Józef Balsamo/Tom VIII/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Józef Balsamo | |
Podtytuł | Romans | |
Wydawca | E. Wende i S-ka | |
Data wyd. | 1925 | |
Druk | „Rola“ J. Buriana | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Joseph Balsamo | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Nastąpiła chwila uroczystego milczenia, a potem zaraz Balsamo spytał po francusku.
— Jesteś tam?
— Jestem — odpowiedział głos czysty, srebrzysty, który, przechodząc przez drzwi i obicie, podobniejszym się stał do dźwięku jakiegoś metalu, niż do głosu ludzkiego.
— To zaczyna być bardzo zajmujące — szepnął książę, a co dziwniejsze, że bez żadnych zwykłych aparatów magicznych.
— To straszne — szepnęła Dubarry.
— Uważaj dobrze na to, o co pytać cię będę.
— Słucham duszą całą.
— Wiele tu jest ze mną osób w pokoju?
— Dwie.
— Jakie?
— Mężczyzna i kobieta.
— Przeczytaj w myśli mojej ich nazwiska.
— Książę de Richelieu i pani Dubarry.
— Dziwna rzecz! — szepnął książę.
— Jak żyję, nie widziałam nic podobnego — drżąc cała, rzekła, Dubarry.
— A teraz — rzekł Balsamo — przeczytaj pierwsze słowa listu, który trzymam w ręku.
Duch wykonał rozkaz. Książę i hrabina patrzyli na siebie zdumieni.
— Co się dzieje w tej chwili z tym listem?
— Jedzie.
— W którą stronę?
— Ku wschodowi.
— Czy jest daleko?
— O bardzo, bardzo daleko!
— Kto go wiezie?
— Człowiek, mający na sobie kurtę zieloną, na głowie czapkę skórzaną i grube buty na nogach.
— Pieszo jest, czy konno?
— Jedzie na koniu.
— Na jakim?
— Na srokatym.
— Gdzie go widzisz?
Nastąpiła chwila milczenia.
— Patrz! zawołał rozkazująco Balsamo.
— Jest na drodze wysadzanej drzewami.
— Na jakiej drodze?
— Nie wiem; wszystkie drogi podobne są do siebie.
— Jakto, czy niema na tej drodze jakiego słupa, napisu?
— Czekaj, czekaj, ciężki wóz mija się teraz z posłańcem, na wozie pełno ludzi, księży, wojskowych.
— Czy niema napisu na tym wozie? — zapytał Balsamo.
— Owszem, jest.
— Przeczytaj go.
— „Wersal“ napisano żółtemi literami.
— Porzuć ten wóz i idź za posłańcem.
— Już go nie widzę.
— Dlaczego już go nie widzisz?
— Bo tu skręca na bok droga.
— Zwróć się tą drogą, dogoń go.
— O! popędza strasznie konia, patrzy na zegarek.
— Co widać przed koniem?
— Długą aleję, wspaniałe budynki, duże miasto?
— Idź ciągle za posłańcem.
— Idę.
— I cóż?
— Pędzi ciągle, koń cały pianą pokryty; przechodnie oglądają się, skręcił w ulicę, stanął, zeskoczył z konia, puka do bramy pięknego pałacu.
— Teraz uważnie trzeba iść za nim.
Duch westchnął głęboko.
— Jesteś zmęczony?
— Okropnie.
— Niech natychmiast zniknie to znużenie, ja tak chcę!
— Ach!
— Czyś jeszcze zmęczony?
— Nie.
— Czy widzisz ciągle posłańca?
— Widzę, widzę, idzie po dużych kamiennych schodach. Przed nim lokaj w liberji błękitnej ze złotem. Przechodzą piękne złocone salony. Weszli do gabinetu. Lokaj otworzył drzwi i wyszedł.
— Co widzisz?
— Posłaniec się kłania.
— Komu?
— Kłania się człowiekowi, siedzącemu przed biurkiem; ten człowiek obrócony jest plecami do drzwi.
— Jak jest ubrany ten człowiek?
— Wystrojony jak na bal.
— Czy ma jakie ordery?
— Ma szeroką błękitną wstęgę przez piersi.
— Twarz jego?
— Nie widzę... Ach...
— Co się stało?
— Obrócił się.
— Jak wygląda?
— Oczy ma żywe, rysy nieregularne, zęby piękne.
— W jakim jest wieku?
— Od pięćdziesięciu... do... pięćdziesięciu ośmiu lat.
— To Choiseul — szepnęła Dubarry — Choiseul.
Marszałek skinął głową potakująco.
— Cóż dalej? — pytał Balsamo.
— Posłaniec wręcza list człowiekowi z niebieską wstęgą.
— Możesz mówić, księciu; to książę.
— Posłaniec oddaje list księciu — powtórzył duch posłuszny — list ten wyjął z torby skórzanej. Książę otwiera i czyta uważnie.
— Dalej?
— Bierze pióro, arkusz papieru i pisze.
— Pisze — szepnął Richelieu — żeby to można wiedzieć, co on pisze, to byłoby dobrze.
— Powiedz mi, co on pisze — rozkazał Balsamo.
— Nie mogę.
— Bo jesteś za daleko, wejdź do gabinetu, pochyl się nad jego ramieniem.
— Już jestem.
— Czytaj teraz.
— Pismo brzydkie, niewyraźne, urywane.
— Czytaj, rozkazuję.
Hrabina i Richelieu nie śmieli oddychać.
— Czytaj! — powtórzył groźnie Balsamo.
— Kochana siostro — odezwał się głos drżący.
— Odpowiedź — szepnęli razem Richelieu i Dubarry.
„Uspokój się, moja droga, wczoraj przeszedłem ciężkie chwile, ale to już minęło. Z niecierpliwością oczekuję jutra, bo już mam plan gotów; jutro ja gniewać się będę. Dobrze postąpiłaś, parlament, milord X., petardy doskonale.
Jutro, jak wyjdę od króla, dodam słów parę i odeślę ci przez tego samego posłańca“.
Balsamo, trzymając wyciągniętą lewą rękę, zdawał się z trudnością wyrywać każdy wyraz tajemniczemu głosowi, a prawą szybko pisał ołówkiem to, co pan de Choiseul, zamknięty w swoim gabinecie, kreślił od siostry.
— Już wszystko?
— Wszystko.
— Cóż teraz czyni książę?
— Składa we czworo papier i kładzie go do małego czerwonego pugilaresu, który wyjął z lewej kieszeni fraka.
— Słyszy pani? — zapytał Balsamo hrabiny, pozostającej w zupełnem osłupieniu.
— Cóż dalej?
— Odprawia posłańca i mówi do niego.
— Co mówi?
— Nie dosłyszałam końca: „O godzinie pierwszej przed bramą Trianon“. Posłaniec kłania się i wychodzi.
— Oznaczył posłańcowi godzinę, o której wychodzić ma od króla.
Balsamo skinął ręką, nakazując milczenie.
— Cóż, książę, uczyni teraz?
— Wstaje, trzyma w ręku list, który odebrał. Idzie prosto do łóżka, przechodzi pod ścianą, naciska sprężynę, otwiera żelazną szkatułkę, wrzuca w nią list i zamyka napowrót.
— O! — krzyknęli razem hrabina i książę — to cudowne, niepojęte!
— Czy już pani dowiedziała się wszystkiego, czego sobie życzyła — zapytał Balsamo.
— Panie hrabio — rzekła Dubarry — oddałeś mi usługę, którą radabym zapłacić ceną dziesięciu lat mego życia; nigdy dosyć odwdzięczyć ci się nie potrafię. Żądaj czego chcesz ode mnie.
— Pamiętasz, pani, że i tak mamy z sobą rachunki.
— Powiedz, powiedz mi, hrabio, czego żądasz.
— Nie nadszedł czas jeszcze, proszę pani.
— A więc, gdy nadejdzie, choćby miljon...
Balsamo uśmiechnął się.
— Hrabino — zawołał Richelieu — co my możemy dać takiemu człowiekowi! On, który ma taką władzę nad potęgami nadprzyrodzonemi, może wziąć, gdy mu się podoba, wszystko złoto i wszystkie brylanty z łona ziemi; łatwiej jest przecie widzieć w jej wnętrzu, niż czytać podobne tajemnice w sercach ludzkich.
— A więc chylę się przed tobą, hrabio, w mojej niemocy.
— Nie, hrabino, przyjdzie czas, że będziesz mogła spłacić mi dług zaciągniony.
— Hrabio — rzekł Richelieu — jestem pobity, zwyciężony przez ciebie. Wierzę...
— Jak święty Tomasz, po dotknięciu się palcem. To się nie nazywa uwierzyć, tylko zobaczyć.
— Nazywaj to, hrabio, jak ci się podoba, mam dla ciebie prawdziwe uwielbienie, a jeżeli kiedy przyjdzie chwila, że mówić o tem będą, to już słów lekceważenia nikt ode mnie nie usłyszy.
Balsamo uśmiechnął się.
— Pozwól mi pani, hrabino...
— Cóż takiego?
— Odprawić zwykłą formułą magiczną mego ducha, bo musi być bardzo strudzony.
— Proszę cię, hrabio.
— Balsamo zwrócił się ku drzwiom i rzekł po arabsku.
— Kocham cię, moja Lorenzo; wróć do twego pokoju, tą samą drogą, którą przyszłaś; ja tam za chwilę przyjdę do ciebie. Idź już, moja droga!
Duch odezwał się po włosku.
— Jestem bardzo znużona; spiesz do mnie, Acharacie.
— Zaraz idę.
I znów leciuchny szmer dał się słyszeć za ścianą.
Nazajutrz o godzinie jedenastej z rana, Ludwik XV przeszedł przez galerję swego mieszkania i zawołał głosem suchym:
— Panie de la Vrilliére!
Król był blady i poruszony, a im więcej chciał ukryć swoje uczucia, tem wybitniej malowały się one drganiem nerwowem na twarzy, tak zwykle spokojnej.
Grobowe milczenie zaległo wśród zgromadzonych dworzan. Był pomiędzy nimi i Jan Dubarry i Richelieu, obydwaj udający zupełny spokój i nieświadomość.
Książę de la Vrilliére zbliżył się i wziął z rąk króla kopertę zapieczętowaną.
— Czy książę de Choiseul jest w Wersalu? — zapytał król.
— Jest, Najjaśniejszy Panie, wrócił z Paryża wczoraj, o wpół do trzeciej po południu.
— Czy jest u siebie, czy też w pałacu?
— Jest w pałacu, Najjaśniejszy Panie.
— Proszę mu zanieść ten rozkaz.
Dreszcz przeszedł po zebranych dworzanach.
Pochylili głowy, jak kłosy w czasie burzy.
Król zmarszczył brwi i dumnym krokiem wszedł do swego gabinetu. Szedł za nim kapitan gwardji i komendant lekkiej jazdy.
Oczy wszystkich zwróciły się na pana de la Vrilliére, który, smutny i zakłopotany powierzoną sobie misją, pociągnął wolno przez podwórze pałacowe do mieszkania księcia de Choiseul.
Tymczasem wokoło starego księcia de Richelieu powstały gwarne rozmowy, jedne nieśmiałe, inne groźne i burzliwe. Marszałek udawał, że nie wie o niczem, ale mu nikt nie wierzył.
Gdy wrócił pan de la Vrilliére, otoczono go dokoła.
— I cóż? — pytano na wszystkie strony.
— Zaniosłem księciu rozkaz opuszczenia dworu.
— Wygnanie?
— Jak najformalniejsze.
— Sami osądźcie.
I książę de la Vrilliére powtórzył słowa, które dokładnie zachował w pamięci:
„Mój kuzynie, dajesz mi takie powody do niezadowolenia, że zmuszony jestem oddalić cię ze dworu. Naznaczam ci na miejsce wygnania Chanteloup, dokąd masz się udać w ciągu dwudziestu czterech godzin. Byłbym cię wysłał dalej, gdyby nie to, że żal mi pani de Choiseul, której zdrowie jest takie wątłe. Uważaj, abyś swojem postępowaniem, nie zmusił mnie do bardziej stanowczych kroków”.
— I cóż powiedział pan de Choiseul, gdyś mu doręczył ten rozkaz, panie de Saint-Florentin? — zapytał książę de Richelieu, unikając umyślnie nowego nazwiska i tytułu pana de la Vrilliére.
— Odpowiedział mi: „Jestem głęboko przekonany o przyjemności, z jaką doręczasz mi ten papier“.
— Biedny książę, to ci się dostało! — rzekł Jan Dubarry.
— Nie dziwmy się, panie hrabio!... — każdy musi krzyknąć, gdy mu taki kamień zleci na głowę.
— A wiesz pan, co on teraz robić zamyśla?
— Prawdopodobnie spełni rozkaz.
— Hum! — mruknął marszałek.
— Książę de Choiseul idzie! — zawołał Jan, który patrzył przez okno.
— Idzie tu? — zawołał la Vrilliére.
— Przepowiedziałem ci to, panie de Saint-Florentin.
— Przechodzi przez podwórze.
— Sam?
— Zupełnie sam, trzyma tekę swoją pod pachą.
— Boże wielki! czy miałaby się powtórzyć scena wczorajsza? — szepnął Richelieu.
— To nie byłoby tak bardzo zabawne — odparł Jan.
Jeszcze nie skończył mówić, gdy u wejścia ukazał się książę de Choiseul i zmierzył spokojnym wzrokiem nieprzyjaciół, oraz tych, co się nimi stać mieli za chwilę w razie stanowczej niełaski.
Nikt nie spodziewał się tego, wszyscy stali zdumieni.
— Czyś tylko dobrze przeczytał, panie de la Vrilliére? — zapytał Jan.
— Najdoskonalej.
— I ośmiela się przyjść tutaj, odebrawszy list tej treści?
— Nie rozumiem tego, na honor!
— Król gotów go kazać wpakować do Bastylji!
— Toby wywołało skandal!
— Prawie mi żal starego.
— Patrzcie, wchodzi do króla! To nie do uwierzenia, naprawdę.
W istocie, pan de Choiseul, nie zwracając wcale uwagi na lekki opór, jaki stawiali mu zebrani panowie, wszedł do gabinetu Ludwika XV, który, ujrzawszy go, krzyknął ze ździwienia.
Książę trzymał w ręku przesłany sobie wyrok i okazał go królowi prawie z uśmiechem.
— Najjaśniejszy Panie, wczoraj Wasza Królewska Mość uprzedzić mnie raczył, że odbiorę rozkaz tej treści, odebrałem go w tej chwili.
— Tak, panie.
— Przychodzę zatem po ustne potwierdzenie, bo mi to Wasza Królewska Mość wczoraj zalecić raczył.
— Tym razem rozkaz jest stanowczy.
— Taki rozkaz, wiernemu, przywiązanemu słudze? Być że to może, Najjaśniejszy Panie?
— Przywiązany sługa nie każe grać panu swemu śmiesznej roli.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział wyniośle książę — urodziłem się dość blisko tronu i znam jego majestat.
— Nie chcę cię długo nudzić — rzekł król — i w krótkich słowach opowiem ci twoją winę: wczoraj w Wersalu, w swoim gabinecie, odebrałeś list od pani de Grammont, przysłany przez umyślnego posłańca.
— Czy wzbronioną jest korespondencja pomiędzy bratem a siostrą, Najjaśniejszy Panie?
— Poczekaj, książę, wiem, co było w tym liście.
— Najjaśniejszy Panie!
— Oto jest jego zawartość, przepisałem własną ręką, czytaj książę — rzekł król, podając kartkę.
— Najjaśniejszy Panie!...
— Nie zaprzeczaj; list ten schowałeś do szkatułki żelaznej, znajdującej się za twojem łóżkiem.
Książę de Choiseul zbladł śmiertelnie.
— To jeszcze nie koniec — rzekł król — odpowiedziałeś pani de Grammont i wiem coś jej napisał. Ten list znajduje się obecnie w twojej tece ministerjalnej, miałeś dodać do niego dopisek po wyjściu ode mnie. Widzisz, że jestem dobrze powiadomiony o wszystkiem. Nieprawdaż?
Pot zimny oblał czoło księcia, skłonił się nisko i wyszedł z gabinetu, zataczając się, jakgdyby rażony apopleksją.
Chłodne, świeże powietrze, otrzeźwiło go trochę.
Zapanował nad sobą; przeszedł przez galerję, z głową do góry wzniesioną, wrócił do swego mieszkania i pochował lub popalił niektóre papiery.
W kwadrans później wsiadł do karety i wyjechał z zamku.
Złożenie z urzędu Choiseul’a wstrząsnęło całym krajem, jak uderzenie gromu.
Parlament, podtrzymywany jego tolerancją, ogłosił, że kraj utracił swoją najsilniejszą podporę. Arystokracja lubiła ministra, jako jednego ze swoich, duchowieństwo, nieraz w trudnych razach znajdujące w nim opiekę, żałowało go także, encyklopedyści podnieśli krzyk, bo Choiseul był osobistym przyjacielem Voltaire’a i popierał jego wydawnictwo.
Lud nawet, słysząc utyskiwania wszystkich stanów, chociaż zarówno nienawidził wszystkich, manifestował także swoje nieukontentowanie; powiedziano mu bowiem, że będzie teraz musiał płacić jeszcze więcej na faworytę i faworytów faworyty królewskiej, którzy zastąpią złożonego z urzędu ministra.
Pan de Choiseul był złym ministrem, ale umiał osłaniać swoje czynności pozorami cnoty, patrjotyzmu, bezinteresowności.
Cały Paryż wyległ na ulicę aby go, wyjeżdżającego do Chanteloup, przeprowadzić do rogatek.
Największy tłum był przy rogatce de l’Enfer, prowadzącej na gościniec turyngeński.
Na parę godzin musiano wstrzymać ruch kołowy, aby uniknąć wypadku.
Gdy de Choiseul wydostał się za rogatki na drogę, towarzyszyło mu zgórą sto karet.
Okrzyki i westchnienia popłynęły za nim.
Książę de Choiseul, zanadto dobrze znał świat i ludzi, aby nie zrozumieć, że powodem tej demonstracji nie tyle był żal za nim, ile obawa tych, którzy mieli po nim nastąpić.
Zaledwie kilkaset kroków odjechał, gdy kareta, pędem jadąca w przeciwną stronę, tylko co nie wpadła na niego. Pocztyljon zatrzymał konie, a w oknie ukazała się głowa jadącego. Był nim książę d’Aiguillon; skłonił się uprzejmie ministrowi, po którym pragnął otrzymać tekę.
Jedna ta chwila zatruła Choiseul’owi cały triumf odjazdu. Posmutniał i zasunął się w głąb powozu.
Ale, jakgdyby chcąc mu wynagrodzić doznaną przykrość, nadjechał powóz dworski, w którym siedziała następczyni tronu z damą honorową, panią de Noaille i Andreą de Taverney na przedzie.
Pan de Choiseul zaczerwienił się z radości, wychylił głowę z powozu i złożył ukłon głęboki.
— Żegnam Waszą Wysokość!... — rzekł głosem urywanym.
— Dowidzenia, panie de Choiseul!.. — odpowiedziała wielka księżna, darząc go uprzejmym uśmiechem, wolnym od wszelkiej etykiety.
— Niech żyje pan de Choiseul! — zawołał po tych słowach Marji-Antoniny, głos jakiś pełen zapału.
Na dźwięk tego głosu Andrea de Taverney odwróciła głowę.
— Na bok! na bok! — wołali słudzy wielkiej księżny i między innymi usunęli Gilberta, który stał, zapatrzony na damy, jadące w powozie.
Podczas, gdy przyjaciele żegnali odjeżdżającego na wygnanie ministra, w Luciennes panowała niczem niezmącona radość.
Pani Dubarry była już teraz bożyszczem, przed którem chyliły się wszystkie głowy, w jej rękach jak na teraz, spoczywały losy Francji.
Wieczorem te same powozy, które przeprowadzały ministra do rogatek, pędziły z pośpiechem do pałacyku faworyty.
Ale pani Dubarry miała także swoją policję; szanowny jej braciszek wiedział dokładnie, kto żegnał przyjaźnie Choiseul’a. Żaden z takich nie został przyjęty przez hrabinę, obdzielającą najuprzejmiejszemi uśmiechy wiernych sobie sprzymierzeńców.
Gdy rozjechał się tłum dworzan i pozostali sami tylko wybrani, Richelieu rzekł do hrabiny:
— To dzień prawdziwie szczęśliwy, szanowna pani.
— Ale trzeba przyznać, że hrabia Balsamo, czy Fenix, czy jak go tam zechcesz zresztą nazywać, mój książę, jest najznakomitszym człowiekiem naszej epoki. Jakto dobrze, że nie palą teraz czarowników. To byłaby wielka szkoda.
— O tak, tak hrabino, to wielki człowiek!...
— A jest przytem i bardzo pięknym mężczyzną. Wiesz, książę, on mi się podoba.
— Przestań, hrabino, bo zacznę zazdrościć i zrobię ci scenę! — rzekł, śmiejąc się Richelieu.
Coby to był za niebezpieczny minister policji z tego czarownika?...
— Myślałam już o tem ale to niepodobna.
— Dlaczego, hrabino?
— Bo jakby przy nim wytrzymał który kolega?
— Jakto, hrabino?
— Wiedziałby o każdym wszystko, patrzałby ciągle w karty każdego...
Richelieu zaczerwienił się okrutnie.
— Hrabino — rzekł — chciałbym zostać jego kolegą, chciałbym aby nieustannie śledził grę moją, mogłabyś być pewną, że widziałby zawsze waleta kierowego u stóp damy i króla.
— Jesteś pełen dowcipu, mój książę, ale pomówmy trochę o naszem ministerjum. Czy zawiadomiłeś, książę, swojego siostrzeńca?
— D’Aiguiillon jest już w Paryżu, u rogatek rozminął się z powozem Choiseul’a, zdaje się, że jest to dla niego dobrą wróżbą.
— Istotnie. Kiedyż tu będzie?
— Czeka tylko na rozkazy twoje, hrabino. Uważał za stosowne, żeby go tu tak zaraz nie widziano.
— Poślijże, książę, po niego, bo jesteśmy sami.
— Jesteśmy w zupełnem porozumieniu ze sobą, nieprawdaż, hrabino?
— W jak najzupełniejszem, mój książę; mówiliśmy tedy, że wolisz wojnę niż dochody; czy tak? A może życzysz sobie marynarkę.
— Wolę wojnę, hrabino; znam się na tem najlepiej i tu najodpowiedniejszym być mogę.
— Dobrze, pomówię o tem z królem. Czy masz, książę, jakie antypatje?
— Do kogo?
— Może do kogo z tych, którzy mają być twymi kolegami, możnaby usunąć takiego.
— Jestem nadzwyczaj zgodny i łatwy w pożyciu. Ale pozwól, hrabino, poślę po mego siostrzeńca, jeżeli przyjąć go raczysz.
Richelieu zbliżył się do okna i dał znak swemu lokajowi, a ten pędem wybiegł za bramę.
Zaczęto oświecać salony, turkot powozu dał się słyszeć, Dubarry, pospieszyła do okna.
Stary marszałek uśmiechnął się do siebie.
— Dobrze nam tu będzie obydwum, zdaje się, że i wuj i siostrzeniec bardzo są dobrze widziani.
Otwarły się drzwi salonu i oznajmiono przybycie księcia d’Aiguillon.
Był to niezwykle piękny mężczyzna; jakkolwiek pierwsza jego młodość już minęła, postawa szlachetna, układ wytworny, strój pełen dobrego smaku — niezaprzeczoną dawał mu wyższość nad najmłodszymi.
Czoło wolne od zmarszczek, pięknie sklepione, znamionowało myśl głębszą, głowę trzymał wysoko i dumnie, wyraz twarzy miał smutny i zamyślony.
Piękne ręce, o arystokratycznych kształtach, miał tak białe, że nawet koronki mankietów zaćmić ich nie mogły. W całej postaci malowała się tkliwość poety, wyniosłość wielkiego pana i muskularność muszkietera. Te trzy typy, złączone razem, w jednej osobie, musiały wywrzeć wrażenie na pięknej hrabinie.
Przez dziwny zbieg okoliczności, dwoje tych ludzi nie spotkało się było jeszcze dotąd u dworu, pomimo, że Dubarry panowała już na nim od tak dawna. Dawniej, kiedy jeszcze nie nosiła ani tego nazwiska, ani tytułu hrabiny, lecz była tylko śliczną istotką, uśmiechniętą i kochaną przez mnóstwo młodych ludzi, bogatych i dorodnych, w ich liczbie był także i książę d’Aiguillon. I on, za przykładem innych, układał rymy na cześć pięknej Joasi, i nazywał ją aniołem, parafrazując jej nazwisko rodzinne na: l’ange; ale gdy stary król, pod przybranem nazwiskiem barona de Genesse, zaczął rywalizować z całą świetną młodzieżą, panna Lange zamknęła drzwi dawnym swoim gościom, a książę d’Aiguillon wyjechał do Bretonji. Rozstali się nie zawiązawszy żadnego serdeczniejszego stosunku, pomimo niezaprzeczonej wzajemnej sympatji.
