Józef Balsamo/Tom VII/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1925
Druk „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
PAMIĘTNIK LEKARZA
JÓZEF BALSAMO
ROMANS
Tom VII
WARSZAWA — E. WENDE i S-ka
Kraków, Lwów, Poznań, Wilno, Gdańsk — Polskie Towarzystwo Księgarni Kolejowych „Ruch“ Sp. Akc.
Łódz i Katowice — Ludwik Fiszer.


Drukarnia Leona Nowaka, Warszawa, Warecka 12





LXX
POWRÓT

Wśród tych tysiącznych nieszczęść i wypadków pan Taverney ocalał jakby cudem.
Niezdolny oprzeć się unoszącemu go tłumowi, zdołał utrzymać się w samym środku jakiejś uciekającej gromadki i szczęśliwie wydostał się na bulwar, wolny od wszelkiego niebezpieczeństwa.
To, co teraz mamy powiedzieć, wydałoby się przesadą, potwornością, gdybyśmy już oddawna nie byli nakreślili, z całą prawdą i dokładnością, głównych cech charakteru pana Taverney. Otóż, przez cały czas trwania niebezpieczeństwa, pan de Taverney myślał tylko o sobie; drżał tylko o całość swojej osoby.
Ale znalazłszy się już na bulwarze, gdy uczuł zupełną swobodę ruchów, gdy minęła pierwsza chwila zadowolenia, baron przypomniał sobie córkę i krzyknął boleśnie:
— Gdzie córka moja! Moja córka!...
Stanął nieruchomy, jak skamieniały, starając się zebrać w pamięci wszystkie zdarzenia, od początku katastrofy i rozstania się z dziećmi.
— Biedny człowiek! — szepnęło kilka litościwych głosów kobiecych.
Wkrótce baron został otoczony przez ludzi, gotowych żałować go szczerze, a przedewszystkiem ciekawych historji wypadku.
Pan de Taverney spojrzał na otaczających, wyrwał się z ich koła i postąpił parę kroków zpowrotem, w stronę placu.
Ale ruch ten machinalny, spowodowany prawie bezwiednie przywiązaniem ojcowskiem, natychmiast zwalczony został przez rozsądek. Baron zatrzymał się.
Widział zupełne niepodobieństwo powrotu na miejsce niebezpieczeństwa. Zresztą mógł-że kto rozpoznać i odnaleźć jedną kobietę wśród stutysięcznego tłumu.
Nakoniec nadzieja, nie opuszczająca nigdy serca człowieka, zaczęła mu ukazywać nieszczęście w jaśniejszych kolorach.
Wszak sam znalazł się tu bez szwanku, on, starzec słaby, bez niczyjej pomocy; Andrea zaś nie była przecie sama, był przy niej Filip, bronił jej i niezawodnie musiał ją obronić.
Baron, jak każdy samolub, w tej chwili zdobił Filipa we wszystkie cnoty, których sam nie posiadał, w szaloną odwagę, poświęcenie bez granic i bez cienia nawet samolubstwa. Każdy egoista poczuwa się sam tylko do tej wady, zawsze gotów korzystać, a nawet domagać się od każdego dowodów poświęcenia.
Za chwilę, zupełnie uspokojony, baron zwrócił kroki w stronę ulicy Coq-Héron, przekonany, że Filip najprzód ocalił Andreę, poczem rzucił się w tłum, starając się odnaleźć ojca, następnie wrócił do siostry i prawdopodobnie oboje już w domu być muszą.
Ale gdy zbliżał się do domu, spotkał na ulicy Nicolinę, która w najwyższym niepokoju oczekiwała powrotu państwa.
Rzuciła się do barona.
— Gdzie panna Andrea, pan Filip?...
— O mój Boże! Czyż niema ich jeszcze w domu? — zapytał przerażony.
— Nie, nie, panie, nikt ich dotąd nie widział.
— Może zostali gdzie zatrzymani, lub też poszli dalszą drogą — rzekł baron i pozostał na ulicy, oczekując powrotu dzieci, obok Nikoliny, zanoszącej się od płaczu.
— Pan Filip idzie! — ze strachem krzyknęła Nicolina, widząc, że wraca sam, bez siostry.
Filip stanął zadyszany i zrozpaczony.
— Czy jest Andrea? — krzyknął zdaleka.
— O! mój Boże! — zawołał baron przerażony.
— Andrea! Andrea! — powtarzał młody człowiek, głosem rozpaczliwym. — Gdzie jest Andrea?
— Nie widzieliśmy jej! niema jej tu panie Filipie! — odpowiedziała Nicolina, zanosząc się od płaczu.
— Wróciłeś bez niej! — krzyknął baron w gniewie.
W odpowiedzi Filip zbliżył się i ukazał zakrwawioną twarz i złamaną rękę, która wisiała bezwładnie przy jego boku.
— O Boże! mój Boże! moja biedna Andrea! — jęczał boleśnie baron.
— Znajdę ją ojcze, żywą czy umarłą — odrzekł Filip posępnie.
I zawrócił z gorączkowym pośpiechem, dążąc na plac. Nieczuły na ból, wsunął za kamizelkę złamaną lewą rękę, a gdyby miał w tej chwili siekierę, bez namysłu byłby ją odrąbał, aby mu już nie przeszkadzała.
Wtedy to właśnie błądząc po placu, spotkał Rousseau i odnalazł Gilberta.
Gdy się Rousseau oddalił, zostawiając mu latarnię, Filip dalej czynił poszukiwania, trzymając w ręku ów kawałek sukni Andrei, wyjęty z rąk wpółumarłego Gilberta.
Nakoniec o wschodzie słońca Filip, bezsilny, upadający, bledszy od trupów, leżących na placu, chwiejnym krokiem zwrócił się ku ulicy Coq-Héron.
Przed domem ujrzał stojącego ojca i służbę i pojął w tej chwili, że siostry dotąd nie było.
Baron poznał wracającego.
— I cóż? — zapytał.
— Czy Andrea nie wróciła? — zapytał Filip.
— Niestety, niema jej! — odpowiedziały mu trzy głosy razem.
— Więc nic, żadnej wiadomości?... żadnej nadziei! — jęknął Filip, padając na kamienną ławkę; baron krzyknął przeraźliwie.
W tejże chwili, przed domem ukazała się dorożka, a w oknie widać było bladą twarz omdlałej kobiety.
Drzwiczki się otwarły, wysiadł mężczyzna, niosąc na rękach bezwładne ciało Andrei.
Filip rzucił się ku niej.
— Nieżywa! Trupa jej nam odwożą — zawołał boleśnie.
— Nieżywa?... Panie, czy ona doprawdy już nie żyje? — pytał trwożnie baron.
— Zdaje mi się, że panowie jesteście w błędzie, panna de Taverney jest tylko omdlałą, — odrzekł człowiek, trzymający na rękach Andreę.
— A! czarownik! czarnoksiężnik!
— Hrabia Balsamo! — szepnął Filip.
— Tak, to ja sam, panie baronie, bardzo szczęśliwy, że udało mi się poznać i uratować pannę de Taverney z tego strasznego niebezpieczeństwa.
— Gdzie ją pan znalazł? — zapytał Filip.
— Niedaleko muru.
— Rozumiem.
Potem, przechodząc z radości w niedowierzanie, zapytał:
— Dlaczegóż to dopiero teraz odwozisz ją nam, panie hrabio?
Balsamo odrzekł spokojnie:
— Gdy wyniosłem z tłumu nieprzytomną panną de Taverney, udałem się do mieszkania margrabiny de Savigny, tuż obok stajni królewskich. Wtedy ten zacny człowiek, który pomagał mi przenieść panienkę... Proszę cię, przyjdź tu, Comtois...
Z dorożki wysiadł i zbliżył się człowiek w dworskiej liberji.
— Wtedy ten zacny człowiek, należący do służby stajennej królewskiej, poznał panienkę, gdyż odwoził ją kiedyś do domu z dworskiej uroczystości. Posłałem po dorożkę i zabrawszy go z sobą dla wskazania mi drogi, odwożę państwu pannę de Taverney, może mniej cierpiącą niż państwo sądzicie.
To mówiąc, ostrożnie składał w ręce ojca i Nicoliny bezwładne ciało Andrei.
Baron pierwszy raz w życiu poczuł łzę rozczulenia pod powieką, nie otarł jej i stoczyła się zwolna po zmarszczkach twarzy.
Filip podał zdrową rękę hrabiemu, mówiąc:
— Panie hrabio, wiesz, gdzie mieszkam i jak się nazywam, uważać będę za największe szczęście, jeśli kiedykolwiek pozwolisz mi uiścić się choć w części z zaciągniętego dziś długu wdzięczności.
— Spełniłem tylko obowiązek — skromnie odrzekł Balsamo.
I, skłoniwszy się, chciał już odejść, nie zwracając uwagi na barona, który zapraszał go, aby zechciał wejść do domu. Wtem zwrócił się jeszcze do Filipa i rzekł:
— Zapomniałem zostawić panom adresu margrabiny de Savigny; mieszka w swoim pałacu, ulica Saint-Honoré. Może panna de Taverney, przyszedłszy do zdrowia, uzna za stosowne odwiedzić ją.
Dokładność i ścisłość tych wszystkich szczegółów dowodziły takiej delikatności w postępowaniu, że Filip, a nawet i stary baron, był nią rozczulony.
— Panie — rzekł baron — córka moja zawdzięcza ci życie.
— Wiem o tem! i jestem z tego dumny i szczęśliwy zarazem.
Skłoniwszy się raz jeszcze, Balsamo wyszedł, za nim Comtois, który nie przyjął sakiewki, ofiarowanej mu przez Filipa.
W chwili gdy zniknął Balsamo, Andrea otworzyła oczy.
Pozostała przez chwilę w milczeniu, oczy miała obłąkane, straszne.
— Czyżby Bóg miał nam ją oddać tylko w połowie, byłażby obłąkaną? — szepnął Filip przerażony.
Zdawało się, że Andrea usłyszała te słowa, mimo to jednak nie mówiła nic, wstrząsnęła tylko przecząco głową. Wzrok jej błądził dalej w przestworzu, jakby gonił za jakiemś zjawiskiem.
Stała z ręką wyciągniętą w stronę ulicy, w której zniknął Balsamo.
— Filipie, podaj rękę siostrze i chodźmy do pokoju.
Tu dopiero powróciła jej mowa.
— Filip!... Mój ojciec! — zawołała.
— Poznaje nas, poznaje nas, ojcze!
— Naturalnie, że was poznaję. Ale powiedzcie mi, proszę, co się ze mną stało?
Andrea zamknęła w tej chwili oczy i zasnęła snem spokojnym.
Służąca rozebrała Andreę i położyła ją do łóżka.
Gdy Filip wszedł do swego pokoju, zastał tam już doktora, którego zawezwał służący, dbały o zdrowie pana.
Ręka Filipa nie była złamana, lecz wybita ze stawu; doktór nastawił ją dość prędko, choć nie bez bólu. Opatrzył potem ranę na czole; a Filip, niespokojny o siostrę, poprowadził doktora do jej łóżka.
Doktór, zbadawszy puls i oddech Andrei, rzekł do Filipa:

— Siostra pańska śpi spokojnie, w jej stanie nic niema zatrważającego. Niechaj się wyśpi, widać bardzo potrzebuje spoczynku.

