nie słyszał nic; drzwi zamknęły się za nim i właśnie mijał przedpokój, mówiąc:
— Wejdźcie, panowie, wejdźcie. Hrabina zgadza się przyjąć was. Lecz zastaniecie ją bardzo zmartwioną wypadkiem, jaki spotkał biednego Jana.
Dworzanie spojrzeli po sobie zdziwieni. Nieświadomi byli wypadku, o jakim król wspomniał.
Wielu z nich spodziewało się, że Jan nie żyje.
W obszernej sali pałacu wersalskiego, zwanej zegarową, młodzieniec o różowej twarzy, łagodnem wejrzeniu, ruchach trochę pospolitych, przechadzał się z opuszczonemi rękami i pochyloną głową. Wyglądał na szesnaście do siedemnastu lat. Na piersiach miał gwiazdę djamentową, której ogień potęgował kolor fjoletowy jego ubrania; wstęga jej zwieszała się ku biodru, na niej zaś ciężki order przygniatał białą kamizelkę atłasową, haftowaną srebrem. W obliczu tem poważnem i dobrotliwem, wyniosłem i zarazem pogodnem, łatwo dawał poznać się pierwotny charakterystyczny typ Burbonów.
Jednakże były i pewne różnice. Ludwik August, książę Berry, delfin Francji, on to bowiem był, miał nos Burbonów, choć nieco dłuższy i więcej orli, niż jego poprzednicy; czoło bardziej obniżone i wklęsłe niż u Ludwika XV, a podwójny podbródek jego dziada był u niego tak wydatny, że stanowił prawie jedną trzecią twarzy.
Nadto chód jego był niezręczny i powolny; kształtna figura zdawała się być krępowaną ruchami nóg i ramion. Tylko ręce, a nadewszystko palce, posiadały ruchliwość, giętkość i siłę. Delfin w milczeniu mierzył krokami salę zegarową, tę samą, w której przed ośmiu laty, Ludwik XV złożył w ręce pani de Pompadour wyrok parlamentu, skazujący jezuitów na wygnanie z królestwa. Przechadzał się zamyślony.
Widocznie jednak znużony oczekiwaniem a raczej pochłaniającą go myślą, rozejrzał się po wszystkich z kolei zegarach, zdobiących salę i przyglądał się im szczegółowo.
Stanął nareszcie przed wielkim zegarem, umieszczonym w głębi sali, którego zręczny mechanizm wskazywał dnie, miesiące, lata, zmiany księżycowe, bieg planet, wszystko, co tę inną więcej jeszcze podziwu godną machinę, człowiekiem zwaną — interesuje w ruchu postępowym życia ku śmierci.
Delfin z lubością wpatrywał się w ten zegar, który był zawsze przedmiotem jego podziwu, i to na prawo to na lewo, przychylał dla przyjrzenia się kółkom, których ostre, cienkie jak igły ząbki chwytały cieńszą jeszcze sprężynę.
Naraz zatrzymała się wskazówka w której książę utkwił oczy.
W tejże chwili miedziane kółka jakby zaczarowane zaprzestały równomiernego obrotu, stalowe osie zatrzymały się w wydrążeniach rubinowych i cisza głęboka zaległa machinę, w której przed chwilą tyle było ruchu i szmeru. Nie było już ani drgania, ani wahania, ani drżących dźwięków, ani biegu wskazówek, ani ruchu kółek.
Machina zmartwiała, zegar skonał. Czy ziarnko piasku, jak atom maleńkie, dostało się do zębatego kółka, czy też poprostu genjusz tej zadziwiającej machiny, odwiecznym ruchem znużony, zapragnął spocząć?
Na widok tego nagłego skonu, tej apopleksji piorunującej, delfin zapomniał, po co tu przyszedł i jak dawno czekał.
Otworzył drzwiczki kryształowe pagody, w której drzemał duch zegara i wsunął głowę w otwór machiny, ażeby przypatrzyć się jej zbliska.
Lecz na samym wstępie olbrzymie wahadło przeszkodziło mu w obserwacji.
Ostrożnie tedy zapuścił w otwór palce i odczepił wahadło.
Nie wystarczyło to jednak, i daremnie ze wszystkich stron zaglądał; przyczyna letargu pozostała niedostrzeżona dla jego oczu.
Wtedy książę zaczął przypuszczać, że zegarmistrz pałacowy zapomniał nakręcić zegara i że ten poprostu stanął. Wziął więc klucz zawieszony na kółku i z widoczną wprawą nakręcił sprężynę. Po trzech atoli obrotach, trzeba było tego zaniechać, widocznie mechanizm uległ jakiemuś wypadkowi niewiadomemu; sprężyna, chociaż naciągnięta, nie działała.
Delfin dobył z kieszeni stalowy pilniczek, oprawny w konchę perłową i końcem ostrza popchnął jedno z kółek. Na pół sekundy maszynerja ruszyła się i znowu stanęła.
Końcem pilnika książę odśrubowywać zaczął niektóre kółka i starannie je układał na konsoli.
I tak wpadając w zapał, dalej rozbierał skomplikowną machinę, przepatrywał najsekretniejsze, najbardziej tajemnicze jej zakątki.
Nagle wydał radosny okrzyk, odkrył bowiem, że walec, działający spiralnie, rozluźnił sprężynę i zatrzymał koło rozpędowe.
Począł więc sprężynę zaciskać.
Z kółkiem w lewej, pilnikiem w prawej ręce, nachylił głowę do wnętrza.
Gdy tak cały oddany był temu zajęciu, drzwi się otworzyły i głos czyjś zawołał:
— Król!
Lecz Ludwik wsłuchiwał się tylko w melodyjne tik, tak, pod jego ręką zrodzone, jak biegły lekarz w uderzenia serca, któremu powraca życie.
Król rozejrzał się na wszystkie strony, przez chwilę nie widział delfina, którego rozstawione nogi dostrzec tylko było można, bo stan wraz z głową ukryte były w otworze zegara.
Zbliżył się uśmiechnięty i zlekka uderzył w ramię swego potomka.
— Co tam robisz, u djabła? — zapytał.
Ludwik wysunął śpiesznie głowę, z wszelką jednak oględnością, aby w niczem nie uszkodzić pięknego sprzętu, którego naprawę przedsięwziął.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział młodzieniec, cały spłoniony ze wstydu, że go złapano na uczynku — zabawiałem się, czekając waszego przyjścia.
— Rujnowaniem mojego zegara. Śliczna zabawka!
— Przeciwnie, Najjaśniejszy Panie, naprawiłem go. Główne koło nie działało z powodu tego walca, który Wasza Królewska Mość tam widzi. Ścisnąłem sprężynę i teraz idzie.
— Ależ oślepniesz jeszcze. — Za wszystkie skarby świata nie włożyłbym głowy do tego gniazda os.
— O! Najjaśniejszy Panie, ja się znam na tem: sam rozbieram, składam i oczyszczam przepyszny zegar, ofiarowany mi przez Waszą Królewską Mość w dniu, kiedy skończyłem lat czternaście.
— Dobrze! lecz porzuć chwilowo tę mechanikę, — Chcesz pomówić ze mną?
— Ja? — zapytał, — rumieniąc się młodzieniec.
— No, tak chyba, skoro kazałeś mi powiedzieć, że mnie oczekujesz.
— Prawda, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział delfin, spuszczając oczy.
— Zatem! czego chciałeś odemnie? Jeżeli nic mi nie masz do powiedzenia, odjeżdżam do Marly.
I już, według zwyczaju, Ludwik XV usiłował się wymknąć.
Delfin złożył pilnik i kółka na fotelu, co znaczyło, że w rzeczy samej miał królowi coś ważnego powiedzieć, skoro przerywał tak interesujące zajęcie.
— Potrzebujesz pieniędzy? — niecierpliwie zapytał król. — Jeżeli tak, zaczekaj, przyślę ci.
I Ludwik XV znowu ku drzwiom postąpił.
— O! nie, Najjaśniejszy Panie — odparł młody Ludwik — mam jeszcze tysiąc talarów z miesięcznej mojej pensji.
— Jaki on oszczędny! — zauważył król — pan de Lavanguyon dobrze mi go wychował! sądzę że mu dał wszystkie cnoty, których mnie brakuje.
Młodzieniec z trudnością się przemógł.
— Najjaśniejszy Panie — powiedział, — czy pani delfinowa bardzo jeszcze daleko?
— Czy nie wiesz tego tak dobrze, jak i ja?
— Ja? zapytał zmieszany delfin.
— Bezwątpienia; czytano nam wczoraj biuletyn z podróży; poniedziałek miała w Nancy przepędzić; teraz więc znajdować się musi mniej więcej o czterdzieści pięć mil od Paryża.
— Czy Wasza Królewska Mość nie uważa, że pani delfinowa jedzie bardzo powoli?
— Ależ nie, nie — odrzekł Ludwik XV — przeciwnie, myślę, że bardzo szybko, jak na kobietę, zwłaszcza przy tych wszystkich uroczystych owacjach; na dwa dni robi co najmniej dziesięć mil.
— Najjaśniejszy Panie, to bardzo mało... odpowiedział nieśmiało delfin.
Ludwik XV coraz bardziej zdziwiony był tą niecierpliwością, której nie podejrzewał.
— A! ze znaczącym uśmiechem zawołał tak ci pilno?
Delfin jeszcze mocniej się zarumienił.
— Zapewniam was, Najjaśniejszy Panie, ze mam inny powód, niż Wasza Królewska Mość przypuszcza.
— Tem gorzej, chciałbym, żeby to był właśnie ten powód. Do djabła! masz lat szesnaście, a utrzymują, że księżniczka jest ładna; wolno ci zatem być niecierpliwym. Ale bądź cierpliwy, delfinowa twoja prędzej czy później przybędzie.
— Wasza Królewska Mość pozwoli może skrócić ceremonję przyjęcia na drodze? — ciągnął dalej delfin.
— Niepodobna. Minęła już dwa czy trzy miasta, gdzie powinnaby była odpocząć.
— Zatem to się nigdy nie skończy — dorzucił delfin trwożliwie... i zdaje mi się...
— Co ci się zdaje? mów...
— Sądzę, że źle się wywiązuje obsługa.
— Jaka obsługa?
— Konwój podróżny.
— Czyż tak? Posłałem trzydzieści tysięcy koni do rozstawienia na drodze, trzydzieści karet, sześćdziesiąt furgonów, nie wiem już ile wozów pod żywność; gdyby te wozy, karety, furgony i konie ustawiono w jeden szereg, zajęłoby to drogę od Paryża do Strassburga. Więc jak możesz sądzić, że taka obsługa może nie wystarczać.
— Pomimo całej dobroci Waszej Królewskiej Mości jestem prawie pewny tego, co mówię, może być tylko, że użyłem złego wyrażenia, to jest zamiast powiedzieć, że obsługa źle działa, powinienem był się wyrazić, że jest niedobrze zorganizowana.
Król podniósł głowę i utkwił wzrok w oczach delfina. Zaczynał pojmować, że w tych kilku słowach, przez niego wypowiedzianych, kryje się wiele rzeczy.
— Trzydzieści tysięcy koni — powtórzył król, trzydzieści karet, sześćdziesiąt furgonów, dwa pułki, przeznaczone na służbę... Pytam cię, panie mędrku, czy widziałeś kiedy delfinową odbywającą wjazd swój do Francji z takim orszakiem?...
Przyznaję, Najjaśniejszy Panie, że wszystko to zarządzone po królewsku, tak, jak tylko Wasza Królewska Mość potrafi; lecz czy Wasza Królewska Mość poleciła, aby te konie, te karety, jednem słowem wszystko co wchodzi w skład konwoju, było wyłącznie na usługi pani delfinowej i jej świty?
Król popatrzył na Ludwika po raz trzeci; podejrzenie niejasne ubodło go w serce, nieokreślone wspomnienie zaczęło przeświecać w jego umyśle, jednocześnie podobieństwo niejakie tego, co powiedział delfin, z czemś nieprzyjemnem, doznanem przedtem, przemknęło mu przez głowę.
— Co za pytanie! — rzekł król — rozumie się, że to wszystko dla delfinowej, mogę więc twierdzić, że nie omieszka wkrótce tu przybyć.
— Ale czegóż tak patrzysz na mnie? — dodał głosem stanowczym, który wydał się delfinowi groźnym — czy chcesz może zabawiać się studiowaniem moich rysów, jak przed chwilą sprężyn zegarowych?
Delfin, otwierający już usta, aby mówić, zamilkł ostatecznie na to napomnienie.
— Zatem! — powiedział król z żywością — sądzę, że już nic więcej nie masz mi do powiedzenia, co?... Zadowolony jesteś, nieprawdaż?... Delfinowa twoja przybywa, obsługa jej świetnie urządzona, bogaty jesteś jak Krezus, wszystko więc jak najlepiej. Teraz więc niech cię nic więcej nie niepokoi i bądź tak łaskaw naprawić mi zegar.
Delfin nie ruszył się z miejsca.
— Czy wiesz — powiedział, śmiejąc się, Ludwik XV, — że mam ochotę dać ci urząd pierwszego pałacowego zegarmistrza, rozumie się, z pensją.
Delfin spuścił głowę, i, onieśmielony wzrokiem królewskim, wziął z fotela pilniczek i kółko.
Przez ten czas Ludwik XV powoli dążył ku drzwiom.
— Co on, u djabła, chciał mi dać do zrozumienia, przez tę źle zorganizowaną obsługę? — myślał król, patrząc na niego. Dobrze, dobrze, jeszcze jedna scena, delfin niezadowolony!
W istocie, delfin zazwyczaj tak cierpliwy, tupnął nogą w posadzkę.
— O! psuje się — mruknął ze śmiechem Ludwik XV — trzeba stanowczo uciekać.
Ludwik XV cofnął się na widok nowej osobistości, która mu nie pozwalała opuścić sali.
— A! na honor, zapomniałem o nim! Dobrze, że się zjawił; zapłaci mi za innych.
Nareszcie przychodzisz pan! — zawołał. — Kazaliśmy pana szukać, czy wiesz o tem?
— Najjaśniejszy Panie — odrzekł chłodno minister — właśnie miałem się udać do Waszej Królewskiej Mości, gdy otrzymałem rozkaz.
— Chcę z panem pomówić o sprawach nader ważnych — zaczął Ludwik XV, marszcząc brwi, aby onieśmielić ministra..
Na nieszczęście, pan de Choiseul był człowiekiem w całem królestwie najśmielszym.
— Ja także, jeżeli Wasza Królewska Mość pozwoli, mam mówić o sprawach wielkiej doniosłości — odpowiedział z ukłonem, a jednocześnie zamienił spojrzenie z delfinem, do połowy ukrytym za zegarem.
Król to spostrzegł.
— Doskonale! — pomyślał — i z tej strony także? Z trzech stron mnie osaczyli; niepodobna umknąć.
— Wiesz pan już z pewnością — powiedział król — że biedny wicehrabia Jan o mało nie został zamordowany.
— To jest otrzymał ranę w ramię. Miałem właśnie mówić o tem z Waszą Królewską Mością.
— Tak, rozumiem, miał pan zamiar uprzedzić pogłoski?
— Chciałem uprzedzić objaśnienia, Najjaśniejszy Panie.
— Znasz więc wszystkie szczegóły, panie ministrze? — zapytał król znacząco.
— Dokładnie.
— O! — dorzucił król — mówiono mi już o tem.
Pan de Choiseul stał niewzruszony. Delfin z pochyloną głową, zajęty zegarem, nie tracił ani słowa z rozmowy.
— Opowiem wam teraz, jak to było — rzekł król.
— Czy Wasza Królewska Mość dobrze jest powiadomiony? — zapytał pan de Choiseul.
— O! co do tego...
— Słuchamy, Najjaśniejszy Panie.
— Jakto? Słuchamy? — powtórzył król.
— Jego Królewska Wysokość Delfin i ja...
— Delfin? — powtórzył znów król, przenosząc wzrok z Choiseula pełnego uszanowania, na Ludwika Augusta, zajętego zegarem.
— Co to może delfina obchodzić?
— Obchodzi Jego Wysokość — ciągnął Choiseul, kłaniając się młodemu księciu — bo dotyczy także Jej Wysokości Delfinowej.
— Delfinowej? — zawołał król, zadrżawszy.
— Bezwątpienia; nie wiedzieliście o tem Najjaśniejszy Panie?... W takim razie, Wasza Królewska Mość źle był powiadomiony.
— Jej Książęca Mość Delfinowa i Jan Dubarry? — powiedział król — a!... to będzie ciekawe, Dalej, dalej, panie de Choiseul, wytłumacz się, a przedewszystkiem nie ukrywaj nic przedemną, chociażby nawet sama delfinowa raniła szpadą pana Dubarry.
— Najjaśniejszy Panie, to wcale nie delfinowa — mówił spokojnie Choiseul — ale jeden z oficerów jej eskorty.
— A! — rzekł surowo — a pan go znasz zapewne, panie de Choiseul?
— Nie znam, lecz Wasza Królewska Mość powinna go znać, jeśli pamięta o wiernych sługach swoich; oficer, którego imię w osobie ojca jego głośne było pod Philipsburg, Fontenoy, Mahon; jest to Taverney de Maison Rouge.
Delfin zdawał się połykać to nazwisko, aby lepiej zachować je w pamięci.
— De Maison Rouge! — powiedział Ludwik XV. — Znam ich dobrze. Dlaczego bił się z Janem, którego lubię? Może dlatego właśnie... Zawiści, nieuzasadnione niesnaski, stronnictwa!
— Czy Wasza Królewska Mość raczy posłuchać dalej? — wtrącił pan de Choiseul.
Ludwik XV zrozumiał, iż chcąc wyjść obronnie z całej sprawy, powinien unieść się gniewem.
— Ja widzę w tem spisek na mój spokój, prześladowanie zorganizowane przeciw rodzinie mojej!
— O! Najjaśniejszy Panie! młodzieniec, broniąc delfinowej, synowej waszej, nie zasłużył na ten zarzut.
Delfin wyprostował się i skrzyżował ręce.
— Ja zaś — powiedział — czuję wdzięczność dla człowieka, który narażał swoje życie, stając w obronie kobiety, która za dwa tygodnie będzie moją żoną.
— Naraził życie, naraził życie! — mruknął król — wartoby poznać co nim powodowało?