Pani Dubarry niewiele zajmowała się początkowo zniknięciem pana d’Aiguilon, ale gdy upływały lata, a on się nie zgłaszał, osądziła, że był człowiekiem wielkiego serca i rozumu.
Bo przeszłość pani Dubarry nieraz wielkiego nabawiała ją kłopotu, a raz nawet była powodem skandalu, gdy jakiś prosty muszkieter zgłosił się, aby odnowić dawne stosunki.
Z niecierpliwością też oczekiwała przybycia księcia, chcąc się przekonać, czy był do tego stopnia delikatny, czy też nie wiedział poprostu, z kim miał do czynienia.
Książę wszedł; ukłonił się i zatrzymał chwilę.
Richelieu powstał, wziął go za rękę, a przedstawiając pani Dubarry, rzekł:
— Książę d’Aiguillon, hrabino, nie przedstawiam ci go jako mego siostrzeńca, ale jako twego najwierniejszego sługę.
Hrabina popatrzyła badawczo na swego gościa, ale nie dojrzała najlżejszej zmiany na jego twarzy. Pochylony przez chwilę, podniósł książę na faworytę wzrok spokojny i pełen szacunku.
— Książę de Richelieu jest moim przyjacielem, czy mogę mieć nadzieję, że i siostrzeniec jego zechce mieć także dla mnie trochę życzliwości? — odezwała się Dubarry.
— Będę się usilnie starał zasłużyć sobie na względy pani hrabiny — odpowiedział książę d’Aiguillon z ponownym ukłonem.
— Podobno dość książę wycierpiałeś w Bretonji?... — zapytała hrabina.
— O, bardzo wiele, ale to jeszcze nie koniec — odpowiedział d’Aiguillon.
— Ja sądzę, że tam już wszystko teraz skończone, a tu, książę, może być bardzo panu de Richelieu pomocny.
D’Aiguillon spojrzał zdziwiony na swego wuja.
— Widzę, że panowie nie mieliście jeszcze czasu porozumieć się z sobą; pozostawiam was zatem samych, a proszę dom mój uważać za własny.
Rzekłszy to, wyszła z pokoju.
Obok buduaru, w którym pozostał Richelieu ze swoim siostrzeńcem, był gabinecik chiński, ulubione miejsce posiedzeń króla, z panią Dubarry.
Od buduaru przedzielała go ściana, tak cienka, iż można było dokładnie słyszeć wszystko, co mówiono obok. Dubarry chciała skorzystać ze sposobności, chciała dowiedzieć się o rzeczywistych zamiarach obu panów. Ale Richelieu znał tajemnicę, i, zamiast dać się w pole wyprowadzić, postanowił wyzyskać rozmowę na swoję korzyść.
Siadłszy obok siostrzeńca, zaczął:
— Widzisz, jak tu jestem dobrze widziany.
— Widzę to, wuju.
— Miałem szczęście zaskarbić sobie łaski tej ślicznej kobiety, uważanej za królowę, i można powiedzieć, będącej nią w istocie.
D’Aiguillon skinął głową, potakująco.
— Pani Dubarry — mówił dalej Richelieu, — obiecała mi wyrobić tekę ministerjalną.
— Wszak ci się ona należy, wuju.
— Nie wiem, czy mi się należy, ale jeśli ją otrzymam, chciałbym się zająć tobą, mój drogi.
— Dziękuję księciu, dałeś mi już nieraz dowody swojej o mnie pamięci.
— Czy nie masz czego na myśli, d’Aiguillon?
— Jak na teraz, o niczem nie myślę, dość mi będzie, gdy zdołam uratować mój tytuł para Francji i księcia, gdyż parlament domaga się, aby mnie zdegradowano.
— Czy możesz liczyć na jakie poparcie?
— Na żadne, wuju.
— To byłbyś przepadł napewno, gdyby nie ta szczęśliwa okoliczność.
— Napewno.
— Mówisz spokojnie, jak filozof... Ale ja też nie oszczędzam cię wcale i mówię z tobą nie jak wuj kochający, ale jak minister.
— Rozczula mnie, kochany wuju, twoja dobroć.
— Rozumiesz przecie, że jeżeli wezwałem cię z takim pośpiechem, to dlatego tylko, że chcę ci dać świetne stanowisko. Czy zastanawiałeś się kiedy nad rolą, jaką grał de Choiseul przez lat dziesięć?...
— Pozycja jego była bardzo piękna.
— Tak była piękną dopóty, dopóki żył zgodnie z panią de Pompadour i, póki przy jej pomocy, rządził królem, ale stała się bardzo smutną, gdy pokłóciwszy się z panią Dubarry, został skazany na wygnanie i otrzymał rozkaz wyjazdu w przeciągu dwudziestu czterech godzin... Nic nie odpowiadasz?...
— Słucham wuja i staram się zrozumieć do czego zmierzasz.
— Podoba ci się pierwsza rola Choiseul’a?
— Naturalnie.
— A więc, mój drogi, ja postanowiłem grać tę pierwszą rolę.
D’Aiguillon, zwrócił się nagle do wuja:
— Czy nie żartujesz tylko sobie wuju?
— Dlaczegóż to za żarty uważasz?...
— Jakto, chcesz zostać kochankiem pani Dubarry?
— To byłoby zawiele, widzę jednak, żeś mnie zrozumiał. Choiseul był bardzo szczęśliwy, rządził królem i jego faworytą; kochał się podobno w pani de Pompadour... A dlaczegóżby nie?... Widzę twój uśmiech szyderski, patrzysz młodemi oczami na moją twarz pomarszczoną, oczy zagasłe i ręce kościste, które kiedyś były tak piękne i mówisz sobie, że czas na miłość minął już dla mnie bezpowrotnie. Powiem ci prawdę, że w tym razie liczyłem na pomoc twoją, liczyłem, że ty mi pomożesz do odgrywania roli Choiseul’a.
— Ależ, wuju!...
— Wiem, że nie mogę być kochanym przez panią Dubarry, a jednak mógłbym kochać do szaleństwa tę kobietę, gdyby....
D’Aiguillon zmarszczył czoło.
— Ale — mówił dalej Richelieu, — zrobiłem sobie plan znakomity; wiek mój pozbawia mnie możności grania tej roli, a więc mogę się wyręczyć....
— Czy tak?... — rzekł d’Aiguillon.
— Ktoś z moich może pokochać panią Dubarry... Śliczna to przecie, kobieta!... Może ty, mój drogi....
— Ja? — zawołał d’Aiguillon — ależ to szaleństwo, mój wuju.
— Dlaczegóż to ma być szaleństwem? Zamiast podziękować mi za radę, ty w ten sposób się odzywasz?... Poznałeś ją, przyjęła cię uprzejmie i nie zakochałeś się w niej odrazu.... nie zapragnąłeś być przez nią kochanym?... Nie poznaję w tobie krwi mojej.
— Wuju — odrzekł d’Aiguillon — pojmuję że plan twój jest znakomitym, że godzien jest człowieka, tak jak ty, pełnego dowcipu... Istotnie rządziłbyś wtedy jak Choiseul, a ja byłbym ci w tem bardzo pomocny. Zapomniałeś tylko o jednej rzeczy, wuju....
— O czem? — zawołał Richelieu niespokojnie. Czy ci się nie podoba pani Dubarry?... Ależ to być nie może, trzebaby być warjatem....
— Wcale nie o to chodzi, mój wuju — odparł d’Aiguillon, jakgdyby był pewnym, że ani jedno jego słowo nie będzie straconem dla uszu pani Dubarry. — Pani Dubarry, którą dziś widziałem po raz pierwszy, jest cudnie piękną kobietą i mógłbym ją pokochać szalenie....
— Więc o cóż ci chodzi?
— Jestem pewny, że pani Dubarry nie pokocha mnie nigdy. Bo i skądże przyszło ci do głowy, mój wuju, aby ten cud piękności, otoczony kwiatem świetnej młodzieży dworskiej, mógł zająć się mną, com już dawno przeżył wiek młodzieńczy, mną, którego kłopoty i zgryzoty polityczne, postarzały i pochyliły ku ziemi. Gdybym przynajmniej, za młodości mojej, znał był panią Dubarry, mogłaby mnie zachować w pamięci takim, jakim byłem wtedy, ale i na to nawet liczyć niepodobna. Wierz mi wuju, porzuć ten projekt, bo on nigdy urzeczywistnić się nie może.
D’Aiguillon z takim zapałem wypowiedział tę całą przemowę, że Richelieu zagryzł sobie usta i pomyślał:
— Mój siostrzeniec rozumniejszy jest, niż myślałem, trzeba się z nim pilnować; musi się domyślać, że go tam słuchają z uwagą. Tymczasem pani Dubarry połykała każde jego słowo, upajała się wyznaniem księcia d’Aiguillon, podziwiała jego delikatność, dzięki której, nawet przed wujem nie zdradził tajemnicy dawnej ich znajomości, i powiedziała sobie, że musi być bardzo głęboko i szczerze kochaną.
— Odmawiasz mi zatem? — zapytał Richelieu.
— Nie podejmuję się zadań niemożliwych.
— Spróbuj przynajmniej, mój drogi.
— W jaki sposób?
— Widywać będziesz codzień hrabinę, staraj się jej podobać.
— Dla interesu? Za nic, mój wuju, gdybym popełnił coś podobnego, wstydziłbym się sam siebie, uciekłbym na kraj świata.
Richelieu pomyślał sobie:
— Udało się wszystko jak najlepiej!...
W tem turkot kilku zajeżdżających powozów dał się słyszeć w podwórzu i kilka głosów zawołało: „Król“!
— Uciekam, bo nie chcę, aby mnie tu król zastał — powiedział Richelieu, zmierzając ku drzwiom.
— A ja? — zapytał książę d’Aiguillon.
— Ty, to co innego, pozostań, trzeba żeby cię król zobaczył. A pamiętaj, pilnuj dobrze swoich interesów.
Wypowiedziawszy to, Richelieu zniknął, rzuciwszy jeszcze na pożegnanie siostrzeńcowi:
Książę d’Aiguillon pozostał sam. Rozumiał doskonale, o czem mu wuj jego mówił, wiedział czego chciała pani Dubarry, a nadewszystko pojął, że mu przyjdzie wkrótce grać niepoślednią rolę.
Marszałek nie był człowiekiem, któryby pozwolił zbyt długo błyszczeć komukolwiek, choćby nawet tym „kimkolwiek“ był jego własny siostrzeniec.
Król przybywał rzeczywiście. Paziowie otworzyli już drzwi wchodowe, a Zamor, ze zwykłym uśmiechem, prosił monarchę o cukierki; co prawda, ta poufałość często dobrze dawała się we znaki biednemu afrykaninowi, bo Ludwik XV, w dowód największej łaski, targał go porządnie za uszy. Król wszedł wprost do chińskiego gabinetu; książę przekonał się, że hrabina słyszała doskonale rozmowę jego z marszałkiem, skoro on słyszy nietylko każde słowo, ale nawet westchnienia osób znajdujących się w sąsiednim pokoju.
Jego królewska mość, zdawał się być niezmiernie znużonym. Atlas był mniej zapewne wyczerpanym po dwunastogodzinnem podpieraniu słońca swemi barkami. Ludwik XV lubił podziękowania, hołdy i pieszczoty, a pani Dubarry nie zaniedbywała niczego, aby dogadzać jego słabostkom. Zaczepiła naprzód o politykę; była w tej chwili tak pewną siebie, iż nic jej nastraszyćby nie potrafiło.
— Najjaśniejszy Panie — rzekła — zniszczyłeś, to dobrze; poniżyłeś, to świetnie; ale teraz trzeba odbudować.
— O, już wszystko w porządku — odparł król niedbale.
— Ministerjum już ustanowione?
— Naturalnie.
— Doprawdy? Tak prędko?
— Och jakaż kobieca logika! Czyż nie mówiłaś sama przed kilku dniami, że, zanim się wyrzuci kucharza, trzeba mieć już w pogotowiu innego?
— Proszę!... któż wchodzi w skład tego nowego gabinetu?
Król przybliżył się do Dubarry i usiadł przy niej na kanapce.
— Doprawdy, hrabino, mówisz takim tonem, jakbyś znała już członków tego ministerjum. A może ci się nie podobają? Może masz swych protegowanych?
— A gdyby tak było?
— Na serjo?... zdumiewasz mnie, moja piękna.
— Czy mi nie wolno?
— Och, hrabino, ja jestem królem, no... ale mniejsza... proszę, wymień mi tych swoich kandydatów.
— Naprzód ja się chcę dowiedzieć...
— Dobrze, pytaj zatem.
— Kto objął marynarkę, na miejsce pana de Praslin?
— Ktoś zupełnie świeży, zachwycający człowiek, egzemplarz, który nigdy nie widział morza.
Świetny pomysł!
— Któż taki?
— Zgadnij...
— Trochę to trudno, nie zgadnę.
— Członek parlamentu, moja droga, pierwszy prezes parlamentu w Besançon.
— Pan de Boynes?
— Właśnie, sapristi! domyślną jesteś, hrabino. Znasz go?
— Naturalnie, ciągle przecież zajmuję się polityką. No, no! ależ on niema o tem pojęcia.
— Tem lepiej. Jego poprzednik, dlatego że się znał za dobrze, rujnował nas tą świadomością rzeczy.
— A kto obejmuje tekę finansów? Finansista?
— Bynajmniej, wojskowy.... Ci finansiści dokuczyli mi już za bardzo.
— Boże wielki. A kto mianowany ministrem wojny?
— Finansista Terray; zobaczysz, że znajdzie on niedokładności we wszystkich rachunkach Choiseul’a. Coprawda, miałem ochotę nadać ten tytuł filozofowi, człowiekowi bez skazy....
— Filozofowi?.... Może Voltaire’owi?...
— Prawie.... Kawalerowi du Muy.... Katon to prawdziwy....
— Ale cóż?
— Wezwany, przybył natychmiast i był niezmiernie uszczęśliwiony; ale dobry, czy zły mój genjusz, podsunął mi myśl zaproszenia go dziś do Luciennes na kolację; — de Muy, odpowiedział mi krótko i węzłowato, coś w tym rodzaju: „Dla króla, gotów jestem poświęcić życie każdej chwili, ale pani Dubarry, służyć ani mogę, ani chcę“.
— Fi donc, to dopiero filozof.
— Naturalnie, odebrałem mu w tej chwili nominację i poszedł sobie z Bogiem. Ludwik XIV byłby śmiałka bez skrupułu wtrącił do Bastylji. Ale ja jestem Ludwikiem XV, i.... nie ja smagam parlament, ale mną parlament rządzi.
Hrabina uściskała swego królewskiego kochanka.
— Ciekaw jestem, co też powiedzą na tę zmianę? Terray, jest niecierpiany.
— A kto został ministrem spraw zagranicznych?
— Twój znajomy — Bertin.
— Bertin?... Bertin?... nie, ja nie znam żadnego Bertina.... Coprawda, nie widzę w tym składzie ani jednego dobrego ministra.
— Doprawdy?... Przedstaw mi zatem swych kandydatów.
— Mam tylko jednego.
— Wymień go już raz nareszcie, bo wahasz się jak widzę....
— Marszałek.
— Jaki marszałek? — zapytał, krzywiąc się, król.
— Książę de Richelieu.
— Ten stary?... Ta zmokła kura?!...
— Czy zwycięzcę z Mahon można nazwać zmokłą kurą?...
— Człowiek niemoralny, prześladowca wszystkich kobiet.
— Ależ...
— Proszę cię nie wspominaj mi nigdy o Richelieu’em, to zmora co mnie prześladuje. Jeszcze co!... Richelieu!... Samo to nazwisko jest mi wstrętnem!...
— Nienawidzisz ich?
— Kogo?
— Książąt de Richelieu?
— Nie znoszę.
— Wszystkich?
— Bez żadnego wyjątku. Są inni, którzy zasługują na daleko większe względy, ot książę de Frousac naprzykład.
— A jednak ktoś z rodziny Richelieu... który, coprawda, nie nosi ich nazwiska...
— Mówisz o d’Aiguillon?
— Może...
— Tego powinienem nienawidzić bardziej jeszcze, chociaż przyznaję, że śmiały i odważny...
— To człowiek prawdziwie rozumny! — dodała pośpiesznie hrabina.
— I zasługuje w zupełności na miano para Francji?...
— W zupełności. Użyj go królu...
Ludwik XV spojrzał ze zdumieniem na faworytę.
— Skąd ci coś podobnego na myśl przychodzi?... Wogóle nie pojmuję, dlaczego, gdy cały dwór, gdy kraj nawet cały, radzi mi abym wygnał księcia, ty go bierzesz w opiekę?
Pani Dubarry skrzyżowała ręce na piersiach.
— Przed chwilą nazwałeś Richelieu’go zmokłą kurą, a mnie się zdaje, że ten epitet należy się właśnie tobie.
— Hrabino!...
— Hm... Wasza Królewska Mość dumny jest, jak widzę, z odprawy danej Choiseul’owi.
— Spodziewam się; wcale to nie łatwa była sprawa.
— Bezwątpienia, ale teraz boisz się znowu...
— Ja?...
— Tak mi się zdaje. Czego-żeś dokazał odprawiając Choiseul’a?
— Dałem policzek parlamentowi.
— Wypoliczkuj-że go zatem porządnie, Najjaśniejszy Panie. Parlament uwielbiał Choiseul’a, oddaliłeś go; parlament nienawidzi księcia d’Aiguillon, weź-że go w swoją opiekę.
— Nie oddalam go przecież.
— To mało.. Żądam nagrody dla tego, który poświęcił majątek i honor w twojej obronie.
— I życie nawet, to prawda, bo pewnego pięknego poranku, ukamienują go wraz z twym protegowanym Maupeau.
— Mój królu!...
— Skąd-że tak palisz się dla tego d’Aiguillon!...
— Żarty!.. po raz pierwszy był mi dziś przedstawiony.
— Zatem... to szczere przekonanie twoje?... Szanuję przekonania cudze, bo sam żadnych nie posiadam.
— Zrób cośkolwiek dla Richelieu’go, przez pamięć na d’Aiguillon’a, jeżeli dla pierwszego nic zrobić nie chcesz.
— Dla Richelieu’go!... nic a nic.
— Zatem dla księcia d’Aiguillon?...
— Może myślisz o jakiej tece dla niego?... W tej chwili jest to niepodobieństwem.
— Przyznaję... ale później. Pomyśl królu, człowiek to wpływowy, człowiek czynu, w d’Aiguillon’ie, Tarray’u i Maupeau, zdobędziesz trzech wiernych cerberów. Przytem... twoje ministerjum dzisiejsze, to zabawka bardzo nietrwała.
— Mylisz się, hrabino, za trzy miesiące ręczę...
— No, więc po trzech miesiącach; trzymam cię królu za słowo, ale to przyszłość, która mnie mało obchodzi, bo ja żyję teraźniejszością.
— Ja tak samo. Cóż więc chcesz nareszcie?
— Zrób księcia d’Aiguillon komendantem lekkiej kawalerji...
— Mniejsza o to... zostanie tym komendantem.
— Dziękuję ci, najdroższy... — powiedziała Dubarry i złożyła serdeczny pocałunek na ustach Jego Królewskiej Mości, Ludwika XV.
— A teraz, hrabino, każ-no podawać kolację.
— Wybacz, Najjaśniejszy Panie, ale nic nie przygotowano. Służba moja bawiła się i zapomniała o wszystkiem.
— Jadę więc do Marly i zabieram cię ze sobą.
— Niepodobna... głowa mnie boli szalenie.
— Migrena?
— Nielitościwa.
— Połóż się natychmiast, biedaczko.
— Usłucham tej rady.
— Zatem adieu.
— Do widzenia.
— Wyglądam w tej chwili na Choiseul’a — wyrzucasz mnie...
— Z tą różnicą, że cię pieszczę, ściskam, uwielbiam...
Mówiąc to, czarująca kobietka posuwała króla ku drzwiom i w końcu Ludwik XV znalazł się za drzwiami; pani Dubarry, sama oświecała schody, trzymając zapalony kandelabr w ręce.
— Hrabino — odezwał się król, zstępując z ostatniego stopnia.
— Słucham, Najjaśniejszy Panie.
— Żeby nam tylko nie umarł ten biedny marszałek.
— Dlaczego?
— Ano z radości, że posiędzie tekę ministerjalną.
— O, niegodziwcze! — Pogroziła mu na nosku. Otrzymawszy jeden jeszcze ostatni całus, Ludwik XV odjechał w najlepszym humorze. Zupełnie kontent był z siebie.
Gdy pani Dubarry wróciła do buduaru, zastała księcia d’Aiguillon, klęczącego ze złożonemi rękami. Zaczerwieniła się cała.
— Przegrałam niestety, biedny marszałek; powiedziała.
— Słyszałem wszystko. Dzięki ci, hrabino, dzięki.
— Zrobiłam to tylko, com była powinna — odparła słodko faworyta. — Ale podnieś-że się, książę, bo gotowam myśleć, iż posiadasz doskonałą pamięć i spryt nadzwyczajny.
— Być może. Jestem twym najwierniejszym sługą, hrabino.
— Przedewszystkiem bądź wiernym królowi; jutro proszę złożyć podziękowanie Najjaśniejszemu Panu. Ale wstańże pan, bardzo proszę.
Podała mu rękę, którą d’Aiguillon ucałował z szacunkiem.
Dubarry była niezmiernie wzruszona.
— Biedny marszałek — dodała z westchnieniem — trzeba będzie powiadomić go o tej porażce.
D’Aiguillon skłonił się nisko.
— Jeżeli pani pozwoli, udam się doń natychmiast.
— Wierz mi, książę, zła nowina i tak za prędko go dojdzie, tymczasem proszę cię na kolację, przystajesz?
Książę, oczarowany, skłonił się niżej jeszcze.
— Jesteś pani...
— Aniołem, — szepnęły mu do ucha cudne usteczka Dubarry.
Richelieu, jak zresztą każdy wielki pan, miał pałac w Wersalu, w Marly i w Luciennes, znajdował się więc zawsze w pobliżu króla.
Ludwik XV lubił przepych i chętnie użyczał swego poparcia wybranym, wogóle zaś dopomagał wszystkim rodom o historycznych nazwiskach w zdobywaniu bogactw i tytułów.
W chwili odprawy, udzielonej Choiseul’owi i panu de Praslin, Richelieu znajdował się w Wersalu. Widziano go w Marly w towarzystwie hrabiny, a dzięki Janowi Dubarry, wiedziano także dokładnie, że książę miał długą konferencję w Luciennes z faworytą Ludwika XV.
Naturalnie, że cała zgraja pochlebców pośpieszyła złożyć swoje uszanowanie, tak wpływowej osobie, jaką stawał się książę.
Nazajutrz, Richelieu obudził się bardzo rano i to w najlepszym humorze; niezadługo Francja miała się dowiedzieć o nominacji nowego ministra.
Zdumienie jego nie miało granic, gdy wchodzący lokaj, oznajmił mu, że salony, a nawet przedpokoje jego, są przepełnione gośćmi.
— Ho, ho, domyślają się czegoś.
— Jest jeszcze bardzo wcześnie — odezwał się lokaj — widząc że pan ubiera się pośpiesznie.
— Cóż powiedziano gościom?
— Że Wasza Książęca Mość śpi jeszcze dotąd.
— Ależ to nonsens. Trzeba było powiedzieć, że pracowałem bardzo długo w nocy, lub.... lub.... gdzie Rafté?
— Pan Rafté śpi.
— Jeszcze! Obudzić go natychmiast.
— Cóż tam takiego? — zapytał, wchodząc, mały, chudy, staruszek.
— Ach Rafté! mówiono mi, że śpisz jeszcze.
— Nicby nie było dziwnego, gdybym spał, toż to świta zaledwie.
— Ale mój drogi, ja już nie śpię.
— To co innego. Pan jesteś ministrem, a ministrowie zwykle mało sypiają.
— Nudzisz stary. Czy cię to nie cieszy, hę?
— Cóż mnie to obchodzi? Pan się z pewnością niedługo zmęczysz, rozchorujesz, i w końcu będę znowu musiał wszystko robić za pana!... Ładna perspektywa.... brr....
— Starzejesz się widzę, mój Rafté!
— Mam honor być młodszym od pana o cztery lata, rzeczywiście więc jestem stary.
Marszałek poruszył się niecierpliwie.
— Przechodziłeś przez przedpokój?
— Tak.
— Kogoś tam widział?
— Wszystkich.
— Co mówią?
— Medytują nad tem, aby jak najwięcej uzyskać od pana.
— To bardzo naturalne. Ale co mówią o mojej nominacji?
— Rozmaicie.... przedewszystkiem, są naturalnie, zachwyceni.
— Pochlebiasz mi.
— Dlaczego u djabła zaprzęgać się było do tego wozu, który zowią ministerjum? Bezsensowna próżność!
— Mój drogi, kosztowałem już wszystkiego, a to mi jeszcze nie jest znane.
— Dlaczego nie wsypiesz pan kiedy arszeniku do czekolady, którą pijasz na śniadanie, ot tak dla próby, dla rozmaitości?
— Rafté, mówisz to jedynie przez lenistwo, bo będziesz miał, rzecz prosta, bardzo wiele zajęcia, ale nie podejrzewałem w tobie takiej dozy egoizmu.