LXXI
PAN DE JUSSIEU

A teraz wrócimy na ulicę de la Plâtrière, dotąd pan de Sartines miał wysłać jednego ze swoich najzręczniejszych agentów.
Gilbert, słaby i nieprzytomny, spoczywał na materacu Teresy; wokoło niego krzątali się Rousseau z żoną i kilkoma sąsiadami, przyglądającymi się tej małej próbce wczorajszej katastrofy.
Gilbert otworzył oczy. Zdawało mu się widać, że jest na placu, bo ciekawie patrzył przed siebie.
W rysach jego, najprzód odmalował się wielki niepokój, potem wielka radość, potem smutek głęboki i ten pozostał już na jego twarzy.
— Czy cierpisz? — zapytał Rousseau, z czułością biorąc go za rękę.
— I któż to mnie uratował? Kto myślał o mnie biednem, samotnem stworzeniu?
— Uratowało cię to, że znaleziono cię, żywym jeszcze, między trupami, a myślał o tobie ten, który nie zapomina o nikim.
— Zawsze jednak to głupota leźć w taki tłum! — mruczała pod nosem Teresa.
Sąsiedzi powtórzyli po niej:
— Tak, to wielka głupota!
— Nie jest niedorzecznością iść tam, gdzie nie grozi wyraźne niebezpieczeństwo, a tego przecież nikt się nie spodziewa, gdy idzie patrzyć na sztuczne ognie. W takim razie, gdy zdarzy się niebezpieczeństwo i ugodzi, nie jest się niedorzecznym, ale nieszczęśliwym; wszak to samo mogło się i nam wydarzyć.
Gilbert, poznawszy, że się znajduje w pokoju pana Rousseau, chciał coś powiedzieć.
Ale, zamiast głosu, krew rzuciła mu się nosem i ustami, stracił na nowo przytomność.
Rousseau, uprzedzony przez Marat’a, że to mogło nastąpić, nie przestraszył się wcale tym razem; w przewidywaniu, że tak będzie, przyniósłszy go do domu, zamiast położyć do łóżka, umieścić kazał na materacu.
— Teraz — rzekł do Teresy — będziemy mogli położyć do łóżka tego chłopca.
— Gdzie?
— Tu, na mojem łóżku.
Gilbert usłyszał te słowa; nadzwyczajne osłabienie nie pozwalało mu przemówić zaraz, po chwili dopiero rzekł:
— Nie, nie tu, na górę!
— Chcesz wrócić do swojej izdebki?
— Tak, tak, proszę o to.
Rousseau, posuwający do przesady tkliwość, zrozumiał zapewne myśl Gilberta, gdyż rzekł do niego łagodnie:
— Dobrze, dobrze, moje dziecko, przeniesiemy cię zaraz na górę. Boi się, aby nam tu nie zawadzał, poczciwy chłopczyna, — dodał, zwracając się do Teresy.
Odniesiono tedy Gilberta na strych i ułożono, jak się dało najwygodniej.
Około południa przyszedł Rousseau i usiadł przy chorym; ten, wypocząwszy trochę, słabym głosem opowiadał mu szczegóły katastrofy.
Zamilczał jednak, co go pociągnęło na plac, składał wszystko na zwykłą ciekawość.
Rousseau ze swej strony nie podejrzewał go o nic innego, nie wspomniał ani słowa o Filipie i kawałku białej sukni, znalezionym w jego ręku.
Ale choć obydwaj pomijali przedmioty najważniejsze, rozmowa jednak żywo ich zajmowała.
Wtem głos Teresy dał się słyszeć na schodach.
— Jakóbie! Jakóbie! — wołała.
— Czego tam chcesz ode mnie? — odezwał się Rousseau.
— Może to jaki książę przychodzi dowiedzieć się o moje zdrowie! — z bladym uśmiechem powiedział Gilbert.
— Jakóbie, zejdźże prędzej, pan Jussieu, dowiedziawszy się, że cię wczoraj widziano na placu, przyszedł zapytać, czy ci się tam co złego nie przytrafiło.
— Poczciwy Jussieu! tak jak wszyscy ludzie, których wrodzona skłonność ciągnie do badania natury, ma serce tkliwe i zdolne do przyjaźni. Leż spokojnie, nie ruszaj się mój chłopcze, niebawem wrócę do ciebie. — Rousseau wyszedł.
Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, młody chłopiec wstał i, wlokąc się powoli, podszedł do okna, aby spojrzeć co się działo w pokoju Andrei, ale, gdy z trudnością — dostał się na stołek, zaszumiało mu w uszach, krew rzuciła mu się ustami i ciężko upadł na podłogę.
W tejże chwili właśnie Rousseau otwierał drzwi izdebki, prowadząc z sobą swego przyjaciela, pana Jussieu.
— Przyszliśmy cię odwiedzić, Gilbercie! Ale gdzież on się podział? Wstał widać?
Wtem spostrzegł otwarte okienko i Gilberta leżącego na ziemi. Już miał go zburczeć po przyjacielsku, gdy Gilbert, zbierając wszystkie siły, rzekł:
— Brak mi było powietrza.
Niepodobna było się gniewać, cierpienie wyryte było na bladej twarzy młodzieńca.
— W istocie jest tu bardzo gorąco i duszno; pokaż-no mi twój puls, przyjacielu. Ja także jestem doktorem.
— I lepszym może od wielu innych — rzekł Rousseau gdyż, lecząc ciało, nie zapominasz o duszy.
— Zbyt wielki to dla mnie zaszczyt, panie!... rzekł Gilbert, starając się ukryć w łóżku przed wzrokiem doktora.
— Pan Jussieu sam ofiarował się ze swoją przysługą — mówił Rousseau. — Co mówisz o stanie piersi tego chłopca, doktorze?
Znakomity anatomista dotykał kości i opukiwał starannie chorego.
— Nic niema złamanego! Ale powiedz mi, mój przyjacielu, któż to ściskał cię tak silnie?
— Zapewne śmierć, panie, — odpowiedział Gilbert.
Rousseau, zdziwiony, popatrzył na młodego człowieka.
— Tak, jesteś zgnieciony i zmęczony, mój chłopcze; trzeba ci spokoju, wypoczynku, a wszystko przejdzie niedługo.
— Tylko nie mówmy o wypoczynku, nato nie mam czasu... — mówił Gilbert, patrząc na pana Rousseau.
— Co to ma znaczyć? — zapytał Jussieu.
— Gilbert jest pilnym pracownikiem — odrzekł Rousseau.
— Tak, ale któż mówi o pracy, w takim stanie?
— Ten, kto z pracy żyć musi, nie może wypoczywać.
— Jeść niewiele będziesz, a ziółka nie będą drogo kosztowały.
— Choćby najmniej kosztowały, jałmużny przyjąć nie mogę.
— Oszalałeś, Gilbercie! dumę posuwasz do przesady. A ja ci mówię, że będziesz musiał zastosować się do przepisów doktora. Wyobraź pan sobie, że błagał o to, abym nie wzywał nikogo.
— Dlaczego?
— Bo nie chce mnie na najmniejszy narażać wydatek. Jest strasznie dumny.
— Ale, przyjacielu — rzekł Jussieu, z przyjemnością wpatrując się w piękne, pełne wyrazu rysy młodzieńca — pomimo największej odwagi i dumy, niepodobna jest robić tego, na co nam brak siły. Czyż możesz myśleć o jakiejś pracy wtedy, gdy jesteś tak osłabiony, że upadasz, chcąc okno otworzyć?
— To prawda — rzekł Gilbert — czuję, że jestem bardzo osłabiony.
— A więc wypoczywaj, potrzeba ci najbardziej moralnego spokoju, zresztą masz szczęście być gościem człowieka, z którym wszyscy liczyć się muszą, prócz tego kto u niego mieszka.
Rousseau, zadowolony ze słów, pełnych delikatności, w milczeniu uścisnął rękę przyjaciela.
— Zresztą teraz staniesz się przedmiotem starań ojcowskich króla i książąt.
— Kto? ja? — zawołał Gilbert.
— Tak jest, ty, przyjacielu, który jesteś jedną z ofiar tego nieszczęśliwego wypadku. Delfin wpadł w zupełną rozpacz, gdy się o tem dowiedział; żona jego, która miała jechać do Marly, pozostaje w Trianon, aby być bliżej i w pogotowiu niesienia pomocy nieszczęśliwym.
— Doprawdy? — rzekł Rousseau.
— Tak jest, a teraz wszyscy mówią o liście, napisanym przez delfina do pana de Sartines.
— Nie słyszałem o tem.
— Oto jak się rzecz miała: Delfin pobiera miesięcznie dwa tysiące skudów. Dziś spóźniał się posłaniec z pieniędzmi; delfin pytał o niego kilkakrotnie; przybył nakoniec i oddał je księciu, który natychmiast odesłał je panu de Sartines z poleceniem, ażeby je użył na wsparcie dla nieszczęśliwych. Czytałem to przed chwilą.
— Widziałeś się pan dziś z panem de Sartines? — rzekł Rousseau, mierząc podejrzliwym wzrokiem swojego gościa.
— Tak, tylko co wyszedłem od niego, obiecał mi dać nasion — mówił trochę pomieszany Jussieu — arcyksiężniczka tedy pozostaje w Wersalu, gdzie zajęta jest pilnowaniem swoich chorych i rannych.
— Swoich chorych i rannych? — zapytał zdziwiony Rousseau.
— Tak jest — odpowiedział Jussieu — tym razem nie sam lud ucierpiał; wiele osób między szlachtą zostało w tej katastrofie poranionych, a nawet pozabijanych.
Gilbert słuchał chciwie i z natężoną uwagą.
Zdawało mu się, że lada chwila dowie się czegoś o pannie de Taverney; nadzieja zawiodła go tym razem.
Jussieu powstał i zaczął się żegnać.
— Więc już skończona porada lekarska? — zapytał Rousseau.
— Jak na teraz nauka nic innego przepisać mu nie może, tylko spokój, wypoczynek, trochę ruchu, powietrze leśne. Ale... omal nie zapomniałem...
— O czem?
— Czy nie zechciałbyś mi towarzyszyć w niedzielę, w stronę Marly, chciałbym zbadać roślinność tego lasu. Nasz chory pewno będzie dość silny, aby ci towarzyszyć, zabierz go z sobą, będzie to bardzo dobre dla niego.
— Tak daleko?
— Zajadę po was... dojedziemy gościńcem książęcym do Luciennes, a stamtąd do Marly; wysiądziemy w lesie, my będziemy zbierali rośliny a chory napełni tymczasem płuca świeżem powietrzem leśnem.
— Jesteś pan pełen dobroci i uprzejmości! — rzekł Rousseau, bardzo zadowolony z projektu.
— Ależ pozwól, panie Rousseau, ja mam w tem także własny interes; wiem, że pan posiadasz już pewną klasyfikację mchów, a ja jeszcze dotąd postępuję na ślepo; będziesz pan moim przewodnikiem.
— O! — rzekł Rousseau, okazując więcej zadowolenia, niżby sobie życzył.
— W lesie przygotują nam skromne śniadanie, będziemy mieli powietrze, cień, prześliczne kwiaty. Mogę liczyć na pewno?
— Na pewno, panie! cieszę się już naprzód na tę przyjemność — mówił Rousseau uradowany, jak dziecko.
— A ty, młody przyjacielu, postaraj się wzmocnić swe siły do niedzieli.