— Powód? Powód był taki — podjął pan de Choiseul. — Wicehrabia Jan Dubarry, dla pośpiechu w podróży, zapragnął wziąć dla siebie na przeprzęgu konie, przeznaczone dla Jej Wysokości delfinowej, aby ją wyprzedzić.
Król zagryzł usta i zbladł; stanęło mu w myśli, co już o tem słyszał.
— To niepodobna; znam całe zajście, źle jesteście poinformowani — szepnął Ludwik XV, aby zyskać na czasie.
— Nie, Najjaśniejszy Panie, to co mam zaszczyt mówić Waszej Królewskiej Mości, jest prawdą najrzetelniejszą. Wicehrabia Jan Dubarry ośmielił się wziąć przemocą konie, przeznaczone dla delfinowej; znieważył zarządzającego pocztą; a gdy kawaler Filip de Taverney przybył, wysłany przez Jej Królewską Wysokość; gdy wezwał go w tonie przyzwoitym i zgodnym...
— A tak! — odburknął król.
— Po wielu perswazjach w tonie przyzwoitym i zgodnym, powtarzam to, Najjaśniejszy Panie...
— A ja poręczam — dodał delfin.
— Ty także wiesz o tem? — powiedział król zadziwiony.
— Doskonale, Najjaśniejszy Panie.
Pan de Choiseul skłonił się rozpromieniony.
— Wasza Wysokość raczy może mówić dalej? — powiedział. — Jego Królewska Mość lepiej uwierzy słowom syna, niż moim.
— Tak, Najjaśniejszy Panie — ciągnął delfin, nie okazując takiej wdzięczności za obronę arcyksiężniczki, jakiej minister mógł się spodziewać — wiedziałem o wszystkiem i przyszedłem powiedzieć Waszej Królewskiej Mości, że pan Dubarry nietylko znieważył delfinową, wprawiając w kłopot jej służbę, ale opierał się jeszcze gwałtownie oficerowi mego pułku, spełniającemu swój obowiązek.
Król wstrząsnął głową.
— Trzeba znać wszystkie szczegóły — wyrzekł.
— Nie mam żadnej wątpliwości — dodał łagodnie delfin — że pan Dubarry dobył szpady.
— Pierwszy? — zapytał Ludwik XV.
Delfin zarumieniony spojrzał na pana de Choiseul; a ten przyszedł mu w pomoc, mówiąc:
— Najjaśniejszy Panie, szpady zostały skrzyżowane pomiędzy dwoma ludźmi, z których jeden znieważał, drugi bronił delfinowej.
— Tak, lecz który z nich wpierw napastował? — zapytał król. — Znam Jana, on jak baranek łagodny.
— Napastnikiem, jak się zdaje, był nie mający słuszności — powiedział delfin ze zwykłem umiarkowaniem.
— Sprawa to delikatna — odezwał się Ludwik XV — dlaczego napastnikiem musiał być ten, który nie miał słuszności... A jeżeli oficer był zuchwały?
Delfin zbladł, lecz nie rzekł słowa.
— Prędki, chcę mówić — dodał poprawiając się.
— Sądzę — podjął de Choiseul, — że sługa gorliwy nie może się mylić.
— Jakim sposobem dowiedzieliście się o wypadku? — zapytał król delfina nie tracąc z oczu pana de Choiseul, którego to nagłe zapytanie zmieszało niewymownie.
— Otrzymałem list, Najjaśniejszy Panie — odrzekł delfin.
— List? od kogo?
— Od kogoś, kto się zajmuje delfinową i nie chce, aby jej ubliżano.
— Zaczynają się znów korespondencje sekretne — zawołał król — spiski i zmowy na mój spokój; wracają czasy pani Pompadour.
— Nie, Najjaśniejszy Panie — podchwycił de Choiseul, — jest to obraza majestatu. Ukarzemy winnych i na tem koniec.
Na wzmiankę o ukaraniu, Ludwik XV ujrzał już hrabinę wściekłą i Chon najeżoną; ujrzał spokój domowy zakłócony, spokój, którego ciągle poszukiwał, a nigdy nie mógł osiągnąć; widział wojnę domową z obliczem wykrzywionem i oczami zapłakanemi.
— Mówicie o ukaraniu! — zawołał — a ja nie wysłuchałem jeszcze stron i nie mogłem osądzić gdzie słuszność! Krok gwałtowny, wyrok królewski potajemny! W piękną sprawę wciągnąć mnie chcecie!
— Najjaśniejszy Panie, któż nadal szanować będzie delfinową, jeśli surowa sprawiedliwość nie zostanie wymierzona, na pierwszej osobie, która jej ubliżyła?...
— Bezwątpienia, Najjaśniejszy Panie — dodał delfin — byłby to skandal!
— O! przez Boga żywego! — rzekł król, — zacznijcie więc karać wszystkie obrazy, jakie widzimy ciągle, a życie mi przejdzie na podpisywaniu wyroków: podpisuję ich i tak już za wiele!
— Trzeba koniecznie, Najjaśniejszy Panie.
— Błagam Waszą Królewską Mość... — rzekł delfin..
— Więc uważacie, że nie dość jeszcze ukarany jest, będąc rannym?
— Nie dosyć, Najjaśniejszy Panie, albowiem i on mógł także ranić pana de Taverney.
— A gdyby tak się stało, czegobyście żądali?
— Żądałbym jego głowy.
— Nic gorszego nie spotkało pana de Montgomery za śmierć króla Henryka II — powiedział Ludwik XV.
— Zabił króla wypadkiem, Najjaśniejszy Panie, a Jan Dubarry uchybił delfinowej rozmyślnie.
— A pan — rzekł Ludwik XV, zwracając się do delfina — żądasz także głowy Jana?
— Nie, Najjaśniejszy Panie, nie jestem za karą śmierci; Wasza Królewska Mość wie o tem dobrze — dodał delfin łagodnie. — Zadowolę się rozkazem opuszczenia kraju.
Król zadrżał.
— Wygnanie za kłótnię w oberży! Ludwiku, jesteś surowy, pomimo przekonań filantropijnych. Wprawdzie jesteś matematykiem, a matematyk...
— Wasza Królewska Mość raczy dokończyć?
— A matematyk świat poświęci dla rachunku.
Król skierował się ku drzwiom, które się rozwarły, a na progu ukazał się pokojowiec.
— Najjaśniejszy Panie, Jej Królewska Wysokość, księżna Ludwika, oczekuje w galerji, aby złożyć pożegnanie królowi.
— Pożegnanie! — rzekł Ludwik XV przerażony — a ona dokąd jedzie?
— Jej Wysokość utrzymuje, iż posiada pozwolenie Waszej Królewskiej Mości na opuszczenie zamku.
— Nowa awantura! Otóż i moja bigotka zaczyna hece wyprawiać. Doprawdy, jestem najnieszczęśliwszy z ludzi!
— I wyszedł pośpiesznie.
— Król opuścił nas bez odpowiedzi — rzekł Choiseul do Delfina — co zatem Wasza Wysokość postanawia?
— A! bije nareszcie — zawołał młody książę, przysłuchując się z radością, udaną czy prawdziwą, dzwonieniu zegara puszczonego w ruch.
Najstarsza córka króla oczekiwała na ojca w wielkiej galerji Lebrun, w której Ludwik XV ukazał się w chwili, gdy grupy dworzan zaczęły się zbierać w przedsieniu. Powzięte przez księżniczkę postanowienie było przedmiotem ogólnych uwag i szeptów.
Księżna Ludwika, postawy majestatycznej i urody królewskiej, księżna, na której czystem czole nierzadko zalegała chmura smutku, imponowała otoczeniu cnotą i poszanowaniem władzy, przymiotami od lat pięćdziesięciu bardzo rzadkiemi we Francji.
To też w czasie ogólnej do władców nienawiści, ją jednak szczerze kochano. Cnotliwą była, ale nie surową, świeciła dobremi uczynkami, brzydziła się miłostkami.
Ludwik XV obawiał się jej, ale ją szanował. Dumny był z niej nawet, i jej też jedynie nie uszczęśliwiał złośliwemi zarzutami i ubliżającą poufałością, na jaką sobie pozwalał w rodzinie.
Młodsze trzy: Adelajdę, Wiktorję i Zofję, nazywał zawsze Ochłapek, Łachmanek i Gałganek, Ludwikę zawsze tytułował „Madame“.
Od czasu gdy Terenjusz i Kondeusz unieśli do grobu rycerskość i waleczność, a Marja Leszczyńska godność majestatu, otoczenie tronu skarlało. Księżna Ludwika, charakteru prawdziwie królewskiego, bohaterskiego, była dumą korony francuskiej, posiadającej tę jedną już tylko perłę czystą w pośród klejnotów fałszywych.
Nie można powiedzieć, aby Ludwik XV kochał Ludwikę, bo on siebie tylko kochał, ale więcej mu szło o nią, niż o inne.
Gdy wszedł, ujrzał ją na środku galerji, wspartą o stolik inkrustowany. Była w czarnem ubraniu, piękne włosy bez pudru pokrywała koronką, wysoko piętrząca się ponad głową, czoło miała pogodne, ale smutniejsze niż zwykle. Wodziła wzrokiem po szeregach portretów, porozwieszanych na ścianach.
Król zastanowił się, widząc z jaką ciekawością i uwagą przypatrywano się tej scenie.
Galerja jednak była długa, zgromadzonym wolno było patrzeć, ale słyszeć nie mogli.
Księżna zbliżyła się i ucałowała rękę rodzica z szacunkiem.
— Mówiono mi, że wyjeżdżasz? odezwał się Ludwik XV. — Czy do Pikardji?
— Nie, Najjaśniejszy Panie, — odpowiedziała księżna.
— A! — rzekł król, podnosząc głos — udajesz się zapewne w pielgrzymkę do Noirmonticos.
— Nie, Najjaśniejszy Panie; usuwam się do klasztoru Karmelitek w Saint-Denis, jak już o tem wiecie.
Król zapanował nad sobą, ale serce mu zabiło.
— Nie, nie moja córko! — powiedział nie opuścisz mnie, nie wierzę! to niepodobieństwo!
— Dawno już postanowiłam to sobie, mój ojcze; Wasza Królewska Mość raczyłeś udzielić swego pozwolenia, nie racz że cofać go teraz.
— Daliśmy to zezwolenie po długiej walce ze sobą, ale byliśmy przekonani, iż w ostatniej chwili nie będziesz miała serca nas porzucić. Nie możesz zagrzebać się w klasztorze, nieszczęście tylko, lub zmiana położenia popchnąć do tego mogą. Córka króla Francji biedną nie jest, a jeżeli jest nieszczęśliwą, nikt tego wiedzieć nie powinien.
Król unosił się mówiąc, i był teraz prawdziwym królem i ojcem.
— Najjaśniejszy Panie! — odparła Ludwika, na którą wzruszenie tak rzadkie u rodzica, podziałało bardziej, niż to okazać chciała — nie osłabiajcie zamiarów moich czułością waszą. Zmartwienie moje nie jest zwyczajne, i dlatego tylko zapewne, postanowienie nie licuje z moim wiekiem.
— Masz więc zmartwienie, biedne dziecko?
— Straszne, Najjaśniejszy Panie! — odpowiedziała księżna.
— Córko moja, dlaczego ja nic o niem nie wiem?
— Bo to rany, których ludzka ręka zagoić nie jest w stanie.
— Nawet ręka króla?
— Nawet króla.
— Ani ojca?
— Ani ojca, Najjaśniejszy Panie.
— Nabożna jesteś, Ludwiko, powinnaś więc znaleźć siłę w religji...
— To za mało, Najjaśniejszy panie, pragnę się zamknąć w klasztorze, aby się więcej nauczyć. W ciszy Bóg przemawia do serca człowieka; w samotności człowiek mówi do Boga.
— Wielkie to zaiste poświęcenie. Tron Francji rzuca wspaniałe błyski na dzieci około niego wychowane, czyż ci to nie wystarcza?
— Przekładam cień celi klasztornej, mój ojcze; odświeża on serce, a zarówno jest miły silnym i słabym, pokornym i wyniosłym, wielkim i małym.
— Czy uciekasz przed niebezpieczeństwem? W takim razie, Ludwiko, król cię przecie obroni!
— Nasamprzód niech Bóg króla ustrzeże!
— Pamiętaj, Ludwiko, że unosisz się gorliwością źle zrozumianą. Dobrze jest modlić się, ale nie potrzeba bezustannie odmawiać pacierzy.
— Królu mój! nigdy dość prosić Boga nie będę mogła, aby odwrócił nieszczęścia, wiszące nad głowami naszemi; dobroć moja i czystość, są nic nie znaczącą ofiarą na tę intencję.
Król cofnął się i popatrzył uważnie na księżnę.
— Nigdy w ten sposób nie przemawiałaś do mnie, Ludwiko — powiedział. — Jesteś w błędzie, dziecko drogie; ascetyzm cię zaślepia.
— O! Najjaśniejszy panie, nie nazywajcie tak prawdziwego poświęcenia, nie nazywajcie tak ślubu czystszego, niż go kiedykolwiek uczyniła wierna poddana dla króla, a córka dla ojca w potrzebie pilnej. Tron Wasz, Najjaśniejszy Panie, tron, którego opiekuńczy cień mi ofiarujecie, chwieje się pod ciosami, których wy nie dostrzegacie, ale które ja odgaduję. Coś okropnego w głębi nurtuje, monarchja lada chwila zapaść się może w otchłań bezdenną.
Czy Ci powiedziano kiedy prawdę, Najjaśniejszy Panie i ojcze?...
Księżna Ludwika spojrzała do koła, a przekonawszy się, że nikt jej słyszeć nie może, ciągnęła:
— W ubraniu siostry miłosierdzia zwiedzałam ciemne ulice, nędzne poddasza i podziemia jękami przepełnione. Wszędzie tam, Najjaśniejszy Panie, mrą w zimie z głodu i chłodu, w lecie z pragnienia i upału. Po wsiach, których nie znacie, przejeżdżając jedynie z Wersalu do Marly i z powrotem, niema ziarna na żywność dla ludu, niema go do obsiania pól, które, jak gdyby przeklęte, rodzić przestały! W ciszy nocnej, z powiewem wiatru, lecą skargi na ucisk, na zbytki i tyranję; głodny lud nietylko skarży się i jęczy, ale się burzyć zaczyna. Izby poselskie ze swej strony domagają się głosu, domagają się prawa wypowiedzenia głośno tego, co wszyscy powtarzają po cichu: „Królu gubisz nas! ratuj! albo się sami ratować zaczniemy!“
Uczeni szerzą idee wolności, opowiadają ludowi, jak postępujesz, Najjaśniejszy Panie, lud marszczy czoło, ile razy ujrzy władców swoich.
Wasza Królewska Mość żeni obecnie syna! Ongi gdy Anna Austrjacka żeniła swego, Paryż silił się na upominki dla księżniczki Marji-Teresy. Dziś przeciwnie... miasto nie ofiarowywa nic zgoła, i trzeba było podnieść gwałtem podatki, aby opłacić powozy, wiozące córkę Cezarów synowi Ludwika Świętego.
Duchowieństwo modli się oddawna o miłosierdzie dla ludu, a czyliż potrzebuję nareszcie mówić o tem, co i sami widzicie, Najjaśniejszy Panie?
Królowie bracia nasi, zazdroszczący nam dawniej, teraz się od nas odwracają. Z czterech córek Waszej Królewskiej Mości, króla Francji, nie może wyjść żadna zamąż, a jest dwudziestu książąt w Niemczech, trzech w Anglji, szesnastu w Stanach Zjednoczonych, nie licząc kuzynów naszych Burbonów hiszpańskich i neapolitańskich. Chybaby wziął nas Turek, aleśmy chrześcijańskie księżniczki. Nie o sobie mówię, mój ojcze, na los swój się nie skarżę, jam szczęśliwa, bom wolna, bom nikomu niepotrzebna, bo będę w cichości, w odosobnieniu, w ubóstwie, prosić Boga, aby odwrócił od was straszną burzę nadciągającą.
— Córko! dziecko moje — rzekł król — obawa maluje ci przyszłość w kolorach groźniejszych, niż są w rzeczywistości!
— Racz, Najjaśniejszy Panie, — odparła księżna Ludwika, — wspomnieć na ową księżnę starożytną, na ową prorokinię, co przepowiadała ojcu i braciom wojnę, zniszczenie, pożogę!... Szydzono z niej, nazywano bezrozumną! Nie postępujcie tak ze mną. Strzeżcie się, ojcze!... Zastanówcie się, królu!
Ludwik XV skrzyżował ręce i opuścił głowę na piersi.
— Córko moja — szepnął — surową jesteś dla mnie, czy wszystko to złe, które wyszczególniłaś, dziełem jest mojem?
— Niech Bóg uchowa! Złe to czasy, w których żyjemy. Posłuchajcie, co się dzieje, posłuchajcie jak oklaskują każdą aluzję przeciw królestwu rzuconą w teatrze. Lud, Najjaśniejszy Panie, bawi się i raduje kiedy nas nie widzi, gdy nas spostrzega zachmurza się w tejże chwili. Niestety i tu tak samo; piękni młodzieńcy, śliczne kobiety — rzekła melancholijnie — kochajcie! śpiewajcie! bawcie się! Tu wam zawadzałam, tam służyć będę. Tu mój widok tłumił wasze śmiechy radosne; tam ja modlić się będę z całego serca za króla, za siostry, siostrzeńców moich, za was, za naród francuski, za wszystkich ukochanych sercem czystem, nie zmąconem żadną namiętnością.
— Córko! — powiedział król ponuro — błagam cię, nie opuszczaj mnie, pozostań przynajmniej jeszcze czas jakiś ze mną.
Ludwika ujęła ojca za rękę i patrząc w twarz jego szlachetną, mówiła:
— Nie, ojcze, ani godziny dłużej nie pozostanę w tym pałacu. Czas wielki prosić Boga, czas zacząć odkupywać łzami rozkosze, którym się oddajecie. Przebacz mi, dobry mój ojcze...
— Zostań, Ludwiko, zostań — powtarzał król, ściskając córkę w objęciach.
— Królestwo moje nie jest z tego świata — odpowiedziała rzewnie, oswabadzając się z uścisków ojcowskich. — Żegnaj ojcze. Wypowiedziałam ci dziś, co mi kamieniem od lat dziesięciu leżało na sercu. Widzisz, że jestem szczęśliwa, że się uśmiecham, że niczego nie żałuję...
— Mnie nawet, córko moja?