Richelieu rozkazał się ubrać staranniej niż zwykle, przywdział nawet oznaki wojskowe.
— Zdaje mi się, żeśmy gotowi do boju — zauważył ironicznie sekretarz.
— Zgadłeś, Rafté.
— Bez żartów, książę, dlaczego nie masz jeszcze nominacji króla?
— Zapewne dziś nadejdzie.
— Zapewne?
— O! jakiż nieznośny nudziarz z ciebie. Stajesz się coraz większym formalistą i purystą.
— Skoro jesteśmy przedstawicielami rządu, to musimy być akuratnymi. Ale to jednakże dziwne...
— Co takiego?
— Spotkałem się dziś z hrabią de Vaudraye i zaręczał mi, że nic jeszcze nie postanowiono co do ministerjum.
Richelieu uśmiechnął się.
— Pan de Vaudraye miał słuszność. Więc ty wychodziłeś dzisiaj?
— Trzeba było!... Te nieznośne powozy tak huczały po bruku, iż mnie obudziły. Wstałem tedy i wyszedłem....
— O! więc pan Rafté aż tak się mną interesuje?
— Na przechadzce spotkałem kogoś.
— Kogóż?
— Sekretarza księcia Terray.
— I cóż?
— Powiedział mi, że pan jego mianowany został ministrem wojny.
— Hm.... hm.... — książę uśmiechnął się tajemniczo.
— Co pan wnosi z tej nominacji?
— Że jeżeli Tarray jest ministrem wojny, to ja nim nie jestem, jeśli on nim nie jest, to ja nim jestem.
Rafté nic nie odpowiedział. Był to człowiek dumny, niezmordowany, ambitny i równie jak jego zwierzchnik bardzo przebiegły. Widząc księcia tak pewnym siebie, uspokoił się zupełnie.
— Pospiesz się pan — dorzucił — nie trzeba dać czekać na siebie zbyt długo.
— Jestem gotów; objaśnij mnie, kogo zobaczę.
— Oto lista.
Podał księciu listę osób. Były na niej najpierwsze nazwiska w kraju, sam kwiat arystokracji i finansjery.
— Jak ci się zdaje, będę popularnym? co?
— Żyjemy w wieku cudów, mój książę — odparł Rafté.
— Ho, ho, Taverney! — zawołał Richelieu — a ten czego chce tutaj?...
— Czy ja wiem? Chodźże pan nareszcie.
I wypchnął prawie księcia do salonu.
Richelieu mógł być dumnym z przyjęcia, jakiego doznał; żaden książę krwi nie powstydziłby się takiego.
Całe towarzystwo, znające doskonale etykietę, nie wymówiło ani żartem wyrazu „minister“, komplementy zato sypały się jak z rogu obfitości. Ranna ta wizyta — była naturalnie demonstracją; a każdy miał jakąś prośbę, jeden małą, drugi większą, a wszystkie owinięte w najsłodsze słówka. Takich próśb przynajmniej setka obiła się o uszy zachwyconego marszałka.
Zwolna pokoje zaczęły się opróżniać i w końcu w salonie pozostał jeden tylko człowiek. Widząc, że jest sam tylko z księciem, zbliżył się do niego i skłonił dworsko.
— A! pan de Taverney! proszę, bardzo proszę! — Czekałem dotychczas, aby ci złożyć najserdeczniejsze życzenia.
— Życzenia? z jakiego powodu? — spytał z udanym spokojem książę.
— Jakto! Życzenia z powodu nominacji.
— Cicho... cicho — szepnął marszałek — nie mówmy o tem, to pogłoska jedynie...
— Widocznie bardzo wielu w nią wierzy, skoro salony twe były przepełnione.
— Nie wiem doprawdy, dlaczego.
— Ale ja wiem.
— Co takiego?
— Wczoraj składałem królowi w Trianon moje uszanowanie. Najjaśniejszy Pan raczył ze mną mówić o moich dzieciach i skończył temi słowy: „Znasz pan księcia de Richelieu?... jeżeli tak, to złóż mu życzenia“.
— Król to powiedział! — wykrzyknął marszałek z zachwytem, jakby słowa pana de Taverney były ową nominacją, na którą czekał tak niecierpliwie.
— Rozumiesz, że taki stary, jak ja, dworak, pojął z łatwością znaczenie tych słów. Przyszedłem też złożyć ci życzenia, jako staremu przyjacielowi.
Książę był odurzony. Dumny magnat widział w Taverney’u li tylko biedaka, chcącego się ogrzać przy nowem, wschodzącem słońcu, jakiem był naturalnie, on, Richelieu.
Przybrał minę protekcjonalną i wycedził lekceważąco:
— Masz do mnie jaką prośbę?
— Zgadłeś...
— A więc słucham — rzekł i rozsiadł się w fotelu.
— Wiesz zapewne, że mam dwoje dzieci, zaczął Taverney serdecznym tonem, chociaż spostrzegł zmianę w przyjacielu. — Mam córkę, którą kocham nad życie; gdybyś ją znał, przyznałbyś, że jest wzorem cnót i cudem piękności. Dzięki delfinowej, jestem o nią zupełnie spokojny, przyszłość jej jest zapewniona; o niej więc nie mówię wcale. Czyś jej dotychczas nie widział? Musiałeś już słyszeć o niej, przypomnij sobie, książę.
— O twej Andrei?... Może.. — odparł chłodno marszałek.
— Mniejsza o to... Ja dla siebie nie potrzebuję niczego; król wyznaczył mi pensję, która mi w zupełności wystarczy. Może kiedyś odbuduję mój Maison-Rouge; liczę na twą pomoc i stosunki Andrei.
Richelieu spojrzał na swego gościa, jakby się ocknął w tej chwili, tak był upojony swą wielkością, że zaledwie jednem uchem słuchał rozwlekłej gadaniny starego barona.
Słowa: „stosunki Andrei“ zbudziły go nagle.
— Ach! tak, przypominam sobie, toż to cud prawdziwy, ta twoja Andrea, zaćmiła ona swą pięknością hrabinę i dodał w duszy: to robaczek mający ochotą ukąsić kogoś z Luciennes!... Hm, nie jestem niewdzięczny, kobieta która mnie zrobiła ministrem, nie powie, że Richelieu ją zdradził; może być spokojną o siebie.
Głośno zaś powiedział:
— Cóż dalej baronie?
— Niecierpliwisz się? Kończą zatem. Otóż, myślą tylko o mym synu Filipie. Nosi on piękne nazwisko, jest zacnym i honorowym chłopcem, ale pomódz mu trzeba.
— Cóż mię to obchodzi, pomyślał książę, wzruszając ramionami.
— Chciałbym więc — ciągnął nielitościwie baron, — aby ktoś wysoko postawiony u dworu, ot ktoś, jak ty naprzykład, wyjednał mu swą protekcją otrzymanie bataljonu... Delfinową mianowała go kapitanem, ale brakuje mu stu tysięcy liwrów na utrzymanie oddziału. Zrób mi to, drogi przyjacielu.
— Zdaje mi się, że syn twój... oddał jakąś usługę delfinowej?
— Wielką usługę — krzyknął z zapałem Taverney. On to zmusił wicehrabiego Dubarry...
— Wiem już, wiem.
Ładnieś się urządził, głupcze, pomyślał marszałek; mnie wspominać o tem; no, no, nieźleś wpadł, panie baronie.
— Nie odpowiadasz mi, książę? — spytał Taverney z goryczą.
— Żądania Twe spełzną na niczem, mój drogi panie Taverney — wyrzekł Richelieu zimno, wstając i dając poznać, że audjencja skończona.
— Dlaczego? zlituj się — odmawiasz? I to ty, stary druh, dajesz mi taką odpowiedź?
— Dziwisz się? — ha, ha; całe dwadzieścia lat nie widziałem cię u siebie, a dziś, gdy jestem ministrem i gdy mnie potrzebujesz, zjawiasz się i w imię starej przyjaźni...
— Ależ to niesprawiedliwe, panie Richelieu, to fałsz poprostu! Masz zapewne ważne pobudki, które cię zmuszają do tej odmowy, jeżeli tak, to je wyjaw.
— Ależ żadnych! co znowu! powiedział Richelieu i z przestrachem spojrzał na barona; bał się, żeby stary lis nie domyślił się czegoś. Mógł, coprawda, przyznać, że przyczyny takie istnieją, ale musiałby zarazem wyznać, że został ministrem, dzięki protekcji faworyty i metresy króla. Ponieważ nie przyznałby się do tego nigdy w świecie — pospieszył więc z odpowiedzią:
— Mam nieprzyjaciół; mój drogi, protegować kogokolwiek zaraz na wstępie, byłoby to narażać się grubo; możnaby słusznie spotkać się z zarzutem naśladowania Choiseul’a. Protekcje i fawory gubią Francję, trzeba nareszcie zwrócić uwagę na zasługi; dzieła filozofów znajdują oddźwięk w mej duszy, mam nadzieję, że rozświecą wreszcie ciemności, jakie zalegają naszą ojczyznę. Postaram się dowiedzieć, czy pan Filip de Taverney, zasługuje na to o co mnie prosisz, a jeśli tak jest, otrzyma tę łaskę, jako zasłużony, ale nie dlatego, że jego ojciec jest moim znajomym.
— To doprawdy filozof z ciebie, Mości książę! — syknął przez zęby Taverney, wściekły na marszałka i na siebie samego.
— Filozof! — piękne słowo, odparł chłodno magnat.
— Filozof nowego czasu, marszałku.
— Jesteś złym dworzaninem, panie Taverney!
— Ludzie mego stanu są tylko dworzaninami króla!
— Ech, Raft!, arystokrata równy tobie, całe dnie kręci się w mych przedpokojach.
— Nie zapominaj, książę, że ród mój sięga czasu wojen krzyżowych.
— Mylisz się, baronie, ród twój sięga zaledwie 1720 roku, jeśli masz ochotę przekonać się naocznie o tem, to przejdź do bibljoteki, Rafté cię zaraz przekona.
Taverney pienił się ze złości, chciał już odpowiedzieć stosownie, gdy w tem drzwi się otwarły i młody jakiś człowiek wpadł raczej, niż wszedł do pokoju.
Nowy ten gość, mający minę dobrze odżywionego i zadowolonego z siebie człowieka, był to Jan Dubarry. Na widok wchodzącego, Taverney wstrząsnął się z gniewu i wstrętu.
Wicehrabia zauważył ten ruch i odwrócił się lekceważąco.
Jan, dotknięty wściekle wyzywającym ukłonem Taverney’a, skierował swe kroki ku drzwiom, lecz wrócił po chwili i usiadł obok marszałka.
— Przyjmujesz pan to u siebie?
— Mylisz się, mój drogi przyjacielu, wyrzucam to za drzwi.
— Czy znasz książę tego pana?
— Niestety! — tak.
— Jest to Taverney.
— Wiem.
— Ten dobrodziej radby ze swej córki zrobić kochankę królewską.
— Co znowu!
— O, wiem o tem dokładnie. Ma on ochotę zgładzić nas i to jak najrychlej. Na szczęście mam dobre uszy i oczy.
— Sądzisz hrabio, że....
— Wątpisz jeszcze? A wychował także synka wybornie, rzuca się ten panicz na ludzi i rani ich; ot, jak mnie biednego Jasia.
— Ciebie ranił? Czy to twój osobisty nieprzyjaciel, mój drogi — spytał, z udanym zdziwieniem, wytrawny dworak.
— A tak, to mój przeciwnik w tej sprawie o konie delfinowej; słyszałeś chyba o tej awanturze?
— Ot, co znaczy sympatja, o twej aferze pierwszy raz słyszę wicehrabio, ale i tak odmówiłem prośbie tego starego pochlebcy. Gdybym był wiedział o sprawie jego synalka, byłbym naturalnie wyrzucił pana barona za drzwi w tej chwili. Zresztą nic straconego.
— Oducz go, oducz chęci napadania na prostej drodze; tymczasem, winszuję ci ministrze.
— A zatem wszystko skończone?
— W zupełności. Pozwolisz, że cię uściskam?
— Z całego serca.
— Spodziewam się żeś zadowolony, marszałku.
— Zwłaszcza, gdy się upewnię, iż będę użytecznym — odpowiedział skromnie Richelieu.
— Ale miej się na baczności, będą ci okrutnie zazdrościć.
— Czyż mam tylu zawistnych?
— Jak każdy zdolny dyplomata! Taki jest zawsze niecierpiany.
— Kto? — spytał niespokojnie marszałek.
— Zdolny dyplomata. O!.. parlament będzie się wściekał; to coś w rodzaju szpicruty Ludwika XIV.
— Wytłumacz mi, wicehrabio, o czem mówisz.
— Ależ to przecie takie jest zrozumiałe!
— Co takiego? Siedzę jak na szpilkach, słowa nie pojmuję z tego wszystkiego!
— Mam na myśli księcia d’Aiguillon, twego siostrzeńca.
— Cóż dalej?
— Świetnie zrobiłeś, żeś go sprowadził.
— Ach! dobrze! bardzo dobrze. Pomoże mi.
— Nam wszystkim, powiedz raczej. Wiesz, marszałku, że jest on w najlepszej komitywie z hrabiną.
— Doprawdy? Skąd ta pewność?
— Słuchaj książę, Joanna lubi spać długo.
— Więc?
— Nigdy nie wstaje przed dziesiątą, często o jedenastej nawet. A dziś, o godzinie szóstej rano, widziałem już d’Aiguillon’a odjeżdżającego z Luciennes.
— Hm... hm... O szóstej rano?
— Tak.
— Dziś?
— Dziś. Naturalnie, że hrabina musi być zachwycona twym siostrzeńcem, jeśli tak rano oznaczyła mu audjencję....
— Zapewne, zapewne — mówił zacierając ręce Richelieu — o szóstej!... Brawo, brawo!...
— Musiano rozpocząć konferencję jeszcze przed piątą.
— To dziwne.
— To nietylko dziwne, mój drogi panie, ale nawet bardzo oryginalne.
W tej chwili wszedł d’Aiguillon.
Ukłonił się z miną tak protekcjonalną, że książę zrozumiał odrazu wszystko. Zbladł śmiertelnie; przekonywał się powoli, że na dworze niema ani przyjaciół, ani krewnych, że wszelkie węzły się rozluźniają.
— Byłem głupcem — pomyślał. — Cóż powiesz nowego, d’Aiguillon — spytał książę, ciężko wzdychając.
— Cóż.... panie marszałku? — odparł d’Aiguillon i zaczerwienił się — wiesz już?..
— Wicehrabia objaśnił mi to wszystko, nawet twą ranną wizytę w Luciennes; nominacja twoja przynosi chlubę naszej rodzinie.
— Wierzaj mi, wuju, że mnie.... sprawia to ogromną przykrość.
— O czem on mówi, u djabła? — pomyślał Jan.
— Porozumiejmy się nakoniec — przerwał Richelieu.
— Ostatecznie niema się potrzeby ani irytować, ani niecierpliwić.... czy wpierw, czy później zostanie się ministrem....
— A więc będzie zwłoka?... — rzekł książę i odetchnął.
Nadzieja, owa pocieszycielka dumnych i szczęśliwych, jak również biednych i wydziedziczonych, wstąpiła mu w serce.
— Tak jest, marszałku.
— I tak, jak na początek!... wykrzyknął Jan — oddział w Wersalu, najpiękniejszy ze wszystkich, to i tak dosyć, to nawet za wiele....
— Oddział w Wersalu?... — Richelieu ze zdumieniem spojrzał na swych gości — to znów coś nowego.
— Pan Dubarry przesadza może trochę — rzekł d’Aiguillon — mówi zapewne o lekkiej kawalerji.
Dyplomata zzieleniał.
— Co chcesz — powiedział Richelieu z trudnym do określenia uśmiechem — to wprawdzie za mało dla tak czarującego jak ty człowieka, mój siostrzeńcze, ale nie miej pretensji; nawet najpiękniejsza kobieta na świecie daje tylko tyle, ile może.
Jan przyglądał się pilnie obrazom, zawieszonym w salonie, Richelieu poklepał księcia po ramieniu:
— Na szczęście, masz przecie obietnicę awansu, przyjm więc moje powinszowania, d’Aiguillon; serdeczne powinszowania i... nie zapomnij o mnie, panie ministrze. Adieu, mój drogi, adieu, mam wiele zajęcia.
D’Aiguillon odpowiedział spokojnie:
— Polegaj na mnie, wuju, ja to ty, ty to ja. I, ukłoniwszy się z szacunkiem, odszedł. Za drzwiami odetchnął, bo wydostał się z nader trudnej i drażliwej sytuacji.
— Co najwięcej w nim podziwiam — pośpiesznie powiedział marszałek, który prędko zimną krew odzyskiwał — to naiwność i szczerość. Jest to człowiek wykształcony, a przytem uczciwy, jak młoda dziewczyna.
— I bardzo do pana przywiązany.
— O, jak baranek.
Richelieu mówił, przechadzając się po pokoju.
— Hrabino — szepnął, zgrzytając zębami — zapłacisz mi drogo!
— Marszałku — wtrącił sprytny Jan — my możemy śmiało być wyobrażeniem owej wiązki starożytnej, której złamać niepodobna.... naturalnie my czworo.
— Jakto czworo? Co przez to rozumiesz, drogi panie?
— Moja siostra jest potęgą, d’Aiguillon władzą, ty radą, a ja obroną.
— Doskonale! doskonale!
— Niech kto spróbuje zaczepić hrabinę, a będzie miał z nami do czynienia.
— Do djabłal... — marszałek uderzył się w czoło.
— Nie boimy się już niczego — krzyknął Jan, oszołomiony swym nowym planem.
— O!
— Co ci jest, książę?
— Ależ nic, nic.... zachwycony jestem tym pomysłem i całą duszą należę do was.
— Brawo!
— Czy Taverney mieszka w Tranion ze swą córką?
— W Paryżu.
— Piękna to dziewczyna ta panna Taverney.
— Niech tam sobie będzie piękną jak Kleopatra lub jak... moja siostra, nie boję się jej od chwili zawiązania naszej ligi.
— Więc baron mieszka w Paryżu, na ulicy Sw. Honoryusza, czy tak?...
— Gdzie tam, mieszka na ulicy Coq Héron, czy knujesz coś przeciw niemu?
— Coś w tym rodzaju.
— Jesteś niezrównanym człowiekiem, marszałku, odchodzę, bom bardzo ciekawy, co mówią na mieście.
— Adieu więc, wicehrabio! ale, ale, nie wymieniłeś mi, kto wchodzi w skład nowego ministerjum?
— Wszystko same ptaki przelotne: Terray, Bertin, nie pamiętam kto tam jeszcze, no może d’Aiguillon...
— Może?... to nie może... to napewno — mruknął ponuro Richelieu, zasyłając zarazem Janowi najsłodszy uśmiech.
Jan odszedł. Rafté wsunął się do salonu.
Słyszał wszystko: zatem ziściło się to, czego się obawiał; nie powiedział ani słowa, znał dobrze swego pana, niebezpiecznie było zaczepiać go w tej chwili. Nie zawołał nikogo, sam go rozebrał, zaprowadził do łóżka i okrył starannie, bo stary marszałek drżał z zimna.
Zapuścił rolety i wyszedł. W przedpokoju stała już cała służba, czekająca rozkazów; sekretarz przywołał pierwszego lokaja z brzegu i rzekł:
— Uważaj, pan jest cierpiący, miał dziś wielkie zmartwienie; musiał być nieposłuszny królowi.
— Nie był posłusznym królowi? — wykrzyknął z przerażeniem służący.
— Tak, Jego Królewska Mość ofiarował marszałkowi teką ministra, ponieważ książę domyślił się, że to zapewne za protekcją Dubarry, więc odmówił. Jak to pięknie! nieprawdaż? Paryżanie winni mu dużo dziś za to. To nie tak łatwo odmówić, gdy król coś ofiarowuje; to też pan nasz jest chory ze wzruszenia, uważaj na niego.
Tego samego dnia panna de Taverney wyszła o godzinie trzeciej ze swego pokoju, bo zwykle o tej porze udawała się do delfinowej i czytywała jej przed obiadem. Ksiądz, dotychczas pełniący obowiązki lektora, usunął się z zajmowanego stanowiska. Andrea była w bardzo pięknej toalecie. Miała na sobie suknią niebieską, jedwabną, rozciętą z przodu, z pod której wyglądała spódniczka biała batystowa, a raczej kilka rzędów falban koronkowych, taka sama kosztowna chusteczka, z przodu nieco otwarta, otaczała jej szyję. Pyszne jej włosy, związane wstążką, spadały w ciężkich splotach na ramiona. Ubierało ją to lepiej, niż wszystkie brylanty, aksamity i pióra, które wtedy były tak w modzie. Przy niebieskim kolorze cera jej wydawała się bledszą jeszcze, a oczy czarne świeciły jak djamenty.
Schodząc, wciągała jedwabne białe mitynki, które nie zasłaniały jednakże alabastrowo-białych, toczonych paluszków.
W pawilonie powiedziano jej, że Marja-Antonina udała się na przechadzkę ze swym budowniczym i ogrodnikiem. Andrea zawróciła do parku, chcąc spotkać delfinową, gdy wtem w pierwszej zaraz alei jeden z ogrodników, który ręce miał za białe, jak na prostego robotnika, skłonił jej się grzecznie.
Był to Gilbert. Andrea zaczerwieniła się mimowoli i odkłoniła się również. Zdziwiła się, że go tu spotkała.
— Pan tu, panie Gilbercie?
— Tak, proszę pani.
— Skąd się pan wziąłeś w Trianon?
— Trzeba pracować, bo trzeba żyć, proszę pani.
— Masz jednakże szczęście.
— Wiem o tem.
— Co takiego?
— A no, przyznaję, że niebo jest dla mnie łaskawe.
— Kto pana zaprotegował?
— Pan Jussieu.
— Znasz pana de Jussieu? — spytała baronówna ze zdziwieniem.
— To przyjaciel mego protektora, pana Rousseau.
— Adieu! panie Gilbercie — rzekła, odchodząc.
— Czy panienka ma się lepiej? — spytał drżącym głosem Gilbert.
— Lepiej?.. nie pojmuję...
— Przecie panienka...
— A tak, tak, dziękuję, Gilbercie, to głupstwo...
— Niebezpieczeństwo było wielkie — szepnął chłopak wzruszony.
Andrea przerwała rozmowę.
— Adieu!
— Przyjmie pani różyczkę? — zapytał gorączkowo Gilbert.
— Chcesz pan ofiarować mi to, co nie jest pańską własnością!... — odparła chłodno.
Gilbert nic nie odpowiedział, widząc zaś, że Andrea patrzy na niego z lekceważeniem, zerwał gałąź, obsypaną przepysznemi różami i porwał ją na kawałki z wściekłością w duszy, a jednak z zewnętrznym spokojem, który zaimponował dumnej dziewczynie.
Była za dobrą, aby nie odczuć, że obraziła śmiertelnie biednego chłopca, duma atoli nie pozwalała jej naprawić krzywdy, poszła więc dalej.
Ponieważ ciekawą była, jakie wrażenie wywarła na Gilbercie, po chwilce więc wracała znów tą samą aleją. Młody chłopak rzekł sobie zcicha:
— Zwyciężyłem przecie tym razem. Dumna jest ze swej piękności, imienia i majątku! Jest coraz więcej ponętną, i pomimo, że mnie lekceważy, oczekuje na nią, drżę jak liść na jej widok. O! zapłaci mi ona kiedyś za te męki, jakie znoszę! Ale dość na dzisiaj, zwyciężyłem tę wielką damę bez serca!
Powtarzał to sobie, zcicha, z dziką radością, a w końcu przeskoczył kłąb, aby raz jeszcze zobaczyć Andreę.
Ujrzał ją rzeczywiście, ale dziwnie była zamyślona i smutna, szła ze spuszczonemi oczami. Znalazł się tak blisko niej, że usłyszał nawet westchnienie.
— Jakiż ja podły, jaki podły! — szepnął z rozpaczą — dlaczego, pomimo wszystko, kocham ją jak warjat?...
I dodał:
— Ależ piękna, jak zjawisko!
Byłby zapewne jeszcze długo pozostał w cichej swej kontemplacji, gdyby nie bojaźń, że może go ktoś zobaczyć.
Przypuszczenie było zupełnie słuszne, bo ten ktoś zjawił się właśnie w tej chwili.
Był nim człowiek już niemłody; głową trzymał wysoko, w prawej ręce miał kapelusz, a lewa spoczywała na rękojeści szabli. Ubranie jego było z aksamitu, na ramionach miał wspaniały płaszcz, podbity sobolami. Szedł spokojnie i nieco sztywno. Widocznie spostrzegł zdaleka Andreą, bo przyśpieszył kroku. Gilbert, ujrzawszy tą postać, rzucił się w krzaki i krzyknął mimowoli. Baronówna odwróciła się zdziwiona i stanęła przed panem w sobolach.
— Dokąd to pani tak spieszy? — spytał z uśmiechem tenże.