I dwaj botanicy wyszli razem, pozostawiając Gilberta, pogrążonego w myślach i trwodze.
LXXII
POWRÓT DO ŻYCIA

Zapewnienie Jussieu’go uspokoiło zupełnie opiekuna Gilberta. Wiedząc jednak, że młodzieniec zakochany jest do szaleństwa, obawiał się, aby nie powróciwszy do sił, nie wyszedł i nie zaszkodził sobie.
Jako dobry ojciec rodziny, nie omieszkał, wychodząc z izdebki na poddaszu, zamknąć na zewnątrz drzwi na kłódkę. Zostawiał mu swobodę patrzenia przez okno.
To jednak, od czasu choroby, nie zadowalało bynajmniej chłopaka; widział wprawdzie ogród i pawilon, ale Andrea nie ukazywała się wcale; natomiast stary baron przechadzał się często po ogrodzie, zawzięcie zażywając tabakę. Często także widywał Nicolinę, niosącą na tacy jakieś ziółka i leki.
Bujna wyobraźnia młodzieńca przedstawiała mu Andreę chorą, wijącą się w cierpieniach na łożu boleści. Pragnął gorąco zobaczyć ją choćby na krótką chwilę.
Obmyślał różne sposoby, niemożliwe, szalone, które go jednak nęciły, bo drzwi jego były zamknięte, a on uwięziony.
W pierwszych dniach Gilbert zadowalał się tęsknotą za widokiem Andrei. Pomału przyszedł do przekonania, że potrzeba było tylko dostać się do ogrodu, a ukrywszy się w zaroślach, czekać stosownej chwili, aby chciwy wzrok zapuścić w głąb pokoju chorej; przytknąć ucho do ściany, aby usłyszeć jej głos.
Po trzech dniach Gilbert czuł się już zdrów i silny.
Nie mogąc opuścić drzwiami swojej izdebki, powziął stanowczy zamiar spuścić się oknem do ogrodu państwa de Taverney.
Projekt podobny godzien był pijanego, lub warjata. Gilbert jednak czynnie wziął się do przygotowania wycieczki.
Zebrał wszystkie sznurki, znajdujące się na strychu i powiązał je starannie.
Gdy Rousseau przyszedł odwiedzić go około godziny drugiej, zastał go leżącego. Gilbert skarżył się, że czuje wielką senność i znużenie. Zacny filozof zalecił mu wypoczynek, pożegnał go, zamknął drzwi na kłódkę i wyszedł na miasto.
Młodzieniec pochwycił linę, skręconą ze wszystkich, jakie tylko znalazł sznurów, i obejrzał starannie rynnę, czy zdoła utrzymać ciężar jego ciała.

Poczem usiadł na oknie i pilnie patrzył w ogród.

LXXIII
PODRÓŻ POWIETRZNA

Spoglądając uważnie na ogród, Gilbert ujrzał w nim niebawem scenę, która go mocno zainteresowała.
Oto zobaczył kamień, wpadający przez mur do ogrodu.
Gilbert wiedział dobrze o tem, że nie może być skutku bez przyczyny; ciekawie przeto zaczął śledzić przyczynę.
Ale jakkolwiek wychylał się z okienka, niepodobna było zobaczyć osoby, która rzuciła kamień do ogrodu.
Niedługo jednak spostrzegł, że była to rzecz ułożona naprzód. Na szelest spadającego kamienia, głowa Nicoliny pokazała się w oknie.
Na ten widok Gilbert szybko usunął się nabok, nie tracąc ani na chwilę dziewczyny z oczu.
Ta, popatrzywszy uważnie we wszystkie okna i upewniwszy się, że nie może być widzianą, wybiegła do ogrodu, pod pozorem zabrania koronek, które tam suszyły się na słońcu.
Właśnie w tej stronie leżał kamień rzucony przez mur. Nicolina niby przypadkiem upuściła na niego koronkę i podniosła ją niezwłocznie razem z kamieniem. Gilbert jeszcze nie rozumiał tego, co się działo w jego oczach; pojął jednak, gdy zobaczył Nicolinę, z szybkością rozrywającą nitkę, poza którą ukazał się bilecik, przytwierdzony do kamienia.
Nicolina w mgnieniu oka przeczytała bilecik i ukryła go w kieszeni fartuszka.
Gilbert potrząsnął głową i pomyślał sobie, że Nicolina jest osobą wątpliwego prowadzenia, skoro tą drogą odbierała listy, i że dobrze uczynił, zerwawszy z nią tak nagle wszelkie stosunki.
Nicolina weszła do domu, po chwili znów ukazała się w ogrodzie, ale tym razem trzymała rękę w kieszeni.
Wyjęła z niej klucz, zbliżyła się szybko do drzwiczek, przeciwległych bramie, wsunęła pod nie klucz i szybko wróciła do domu.
Gilbert zmarszczył brwi, niezadowolony, widząc, jak prędko Nicolina pocieszyła się po jego stracie.
— Ta historja mogłaby pokrzyżować moje zamiary — pomyślał — mniejsza z tem... ciekaw jestem zobaczyć tego, który mnie zastąpił w sercu panny Nicoliny.
Gilbert zrozumiał, że znajomość tajemnicy panny Nicoliny dawała mu nad nią przewagę i że w danej chwili będzie mógł z niej skorzystać.
Na koniec ściemniło się i nastąpiła noc, tak pożądana.
Gilbert obawiał się, aby Rousseau nie nadszedł, podczas jego wycieczki; wyobrażał sobie słuszny gniew filozofa, gdyby ujrzał Gilberta na dachu, lub też zastał pustą izdebkę. Pragnąc rozbroić oburzenie Jana-Jakóba, na wszelki wypadek napisał liścik następujący:

„Szanowny i kochany opiekunie!

Proszę cię, nie bierz mi za złe, jeśli wbrew twoim radom i rozkazom, ośmieliłem się wyjść z domu. Mam nadzieję wrócić niedługo, jeśli nie spotka mnie jaki nieszczęśliwy wypadek; cokolwiek jednak stać się może, gotów jestem narazić się na wszystko, potrzebuję bowiem koniecznie wyjść na dwie godziny“.
— Nie wiem, co mu powiem, gdy wrócę, ale przynajmniej mam nadzieję, że pan Rousseau nie będzie się o mnie niepokoił, ani gniewał na mnie.
Noc była zupełnie ciemna i Gilbert mógł być pewny, że najwprawniejsze oko nie zdołałoby rozpoznać nic w tej mrocznej przepaści, w którą spuścić się postanowił.
Gilbert uczuł w tej chwili silny zawrót głowy i brak sił, zimny pot oblewał mu czoło; były to przestrogi, aby w tym stanie nie wdawał się w przygody, w których człowiek potrzebuje koniecznie wiele siły i przytomności umysłu.
Ale, nie zważając na to wszystko, postanowił wykonać plan, raz obmyślony.
Wydostał się okienkiem na dach i trzymając się ramy, począł zwolna spuszczać się po nim, dążąc ku drugiej, niżej położonej facjatce. Znajdująca się tam rynna miała służyć za punkt oparcia; do niej chciał przyczepić liną, którą tymczasem owinął wokoło szyi.
Nie pierwszy to raz Gilbert odbywał podobne wędrówki, umiał dobrze chodzić po dachach; wszak tą drogą oddawał wizyty płochej Nicolinie, którą widział przed chwilą, podającą klucz kochankowi.
Gilbert szczęśliwie dostał się do niższej facjatki, tu przez otwarte okno wszedł na schody i zatrzymał się, gdyż spostrzegł, że z dwóch stron otwarte były drzwi od kuchni pani Teresy i jej sąsiadki, a panie, stojąc na progu, rozprawiały bardzo głośno o zaletach, pana Rousseau i jego dziełach.
Gilbert, nie mogąc ruszyć się z miejsca, musiał słuchać tej budującej rozmowy.
Wśród rozmowy pani Teresa odezwała się do sąsiadki:
— Muszę po kolacji zajrzeć do Gilberta; może biedny chłopczyna gorzej zaniemógł.
Gilbert zląkł się, lecz po chwili przypomniał sobie, że pani Teresa po kolacji, przy szklance wina, zapomni swej obietnicy.
Nakoniec coś zaskwierczało na kuchni i zacne panie wróciły z pośpiechem do swoich rondli, Gilbert zaś, korzystając z chwili, rzucił się na schody i cichutko zszedł po nich aż na pierwsze piętro.
Tu znów oknem wydostał się nazewnątrz, przytwierdził linę do rynny i szybko zaczął się spuszczać do ogrodu państwa de Taverney.
W tej chwili właśnie przechodziła Nicolina, wiodąc za sobą mężczyznę, którego Gilbert poznał natychmiast: był nim pan Beausire, oboje znikli wkrótce w drzwiach cieplarni.
Wisząc na linie, Gilbert przyglądał się tej scenie. Gdy zakochana para zniknęła, spuścił się nareszcie i stanął w ogrodzie.
Cisza panowała wszędzie, słabe światło migało na dole z poza rolety.
Gilbert, dostawszy się do ogrodu, przesunął się wzdłuż ściany i stanął przy drzwiach, które Nicolina zostawiła otworem.
Tu, ukryty wśród roślin, które, pnąc się po murze, opadały w wielkich festonach, swobodnie mógł zbadać miejscowość.
Drzwi prowadziły do przedpokoju, gdzie znów zobaczył dwoje drzwi, z których jedne były otwarte.
Gilbert domyślił się, że musiały prowadzić do pokoju Nicoliny, wszedł więc, a idąc ostrożnie poomacku, dojrzał w głębi drzwi oszklone, których szyby przysłaniała lekka muślinowa firanka.
Podszedł i stanął. Był to pokój Andrei, usłyszał dwa głosy. Filip pytał troskliwie o zdrowie siostry, a ta słabym głosem dawała mu odpowiedzi.
Słyszał i widział.
Serce biło mu żywo w piersiach, to znów zdawało się zamierać.