— Ciebie bym żałowała, gdybym cię nigdy już ujrzeć nie miała; ale nie zapomnisz chyba o mnie, zajrzysz choć czasem do Saint Denis.
— Nigdy a nigdy!...
— Nie roztkliwiaj się, Najjaśniejszy Panie. Wierzę, iż rozłączenie nasze nie będzie długie. Siostry moje nic jeszcze o tem nie wiedzą, służba tylko jest wtajemniczona. Od tygodnia wszystko gotowe, pragnę zaś, aby wtedy dopiero, gdy zamknie się za mną furta klasztorna, wieść o tem co się stało, rozeszła się po dworze.
Król wyczytał w oczach córki, że postanowienie jej jest niezłomne; wolał zatem, że odjedzie bez rozgłosu. Ludwika unikała płaczu sióstr, ze względu na przywiązanie do nich, król ze względu na nerwy swoje.
A przytem, nie życzył sobie, aby smutne sceny w Wersalu opóźniały wyjazd do Marly.
Pomyślał zresztą, iż może lepiej będzie, gdy, powracając z orgij, niegodnych ani króla ani ojca, nie ujrzy więcej twarzy smutnej i poważnej, wyrzucającej mu jego postępowanie niewłaściwe.
— Niech się więc stanie wola twoja, dziecię kochane — rzekł. Błogosławię ci, córko najlepsza!
— Dajcie mi rękę do ucałowania, Najjaśniejszy Panie, a pobłogosławcie mi w myśli.
Dla wtajemniczonych widok to był wspaniały, gdy szlachetna księżniczka, opuszczając dwór, zbliżała się z kolei do przodków, spoglądających z ram złoconych i jakby dziękujących jej za to, że w pełni życia i siły idzie się zamknąć obok ich grobowców.
Król we drzwiach skłonił się raz jeszcze córce i powrócił, ani słowa nie wyrzekłszy.
Król skierował się do gabinetu, w którym zwykł był przed polowaniem lub jakąkolwiek przejażdżką spędzać chwil kilka, aby wydać osobiście rozporządzenia służbie, jaka mu w ciągu dnia potrzebną jeszcze będzie.
Ukłonem pożegnał w końcu galerji dworzan i dał im znak ręką, że sam pozostać pragnie.
Potem poszedł korytarzem, prowadzącym do apartamentów córek. Stanął przed portjerą, osłaniającą drzwi, tu chwilę się zatrzymał, potrząsając głową.
— Jedna tylko dobrą i szlachetną była i ta odjechała! — mruknął przez zęby.
Podniesione głosy odpowiedziały na to niezbyt pochlebne dla pozostałych zdanie. Uchyliła się portjerą i Ludwik XV powitany został przez rozzłoszczoną trójkę — słowy:
— Dziękujemy ci, ojcze!
Otoczyły go trzy pozostałe królewny.
— Ach, to ty! Łachmanku — rzekł do najstarszej, to jest do Adelajdy. — Ha! cóż robić! gniewaj się, albo nie gniewaj, powiedziałem szczerą prawdę.
— O! — odezwała się Wiktorja, — nic nie powiedziałeś nam nowego, Najjaśniejszy Panie, wiemy, że jedną tylko Ludwikę miłością swoją obdarzałeś.
— Na honor! Gałganku, wielką powiedziałaś prawdę.
— I z jakiejże to racji te wyjątkowe względy? — rzuciła kwaśno najmłodsza księżniczka Zofja.
— Bo, Ludwika, nigdy niczem mi nie dokuczyła — odpowiedział król tonem dobrodusznym, dosadnie malującym jego egoistyczny charakter.
— O! dokuczy ci jeszcze nieraz jeden, dokuczy, bądź na to przygotowany mój ojcze! — odezwała się Zofja w sposób tak uszczypliwy, że zwróciła szczególniejszą uwagę króla na siebie.
— Skąd to przypuszczenie, Ochłapku — zapytał. — Czyżby Ludwika na odjezdnem uczyniła ci jakie zwierzenia? Zdziwiłoby mnie to bardzo, bo o ile wiem, wcale cię ona nie kocha.
— Mniejsza o to, odpłacam się jej z procentem — odpowiedziała Zofja.
— Wybornie! — rzekł Ludwik XV — nienawidźcie się, drzyjcie się, bylebyście nie przeszkadzały mi do przywrócenia porządku w królestwie amazonek. Ale pragnąłbym jednak wiedzieć, czem to takiem, czem mianowicie, dokuczać mi ma ta biedna, kochana Ludwika?
— Biedna, kochana Ludwika! — powtórzyły Wiktorja i Adelajda z przekąsem.
— Czem? — I owszem, możemy ci powiedzieć mój ojcze!
Ludwik XV rozsiadł się w wielkim fotelu, umieszczonym przy samych drzwiach, tak aby na wszelki wypadek ułatwić sobie ucieczkę.
— Tem oto, że pani Ludwika — zaczęła Zofja — jest troszeczkę opętaną, jak się zdaje, przez tego samego złego ducha, który ksienię z Chelles nagabywał, i zamyka się w klasztorze dla robienia doświadczeń.
— Tylko bardzo proszę — oświadczył Ludwik XV — bez żadnych dwuznaczników, gdy o siostrze swojej mówicie. Nikt nigdy nie miał nic do zarzucenia jej uczciwości, pomimo że dziś wszyscy tak są do tego pochopni.
— Wcale tu nie o jej cnotę chodzi — odpowiedziała dotknięta do żywego Zofja; — powiedziałam, że ma zamiar robić doświadczenia i nic więcej.
— Gdyby się nawet chemji oddała, gdyby wyrabiała broń lub kółka do foteli, gdyby grała na flecie, lub bębniła na klawikordach, cóżbyście złego w tem widziały?
— Powiadają, że się chce zająć polityką.
— Ludwik XV drgnął.
— Będzie studjowała filozofję i teologję, wydamy się przy niej nic nieznaczącemi w rodzinie, my...
— Jeżeli siostra wasza pragnie w ten sposób torować sobie drogę do nieba, cóż wam to może przeszkadzać? — odparł Ludwik XV, tknięty jednak wspomnieniem owej rozprawy krytyczno-politycznej, jaką go pożegnała Ludwika. — Czy jej nie zazdrościcie przypadkiem? Byłoby to czynem arcyniechrześcijańskim.
— O wcale jej nie zazdroszczę — powiedziała Wiktorja — i wcale w jej ślady nie pójdę.
— Ani ja — dodała Adelajda.
— Ani ja — wtrąciła Zofja.
— Ta biedna, kochana Ludwika, niecierpi nas — zauważyła Wiktorja.
— Co? — zapytał Ludwik XV.
— Tak, tak, niecierpi nas — zawołały razem wszystkie trzy księżniczki..
— Sądzicie zatem — powiedział Ludwik XV — iż dlatego tylko niebo sobie wybiera, iżby się tam z rodziną swoją nie spotkać?...
Docinek ten rozśmieszył na chwilę trzy siostry. Adelajda najstarsza, zebrała wszystkie siły, aby ugodzić w króla jakim ostrzejszym pociskiem.
— Moje panie — rzekła tonem wyniosłym, jaki przybierała zwykle, kiedy się pozbywała wrodzonego sobie niedbalstwa, z powodu którego ojciec Gałgankiem ją przezywał, — moje panie, albo nie znacie prawdziwego powodu odjazdu Ludwiki, albo nie macie odwagi wyjawić go królowi.
— No, no, mów, widzę znowu jakąś potwarz, no, co tam takiego, Gałganku, co takiego? odezwał się król.
— Jestem pewną jednak, Najjaśniejszy Panie, że ci tem sprawię trochę przykrości.
— Powiedz, że masz nadzieję, to będzie bodaj właściwiej.
Adelajda przygryzła usta.
— Ale — dodała — mimo wszystko powiem prawdę.
— Prawdę?... No, no, to coś obiecującego. Radzę jednak oduczać się od tego nałogu. Czyż ja mówię kiedy prawdę? Nigdy... i wcale mi z tem nieźle, dzięki Bogu!
I Ludwik XV wzruszył ramionami.
— Zaraz to zobaczymy, mów siostro, mów — zawołały dwie młodsze księżniczki, zaciekawione — co to za powód, mający tak dotknąć króla.
— Dobre serduszka — mruknął Ludwik XV, jak one kochają swego ojca!
Pocieszył się zaraz jednakże myślą, że wypłacał pięknem za nadobne.
— Otóż — zaczęła znowu Adelajda — siostra Ludwika, która tak bardzo przestrzegała etykiety, bała się najbardziej tego...
— Czego?... — podchwycił król — mówże, mów, skoroś zaczęła...
— Bała się, Najjaśniejszy Panie, tego wtargnięcia tutaj figur nowych...
— Wtargnięcia, mówisz? — powtórzył kwaśno Ludwik XV, domyśliwszy się o co chodzi...
wtargnięcia! Czyż mają wstęp do dworu jacy intruzi? czy mnie kto zmusi, abym przyjmował, kogo sobie nie życzę?.
Był to dość zręczny sposób do zmiany toku rozmowy.
Ale księżniczka Adelajda zadużo miała sprytu i złośliwości, iżby się pozwoliła zbić z tropu.
— Może źle się wyraziłam — powiedziała — może niewłaściwego użyłam wyrazu — bardzo być może. Zamiast „wtargnięcia“, trzeba było powiedzieć: „wprowadzenia“.
— O! o! — powiedział król, nieszczególne, ale zawsze lepsze!... właściwsze jest wyrażenie „wprowadzenie“ niż „wtargnięcie“, bezwarunkowo właściwsze.
— Nie jest to atoli, Najjaśniejszy Panie, wtrąciła Wiktorja, zupełnie jeszcze odpowiednie wyrażenie.
— Jakież więc będzie najzupełniej odpowiednie?
— Przedstawienie!...
— Tak! tak! — potaknęły dwie młodsze księżniczki, to doskonale! — przedstawienie!...
Król zaciął usta.
— Tak sądzicie?
— Tak — odpowiedziała Adelajda. — Ludwika ogromnie się obawiała jakichś nowych prezentacyj.
— Cóż dalej! — powiedział król, pragnąc już coprędzej z tem skończyć. — Cóż dalej?
— Przerażała ją pogłoska, iż ma być przedstawioną na dworze ta pani... hrabina Dubarry.
— Dość! — zawołał król oburzony — dość już tego dobrego, trzeba było powiedzieć to odrazu, a nie obchodzić wokoło!
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedziała Adelajda — jeżeli nie chciałam tak wprost oznajmić ci tego, co miałam do powiedzenia, to dlatego jedynie, że wstrzymywało mnie uszanowanie dla ciebie i tylko wyraźny rozkaz Waszej Królewskiej Mości usta mi otworzył.
— Nie trzymasz ich znowu nigdy tak bardzo zamkniętych, mówisz, ziewasz, kąsasz!...
— Niemniej jednak prawdą jest — kończyła Adelajda — iż ta prezentacja to przyczyna usunięcia się stąd Ludwiki.
— Mylisz się, moja kochana.
— Najjaśniejszy Panie — odezwały się razem Wiktorja i Zofja — jak najpewniejsze jesteśmy!
— Aj! — zawołał Ludwik XV, jak prawdziwy ojciec z Moliere’a. — Jednoczycie się w opinji, jak widzę. Ależ to prawdziwy spisek w rodzinie. Więc to dlatego ta prezentacja do skutku przyjść nie może; dlatego nigdy niema pań w domu, gdy ma im być złożona wizyta; dlatego nie mają żadnej odpowiedzi na wszystkie prośby o udzielenie posłuchania?
— Co za prośby, co za żądania? — pytała Adelajda.
— Jakto, nie wiesz? — wtrąciła Zofja — na prośby o audjencję, wnoszone przez pannę Lange.
— Pannę Joannę de Veaubernier — poprawiła Wiktorja.
Król, doprowadzony do wściekłości, zerwał się z fotela; jego wejrzenie, tak zwykle łagodne, miotało teraz błyskawice, coprawda niezbyt dla trzech sióstr niebezpieczne.
Że jednak żadna z trzech bohaterek nie była zdolną stawić czoła ojcowskiemu gniewowi, wszystkie schyliły czoła, aby większej nie wywoływać burzy.
— I to wszystko — powiedział Ludwik — dlatego tylko, iżby mnie przekonać, żem się mylił, utrzymując, że najlepsza z pośród czterech odjechała.
— Najjaśniejszy Panie — odezwała się Adelajda — Wasza Królewska Mość bardzo się źle z nami obchodzisz, gorzej nas niż psy swoje traktujesz...
— Moje psy radują się, skoro do nich przychodzę; moje psy to prawdziwi moi przyjaciele.
Żegnam was, szanowne panie. Idę właśnie do Charlotki, Belle-fillé-tki i Gredinet’a. Kocham bardzo te zwierzątka, bardzo je kocham, za to przedewszystkiem, że nie szczekają prawdy!
I wyszedł straszliwie rozsierdzony; a nim zdążył ujść cztery kroki, posłyszał jak trzy księżniczki śpiewały chórem:
W Paryżu, wielkiem mieście,
Serca męskie i niewieście,
Bez wyjątku miękkie, słabe,
Wykrzykują ach! ach! ach!
Błażej faworyta
Ma się źle i kwita.
Źle,
Źle,
Źle.
Leży sobie na tapczanie.
Ach!
Ach!
Ach!
Był to pierwszy kuplet z wodewilu przeciw pani Dubarry, obiegającego ulice pod tytułem: „Piękna Burbońka“.
Król miał zamiar zawrócić, na czem córki jego nie byłyby zapewne bardzo dobrze wyszły, ale powstrzymał się i poszedł dalej, wołając, aby dolatujące go śpiewy zagłuszyć:
— Panie kapitanie od chartów! panie kapitanie!
Oficer, tem szczególniejszem zaszczycony nazwaniem, ukazał się w tejże chwili.
— Proszę otworzyć psiarnię — powiedział król.
— Ani kroku dalej, Najjaśniejszy Panie — zawołał oficer, zastępując drogę Ludwikowi.
— Cóż tam znowu? — zapytał król, zatrzymując się przy progu drzwi, z poza których słychać było węszenie psów, czujących pana.
— Wybacz mi, Najjaśniejszy Panie, moją gorliwość, nie mogę jednak zezwolić, ażeby się Wasza Królewska Mość tu zbliżał.
— Aha rozumiem, gabinet nie jest w należytym porządku... Wypuść zatem Gredinet’a!
— Najjaśniejszy Panie, wyszeptał oficer, strojąc twarz w wyraz zbolały — Gredinet od dwóch dni nie je, ani nie pije i zachodzi obawa czy, nie jest wściekły.
— O! — zawołał Ludwik XV — jestem zatem niezaprzeczenie najnieszczęśliwszym z ludzi! Gredinet wściekły! — byłby to szczyt moich utrapień. Oficer od chartów czuł się w obowiązku uronienia łzy dla okazania współczucia.
Król wykręcił się na pięcie i powrócił do gabinetu, gdzie oczekiwał nań pokojowy.
Spostrzegłszy zmienioną twarz króla, usunął się we framugę okna.
— Widzę, widzę to dobrze — mruczał Ludwik XV, nie zwracając uwagi na wiernego sługę, który dla króla nie był człowiekiem — widzę dobrze — powtarzał, chodząc wielkiemi krokami! — widzę, widzę! Pan de Choiseul drwi sobie ze mnie; delfin uważa się już w połowie za panującego i sądzi, że zaraz nim zostanie, gdy tylko Austriaczkę posadzi obok siebie na tronie. Ludwika kocha mnie, kocha, ale moralizuje i odjeżdża. Trzy córki młodsze wyśpiewują piosenki, w których mnie nazwano Błażejem. Hrabia Prowancji zajmuje się tłumaczeniem Lukrecji. Hrabia d’Artois biega za spódniczkami, psy moje wściekają się i chcą mnie kąsać. Ostatecznie kocha mnie ta jedna tylko biedna hrabina. Niechaj djabli porwą tych wszystkich, którzy chcą jej sprawić przykrość!
I z rozpaczliwem postanowieniem, usiadłszy przy stoliku, przy którym Ludwik XIV podejmował sprawy państwa i przy którym rozpatrywał ostatnie wspaniałe dekrety, mówił:
— Rozumiem teraz dopiero, dlaczego całe moje otoczenie tak przyśpiesza przybycie delfinowej. Sądzą, że gdy się tu tylko pokaże, stanę się jej niewolnikiem, ulegnę wpływom jej rodziny. Na honor, nie mam co przyśpieszać przybycia mojej synowej, jeżeli ten jej przyjazd ma nowe spowodować zawikłania i zamęty. Trzeba nam spokoju, spokoju jak można najdłuższego, ażeby go więc osiągnąć, zatrzymajmy ją w drodze. Miała, nie zatrzymując się w Reims i Noyon, przybyć prosto do Compiègne: utrzymajmy ceremoniał poprzedni. Trzy dni przyjęcia w Reims, i jeden... nie! dwa... nie, trzy dni uroczystości w Noyon, to razem sześć dni zyskanych; dobre i te sześć dni tymczasem! Pochwycił za pióro i sam zaadresował rozkaz do pana de Stainville, rozkaz zatrzymania się trzy dni w Reims i trzy w Noyon. Potem, wezwawszy służbowego kurjera, powiedział:
— Co koń wyskoczy, dopóki rozkaz ten nie będzie, podług adresu, wręczony.
Tem samem piórem następnie napisał:
„Droga hrabino, instalujemy dziś Zamora w jego rządach. Jadę do Marly. Dziś wieczorem w Luciennes, opowiem ci wszystko, co myślę w tej sprawie.
— Masz, Lebel, idź zanieś ten list pani hrabinie, a sprawiaj się dobrze: to rada, którą ci daję.
Pierwszą przyczyną skandalu, będącego oddawna postrachem na dworze, miała być hrabina de Béarn; ciągnęła ona z pośpiechem ku Paryżowi, jak zawiadomiła o tem Chon swego brata, wicehrabiego Jana Dubarry.
Pani de Béarn podążała na żądanie wicehrabiego, któremu w okolicznościach trudniejszych, zawsze przychodziła na pomoc bujna wyobraźnia.
Nie mogąc znaleźć pomiędzy damami dworu upragnionej matki chrzestnej, bez której prezentacja pani Dubarry dojśćby do skutku nie mogła, obejrzał się na prowincji, przeszperał miasta, i nad brzegami Mozy, znalazł w starogotyckim lecz dobrze utrzymanym domu to co mu było potrzebne.