Na dźwięk tego głosu Andrea podniosła głową. O trzydzieści kroków zobaczyła dwóch oficerów, idących wolno, a na piersiach tego, który tak grzecznie do niej przemawiał, szarfą niebieską. Zmieszana niespodzianem spotkaniem, wyjąkała z przestrachem:
— Król! — i skłoniła się nisko.
— Panienko... — odparł Ludwik XV, zbliżając się do niej — mam tak krótki wzrok, że zmuszony jestem spytać o nazwisko.
— De Taverney — szepnęła Andrea, zaledwie dosłyszalnym głosem:
— A... tak! Przechadzasz się sama, panienko, w Trianon?
— Idę na spotkanie Jej Królewskiej Wysokości delfinowej — odrzekła Andrea cała drżąca.
— Zaprowadzę cię do niej — odezwał się Ludwik XV — muszę jej złożyć wizytę, jako sąsiad, przyjm więc moje ramię i pójdziemy razem.
Andrei zaćmiło się w oczach, rzeczywiście był to dla niej zaszczyt nielada. Iść z królem pod rękę! Toż to cały dwór będzie jej zazdrościł! Śni chyba! Ukłoniła się z takim szacunkiem i pokorą, że król podszedł bliżej i widząc to onieśmielenie, podał jej ramię. W galanterji i etykiecie podobnym był w zupełności do Ludwika XIV.
Chociaż nie był amatorem pieszych spacerów, wybrał jednak najdłuższą drogę do pawilonu, gdyż przypuszczał, że Marja-Antonina powróciła już z przechadzki. Omylił się jednakże.
Delfinową wyszła naprzeciw męża, aby z nim razem zasiąść do obiadu.
Była punkt piąta. Delfin wszedł z żoną pod rękę do jadalni, gdzie był stół nakryty na dwie osoby, a na boku leżało nakrycie dla króla, który często robił niespodzianki i siadał razem do obiadu. Dziś jednak niespodziewano go się zupełnie. Za krzesłem Marji-Antoniny stała pani de Noaille, sztywna pani Etykieta, jak ją nazywała następczyni, która trzy razy tygodniowo dopuszczana była do łaski obiadowania z Ich Królewskiemi Wysokościami. Za krzesłem delfina, naprzeciw pani de Noaille, stał książę Richelieu.
Marszałek znał całą Europę, umiał sobie przyswoić właściwy każdemu narodowi rodzaj elegancji; znał tysiące anegdot, dających się powtórzyć przy stole delfina, i zapewne równą liczbę, stosownych przy stole pani Dubarry. Był to wogóle typ dworaka dobrych rycerskich czasów. Zauważył że Ich Królewskie Wysokości zajadają z apetytem, rozpoczął więc rozmowę z panią de Noaille. Mówił z równą łatwością o filozofji, jak o teatrze, a lubo tematy te wstrętne były dla purytańskiej księżny, nie zbiło go to wcale z tropu; najmilszym głosem opowiadał treść jakiejś nowej komedji sławnego mędrca w Verney. Marja-Antonina uwielbiała sztuki piękne i teatr, z przyjemnością więc przysłuchiwała się dowcipnej rozmowie dyplomaty.
Biedna de Noaille z rozpaczy zapomniała się do tego stopnia, że spuściła nagle głowę, biały obłok otoczył jej czoło, był to naturalnie puder, tak modny w owym czasie.
Ale niewystarczało podobać się Marji-Antoninie; trzeba było zwrócić na siebie uwagę jej męża.
Przestał więc mówić o teatrze, obojętnym dla następcy tronu, a zaczął o fiiozofji Rousseau’a i Edwardzie Bomston.
Pani de Noaille nienawidziła filozofów, tak jak Anglików, o których także wyrażał się z zapałem Richelieu. Każda nowa idea była wstrętną dla księżnej, uwielbiała ona tylko rzeczy stare. Marszałek bawił wszystkich, męczył panią Etykietę, co niezmiernie rozśmieszało delfinową, jak również delfina. Właśnie szukał nowego tematu rozmowy, gdy usłyszano krzyk na schodach:
— Król!
Król prowadził pannę de Taverney i dopiero w przedsionku puścił jej rękę, ukłonił się z wdziękiem synowej i przyjął jej ramię. Marja-Antonina poznała natychmiast Andreę. Richelieu ze zdumieniem przypatrywał się baronównie.
— Daję słowo, że los mi sprzyja!
— Droga córko — rzekł król — zapraszam się do was na obiad. Przechodząc przez park, spotkałem pannę de Taverney...
— Nie gniewam się na ciebie, moja śliczna panienko, za spóźnienie, skoro mi w nagrodę króla przyprowadziłaś.
Andrea, zaczerwieniona, jak wisienka, skłoniła się zamiast odpowiedzieć.
— A do djabła!... co to za cudne dziewczę — pomyślał Richelieu — Taverney miał rację, nie przesadził wcale.
Król siedział na zwykłem miejscu i zajadał z apetytem, ale ciągle oglądał się, jakby kogoś poszukiwał.
Andrea zniknęła we drzwiach przyległego buduaru, bo pozycja jej u dworu nie była jeszcze oficjalnie ustaloną.
Delfinowa, z właściwym kobietom sprytem, odgadła odrazu, że Ludwik XV poszukuje swej pięknej towarzyszki.
— Panie de Coigny — powiedziała do młodego oficera, stojącego za krzesłem monarchy — poproś pan do nas pannę de Taverney. Pani de Noaille obowiązkom etykiety z pewnością zaradzi...
Pan de Coigny wyszedł, a po chwili wprowadził Andreę, coraz więcej zdziwioną tą niezwykłą łaską.
— Usiądź, moje dziecię, obok księżny — powiedziała Marja-Antonina, wskazując miejsce.
Dziewczę było tak pomieszane, że o mało nie nastąpiło na nogę damy honorowej. Ta rzuciła na Andreę tak piorunujące spojrzenie, że biedaczka odskoczyła, jakby odtrącona iskrą elektryczną.
Król widział wszystko i uśmiechał się, jak sfinks.
— Hm... — szepnął do siebie Richelieu — nie trzeba się wtrącać, wszystko pójdzie jak najlepiej.
Ludwik XV spostrzegł marszałka.
— Dzień dobry, książę — rzekł łaskawie, — a cóż, w zgodzie żyjesz z panią de Noaille?
— Najjaśniejszy Panie — odparł z galanterją marszałek — mam szczęście zawsze być jednakowo maltretowanym przez księżnę panią.
— Czy masz może jaką prośbę do mnie?
— Ja, Najjaśniejszy Panie?... Za wiele i tak laski wyświadczasz memu domowi.
Ludwik XV nie spodziewał się tej odpowiedzi.
— Za cóż mi dziękujesz, książę?...
— Wasza Królewska Mość raczyłeś powierzyć dowództwo lekkiej kawalerji księciu d’Aiguillon, a ten jest siostrzeńcem moim...
— A, prawda...
— Potrzeba było na to energji i rozumu Waszej Królewskiej Mości. Obiad kończył się, Ludwik XV powstał od stołu, aby przerwać niemiłą sobie rozmowę. Podszedł do dam i bawił je, niby trzydziestoletni mężczyzna.
Richelieu nie dał jednak za wygraną.
— Najjaśniejszy Panie — dodał po chwili — powodzenie rozzuchwala zwykle.
— Czy mówisz to, myśląc o sobie?
— Mam zamiar prosić Cię, Najjaśniejszy Panie, o wielką łaskę; jeden z dawnych moich przyjaciół, a zarazem wiernych twych poddanych, ma syna w żandarmerji. Zdolny to bardzo chłopak, ale biedny, otrzymał wprawdzie od pewnej wielkiej damy tytuł kapitana, ale brakuje mu bataljonu, aby nim dowodzić...
— Czy tą damą jest moja córka?... — zapytał monarcha, zwracając się do delfinowej.
— Tak, królu — rzekł Richelieu, — a ojcem tego młodzieńca jest baron de Taverney.
— Mój ojciec!... — wyrwała się mimowoli Andrea. — To dla brata mego Filipa, prosicie, książę?...
Spostrzegła się, zawstydziła tem wykroczeniem przeciw etykiecie i cofnęła się w tył zarumieniona.
Król odwrócił się zachwycony wdziękiem pięknego dziecka i z uśmiechem spojrzał na marszałka, nie ukrywając, jak ta prośba była mu miłą w tej chwili.
— Rzeczywiście, Najjaśniejszy Panie — wtrąciła delfinową — dzielny to chłopak, ten pan Filip de Taverney, chciałabym go uszczęśliwić. Ale sama wstydzę się za siebie: dałam mu stopień i epolety i zdawało mi się, że to dosyć. Tymczasem...
— Skądże Wasza Królewska Wysokość miała wiedzieć o tem?...
— Ol powinnam się była domyślić, — dodała żywo delfinową z giestem, który przypomniał Andrei biedny stary zamek w górach, gdzie jednak była tak szczęśliwą.
— Brat nosi imię Filip, prawda dzieweczko?
— Tak jest, Wasza Wysokość.
Ludwik XV spojrzał na twarze tak zacne i otwarte, i nawet Richelieu — wydawał mu się w tej chwili szczerym.
— Wiedz książę — rzekł półgłosem — że obrażę na siebie Luciennes... — a zwracając się do Andrei — dodał:
— Czy ci to sprawi przyjemność, moje dziecko?
— Najjaśniejszy Panie!... — wyjąkała panna de Taverney, ze złożonemi rękami, — błagam cię.
— Zatem to już postanowione, — rzekł Ludwik XV. Proszę cię marszałku, zrobić wszystko — co potrzeba.
Za ten dobry uczynek otrzymał Ludwik XV anielski uśmiech Andrei i serdeczne podziękowanie Marji-Antoniny.
Kilku panów weszło do sali, a był między nimi i kardynał Rohan. Ale król przez cały wieczór miał już uśmiech łaskawy, dla jednego tylko księcia Richelieu, któremu pozwolił się nawet odprowadzić do Trianon. Stary marszałek szedł za monarchą, wzruszony, jak nigdy.
Podczas, gdy król wraz z księciem i przybocznymi oficerami, wracał do swego pawilonu, delfinowa zwróciła się do Andrei:
— Masz zapewne ochotę, moje dziecko, napisać list do ojca i powiadomić o tak pomyślnej nowinie, uwalniam cię zatem na dzisiejszy wieczór.
Po chwili lokaj odprowadzał baronównę do jej pokoiku. Przed nią snuł się niewidzialny cień jakiś. Był to Gilbert. Gdy doszli do tarasu, lokaj zawrócił do Trianon, a młoda dziewczyna weszła na schody.
Gilbert wdrapał się po drabince do swego mieszkania, położonego naprzeciw mieszkania Andrei. Ujrzał ją w pobliżu okna, przywołującą służącą księżny de Noaille, która miała apartament w tym samym korytarzu. Wkrótce zgrabna subretka spuściła roletę i przeszkodziła Gilbertowi w podpatrywaniu.
W pałacu pozostała tylko delfinowa i nadskakujący jej de Rohan.
Było już późno, następca tronu pożegnał się z małżonką; prałat nie chcąc być natrętnym, poszedł za tym przykładem.
Gdy już wsiadł do karety, zbliżyła się pokojowa Marji-Antoniny i podała mu starannie owiniętą paczuszkę, której dotknąwszy książę aż się wstrząsnął.
— Oto jest.
— Dziękuję ci — powiedział — i dał kobiecie pełną sakiewkę.
Konie ruszyły, przy rogatkach rozkazał kardynał jechać na ulicę Saint-Claude.
Niezadługo Fryc wprowadził go do tajemniczego salonu.
Balsamo dał czekać na siebie dobry kwadrans. Zjawił się, przepraszając za opóźnienie, ale nie spodziewał się już nikogo dzisiaj i oddalił się dlatego do swego gabinetu. Rzeczywiście, pora była bardzo późna, jedenasta godzina wybiła właśnie w tej chwili.
— Prawda, panie baronie — rzekł de Rohan — przybywam zapóźno, ale przebacz, tak jestem niecierpliwy. Przypominasz sobie, co miałem ci przywieźć, aby się dowiedzieć pewnego sekretu.
— Doskonale, żądałem włosów osoby o której mówiliśmy wtedy, odpowiedział Balsamo, spostrzegłszy paczkę w ręku prałata. — Czy są?
— Oto one, baronie. Będziesz mi pan mógł je zwrócić po doświadczeniu?
— Nie umiem na to odpowiedzieć w tej chwili.
— Czy dziś tajemnica rozwiązaną zostanie?
— Dziś jeszcze!...
— Pragnę gorąco dowiedzieć się prawdy.
— Spróbujemy.
Balsamo wziął włosy i udał się spiesznie do Lorenzy. Uśpił ją zanim jeszcze pokazał się w pokoju; młoda kobieta przyjęła go bardzo czule. Siłą wyrwał się z jej objęcia. Nie wiedział, co mu jest przykrzejsze, czy wymówki pięknej włoszki, gdy była przytomną, czy pieszczoty jej gdy była uśpioną.
— Chcę dociec — szepnął do siebie — tajemnicy tej monarchini i muszę ją zbadać koniecznie.
— Lorenzo droga!... — rzekł do pięknej uśpionej, wkładając w jej ręce papier — powiedz mi, czyje to są włosy?
Lorenza przycisnęła papier do piersi, następnie do czoła. Chociaż oczy miała otwarte, widzieć mogła w tej chwili tylko przez piersi i czoło.
— Ach! — szepnęła — to włosy wielkiej jakiejś osobistości.
— Tak. Czy ta osoba szczęśliwa? Odpowiedz.
— Może nią być.
— Pomyśl uważnie, Lorenzo.
— Tak, nic jeszcze nie zasłania jej szczęścia.
— Zdaje mi się, że to mężatka?
— O! — odrzekła włoszka, ze słodkim uśmiechem.
— Cóż takiego? Co, złote dziecko, chcesz przez to powiedzieć?
— Zamężną jest, drogi Balsamo, ale...
— Ale?
— Pomimo to...
Włoszka uśmiechnęła się powtórnie.
— Ja jestem także niby mężatka.
— Naturalnie.
— A jednak.
Balsamo przyglądał się zamagnetyzowanej z ogromnem zdumieniem; pomimo uśpienia, zarumieniła się aż po same białka oczu.
— Dokończ, dziecko.
Zarzuciła mu ręce na ramiona, tuląc się do niego, szepnęła:
— Jestem jeszcze jednak dziewicą.
— I ta księżniczka, królowa?
— Tak mój drogi, a powiem ci, że ona nie kocha jeszcze nikogo.
— Fatalność! — mruknął Balsamo. — Dzięki ci, Lorenzo najdroższa, wiem wszystko.
Uścisnął ją czule, schował starannie włosy, a obciąwszy włoszce kawałek czarnych jej splotów, spalił je przy świecy, a popiół wsypał w papier, zawierający włosy delfinowej.
Wyszedł z pokoju; za drzwiami będąc, obudził młodą kobietę. Prałat drżał całem ciałem.
— Cóż, hrabio? — spytał.
— Kardynale?
— Wyrocznia?
— Wyrocznia daje ci nadzieję.
— Naprawdę? — wykrzyknął de Rohan zachwycony.
— Więc wyrocznia wyrzekła, że ta kobieta nic kocha swego męża?...
— Tak.
— Co do włosów, musiałem je spalić, niestety, oto popiół z nich, zebrałem go tak starannie, jakby każdy pyłek wart był miljony.
— Dzięki, drogi hrabio, czemże ci się odwdzięczę?
— Nie mówmy o tem. Ale... co do włosów: niech panu nie przyjdzie kiedy ochota połknąć je w winie, jak to czynią zakochani. Szalałbyś za nią, a ona pozostałaby zimną jak głaz.
— Dziękuję, stokrotnie dziękuję.
W dwadzieścia minut potem powóz eminencji spotkał się z powozem księcia Richelieu i omal że się karety nie zderzyły w tej wąskiej uliczce. Panowie poznali się natychmiast.
— E! kardynale! — rzekł marszałek sarkastycznie.
— E! książę — odparł takimże tonem Ludwik de Rohan z palcem na ustach.
Richelieu udał się wprost do pana de Taverney. Dzięki przywilejowi, jaki posiadają powieściopisarze, przywilejowi wkradania się wszędzie, wejdziemy za nim do mieszkania barona. Widzimy go, siedzącego przed kominkiem i głaszczącego po twarzy Nicolinę. Nie przesądzamy, czy ta pieszczota była jej miłą, lub wstrętną, w każdym razie przyjmowała ją, — to dosyć.
Gawędka między panem a służącą była bardzo poufałą, treścią jej było nieposłuszeństwo subretki.
Baron zarzucał jej, że nigdy nie przychodzi kiedy ją woła, naco młoda dziewczyna odparła z wymówką.
— Nudzę się tutaj okropnie! Obiecano mi, że będę razem z panienką w Trianon!
Zapewne zamiast odpowiedzi, pan de Taverney obdarzył ją pieszczotą. Nicolina nie dawała się pocieszyć.
— Nudzę się, nudzę piekielnie! Zamknęliście mnie w tym szkaradnym domu, gdzie nie mam ani towarzystwa, ani nawet powietrza. Myślałam, że się rozerwę, a tymczasem...
— Gdzie?
— W Trianon! — krzyknęła Nicolina — w Trianon, gdziebym widziała dwór, zbytek, przepych, gdziebym patrzyć miała na co i gdzieby się na mnie patrzono!
— Oj! mała — pogroził jej baron.
— Jestem, mój panie, kobietą, wcale nie gorszą od innych.
— Do djabła, jakaś ty rezolutna, gdybym miał lat dwadzieścia!
Taverney z zazdrością spoglądał na młodość i pełnię życia.
— No, idź pan już spać, późno już, jabym także chciała już iść do siebie.
— Jeszcze słówko, Nicolino.
Naraz dzwonek odezwał się w przedpokoju.
— Kto to być może? Idź no zobacz, tylko prędko.
Nicolina nie dała sobie tego rozkazu dwa razy powtórzyć. Wybiegła z pokoju i otworzyła drzwi.
— Ho! ho!... to ten szelma Taverney takiego ptaszka posiada! A mówił mi tylko o piękności swej córki! — szepnął do siebie Richelieu.
Książę należał do kategorji ludzi, oceniających piękność kobiecą od pierwszego rzutu oka. Spostrzegłszy zgrabną figurkę, zęby białe jak perełki, oczy żywe, jak iskry, zdawało mu się, że zna już usposobienie i gusta tej kobiety.
Nicolina oznajmiła, nie bez wzruszenia:
— Książę de Richelieu.
Taverney, z najwyższem zdumieniem, zerwał się z miejsca: Richelieu!... nie dowierzał swym własnym uszom. Książę nie dał czekać na siebie i wszedł do pokoju.
— Ty, książę u mnie? — wyjąkał pan domu.
— Tak jest, drogi przyjacielu!... — odrzekł marszałek najsłodszym głosem. — Dziwi cię to, po wizycie u mnie, nieprawdaż?... A jednak to ja jestem, przywitaj się ze mną... No, cóż tak patrzysz? znać, żeś lata całe przesiedział zdala od dworu. Starzejesz się, mój drogi, tracisz kontenans.
Mówiąc to, oddał Nicolinie kapelusz i laskę i siadł w fotelu.
— Zdaje mi się, Mości książę, że przyjęcie, jakiego u ciebie doznałem, było tak wyraźnie...
— Aroganckie, chcesz powiedzieć, czy tak?... Słuchaj-no, baronie, sprawowałeś się owego ranka jak uczeń, a ja bakałarz pedant. Nie mówmy najlepiej o tem, przejdźmy raczej do dnia dzisiejszego. Domyślasz się, z czem przychodzę?
— Nie.
— Otóż przynoszę ci coś, czego się nie spodziewasz: król zgodził się na oddanie bataljonu twemu synowi.
— Co takiego?...
— Do djabła!... zrozumiej-że raz różnicę; przedwczoraj byłem niby ministrem i byłoby lekkomyślnością prosić o cokolwiek, dziś nim nie jestem, gdyż odmówiłem tego zaszczytu; jestem tym samym Richelieu’m, co i przedtem; poprosiłem więc, otrzymałem i przychodzę.
— Książę? jak ci mam dziękować?
— Głupstwo, czegóż się nie robi dla przyjaciela? minister odmówił, marszałek usłużył.
— Zachwycasz mnie, słów mi brakuje na wyrażenie wdzięczności!...
— Daj-no pokój.
— Ale skąd król taki łaskaw?
— Król sam nie wie teraz, co robi, a może się mylę, kto to wie?
— Co przez to rozumiesz?
— Mówię, że Ludwik XV ma zapewne powód, aby robić naprzekór pani Dubarry, i bodaj, że owemu powodowi i mnie zawdzięczasz dzisiejszą łaskę.
— Czy tak?
— Napewno. Słyszałeś, prawdopodobnie, że z powodu hrabiny odmówiłem teki...
— Mówiono mi o tem. Ale...
— Nie wierzyłeś temu? Przyznaj otwarcie.
— Rzeczywiście, nie wierzyłem.
— Zdawało ci się zapewne, żem ja nie zdolny do takiego skrupułu? — Mój drogi, starzeję się i podobają mi się piękne kobiety, tylko w razie jeżeli do mnie należą... Zresztą było jeszcze coś innego... ale wróćmy do twego syna, to dzielny chłopak.
— Stosunek jego z Dubarry’m jest bardzo zaostrzony — wiem o tem. Dlatego też nie zostałem ministrem.
— Odmówiłeś, dla przypodobania się memu synowi?
— Wierzaj mi, że i to się także do mego postanowienia przyczyniło. Odmówiłem między innymi także i dlatego, że wymagania Dubarry’ch, którzy rozpoczęli wojnę z twym synem, doszły do niebywałych rozmiarów.
— Gniewasz się z nimi?
— Tak — i nie. Boją się mnie, a ja im na złość zrobię.
— Odważnie to, ale lekkomyślnie.
— Dlaczego?
— Hrabina posiada wpływy potężne.
— E! e!... — odparł Richelieu.
— Co to znaczy, że tak lekceważąco o tem mówisz?...
— Mówię, jak człowiek, który zna słabą stronę tej sprawy, jak człowiek który, gdyby tylko chciał, mógłby podłożyć lont pod minę, i wszystko wysadzić w powietrze.
— Rozumiem. Robisz nam przysługę, aby rozgniewać Dubarry.
— Rzeczywiście, przyznaję się i do tych pobudek. Ale... za pozwoleniem baronie, masz córkę, nieprawdaż?
— Tak...
— Młodą?
— Ma lat szesnaście.
— Ładną?
— Piękną, jak Venus.
— Mieszka w Trianon.
— Znasz ją?
— Cały wieczór byłem z nią razem, mówiłem o niej z królem.
— Z królem?... — Taverney zaczerwienił się z radości.
— Z królem, w jego własnej osobie.
— Jego Królewska Mość, mówił o mej córce, o pannie Andrei de Taverney?!...
— Pożera ją oczyma, mój drogi.
— Czy serjo?...
— Martwi cię to, baronie?
— Mnie?... nie... król pochlebia mi, zachwycając się moją córką, ale...
— Ale co?
— Widzisz, król....
— Jest człowiekiem złych obyczajów, chcesz powiedzieć zapewne.
— Niech mnie Bóg strzeże, abym krytykował króla, ma on prawo robić, co mu się podoba.
— Czemu się więc dziwisz?... Może masz pretensję do panny Andrei, że jest za piękną, lub do króla, że się nią zachwyca?
Taverney milczał. Ruszył ramionami i zamyślił się głęboko. Richelieu przenikał go inkwizytorskiem spojrzeniem.
— Pozwól, że wyjawię ci głośno, nad czem myśl twoja pracuje w tej chwili: Sądzisz, że Ludwik XV zanadto jest przyzwyczajony do łatwych zwycięztw, aby mógł poznać się na twej skromnej Andrei, on, lubiący gryzetki!...
— Jesteś wielkim człowiekiem, marszałku.
— Skąd to wnosisz?
— Bo odgadłeś, o czem myślałem.
— Przyznaj jednak, baronie, że czas już, abyśmy nie potrzebowali obcałowywać rąk, byle jakiej kurtyzanki. My, parowie Francji!... wróćmy nareszcie do naszej sfery, dość mieliśmy już margrabin a la Pompadour, dość nam hrabiny Dubarry, która właściwie jest sobie Joasią z przedmieścia. Pamiętaj, że jeżeli nie przeszkodzimy temu, będziemy zmuszeni bić pokłony przerozmaitym Marysiom. To poniżające dla nas!... Wstyd, aby ludzie, noszący korony w herbach, kłaniali się takim błaźnicom.
— Święta prawda.
— Niema królowej, niema więc i kobiet; niema kobiet, więc brakuje dworaków; król utrzymuje gryzetkę; naród rządzi, przedstawicielką dworu jest panna Joanna Vaubernier.
— Święte słowa.
— Widzisz — ciągnął dalej marszałek, — kobieta, któraby umiała teraz rządzić Francją, miałaby piękną rolę do spełnienia.
— Bezwątpienia — odparł Taverney, któremu serce biło jak młotem — ale na nieszczęście miejsce to zajęte.