Stał pełen trwogi i rozkoszy.
LXXIV
BRAT I SIOSTRA

Andrea leżała na szezlongu, twarzą zwrócona ku drzwiom, gdzie stał Gilbert.
Na stoliku, zarzuconym książkami, paliła się lampa, przysłonięta umbrelką, i oświecała tylko dolną część twarzy pięknej dziewczyny.
Filip siedział na szezlongu obok siostry; odwrócony był plecami do drzwi, rękę miał na temblaku, gdyż wszelki ruch był mu wzbroniony.
Pierwszy raz od dnia wypadku widzieli się z sobą, pierwszy raz Filip wyszedł ze swego pokoju, pierwszy raz Andrea opuściła łóżko.
Brat i siostra korzystali swobodnie z pierwszej sposobności do rozmowy, wiedzieli bowiem, że są sami i nikt ich widzieć, ani słyszeć nie może.
Drzwi, przez które wybiegła Nicolina do ogrodu, były zwykle zamknięte, a kto chciał wejść musiał wprzód zadzwonić. Drzwi były otwarte, ale oni przecie o tem wiedzieć nie mogli.
Gilbert tymczasem ukrył się za firanką, wiszącą u drzwi, i doskonale widział i słyszał wszystko.
— A więc, Andreo, teraz swobodniej już możesz oddychać? — zapytał Filip siostrę.
— O! tak, swobodniej, jednak nie bez bólu.
— A siły twoje?
— Jestem bardzo osłabioną, dziś jednak próbowałam parę razy przejść od kanapy do okna; dość dobrze mi się to udało. Powietrze, kwiaty, jakie to dobre i piękne rzeczy, zdaje mi się, że w takiem otoczeniu umrzeć niepodobna.
— Jednakże czujesz się jeszcze bardzo słabą, Andreo?
— Nie uwierzysz jak słabą! — gdyby nie to, że się opieram o meble, kroku postąpićbym nie mogła; zdaje mi się, że nogi moje niezdolne są już teraz udźwignąć ciężaru ciała.
— Bądźmy dobrej myśli, Andreo, z każdym dniem siły powracać ci będą, mam nawet nadzieję, że za jaki tydzień będziesz mogła zjawić się już u następczyni tronu, która się ciągle z największą czułością o zdrowie twoje dowiaduje.
— Bardzobym rada, Marja-Antonina jest tak dobra dla mnie!
W tej chwili Andrea przycisnęła piersi ręką i przymknąwszy oczy, przechyliła wtył głowę.
— Co ci jest, Andreo, — niespokojnie zapytał Filip. — Co cię boli?
— Czuję ból i ściskanie w piersiach, czasami krew uderza mi do głowy, czuję szum i robi mi się słabo.
— Nic dziwnego — rzekł Filip zamyślony — przeszłaś tak silne wstrząśnienie, uratowana zostałaś tak cudownym sposobem...
— Cudownym, dobrze powiedziałeś, Filipie.
— Chciałbym jednak pomówić z tobą o twojem ocaleniu, bo co do mnie, wiem o niem zbyt mało.
— Ojciec mi mówił, że otrzymaliście wszelkie w tym względzie objaśnienia, gdy mnie do domu odwieziono.
— Tak, zapewne, jednak radbym jeszcze cokolwiek z ust twoich usłyszeć.
— Powiem ci, Filipie, że cała ta rzecz tak chaotycznie przedstawia się w mojej pamięci... byłam tak bardzo przestraszona...
— Przypomnij sobie, proszę cię, Andreo, okoliczności, które poprzedziły twe ocalenie.
— Gdyśmy zostali rozłączeni przez tłum, widziałam cię jeszcze przez chwilę, wołałam cię po imieniu, wyciągałam ręce do ciebie, napróżno! tłum porwał mnie w przeciwną stronę, nie stawiałam żadnego oporu, pchano mnie pod mur, na kraty, widziałam wokoło siebie trupy, krew bryzgała zewsząd, podniosłam w górę ręce i oczy, zobaczyłam tego człowieka, który na mnie tak głębokie uczynił wrażenie, czułam, że, wzrokiem jego ciągniona, wznoszę się w górę do niego, nakoniec zaledwie dotknęłam się jego ręki, już byłam ocaloną!... — mówiła Andrea w najwyższej egzaltacji.
— Jego tylko widziała... — szepnął Gilbert — a o mnie, który konałem dla niej na dole, ani pomyślała nawet.
Otarł czoło, z którego pot zimny mu spływał.
— Więc to tak się stało? — zapytał Filip.
— Tak; nakoniec uczułam się wolną od niebezpieczeństwa, a wtedy opuściły mnie siły i straciłam przytomność.
— Mniej więcej, jak sądzisz, o której godzinie mogłaś zemdleć?
— Prawdopodobnie wszystko to się stało w dziesięć minut lub w kwadrans po naszem rozstaniu.
— Tak, musiało to być około północy. Jakże się to stało, że wróciłaś do domu dopiero o trzeciej? Nie gniewaj się na mnie, siostrzyczko, za te rozliczne pytania, które może wydają ci się śmiesznemi dla mnie są jednak pełne znaczenia.
— Gdybyś mnie o to pytał trzy dni temu, nie byłabym zdolną nic ci odpowiedzieć, ale dziś właśnie, jakgdyby mi kto kazał wszystko przypominać sobie, wspomnienia moje występują zupełnie jasno, gdy przedtem były bezładne i niewyraźne.
— Mów więc, mów, droga Andreo. Ten człowiek uniósł cię na swoich rękach?...
— Na swoich rękach? — powtórzyła, rumieniąc się Andrea — ja tego nie wiem, uczułam tylko dotknięcie jego dłoni i doznałam tego samego wrażenia, jak w Taverney — zaraz zemdlałam a raczej zasnęłam snem spokojnym.
— Wiesz, Andreo, że to, co mi opowiadasz, jest tak dziwne, że nigdybym nie był zdolny w to uwierzyć, gdyby słowa te z innych ust pochodziły.
Gilbert pochłaniał każde słowo Andrei, dotąd wiedział wszystko, czekał niecierpliwie tego, co dalej powiedzieć miała.
— Gdy odzyskałam przytomność — ciągnęła dalej Andrea — znajdowałam się w salonie bogato przybranym. Jakaś dama i jej pokojówka krzątały się koło mnie, ale nie musiały być zaniepokojone moim stanem, gdyż, otworzywszy oczy, widziałam uśmiech spokojny na ich twarzach.
— Któraż mogła być wtedy godzina?
— Słyszałam, jak bił zegar wpół do pierwszej.
— To dobrze — rzekł młody człowiek, odetchnąwszy głęboko — mów dalej, Andreo.
— Podziękowałam kobietom za ich uprzejmość, a wiedząc, jak musieliście być tu o mnie niespokojni, prosiłam, aby mnie zaraz odprowadzono do domu; powiedziały mi, że hrabia powrócił na miejsce katastrofy nieść pomoc rannym, ale że niebawem przybędzie i odwiezie mnie do domu. Około godziny drugiej usłyszałam turkot zajeżdżającego powozu, później przejął mnie dreszcz, jakiego doznawałam zwykle za zbliżeniem się tego człowieka, zachwiałam się i upadłam na sofę; słyszałam głos tego, który mnie ocalił i znów zupełnie straciłam przytomność. Wtedy to prawdopodobnie wyniesiono mnie i wsadzono do karety, aby mnie tu odwieźć. Oto wszystko, co sobie przypominani, mój bracie.
Filip w myśli obliczył czas, jakiego było potrzeba, aby odwieźć ją prosto do domu, i rzekł, już zupełnie spokojnym głosem:
— Dziękuję ci, droga Andreo, uspokoiłaś mnie zupełnie, będę sam u margrabiny de Savigny, aby jej podziękować za gościnne przyjęcie, jakiego doznałaś. A teraz powiedz mi, moja kochana, czy też wśród tłumu nie zauważyłaś jakiej znajomej twarzy?
— Nie, mój drogi.
— Nie widziałaś też czasem Gilberta?
— W istocie zdaje mi się, że go widziałam, był od nas o jakie dziesięć kroków — rzekła Andrea po krótkim namyśle.
— Widziała mnie! — szepnął do siebie Gilbert.
— Wyobraź sobie, że, szukając cię, znalazłem tego biednego chłopca.
— Między umarłymi? — spytała Andrea z tym lekkim odcieniem żalu w głosie, z jakim się mówi o czemś złem, co się naszym podwładnym przytrafiło.
— Nie, został tylko raniony; uratowano go, i mam nadzieję, że niedługo będzie zdrów zupełnie.
— Tem lepiej — rzekła Andrea — a cóż mu było?
— Miał piersi zgniecione.
— Tak, tak, zgniecione o twoje piersi, Andreo — pomyślał Gilbert.
— Ale rzecz dziwna, której zrozumieć nie mogę i dlatego głównie zapytałem cię o tego chłopca, — w zesztywniałej i zaciśniętej jego dłoni, znalazłem kawałek twojej sukni, Andreo.
— To doprawdy dziwne.
— Czy nie widziałaś go w ostatniej chwili?
— W ostatniej chwili, Filipie, widziałam tyle twarzy strasznych, wykrzywionych bólem, przestrachem, egoizmem, dzikością, że gdy o tem pomyślę, zdaje mi się, iż przez rok chyba przebywałam na dnie piekła, gdzie oglądałam potępieńców; może być, że wśród nich był także i ten chłopiec, alem go wcale nie zauważyła.
— Jednak, co może znaczyć ten kawałek twojej sukni w jego ręku, a pewny jestem, że to twoja, gdyż sprawdziłem to przy pomocy Nicoliny.
— I powiedziałeś tej dziewczynie, o co ci chodzi? — zapytała Andrea, przypominając sobie szczególną rozmowę, jaką miała z pokojówką w Taverney, i co ta jej mówiła o Gilbercie.
— Nic jej o tem nie mówiłem. Ale skąd ten kawałek wziął się w jego ręku? Jak sobie to wytłumaczyć?
— O! to rzecz prosta — rzekła Andrea spokojnie — prawdopodobnie chłopiec ten, widząc jak cudownym sposobem wznosiłam się do góry, chciał także skorzystać z tej sposobności i uczepił się mojej sukni, instynktownie, jak czyni tonący gdy chwyta się pasa, wypływającego na powierzchnię towarzysza.
— Co za niskie, podłe tłumaczenie mojego poświęcenia; jak ci ludzie z arystokracji dziwnie nas sądzą. Pan Rousseau ma słuszność, gdy mówi, że jesteśmy więcej od nich warci; serca nasze są czystsze, a ramiona silniejsze.
Wtem posłyszał za sobą szelest kroków. Wsunął się, jak mógł najgłębiej, w swoją kryjówkę; tuż koło niego przeszedł baron de Taverney.
— Gdzież znów jest ta szalona Nicolina?... rzekł, wchodząc.
— Zapewne poszła do ogrodu — spokojnie odpowiedziała Andrea. — Dobry wieczór, ojcze!
Filip powstał, baron dał mu znak, aby pozostał na miejscu i usiadł w fotelu obok dzieci.
— Strasznie daleką wydaje się droga z ulicy Coq-Héron, gdy się ją odbędzie w jednokonnym wózku, a nie w dworskiej karecie. Ale nareszcie widziałem się z żoną delfina.
— Powracasz z Wersalu, mój ojcze?
— Tak jest. Księżna wezwała mnie do siebie, dowiedziawszy się o wypadku, który spotkał ciebie, Andreo.
— Andrea jest już dziś daleko zdrowszą, mój ojcze — rzekł Filip.
— Wiem o tem i oznajmiłem to księżnie; powiedziała mi, że postanowiła zamieszkać w Trianon, a jak tylko tam osiądzie, niezwłocznie wezwie do siebie Andreę, jeśli już będzie zdrową.
— Jakto, ojcze, ja, ja mam być na dworze księżnej? — zapytała nieśmiało Andrea.
— Tak, tego jeszcze właściwie dworem nazwać nie można; księżna nie lubi świata, delfin także, będą prowadzili życie ciche, rodzinne; ale księżna ma wiele charakteru i dobrego gustu; zczasem te zebrania rodzinne mogą się stać bardzo przyjemnemi.
— Mój ojcze! To zawsze będzie dwór, o tem ani na chwilę nawet wątpić nie można, — smutno wyrzekł Filip.
— Dwór! — pomyślał z rozpaczą Gilbert — dwór to jest taka wysokość, dokąd już ja dostać się nie zdołam. Andreo, Andreo, już na zawsze jesteś dla mnie zgubiona.
— Boję się, mój ojcze — rzekła Andrea. — Pobyt u dworu wymaga wielkiego majątku, a my jesteśmy ubodzy; świetnego wychowania, a myśmy do wiejskiej nawykli zaciszy. Raz jeden widziałam te damy i byłam niemi olśniona; mój ojcze, za ciemno moglibyśmy wyglądać wśród tych świetności.
Baron gniewnie zmarszczył brwi.
— Znowu te głupstwa — rzekł niechętnie. — Nie pojmuję doprawdy, dlaczego właśnie moje dzieci starają się zawsze widzieć wszystko, co ode mnie pochodzi, złem, ciemnem, niegodnem spojrzenia.
— Jakto, Andreo, ty mówisz, że na dworze nie możesz zabłysnąć, a do kogóż to należy, jeśli panny de Taverney-Maison-Rouge na to za mało?... Ród nasz jest dawny, zasłużony u dworu, a że straciłem majątek, u dworu łatwo odzyskać go mogę; lada dzień król obdarzyć mnie może, to rzecz naturalna i nicbym w tem nie widział nadzwyczajnego. Ty jesteś bardzo piękna, Andreo; nie możesz przejść niepostrzeżona; a co do twego wychowania, jest ono świetniejsze, niż to jakie po większej części otrzymały te panie; posiadasz głębsze wiadomości, a obok tego i talenty znasz muzykę, rysujesz i malujesz pejzaże, a na nich owce i woły, których nie powstydziłby się Berghem. A księżna właśnie przepada za tego rodzaju obrazami. Umiesz rozmawiać zajmująco, hrabia d’Artois i hrabia Prowancji, znajdować będą przyjemność w twojem towarzystwie, piękność twoja musi sprawić wrażenie na starym królu; masz tedy wszelkie warunki po temu, aby być nietylko dobrze widzianą, ale i uwielbianą na dworze. Tak, tak, to będzie niezawodnie — mówił stary baron, zacierając ręce i śmiejąc się dziwnie wstrętnym jakimś śmiechem.
Filip smutnie popatrzył na ojca, wstał, podszedł do siostry i ujął jej rękę.
— Pan baron ma słuszność i ocenia cię podług wartości, nikt godniejszym nie jest od ciebie, aby wejść na dwór wersalski.
— Ale trzeba mi się będzie rozstać z wami...
— Wcale nie — przerwał jej baron. — Wersal jest bardzo duży.
— Tak, ale Trianon jest maleńkie — odrzekła Andrea.
— O! znajdzie się w niem zawsze pokoik dla barona de Taverney, ja niewiele robię ambarasu swoją osobą.
Andrea zwróciła się do brata, niezbyt ufając słowom ojca.
— Właściwie, Andreo, ty do dam dworskich zaliczać się nie będziesz, ponieważ księżna cię zauważyła, ma zamiar zapewne zatrzymać cię przy swojej osobie, powierzając ci jakiś obowiązek; może uczyni z ciebie swoją towarzyszkę, lektorkę, rysować z tobą będzie i rozmawiać; da ci zatem pomieszczenie obok siebie; bardzo być może, że na zebraniach dworskich ukazywać się wcale nie będziesz, co jednak nie przeszkodzi, że wiele osób zazdrościć ci będzie stanowiska! Może cię to trwoży, Andreo?
— Zgadłeś, mój bracie.
— A mniejsza już tam o tę zazdrość i zazdrośników, jakoś sobie z tem poradzimy, postaraj się tylko wyzdrowieć jak najprędzej, a sam cię odwiozę do Trianon. Taki jest rozkaz księżnej — powiedział baron.
— Dobrze, mój ojcze, pojadę.
— Czy ty masz pieniądze, Filipie? — rzekł baron, zwracając się do syna.
— Jeżeli potrzebujesz ich, ojcze, to nie mam ich dosyć, aby ci pożyczyć, jeśli chcesz mi je ofiarować, dziękuję ci, bo mam dosyć na własne potrzeby.
Baron zaśmiał się złośliwie.
— Zapomniałem, że jesteś filozofem... a ty, Andreo, czy także nie potrzebujesz niczego?
— Nie chciałabym narażać cię na wydatki, ojcze.
— Nie jesteśmy już w Taverney, moja droga. Król przysłał mi pięćset luidorów zaliczki... tak mi kazał powiedzieć. Pomyśl o twoich strojach, Andreo.
— Dziękuję ci, ojcze — odpowiedziała Andrea uradowana.
— Dobrze, dobrze, moja droga, pieniędzy ci nie odmówię, piękność twoja wiele zyska, gdy będziesz strojnie ubrana.
Baron ucałował bardzo czule córkę i przeszedł do swego pokoju, mówiąc:
— Gdzie też się obraca ta Nicolina, mogłaby mi przecie poświecić.
— Zadzwonię na nią, ojcze.
— Daj pokój i pociemku trafię do siebie. Dobranoc dzieci!
Filip wstał także, ucałował rękę siostry, powiedział jej dobranoc i wyszedł z pokoju.
— Może zawołać ci pokojówkę? — zapytał w progu.