Znalazł starą hrabinę de Béarn, procesującą się od niepamiętnych czasów o jakieś prawa swoje.
Proces, od którego zależała cała fortuna hrabiny, podjęty został teraz przez pana de Maupeau, świeżo zjednanego przez pana Jana Dubarry, który wynalazł jakieś niby z nim pokrewieństwo i zaczął go tytułować kuzynkiem.
Pan de Maupeau, w przewidywaniu, że może wyjść na tem doskonale, zasługiwał się gorliwie faworycie, na żądanie której król mianować go kazał wicekanclerzem.
Pani de Béarn była rzeczywiście starą pieniaczką, na kształt hrabiny d’Escarbagnas lub pani Pinsbéche, dwóch znakomitych typów owej epoki.
Ruchliwa, szczupła, koścista, wodząca z pod siwych brwi oczami przestraszonego kota, pani de Béarn, zachowała sposób ubierania się z czasów młodości swojej, to jest z przed czterdziestu laty.
Puszyste gipiury, zębate płaszczyki, czepce ogromne, niezmiernie głębokie kieszenie, w ręku worek olbrzymi i jedwabna kwiecista krawatka, oto kostjum w jakim zastała hrabinę Chon, ukochana siostra pani Dubarry, posiadająca nieograniczone jej zaufanie, kiedy przedstawiła się pieniaczce, jako panna Flageot, córka adwokata.
Stara hrabina ubierała się tak z upodobania i z oszczędności zarazem. Nie należała do rzędu tych co się wstydzą swego ubóstwa, gdyż nie pochodziło ono z jej winy. Żałowała że nie jest bogatą, bo pragnęłaby zostawić godny imienia majątek, synowi swojemu. Ten był typowym młodzieńcem prowincji, nieśmiałym jak młode dziewczę, przywiązanym do materjalnych rozkoszy życia, ale nie dbającym o rozgłos.
Jedyną pociechą, jaka jej pozostała, była możność mówienia: „moje dobra“, o majątkach o jakie się procesowała, chociaż jako kobieta, obdarzona zdrowym rozsądkiem, wiedziała dobrze, iż ani jeden lichwiarz, a nie brakowało ich naówczas we Francji, nie udzieliłby na te jej dobra, ani złamanego grosza pożyczki.
To też hrabina de Béarn, zmuszona do poprzestawania na dochodach z majątku nie będącego w procesie, a przynoszących około tysiąca talarów, unikała dworu, gdzie wydawała dziennie dwanaście liwrów, jedynie na utrzymanie karety na rozjazdy do panów sędziów i panów adwokatów.
Unikała dworu dlatego także, iż wątpiła aby tak prędko odgrzebać mogła prawa swoje z pyłu zapomnienia, bo procesy, jeżeli i dziś nawet długo się wloką, za owych czasów, ciągnęły się przez dwa lub trzy nawet pokolenia, i jak ów krzew bajeczny z „Tysiąca i jednej nocy“, zakwitały dopiero po latach dwustu lub trzystu.
Mając to wszystko na uwadze, pani de Béarn nie chciała tracić ostatniej resztki ojcowizny, dla odzyskania dziesięciu dwunastych jej części, które dotąd były sporne. Była to, jak się mówić zwykło, kobieta starej daty, czyli bystra, roztropna, wytrwała i skąpa.
Niezawodnie sama lepiejby kierowała swoją sprawą, niż wszelkiego rodzaju prawnicy; ale nosiła nazwisko de Béarn, co stanowiło w wielu razach przeszkodę poważną. Trawiona smutkiem i niepewnością, pani de Béarn, w okularach na nosie, spędzała dni na odczytywaniu starych pergaminów, a w nocy w perskim szlafroku i z rozwianemi włosami, broniła swoich praw do sukcesji zagarniętej przez Salucesów, z taką wymową, jakiejby należało życzyć jej adwokatowi.
Łatwo pojąć, że przy takiem usposobieniu, zjawienie się Chon pod przybranem nazwiskiem Flageot, silnie wzruszyło panią de Béarn.
Młody hrabia, jej syn, służył naówczas wojskowo.
Ponieważ bardzo chętnie wierzymy w to, czego pragniemy, więc i pani Béarn dała się łatwo zdurzyć młodej kobiecie.
Wkradł się jednak w jej umysł i cień podejrzenia, przypominała bowiem sobie, że lubo zna pana Flageot od lat dwudziestu, lubo w ciągu tego czasu odwiedziła go z jakie dwieście razy przynajmniej, nigdy nie widziała, ani słyszała w jego gabinecie dziecięcia, coby się jednak mogło było przytrafić. Ale wreszcie co tu o tem myśleć, głównie chodziło o to, aby to była córka pana Flageot i basta.
Oświadczyła, że jest zamężną, że do Verdun wstąpiła w drodze do Strassburga gdzie oczekiwał na nią mąż, to więc rozproszyło ostatecznie niedobre myśli hrabiny.
Hrabina powinna była może zapytać o list uwierzytelniający ojca, ale czyż rodzonej córce nie można powierzyć poufnej misji bez listu? Na cóż-by wreszcie przebywała mil sześćdziesiąt, aby z takiem kłamstwem wystąpić?
Gdyby hrabina była bogatą, mogłaby przypuszczać, że to spisek uknuty na nią przez złodziei, dla zrabowania jej w drodze powozów, djamentów i innych kosztowności. W położeniu w jakiem się znajdowała, pobudzała ją tylko do uśmiechu myśl o rozczarowaniu, jakiego doznaliby źle poinformowani złodzieje.
Skoro zatem Chon w swej mieszczańskiej toalecie i w jednokonnym kabrjolecie, wynajętym na ostatniej stacji, na której swój powóz zostawiła, zniknęła jej z oczu, pani de Béarn przekonana, że nadeszła chwila spełnienia poświęcenia, wsiadła do swojej starej karety i do tego stopnia nagliła pocztyljonów, iż dojechała do la Chaussée na godzinę przed delfinową, a do rogatki Saint-Denis, w pięć czy sześć godzin później, aniżeli panna Dubarry.
Ponieważ pakunków miała nader mało, a najpilniejszem dla niej było zobaczenie się z adwokatem, kazała zatrzymać się przy ulicy du Petit-Lion, przed drzwiami pana Flageot.
Nie obeszło się bez tego, żeby tłumy ciekawych paryżan nie przystawały przed wehikułem, który zdawał się pochodzić z czasów Henryka IV, wehikułem pomnikowej budowy, z firankami z popękanej skóry, zsuwającemi się ze strasznym zgrzytem.
Ulica du Petit-Lion nie należała do szerokich, pani de Béarn zaparła ją więc landarą swoją zupełnie. Zapłaciwszy pocztyljonom, rozkazała odprowadzić karetę do oberży, w której zwykłe się zatrzymywała, to jest pod Pijącego Koguta, przy ulicy Saint-Germain des Pres.
Weszła na ciemne schody pana Flageot, zadowolona z chłodu, który na nich panował, a tak pożądanym był po przebytej z pośpiechem i wśród upału podróży.
Adwokat, gdy mu służąca Małgorzata oznajmiła panią de Béarn, podciągnął do góry dolną część swego ubrania, osuniętą z powodu gorąca, nacisnął na głowę perukę, która na wszelki wypadek zawsze się pod ręką znajdowała i narzucił gruby szlafrok bawełniany.
Tak wystrojony i uśmiechnięty, wyszedł na spotkanie kljentki.
Oblicze jego wyrażało atoli takie zdziwienie, że hrabina uczuła się nieco zmieszaną.
— No, jestem! kochany panie Flageot — zawołała — jestem!
— A widzę, pani hrabino, odpowiedział pan Flageot — i ściągając skromnie szlafrok na przodzie, poprowadził panią de Béarn do fotela obitego skórą i stojącego w najlepiej oświetlonym kącie gabinetu, przezornie odsuwając ją od papierów na biurku rozłożonych, bo znał ciekawość swego gościa.
— Pozwól mi pani — odezwał się z galanterją — nacieszyć się naprzód tak miłą niespodzianką.
Pani de Bearn rozparła się wygodnie w fotelu i podniosła w tej chwili nogi obute w atłasowe z haftem trzewiki, aby zrobić miejsce na skórzaną poduszkę, którą jej podsuwała Małgorzata. Nagle wyprostowała się jak struna.
— Jakto! niespodzianką? — zawołała, wciskając na nos wydobyte okulary, by lepiej przypatrzeć się impertynentowi.
— Nie inaczej; przekonany byłem, że pani przebywa w dobrach swoich — odpowiedział prawnik, uciekając się do tego uprzejmego pochlebstwa dla określenia trzech morgów ogrodu warzywnego.
— Przebywałam tam rzeczywiście; lecz na wezwanie pańskie opuściłam je natychmiast.
— Na moje wezwanie?
— No tak, naturalnie.
Pan Flageot zrobił oczy tak wielkie, jak okulary hrabiny.
— Zdaje mi się, że stawiłam się dosyć prędko — ciągnęła pani de Béarn — powinieneś pan być zadowolony.
— Pani, zachwycony jestem jak zawsze; ale pozwól mi powiedzieć sobie, że nie pojmuję, co ja mam mieć z tem wspólnego?\
— Jakto! — zawołała pieniaczka — przecież to pan wszystko zrobiłeś.
— Ja?
— Rozumie się, że pan... A zatem, co tam nowego?
— Mówią, że król myśli o zamachu przeciwko parlamentowi. Ale czem mogę pani służyć?
— Wcale mi nie chodzi o króla i o jego zamachy!
— O cóż więc pani idzie?
— O mój proces. Pytam co w mojej sprawie słychać nowego.
— O! co do tego, łaskawa pani — odpowiedział prawnik, smutnie potrząsając głową to... nic...
— Nic?...
— Nic a nic.
— Rozumie się, że nic, od tej pory w której widziałam się z córką pana.
— Z moją córką?
— Tak.
— Powiedziała pani: z moją córką?...
— Rozumie się, z tą, którą pan do mnie przysyłałeś...
— Wybacz hrabino, lecz niepodobna jest, abym córkę moją posyłał do pani.
— Niepodobna?
— Z tej bardzo prostej przyczyny, że jej nie mam.
— Jesteś pan pewnym tego? — zapytała hrabina.
— Pani — rzekł pan Flageot, mam zaszczyt być bezżennym.
— Masz tobie! — zawołała hrabina.
Adwokat zaniepokojony zawezwał Małgorzaty, aby podała hrabinie coś chłodzącego, a przedewszystkiem, aby miała na nią baczenie.
— Biedna kobieta, pomyślał, w głowie jej się przewróciło.
— Jakto? — zapytała znowu hrabina — pan naprawdę nie masz córki?
— Nie, pani.
— Zamężnej w Strassburgu?
— Nie pani, po tysiąc razy nie.
— I nie upoważniałeś pan jej — kończyła hrabina, nie mogąca pozbyć się swojej myśli, — do oznajmienia mi w przejeździe, że mój proces wszedł na wokandę?
— Nie.
Hrabina podskoczyła w fotelu, uderzając się po kolanach rękami.
— Może pani hrabina napije się tego troszkę — zaproponował pan Flageot — to dobrze pani zrobi...
I dał znak Małgorzacie, która zbliżyła się z tacą i dwiema szklankami piwa, ale hrabinie pić się odechciało i tak szorstko odsunęła tacę, że Małgorzata przywykła w domu do pewnych przywilejów, uczuła się mocno dotknięta.
— Zobaczmy — powiedziała hrabina, patrząc na pana Flageot z pod okularów — poruzumiejmy się, jeżeli łaska.
— Właśnie tego pragnę. — Małgorzato, zatrzymaj się; zechciej pani napić się koniecznie... i porozumiemy się zaraz.
— Bardzo oto proszę, gdyż jesteś pan dziś dla mnie niepojęty, drogi panie Flageot; możnaby rzec, że ze zbytecznego upału przewróciło ci się w głowie.
— Niech się pani nie unosi!... — powiedział prawnik, odsuwając swój fotel na dwóch tylnych nogach, by się dalej znaleźć od hrabiny, niech się pani nie unosi, porozumiejmy się spokojnie.
— I owszem. Mówisz zatem panie Flageot, że nie masz córki?
— Nie hrabino i żałuję tego szczerze, bo jak widzę, robiłoby to pani pewną przyjemność, jakkolwiek...
— Jakkolwiek? — powtórzyła hrabina.
— Jakkolwiek, co do mnie, wolałbym w najgorszym razie chłopca, bo chłopcom lepiej się powodzi w tych czasach.
Pani de Béarn z wielkim niepokojem złożyła ręce.
— Jakto! nie wzywałeś mnie pan do Paryża, przez siostrę, siostrzenicę, lub jakąkolwiek inną krewną?
— Ani mi to żartem do głowy nie przyszło, boć wiem dobrze, jak kosztowny jest pobyt w Paryżu.
— A mój proces?
— Wstrzymuję się ze zdawaniem z niego sprawy, do czasu dopóki nie zostanie wznowiony.
— A kiedyż będzie wznowiony?...
— No! będzie... będzie...
— Więc jeszcze nie jest?
— Przynajmniej ja nic o tem nie wiem.
— Niema o bliskiem stawaniu zatem mowy?
— Niestety, pani...
— A zatem, — zawołała stara dama powstając — zażartowano sobie ze mnie niegodnie.
Pan Flageot odsunął perukę na czubek głowy i mruknął:
— Bardzo się tego boję.
— Panie Flageot!... — wrzasnęła hrabina.
Adwokat podskoczył na krześle, dając znak Małgorzacie, aby trzymała się wpobliżu...
— Nigdy nie daruję tego poniżenia, udam się do ministra policji, aby kazał odszukać lafiryndę, która pozwoliła sobie tak mi ubliżyć!
— Ba! — odezwał się pan Flageot — to chyba będzie bardzo trudno.
— Jak ją tylko znajdą — prawiła hrabina w uniesieniu, — rozpocznę kroki natychmiast.
— Przybędzie zatem nowy proces, — powiedział smutno adwokat.
Słowa te ochłodziły staruszkę.
— Boże! — zawołała, — a ja zdążałam tu z taką radością!
— Cóż ta kobieta powiedziała pani?
— Że przybywa od pana.
— Intrygantka jakaś.
— Że pan kazałeś powiadomić mnie, iż moja sprawa wznowiona; że powinnam przybyć natychmiast pod groźbą nowego opóźnienia.
— Niestety! pani hrabino, daleko, bardzo nam daleko jeszcze do rozpoczęcia.
— Zapomniano o nas, czy tak?
— Zapomniano, pogrzebano i chybaby cudem... ale to tak rzadko się trafia...
— Zapewne... — westchnęła hrabina.
Pan Flageot jej zawtórował.
— Słuchaj panie Flageot, chcesz bym ci coś powiedziała?
— Proszę.
— Ja tego nie przeżyję.
— Toby pani bardzo źle zrobiła.
— Boże! mój Boże! czuję że moje siły wyczerpują się.
— Odwagi, pani, odwagi!
— Czyż nie masz pan żadnej dla mnie rady?
— I owszem: powrócić do swoich dóbr i zgoła nie dawać wiary tym, co zjawiać się będą w mojem imieniu, nie przynosząc ani litery ode mnie.
— Trzeba abym powróciła do moich dóbr?...
— To będzie najrozsądniej.
— Wierzaj mi atoli panie Flageot — przerwała hrabina, że nie zobaczymy się więcej na tym padole płaczu.
— Okropność!
— Mam strasznych widocznie nieprzyjaciół!
— Przysiągłbym, że to Saluces’ów sztuczka.
— W każdym razie bardzo nędzna.
— O tak!... bardzo nędzna.
— Oj! sprawiedliwość, sprawiedliwość! — I wykrzyknęła hrabina, — to otchłań, drogi panie Flageot.
— A dlaczego? — odpowiedział prawnik; dlatego, że sprawiedliwość nie jest już sobą, bo pan de Maupeau chce być kanclerzem, zamiast prezesem pozostać.
— Panie Flageot, napiję się teraz chętnie.
— Małgorzato! — krzyknął adwokat.
Nie było jej. Wysunęła się spostrzegłszy, że rozmowa weszła na tor pokojowy. Teraz wróciła z dwoma szklankami na tacy, którą była wyniosła. Pani de Béarn wychyliła powoli swoje piwo, zaszczyciwszy poprzednio adwokata trąceniem o jego szklankę. Potem pożegnała go smutnym ukłonem i smutniejszem jeszcze „do widzenia” i skierowała swe kroki do przedpokoju.
Pan Flageot szedł za nią z peruką w ręku. Pani de Béarn stanęła nad schodami i zaczęła szukać poręczy, gdy jakaś ręka spoczęła na jej ręce, a jakaś głowa odbiła się od jej piersi.
Ręka ta i głowa należały do jednego z dependentów — który po cztery stopnie przeskakując pędził na górę.
Stara hrabina, złorzecząc, poprawiła suknię i schodziła dalej, dependent zaś dopadł do drzwi pchnął je, i zawołał rozradowanym donośnym głosem prawdziwego jurysty:
— Oto jest, panie Flageot, jest — w sprawie Béarn!
I podał papier adwokatowi.
Posłyszawszy swoje nazwisko, hrabina powróciła, odepchnęła dependenta, rzuciła się na pana Flageot i wyrwała mu papier z ręki.
— Cóż?... wykrzyknęła, co tam powiedziano o tem, panie Flageot?
— Na honor, nic jeszcze nie wiem, hrabino; jeżeli jednak raczy pani oddać mi papiery, to się dowiem.
— Prawda, prawda, mój dobry panie Flageot; masz i czytaj, a prędko.
Adwokat spojrzał na podpis.
— Od pana de Guilton, prokuratora — powiedział.
— O! mój Boże!
— Zaprasza mnie — kończył pan Flageot z wzrastającem osłupieniem, — abym był przygotowany do bronienia sprawy na wtorek, bo nasz proces jest wywołany.
— Wywołany! — zakrzyczała hrabina, skacząc prawie z radości, — wywołany! Tylko proszę cię panie Flageot, nie żartujmy, bo tym razem już bym się nie podniosła więcej.
— Pani — powiedział ogłuszony nowiną prawnik, — jeżeli tu jest ktoś, co żartuje, to chyba pan Guilton, a byłoby to po raz pierwszy w jego życiu.