— Dla kobiety, która nie posiadając wad kobiet upadłych, ma ich odwagę i zręczność, rozum i piękność, dla takiej kobiety nic niema trudnego. Mówić o niej będą nawet po śmierci. Czy córka twa posiada te zalety? Nadewszystko czy ma spryt?
— Zdaje mi się, że tak.
— No, piękna jest jak bóstwo. Piękna tą pięknością zmysłową, która czaruje mężczyzn i tą słodyczą i niewinnością, która nawet kobietom nakazuje szacunek. Szanuj ten skarb, baronie.
— Mówisz to z zapałem...
— Nic dziwnego, jestem nią oczarowany, gdyby zechciała, ożeniłbym się z nią jutro, pomimo 74 lat. Ale czy jest ona w Trianon stosownie urządzona... obsłużona? Pomyśl, baronie, dziś odprowadzał ją lokaj do domu delfina.
— Cóż chcesz, jestem biedny.
— Biedny, czy bogaty, możesz, musisz jej dostarczyć panny służącej.
Taverney westchnął.
— Wiem, że to potrzebne, ale...
— Jakto, masz ją przecież.
— Baron milczał.
— Co to za młoda dziewczyna, która mi drzwi otworzyła?... śliczne jakieś stworzenie...
— Tak, ale...
— Co za ale?
— Nie mogę jej posłać do Trianon.
— Dlaczego? Zdaje mi się, że byłaby świetną, typową subretką.
— Nie przyjrzałeś się jej, książę.
— Owszem.
— Widocznie niedokładnie, jeśli nie zauważyłeś podobieństwa...
— Do kogo?
— Do... no, przypomnij sobie. Chodź tu mała.
Nicolina weszła natychmiast; swoim zwyczajem podsłuchiwała pode drzwiami.
Książę przyciągnął ją do siebie i przyglądał się jej uważnie; te impertynenckie oględziny nie zażenowały wcale pokojówki.
— Rzeczywiście podobną jest, to prawda — rzekł marszałek.
— Wiesz do kogo i zapewne nie radzisz mi posłać jej do Trianon. Jak dziwnie przypadek zrządził, aby to biedactwo, było podobne do pierwszej damy we Francji.
— Ho! ho! — przerwała ze złością Nicolina — ta dama nie ma zapewne piękniejszych oczu, okrąglejszych ramion i zgrabniejszej figurki od tego biedactwa!
Naturalnie, subretka, zaczerwieniona ze złości, była piękniejszą niż kiedykolwiek.
Książę uścisnął jej rączki i rzekł z uśmiechem pełnym obietnic:
— Baronie, Nicolina rzeczywiście uderzająco przypomina damę, o której wspomniałeś, ale poradzimy temu. Ma włosy popielate cudnego koloru, ma brwi i nosek królewskiego zakroju, ale, powtarzam raz jeszcze, wszystkie te niedokładności, znikną za pół godziny. Nicolino, chcesz być w Trianon?
O! — zawołała piękna dziewczyna.
— Zabiorę cię więc z sobą, moja śliczna, jestem pewien, żę ci się tam poszczęści. Słówko baronie.
— Słucham.
— Odejdź, moje dziecko — rzekł książę do dziewczyny.
Po jej wyjściu marszałek zbliżył się do barona.
— Jeśli tak nalegam, aby twa córka miała służącą, to dlatego jedynie, że to sprawi przyjemność królowi.
Jego Królewska Mość nie lubi biedy.
— Jeśli tak uważasz, niechże Nicolina jutro się tam uda.
— Pozwól, że zabiorę ją dzisiaj z sobą.
— Owszem. Jednak to podobieństwo do delfinowej niepokoi mnie.
— Myślałem o tem. To podobieństwo zniknie w kwadrans; Rafié postara się o to. Biorę to na własną odpowiedzialność. Napisz tylko do córki, że posyłasz jej pokojówkę, która się nazywa Nicolina.
— Czy koniecznie ma nią być Nicolina, a nie inna?...
— Nieodwołalnie; czy ma dosyć sprytu?
— Hm...
— Pisz więc.
— Natychmiast. — Baron napisał bilecik, który oddał księciu.
— A instrukcje?
— Dam je Nicolinie przez drogę, powierzasz mi ją, co?
Taverney uśmiechnął się ironicznie.
— Bierz ją sobie.
— Panienko, spiesz się, jedziemy.
Nicolina nie posiadała się z radości; chyba opuszczenie Taverney nie cieszyło jej tak, jak zamiana Paryża na Trianon. Była tak miłą dla stangreta księcia Richelieu, że nazajutrz rano we wszystkich przedpokojach i stajniach Wersalu i Paryża mówiono o niej z uwielbieniem. Gdy zajechali do pałacu Richelieu’go, marszałek sam zaprowadził ją na pierwsze piętro, gdzie go czekał Rafté, piszący listy w imieniu księcia. Sekretarz był przy tem tak świetnym dyplomatą, tak biegłym (teoretycznie naturalnie) w rzeczach wojennych, w polityce nawet, że kawaler de Folard, gdyby żył wtedy, byłby z chęcią odczytywał pamiętniki, które pan Rafté spisywał co tydzień. W tej chwili właśnie redagował projekt wojny przeciw anglikom na morzu Śródziemnem, gdy wszedł marszałek.
— Rafté, przyjrzyj się temu dziecku!
Sekretarz spojrzał.
— Bardzo milutka, panie, — odparł stary mlaskając ustami.
— Nie o to mi chodzi, pytam o podobieństwo do...
— Ach, to prawda, do djabła!
— Więc cóż?
— Niezwykłe to, coprawda, będzie to dla niej nieszczęściem, lub szczęściem; któż zbada przyszłość!
— Zaradzimy temu nieszczęściu, ma ona włosy popielate, chyba nie będzie trudno...
— Zmienić je na czarne? dokończył Rafté przyzwyczajony domyślać się za pana, a w razie potrzeby myśleć nawet całkiem za księcia.
— Chodź do mego gabinetu, mała, siądź przy toalecie, pan ten, bardzo jest zręczny i zrobi z ciebie najpiękniejszą subretkę we Francji.
Rzeczywiście w dziesięć minut Rafté ufarbował płynem, przeznaczonym do czernienia siwych włosów księcia, piękne płowe warkocze Nicoliny na kolor dżetowo-czarny i na takiż sam kolor brwi jej przemalował. Wszystko to nadało pokojówce Andrei zupełnie inny wyraz, z którym było jej uroczo.
— Teraz, moja piękna — rzekł marszałek, podając jej lusterko — przyjrzyj się sobie i zobacz jak jesteś czarującą, a nadewszystko, jak mało jesteś podobną do dawnej Nicoliny.
— O! panie! — szepnęła zarumieniona, spuszczając oczy.
— Siadaj na tym fotelu, otwórz uszy i słuchaj co ci powiem... Pan Rafté nam nie przeszkadza; słuchasz?
— Słucham.
Narada między księciem, Raftém i Nicoliną trwała dobrą godzinę, poczem marszałek posłał tę miłą osóbkę na noc do kobiet z jego służby.
Rafté przeglądał swe pamiętniki, a Richelieu listy, które mu oznajmiły o dobrze nawiązanej intrydze przeciw księciu d’Aiguillon i pani Dubarry.
Nazajutrz rano powóz księcia zawiózł Nicolinę do Trianon. Tu z wesołą minką dopytywała się o mieszkanie Andrei.
Była dopiero godzina dziesiąta rano, ale Andrea, już ubrana, pisała list do ojca, oznajmiając mu wesołą nowinę o Filipie.
Przypominamy naszym czytelnikom, że, zanim się weszło do mieszkań dam honorowych, mieszczących się w długim korytarzu, trzeba było przejść duży taras kamienny. Pokoje te mieściły się na 1-szem piętrze, apartamencik zaś Andrei był pierwszym po lewej stronie.
Siedziba ta, jak na pokój damy honorowej delfinowej, była za mała i za skromna, ale tworzyła śliczne schronienie po zgiełku i ruchu pałacowym. Tam skryć się można było przed całym przepychem i nadewszystko przed etykietą, jaka panowała na dworze królewskim. Dusza, tak czysta i dumna, jak dusza Andrei, tu dopiero oddychała; młoda dziewczyna królowała tu niepodzielnie, swobodniej jej tu było i milej niż we wspaniałych komnatach Trianon’u. Najbardziej wzburzona znajdowała ukojenie pośród swych kwiatów 1 fortepianu, smutek koiły książki autorów niemieckich, które pokochać łatwo, gdy się umie czytać je sercem.
— Tutaj — myślała, zrzucając krępującą ją suknię i wkładając długi szeroki peniuar, w którym oddychała całą piersią — tutaj jestem szczęśliwą. Może kiedyś będę bogatszą, ale nie znajdę nic milszego, nad moje kwiaty, książki i fortepian.
Andrea miała całe przedpołudnie wolne, korzystała też z tej swobody; w piękne dnie siadywała z książką w parku, skąd wracała dopiero na śniadanie, nie spotykając nieraz nikogo, nawet lokaja. Jakże miłą jej była ta samotność! Jeśli upał dokuczał w ogrodzie, miała pokoik zawsze świeży i miły. Kładła się na sofce, krytej indyjską materją i wesoło spoglądała dokoła. Tak tu było pięknie i zacisznie; cztery krzesełka, biureczko, fortepian i łóżko z baldachimem, wszystko tą samą kryte materją co kanapka — fortepian, wazony pełne kwiatów, bukiety róż w żardinierkach, tworzyły jej królestwo poza którem bohaterka nasza nie marzyła o niczem piękniejszem.
W tej chwili ktoś dyskretnie zapukał do drzwi.
— Dzień dobry, panienko, to ja — rzekła Nicolina, zgrabnie się kłaniając.
— A ty skąd się tu wzięłaś? — spytała Andrea, odkładając pióro.
— Panienka zapomniała o mnie, więc się przyszłam przypomnieć.
— Jeślim zapomniała o tobie, to miałam widocznie ważne ku temu przyczyny. Kto ci pozwolił tu przyjechać?
— Pan baron, panienko — odparła Nicolina, marszcząc brwi.
— Ojciec potrzebuje cię zapewne w Paryżu, a ja obchodzę się doskonale bez ciebie... Możesz zatem wrócić, moje dziecko.
— O! ciągnęła dalej subretka, nie zważając na to, co posłyszała, — panienka tu sama jedna. Przypuszczałam więc, że sprawię pani przyjemność.
I piękne jej oczy zmrużyły się jakgdyby do płaczu.
Andrea zrozumiała wymówkę i żal jej się zrobiło jedynej towarzyszki lat dziecięcych.
— Moja droga, nie mogę bez pozwolenia delfinowej przyjąć cię do siebie, jestem tu jak w gościnie, nie chcę obciążać jej kuchni o jedne usta więcej.
— Hm... czyż te usta takie duże!— szepnęła figlarnie Nicolina.
— Mniejsza o to, ale z innej przyczyny nie możesz tu pozostać.
— Z powodu owego podobieństwa? Widocznie pani mi się jeszcze nie przyjrzała.
— A... prawda... teraz dopiero spostrzegam, że jesteś zmieniona.
— Dobry pan, ten, który tyle zrobił dla pana Filipa, był u nas wczoraj, przekładał panu, że panienka nie może być tutaj sama i że można włosy moje zmienić z koloru blond na czarny. Zabrał mnie z sobą, dotrzymał słowa, i oto jestem.
Andrea uśmiechnęła się przyjaźnie.
— Widocznie, kochasz mnie bardzo, jeśli chcesz się dla mnie zamknąć w Trianon, gdzie będziesz prawie jak w więzieniu.
Nicolina inteligentnym wzrokiem spoglądała dokoła.
— Pokój ten nie jest zbyt wesoły, to prawda, ale wszak panienka cały dzień tu nie siedzi?
— Ja wyjdę, ale ty?
— Ja?
— Ty nie będziesz miała towarzystwa, ani spaceru, ani zabawy, umrzesz z nudów.
— O! poradzę sobie, przecież jest okno, lubię patrzeć i być widzianą, a zresztą, niech się panienka o mnie nie martwi.
— Nie, Nicolino, nie zatrzymam cię, dopóki nie będę miała wyraźnego polecenia.
— Od kogo?
— Od mego ojca.
— To ostatnie pani słowo?
— Tak.
Nicolina wyjęła z za staniczka bilecik barona.
— Ponieważ prośby moje nie mogą zwyciężyć skrupułów panienki, więc proszę list pana de Taverney.
I podała Andrei bilecik.
Młoda dzieweczka przeczytała co następuje:
„Wiem to sam i wszyscy już zauważyli, że nie masz, drogie dziecko, stosownego otoczenia w Trianon; powinnabyś mieć dwie kobiety i lokaja dla siebie, jak mnie niezbędne byłoby 20 tysięcy liwrów renty rocznej. Ponieważ kontentuje się tylko tysiącem, idź za moim przykładem i weź Nicolinę, którą ci posyłam. Zręczna ona, sprytna i bardzo do nas przywiązana, łatwo się nagina do okoliczności. Zatrzymaj ją i nie myśl, że z ujmą dla siebie tobie ją odstępuję. Jego Królewska Mość, który zaszczyca nas swą łaską i który, jak wiem z dobrego źródła, zwrócił na ciebie uwagę, zauważył również, że nie masz stosownych toalet. Pomyśl o tem, bo to bardzo ważne, Andreo.
Podarła z gniewem list zaczęty, z zamiarem napisania nowego i objaśnienia barona, jak małą wartość mają dla niej fatałaszki. Ale wyobraziła sobie ironiczny uśmiech, z jakim ojciec przyjął jej filozoficzną tyradę i... dała pokój; natomiast, odpowiedziała, co następuje:
„Drogi Ojcze!... W tej chwili właśnie przybyła do mnie Nicolina, którą przyjmuję, jedynie, przez wzgląd na ciebie. Czyż będę bogatszą, a nadewszystko, mniej śmieszną, mając przy sobie tę dziewczynę? Nicolina martwić się będzie, patrząc na moje poniżenie, a przytem nudzić się tu będzie śmiertelnie. Sądzę, że Jego Królewska Mość jest zbyt dobrym i taktownym, aby zwracał uwagę na moje toalety, wiedząc, że nie jestem w stanie sprawić sobie piękniejszych“.
Taką była odpowiedź niewinnej dziewczyny, nie przeczuwającej nawet, co baron w swym liście chciał właściwie wyrazić.
Nicolina więc pozostała w Trianon, wyznaczono jej pokoik, graniczący z pokojem jej pani; za sprytną zaś była na to, aby nie być miłą, skromną i cichą, aby nie przeszkadzać w niczem Andrei.
O pierwszej baronówna udała się do Trianon, wyglądała bardzo zgrabnie, bo Nicolina ubrała ją z niezwykłą starannością.
Subretka pozotała sama. Nic nie uszło jej uwagi, począwszy od łóżka do kominka, wszystko przeszło przez jej badanie.
Wyjrzała przez okno i zobaczyła masztalerzy, przeprowadzających konie następczyni tronu. Pfe... masztalerze! Odwróciła głowę z pogardą. Po prawej stronie wszystkie okna były pootwierane, wyglądały z nich panny służące dam honorowych, które zapewne były już również, jak baronówna, w pawilonie królewskim.
— Ech? nie poto tu przyjechałam, żeby się przypatrywać pokojówkom — szepnęła Nicolina.
Naprzeciwko odbywały się próby orkiestry i chóru. Nicolinie w to graj właśnie, uśmiechała się do kapelmistrza i śpiewaków. Ale nie na długo starczyła ta rozrywka; próba się skończyła i pokój naprzeciwko opróżnił się zupełnie. Otrzepując meble i ścierając kurz, spostrzegła u góry małe okienko, które się otwarło jakby samo.
Ktoś jednak być tam musiał i to ktoś dość impertynecki. Nicolina, nie była jednak pewna tego, wychyliła się więc za okno, aby lepiej widzieć, i zobaczyła jakąś głowę, która na jej widok cofnęła się natychmiast. Do licha, to być nie może. Przypuszczała, że się myli, że może to kot jaki tylko?
Ależ, nie, — widzi przecie wyraźnie plecy mieszkańca owej facjatki; plecy, to za mało, a twarzy jak na złość dojrzeć niepodobna.
Nicolina nie łatwo dawała za wygraną, schowała się za firankę i czekała.
Okno zostawiła otwarte, aby nie zwrócić uwagi. Jakiś czas nie widziała nikogo, wreszcie ów ktoś, nie domyślając się podejścia, wyprostował się i spojrzał przed siebie.
Nicolina o mało nie zemdlała. Sąsiadem owym był Gilbert.
Młody chłopak, widząc opadającą kotarę, zadrżał, cofnął się w tył i zamknął szczelnie okienko.
Poznał mnie, zdziwił się i ukrył ze złości!...
Tak sądziła Nicolina i sądziła dobrze.
Gilbert wolałby był spostrzec djabła, niż dawną kochankę, posiadającą przytem tajemnicę jego z ulicy Coq-Héron. Wściekły był.
— Na co mi teraz to odkrycie, z którego tak byłem dumy?... Nicoliny nie wypędzą zato, że miała kochanka, ale jeżeli ona opowie wszystkie awantury moje dawniejsze, łatwo mogą mnie wyrzucić z Trianon. Jestem zatem na łasce tego djabła w spódnicy.
Zdawało mu się, że Nicolina obecnością swą, profanuje pokój jego ideału, przytem poznawał, że się boi zręcznej i mściwej subretki.
Czuł że wojna, między nim a nią, wybuchnie prędzej czy później, ale był człowiekiem zręcznym i przewidującym nie myślał rozpoczynać walki, dopóki nie będzie pewnym zwycięstwa. To też niewidziany przez nikogo, wiedział o wszystkiem, co się działo u Andrei i zarazem u Nicoliny.
Po ośmiu dniach, Gilbert zauważył jakiś pióropusz rozmawiający z Nicoliną; zmrok już zapadał, więc gruchająca parka nie spostrzegła go wcale.
Długo opierała się dziewczyna przyjściu na schadzkę, ale de Beausire (bo to on był), tak ładnie prosił, że dała się ubłagać, a dzisiaj przyszła. Skorzystała z okoliczności, że Andrea wybrała się na obiad do pani de Noaille i odprowadzała w tej chwili młodego oficera przez park. Gilbert szedł za nimi o jakie dziesięć kroków, z dziką radością podsłuchiwał ich westchnienia i rozmowy i musiał być zadowolonym z rezultatu, bo nazajutrz, z samego rana, stanął w swem okienku i oczekiwał spojrzenia nieprzyjaciółki. Nareszcie, około dziesiątej, usiadła przy oknie, reperując mitynki swej pani. Gilbert zaśpiewał znaną jej piosenkę; Nicolina drgnęła i spojrzała ze zdumieniem w górę. W okienku, o zgrozo! stał ogrodniczek, śmiejąc się sarkastycznie. Pokojówka skrzywiła się i chciała zrazu spojrzeć wyzywająco, ale Gilbert miał tak dziwny uśmiech na twarzy, że zarumieniła się i spuściła oczy na robotę.
— Zrozumiała, to dosyć — pomyślał chłopak.
Od tego czasu Nicolina była jak w klatce, gdzie się ruszyła, zdawała się widzieć i ogrodnika, w końcu więc postanowiła rozmówić się z nim ostatecznie.
Gilbert odgadł manewr i unikał starannie spotkania, ale Nicolina nie składała tak łatwo broni; zauważywszy ruch w pokoiku, weszła na schodki prowadzące do facjatki i zastukała, nikt nie odpowiedział; nazajutrz zdjęła pantofelek, prezent Andrei, i rzuciła go przez otwarte okienko do wnętrza; ale Gilbert zauważył ruch na vis-a-vis i ani się nie poruszył.
Była to jednak straszna, bądź co bądź, pokusa dla młodego chłopaka. Nicolina była piękną dziewczyną; nieraz też miał ochotę odsunąć rygiel i przyjąć ją u siebie, zwyciężał się jednak i nie otworzył.
— Nie, mówił do siebie — robi to ona z wyrachowania, zawsze interes bierze w niej górę nad uczuciem; romansuje już z kim innym. Trzymajmy się ostro!
Przypadek dopomógł Nicolinie.
Spotkali się na podwórzu.
— A, dobry wieczór, panie Gilbercie, pan tutaj?
— Jak pani widzi, a co pani porabia w Trianon?
— Jestem znowu u panienki.
— Ja zaś zostałem ogrodnikiem.
Nicolina ukłoniła się z powagą, Gilbert odkłonił się jej dworsko i rozeszli się.
Gilbert zawrócił niby do siebie, a właściwie czekał za studnią i obserwował Nicolinę, przekonany, że idzie ona znowu na schadzkę. Tak też się stało. Szybko i zręcznie podążył zaraz za nią. Ciemno już było zupełnie, a w parku drzewa rzucały długie fantastyczne cienie. Nicolina odprowadziła kochanka aż do krat parku. Jakże się zdziwił ogrodniczek, gdy zamiast młodego Beausire’a, zobaczył teraz starego już, ale eleganckiego pana, ubranego wytwornie. Zaciekawiony zbliżył się i poznał księcia de Richelieu.
Podczas wszystkich tych małych intryg, knutych zręcznie w Trianon, Paryż nie zostawał też w tyle.
Parlamenty, które podupadły prawie zupełnie w końcu panowania Ludwika XIV, odżyły za panowania Ludwika XV, ale od czasu, gdy ich protektor, pan de Choiseul upadł, straciły wiele ze swej władzy. Pan de la Chalotais, popieęając księcia d’Aiguillon, widział w nim uosobienie feodalizmu występującego przeciw mieszczaństwu. Król, którego parlament bretoński, a właściwie parlament całej Francji, słuchał bez szemrania, naznaczając dzięki interwencji pani Dubarry, pana d’Aiguillon komendantem lekkiej kawalerji, wyraził tem samem swe zaufanie partji feudalnej.
Jan Dubarry dobrze to określił: był to rzeczywiście policzek dany parlamentowi. Jak to wyzwanie będzie przyjęte? oto pytanie, jakie sobie zadawał dwór codziennie. Ale członkowie parlamentu są ludźmi bardzo zręcznymi i nie lada co, może ich zaambarasować Naprzód więc zebrali się, dla dokładnego zbadania sytuacji, poczem zdecydowali co następuje:
„Parlament będzie roztrząsać sprawę postępowania byłego namiestnika Bretonji i wyda nań wyrok“.
Król, odczytawszy to, zabronił wszystkim parom i książętom Francji, udać się na zebranie parlamentu, tego dnia w którym miała być rozstrzyganą owa sprawa. Wszyscy usłuchali.
Wtedy parlament postanowił zająć się tem sam i wydał znowu dekret, mocą którego książę d’Aiguillon, oskarżony o rzeczy, przynoszące ujmę jego honorowi, nie może sprawować obowiązków para, do czasu, dopóki nie wytłumaczy się przed sądem, złożonym z najbardziej poważnych ludzi z całego kraju. Dodawano, że dekretu tego nic zmienić nie zdoła.
Ale dekret taki wydać, to za mało, wiedzą o nim tylko interesowani, członkom zaś parlamentu chodziło, aby ów wyrok podać do publicznej wiadomości, aby wytoczyć sprawę przed forum publiczne.
— Paryż czyhał tylko na jakiś nowy skandalik; Paryż obojętny względem króla i parlamentu — żył tylko skandalem.
Parlament umyślił więc wydrukować swój dekret, co też i uczynił. W przeciągu kilku dni odbito dziesięć tysięcy egzemplarzy. Trzeba było jeszcze posłać kilka do pałacu księcia; zajmująca się tem komisja udała się do niego, ale książę, odjechał do Paryża, niby na audjencję do króla. Właściwie, udał się on do swego wuja, chcąc nareszcie wyjaśnić sytuację.
Dzięki Rafté’mu cały Wersal wiedział o rzekomo szlachetnym postępku księcia Richelieu, który miał tyle siły woli, że odmówił przyjęcia teki ministerjalnej ofiarowywanej mu po Choiseul’u. Z Wersalu nowina doszła do Paryża, a stąd rozeszła się po Francji, i zjednała marszałkowi przychylność ogółu. Pozycja księcia d’Aiguillon była wprost fałszywa, nielubiany był przez naród, a niecierpiany przez wuja. Marszałek nie był wprawdzie dotychczas popularnym w kraju, ale bano go się i szanowano jako przedstawiciela najwyższej arystokracji rodowej, tak cenionej za czasów Ludwika XV. Mieć więc za wroga marszałka, nie było rzeczą zbyt bezpieczną.
Książę d’Aiguillon wiedział o tem dobrze więc poszedł odważnie do wuja.
Ten oddawna już przeczuł zamiar siostrzeńca i kilka razy potrafił uniknąć spotkania; d’Aiguillon postanowił zatem wtargnąć bez anonsowania swych odwiedzin. Ale Rafté spostrzegł przez okno liberję księcia i uprzedził swego pana, który też coprędzej zamknął się u siebie. D’Aiguillon nie wierząc służbie, dotarł aż do sypialni wuja, tu jednak zastał sekretarza, który objaśnił go poufnie, że marszałek hulał przez całą noc i jeszcze do domu nie wrócił.
D’Aiguillon zagryzł wargi, pożegnał ze złością Rafté’go i odjechał do siebie, skąd natychmiast napisał bilecik do marszałka z prośbą o audjencję.