— Nie, nie potrzeba, sama się rozbiorę. Dobranoc Filipie! — zawołała Andrea.
LXXV
CO PRZEWIDZIAŁ GILBERT?

Andrea, zostawszy sama w pokoju, podniosła się z kanapy. Dreszcz przebiegł Gilberta.
Rękoma alabastrowej białości wyjmowała szpilki przytrzymujące jej bujne włosy, a lekki peniuar, okrywający ją, zsunął się z jej ramion, obnażając szyję i piersi.
Tak stojąc, z rękami podniesionemi do głowy, Andrea była zdumiewająco piękna.
Gilbert przykląkł, krew gorącą falą biła mu do głowy i zalewała serce; ćmiła wzrok, przyprawiała o zupełne szaleństwo. Była chwila, gdy chciał wpaść do pokoju i zawołać:
— Ach! Piękną jesteś, piękną! ale nie bądź tak dumną, winnaś mi życie! jam cię ocalił!
Wtem Andrea, rozwiązując stanik, zaplątała tasiemkę, a nie mogąc jej rozwiązać sama, gdyż siły zaczęły ją opuszczać, chwyciła za sznurek od dzwonka i gwałtownie szarpać nim zaczęła.
Gilbert oprzytomniał. Nicolina miała nadbiec niebawem na wezwanie, najlepiej będzie uniknąć z nią spotkania. Zwrócił się ku drzwiom, prowadzącym do ogrodu. Ale, niestety, baron, wchodząc, zatrzasnął je za sobą i Gilberi otworzyć ich nie mógł.
Wszedł tedy do pokoju Nicoliny, która, na odgłos dzwonka, co tchu biegła z ogrodu.
— Idę, idę, w tej chwili, tylko drzwi zamknę, panienko.
W istocie zamykała drzwi, a przez roztargnienie wyjęła klucz z zamku i włożyła go do kieszeni.
Tracąc nadzieję wydostania się drzwiami, Gilbert zbliżył się do okna; było zakratowane; wsunął się tedy w kąt pokoju i obmyślał sposoby wydostania się na wolność.
Nicolina tymczasem, rozbierając swą panią mówiła, że, lękając się o kwiaty, aby im chłód nocny nie zaszkodził, poszła pozamykać okna cieplarni.
Głos pokojówki drżał trochę i wprawne ucho mogło niejedną w nim fałszywą usłyszeć nutę, ale Andrea nie zwracała wcale uwagi na rozmowy lub postępki służby, bo nie potrafiłaby zaprzątać sobie głowy tem, czem zajmuje się gawiedź kuchenna.
Nicolina, rozebrawszy panią, położyła ją do łóżka, starannie okryła kołdrą, powiedziała najsłodszym, na jaki zdobyć się mogła, głosem „dobrej nocy“, i wyszła na palcach z pokoju.
Wychodząc, zamknęła za sobą drzwi oszklone, przeszła przez swój pokój i nucąc coś zcicha, skierowała się co prędzej do drzwi ogrodu. Gilbert chciał przesunąć się za nią, ale zmiarkował, że nie potrafi wyjść niepostrzeżenie, jeśli zaś Nicolina nagle go zobaczy, weźmie na pewno za złodzieja, narobi hałasu, a wtedy zostanie schwytany, sponiewierany i obity przez służbę. Pomyślał, że w takim razie lepiej pokazać się pokojówce, skorzystać z przewagi, jaką mu dawała podpatrzona tajemnica i zostać dobrowolnie wypuszczonym.
W tym celu zastąpił jej drogę i stanął wprost okna, przez które przebijał się promień księżyca.
Nicolina wzięła go za kochanka, pozostawionego w cieplarni i rzekła:
— Cóż za nieostrożność! To ty?
— Tak to ja, ale radzę ci nie krzyczeć i zachować się tak, jakgdybym na prawdę był tym, za kogo mnie wzięłaś.
— Gilbert! — krzyknęła — Gilbert! a ty po co tu przyszedłeś?
— Mówiłem ci, żebyś była cicho — odpowiedział chłodno młody chłopak.
— Co pan tu robisz? — zapytała gniewnie Nicolina.
— Nazwałaś mnie przed chwilą nieostrożnym, a sama jeszcze nieostrożniej się zachowujesz.
— Bo też nie wiem dlaczego nawet pytam, o to co cię tu sprowadziło.
— Co chcesz powiedzieć przez to?...
— Że przyszedłeś zobaczyć pannę Andreę.
— Pannę Andreę? — zapytał spokojnie Gilbert.
— Wiem, że się w niej kochasz, ale wiem także, że ona wcale nie myśli o tobie.
— Doprawdy?
— Radzę ci też mieć się na baczności, panie Gilbercie! — powiedziała znowu groźnym tonem Nicolina.
— Mieć się na baczności... — powtórzył młody chłopak.
— Tak jest.
— Dlaczego?
— Bo cię oskarżę.
— Kto? ty Nicolino?
— Tak, ja, i każę cię wypędzić.
— Spróbuj — odrzekł Glibert z uśmiechem.
— Wyzywasz mnie?
— Wyzywam.
— Pomyśl co się stanie, jeżeli powiem panience, panu Filipowi i panu baronowi, żem cię tu spotkała?
— Stanie się to, co powiedziałaś, zaczną mnie gonić i może nawet złapią; ale wypędzoną będziesz ty, nie ja, bo ja już tu nie jestem przecie.
— Dlaczegóż miałabym być wypędzoną?
— A do kogóż adresowane są bileciki miłosne, owinięte na kamień i wrzucane do tego ogrodu?
— Miej się na baczności, panie Gilbercie, znaleziono w twojem ręku kawałek sukni panny Andrei, gdy cię napół żywego podniesiono na placu.
— Tak powiadasz?
— Tak, pan Filip opowiadał ojcu. Dotąd nie domyśla się on niczego; ale przy pewnej pomocy, domyśliłby się bardzo łatwo.
— Któżby mu tę pomoc ofiarował?
— Któż, jeżeli nie ja.
— Radzę ci, nie mieszaj się do tego, bo w takim razie możnaby się domyślić także, iż upuszczając koronki, podnosisz wraz z niemi kamienie, rzucane do ciebie przez mur ogrodowy.
— Kłamstwo! — zawołała Nicolina — to raz, a po wtóre nie taka to znowu wielka zbrodnia. Co innego podkradać się pod okna, gdy się panienka rozbiera... Cóż pan na to, panie Gilbercie?
— Objaśnię cię, panno Nicolino, że zbrodnią jest wsuwać pod furtkę pańskiego ogrodu klucz dla swojego kochanka.
Nicolina zadrżała.
— Ja przyznam, że się tu istotnie zakradłem, bo byłem niespokojny o zdrowie panny Andrei, której życie uratowałem przed paru dniami, czego wymownym właśnie dowodem był kawałek sukni w mojem ręku, ale dodam, że, wszedłszy wzbronioną drogą, zastałem w ogrodzie innego obcego mężczyznę, wpuszczonego przez pannę Nicolinę.
— Gilbercie! Gilbercie!
— Taką to jest znana cnota panny Nicoliny.
— Powiedzże, proszę cię teraz, że byłem w twoim pokoju dlatego, iż jestem zakochany w pannie Andrei, a ja jej powiem, że kocham się w tobie, a na pewno mi uwierzy, boć sama jej to w Taverney opowiadałaś.
— Gilbercie! miej litość!...
— I zostaniesz wypędzoną panno Nicolino; i zamiast jechać z panienką do Trianon i zawracać tam głowy paniczykom, będziesz musiała pozostać tu i poprzestać na zalotach prostych żołnierzy, takich, jak teraźniejszy twój kochanek, pan Beausire.
Gilbert zaczął się śmiać złośliwie.
— Przez litość, panie Gilbercie, nie patrz się pan tak na mnie, nie szydź ze mnie, bo ja boję się ciebie..
— A więc otwórz drzwi i, jeżeli ci spokój miły, milcz jak grób o wszystkiem, co się tu dziś stało.
Pokojówka otworzyła drzwi, drżąc jak w febrze.
Gilbert wyszedł, a gdy młoda dziewczyna wskazała mu na furtkę ogrodu, rzekł:
— Obejdzie się; panna masz swoje sposoby wpuszczania tu kochanków, ja mam swoje, aby się — stąd wydobyć. Ukochany Beausire czeka oddawna w cieplarni, idź więc do niego i pozostań tam dziesięć minut.
— Dlaczego dziesięć minut?
— Tyle bowiem potrzebuję czasu, aby się stąd ulotnić. Pamiętasz historję żony Lota, którą ci opowiadałem w Taverney, gdy schodziliśmy się pod stogami siana?... No, to nie oglądajże się poza siebie, bo mogłoby cię spotkać coś jeszcze gorszego, niż przemiana w słup soli.
Nicolina, przerażona, nie odpowiedziała ani słowa i poszła do cieplarni, gdzie oczekiwał zaniepokojony Beausire.
Gilbert tymczasem przemknął się ostrożnie pod murem, odnalazł linę i puścił się nanowo w napowietrzną wędrówkę. Udało mu się nadspodziewanie i wkrótce był już zpowrotem w swojej izdebce na strychu.
Znalazłszy się w niej, podarł karteczkę, leżącą na stole i położył się spać!
Niezadługo potem Teresa zapytała go przez drzwi, czy czego nie potrzebuje. Podziękował, ziewnął i pogrążył się w śnie głębokim.

Wtedy wszystko znikło z jego pamięci, pozostała tylko Andrea, nawpół rozebrana z rękami wzniesionemi w górę, wyjmująca szpilki z włosów.
LXXVI
BOTANICY

Wypadki, opowiedziane powyżej, zdarzyły się w piątek, to jest na dwa dni przed zamierzoną wycieczką do Luciennes, której Rousseau życzył sobie tak bardzo.