— Czy ten list tylko rzeczywiście jest od niego?
— Jest Guilton, proszę patrzeć.
— Prawda!... wywołany dzisiaj, będzie broniony we wtorek. Widocznie ta dama, która mnie odwiedziła nie była intrygantką?
— Widocznie, że nie.
— Skoro jednak nie przez pana była przysłana!... Czyś pan tylko pewny tego?
— Na Boga! najzupełniej jestem pewny!
— Przez kogóż więc?
— Właśnie to ciekawe przez kogo.
— Bo nareszcie była przysłana przez kogoś.
— Nie rozumiem.
— Tonę w domysłach.
— Pozwólno mi raz jeszcze to odczytać mój drogi panie Flageot, — jest wywołany, będzie broniony, tak, napisano będzie broniony przed panem prezesem Maupeau... Do wszystkich djabłów! czy tak jest?
— Bezwątpienia.
— To źle!
— Dlaczego?
— Bo pan Maupeau to wielki przyjaciel Saluces’ów.
— Naprawdę?...
— Przyjaciel ich zagorzały.
— Masz tobie, to znaczy, że w większym niż kiedykolwiek jesteśmy kłopocie. Dziwne mam szczęście!
— A jednak, niema co, trzeba aby go pani hrabina odwiedziła.
— Okropnie mnie zapewne przyjmie...
— Prawdopodobnie.
— O panie Flageot, co mi pan mówisz?
— Prawdę, kochana pani.
— Nie tylko że sam tracisz odwagę, lecz i mnie resztę jej odbierasz?
— Nie, nie może być nic dobrego przy panu Maupeau.
— Do tego stopnia słaby z pana Cyceron?
— Cyceron byłby także przegrał sprawę, gdyby był bronił jej przed Verresem, a nie przed Cezarem, odpowiedział pan Flageot, zdobywając się na tę skromną odpowiedź wobec nadzwyczajnego zaszczytu uczynionego mu przez klientkę.
— Radzisz mi zatem, ażeby go nie odwiedzać?
— Uchowaj Boże, nie mogę radzić pani nic podobnego; żałuję tylko, że jest pani do tego zmuszoną.
— Mówisz, panie Flageot, jak żołnierz mający zamiar uciec ze stanowiska. Możnaby przypuścić, że się obawiasz sprawy.
— Pani hrabino, odpowiedział adwokat, przegrałem w mojem życiu nie jedną, która zapewniała większe widoki zysku, aniżeli ta.
Hrabina westchnęła, ale przywołując całą swoją energję:
— Nie ustąpię, dodała z rodzajem godności stanowiącej sprzeczność z całą tą trochę komiczną rozmową, — nie będzie mi nikt mógł powiedzieć, że broniąc swej słusznej sprawy, cofnęłam się przed intrygą. Przegram, ale pokażę ludziom złej wiary oblicze kobiety wyższej, których tak dziś nie wiele u dworu. Czy zechcesz panie Flageot towarzyszyć mi do pana wicekanclerza?
— Pani, odpowiedział adwokat przywołując także na pomoc wszystką swoją godność, pani, przysięgliśmy sobie, my członkowie opozycji w parlamencie paryskim, że poza obrębem audjencji, nie będziemy mieli nic wspólnego z tymi, którzy odstąpili sprawy pana d’Aiguillon. Jedność stanowi siłę; a ponieważ w tej sprawie pan de Maupeau na dwóch ramionach płaszcz nosił, ponieważ mamy mu wiele do zarzucenia, pozostaniemy w naszym obozie, dopóki nie wywiesi białej flagi.
— W złą porę proces mój przychodzi, jak widzę, westchnęła hrabina: adwokaci poróżnieni z sędziami, sędziowie z kljentami... Ale wszystko mi jedno, wytrwam.
— Niech ci Bóg dopomaga, pani hrabino, rzekł adwokat zarzucając połę szlafroka na lewe ramię, jak senator rzymski togę.
— Nie tęgi adwokacina, powiedziała sobie w duchu pani de Béarn. Obawiam się, że z nim mogę mieć mniejsze powodzenie przed parlamentem, niżeli je miałam sama u siebie, przemawiając przed poduszkami.
— Adieu, panie Flageot, rzekła, wystudjuj proszę dobrze moją sprawę, nie wiadomo co się przytrafić może.
— O obronę niech się pani nie kłopocze, hrabino. Będzie ona piękną, bardzo piękną, bo obiecuję sobie użyć w niej strasznych aluzyj.
— Do czego, panie, do czego?
— Do upadku Jerozolimy, którą porównam z wyklętemi miastami i ogni niebieskich wzywać na nią będę. Pojmuje pani, iż nie trudno będzie się domyśleć, iż ta Jerozolima to... Wersal.
— Panie Flageot, wykrzyknęła stara pieniaczka, nie kompromituj siebie, a raczej mojej sprawy!
— Ech! ona i tak stracona z panem Maupeau; chodzi tylko o wygranie jej przed współczesnymi; a ponieważ nie wymierzą nam sprawiedliwości, zróbmy skandal!
— Panie Flageot...
— Bądźmy filozofami, szanowna pani... zagrzmijmy!
Stara hrabina udając się do pana Maupeau drżała na całem ciele.
Po drodze uspakajała się, rozumiejąc, że, według wszelkiego prawdopodobieństwa, godzina zanadto była na przyjęcie spóźniona, więc poprzestanie na zgłoszeniu u szwajcara przyszłej swej wizyty.
Było to około godziny siódmej wieczorem, a rozpowszechniony już pomiędzy arystokracją zwyczaj obiadowania o czwartej, przerywał wszelkie sprawy wogóle, od obiadu, aż do dnia następnego.
Dziwne sprzeczności zachodzą często w duszy ludzkiej. Pani de Béarn, gorąco pragnęła widzieć się z wice-kanclerzem, a jednak dodawała sobie otuchy myślą, że go nie zastanie.
W przedsionku pałacowym znalazła szwajcara, rozmawiającego z woźnym, który jakby mu wydawał jakieś polecenia. Zatrzymała się w obawie, aby osobą swoją nie przeszkadzać rozmawiającym, ale woźny, spostrzegłszy damę w najętym powozie, zaraz się oddalił.
Szwajcar zbliżył się do powozu i zapytał o nazwisko.
— Pewna jestem — rzekła — że zapóźno i nie będę miała zaszczytu widzieć Jego ekscelencji.
— Nie wiem — odpowiedział szwajcar, ale niech pani raczy powiedzieć mi, jak się nazywa?
— Hrabina de Béarn.
— Jego ekscelencja jest w pałacu — odpowiedział.
— Co? wykrzyknęła hrabina niezmiernie zdziwiona.
— Mówię, że jego ekscelencja jest u siebie — powtórzył szwajcar.
— Ale zapewne nie przyjmuje?
— Panią hrabinę przyjmie.
Pani de Béarn wysiadła, nie wiedząc czy śni, czy jest na jawie. Szwajcar pociągnął za sznurek i zadzwonił. Na schodach ukazał się woźny i szwajcar dał znak hrabinie, że może wejść.
— Pani z ekscelencją chce się widzieć? — zapytał woźny.
— Pragnęłabym tej łaski, choć nie śmiem jej się spodziewać.
— Proszę za mną, pani hrabino.
Tyle złego mówiono o tym dygnitarzu! — myślała hrabina — a ma przecie wielką zaletę, że jest w każdej chwili przystępnym, I to kanclerz!...
Tak idąc, drżała jednak na myśl zobaczenia człowieka, który miał być o tyle opryskliwym i szorstkim w obejściu, o ile skrupulatnym w pełnieniu obowiązków. Pan de Maupeau, zanurzony w obszernej peruce, ubrany w czarny aksamit, pracował w gabinecie przy otwartych drzwiach.
Wchodząc, rzuciła okiem dokoła, i z wielkiem zdziwieniem spostrzegła, iż prócz jej twarzy i chudej, żółtej a zafrasowanej twarzy kanclerza, żadna inna w lustrze się nie odbijała.
Woźny oznajmił: — „Pani hrabina de Béarn!“
Pan de Maupeau zerwał się na równe nogi i w jednej chwili stanął oparty o kominek.
Pani de Béarn złożyła trzy oficjalne ukłony.
Uprzejme słówka nie kleiły się jej. Nie spodziewała się tego szczęścia... nie spodziewała się, ażeby tak zajęty minister raczył...
Pan de Maupeau odpowiedział, iż czas nie mniej jest cennym dla poddanych Jego Królewskiej Mości, jak dla jego ministrów; że jednak należy czynić pewne wyróżnienia wśród tych, którym pilno, i on też najlepszą cząstkę wolnego swego czasu oddaje zasługującym na to wyróżnienie.
Nowe ukłony pani de Béarn, potem kłopotliwe milczenie, bo na tem skończyły się komplementa, a zaczynała się prośba.
Pan de Maupeau czekał, gładząc się po brodzie.
— Panie ministrze — odezwała się hrabina — staję przed waszą ekscelencją, aby mu pokornie przedstawić ważną sprawę, od której całe moje mienie zależy.
Pan de Maupeau lekko skłonił głową, co miało znaczyć:
— Niech pani mówi.
— Wistocie cały mój majątek, a raczej syna mego, jest zagrożony z powodu procesu, który prowadzę obecnie przeciw familji Saluces’ów.
Wice-kanclerz słuchał w zamyśleniu.
— Lecz prawość waszej ekscelencji tak mi jest znaną, że chociaż wiem, jaką żywi pan przyjaźń dla strony przeciwnej, bez wahania jednak przychodzę błagać o wysłuchanie.
Pan de Maupeau nie mógł się wstrzymać od uśmiechu, słysząc prawość swoją tak wychwaloną: było to podobne do apostolskich cnót Dubois, nad którymi unoszono się przed pięćdziesięciu laty.
— Pani hrabina słusznie mówi, że jestem przyjacielem Salucesów; lecz niemniej słusznie wierzy, iż przyjmując pieczęć kanclerską, zrzekłem się wszelkich przyjaźni. Odpowiem więc pani, pominąwszy wszelkie postronne szczegóły jak przystało na kierownika sprawiedliwości.
— O! panie, bądź błogosławiony! — zawołała stara hrabina.
— Badam waszą sprawę, hrabino, jako zwyczajny prawnik — ciągnął dalej kanclerz.
— A ja składam waszej ekscelencji dzięki.
— Sprawa wasza, hrabino, o ile słyszałem, wkrótce ma być rozpoznawana.
— W przyszłym tygodniu, ekscelencjo.
— Więc czego teraz pani żądasz?
— Aby wasza ekscelencja poznać zechciał bliżej tę sprawę.
— Znam ją.
— Co wasza ekscelencja o niej myśli? — drżąc zapytała hrabina.
— O pani sprawie?...
— Tak.
— Myślę, że niema najmniejszej wątpliwości...
— Jakto? co do wygranej.
— Nie, co do przegranej.
— Pan powiada, że przegram.
— Nieomylnie. Dam pani jedną radę.
— Jaką? — zapytała hrabina z ostatnią iskierką nadziei.
— Jeżeli pani masz jakie wypłaty, po zapadnięciu wyroku...
— To co?
— To trzeba mieć kapitały przygotowane.
— Ależ zrujnowani będziemy!
— Pojmuje pani hrabina, że sprawiedliwość na takie względy nie zważa.
— Jednakże, obok sprawiedliwości, jest jeszcze litość.
— Hrabino, sprawiedliwość przedstawiają z zawiązanemi oczyma.
— Nie odmówicie mi jednak waszej rady, ekscelencjo.
— I owszem, o co chodzi?
— Czyż niema sposobu wejścia w układy, złagodzenia wyroku?
— Czy nie znasz żadnego ze swoich sędziów, hrabino?
— Żadnego.
— To źle! Panowie de Saluces mają bliskie stosunki prawie z całym parlamentem!
Hrabina zadrżała.
— W gruncie rzeczy to nic nie znaczy, bo sędzia nie da się powodować osobistemi względami...
Była to taka prawda, jak prawość wicekanclerza i głośne cnoty apostolskie Dubois, Hrabina o mało nie zemdlała.
— Bądź co bądź, ciągnął kanclerz, złożywszy hołd cnocie — sędzia więcej o swoim przyjacielu myśli niż o obcym, to aż nadto słuszne; a ponieważ sprawiedliwie przegrasz pani swój proces, w dodatku jeszcze mogą następstwa jego dla pani uczynić jak najnieprzyjemniejszymi.
— Ależ to przerażające, co mi wasza ekscelencji mówi.
— Co do mnie, niech pani wierzy hrabino, że będę neutralnym, nie potrzebuję nic polecać sędziom, a ponieważ sam nie sądzę, mogę więc o tem mówić.
— Niestety! panie ministrze, ja zaś podejrzewam! Wicekanclerz utkwił siwe oczki w hrabinę.
— Podejrzewam, że panowie de Saluces mieszkając w Paryżu, są w dobrych stosunkach ze wszystkimi sędziami, i że dlatego będą wszechmocni...
— Przedewszystkiem, mają za sobą prawo.
— Jakże to boleśnie słyszeć te słowa z ust człowieka nieomylnego, jakim jest wasza ekscelencja.
— Tak pani, mówię to wszystko, bo to jest prawda, a jednak, z udaną dobrodusznością ciągnął dalej pan de Maupeau, — na honor, chciałbym być pani użytecznym.
Hrabina zaniepokoiła się; zdało jej się, że coś niejasnego widzi jeżeli nie w słowach to w myśli wicekanclerza, i czuła zarazem, że gdyby się rozproszyły te ciemności, możeby coś przychylnego dla siebie ujrzała poza niemi.
— Zwłaszcza imię jakie pani nosi, jedno z najpiękniejszych imion Francji, jest dla mnie wiele znaczącym względem.
— Nie przeszkodzi mi to przegrać!...
— Pani! ja nic nie mogę.
— O! ekscelencjo, ekscelencjo, mówiła hrabina, kiwając głową, co to się teraz dzieje!
— Chcesz pani mówić, rzekł z uśmiechem pan de Maupeau, że za naszych czasów było lepiej.
— Niestety! ekscelencjo, tak mi się zdaje przynajmniej, i z rozkoszą wspominam owe czasy, kiedy jako zwyczajny adwokat królewski w parlamencie, wygłaszałeś te cudne mowy, którym ja, wówczas młoda kobieta, przyklaskiwałam z zapałem! Co za ogień, co za wymowa, co za prawość!! A! panie kanclerzu, w tamtych czasach nie było ani intryg, ani stronności w tamtych czasach wygrałabym mój proces.
— Mieliśmy panią de Phalaris, która próbowała rządzić, w chwili gdy regent zamknął oczy, i Myszkę, która wszędzie się wkręciła, aby coś zgryźć.
— O! pani de Phalaris tak wielką damą była, a Myszka tak dobrem dziewczęciem!
— Że niepodobna było nic im odmówić.
— I one nie umiały odmawiać.
— O! pani, śmiejąc się odpowiedział kanclerz z takim szczerym śmiechem, że zdziwił hrabinę, nie zmuszaj mnie do obmawiania moich rządów przez wzgląd na moją młodość...
— Nie może mi jednakże wasza ekscelencja zabronić płakać nad stratą mojego majątku, nad ruiną mojego starożytnego domu.
— Otóż zaraz widać, hrabino, że nie należy pani do naszej epoki; złóż, złóż ofiarę bożkom dzisiejszym!
— Niestety! panie, bożki gardzą uwielbieniem tych co z próżnemi przychodzą rękami.
— Kto wie?
— Doprawdy?
— Tak, a pani, o ile mi się zdaje, wcale jeszcze nie probowała.
— O panie! jakże dobrym jesteś, że tak po przyjacielsku odzywasz się do mnie.
— Toż w równym wieku jesteśmy, hrabino.
— Czemuż nie mam dwudziestu lat, i czemu pan nie jesteś zwykłym adwokatem?... Przemawiałbyś za mną i radni Saluces’owie nie oparliby się nam.
— Niestety! wiek ten już nam się nie wróci, z galanterją podchwycił kanclerz, teraz trzeba ażeby za nami błagali młodzi, bo sama pani przyznajesz, że to jest wiek wpływowy... Nikogo hrabino nie znasz u dworu?
— Starych wyszłych z mody arystokratów, którzy żenowaliby się prosić za swoją dawną zubożałą przyjaciółką. Mam wstęp do Wersalu, gdybym chciała poszłabym tam, lecz na cóż mi się to zda?
O! niech odzyskam moje dwieście tysięcy liwrów dochodu, a będę znowu poszukiwaną. Uczyń ten cud, ekscelencjo!...
Kanclerz udawał, że nie słyszy tych ostatnich słów.
— Na pani miejscu puściłbym starych w niepamięć, jak oni z panią uczynili, i udałbym się do młodych, wśród nich rekrutując sobie stronników. Czy znane są pani córki królewskie?
— Zapomniały o mnie.
Zresztą, nie wiele one mogą. A niezna pani delfina?
— Nie.
— On teraz coprawda zanadto zajęty arcyksiężniczką, aby o czem innem mógł myśleć; lecz poszukajmy pomiędzy ulubieńcami.
— Nie wiem nawet jak się nazywają.
— Pan d’Aiguillon?
— Letkiewicz, o którym niestworzone rzeczy mówią; on to się schował we młynie, gdy inni się bili... Fi!...
— E! wszystkiemu co się mówi trzeba wierzyć tylko w połowie.
Poszukajmy jeszcze.
— Szukaj ekscelencjo, szukaj.
— Czemu nie? Tak... Nie... Otóż jest...
Czemu nie miałaby się pani udać do samej hrabiny?
— Do pani Dubarry? — zapytała dama, otwierając swój wachlarz.
— Tak; to w gruncie rzeczy dobra kobieta.
— Doprawdy?
— A nadewszystko uczynna.
— Jestem z zanadto starej rodziny, aby się jej podobać.
— Mylisz się, hrabino, ona, i owszem, pragnie sobie zjednywać starodawne rodziny.
— Doprawdy? podchwyciła hrabina, widocznie chwiejąc się w oporze.
— Pani ją zna?
— Mój Boże! nie.
— To źle.
— Ma duże wpływy!
— Tak, lecz ja nigdy jej nie widziałam.
— Ani jej siostry Chon?
— Nie.
— Ani Bischi?
— Nie.
— Ani jej brata Jana?
— Nie.
— Ani murzyna Zamora?
— Jakto, murzyna?
— Tak, jej murzyn to potęga.