Marszałek był w przykrem położeniu: nie odpisać — byłoby niegrzecznością; odpisać — to zezwolić na audjencję i tłumaczyć się w dodatku.
Richelieu znał dobrze siłę swego przeciwnika, wiedział że tej siły nienależało lekceważyć. Były namiestnik Bretonji wydawał mu się podobnym do lichwiarzy grzecznych i miłych, którzy jednak bez skrupułu duszą swe ofiary; Rafté poradził swemu panu, aby wyjechał na kilka dni do Paryża.
— Mamy nadzieję zrujnować ostatecznie pana d’ Aiguillon — dowodził Rafté; — przyjaciele nasi z parlamentu nie zasypiają sprawy; jeśli pański siostrzeniec zobaczy się z panem, jestem przekonany, że wydrze panu tajemnicę, a w najlepszym razie przyrzeczenie pomocy, bo chyba przeczuwa co się święci. Naturalnie przegramy wtedy; jedyny sposób uniknięcia audjencji, to wyjazd do Paryża.
— Dajmy na to, że cię usłucham, ale jak długo ma trwać moje wygnanie?
— Sześć dni najdłużej. Sekretarz wyjął list i przeczytał go głośno; zawierał tylko kilka słów, mianowicie:
— „Ostatecznie, sprawa ta, rozegra się w czwartek.“
— Zatem przystaję; odeślij księciu list i dodaj coś od siebie, daję ci na to carte-blanche.
Rafté napisał bilecik następujący:
— Książę pan, wyjechał przed kilku dniami do X. Lekarze kazali mu zmienić klimat, a właściwie odpocząć po trudach. Jeśli książę chcesz się zobaczyć z panem marszałkiem, to mogę śmiało oznaczyć audjencję na czwartek wieczór, pewny jestem, że pan mój będzie już na ten termin z powrotem.
— Teraz, mój drogi, schowaj mnie gdzie chcesz, ale tutaj, bo nie mam ochoty wyjeżdżać.
Rafté zgodził się na to. Naprzód wysłał list, następnie wyszukał kryjówkę dla księcia. Ale cóż? Richelieu nudził się okropnie w zamkniętym gabinecie, i pewnego razu wymknął się wieczorem z domu i udał do Trianon. Zdawało mu się, że nic nie ryzykuje, gdyż był pewnym, że siostrzeniec bawi w Luciennes.
D’Aiguillon był zadowolony z oznaczenia audjencji na czwartek i w oznaczonym terminie udał się na nią.
Wspominaliśmy już poprzednio, że tego dnia miał parlament wydać swój dekret.
Ponieważ liberja księcia znaną była w Paryżu, był tyle ostrożnym, że wziął zwyczajną karetę, bez żadnych ozdób. Głuche okrzyki słychać było na ulicach, któremi przejeżdżał. Tu i owdzie widział małe gromadki ludzi, czytających coś z najwyższem zaciekawieniem. Gotowało się jak w garnku. Ale nie było to nic nadzwyczajnego w owym czasie.
Zbierano się z równym zapałem dla odczytania artykuliku z gazety holenderskiej, jak piosenki skomponowanej przeciw Dubarry i panu de Maupeau. Roztrząsano z równym zapałem kwestję podatków, jak nową satyrę Voltaire’a.
D’Aiguillon udał się wprost do pałacu Richelieu’go, gdzie zastał tylko pana Rafté. Ten oznajmił, że marszałek zapewne zatrzymany został gdzieś w drodze, bo oczekują go od godziny. Książę niecierpliwił się i postanowił czekać choćby do rana.
Sekretarz oświadczył wtedy kategorycznie, że książę nie sam zapewne wróci do domu, że będzie mu bardzo nie na ręką spotkać kogoś u siebie, ręczy więc słowem, że marszałek za godzinę będzie w pałacu d’Aiguillon’ów i radzi księciu wrócić do siebie.
— Słuchaj, Rafté — rzekł d’Aiguillon, zdumiony tą nową przeszkodą, jesteś powiernikiem wuja — odpowiedz mi, jeżeli jesteś uczciwym człowiekiem: to komedja, nieprawdaż? — książę nie chce mnie widzieć?
— Słowem honoru ręczę, że za godzinę będziesz pan miał wizytę marszałka.
— Dajże mi tu poczekać na niego.
— Miałem honor oznajmić już księciu, że pan mój nie sam wróci.
— Rozumiem... dajesz więc mi swoje słowo, Rafté. — D’Aiguillon wyszedł z miną smutną. Marszałek wysunął się z przyległego gabinetu z demonicznym uśmiechem na ustach.
— Nie domyśla się niczego?
— Niczego.
— Która godzina?
— Mniejsza oto, musimy czekać, aż zjawi się nasz prokuratorek. Komisarze są jeszcze w drukarni.
Zaledwie dokończył, gdy lokaj wpuścił przez drzwi sekretne osobistość szkaradną, czarną i niebezpieczną. Rafté popchnął marszałka do gabinetu, a sam zbliżył się do gościa.
— A, to pan, panie Flageot, zachwycony jestem pańską wizytą.
— Sługa wielmożnego pana. Interes ukończony.
— Wydrukowane?
— Tak, pięć tysięcy egzemplarzy jest już w obiegu, reszta schnie.
— Co za nieszczęście! drogi panie, co to za rozpacz dla całej rodziny pana marszałka.
Flageot aby uniknąć odpowiedzi, zażył tabaki ze srebrnej tabakierki.
— Co teraz robią? — zapytał Rafté.
— Komisja szykuje się do drogi, to jest do pałacu ksiącia d’Aiguillon, który na szczęście, to jest na nieszzęście, chciałem powiedzieć, znajduje się właśnie u siebie w Paryżu. Będą więc mogli wręczyć mu dekret.
Rafté podjął szybko z kanapy ogromny worek aktów prawnych i wręczył go panu Flageot.
— Oto akta, o których panu wspominałem, drogi panie; marszałek ma w panu zaufanie. Dziękujemy panu za usługi w tej nieszczęśliwej sprawie pana d’Aiguillon z wszechmocnym parlamentem Paryża.
I popchnął gościa ku drzwiom, które zamknął zaraz potem starannie.
Wypuścił z więzienia marszałka i zawołał z pośpiechem:
Richelieu zajechał wpierw, niż komisja, bo nikogo nie było jeszcze przed pałacem księcia.
Ten nie oczekiwał już wuja i miał właśnie zamiar udania się do Luciennes, aby opowiedzieć awanturę pani Dubarry, gdy zaanonsowano marszałka.
Zdumiony d’Aiguillon pobiegł naprzeciw Richelieu’go, uścisnął mu ręce i wogóle przyjął go serdeczniej niż kiedykolwiek. Marszałek oddawał z procentem uściski, ale nie miał ochoty rozpoczynać konwersacji; podziwiał za to obrazy, bronzy, figurki itd. Siostrzeniec przerwał mu te zachwyty i zapytał poprostu:
— Czy to możliwe, żebyś ty wuju, najmądrzejszy człowiek we Francji, posądzał mnie o egoizm?
Nierychło było się cofać, to też Richelieu odparł zimno:
— Co znowu! Nie pojmuję skąd ci to przyszło do głowy?..
— Nie dąsaj się, mój wuju.
— Ja?!
— Rozmówmy się raz przecie szczerze. Uciekasz ciągle przede mną panie marszałku!
— Słowo honoru, nie rozumiem.
— Wytłumaczę ci to zaraz. Król nie chciał cię w żaden sposób mianować ministrem, a gdy mnie zrobił komendantem lekkiej kawalerji, myślisz, że cię opuściłem, zdradziłem. Ta droga hrabina, która tak o tobie pamięta....
— Pamięta o mnie? — mówisz, przerwał książę.
— Ależ tak, kochany wuju.
— Nie będę się z tobą sprzeczał. Sprowadziłem cię, abyś mi pomagał. Jesteś młody, więc silniejszy ode mnie, ty wygrywasz — ja przegrywam; dotychczas wszystko w porządku, nie pojmuję tylko, co znaczą twe skrupuły, jeśli działałeś po przyjacielsku, to się okaże, jeśli przeciwnie, prawda na jaw wyjść musi. O czem tu mówić?
— Doprawdy....
— Jesteś jeszcze dzieckiem książę. Masz świetne stanowisko: par Francji, książę, komendant lekkiej kawalerji, minister za sześć tygodni; nie powinieneś już myśleć o niczem więcej. Dajmy na to, że jesteśmy dwoma mułami z bajki.... Ale co to?
— Ech, nic, co dalej, marszałku?
— Słyszę jakąś karetę zajeżdżającą na dziedziniec.
— Co mnie to obchodzi, jestem ciekawy końca twej opowieści, wuju, bo lubię bardzo przenośnie.
— Więc, mój kochanku, chciałem powiedzieć, że obecnie stoisz tak wysoko, iż nie powinieneś się już bać zazdrosnych.
Jednak gdy zaczniesz chromać, wrogowie czyhają na sposobność, rzucą się na ciebie; słyszę kroki w przedpokoju, to pewnie przynoszą ci tekę ministerjalną. Dobra hrabina, musiała starać się gorliwie o to, abyś ją otrzymał.
Wszedł odźwierny.
— Panowie komisarze parlamentu! — wygłosił z pewnem zakłopotaniem.
— Kto taki!? — spytał Richelieu.
— Delegowani z parlamentu u mnie?... Czego chcą? — powiedział z niepokojem d’Aiguillon.
— Z rozkazu króla! — odpowiedział głos z przedpokoju.
— Ho! ho! — wyrwało się Richelieu’mu.
Książę wstał blady, jak płótno i otworzył drzwi wchodzącym, za któremi stało dwóch woźnych i tłum zaciekawionych lokajów.
— Czego żądacie ode mnie?
— Chcemy się rozmówić z księciem d’Aiguillon.
— Ja nim jestem.
Komisarz skłonił się z uszanowaniem, wyjął jakiś papier i przeczytał go głośno.
Był to formalny dekret, oskarżający pana d’Aiguillon o rozmaite nadużycia i zabraniający mu sprawowania funkcji para Francji.
Książę słuchał, jakby piorunem rażony. Nie drgnął nawet, stał jak posąg; nie miał siły wyciągnąć ręki po kopję aktu, którą mu komisarz podawał. Marszałek zastąpił siostrzeńca, odczytał kopję i położył na stole.
Delegaci dawno już wyszli, a książę nie poruszył się jeszcze.
— Ho! ho! to dopiero historja! Nie jesteś więc już parem Francji, to bardzo przykre.
Słowa te zelektryzowały księcia, podniósł głowę i spojrzał na wuja.
— Nie spodziewałeś się tego? — spytał Richelieu, z szatańskim uśmiechem.
— A ty wuju? — odparł siostrzeniec.
— Jakże mogłem przypuszczać, że parlament, zrobi coś podobnego faworytowi króla i hrabiny?
Książę przyłożył rękę do pałającego czoła.
— Bo widzisz — ciągnął dalej marszałek, pastwiąc się nad swą ofiarą — jeśli parlament degraduje cię z parostwa zato, że zostałeś komendantem lekkiej kawalerji, to cię chyba spali, gdy zostaniesz ministrem. Oni cię nienawidzą d’Aiguillon.
Książę niczem nie przerwał tej tyrady; nieszczęście go uszlachetniało; Richelieu sądził, że nie dosyć jeszcze zadrasnął kochanego siostrzeńca.
— No, straciwszy parowstwo, może będziesz miał mniej zazdrosnych. Może to i lepiej; podług mnie powinieneś opuścić Paryż, przebyć kilka lat zagranicą, a łatwiej ci będzie później osiągnąć to, o czem marzysz. Chociaż mając protekcję hrabiny Dubarry.... hm.... dobre plecy!
D’Aiguillon podniósł się.
— Masz rację, wuju — odparł z udanym spokojem — pani Dubarry, która mnie lubi i która ma taki wpływ na naszego monarchę, potrafi mi dopomóc w potrzebie, to też natychmiast udam się do niej. Konie! Bourguignon, jedziemy do Luciennes.
Ukłonił się z godnością i wyszedł, zostawiając marszałka zdziwionego tą zimną krwią i upokorzonego wyniosłem zachowaniem się księcia. O, bo był bardzo upokorzony, lubo nie chciał przyznać się do tego.
Pocieszał się, że Paryż rozchwytuje w tej chwili owe dziesięć tysięcy egzemplarzy; ale słaba to była pociecha. Rafté zapytał go o treść jego wizyty, opowiedział mu wszystko lecz z głębokiem westchnieniem.
— Zatem upokorzony, to dosyć — rzekł sekretarz.
— Mylisz się, to bardzo mało; cios nie jest śmiertelny i zrobiliśmy kapitalne głupstwo; jeździliśmy na dwóch konikach, to było zbyt ryzykowne.
Rafté wzruszył ramionami.
— Jeśli jednak jesteśmy pewni, że zagraliśmy trafnie...
— Ech, ech, Rafté, kto nas o tem przekona?
— Sądzisz pan, że pan d’Aiguillon wywinie się z tej matni?
— Równie jak i król, głupcze.
— Och, to wielka różnica, król wydostaje się zawsze.
— Tak, ale za jego plecami prześlizgnie się Dubarry, a za jej protekcją d’Aiguillon. Ty nic się nie znasz na polityce, Rafté.
— Hm, pan Flageot sądzi inaczej.
— Flageot? kto to taki.
— Prokurator, plenipotent pański.
— Więc cóż?
— Flageot sądzi, że nawet król nie wydostanie się z matni.
— Och, och, któż to złapie lwa w sieci?
— No, naturalnie że szczur!
— Pan Flageot?
— Tak sądzi.
— A ty wierzysz temu?
— Wierzę zawsze plenipotentom, gdy obiecują zrobić coś złego.
— Aha, opowiedz że mi zatem, co myśli twój protegowany Flageot.
— Owszem, panie.
— Chodź więc ze mną, ja położę się już, jestem zmęczony. Jednak mimo wszystkiego, wzruszył mnie ten d’Aiguillon, jestem jego wujem, no a węzły krwi.... Zjem co naprzód, głupstwo te sentymenty — rzekł marszałek i roześmiał się sam z siebie.
Nazajutrz, po owym fatalnym dniu, Richelieu wybierał się do Wersalu, gdy do gabinetu wszedł Rafté z listem w ręku. Sekretarz obracał list z pewnym niepokojem, który się udzielił i jego panu.
— Co tam znowu? — zapytał marszałek.
— Przypuszczam, że to musi być coś niemiłego. List.
— Dlaczego, koniecznie, wyobrażasz sobie coś złego?
— Bo list pochodzi od księcia d’Aiguillon.
— A, od mego siostrzeńca.
— Tak, marszałku. Przyniósł go woźny z parlamentu. Od dziesięciu minut obracam papier w ręku i jakoś mam złe przeczucia.
— Nie jestem tchórzem, dawaj!..
— Uprzedzam pana, że woźny roześmiał mi się prosto w nos.
— Do djabła! to nieczysta sprawa, no dawajże.
Richelieu złamał pieczątkę.
— O! masz marszałku wcale niewesołą minę rzekł Rafté, obserwujący księcia.
— Czy to możebne!? — szepnął marszałek.
— To coś ważnego.
— Zachwycający jesteś, doprawdy, mój stary!
— Zatem nie omyliłem się?
— Hm... król jest dobrym — mówił Richelieu, czytając dalej.
— Mianował pana d’Aiguillon ministrem?
— Coś lepszego.
— Cóż zatem?
— Czytaj.
Rafté pochwycił gorączkowo list, napisany własnoręcznie przez księcia d’Aiguillon i przeczytał, co następuje:
„Usłuchałem cię i opowiedziałem twoje zmartwienie pani Dubarry. Kochana hrabina, serdecznie nam sprzyjająca, natychmiast zakomunikowała tę wiadomość Jego Królewskiej Mości, który też uznał postępowanie parlamentu za niesprawiedliwe i wyrok, zawieszający mnie w czynnościach para Francji, zniósł zupełnie.
Wiedząc, jak cię ta wiadomość ucieszy, drogi wuju, dzielę się nią z tobą pierwszym, i posyłam ci postanowienie królewskie. Możesz je zatrzymać, gdyż jest to kopja. Dziękując raz jeszcze za radę, pozostaję kochającym siostrzeńcem
— Najwyraźniej drwi z nas! — wykrzyknął Richelieu.
— Na to wygląda.
— I król! króli rzuca się w to gniazdo os!
— Czyż nie powiedziałem tego wczoraj jeszcze?
— Nie przeczyłem ci wcale, panie Rafté, ale dowodziłem, że się potrafi wycofać.
— Koniec końcem, parlament pobity.
— A ja wraz z nim!
— O! tak jest, ale to tylko tymczasem!
— Na zawsze! wczoraj miałem przeczucie czegoś złego, ale pocieszałeś mnie i dowodziłeś tak rozumnie...
— Za prędko kapitulujesz, marszałku.
— Jesteś głupcem, panie Rafté. Nie pojmujesz, jakie to upokorzenie dla mnie, być zależnym od pani Dubarry, od jej zacnego braciszka i panny Chon. Piękne widoki! brr... już zdaje mi się, że widzę murzyna zajadającego cukierki. Do licha! To mnie do wściekłości doprowadzi.
— Do wściekłości?
— Naturalnie!
— Nie trzeba więc było intrygować — podjął filozoficznie sekretarz.
— Tyś mnie do tego popchnął, mój panie.
— Ja?
— Tak.
— A to coś nowego! A cóż by mi szkodziło, gdyby siostrzeniec pański został był ministrem, lub parem Francji? Chyba mnie to nie obchodzi, tembardziej, że dosyć lubię księcia d’Aiguillon.
— Jesteś impertynentem, Rafté.
— Słyszą to od pana od lat czterdziestu dziewięciu.
Nie przestanę cię tak nazywać i nadal.
— Ale już nie przez czterdzieści dziewięć lat; to mnie pociesza.
— Tak się mną interesujesz, panie Rafté.
— Panem bardzo, ale nie głupstwami, jakie pan teraz wyprawiasz. Tak, tak, książę, zrobiłeś kapitalne głupstwo.
— Wytłumacz się natychmiast, mój kochany. Jeżeli będziesz miał słuszność, to ci ją chętnie przyznam.
— Chciałeś się zemścić, książę, chciałeś poniżyć swego siostrzeńca za jakąbądź cenę — to powinieneś był domyślić się odrazu, że taką satysfakcję trzeba grubo opłacić. Jesteś bogatym, książę, płać więc!
— A cóżbyś uczynił na mojem miejscu? — panie filozofie?
— Nic... czekałbym cierpliwie. Ale pana trawiła zazdrość, że książę d’Aiguillon wydał się pani Dubarry młodszym i piękniejszym niż pan.
Marszałek mruknął coś niewyraźnie.
— Parlament — ciągnął dalej sekretarz — wystąpił przeciw Dubarry...
— Dobrze, już dobrze... zbłądziłem, ale ty powinieneś był mnie przestrzec.
— Ja? ja, którego przedstawisz pan wszystkim za swego sobowtóra, ja miałem zapobiec głupstwom, lub nieszczęściu?
— Przepowiadasz nieszczęście, panie czarnoksiężniku?
— Na pewno.
— Jakie?
— Pan jesteś upartym, a d’Aiguillon ma plecy; w dniu, kiedy zostanie ministrem, ty, marszałku, pójdziesz na wygnanie, a może... do Bastylji.
Richelieu z oburzenia upuścił tabakierkę.
— Do Bastylji? — powtórzył, wzruszając ramionami. — Czyż Ludwik XV jest Ludwikiem XIV?
— Nie; lecz pani Dubarry, wraz z księciem d’Aiguillon, zechce może naśladować panią de Maintenon; więc baczność!
— A to miła przepowiednia — odparł książę po długiem milczeniu. — Czytasz w przyszłości, ale co teraz będzie?
— Jesteś za mądry panie marszałku abyś potrzebował czyich rad.
— Może i ty masz ochotę kpić ze mnie?... Cóż, panie żartownisiu?
— Ostrożnie z datami, marszałku, nie należy żartownisiem nazywać człowieka, mającego lat sześćdziesiąt siedem.
— Mniejsza.. wyciągnij mnie tylko z tej matni i to prędkol! prędko!
— Radą?
— Czem ci się podoba.
— Jeszcze nie czas.
— Znowu żartujesz!
— Broń Boże! żartować w tak smutnych okolicznościach!
— Czy już nie czas wystąpić?
— Nie. Może posłać do prezesa d’Aligre?
— Żeby się prędzej wyśmiewano ze mnie?
— Dziwna obawa! Toć święty straciłby cierpliwość z panem! Pozwól mi pan lepiej dokończyć mego planu przeciw Anglji, a sam poradź sobie w tej miłej sprawie.
Richelieu znał napady złego humoru pana Rafté.
Trzeba mu było ustąpić.
— Nie znam się na przenośniach, nakreśl lepiej wyraźny plan działania.
— Słuchaj więc pan.
— Słucham.
— Poślij pan zaraz do pana d’Aligre — mówił Rafté ostrym tonem — list księcia d’Aiguillon, przyłączywszy doń i dekret królewski. Poczekamy, musimy się dowiedzieć, co parlament postanowi, nastąpi to natychmiast po odczytaniu naszej posyłki. Potem pojedzie pan do pańskiego plenipotenta, pana Flageot.
— Do kogo? — spytał Richelieu. Znów ten Flageot! Niech djabli porwą tego twego Flageot! Ja mam mu składać wizytę?
— Miałem już honor objaśnić pana, że Flageot jest pańskim plenipotentem.
— Cóż ma jedno do drugiego?
— Nic prostszego. Ma on, jako pełnomocnik, różne sprawy i jaśnie oświecony książę marszałek Richelieu przyjdzie się o nie dowiedzieć.
— Jutro?
— Tak, jutro.
— Ależ w tem mógłbyś mnie wyręczyć, mój Rafté.
— Nie, nie; gdyby Flageot był prostym gryzipiórkiem, mógłbym z nim mówić, jak z równym sobie, lecz od jutra, ten Flageot, ma się stać biczem na króla, — Atyllą — tak, tak, ani mniej ani więcej; nie ubliża więc nawet parowi Francji naradzać się z tak możną osobistością — wszak jest prokuratorem.
— Czy mówisz na serjo?
— Jutro przekonasz się o tem.
— Czy to nastąpi podczas moich odwiedzin u tego Flageot?
Czytelnik ciekawy jest zapewne, dlaczego nazywamy pana Flageot prokuratorem, gdyż dotychczas był tylko adwokatem?
Postaramy się to pokrótce wytłumaczyć.
Od niejakiego czasu trwały wakacje w parlamencie i adwokaci mieli bardzo mało zajęcia. Pan Flageot, człowiek przewidujący, ułożył się z prokuratorem, panem Guildou w ten sposób, że ten odstąpił mu całą swą klientelę za dwadzieścia pięć tysięcy liwrów. Na pytanie w jaki zaś sposób biedny nasz adwokat mógł zapłacić taką sumę, odpowiadamy, że zaślubił swą gospodynię Małgorzatę, która w końcu 1770 roku, może na trzy miesiące przed usunięciem pana Choiseul’a, odziedziczyła pokaźny spadek.
Flageot już kilka razy zajaśniał wymową, jako prokurator i miał już pewien rozgłos w Paryżu.
Zwrócił on też uwagę Rafté’go, który go bardzo potrzebował w sprawie księcia d’Aiguillon.
Pomimo nowej godności, skromny Flageot nie wyprowadził się z małej wąskiej uliczki Petit-Lion-Saint-Sauveur.
Żona jego, pani Małgorzata, przywiązana była do swego domku i nie dała się mężowi stąd ruszyć. Richelieu wzdrygnął się, wjeżdżając w brudny kąt, któremu miasto nadało szumną nazwę ulicy.
Nareszcie zajechał, ale ze zdziwieniem ujrzał przed bramą drugą karetę, z której wyjrzała głowa kobieca.
Pomimo lat siedmdziesięciu pięciu, Richelieu był galantem i wyskoczył pospiesznie z powozu, aby dopomóc wysiadającej damie. Nieszczęście widocznie prześladowało marszałka, bo zamiast młodej i ładnej twarzy, którą spodziewał się ujrzeć, spostrzegł starą, pomarszczoną kobietę. Zapóźno się było cofać, Richelieu więc bez wahania podał jej rękę.
— Widziałem już kiedyś tę babę — pomyślał marszałek, a głośno zapytał:
— Czy pani dąży do pana Flageot?
— Tak, książę.
— Pani mnie zna? — wykrzyknął niemile zdziwiony.
— O! kto nie zna marszałka Francji, księcia Richelieu? Nie byłabym kobietą.
— Ten grat uważa się za kobietę — szepnął marszałek, równocześnie szarmancko się kłaniając.
— Czy mogę zapytać z kim mam honor mówić?
— Jestem hrabiną de Béarn — odparła stara, oddając niski ukłon wśród zabłoconej uliczki, o trzy kroki od otwartego kanału w którym chętnieby ją widział elegancki magnat.
— Zachwycony jestem, że dzięki przypadkowi, mogę znać szanowną panią. Zapewne masz hrabino jaki proces?