Gilbert, obojętny na wszystko, od chwili, gdy się dowiedział, że Andrea odjeżdża niezadługo do Trianon, spędzał całe dnie w okienku poddasza i śledził ubóstwianą.
Okna jej pokoju były w tej chwili otwarte. Panna de Taverney, blada i znużona, ukazała się kilka razy spragnionym oczom Gilberta. Zdawało mu się wtedy, że nie trzeba mu już innego szczęścia na ziemi, że dosyć mu całe życie zamieszkiwać tę nędzną izdebkę i patrzyć z niej na ukochaną postać Andrei.
Nadeszła niedziela. Rousseau z dziecięcą radością był już od soboty zajęty tą wycieczką. Wyjął z szafy najlepsze popielate ubranie i kazał starannie wyczyścić trzewiki, pomimo uwag pani Teresy, że na podobne spacery najlepiej byłoby włożyć coś najgorszego.
Rousseau nie odpowiadał, ale postępował podług swojego zdania. Kupił także nowe pończochy i trzewiki dla Gilberta i troskliwie obejrzał jego ubranie.
Uporządkował też zbiór mchów w zielniku, a od rana zasiadł w oknie i wyczekiwał na przybycie powozu pana Jussieu. Stanęła nakoniec przed bramą piękna kareta, stangret był w pudrowanej peruce, a konie w pięknych zaprzęgach.
— Zajechał Jussieu — zawołał do Teresy.
— Skoro tak lubisz jeździć karetami — zauważyła z pewnym żalem w głosie Teresa — mogłeś, jak Voltaire, zapracować sobie na własny ekwipaż.
— Dajno pokój — mruknął Rousseau.
— Utrzymujesz przecie, żeś tak samo jak on zdolny?
— Wcale tego nie utrzymuję, mówię tak tylko, ale proszę cię, dajno mi pokój, moja Tereso.
I zaraz prysnęło z twarzy filozofa całe rozradowanie, jak to bywało zawsze, gdy mu się nienawistne nazwisko Voltaire’a obijało o uszy.
Zjawił się na szczęście pan de Jussieu.
Był wystrojony i wypudrowany, miał frak popielaty z grubego atłasu indyjskiego, kamizelkę jedwabną liljową, pończochy białe jedwabne i trzewiki ze świecącemi klamrami.
Gdy wszedł do mieszkania, napełnił je rozkosznym zapachem; Teresa była zachwycona.
— Cóż za przepiękna toaleta! — zawołał Rousseau, zwracając mimowolnie oczy na swoje skromne szaty. — Ale jakże to będzie z naszą wycieczką? W lesie wilgoć! mchów trzeba będzie szukać w okolicach bagnistych, cóż się stanie z tym całym pańskim wspaniałym garniturem?
— Nic mu się nie stanie, będziemy wybierali miejsca suchsze, unikać będziemy błota.
— Ależ pan wystrojony jakby na bal dworski, jakbyś chciał serca dam zdobywać.
— Czyż pani natura niegodna jest, aby dla niej poświęcić parę pończoch jedwabnych?
Rousseau zamilkł; uważał, że nie mogło być zbyt wielkiego poświęcenia dla natury.
Co do Gilberta, ten z niejaką zazdrością spoglądał na strój Jussieu’go i zaczynał pojmować, jak wielką rolę w życiu ludzkiem grają te fatałaszki, jak wiele one dodają powabu każdemu mężczyźnie. Był przekonany, że gdyby mógł ubrać się tak, jak pan Jussieu, Andrea zauważyłaby go z pewnością; był przecie taki piękny i młody.
Wsiedli wszyscy trzej do karety, a rącze konie pomknęły szybko. Gdy stanęli w Bougival, wysiedli i skręcili pieszo w aleję, wysadzaną kasztanami.
To miejsce przechadzki, tak piękne, było już i wtedy nadzwyczaj urocze. Odkąd król upodobał sobie Marly, droga, doń wiodąca, stała się przedmiotem wielkich zabiegów. Utrzymana była w stanie doskonałym. Stare kasztany, o pniach sękatych i popękanej korze, miejscami pokrytej mchem, który mieni się różnemi kolorami od białego i jasno zielonego, aż do najciemniejszego brunatnego, dzikie jabłonie, orzechy włoskie i cisza panująca w tej cudnej samotni, wprawiły pana Rousseau w zachwyt głęboki.
Gilbert posępny i spokojny, jedną tylko zajęty był myślą:
— Andrea wkrótce opuszcza Paryż i przenosi się do Trianon.
Czworograniasty pałacyk w Luciennes widniał zdaleka.
To miejsce, skąd uciekł, obudziło w pamięci młodego chłopaka niemiłe wspomnienia; żadnej jednak nie doznawał trwogi, widząc się pod opieką dwóch postępujących przed nim panów.
Rousseau, z małą łopatką w ręku, zaczynał badać grunt; Jussieu także patrzał na ziemię, ale zajęty był tem tylko, aby nie powalać wytwornego obuwia.
— Prześliczne lepopodium! — zawołał Rousseau.
— Prześliczne — potwierdził Jussieu — może jednak przejdziemy na tamtą stronę.
— Patrz pan! larimachia fenella! Warto ją zabrać.
— To ją pan zabierz, jeżeli się panu podoba?
— Jakto, panie? czy nie będziemy dziś zbierali?
— Owszem, owszem... tylko zdaje mi się, że tam znajdziemy więcej ciekawych okazów.
— Możemy zatem pójść w tamtą stronę.
— A która to godzina? — zapytał pan de Jussieu — zapomniałem w pośpiechu zegarka.
— Dziewiąta — objaśnił Rousseau, wyjmując z kieszeni dużą srebrną cebulę.
— Może spoczniemy trochę, panie Rousseau? — zapytał Jussieu.
— Widzę, że pan dziś chodzić nie umie, ale nie potrafiłby też nikt, ktoby na taką wycieczkę wybierał się w cienkich trzewiczkach i pończoszkach jedwabnych.
— Mnie to bynajmniej nie przeszkadza, tylko głodny jestem.
— Możemy iść na śniadanie — wioska stąd niedaleko.
— Nie, tam nie pójdziemy.
— Więc jakże zrobić?
— Może pan wziął co z sobą do karety?
— Spojrzyj pan, panie Rousseau, na te zarośla — odezwał się Jussieu, wskazując ręką.
— Nic nie widzę, prócz drzew — odrzekł Rousseau.
— Jakto, a ten daszek wiejski?
— Gdzie?
— Na wierzchu chorągiewka, a ściany, oplecione słomą białą i czerwoną — mały szalecik.
— Aha, widzę już teraz, jakiś nowy domek, cóż stąd?
— Tam czeka na nas skromny posiłek, o którym mówiłem.
— Dobrze — rzekł Rousseau. — Czyś głodny, Gilbercie?
Gilbert nie słyszał wcale, o czem była mowa; szedł pogrążony w myślach machinalnie zrywając róże polne, ale powiedział:
— Owszem, jeżeli pan sobie życzy.
— Chodźmy tam — rzekł de Jussieu — a po drodze możemy zbierać rośliny.
— Synowiec pański daleko jest zapaleńszym, niż pan, botanikiem; byłem z nim w lasku Montmorency; dobrze szuka, umie rwać, ma zacięcie na prawdziwego naturalistę, pan więcej na amatora wyglądasz.
— On młody, chce nadać rozgłos swemu nazwisku.
— Wszak nosi pańskie, a to jest dość głośne.
— No, nie gniewaj się, panie Rousseau. Oto prześliczny plantago monanthos; pewnoście takiego nie widzieli w Montmorency?
— Prawda — rzekł Rousseau uradowany — prawda, że napróżno go tam szukałem — prześliczny okaz, istotnie.
Gilbert, który szedł naprzód, przystanął i zawołał:
— Jaki śliczny domeczek!
— Gilbert musi być głodny, panie Rousseau — zauważył Jussieu.
— O! przepraszam pana, mogę cierpliwie czekać, dopóki się panom podoba — odpowiedział młody chłopak.
Rousseau dorzucił: — Lepiej zbierać przed, niż po śniadaniu, potem ociężejemy i schylać nam się nie zechce; jakże się nazywa ten szalecik?
— Pułapka — odparł Jussieu — przypominając sobie nazwę, wymyśloną przez pana de Sartines.
— Szczególne nazwanie!
— Ludzie na wsi rządzą się zwykle wyłącznie fantazją.
— Do kogo należy ta ziemia, ten lasek, to zacisze?
— Nie wiem doprawdy.
— Musisz pan przecie znać właściciela, jeżeli prowadzisz nas do niego na śniadanie — rzekł Rousseau z pewnem niedowierzaniem.
— Nie, nie znam go... a właściwie znam tu wszystkich, bo panowie i słudzy widują mnie tu tak często... Pawilon ten należy do którejś z pań: pani de Mirepoix, pani d’Egmont czy którejś innej. Ale co nas to obchodzi? Jak na teraz główną jest rzeczą, abyśmy mogli się pożywić.
Słowa te wymówione były głosem tak naturalnym, że chmury, zbierające się już na czole filozofa znikły; wstał, wyprostował się, otrzepał ubranie i trzewiki i poszedł za panem Jussieu, który zawrócił na boczną ścieżkę, wiodąca do szaleciku.
Jan-Jakób podążał za nim, schylając się po drodze i zrywając zioła.