— To małe straszydło, którego portrety sprzedają na Pont-Neuf, ten podobny do przebranego mopsa?
— Ten sam.
— Ja miałabym znać tego smolucha krzyknęła, obrażona w swojej godności hrabina jak możesz pytać o to ekscelencjo?
— Widocznie nie pragniesz pani odzyskać dóbr swoich.
— Dlaczego?
— Bo brzydzisz się Zamorem, hrabino, — Lecz z tem wszystkiem, co może ów Zamor?
— Może się bardzo przyczynić do wygrania procesu.
— On, ten Mozambik! jakimże sposobem?
— Powiedziawszy swej pani, że sprawiłoby mu to przyjemność. On ma wpływy... robi, co chce ze swoją panią, a jego pani wszystko, co chce, robi z królem.
— Więc to Zamor rządzi Francją?
— Hm! Zamor ma wielkie wpływy i wolałbym poróżnić się z... delfinem, aniżeli z nim.
— Jezusie! — wykrzyknęła pani de Béarn — gdyby mi to mówiła osoba nie tak poważna, jak wasza ekscelencja...
— Nie tylko ja to mówię, lecz wszyscy. Zapytaj, hrabino, książąt i parów, czy, jadąc do Luciennes albo do Marly, zapominają o cukierkach dla podniebienia, lub o perłach do uszu Zamora. A wiesz pani, przy jakiem mnie, kanclerza państwa, zastałaś zajęciu? Układałem dla niego dochody gubernatorskie.
— Gubernatorskie?
— Tak; p. de Zamor jest mianowany komendantem Luciennes.
— Takim tytułem wynagrodzono hrabiego de Béarn po dwudziestoletniej służbie!
— Mianując go komendantem zamku de Blois, tak.
— Co za upadek, mój Boże! — zawołała stara hrabina — ależ monarchja zgubiona?
— Co najmniej bardzo chora, hrabino; ale z chorego, co ma umrzeć, wyciąga się, co można.
— Tak, tylko trzeba mieć możność zbliżenia się do niego.
— Wiesz, czego potrzeba, hrabino, aby być dobrze przyjętym przez panią Dubarry?
— Czego?
— Trzeba, aby się tak złożyło, iżbyś mogła ten dyplom gubernatorski wręczyć jej murzynowi... pyszny wstęp do interesu!
— Tak sądzisz, ekscelencjo? — zapytała zgorszona hrabina.
— Jestem tego pewny; ale...
— Ale...
— Ale nie znasz z jej otoczenia nikogo, hrabino?
— Prócz pana, ekscelencjo!
— E! ja...
— Jakże?
— Ja byłbym w wielkim kłopocie.
— Tak — rzekła biedna stara, złamana tą odpowiedzią — tak, fortuna nic dla mnie zrobić nie chce. Wasza ekscelencja przyjmuje mnie, jak nigdy nie spodziewałam się być przyjętą, nawet nadziei nie miałam dostąpić takiego zaszczytu. Ja ze swej strony, nie dość, że jestem gotowa nadskakiwać pani Dubarry, — ja z rodu Béarnów! — nie dość, że dla dostania się do niej, przyjmuję rolę posłańca do tego obmierzłego murzyniska, któregobym nie zaszczyciła kopnięciem nogą... spotkawszy go na ulicy, a jeszcze trudno mi się dostać do tej poczwary...
Pan de Maupeau zdawał się namyślać, wtem woźny oznajmił:
— Pan wicehrabia Jan Dubarry!
Na te słowa kanclerz uderzył w dłonie ździwiony, a hrabina osunęła się na fotel, na pół zdrętwiała.
— I mów jeszcze, hrabino, że cię fortuna opuściła! — zawołał kanclerz.
— Przeciwnie, Opatrzność działa za ciebie!
Następnie zwrócił się do woźnego i, nie pozwalając hrabinie ochłonąć z wrażenia: — „proś“ — zawołał.
Woźny oddalił się, a po chwili wrócił, poprzedzając naszego znajomego, Jana Dubarry, który wszedł wyprostowany z ręką na temblaku.
Po zwykłym ukłonie, kiedy hrabina niepewna i drżąca usiłowała powstać, ażeby odejść, kanclerz skinął jej lekko głową, na znak, że posłuchanie skończone.
— Przepraszam, ekscelencjo — odezwał się wicehrabia, — przepraszam panią, nie przeszkadzam, pozostań pani, jeżeli ekscelencja niema nic przeciw temu; mam tylko parę słów do powiedzenia.
Hrabina, nie dając się prosić, usiadła; serce jej biło i rozpływało się z radości.
— Może będę przeszkadzała — wyjąkała nieśmiało.
— O! wcale nie. Dwa słowa mam do powiedzenia ekscelencji, tyle tylko, ażeby zanieść skargę.
— Skargę! — zawołał kanclerz.
— Zamordowany jestem, ekscelencjo; zamordowany! nie mogę darować takich rzeczy, pojmuje pan. Niech poniewierają nami, niech żartują z nas w śpiewkach, niech czernią, wszystko to znieść można, ale niech nas nie zabijają przebóg! — przecie to idzie o życie.
— Wytłumacz się pan! — zawołał kanclerz z udanem przerażeniem.
— Uczynię to natychmiast, ale przerwałem posłuchanie.
— Pani hrabina de Béarn — rzekł kanclerz, przedstawiając ją wicehrabiemu Dubarry.
Dubarry cofnął się z wdziękiem, składając ukłon; hrabina uczyniła to samo i ukłonili się sobie z taką ceremonją, jakgdyby się znajdowali na pokojach dworskich.
— Poczekam, panie wicehrabio — powiedziała.
— Pani hrabino, nie śmiem popełnić występku przeciw grzeczności.
— O! proszę pana, proszę — mnie idzie tylko o pieniądze, a panu o honor, panu więc należy się pierwszeństwo.
— Pani — rzekł wicehrabia, — skorzystam z waszej uprzejmości. I opowiedział sprawę kanclerzowi, który wysłuchał go z powagą.
— Potrzebowałbym na to świadków — rzekł pan de Mauepau, po chwili milczenia.
— A! — zawołał Dubarry — poznaję w tem niezłomnego sędziego, wierzącego tylko niezaprzeczonej prawdzie. Znajdą się i świadkowie...
— Ekscelencjo — odezwała się hrabina, — jeden już się znalazł.
— Któż nim jest? — zapytali jednocześnie wicehrabia i pan de Maupeau.
— Ja — odrzekła hrabina.
— Pani? — podchwycił kanclerz.
— Proszę posłuchać, czyż to zajście nie zdarzyło się w wiosce de la Chaussée?
— Tak pani.
— Przy zmianie koni pocztowych?
— Tak.
— To będę pańskim świadkiem. Przejeżdżałam tamtędy, we dwie godziny po wypadku.
— Doprawdy? — zagadnął kanclerz.
— Uszczęśliwiasz mnie pani — dodał wicehrabia.
— Cała wioska, ze wszelkiemi szczegółami, ciągnęła hrabina, — mówiła o tem wydarzeniu.
— Strzeż się, hrabino, — zawołał Dubarry, — jeżeli przystajesz na wyświadczenie mi przysługi w tej sprawie, Choiseul’owie, prawdopodobnie znajdą sposób, ażebyś tego musiała później żałować.
— A tak! istotnie — dodał kanclerz, — i to, tem łatwiejby im przyszło, że pani hrabina ma obecnie proces, którego wygranie wydaje mi się mocno niepewnem.
— Ekscelencjo, ekscelencjo — zawołała stara dama, — podnosząc ręce do czoła, — z przepaści w przepaść się staczam.
— Wesprzej się, hrabino, trochę na tym panu — rzekł kanclerz półgłosem, — on ci poda silne ramię.
— Ja tylko jedno — dorzucił Dubarry ze znaczącą miną, — ale znam kogoś, kto posiada dwa mocne i długie i wyciąga je do was, hrabino.
— O! panie wicehrabio — zawołała stara dama, — czyż mogę w to uwierzyć?
— Przysługa za przysługę, proszę pani; przyjmuję waszą, niech pani przyjmie moją. Dobrze?
— Czy ja przyjmuję... O! za wiele szczęścia.
— Zatem! jadę do siostry: racz pani przyjąć miejsce w moim powozie.
— Jakto, tak odrazu, bez żadnego przygotowania?... Oh! bez żadnego powodu wicehrabio, nie ośmieliłabym się.
— Przeciwnie, powód łatwo da się znaleźć — podchwycił kanclerz, wsuwając w rękę hrabinie dyplom dla Zamora.
— Ekscelencjo! — zawołała hrabina — jesteś moją opatrznością, tak, jak wicehrabia jest kwiatem szlachty francuskiej.
— Do usług pani... powtórzył Dubarry, wskazując drogę hrabinie, której w tej chwili jakby skrzydła wyrosły.
— Dzięki ci, w imieniu siostry, kuzynie — wyszeptał pocichu wicehrabia do pana de Maupeau. — Dobrze odegrałem moją rolę, co?
— Wybornie, — rzekł Maupeau. — Opowiedz tam jak ja wykonałem swoją. Ale, pilnuj się, stara jest mądra...
W tejże chwili hrabina się obróciła.
Dwaj panowie pożegnali się nadzwyczaj ceremonjalnie.
Po odejściu króla pani Dubarry pozostała nareszcie sama z Chon i bratem, który nie pokazywał się dotychczas, aby nie spostrzeżono, że rana jego była w rzeczywistości bardzo lekka.
Z narady familijnej wynikło, że hrabina, miast jechać do Luciennes, jak to przyrzekła królowi, udała się do Paryża. Miała przy ulicy de Valois mieszkanie, które służyło całej tej podróżującej bezustanku rodzinie za zajazd, ilekroć interesy lub przyjemności wymagały zatrzymania się w stolicy.
Pani Dubarry rozgościła się tam i z książką w ręku czekała.
Przejeżdżając przez miasto nie mogła sobie jednak faworyta odmówić, aby nie wyjrzeć od czasu do czasu przez okno karety. Jest to słabostka wszystkich pięknych kobiet; lubią się pokazywać, wiedząc, że miło jest na nie patrzyć. Gdy się rozeszła wieść o jej przyjeździe, pomiędzy drugą a szóstą zjawiło się ze dwadzieścia osób z wizytą.
Było to łaską Opatrzności dla biednej hrabiny, która pozostawiona sama sobie, umarłaby chyba z nudów. Na królowaniu, ploteczkach i kokieterji czas zeszedł jej prędzej.
Wpół do ósmej biło na zegarze kościoła świętego Eustachego, gdy przejeżdżał tamtędy wicehrabia, wioząc hrabinę de Béarn do siostry.
Rozmowa w karecie toczyła się jeszcze na ten sam temat. Wicehrabia, przybierając ton protektora, podziwiał szczęśliwy zbieg okoliczności, który pozwoli pani de Béarn poznać hrabinę Dubarry; pieniaczka ze swej strony unosiła się nad grzecznością i uczynnością wicekanclerza. Tymczasem konie stanęły przed domem hrabiny.
— Pani pozwoli, że uprzedzę hrabinę, jaki zaszczyt ją czeka, rzekł wicehrabia, wprowadzając starą damę do salonu, który służył za poczekalnię.
— O! panie, rzekła hrabina, byłabym niepocieszona, gdyby jej odwiedziny moje w czemkolwiek miały przeszkodzić.
Jan zbliżył się do Zamora, czatującego na przybycie wicehrabiego u okien przedsionka i wydał mu po cichu rozkaz.
— Ach! co za rozkoszny murzynek! — wykrzyknęła hrabina.
— Czy to siostry pańskiej?
— Tak pani! jest to jeden z jej ulubieńców.
— Winszuję mu tego.
W tejże chwili otworzyły się podwoje salonu, i pokojowiec wprowadził hrabinę de Béarn do wielkiej sali, gdzie pani Dubarry udzielała posłuchań.
Gdy staruszka z westchnieniem przyglądała się zbytkownemu urządzeniu tej czarodziejskiej siedziby, Jan Dubarry poszedł do siostry.
— Czy to ona? — zapytała hrabina.
— We własnej osobie.
— Nie domyśla się niczego?
— Niczego w świecie.
— A wice-kanclerz?...
— Wyśmienity. Wszystko nam sprzyja, moja droga.
— Nie siedźmy razem za długo, bo się czego domyśli.
— Masz słuszność, wygląda na bardzo przebiegłą. Gdzie jest Chon?
— Wiesz przecie, że w Wersalu.
— Przedewszystkiem niech się nie pokazuje.
— Zaleciłam to jej bardzo.
— A teraz, ukaż się, księżno.
Pani Dubarry, popchnąwszy drzwi buduaru, weszła.
Wszystkie ceremonje ówczesnej etykiety, stosowane w tych razach, zachowane zostały przez te dwie aktorki, ożywione pragnieniem przypodobania się sobie wzajemnie.
Pierwsza odezwała się pani Dubarry.
— Pani, dziękowałam memu bratu, za zaszczyt, jaki mi sprawiają odwiedziny pani. Teraz pani składam podziękowanie, za powzięcie tej myśli.
— A ja, pani, — odpowiedziała zachwycona pieniaczka — nie umiem znaleźć słów, na wyrażenie mojej wdzięczności za uprzejme przyjęcie, jakie mnie tu spotyka.
— Pani — rzekła z głębokim ukłonem hrabina — obowiązkiem moim względem tak dostojnej damy, jest oddać się na usługi, jeżeli w czemkolwiek użyteczną jej być mogę.
I po trzech obustronnych ukłonach, hrabina wskazała pani de Béarn fotel, a w drugim sama zasiadła.
— Pani — mówiła faworyta do hrabiny — proszę mówić, słucham.
— Pozwól, siostro — przerwał Jan — pozwól, że objaśnię, iż pani nie przyszła do ciebie z prośbą; pani hrabina nie ma nic podobnego na myśli; kanclerz obarczył panią poleceniem do ciebie, ot i wszystko.
Pani de Béarn z wdzięcznością spojrzała na Jana i podała hrabinie dyplom, podpisany przez wicekanclerza, wynoszący Luciennes do godności pałacu królewskiego i mianujący Zamora rządcą tegoż pałacu.
— To ja jestem pani obowiązaną — rzekła hrabina, rzuciwszy okiem na dyplom, — i gdybym była tyle szczęśliwą, abym się mogła odwdzięczyć..
— O! to z łatwością pani przyjdzie — zawołała pieniaczka z żywością.
— Jakto? niech pani mówi, proszę.
— Ponieważ, hrabino, raczyła pani powiedzieć, iż nazwisko moje nie jest jej nieznane...
— A jakże, de Béarn!
— Może więc słyszała pani o procesie w którym chodzi o mój majątek rodzinny.
— Proces z panem de Saluces, jeżeli się nie mylę.
— Niestety! tak pani.
— Tak, tak, znam tę sprawę — powiedziała hrabina, Jego Królewska Mość, będąc u mnie przeszłego wieczoru, mówił o niej z moim kuzynem, panem de Maupeau.
— Jego Królewska Mość mówił o moim procesie?
— Tak pani.
— Niestety! hrabino! — odpowiedziała Dubarry, potrząsając głową.
— Więc proces przegrany, prawda? — zawołała stara pieniaczka niespokojnie.
— Jeżeli mam prawdę mówić, to bardzo się o panią boję.
— Jego Królewska Mość powiedział!
— Najjaśniejszy Pan mówił tylko, że uważa te dobra za należące słusznie do rodziny de Saluces.
O Boże, Boże, szanowna pani!... gdyby Jego Królewska Mość znał sprawę, gdyby wiedział, że zostały oddane przez cesję po wypłaceniu należności dwieście tysięcy franków,... Tak, pani... po wypłaceniu. Nie posiadam pokwitowań, ale mam dowody moralne i gdybym mogła osobiście stanąć przed parlamentem i bronić mej sprawy, wykazałabym jak najjaśniej...
— Jak najjaśniej? — podchwyciła hrabina, nic a nic nie rozumiejąca z tego, co mówiła pani de Béarn, udająca jednakże, iż ją to bardzo zajmuje.
— Tak, pani, dowodzę, że rewers na dwieście tysięcy franków z procentami, co wynosi obecnie więcej niż miljon, że rewers z datą 1406 r. musiał być zapłacony przez Guy’a Gastona IV hrabiego de Béarn, na łożu śmiertelnem w r. 1417, ponieważ w testamencie własną jego ręką napisane stoi: „Na śmiertelnem łożu, nie winien nic ludziom i gotów stanąć przed obliczem Boga“....
— No i cóż dalej? — zapytała hrabina.
— Przecie pani rozumie: skoro nic nie winien był ludziom, zatem zapłacił de Saluces’om. W przeciwnym razie byłby powiedział: „Będąc winien dwieście tysięcy liwrów“, zamiast: „Nie będąc nic winien“.
— Z pewnością byłby tak uczynił — przerwał Jan.
— A nie posiadacie innych dowodów?
— Tylko słowo Gastona IV, pani, którego zwano bez skazy.
— A wasi przeciwnicy posiadają dowody?
— Tak — odpowiedziała stara — i to właśnie gmatwa proces.
Powinna była powiedzieć, że go rozjaśnia, lecz pani de Béarn sądziła o rzeczach ze swego punktu widzenia.
— Zatem pani jest przekonana, że de Saluces są zapłaceni? — powiedział Jan.
— Tak, panie wicehrabio, jest to moje przekonanie niewzruszone.
— A więc! — podjęła hrabina, zwracając się z miną przejętą do brata — wiesz Janie, że ten dowód, na który powołuje się pani de Béarn, zmienia straszliwie postać rzeczy.
— Straszliwie, tak pani — wypowiedział Jan.
— Straszliwie dla moich przeciwników — ciągnęła hrabina — wyrażenie w testamencie Gastona IV jest stanowcze: „Nie będąc winien nic ludziom“.
— I nietylko jest jasne, ale zupełnie logiczne — rzekł Jan. Nic nie był winien, to znaczy, że zapłacił, co był winien.
— Tak, tak, zapłacił — powtórzyła pani Dubarry.
— O! czemuż nie jesteś pani sędzią moim! — wykrzyknęła stara hrabina.
— Dawniej w podobnych wypadkach — dodał wicehrabia Jan — nie trybunały, lecz sąd boski rozstrzygał. Co do mnie, taką mam wiarę w czystość sprawy, iż gdyby zwyczaj podobny był jeszcze w użyciu, przysięgam, w tejże chwili zostałbym obrońcą pani.