— O tak, książę, mam tylko jeden proces, ale jaki! Zapewne słyszałeś pan o nim?
— Być może... a tak, proces... przeciw...
— Saluces’om — dokończyła hrabina.
— A, ów słynny proces o którym ułożono znaną piosenkę.
— Piosenkę? — spytała urażona stara — jaką piosenkę.
— Ostrożnie, hrabino, tu jest otwór, można wpaść w niego, idź pani uważnie.
Stara usłuchała, książę szedł za nią.
— O! to bardzo zabawna piosenka!...
— Z powodu mego procesu?
— Tak, lecz może ją znasz, hrabino?
— Pierwszy raz o niej słyszę.
— Na nutę „Burbonki“:
„Wyświadcz mi łaskę, hrabino,
I wskaż mi drogę jedyną
Jak się pozbyć kłopotu!...“
To są słowa niby pani Dubarry.
— Ależ to impertynencja...
— Cóż chcesz, hrabino, piosenkarze niczego nie uszanują. W następnych zwrotkach, ty, pani, odpowiadasz:
„Mam upór i stare narowy,
Lecz któż mi wynajdzie gotowy
Sposób, wygrania mej sprawy?“
— Przebacz, pani! jeśli fałszywie zaśpiewałem, ale te schody tak mnie zmęczyły, że ledwie dyszę. Nareszcie jesteśmy.
Marszałek zadzwonił. Otworzyła im pani Małgorzata, która dotychczas pełniła czynności odźwiernej, kucharki i pokojówki.
Para nasza wprowadzona została do gabinetu pana Flageot, który w tej chwili dyktował coś swemu dependentowi.
— A! to pani! Bernardet, podaj krzesło pani hrabinie! Jeśli się nie mylę, mam szczęście oglądać u siebie księcia Richelieu!... krzesło dla pana marszałka!
— Panie Flageot, jakże tam idzie mój proces? — spytała stara.
— Właśnie nim się zajmowałem w tej chwili.
— Jestem panu bardzo wdzięczna.
— Sprawi to wrażenie w całem mieście.
— Ostrożnie... ostrożnie...
— O! nie będziemy ich oszczędzali...
— Może książę się śpieszy, to ja poczekam...
— Panie marszałku! — rzekł, Flageot zwracając się do Richelieu’go — przebacz, ale musiałem naprzód zająć się panią...
— Przebaczam... wogóle, chciałem się tylko dowiedzieć...
— Zapewne o akta, które pan Rafté mi powierzył?
— Tak, no i o tym procesie, procesie, procesie... do licha, wiesz przecież, panie Flageot, o jakim procesie chcę mówić...
— O procesie, co do majątku w Chapenat.
— No cóż wygramy? Bardzoby to ładnie było z pańskiej strony.
— Zła sprawa, marszałku, proces przed rokiem nie będzie chyba rozstrzygnięty.
— Hm... Dlaczego?
— Okoliczności, książę, czy znasz pan dekret króla?
— Jaki? król wydaje ich mnóstwo.
— A no ten, który nas obchodzi w tej sprawie.
— Ten... znam.
— Odpowiemy więc na to, paląc okręty.
— Spalić okręty parlamentu? mój drogi, to coś zawiłego, wytłumacz się jaśniej, nie wiedziałem, że parlament posiada okręty.
— Może pierwsza izba odmawia spisania protokołu? — przerwała rozmowę hrabina: słuchająca z zajęciem.
— Toby jeszcze nic nie znaczyło.
— Może i druga izba?
— Co tam obwijać w bawełnę, obie izby postanowiły wcale nie sądzić, dopóki król nie wycofa księcia d’Aiguillon.
— Ba! — zawołał marszałek, klasnąwszy w ręce.
— Nie sądzić... czego? — spytała wzruszona klientka.
— Ależ... procesów.
— Nie będą sądzili mego procesu — wykrzyknęła pani de Béarn z najwyższem przerażeniem.
— Naturalnie, ani paninego, ani też procesu księcia.
— Ależ to bezczelność! Nieposłuszeństwo królowi!
— Pani — odparł patetycznie adwokat — król się zapomina, my idziemy za jego przykładem.
— Panie Flageot, dostaniesz się do Bastylji, pamiętaj, pamiętaj.
— Pójdę śpiewając, hrabino, a za mną pójdą wszyscy.
— Zwarjował! słowo daję — rzekła stara do księcia.
— Wszyscy jesteśmy poczęści zwarjowani — odparł Flageot.
— A to ciekawe!
— Ależ mówiłeś mi przed chwilą, panie Flageot, że zajmowałeś się moim procesem — odezwała się hrabina, nie dając jeszcze za wygraną.
— Powiedziałem prawdę. Oto, co już napisałem.
Wyrwał dependentowi arkusz papieru i przeczytał głośno.
„Stracili wszystko, majątek, stanowisko... łatwo się domyślić, co przecierpieli. Złożono w me ręce sprawę, od której wygrania zależy cala przyszłość tej pierwszej w kraju rodziny. Hrabina Aniela Karolina Weronika de Béarn przez swe talenty, wykształcenie, mająca prawo do zajmowania dawnego stanowiska, zamierzała wystąpić przeciw swym wrogom, gdy dekret...
Tu stanąłem łaskawa pani.
— Panie Flageot — rzekła hrabina — już od 40 lat znam twą rodzinę, to jest twego zacnego ojca, a teraz jestem twą klientką. Zarobiłeś ode mnie na pewno jakie dziesięć, dwanaście tysięcy liwrów.
— Pisz to, pisz... co pani mówi — zawołał adwokat do swego dependenta.
— Od dziś wycofuję się od ciebie, straciłeś we mnie dobrą klientkę.
Flageot był jak piorunem rażony, widocznie nie spodziewał się tego, ale, zdobywając się na zimną krew, wstał i rzekł poważnie:
— Bernardet, oddaj akta pani hrabinie.
— Hrabino — szepnął Richelieu do ucha sąsiadce — nie namyśliłaś się dobrze.
— Nad czem?
— Odbierasz akta od tego zdolnego adwokata, dlaczego?
— Oddam mą sprawę innemu.
Pan Flageot podniósł oczy ku niebu, jakby je brał na świadka swej niewinności.
— Ależ, pani — ciągnął dalej marszałek pocichu — jeśli wogóle sądy zamknięte, to wszystko jedno, który adwokat się tem zajmie.
— Zatem to bunt?
— Czy sądzisz, hrabino, że Flageot byłby na tyle głupim, ażeby się sam narażać? ma się rozumieć, że wszyscy adwokaci się zbuntowali.
— A co pan zrobisz ze swą sprawą?
— Ja mówię, że Flageot jest człowiekiem rzadkiej uczciwości i pewny jestem, że akta moje są u niego świetnie umieszczone.
— Nie darmo, książę, nazywają cię wielkim umysłem — rzekł z wdzięcznością Flageot.
— Zobowiązujesz mnie, panie adwokacie.
— Bernardet — wykrzyknął zachwycony adwokat — zapisz ten dobry uczynek księcia.
— Proszę nie rób tego chłopcze — odrzekł skromnie dyplomata — każdy dobry uczynek powinien być spełniony w tajemnicy. Skromność moja dziwi panią zapewne?
— Ja mówię, iż mój proces musi być sądzony i musi nim być! powtarzam!
— Chyba król przyśle do parlamentu lekką kawalerję, szwajcarów etc. — odrzekł Flageot zuchwale.
— Zatem sądzisz pan, iż król wpadł bez wyjścia? — spytał cicho Richelieu adwokata.
— Niema sprawiedliwości i sądu we Francji, to jakby nie było chleba.
— Tak pan sądzisz?
— Zobaczysz, marszałku.
— Ale król się rozgniewa.
— Jesteśmy na to przygotowani.
— Nawet na wygnanie?
— Nawet na śmierć, tacy jak my, nie cofają się — dodał patetycznie Flageot, uderzając się w piersi.
— Rzeczywiście — rzekł głośno Richelieu — to kiepska sprawa.
— Co mnie to wszystko obchodzi! — mówiła ze złością stara.
— Zdaje mi się, że znam osobą, któraby mogła pomóc pani. Ale to pytanie, czy zechce?
— Któż to?
— Ależ pani chrzestna córka.
— O! o! pani Dubarry?
— Tak, właśnie ona.
— Kto wie, to dobra myśl.
Książę przygryzł wargi.
— Pojedziesz pani do Luciennes?
— Natychmiast.
— Lecz hrabina Dubarry nie może przełamać postanowienia parlamentu.
— Powiem jej, że proces mój musi być rozstrzygnięty. A zdaje mi się, iż po usłudze, jaką jej oddałam, nie może mi niczego odmówić. Dla niej to drobnostka. Powie królowi, że sobie tego życzy. Jego Królewska Mość odwoła się do kanclerza, a kanclerz wiele może. Panie Flageot, pozostawiam ci swój proces, będziemy mogli działać prędzej, niż myślisz.
Adwokat wstrząsnął głową z niedowierzaniem.
Richelieu stał zamyślony.
— Jeżeli jedziesz pani do Luciennes, to złóż pięknej hrabinie i ode mnie uszanowanie.
— Chętnie, książę.
— Jesteśmy towarzyszami niedoli; prosząc w swojej sprawie, prosić pani będziesz tem samem i za mnie, możesz nawet powiedzieć, że to ja radziłem ci się odwołać do dobroci czarującej pani Dubarry.
— Owszem, owszem. Dowidzenia, moi panowie.
— Podaj mi rękę, zejdziemy razem. Dowidzenia, panie Flageot.
Marszałek wsadził hrabinę do karety.
Pani de Béarn, w dwie godziny po opuszczeniu pana Richelieu, zajechała do Luciennes i kazała się oznajmić hrabinie.
W buduarze obok pani Dubarry siedział książę d’Aiguillon, gdy Chon zwiastowała wizytę. D’Aiguillon chciał się usunąć, lecz hrabina zatrzymała go.
— Zostań, książę — mówiła faworyta królewska — w razie jakiej prośby tej starej, możesz mi być użytecznym.
Pani de Béarn, z miną stosowną do okoliczności, weszła do pokoju i siadła na fotelu naprzeciw hrabiny.
— Czy mogę wiedzieć, jaki dobry duch sprowadził panią do mnie? — spytała pani domu.
— O! wielkie nieszczęście!
— Cóż takiego?
— Nowina, która bardzo zmartwi króla.
— Wyjawże ją pani prędzej.
— Parlament...
— A! al — mruknął d’Aiguillon.
— Książę d’Aiguillon — przedstawiła z pośpiechem pani Dubarry.
Stara była wytrawną i sprytną; odgadła natychmiast, że książę mógł jej być użytecznym.
— Znam tych pieniaczy, ich brak szacunku dla osób, których zasługi i urodzenie stawiają na najwyższym szczeblu drabiny społecznej — rzekła.
Komplement, zręcznie powiedziany, wywołał uśmiech i ukłon księcia.
— Chociaż teraz — ciągnęła dalej — nie idzie tu już o księcia, ale o nas wszystkich, parlamenty są nie czynne.
— Co pani mówisz! — zawołała Dubarry. Ustał więc wymiar sprawiedliwości we Francji? No i cóż dalej?
Książę uśmiechnął się. Oblicze pani de Béarn zasępiało się coraz bardziej.
— Toż to fatalny wypadek — wyrzekła nareszcie.
— Doprawdy? \
— Znać, że pani hrabina nie ma żadnych procesów.
— Hm! — mruknął dość głośno książę, chcąc zwrócić uwagę Dubarry, która dopiero w tej chwili odgadła, o co idzie jej matce chrzestnej.
— Niestety — odparła pospiesznie — ja wprawdzie nie mam żadnych spraw, lecz pani ma proces.
— Tak! tak, droga hrabino, a każda zwłoka mnie rujnuje.
— Biedna pani!
— Król powinien wystąpić przeciw tym nadużyciom.
— O! król nie namyśla się długo; pewnie wygna członków parlamentu i koniec.
— Ale kiedy to nastąpi?
— Czy masz pani jaką radę na to? Słuchamy.
— Byłby sposób — dodał d’Aiguillon — ale nie wiem, czy Jego Królewska Mość go użyje?
— Jaki?
— Powinien postąpić, jak Jego poprzednicy, gdy się znajdowali w podobnem położeniu. Powinien urządzić sesję parlamentu w swej obecności i powiedzieć: „Ja chcę“, gdy inni powiedzą: „Nie chcemy“.
— Świetna myśl — zawołała zachwycona de Béarn.
— Której naturalnie, nie wolno rozgłaszać.
— 0!... hrabino, hrabino!... ty, która masz taki wpływ na króla, namów go, niech powie: „Ja chcę, aby sądzono proces pani de Béarn“.
Książę przygryzł wargi, ukłonił się damom i wyszedł.
Usłyszał, że zajeżdża kareta króla.
— Oto Jego Królewska Mość — zawołała, wstając, Dubarry.
— Pozwól mi, hrabino, pozostać tu i rzucić się do nóg króla.
— Owszem, owszem, pozostań tutaj, jeśli masz zamiar prosić o wyznaczenie tej sesji.
Zaledwie pani de Béarn miała czas poprawić uczesanie, gdy Ludwik XV wszedł do buduaru.
— A! — rzekł, cofając się, — masz gości, hrabino?...
— Pani de Béarn.
— Królu, sprawiedliwości! — wykrzyknęła stara dama, kłaniając się nisko.
— O!... o!... — odparł tym samym tonem król, z odcieniem dumy w głosie — obrażono panią.
— Królu, sprawiedliwości!
— Przeciw komu?
— Przeciw parlamentowi.
— Tylko?!... — rzekł król, klasnąwszy w ręce. — Skarżysz się, pani, na parlament?... Owszem poradź sobie z nim. Ja mógłbym również żądać sprawiedliwości — dokończył Ludwik XV z ukłonem, naśladując panią de Béarn.
— Ależ, panie, jesteś królem, panem.
— Królem — tak, panem — nie zawsze.
— Objaw, królu, swą wolę.
— Objawiam ją co wieczór, hrabino, a moi poddani objawiają swoją co rano. A ponieważ wole nasze są różne, gonimy się wiecznie, ot jak ziemia i księżyc, nie mogąc się nigdy spotkać.
— Wasza Królewska Mość może wszystko, co zechce.
— O!... mylisz się, pani. Nie jestem adwokatem, a oni są nimi wszyscy. Jeśli znajdziesz, hrabino, sposób, aby ich zmusić do zgody, gdy ja „tak“ wyrzeknę...
— Mam ten sposób, królu. Urządzisz sesję parlamentu w swej obecności.
— Hm... to ci pomysł. Czy wiesz pani, że to mała rewolucja.
— Jest to jedyna rada. W chwili, gdy w parlamencie powiesz: „Ja chcę“, nikt ci się nie sprzeciwi, wszyscy buntownicy schylą głowy.
— W każdym razie to myśl wspaniała.
— Wspaniała — tak, ale — zła.
— Jednak, jakie to byłoby majestatyczne — ciągnęła Dubarry, znając słabą stronę swego kochanka — wszyscy parowie Francji, książęta, lud, a w środku tron królewski... śliczna ceremonja.
— Tak sądzisz?... — zapytał Ludwik XV wahająco.
— A wspaniały twój strój, królu, płaszcz, podbity sobolami, brylantowa korona na głowie i wszystkie oznaki, przynależne potężnemu monarsze!... Olśniewający widok!...
— Rzeczywiście dawno już Francja nie widziała tronu królewskiego w parlamencie — rzekł odniechcenia Ludwik XV.
— Od twych lat dziecięcych, królu — mówiła pani de Béarn, — gdy piękność twoja olśniła wszystkich.
— W końcu — ciągnęła dalej Dubarry — kanclerz będzie mógł zgnieść tych buntowników.
— Muszę jednak jeszcze czekać — rzekł Ludwik XV.
— A cóż okropniejszego mogą jeszcze popełnić?!...
— A co zrobili nowego?
— Nie wiesz jeszcze, królu?
— Obrazili księcia d’Aiguillon, to jeszcze nic tak ważnego — rzekł król, patrząc na faworytę — chociaż ów książę należy do naszych przyjaciół. Zresztą zniosłem ów dekret wczoraj, czy przedwczoraj. Skwitowaliśmy się...
— Ależ, panie — przerwała Dubarry — hrabina przyniosła nam coś zupełnie świeżego.
— Znowu? — król zmarszczył brwi.
— Mów, pani, Jego Królewska Mość pozwala.
— Otóż członkowie parlamentu, sędziowie, zawiesili swe czynności, dopóki król nie przystanie na ich żądanie.
— Czy mię słuch myli? To być nie może, hrabino, to pogłoski, nie wierz im, byłaby to rewolucja, bunt...
— Zaręczam Jego Królewskiej Mości...
— Powtarzam, że to bajki.
— Królu, wysłuchaj mnie!...
— Mów, hrabino.
— Mój adwokat oddał mi akta procesu, nie może sprawy bronić, skoro niema sędziów.
— Głupstwo, pogłoski — powtarzał Ludwik XV, chodząc po pokoju.
— Może, królu, uwierzysz prędzej księciu de Richelieu.
— Słowo najświętsze daję, że w mojej obecności oddano księciu papiery jego sprawy.
— Stukają, hrabino — rzekł król rad z przerwy.
— To Zamor.
— Wejdź.
— List przynoszę.
— Czy Jego Królewska Mość pozwoli?... — spytała Dubarry. — A! mój Boże?
— Co się stało?
— List od pana Maupeou; kanclerz, wiedząc, że masz mię odwiedzić, królu, prosi mnie o wstawienie się za nim do Jego Królewskiej Mości; chodzi o udzielenie mu posłuchania.
— Co więcej?
— Prosić kanclerza! — rozkazała hrabina.
Pani de Béarn chciała się oddalić.
— Możesz pani pozostać. Dzień dobry, panie de Maupeou. O co to idzie?
— Najjaśniejszy Panie — rzekł zcicha, kłaniając się, kanclerz — parlament ci się sprzeciwiał, a teraz niema go już wcale!...
— Cóż to powymierali wszyscy?... Otruto ich arszenikiem?...
— Broń Boże!... Żyją, ale składają urzędy. W tej chwili byli u mnie.
— Sędziowie?... Radcy?...
— Niezadowoleni.
— Mówiłam, że to nie żarty — szepnęła Dubarry.
— To nawet rzeczy poważne — odpowiedział Ludwik XV z niecierpliwością. — Coś postanowił, panie kanclerzu?...
— Przyszedłem wysłuchać rozkazów Jego Królewskiej Mości.
— Skażmy ich na wygnanie, panie Maupeou.
— Na wygnaniu także nie zechcą sądzić.
— Zmusimy ich do tego. Nakaz urzędowy...
— Trzeba się wziąć ostro do nich.
— Słuszna uwaga.
— Odwagi!... — szepnęła pani de Béarn do Dubarry.
— Raz bądź panem i władcą, gdy cię, królu, nie słuchają, jako ojca!... — wykrzyknęła hrabina.
— Kanclerzu — rzekł powolnie król — mam jedyny sposób: jest on wprawdzie ostry, ale skuteczny. Chcę zasiąść na sesji w parlamencie.
— To rozumiem! niech giną!
— Pani — zwrócił się król do pani de Béarn — jeśli proces nie będzie sądzony, nie będzie to moją winą.
— Panie!... jesteś największym, najsprawiedliwszym królem w świecie!...
— To prawda!... to prawda — powtórzyli za nią chórem kanclerz, hrabina i Chon.
Ceremonja ta odbyła się z całą powagą, jakiej wymagała zarówno duma królewska jak i intrygi, które go popchnęły do tego zamachu stanu.
Pałac królewski otoczony był przez strzelców i żołnierzy, którzy mieli być przydani do asysty kanclerzowi.
Pan de Maupeou nienawidzony był i wiedział o tem, również jak i książę d’Aiguillon.
Król udawał spokój, chociaż w duszy niepokoił się bardzo. Chwilami podziwiał sam siebie w lustrze, wspaniałe szaty królewskie i koronę.
— E!... nic jednak tak nie działa, jak majestat i władza.
Mógłby wszakże dodać: „I miłość ludu“, ale frazes ten słyszał tyle razy w Metz podczas swej choroby, że niechciał go nadużywać.
Delfinowa, dla której to widowisko miało urok nowości, już od rana przygotowywała się na nie.
Pani Dubarry była odważną.
Wierzyła w siebie, jak tylko wierzyć może w swe siły młodość i piękność. Tyle już o niej mówiono złego, że chyba nic już dodać nie sposób Weszła do sali tak olśniewająco piękna, że mimowoli szmer wyrwał się z ust obecnych.
Książę d’Aiguillon stąpał na czele parów, poprzedzających króla. Oblicze jego, pełne godności, nie nosiło śladów ani troski, ani niepokoju; nie miał też miny zwycięzcy, był tylko spokojny.
Tłum pokazywał go sobie, obdarzając zarazem piorunującemi spojrzeniami. Wielka sala przepełniona była różnorodną publicznością, tłoczyło się tam około trzech tysięcy osób.
Za drzwiami drugie tyle domagało się wejścia, którego bronili strzelcy i żandarmi. Słychać było tylko głuchy szmer ludu, tak słusznie porównywany do szumu fal.
W sali panowała cisza grobowa. Król z miną surową i nieubłaganą dał znak kanclerzowi, że może zabrać głos.
Członkowie parlamentu wiedzieli naprzód, o co idzie królowi. Samej ceremonji nie bali się, lecz następstw, których nie można z góry obliczyć.
Kanclerz zabrał głos. Mówił zwięźle a pięknie; amatorzy krasomówstwa nie mogliby mu nic zarzucić. Miejscami wyrażał się tak dosadnie, że arystokracja uśmiechała się, członkowie parlamentu dotknięci byli do żywego.
Król rozkazywał, przez usta kanclerza, aby poddani jego ukończyli raz na zawsze spory z byłym namiestnikiem Bretonji. Książę d’Aiguillon mu się podoba, tem samem winni go słuchać wszyscy.
Sędziom i adwokatom nie wolno się wtrącać do polityki: „słuchać monarchy“ to ich obowiązek. Niezadowoleni spojrzeli po sobie.
Bunt mieli w sercach, lecz na twarzach spokój kamienny, który rozgniewał Ludwika XV i parów. Delfinowa zbladła z gniewu.
Pierwszy to raz obecną była przy podobnej ceremonji. Chociaż nie wtrącała się do polityki i rządu, dumna była, jak przystało na córkę Marji-Teresy. To też przybywszy jako stronniczka opozycji, dała się pociągnąć kanclerzowi, a nawet zła była na niego; zdawało jej się, że za delikatnie przemawiał; ona znalazłaby słowa tak ostre, jak końce sztyletów i z radością kłółaby ten tłum, ośmielający się tak zimno i hardo przyjmować rozkaz króla.
Ludwik XV, jak wszyscy egoiści zresztą, był świetnym fizjognomistą. Rzucił okiem dokoła. Najprzód spostrzegł delfinową; zaciśnięte jej usta i gorący blask oczu, łatwo powiedziały mu, co się dzieje w tej młodej duszy.
Jakby dla sprzeczności, spojrzał na panią Dubarry: zamiast uśmiechu zwycięskiego, który spodziewał się ujrzeć, widział tylko namiętną chęć zwrócenia na siebie uwagi króla, jakby hrabina miała zamiar zbadać, co myśli dalej uczynić.
Nic tak nie pobudza ludzi o słabym charakterze jak myśl, że inni mogą ich lekceważyć. Zdaje im się, iż wszystko, cokolwiek czynią, to za mało, że nie wolno im zawieść zaufania innych, o których zdanie im chodzi.
Król był zadowolony z mowy kanclerza, nie powinien był nic do niej dodać, nawet tego wymagała etykieta.
Lecz w tej chwili, gdy czuł zwrócone na siebie oczy tylu tysięcy osób, szatan pychy podszepnął mu myśl i... Ludwik XV dał znak ręką, że chce sam zabrać głos.
Na chwilę uwaga powszechna zamieniła się w osłupienie. Głowy opozycji pochyliły się jakby na komendę.
Książęta, parowie, wzruszeni byli niezwykle.
Ci ostatni, pomyśleli jednak, że Jego Królewska Mość nic już dodawać nie powinien do przekonywającej mowy kanclerza. Nawet Richelieu, trzymający się bardzo zdaleka, spojrzał na tajemniczy wyraz twarzy monarchy. Wzrok jego, trochę buntowniczy, napotkał jaśniejące oczy pani Dubarry; wytrawny dworak przeszedł szybko z miny ironicznej do pełnej szacunku. Przesłał pięknej hrabinie uśmiech, pełen powinszowań i galanterji; hrabina jednak znała starego marszałka i nie dała się złapać na słodki uśmiech. Wszystko to, o czem mówimy, trwało zaledwie sekundę. Ludwik XV przemówił:
— Słyszeliście rozkaz mój! Życzę sobie, aby wola moja była skrupulatnie wykonaną; nie zmienię jej nigdy!