Gilbert ze spuszczoną głową, cały zajęty myślą, że Andrea przenosi się do Trianon ciągnął za nimi.

LXXVII
PUŁAPKA NA FILOZOFÓW

Na wzgórzu, na które wspinali się zwolna trzej botanicy, stał jeden z tych prześlicznych domeczków drewnianych, cały opleciony powojem i bluszczem, w guście czysto angielskim, które w owym czasie rozpowszechniły się w całej Europie, dzięki bardzo poszukiwanym ogrodnikom angielskim.
Pawilonik zbudowany był z cegieł, nazewnątrz obity słomianemi matami; w środku zaś miał ściany, pokryte mozaiką z muszelek i drobnych kamyków, jakich dostarczyło wybrzeże sąsiedniej rzeki. Było w nim dosyć miejsca na stół i sześć krzeseł.
Sufit przedstawiał płaskorzeźbę, misternie ułożoną z szyszek i korzeni, a wyobrażającą fantastyczne postacie faunów i innych potworów leśnych. Okna były z szyb kolorowych: krajobraz więc przybierał barwę szkła, przez jakie nań patrzano; raz jakby ogarnięty strasznym pożarem, to znów oświecony zachodzącem słońcem lub też szary i zimny, jak o zmroku. Gilberta mocno zajęły te szyby, nie mógł się dość nacieszyć widokiem lasku, oglądanego przez kolorowe tafle.
Na stole zastawione było doskonałe śniadanie. Składało się ono ze śmietany, moreli, brzoskwiń, śliwek, a pośrodku widać było dwa półmiski porcelanowe z kiełbasą i kotletami gorącemi, których zapach rozchodził się na wszystkie strony; w misternie plecionych koszyczkach czerwieniły się poziomki i truskawki, obok chleb razowy i świeżutkie masło. Wszystko to było jakby specjalnie, według gustu pana Rousseau, dobrane. Filozof przepadał za temi wszystkiemi przysmakami, które się znajdowały na stole.
— Po co te zbytki, po co tyle potraw? Chleb i owoce, to aż nadto na takiej wycieczce botanicznej.
— Nie masz pan zupełnie powodu zarzucać mi zbytku tym razem. Trudno byłoby chyba wymyślić skromniejszą przekąskę.
— Ależ to uczta lukullusowa, ta twoja przekąska, panie de Jussieu.
— Nie mój to pomysł i nie moje śniadanie.
— U kogóż zatem jesteśmy, cóż za jakieś duchy dobroczynne wyprawiają nam przyjęcie?
— Nie duchy ale czarodziejki — odrzekł Jussieu, rzucając okiem ku wejściu.
— Czarodziejki? No to możemy im podziękować za ich wspaniałą gościnność. Tymczasem bierzmy się do jedzenia, Gilbercie!
Powiedziawszy to, Jan-Jakób ukroił sobie spory kawałek razowego chleba, posmarował go masłem, podał nóż Gilbertowi i wziął na talerz kilka śliwek.
Gilbert zawahał się przez chwilę.
— Jedzże mój drogi! — rzekł Rousseau — czarodziejki mogłyby się obrazić, że ich uprzejmości nie oceniasz, jak należy.
— Lub też, że ją znajdujesz nie dość godną siebie — odezwał się srebrzysty głosik ode drzwi, a równocześnie ukazały się dwie prześliczne kobiety, które weszły, trzymając się pod ręce. Pan Jussieu wstał z głębokim ukłonem na ich powitanie.
Rousseau odwrócił się, trzymając w jednej ręce chleb, a w drugiej śliwkę i skłonił się niezgrabnie.
— Co za miła niespodzianka! pani hrabino, jakże jej mamy podziękować za to? — rzekł Jussieu do jednej z dam.
— Dzień dobry panu, panie Jussieu! — prawie z królewską uprzejmością odpowiedziała dama.
— Pani hrabina pozwoli przedstawić sobie przyjaciela mego, pana Jana-Jakóba Rousseau — powiedział Jussieu, biorąc filozofa za rękę, w której trzymał chleb razowy.
Gilbert poznał natychmiast obie kobiety; zbladł śmiertelnie i patrzył szeroko otwartemi oczami w okna pawilonu, jakby obmyślając sposób ucieczki.
— Jak się masz, mój mały filozofie? — odezwała się tymczasem wesoło druga dama do Gilberta, głaszcząc go po twarzy.
Rousseau spojrzał gniewnie na młodego chłopca, widząc, że zna obie panie.
Gilbert zdawał się być bliskim omdlenia.
— Czyż pan nie poznaje pani hrabiny? panie Rousseau?
— Nie, panie, zdaje mi się, że po raz pierwszy mam zaszczyt...
— Pani Dubarry — powiedział Jussieu.
Rousseau skoczył, jakgdyby nastąpił na jadowitego węża.
— Pani Dubarry! — zawołał.
— Tak jest, panie, to ja jestem, a czuję się prawdziwie szczęśliwą, że mogę poznać jednego z najznakomitszych ludzi naszej epoki.
— Pani Dubarry... — powtarzał Rousseau w osłupieniu, wcale nie zwracając uwagi na to, że jego zachowanie się było obrażające — to zapewne jej własnością jest ten pałacyk, to ona zapewne zastawia to śniadanie?...
— Zgadłeś, kochany kolego, ona i jej siostra zajmowały się przygotowaniem tego przyjęcia.
— Siostra hrabiny widać zna Gilberta?
— Bardzo dobrze go znam — odpowiedziała Chon z tą czelnością, która z niczem sie nie rachuje.
— Tak to, Gilbercie, znałeś się dobrze z tą panią, a ja nic nie wiedziałem o tem? A więc zdradziłeś mnie! oszukiwałeś nikczemnie!
Chon spojrzała z uśmiechem na siostrę.
Pan Jussieu obdarł u rękawa koronkę, wartości czterdziestu luidorów.
Gilbert złożył błagalnie ręce, czy prosząc Chon, aby zamilkła, czy też pana Rousseau, aby się wyrażał łagodniej.
Chon znowu odezwała się z uśmiechem:
— Jesteśmy starzy znajomi, przyznajże Gilbercie; przecież myeszkałeś u mnie czas jakiś. Czyżbyś zapomniał już, jak dobre są konfitury w Luciennes i Wersalu?
Temi słowami zgubiła ostatecznie biednego chłopca w opinji Rousseau’a.
— Takie to są sprawki twoje, mały oszuście? — zawołał, patrząc z pod oka na Gilberta.
— Panie Rousseau... — szepnął ten ostatni.
— Cóż znowu, wyglądasz jakbyś ubolewał nad tem żeś był przeze mnie pieszczony, mały niewdzięczniku.
— Pani!... — błagalnie zawołał Gilbert.
— Słuchaj, mój mały — rzekła pani Dubarry, — chociaż w tak dziwny sposób opuściłeś Luciennes, radzę ci tam powrócić i zapewniam, że będziesz dobrze przyjęty. Zamor i konfitury czekają...
— Dziękuję pani — odparł sucho Gilbert — jeżeli opuszczam jakie miejsce, to dowód, że mi się ono nie podobało.
— I dlaczegóż nie chcesz zgodzić się na to, co ci ofiarują, — powiedział z goryczą Rousseau; — skoro raz skosztowałeś zbytku, dobrze ci będzie, gdy wrócisz do niego.
— Ależ, panie... przysięgam ci...
— Daj mi pokój, nie lubię tych, którzy na dwóch stołkach siadają.
— Nie dałeś mi się usprawiedliwić, panie Rousseau.
— Mam już dosyć tego dobrego.
— Ja uciekłem z Luciennes, byłem tam uwięziony.
— Nie uda ci się mnie oszukać.
— Wszak prosiłem cię, panie, abyś mnie wziął w opiekę, wszak uznałem cię za pana i mistrza swego.
— Obłuda.
— Ależ, panie Rousseau, gdybym pożądał bogactw, przyjąłbym zaproszenie tych pań.
— Mnie, panie Gilbercie, można oszukać raz tylko jeden, dwa razy nigdy. Dość już tego, wolny jesteś i możesz iść dokąd ci się żywnie podoba.
— Ale dokąd mam iść? gdzie się obrócę! mój Boże! — zawołał Gilbert. — Cierpiał bardzo biedny chłopiec, widząc się tak niesłusznie posądzonym o niewdzięczność i zdradę, cierpiał także i nad tem, że już nie powróci do swego okienka, skąd tak często patrzył na Andreę.
— Gdzie? — rzekł Rousseau, — ależ do tej pani, która jest tak piękną i miłą osobą.
— Boże! Boże! — zawołał Gilbert, ukrywając twarz w dłoniach.
— Nie bójże się — rzekł Jussieu, oburzony na filozofa za jego dzikie zachowanie się względem dam; postaram się wynagrodzić ci to, co tracisz.
— Teraz możesz z pewnością liczyć na to, że ci dobrze będzie na świecie, skoro pan Jussieu, człowiek uczony, kochający naturę, jeden z twoich sprzymierzeńców, obiecuje ci protekcję. Pan de Jussieu wiele może, zaufaj mu zupełnie.
I, krzywiąc usta do uśmiechu, niezgrabnie pokłoniwszy się damom i panu de Jussieu, Rousseau wyszedł, a raczej wybiegł z pawilonu, nie spojrzawszy nawet na Gilberta.
— Nie wiedziałam, że filozof, to takie brzydkie zwierzę — rzekła Chon.
Gilbert płakał, mając twarz ciągle w rękach ukrytą.
— Zażądaj, czego chcesz, — odezwał się Jussieu do niego.
— Tak, panie Gilbercie, poproś, o co ci się podoba — rzekła Dubarry, zwracając się do opuszczonego ucznia.
Podniósł on twarz bladą, zalaną łzami.
— A więc — rzekł — skoro mi państwo możecie znaleźć zajęcie, chciałbym zostać pomocnikiem ogrodnika w Trianon.
Chon i hrabina popatrzyły na siebie znacząco. Chon trąciła nogą Dubarry, ta zaś dała znak głową, że rozumie o co rzecz idzie. Potem zwróciwszy się do Jussieu’ego, zapytała:
— Czy to jest możliwem, panie de Jussieu? bardzobym sobie tego życzyła.
— Od chwili, gdy pani sobie tego życzy, sprawa jest załatwiona.