— O! panie. — Zrobiłbym tylko to, co uczynił dziad mój Dubarry-Moore, który miał zaszczyt przyłączyć się do rodziny królewskiej Stuartów i walczyć za honor młodej i pięknej Edyty Scarborough. Niestety! ciągnął wicehrabia z westchnieniem pogardy — nie żyjemy już w tych czasach, pełnych chwały, i szlachcic, gdy chce praw swoich dochodzić, musi poddać się sądowi ludzi, nie rozumiejących zdania tak jasnego jak: „Nie będąc nic winien ludziom“.
— Słuchaj, mój bracie, trzysta lat mija, jak słowa te zostały napisane — ośmieliła się wtrącić Dubarry — zdaje mi się, iż w sądach zowią to przedawnieniem.
— Nie, to nic nie znaczy — odrzekł Jan przekonany jestem, że gdyby Jego Królewska Mość słyszał panią, przedstawiającą swą sprawę tak, jak nam opowiedziała...
— Przekonałabym go! jestem pewna!
— I ja także.
— Lecz jakim sposobem mogłabym mu to powiedzieć? Trzeba, ażeby pani odwiedziła mnie któregokolwiek dnia w Luciennes; a ponieważ Najjaśniejszy Pan raczy bywać u mnie dość często...
— Zapewne, moja droga siostro, ale to zależy od trafu.
— Wiesz dobrze, wicehrabio, iż często zawierzam trafowi i nigdy się nie potrzebuję nań żalić.
— Może się jednak zdarzyć, że tydzień, dwa, trzy upłynie i pani nie napotka króla.
— To prawda.
— A proces będzie sądzony w poniedziałek czy we wtorek.
— We wtorek, proszę pana.
— Dziś mamy piątek.
— W takim razie — rzekła pani Dubarry z miną zrozpaczoną — nie można już na to liczyć.
— Jakby to zrobić? — podchwycił hrabia, udając zamyślenie głębokie. — Do djabła...
— Możeby posłuchanie w Wersalu? — rzekła nieśmiało pani de Béarn.
— O! nie uzyska go pani.
— Przy pani protekcji?
— Nic to nie znaczy. Jego Królewska Mość nienawidzi rzeczy urzędowych, a obecnie zaprzątnięty jest jedną głównie sprawą...
— Sprawą izb narodowych? — zapytała pani de Béarn.
— O nie, moją prezentacją u dworu.
— A! — zawołała stara arystokratka.
— Wiadomo pani zapewne, że pomimo opozycji pana de Choiseul, pomimo intryg pana de Praslin i pomimo zabiegów pani de Grammont, król postanowił, iż będę przedstawioną.
— Nic o tem nie wiedziałam, pani hrabino.
— Król jest najzupełniej zdecydowany — dodał Jan.
— Kiedyż nastąpi przedstawienie pani?
— Niedługo.
— Król chce, aby odbyło się to przed przybyciem pani delfinowej, by mógł siostrę moją zabrać na uroczystości do Compiégne.
— A! teraz rozumiem. Pani ma być prezentowaną u dworu? — odezwała się nieśmiało hrabina.
— Mój Boże! tak. Pani baronowa d’Alogny...
— Czy pani ją zna?
— Nie znam teraz nikogo; dwadzieścia lat temu dwór opuściłam.
— Otóż pani baronowa d’Alogny będzie moją matką chrzestną. Król obsypuje ją za to swemi łaskami: mąż jej zostaje szambelanem, syn przechodzi do gwardji z obietnicą pierwszego awansu, baronostwo zamienione im będzie na hrabstwo, papiery ich, oparte na szkatule królewskiej wyżej stoją od akcyj miejskich, a wieczorem po prezentacji baronowa dostaje do ręki dwadzieścia tysięcy dukatów. To też śpieszy się, śpieszy!
— Pojmuję — odpowiedziała hrabina ze słodkim uśmiechem.
— A! wiesz, co ja myślę!... — wykrzyknął Jan.
— Co? — zapytała pani Dubarry.
— Jakie nieszczęście! — dodał, rzucając się w fotelu — że nie spotkałem pani tydzień temu u naszego kuzyna wice-kanclerza.
— Więc co?
— Nie mieliśmy wtedy żadnego układu z baronową d’Alogny.
— Mówisz, jak sfinks, mój drogi, nie rozumiem cię zupełnie.
— Jakto, nie rozumiesz?
— Nic a nic.
— Założę się, że pani rozumie.
— Przepraszam, nie mogę się domyślić...
— Przed ośmiu dniami nie mieliśmy matki chrzestnej...
— No tak.
— Otóż pani... może zanadto jestem śmiały?
— Nie, panie, niech pan mówi,
— Pani byłaby ci usłużyła, a to co robi król dla pani d’Alogny, dla niejby uczynił.
Pieniaczka zrobiła wielkie oczy.
— Niestety! — wyrzekła.
— O! gdyby pani wiedziała — ciągnął dalej Jan, z jaką łaskawością król uprzedzał jej życzenia. Gdy się tylko dowiedział, że baronowa ofiaruje się na matkę chrzestną Joanny: „Doskonale — powiedział — znudziły mnie te wszystkie hultajki dumniejsze, jak się pokazuje, ode mnie.
Hrabino, przedstawisz mi tę damę, nieprawdaż? Może ma proces, należność jaką?...“
Oczy pani de Béarn rozszerzały się coraz więcej.
— Jedna tylko rzecz — dodał król — gniewa mnie.
— Nie podobało się coś królowi?
— Tak jest. „Jedna rzecz mnie gniewa; dla wprowadzenia na dwór pani Dubarry, chciałbym nazwiska historycznego“. I mówiąc to, Najjaśniejszy Pan patrzył na portret Karola I-go!
— Najjaśniejszy Pan — rzekła stara pieniaczka — mówił to z powodu połączenia Dubarry-Moor’ów ze Stuartami, o którem wspominał pan przed chwilą.
— Tak właśnie.
— Faktem jest — mówiła pani de Béarn z intonacją trudną do oddania — że o d’Alogny’ch nie słyszałam nigdy.
— Dobra to jednak rodzina — rzekła hrabina.
— Dali nawet podobno jakieś dowody...
— A! mój Boże — krzyknął nagle Jan, zrywając się z fotela gwałtownie.
— Co ci się stało? — zapytała pani Dubarry, starając się powstrzymać śmiech, na widok wykrzywiań brata.
— Może się pan ukłuł? — spytała stara hrabina z troskliwością.
— Nie — odrzekł Jan, siadając — nie, tylko przychodzi mi świetna myśl do głowy.
— Cóż to za myśl! — rzekła hrabina śmiejąc się — że cię prawie przewróciła!
— Musi być bardzo dobra! — dodała pani de Béarn.
— Wyśmienita!
— To niech nam pan ją powie.
— Jest tylko jedno nieszczęście.
— Jakie znowu?
— Nie można myśli mojej wykonać,.
— Powiedz pan jednakże.
— Doprawdy, boję się, ażeby żalu próżnego nie wywołać.
— Nie zważaj pan, wicehrabio, mów.
— A gdyby powiedzieć pani d’Alogny o uwadze króla, jaką uczynił, patrząc na portret Karola I-go.
— Ależ, wicehrabio, byłoby to niegrzecznie...
— Tak, to prawda.
— Nie myślmy lepiej o tem.
Pieniaczka westchnęła.
— Szkoda wielka — ciągnął wicehrabia jakby do siebie — wszystko dobrzeby się składało; matrona rozumna, z nazwiskiem historycznem, trafia się zamiast pani d’Alogny; wygrywa proces, syn jej zostaje pułkownikiem, wracają jej koszta procesu. Nie, podobnego szczęścia nie spotyka się w życiu dwa razy!
— O z pewnością nie! — wyrzekła pani de Béarn odurzona,.
— Widzisz, braciszku — zaczęła ze współczuciem hrabina — zasmuciłeś panią. Czyż nie dosyć, iż nie mogę nic zrobić dla niej u króla przed prezentacją moją?
— O! gdybym mogła odroczyć termin procesu!
— Chociaż o tydzień — powiedziała Dubarry.
— Za tydzień pani już będzie przedstawioną.
— Król wtedy będzie w Compiégne, rozbawiony; delfinowa już przybędzie.
— Prawda, prawda, — powiedział Jan — ale...
— Ale co?
— Poczekajcie, przychodzi mi nowa myśl.
— O! powiedz nam prędzej!
— Zdaje mi się... nie... tak... tak właśnie.
Pani de Béarn połykała słowa Jana.
— Znalazłem sposób wyjścia...
— Słuchamy.
— Przedstawienie twoje u dworu jest dotąd tajemnicą, wszak prawda?
— Naturalnie, pani tylko jedna...
— Bądźcie państwo spokojni — wykrzyknęła stara dama.
— Nie domyślają się, iż znalazłaś matkę chrzestną.
— Bezwątpienia, król chce sprawić niespodziankę...
— To posłuchajcie.
Jan zbliżył się do niewiast.
— Pani udaje, że nie wie, iż masz być przedstawioną i że znalazłaś matkę chrzestną... Nas pani nie zna... i prosi o posłuchanie u króla.
— Pani hrabina utrzymuje, że król odmówi...
— Żąda pani audjencji i ofiarowuje się wprowadzić na dwór panią Dubarry. Króla, naturalnie, wzrusza ten krok ze stroni pani, przyjmuje ją, dziękuje i pragnie się odwdzięczyć. Pani wtedy zaczyna o procesie...
Dubarry błyszczącym wzrokiem patrzyła na starą damę, która zaczęła potrochu domyślać się podejścia.
— O ja, taka nienacząca osobistość, czyżby Jego Królewska Mość chciał...
— W tym wypadku dobre chęci wystarczą — powiedział Jan.
— Jeżeli tylko o to chodzi...
— Myśl jest doskonała — rzekła Dubarry z uśmiechem — lecz może pani hrabina nawet dla procesu, nie podjęłaby się udawania?...
— A któżby o tem wiedział? — rzekł Jan.
— Rzeczywiście — odparła hrabina, chcąc się wykręcić — wolałabym oddać pani inną, ważniejszą usługę i zyskać jej przyjaźń...
— Bardzo pani łaskawa, — odpowiedziała Dubarry z ironją.
— Posiadam jeden jeszcze sposób — rzekł Jan.
— Aby przysługa moja była prawdziwą?
— Jak uważam, wicehrabio, stajesz się poetą — rzekła Dubarry — pan Beaumarchais mógłby ci pozazdrościć.
— Żarty na bok — powiedział Jan. — Czy dobrze jesteś siostrzyczko z baronową d’Alogny?
— Jak najlepiej.
— Czy obraziłaby się, gdybyś kogo innego na jej miejsce poprosiła?
— Zdaje mi się, że tak...
— Nie potrzebujesz mówić jej, że król powiedział, że za świeżą jest szlachcianką dla honoru, jakiby jej przypadł. Masz ty rozumek i wynajdziesz coś innego, ona zaś, zaręczam, ustąpi, a pani hrabina odda usługę tobie i sobie zarazem.
Stara zadrżała; tym razem szturm przypuszczono otwarcie, nie było prawie rady; spróbowała jednak ucieczki ostatniej:
— Nie chciałabym obrazić tej damy — powiedziała — pomiędzy ludźmi trzeba zachować pewne względy.
Dubarry spojrzała z pogardą, brat gestem ją powstrzymał.
— Niech pani pamięta, iż nic od pani nie żądamy — podchwycił. Masz pani proces, każdy go mieć może; pragniesz go wygrać, to zupełnie naturalne. Poznałem panią w chwili rozpaczy; wzruszyłem się, zająłem sprawą i pragnąłem na dobrą wyprowadzić ją drogę. Źle uczyniłem, nie mówmy o tem więcej.
Jan powstał z miejsca.
— Panie! — zawołała stara, widząc z boleścią, iż Dubarry’owie przeciw niej stają — uznaję, uwielbiam dobroć pańską!
— Pojmuje pani — odparł Jan obojętnie, że dla mnie to zupełnie wszystko jedno, czy siostra będzie zaprezentowaną przez panią d’Alogny, panią de Polustron, czy przez panią de Béarn... Tylko przyznaję, iż żałuję bardzo, że tyle dobrodziejstw spłynie może na osobę tego niegodną.
— Bardzo to być może — dodała pani Dubarry.
— Gdy pani — ciągnął Jan — niezaproszona i którą zaledwie znamy, godna jest ze wszech miar aby skorzystać ze sposobności...
Hrabina zaprzeczyłaby może dobrym chęciom przypisywanym jej, lecz Dubarry nie pozwolił na to.
— Pewny jestem, że król byłby zachwycony i niczegoby nie odmówił osobie...
— Powiada pan hrabia, że król nie odmówiłby?...
— Nietylko nie odmówiłby, lecz uprzedziłby życzenia; na własne uszy usłyszelibyście go, jak powiedziałby do wicekanclerza: „Chcę, aby miano względy dla pani de Béarn, rozumiesz, panie de Maupeau?“ — Zdaje mi się jednak, iż pani hrabina nie życzy sobie tego. Mam nadzieję — dodał Jan, kłaniając się — iż pani oceni moje dobre chęci.
— Wdzięczność moja niema granic, łaskawy panie — zawołała stara — lecz sądzę, iż pani d’Alogny nie ustąpi praw swoich.
— Znowu wracamy do początku, pani wystąpi z propozycją, a Jego Królewska Mość uczuje wdzięczność.
— Przypuśćmy nawet, iż pani d’Alogny zgodzi się — podchwyciła hrabina — to czyż można ją pozbawiać korzyści...
— Dobroć królewska jest dla mnie niewyczerpaną — dodała faworyta.
— O! jakżeby to zmiażdżyło Saluces’ów, których cierpieć nie mogę! — zawołał Jan.
— Gdybym oddała się na usługi pani — zaczęła stara pieniaczka, pociągnięta wyrachowaniem i komedją dwojga spiskujących — nie mogłabym jeszcze uważać kłopotów swych za skończone; proces uznany dziś za stracony dla mnie, jutro tak samo trudny byłby do wygrania.
— Gdy tylko król zechce... dodał pośpiesznie wicehrabia.
— Pani ma rację zupełną i podzielam jej zdanie — przerwała faworyta.
— Co mówisz? — zawołał wicehrabia ździwiony.
— Mówię, iż dla kobiety pani nazwiska, wymaganiem naturalnem jest, aby proces szedł drogą prawidłową. Dodaję jednak, że ani woli ani szczodrobliwości królewskiej tamować nie wolno i gdyby król, nie chcąc wpływać na bieg sprawiedliwości, ofiarował pani inne wynagrodzenie?...
— Niestety! jak wynagrodzić stratę dwustu tysięcy liwrów!
— Najpierw darem królewskim stu tysięcy liwrów?
— Sprzymierzeni spojrzeli na swą ofiarę.
— Mam syna — rzekła.
— Tem lepiej! jedna więcej podpora dla rządu, wierny sługa królewski.
— Czy zrobionoby cokolwiek dla mego syna?
— Ja za to ręczę — rzekł Jan — zostałby co najmniej pułkownikiem w gwardji.
— Czy posiada pani więcej krewnych? — zapytała faworyta.
— Mam jeszcze siostrzeńca.
— I dla niego coś wymyślimy.
— Zajmiesz się tem, wicehrabio — dodała, śmiejąc się, faworyta.
— Więc gdyby król uczynił to wszystko dla pani, czy byłabyś mu wdzięczną?
— Uważałabym go za najwspanialszego z monarchów, a panią za najłaskawszą, gdyż miałabym to przekonanie, że pani najwięcej dla mnie uczyniła.
— Niech pani uważa, że umowa nasza traktowana jest poważnie.
— Wiem pani, i zgadzam się — odrzekła stara, blada ze wzruszenia.
— Pozwoli mi pani, abym z Jego Królewską Mością o niej pomówiła?
— Proszę o ten zaszczyt — odpowiedziała pieniaczka z westchnieniem.
— Nastąpi to najpóźniej dziś wieczorem — odrzekła faworyta, podnosząc się — a teraz, szanowna pani, rachuję, iż pozyskałam jej przyjaźń.
— O! pani, to ja proszę o waszą — odpowiedziała stara dama, kłaniając się — wszystko, co się stało, snem mi się wydaje.
— Obrachujmy teraz — rzekł Jan, chcąc dać podstawę materjalną marzeniom hrabiny, sto tysięcy liwrów, jako wynagrodzenie kosztów procesu, podróży, honorarjum adwokatów, i t. p. Dowództwo pułku dla młodego hrabiego...
— Będzie to dla niego początkiem świetnej karjery!
— I cośkolwiek dla siostrzeńca, czy prawda?
— Tak, panie.
— Znajdzie się coś niezłego, ja za to ręczę.
— Kiedy będzie mi wolno przedstawić się pani? — zapytała stara dama.
— Jutro zrana kareta moja zabierze panią i powiezie do Luciennes; o dziesiątej zawiadomię króla, który tam będzie; zaraz on panią powita.
— Pozwól pani towarzyszyć sobie — rzekł Jan, podając ramię hrabinie.
— Nie pozwolę na to, zostań pan, proszę bardzo — rzekła stara dama.
— Pozwól, hrabino, chociaż do schodów...
— Jeżeli już koniecznie...
I przyjęła ramię wicehrabiego.
— Zamor! — zawołała hrabina.
Zamor nadbiegł.
— Niech poświecą pani aż do przedsionka, i niech powóz brata mojego zajedzie.
Zamor wybiegł jak strzała.
— Naprawdę, zawstydzacie mię państwo — odezwała się pani de Béarn.
Dwie kobiety zamieniły ukłon ostatni.
Kiedy doszli do schodów, wicehrabia Jan pożegnał panią de Béarn i wrócił do siostry. Stara hrabina majestatycznie szła dalej.
Na przodzie kroczył Zamor, za nim dwóch lokajów z lampami, potem pani de Béarn, której tren sukni trochę przykrótki niósł trzeci lokaj.
Brat z siostrą patrzyli z okna na szacowną matkę chrzestną, której tak pilnie szukali i po tylu mozołach znaleźli nareszcie.
W chwili, gdy pani de Béarn schodziła z ostatniego stopnia, na podwórze wjechał powozik i wyskoczyła z niego młoda kobieta.
— A! pani Chon — zawołał Zamor — dobry wieczór, pani Chon!