Ostatnie słowa wyrzekł głosem zimnym i ostrym, jak stal. Wrażenie było silne. Dreszcz przeszedł zgromadzonych; dreszcz ten udzielając się wszystkim, jak iskra elektryczna, przebiegł tak szybko, że cały tłum drgnął jednocześnie; nawet stronnicy króla ze wzruszeniem spojrzeli na monarchę. Zachwyt i zdziwienie były na wszystkich twarzach, we wszystkich sercach. Delfinowa podziękowała królowi, mimowoli błyskiem pięknych oczu. Pani Dubarry zelektryzowana wstała z miejsca; z rozkoszą uderzyłaby w dłonie, gdyby nie bojaźń, że ją ukamienują przy wyjściu z sali.
Ludwik XV mógł się nasycić triumfem.
Członkowie parlamentu coraz niżej pochylali czoła.
Król podniósł się z miejsca, a za nim kapitan gwardji i cała arystokracja. Bito w bębny, zdaleka słychać było dzwonki. Głuche szemranie tłumu zamieniło się w ryk.
Monarcha przeszedł salę z dumą, cechującą go zawsze, a widział przed sobą tylko pochylone nisko postacie.
Książę d’Aiguillon prowadził orszak. Kanclerz, doszedłszy do drzwi, przeraził się tym tysiącznym tłumem i rzekł pośpiesznie do strzelców:
— Otoczcie mnie.
Richelieu ukłonił się siostrzeńcowi i szepnął jadowicie:
— Nisko pochylili czoła, książę, kiedyś jednak podniosą je wysoko! wysoko!... Ostrożnie więc!...
Pani Dubarry przechodziła właśnie obok, wraz ze swemi damami i marszałkiem de Mirepoix. Usłyszała słowa marszałka.
— O! nie mamy się czego obawiać — odpowiedziała spokojnie — czyś nie słyszał, książę, słów Jego Królewskiej Mości? Powiedział przecież, że nie zmieni nigdy swej woli.
— Rzeczywiście piorunujące słowa — odparł książę z uśmiechem — ale sędziowie nie zauważyli, na szczęście, że mówiąc: „nie zmienię nigdy“, król patrzył na ciebie, pani.
I ukłonił się dworsko, tak jak tylko panowie owych czasów kłaniać się umieli.
Pani Dubarry była kobietą i złą polityczką. W słowach dyplomaty widziała tylko wyszukany komplement tam, gdzie d’Aiguillon przeczuł złość i nienawiść.
Hrabina odpowiedziała uśmiechem, lecz jej protegowany zbladł jak chusta.
Wrażenie więc, wywołane odezwaniem się króla, było olbrzymie, lecz często silne uderzenie odurza, ale tylko na chwilę, później krew krąży spokojniej, niż poprzednio.
Taką przynajmniej uwagę czyniła mała grupka osób, patrząc na odjazd wspaniałego orszaku. Było ich trzech... Wypadkiem znaleźli się tutaj na rogu ulicy i, nie znając się dotychczas, prowadzili rozmowę o sesji, której koniec przeczuli.
— Oto namiętności ludzkie! — przemówił starzec o miłej i uczciwej powierzchowności. — Król w parlamencie to nie bagatela.
— Tak, ale gdybyż to po słowach następował czyn — odparł pesymistycznie młodzieniec.
— Przepraszam pana — przerwał starzec — czyśmy się już kiedy widzieli.
— W nocy 31 maja, nie mylisz się, panie Rousseau.
— A! pan jesteś młodym chirurgiem, pan Marat, czy tak?
— Tak.
Podali sobie ręce.
Trzeci nie przemówił dotąd, ciągle przyglądał się tłumowi.
Młody lekarz oddalił się pierwszy, z trudnością przeciskając się między publicznością.
Milczący człowiek zwrócił się do starca:
— Pan tu zostaje?
— Cóż robić, zaczekam, jestem za stary, aby przecisnąć się teraz.
— Więc — odrzekł nieznajomy cicho — dziś wieczorem ulica la Plâtrière, panie Rousseau... Nie zawiedź mnie pan.
Filozof zadrżał, jakby ducha ujrzał przed sobą. Twarz jego, tak zwykle blada, pokryła się trupią bladością. Chciał odpowiedzieć.
Usłyszawszy te dziwne słowa z ust nieznajomego człowieka, Rousseau, drżący i złamany na duchu, rzucił się w tłum; przeszedł most Najświętszej Marji Panny i skierował kroki do swej dzielnicy.
— Zatem tajemnica nasza zdradzona, — pomyślał filozof — tajemnica, która wydana, może nas życia pozbawić! To są owe tajne stowarzyszenia! Pierwszy lepszy przechodzień zna mię i odzywa się do mnie, jak do kolegi. Okropność!
Wzruszony jak nigdy, przyspieszył kroku.
— A chciałem poznać — ciągnął dalej filozof — plany ludzi, którzy chcą stworzyć coś nowego; umysły, roszczące pretensje do nazwy oświeconych. Uwierzyłem temu, że niemcy mogą wydać coś wzniosłego, Niemcy, ten kraj piwa i mgły. Mogłem skompromitować swe nazwisko, zaciągając się na członka tych głupców i intrygantów.... Lecz nie! przejrzałem wreszcie! Jednak jaka to wzniosła chimera: wolność dla narodów w niewoli, ludzkość oswobodzona od tyranów! To za piękne, aby mogło się stać rzeczywistością. Nie, nie pójdę z nimi. Nie chcą bojaźni i podejrzeń, to niegodne umysłu niezależnego.
W tej chwili apostoł wolności spostrzegł kilku agentów pana de Sartines i przyspieszył kroku, aby nie być widzianym przez tych stróżów porządku publicznego.
Zmęczony, ledwie dyszący, wpadł do swego pokoju, gdzie rzucił się na sofę, nie odpowiadając na pytania Teresy. Wreszcie opowiedział jej, że powodem jego wzruszenia jest daleka droga, upał, wreszcie gniew króla, o którym cały Paryż mówi, i t. d. i t. d.
Teresa odparła zimno, że to jednak nie powód spóźnienia się na obiad i że wogóle małżonek jej jest wielkim niedołęgą; nazwa ta z jej ust nie była nowością dla Rousseau’a, nic też nie odpowiedział.
Teresa nie przestawała wymyślać, dowodziła, że ci panowie filozofowie to tchórze — nic więcej; niby w Boga nie wierzą, a przy najmniejszej gorączce wołają ze strachem: Boże wszechmocny! ratuj mnie, umieram!
Był to dla tej miłej niewiasty temat niewyczerpany, ale filozof ani się skrzywił; myślał sobie: Na uczucie szczęścia składają się wonie i dźwięki. Otóż to jest kwestja umowy. Któż mnie przekona, iż cebula nie pachnie tak miło jak róża, lub że paw nie śpiewa tak pięknie jak słowik.
Po tym paradoksie staruszek nasz zabrał się do jedzenia, następnie jednak nie usiadł jak zwykle do fortepianu, lecz przechadzał się po gabinecie, co chwila wyglądając oknem na ulicą.
Teresa udawała zazdrosną, jak zwykle ludzie krnąbrni i samolubni, którym to właściwie jest obojętne, ale z rozkoszą męczą innych. Teresa nienawidziła szczerości, wyższości umysłu i przyzwyczajeń swego męża; ani jej przez myśl przeszło, aby Rousseau mógł romansować z jaką inną kobietą, bo uważała go za starego, brzydkiego i niedołężnego, ale udawała zazdrość, aby mieć pretekst do dręczenia swej ofiary. Widząc więc Rousseau’a w jakiemś podnieceniu, rzekła szyderczo:
— Hm.... teraz pojmuję twój niepokój.... rozstałeś się z kimś w tej chwili.
Filozof z roztargnieniem spojrzał na żonę.
— I to z kimś, którego chcesz jeszcze zobaczyć.
— O czem mówisz? — spytał Rousseau.
— Mamy więc schadzki, mój panie!
— O! — odpowiedział spokojnie — dzikie podejrzenia.
— Rzeczywiście byłoby to szaleństwem, ale ty jesteś zdolny do wszystkiego; nie przeczę, że twoja papierowa cera, suchy kaszel, bicie serca, mogą się bardzo podobać! Winszuję... winszuję, panie filozofie.
— Tereso, daj mi spokój dzisiaj! — wtrącił zdenerwowany mąż.
— Rozpustnikiem jesteś! — wrzasnęła Teresa.
Rousseau zarumienił się gwałtownie, jakby mu ktoś komplement powiedział.
Kobieta wpadła w złość; przewracała krzesła, trzaskała drzwiami, mruczała wściekle.
Filozof uciekł do gabinetu i zamknął się na cztery spusty, szczęśliwy, że scena domowa na tem się tylko skończyła.
Pomyślał jednak, że wprost niebezpiecznie jest nie iść na sesję, o której mu wspomniał nieznajomy.
— Jeśli mają kary na zdrajców, znajdą i na próżniaków i tchórzów. Dotychczas przekonywałem się zawsze, iż wielkie niebezpieczeństwa są niczem, również jak wielkie groźby, zato małych zdrad, zemsty i nieporozumień bać się należy. Któregokolwiek dnia bracia masoni zemszczą się na mnie, mój Boże, głupstwem: ot, przywiążą w poprzek schodów sznur, o który Rousseau stary zawadzi, upadnie i złamie nogę, lub co gorsza, wykradną mi jakie papiery; a mogą też wymyślić jakąś podłą potwarz na mnie. Wszak wszędzie mam wrogów...
Po chwili jednak otrząsnął się z tych smutnych myśli.
— No, no, gdzież moja odwaga, gdzież honor? Skąd te głupie myśli, dlaczegóż mam się bać? Wstyd doprawdy, od spotkania z tym nieznajomym nie mogę przyjść do siebie. Wątpię o wszystkich i o sobie.... to nielogiczne. Nie byłem nigdy mistycznie nastrojony, a wierzę w przeczucia. Ludzie ci wzywają mnie, dlaczego więc mam się cofnąć teraz? Któż wie zresztą, czy ja właśnie nie będę reformatorem ludzkości! ja mam się cofnąć, gdy świat cały podziwia moje teorje?!
Rousseau zapalał się coraz bardziej.
— Cóż może być wznioślejszego! wieki-wszystkie, ludzkość cała nareszcie przejrzy, a potomność wieńczy laurem popiersie Rousseau’a, obywatela z Genewy, który, chcąc dowieść, iż umie słowa w czyn zamienić przez całe życie był wiernym swemu godłu:„Vitam impedere vero“.
Podniecony filozof siadł do fortepianu, wysnuwał najcudniejsze melodje.
Ściemniło się zupełnie.
Rousseau otworzył drzwi jadalni; na krześle spała Teresa; starzec włożył nowe ubranie, przejrzał się w lustrze i cichutko wysunął się na ulicę.
Cisza była zupełna, dorożki rzadko kiedy przejeżdżały tędy, natomiast przechodniów była znaczna liczba; Rousseau szedł za innymi.
Grajek jakiś stał przed bramą domu, do którego dążył nasz filozof. Paryżanie kochają muzykę, to też wokoło podwórzowego artysty zgromadziło się kilkanaście osób i tamowało przejście przechodniom.
Rousseau zauważył, że część tych przechodniów ginęła gdzieś, jakby zapadała się pod ziemię, odgadł manewr i postanowił ich naśladować.
W tejże chwili przejeżdżał jakiś kabrjolet, całe towarzystwo spojrzało w tę stronę, a nasz filozof wszedł do bramy.
Po sekundzie dostrzegł w ciemnej bramie człowieka, czytającego gazetę; trzymał on małą lampkę w ręku.
Widząc zbliżającego się, człowiek ten podniósł głowę i rękę położył na piersiach. Rousseau odpowiedział na ten gest symboliczny przyłożeniem palca do ust. Człowiek wstał natychmiast, otworzył jakieś sekretne drzwiczki i wprowadził filozofa na schody, wiodące pod ziemię.
Drzwiczki zamknęły się cichutko, ale szybko.
Rousseau, opierając się na lasce, schodził nadół; zejście było niewygodne, lecz miało zaledwie siedmnaście schodów, poczem filozof znalazł się w piwnicy, napchanej ludźmi.
Gorąco uderzyło mu do głowy.
Rousseau zauważył, że ściany piwnicy pokryte były czerwonem i białem płótnem, na którem widać było rysunki różnych narzędzi pracy.
Z sufitu zwieszała się lampa, rzucająca mdłe światło na zgromadzonych, którzy na ławkach rozmawiali półgłosem.
Nie było ani podłogi, ani dywanu, tylko proste maty tłumiły odgłos kroków.
Na wchodzącego nie zwrócono najmniejszej uwagi.
Pięć minut przedtem Rousseau marzył o takiej równości, teraz jednak przykro mu było, że wejściem swem nie sprawił żadnego wrażenia.
Jedyne wolne miejsce było pod ścianą, usiadł na niem skromnie.
Naliczył 33 ludzi.
Rousseau zauważył że ludzie ci porozumiewali się na migi prawie, kilku zaledwie prowadziło przyciszoną rozmowę. Niektórzy milczący kryli nawet twarze w ręce, lub rękawy; widać było kilku nowych przybyszów, bo dawano sobie tajemnicze znaki porozumiewawcze, lecz paru członków stowarzyszenia było znów ciągle w ruchu. Chodzili na palcach i często znikali w drzwiach sekretnych, zawieszonych czarną firanką z malowanemi płomieniami.
Wśród ciszy grobowej odezwał się dzwonek.
Jeden z obecnych podniósł się z ławki i wstąpił na estradę.
Uczynił znany nam już ruch ręką, na który wszyscy członkowie odpowiedzieli w ten sam sposób i oznajmił, że sesja zaczyna się.
Rousseau pierwszy raz widział tego człowieka.
Mówił zwięźle, stylem wytwornym, a zakończył mowę tem, iż zebrano się tu dla przyjęcia nowego członka.
— Niech was to nie dziwi, iż znajdujemy się w miejscu niestosownem, ale cóż, musimy się strzec. Nie można tu odbyć próby ni obrzędów zwykłych przy przyjmowaniu nowicjuszów. Lecz brat, który do nas przystępuje, nie czyni tego przez bojaźń, lecz przez szacunek dla nas. Jest to umysł wzniosły. Umiał on podpatrzyć tajemnice natury i serca ludzkiego. Dostateczną będzie jego przysięga, by go przyjąć bez wahania.
Mówca spojrzał na obcych, chcąc zbadać jakie wrażenie wywołały jego słowa.
Rousseau był zelektryzowany! znał on tajemniczą mowę wolno-mularzy, oraz wszelkie wstępne przygotowania przed przyjęciem nowego członka; to jedynie niepodobało mu się, odpychało go.
Nic dziwnego, był to umysł wzniosły i jasny, nienawidzący mistycyzmu; uważał wprost za niedorzeczność to straszenie nowicjuszów, gdy bać się nie było czego.
Skromny filozof nasz zaczął już żałować, że przyszedł, bo upokarzała go myśl, iż wygłoszą jego nazwisko i sądzić go będzie ten tłum ludzi, nieznanych mu i obojętnych.
Z drugiej jednak strony wiedział, że główną cechą wolno-mularzy jest równość, przyznać więc musiał w duchu, iż przewodniczący bardzo go pochlebnie określił, przedstawiając jako kandydata.
Właśnie zamierzał mu podziękować, gdy głos jakiś cierpki i nerwowy, dał się słyszeć z głębi sali.
— Jeśli tak wyróżniasz jakiegoś człowieka u nas, gdzie niema książąt, ani chłopów, lecz wszyscy są równi, to zadaj mu przynajmniej pytanie uświęcone zwyczajem.
Rousseau odwrócił się, chcąc przypatrzeć się twarzy mówiącego; jakież było jego zdziwienie, gdy poznał w nim młodzieńca, z którym spotkał się dziś rano.
— Słyszałeś pan? — spytał przewodniczący, zwracając się do filozofa.
— Doskonale! — odparł zapytany — i dziwię się niezmiernie tej przemowie, znając mówcę. Jakto, człowiek, do którego zawodu należy przezwyciężanie cierpień fizycznych i pomoc bratnia dla wszystkich, nietylko dla wolno-mularzy, taki człowiek dowodzi mi teraz potrzeby cierpień fizycznych?!...
Szczególną obrał drogę do uszczęśliwienia ludzkości!
— Nie o tem była mowa — odparł pospiesznie młodzieniec. — Tu jesteśmy tylko braćmi, zajęcia nasze nikogo nie obchodzą. Jest mi to obojętnem, iż ten oto — wskazał na Rousseau’a — jest filozofem, żądam więc, aby zapomniał obecnie, że jestem doktorem. Tembardziej, iż całe życie wystrzegać się musimy, aby nie zauważono, iż nas łączy znajomość. Powtarzam więc, jeśli przewodniczący oszczędza tego kandydata i nie poddaje go próbom, jakie my w swoim czasie przechodziliśmy, nie dość przysięgi, powinien odpowiedzieć na pytania.
Rousseau milczał.
Przewodniczący odgadł z jego twarzy rozczarowanie, a może chęć opuszczenia raz na zawsze zgromadzenia.
— Bracie!... rzekł z wyższością do Marata — nie wolno ci się wtrącać i krytykować mowy przewodniczącego, a nadewszystko odpowiadać, gdy cię nie pytają.
— Mam prawo wtrącać się — odpowiedział grzeczniej nieco młody człowiek.
— Tak, ale nie ganić. Brat, który chce z nami połączyć swe losy, jest nam dobrze znany, nazwisko jego jest już rękojmią. Pocóż powtarzać czcze formułki? Lecz wiem, że i on kocha równość, więc dla formy zadam mu jedno pytanie:
— Czego szukasz w stowarzyszeniu?
Rousseau postąpił naprzód i odrzekł z godnością:
— Szukam tego, czego odnaleźć nie mogę. Szukam prawdy, nie sofizmatów. Po cóż otaczać się sztyletami, które nie ranią, trucizną, będącą w rzeczywistości czystą wodą, sztucznemi przepaściami, wysłanemi materacami.
Znam swe siły fizyczne; gdybym nie był wtajemniczony w wasze sztuczki, umarłbym ze strachu, przechodząc wasze próby.
Po cóż narażać życie ludzkie? dla tak marnej przyczyny. Z umarłego nie mielibyście żadnego pożytku; zbadałem ciało i duszę człowieka, przecierpiałem więcej sam, niż wy wszyscy razem. Jeśli zgodziłem się należeć do was, gdy nalegano na mnie, to tylko dlatego, iż miałem nadzieję być wam użytecznym.
Ja ofiaruję wiele, a nie otrzymuję nic wzamian.
Niestety! zanim zdołacie mię obronić od nieprzyjaciół, oswobodzić, gdyby mię uwięziono, uratować, gdybym umierał z głodu, pocieszyć w rozpaczy — zanim, powtarzam, dowiecie się o tem, brat ten, którego przyjmiecie dzisiaj, jeśli pan pozwoli — dodał filozof, zwracając się do Marata — brat ten spłaci dług naturze, bo postęp chroma i światło rozprzestrzenia się powoli.
— Mylisz się, znakomity bracie — odpowiedział mu głos słodki i pociągający — jesteśmy silniejsi, niż przypuszczasz; w nas jest przyszłość świata, a przyszłość to nadzieja, to wiedza; przyszłość — to Bóg, który nowe światło rozleje, obiecał to — więc dotrzymał Pan Bóg nie kłamie nigdy!!
Rousseau zachwyconem okiem powiódł po licu mówiącego, w którym poznał tajemniczą postać, wzywającą go na schadzkę.
Człowiek ten, ubrany czarno, wytwornie i dystyngowanie, stał naprzeciw estrady; twarz jego promieniała cała pięknością.
— A! — odrzekł filozof, nauka to bezdenna przepaść. Pan mówisz mi o nauce, pociesze przyszłości, nadziei.
Tamten o surowości i sile! któremu z was wierzyć? Zatem i między wami są ludzie wprost przeciwnych pojęć? Wilki i owce! Słuchajcie mego wyznania wiary, jeśliście go nie odgadli z mych dzieł!
— Dzieła twe, panie są wzniosłe — zawołał Marat — ale to mrzonki, jesteś pan tak użytecznym, jak Pythagores, Solon i Cyceron. Przedstawiasz nam dobro; ale dobro sztuczne, niemożebne, nieistniejące w rzeczywistości, podobnym jesteś do człowieka, chcącego nakarmić zgłodniałą rzeszę powietrzem!
— Czyś widział kiedy — odparł Rousseau, marszcząc brwi — wielkie wstrząśnienia natury bez przygotowań? — czyś widział narodziny człowieka, ten fakt tak zwykły a wzniosły? — czyś przyszedł na świat wpierw, zanim dziewięć miesięcy przeżyłeś w łonie matki? Żądasz, abym ulepszył świat odrazu czynami? To nie będzie reforma, ale rewolucja!
— Zatem — przerwał Marat — nie chcesz pan niepodległości i wolności?
— Przeciwnie, niepodległość — to mój ideał, wolność — to moje bóstwo. Ale chcę wolności słodkiej i pogodnej, która grzeje i odżywia. Marzę o równości, która połączy ludzi przez przyjaźń, nie zaś przez obawę.
Chcę nauki i wiedzy dla każdego członka społeczeństwa, tak, jak mechanik chce harmonji, to znaczy żądam harmonji doskonałej, podziału pracy. Powtarzam raz jeszcze, co już wypowiedziałem w swych dziełach: Trzeba nam postępu, zgody i poświęcenia!
Marat uśmiechnął się pogardliwie.
— Tak — odrzekł — strumieni, płynących mlekiem i miodem. Pola Elizejskie Wirgiliusza to marzenie poety, marzenie z którego filozofowie chcą stworzyć rzeczywistość.
Rousseau milczał. Nie wypadało mu jakoś sprzeczać się z jednostką, gdy cała cywilizowana Europa uznała go za reformatora.
Przewodniczący odezwał się:
— Słyszeliście wszyscy? — zapytał.
— Tak — odparło zgromadzenie.
— Czyż więc brat ten godnym jest należeć do nas? czy pojmuje swe obowiązki?
— Tak!... odrzekli wszyscy, lecz z pewnem wahaniem.
— Powtórz przysięgę — bracie wyrzekł przewodniczący do filozofa.
— Byłoby mi bardzo przykro — odpowiedział Rousseau dumnie, gdybym nie podobał się niektórym z obecnych, powtórzę więc raz jeszcze to, co już wam mówiłem dawniej.
Wierzcie mi, mogę więcej uczynić dla was, żyjąc jak dotąd, t. j. zdaleka; pozostawcie mię w odosobnieniu. Czuję, że żyć długo nie będę, trudno, lampa się dopala, nic na to nie poradzicie, trzeba oddać ziemi, co ziemskie. Zresztą nienawidzę ludzi a jeśli im służę, to dlatego, że sam jestem człowiekiem i mam nadzieję, że kiedyś będą lepszymi. Oto myśl moja w całości.
— Odmawiasz więc pan złożenia przysięgi? — zawołał Marat.
— Odmawiam, mogę wszak być bratem waszym, nie przychodząc na zebrania.
— Bracie — rzekł nieznajomy o miłym głosie — nie odchodź od nas pod wrażeniem chwilowego zniechęcenia, poświęć swą dumę słuszną zresztą. Twoje rady i obecność będą dla nas światłem. Nie pogrążaj nas w ciemnościach twą odmową.
— Mylisz się — rzekł Rousseau — nie zabieram wam nic, bo nic więcej dać wam nie mogę jak moje myśli, które zamieściłem w swych dziełach, a czytać je może pierwszy lepszy przechodzień. Jeśli chcecie mieć imię Rousseau’a między sobą...
— Tak, tak, chcemy, — zawołało kilka głosów.
— To weźcie me dzieła, połóżcie na stole, a jeśli w czemkolwiek zechcecie się mnie poradzić, otwórzcie pierwszy lepszy tom, otrzymacie moją odpowiedź.
Filozof zabrał się do wyjścia.
— Przepraszam — rzekł chirurg — każdy ma wolną wolę, sławni ludzie również, ale jeśli pan nie chcesz należeć do naszego towarzystwa i nie jesteś niczem związany, możesz zdradzić nasze tajemnice, będąc nawet najuczciwszym człowiekiem w świecie.
Rousseau uśmiechnął się z politowaniem.
— Żądasz więc pan przysięgi, że dotrzymam tajemnicy?
— Naturalnie.
— Jestem gotów.
— Bracie, przeczytaj.
Wezwany przeczytał, co następuje:
— Przysięgam na Boga Najwyższego, Stworzyciela świata, wobec czcigodnego zgromadzenia, że nie zdradzę nigdy, com widział i słyszał; w przeciwnym razie skazuję się sam na karę, jaką wyznaczą mi sędziowie według prawa.
Rousseau podniósł już rękę, gdy nieznajomy zbliżył się z pośpiechem do prezesa i szepnął mu kilka słów do ucha.
— To prawda! — odparł tenże i dodał głośno:
Jesteś pan tu jedynie gościem, a nie bratem; jesteś człowiekiem honoru i jako od takiego żądamy tylko słowa, że zapomnisz o wszystkiem, coś u nas widział.
Przysięgam na honor, że zapomnę o wszystkiem, jak się zapomina rano o śnie — odparł Rousseau, silnie wzruszony.
Wyszedł, a za nim wielu członków.