Pani de Béarn osłupiała, poznała bowiem w przybyłej swego gościa, mniemaną córkę pana Flageot.
Dubarry oknem dawała znaki siostrze.
— Czy ten mały głuptas, Gilbert jest tutaj? — zapytała lokaja, nie widząc hrabiny.
— Nie, pani — odpowiedział — nie widziałem go wcale.
Wtedy podniosła oczy i ujrzała znaki, jakie dawał jej Jan, a patrząc w kierunku jego ręki, spostrzegła panią de Béarn, poznała ją, krzyknęła, zapuściła woal i znikła w przedsionku.
Król udał się do Marly, a stosownie do tego co zapowiedział, około trzeciej po południu kazał się zawieźć stamtąd do Luciennes.
Przypuszczał, że pani Dubarry po odebraniu jego bileciku, pośpieszy zaraz z Wersalu, aby oczekiwać nań w uroczej siedzibie jaką sobie zbudować kazała. Król był tu już parę razy, ale nie przepędził nigdy ani jednej nocy w willi, dlatego, jak mówił, że Luciennes nie było pałacem królewskim.
Mocno był też zdziwiony, zastawszy Zamora przy zwykłem jego zajęciu, to jest przy wyrywaniu piór papudze, która kąsać go usiłowała.
Dwoje tych ulubieńców rywalizowało z sobą, tak jak pan de Choiseul z panią Dubarry.
Król zatrzymał się w małym salonie i odprawił swoją świtę.
Nie miał w zwyczaju wypytywać lokai, pomimo, że był najciekawszym człowiekiem w całem królestwie; ale Zamor nie był lokajem, było to coś pośredniego pomiędzy małpką amerykańską a papugą.
Zapytał więc Zamora:
— Czy pani hrabina w ogrodzie?
— Nie, panie — odpowiedział Zamor, nie dodając tytułu królewskiego, bo pani Dubarry, przez jeden ze swoich kaprysów, tylko „panem“ kazała zwać Ludwika XV, gdy w Luciennes przebywał.
— Jest zatem u karpi?
W Luciennes z nadzwyczaj wielkim nakładem wykopano na górze staw, nawodniono go za pomocą wodociągów i zarybiono najpiękniejszemi karpiami z Wersalu.
— Nie, panie, — odpowiedział Zamor.
— Więc gdzież jest?
— W Paryżu, panie.
— Jakto, w Paryżu! niema jej w Luciennes wcale?...
— Nie, panie, Zamora tylko tu przysłała.
— Na co?
— By oczekiwał na króla.
— Ha! ha! — zawołał Ludwik XV, — na ciebie włożyła obowiązek przyjmowania mnie tutaj.
To mnie zachwyca doprawdy; towarzystwo Zamora! dzięki ci stokrotnie, hrabino.
Powstał obrażony trochę.
— O! nie, — odezwał się murzynek — król nie będzie miał Zamora za towarzysza.
— A to dlaczego?
— Bo Zamor zaraz pojedzie sobie.
— A gdzież ty pojedziesz?
— Do Paryża.
— Pozostanę więc sam. Coraz lepiej. — Co masz do załatwienia w Paryżu?
— Widzieć się muszę z panią Dubarry i powiadomić ją, że król przybył do Luciennes.
— Aha!... Hrabina poleciła ci zatem, abyś mi to powiedział?
— Tak, panie.
— A czy nie powiedziała co mam robić tymczasem?
— Powiedziała, że pan będzie spał.
— Zapewne — pomyślał król, — niezwłocznie nadjedzie, przygotowywa z pewnością jakąś nową dla mnie niespodziankę.
I głośno dodał:
— Jedź-że prędko i sprowadź tu hrabinę... Ale, ale, jakże pojedziesz?
— Na wielkim białym koniu w czerwonym czapraku.
— A jak prędko biały koń stanie w Paryżu?
— Nie wiem — odpowiedział murzyn, — ale on umie pędzić szybko, a Zamor lubi szybko jechać.
— No, to całe szczęście, że Zamor lubi szybko jeździć.
I stanął w oknie, by popatrzeć na odjeżdżającego.
Lokaj wysokiego wzrostu, podsadził murzynka na konia, i Zamor puścił się galopem ze szczęśliwą, a właściwą dziecięcemu wiekowi nieświadomością niebezpieczeństwa.
Pozostawszy sam, zapytał król pokojowego, czy jest w Luciennes co nowego do obejrzenia.
— Jest — odpowiedział tenże. — Pan Boucher maluje gabinet pani hrabiny.
— A! Ten biedny, poczciwy Boucher jest tutaj — rzekł z rodzajem zadowolenia Ludwik XV — a gdzież to?
— W pawilonie; czy Wasza Królewska Mość życzy sobie, abym go tam zaprowadził.
— Nie — odpowiedział król — pójdę lepiej do karpi. Podaj mi nóż.
— Nóż, Najjaśniejszy Panie?
— Tak, i duży bochenek chleba.
Pokojowiec powrócił, niosąc na japońskim półmisku okrągły chleb i nóż długi a ostry.
Król dał znak lokajowi, aby szedł za nim i zadowolony, skierował się w stronę stawu.
Nie ominął nigdy ani jednego dnia, aby nie poświęcić choć kilku chwil rozrywce karmienia karpi.
Zasiadł na ławeczce, skąd rozpościerał się prześliczny widok.
Zanosiło się na burzę, korony drzew ciemno się odbijały na jasnej zieleni łąk; woda nieruchoma i gładka jak tafla szklana, rozstępowała się miejscami, gdy złocista ryba, spostrzegłszy muszkę wodną, szybującą po powierzchni, rzucała się, aby ją pochwycić.
Wtedy drgające koła rozszerzały się na szybie jeziora i zamieniały gładkie jego zwierciadło w mieniącą się morę.
Król, posiadający sztukę spędzania czasu na niczem, rozejrzał się w krajobrazie, policzył domy wiosek, policzył i całe wioski na widnokręgu, a nareszcie wziął z talerza chleb i zaczął go krajać na spore kawałki.
Karpie posłyszały skrzypienie noża i obeznane z tym odgłosem, ucztę zwiastującym, podpływały pośpiesznie do Jego Królewskiej Mości. Postępowały tak samo i z pierwszym lepszym lokajem, ale Ludwik XV, przeświadczony był jak najmocniej, że się tak zachowywały względem niego wyłącznie.
Rzucał jeden po drugim kawałki chleba, za któremi ryby się uganiały, i które też po chwili ginęły zupełnie z powierzchni.
Po upływie pół godziny, Jego Królewska Mość z zadowoleniem zauważył, że ani jeden ze stu rzuconych kawałków nie został zmarnowany.
Gdy się znużył nareszcie, przypomniał sobie, że pan Boucher może mu także nastręczyć rozrywkę: prawda, daleko mniej ponętną, niż karpie, ale na wsi nie można być wybrednym.
Skierował się do pawilonu, o czem Boucher został uprzedzony.
Malując, a raczej udając, że maluje, śledził on oczami Ludwika XV, a spostrzegłszy, że się zbliża, poprawił żabot i mankiety i wstąpił na drabinę; zalecono mu bowiem udać, iż nie wie nic o przybyciu królewskiem.
Potem, gdy usłyszał trzeszczącą pod stopami władcy posadzkę, zaczął mazać pędzelkiem pyzatego amorka, skradającego się do pasterki w błękitnym gorseciku i słomianym kapeluszu.
Serce mu biło, ręka drżała.
Ludwik XV stanął na progu.
— O! panie Boucher — zawołał, — jakże cię czuć terpentyną!
I poszedł dalej.
Biedny Boucher, jakkolwiek znał mało artystyczne usposobienie króla, spodziewał się jednak czegoś innego i omało nie spadł na ziemię, dotknięty zawodem jaki go spotkał.
Zszedł z drabiny i ze łzami w oczach, nie zeskrobawszy palety i pozostawiając pędzle nieumyte, opuścił gabinet.
Jego Królewska Mość spojrzał na zegarek.
Siódma dochodziła.
Wszedł do pałacu, podrażnił się z małpką, posprzeczał z papugą i obejrzał jednę po drugiej wszystkie chińskie figurki ustawione na etażerkach.
Nadeszła noc.
Król nie znosił ciemności. Zapalono zatem światła.
Ale jeszcze bardziej nienawidził samotności.
— Konie niech będą za kwadrans! — zawołał i dodał do siebie: — pozostawiam jej jeszcze piętnaście minut, to jest dziewięćset sekund, ale ani jednej więcej.
Wyciągnął się na sofie przed kominkiem.
Za czterechsetnem uderzeniem wahadła zegaru, przedstawiającego słonia niebieskiego, którego dosiadła sułtanka, Jego Królewska Mość spał smacznie.
Łatwo zrozumieć, że lokaj, który przybył z oznajmieniem, że powóz gotowy, gdy zobaczył Majestat we śnie pogrążony, wyniósł się pośpiesznie. Z tego uszanowania dla snu tak dostojnego wynikło, że Ludwik XV, obudziwszy się sam, ujrzał przed sobą panią Dubarry, wcale nie zaspaną, jak się przynajmniej zdawało i patrzącą na niego wielkiemi oczami. Zamor w kąciku przy drzwiach oczekiwał rozkazu.
— A! jesteś nareszcie, hrabino — powiedział król, siadając.
— Jestem, Najjaśniejszy Panie, i to od bardzo dawna nawet.
— Od jak dawna?
— Co najmniej od godziny. Och! jak Wasza Królewska Mość spać potrafi!..
— Na honor, hrabino, nudziłem się śmiertelnie; a przy tem po nocach bardzo źle sypiam. Wiesz, że o mało nie odjechałem?
— Wiem, widziałam zaprzężony pojazd Waszej Królewskiej Mości.
Król spojrzał na zegar.
— Ależ to wpół do jedenastej! — zawołał — spałem trzy godziny prawie.
— Akurat tyle, Najjaśniejszy Panie; — no powiedz-że, czy się źle w Luciennes sypia?
— Nie, nie na honor! Lecz cóż ja widzę, u djabła? — wykrzyknął spostrzegając Zamora.
— Widzi Wasza Królewska Mość gubernatora Luciennes.
— Jeszcze nie, nie — powiedział król, śmiejąc się. Jakto! ten dudek włożył uniform, chociaż nie ma jeszcze nominacji? Widocznie ufa mojemu słowu!
— Najjaśniejszy Panie, mamy chyba wszelkie prawo liczyć na to wasze słowo. — Zamor przytem posiada już dyplom.
— Jakto?
— Przysłał mi go wicekanclerz: oto jest. Jedyną formalnością jaka pozostaje do spełnienia, jest przysięga; każ mu ją wykonać niezwłocznie i niechaj czuwa nad nami.
— Zbliż się, panie gubernatorze — powiedział król.
Zamor się zbliżył; przybrany był w mundur z kołnierzem haftowanym i kapitańskiemi epoletami, w krótkie spodnie, jedwabne pończochy i szpadę. Szedł krokiem sztywnym i miarowym, z wielkim trójgraniastym kapeluszem pod pachą.
— Będzie on umiał przysięgać?... — zapytał król.
— Spróbuj, Najjaśniejszy Panie.
— Przystąp według przepisu — powiedział król, przypatrując się ciekawie czarnej lalce.
— Na kolana — — powiedziała hrabina.
— Wykonaj przysięgę — dodał król.
Dziecko złożyło jedną rękę na sercu, drugą w dłoń króla i mówiło:
— Przysięgam na wierność i cześć memu panu i pani mojej, przysięgam bronić do śmierci pałacu, którego straż mi powierzono, a gdyby mnie oblegano, wyjeść do ostatniego słoika konfitury, zanim się poddam.
Król ubawił się formułą przysięgi i powagą, z jaką została wypowiedzianą.
— Wzamian za tę przysięgę — odezwał się król, przybierając należytą powagę — przekazuję ci, panie gubernatorze, najwyższą władzę nad wszystkiem tem, co zamieszkuje powietrze, ziemię, ogień i wodę w obrębie tego pałacu.
— Dziękuję, panie — powiedział, powstając Zamor.
— A teraz — rzekł król — idź i pokaż się w kuchniach w tem pięknem ubraniu, a nas zostaw w spokoju. Ruszaj!
Zamor wyszedł jednemi, a Chon weszła drugiemi drzwiami.
— Jakto! jesteś maleńka? Dzień dobry ci, Chon!
Król pociągnął ku sobie siostrę faworyty i ucałował.
— I cóż, Chon, ty z pewnością powiesz mi prawdę!
— O! Najjaśniejszy Panie — odpowiedziała — zupełnie źle trafiliście. Prawdę! Po raz pierwszy chyba przytrafiłoby mi się to w życiu. Jeżeli chcecie ją usłyszeć, zwróćcie się do Joanny; ona kłamać nie potrafi:
— Czy to prawda, hrabino?
— Najjaśniejszy Panie, — Chon dobre ma o mnie zdanie. Dobry przykład mnie zgubił i od dzisiejszego wieczora gotowa jestem kłamać, jak prawdziwa hrabina.
— Zatem — odezwał się król — Chon ma coś, co przedemną ukrywa.
— Daję słowo, że nie.
— Jakieś książątko, jakiś markizek, czy wicehrabia, do któregośmy jeździli?...
— Nie sądzę — odpowiedziała hrabina.
— A cóż ty, Chon, na to?
— Nie sądzimy, Najjaśniejszy Panie, Należałoby, zażądać raportu policji o tem.
— Pana de Sartines, czy mojej?
— Pana de Sartines.
— Ile Wasza Królewska Mość ofiaruje mu za to?
— Jeżeli to będzie coś ciekawego, nie będę się targował.
— Daj więc pierwszeństwo mojej policji, Najjaśniejszy Panie. Usłużę ci... po królewsku.
— Sprzedasz samą siebie?...
— Czemu nie, jeżeli zapłata będzie odpowiednią.
— Zgoda zatem! Jakiż ten raport? Tylko bez kłamstw, przedewszystkiem.
— Francjo! obrażasz mnie.
— Chciałem powiedzieć, bez wykrętów.
— A zatem, Najjaśniejszy Panie, przygotuj kapitały, bo raport zaraz będzie.
— Gotów jestem — rzekł król, pobrzękując kilku sztukami złota w kieszeni.
— Przedewszystkiem, pani hrabina Dubarry, widzianą była w Paryżu około drugiej z południa.
— To już wiem. Cóż dalej?...
— Przy ulicy de Valois.
— I to wiem także.
— Około szóstej, podążył Zamor za nią.
— I to możebne; ale co pani Dubarry robiła przy ulicy de Valois?
— Była u siebie.
— Rozumiem; po co jednak jeździła do siebie?
— By się spotkać ze swoją matką chrzestną.
— Ze swoją matką chrzestną! — powiedział król ze skrzywieniem, którego pokryć nie potrafił, więc się ma zamiar ochrzcić?
— Tak, Najjaśniejszy Panie, w wielkiej chrzcielnicy wersalskiej.
— Na honor, źle czyni; tak jej dobrze było w pogaństwie!
— Cóż chcesz, Najjaśniejszy Panie! — znasz przysłowie, że „to nęci, czego się nie posiada“.
155 — Chcemy zatem mieć chrzestną matkę?
— I mamy ją, Najjaśniejszy Panie.
Król wzruszył ramionami.
— Przepadam za tym ruchem, Najjaśniejszy Panie; — dowodzi on, że byłbyś niepocieszony na widok przegranej Grammont’ów, Guemenée’ych i wszystkich świętoszek dworu.
— Co takiego?
— Bezwątpienia, sprzymierzasz się z tymi ludźmi!
— Ja?... Hrabino, dowiedz się i zapamiętaj na zawsze, że król sprzymierza się tylko z królami.
— Prawda; lecz wszyscy twoi królowie są przyjaciółmi pana de Choiseul.
— Powróćmy do owej chrzestnej matki, hrabino.
— I ja to wolę, Najjaśniejszy Panie.
— Udało ci się więc ją sfabrykować?
— Znalazłam ją, znalazłam hrabinę de Béarn, z rodziny książąt, którzy nawet panowali ongi. Pani de Béarn nie przyniesie ujmy sprzymierzeńcom sprzymierzeńców Stuartowskich, tak się spodziewam.
— Hrabina de Béarn — zauważył ze ździwieniem król. Znam jedną tylko, która mieszkać powinna w okolicy Verdun.
— Ta sama; umyślnie podróż odbyła...
— Ona ci więc poda rękę?
— Obydwie!
— Kiedyż to?
— Jutro o jedenastej z rana będzie miała zaszczyt być przezemnie przyjętą na sekretnem posłuchaniu; i jednocześnie, jeżeli to nie będzie zbyt niedyskretnem, zażąda od króla oznaczenia dnia, a król oznaczy najbliższy jaki można, czy nie tak, panie Francjo?
Król począł się śmiać, niezbyt jednak szczerze.
— Zapewne, zapewne — powiedział, całując hrabinę w rękę.
Naraz, jakgdyby coś sobie przypomniał:
— Jutro, o jedenastej — zawołał.
— W czasie śniadania...
— To niemożebne, moja droga.
— Jakto! niemożebne?
— Nie będę tu na śniadaniu, powracam dziś wieczorem.
— A to co znowu? — powiedziała pani Dubarry, czując zimno przenikające aż do serca. — Odjeżdżasz, Najjaśniejszy Panie?
— Muszę, droga hrabino, wyznaczyłem tę godzinę panu de Sartines dla bardzo pilnej pracy.
— Wola Twoja, Najjaśniejszy Panie; ale zjesz kolację chociaż, mam nadzieję...
— O! tak, być może... jestem dziś głodny, będę na kolacji.
— Każ podawać, Chon — powiedziała hrabina, dając jej znak mający widoczną łączność z umówionym z góry planem.
— Chon wyszła.
— Król dostrzegł w lustrze ów znak, a chociaż nie mógł sobie zdać z niego sprawy, zrozumiał, iż kryła się w tem jakaś zasadzka.
— Wreszcie, nie! — powiedział; niepodobna myśleć o kolacji... Muszę wyjechać natychmiast.
Mam sprawy, sobota dzisiaj...
— Ha, niech i tak będzie! każę więc podjechać koniom.
— Tak, moja piękna.
— Chon!
Chon powróciła.
— Konie dla króla! — rzekła hrabina.
— Dobrze — odpowiedziała Chon z uśmiechem.
I wybiegła znowu.
W chwilę potem słychać było jej głos wołający w przedpokoju:
Konie dla króla!