Gilbert skłonił się i położył rękę na sercu, które teraz biło szybko z radości.

LXXVIII
PRZYPOWIEŚĆ

W tym samym gabinecie, w którym kilka dni temu widzieliśmy wicehrabiego Jana Dubarry, spożywającego czekoladę w tak nadzwyczajnej ilości, pan marszałek de Richelieu siedział z panią Dubarry przy zastawionym stoliku.
Hrabina, targając za uszy Zamora, wyciągała się coraz wygodniej na kanapie, a stary dworak admirował piękne pozy ponętnej istoty.
— Hrabino, hrabino — mówił, przymilając się, niby stara kokietka, — potargasz główkę, loczek ci się już rozpuścił i gubisz pantofelek, hrabino.
— Proszę cię, mój książę, nie uważaj dziś na nic — rzekła Dubarry, wyrywając cały promień włosów z głowy Zamora i układając się jak najwygodniej na kanapie.
Zamor jęknął z bólu. Hrabina wzięła ze stołu garść cukierków i włożyła mu do kieszeni. Ale rozdrażniony murzynek wyrzucił je na podłogę.
— A! ty, łotrze! — zawołała hrabina, kopiąc go nogą poniżej krzyża.
— Łaski, hrabino! gotowaś go zabić, na honor!...
— Pozabijałabym dziś z przyjemnością wszystkich, których nie lubię; czuję, że jestem bez litości.
— Czy może i ja mam nieszczęście nie podobać ci się, hrabino?
— Gdzież tam, przeciwnie, książę, jesteś moim starym przyjacielem i jako takiego kocham cię bardzo; ale... no, jestem szalona.
— Może ta choroba udzieliła ci się od tych, których doprowadzasz do szaleństwa, hrabino.
— Daj pokój, książę! drażnisz mnie tylko temi bezmyślnemi komplementami.
— Zaczynam przypuszczać, hrabino, że nie jesteś szaloną, ale niewdzięczną.
— Nie, mój książę, nie jestem ani szaloną, ani niewdzięczną, jestem tylko rozgniewaną.
— Doprawdy?
— Czy to cię dziwi, książę?
— Wcale nie, hrabino, uważam to za zupełnie słuszne.
— Wiesz, książę, że tego znieść w tobie nie mogę.
— Czego hrabino nie znosisz we mnie?... Jestem stary, ale jednak postarałbym się poprawić.
— Gniewa mnie, że się nie domyślasz powodu mego rozdrażnienia.
— Owszem, hrabino.
— Powiedz mi zatem.
— Zamor stłukł piękną twą chińską zastawę.
Niewidzialny uśmiech przemknął po ustach kobiety. Zamor spuścił głowę, obawiając się wybuchu swej pani, bolesnych szczutków i razów.
— Tak jest, książę, odgadłeś powód mego gniewu, jesteś w istocie wielkim politykiem.
— Zawsze mi to przyznawano — rzekł Richelieu ze skromną miną.
— Dałeś mi pan niezbity dowód swej domyślności, odgadłeś odrazu....
— Ale to jeszcze nie wszystko.
— Doprawdy? Czegóż się, książę, jeszcze domyślasz?
— Domyślam się, że czekałaś wczoraj wieczór na króla, hrabino.
— Cóż stąd?
— A on nie przyszedł.
Hrabina zaczerwieniła się i oparła na łokciu.
— A jednak przyjeżdżam dziś z Paryża — ciągnął dalej książę.
— Cóż z tego?
— Mógłbym nic nie wiedzieć o tem, co się tu dzieje! a jednak...
— Książę, mój drogi książę, proszę cię, mów wyraźnie.
— Łatwo ci to powiedzieć, hrabino, ale pozwól mi wypocząć. Co ja to mówiłem?...
— Powiedziałeś książę: a jednak....
— Tak, tak przypominam sobie, a jednak nietylko wiem, że król tu nie był, ale wiem nawet, dlaczego nie był.
— Zawsze byłam tego przekonania, że książę jesteś czarownikiem, brak mi tylko było dowodów.
— Gotów ci jestem przedstawić je, hrabino.
Dubarry, która przywiązywała do tej rozmowy daleko więcej wagi, niżeli chciała dać poznać po sobie, puściła w tej chwili głowę murzynka, którego włosami dotąd się zabawiała.
— Proszę cię o nie, książę, bardzo proszę.
— Jakto, przy panu gubernatorze? — zapytał.
— Wynoś się stąd, Zamor! — rzekła hrabina do murzyna, a ten uradowany, jednym susem znalazł się w przedpokoju.
— Nakoniec jesteśmy sami — rzekł Richelieu — a teraz czy mam ci wszystko powiedzieć, hrabino?
— Co ci też mogła przeszkadzać ta małpa, mój książę?
— Jeżeli mam prawdę powiedzieć, hrabino, nie lubię rozmawiać przy kimś.
— No, tak, przy kimś, ale czyż Zamor ma być uważany za kogoś?...
— Zamor, hrabino, nie jest ani ślepym ani głuchym, ani też niemową, jest zatem kimś. A ten, kto ma oczy, uszy i język, może zawsze zdradzić, jakkolwiek niskie byłoby jego położenie towarzyskie. Tak wyłożywszy ci moją teorję, hrabino, mówię dalej...
— Czekam z niecierpliwością; sprawisz mi prawdziwą przyjemność, książę.
— Wątpię, aby to, co powiem, sprawiło ci przyjemność, hrabino, ale mniejsza o to, mówię tedy dalej. Król był wczoraj w Trianon.
— W wielkiem, czy małem?
— W małem. Następczyni tronu chodziła z nim ciągle pod rękę.
— A...
— Księżna, jak wiadomo, jest pełna wdzięku....
— Niestety!
— Pieściła go, mówiła mu, to kochany papo, to dziadziu, a Ludwik XV, mający serce złote, nie mógł się oprzeć pokusie. Po przechadzce nastąpiła kolacja, po kolacji grano w karty. Dosyć, że...
— Dosyć, że — niecierpliwie zawołała hrabina — król nie mógł przyjść do mnie. To chciałeś powiedzieć, książę?
— Niestety! to, hrabino. — Nic dziwnego, król znalazł tam wszystko, co lubi.
— Tego nie mówię, broń Boże, król tam znalazł tylko pewną przyjemność.
— To jeszcze gorzej, mój książę... Królowi nic więcej nie trzeba nad rozmowę, kolację i grę w karty. Z kimże grał wczoraj?
— Z panem de Choiseul.
Hrabina skrzywiła się.
— Może wolisz, żebym ci o tem nie mówił, hrabino?
— Przeciwnie, proszę cię, mów o wszystkiem, mój książę.
— Masz, hrabino, tyle odwagi co dowcipu. Trzeba zatem zaczynać walkę z bykiem, chwytając go za rogi, jak mówi przysłowie hiszpańskie.
— Tego przysłowia... nie darowałaby ci, mój książę, pani de Choiseul.
— Mówiłem zatem, że pan de Choiseul grał z królem tak szczęśliwie, tak zręcznie...
— Że go ograł?
— Przeciwnie, że dał wygrać królowi tysiąc luidorów w pikietę. Król, jak wiadomo, gra bardzo słabo, a zapala się ogromnie.
— A! ten Choiseul! ten Choiseul! — westchnęła pani Dubarry.
— A pani de Grammont czy także należała do wczorajszego zebrania?
— Właśnie jest teraz na wyjezdnem.
— Księżna de Grammont?
— Tak jest, choć właściwie popełnia niedorzeczność.
— Jakto?
— Jest bardzo niezadowolona z tego, że jej nikt nie wypędza i skazuje się sama na wygnanie.
— Dokąd wyjeżdża?
— Na prowincję.
— Aby tam intrygować.
— Naturalnie. Cóż mogłaby robić innego? Przed wyjazdem chciała pożegnać następczynię i dlatego była wczoraj w Trianon.
— W wielkiem?
— Małe jeszcze nieumeblowane.
— Następczyni, otaczając się ciągle rodziną Choiseul’ów, dowodzi jasno, do jakiego zamierza należeć stronnictwa.
— Nie przesadzajmy w niczem, hrabino. Jutro księżna de Grammont wyjeżdża.
— Król zaś bawił się dobrze, pomimo, że mnie tam nie było! — zawołała Dubarry z pewnem oburzeniem, ale i z trwogą w głosie.
— Tak jest, niestety! hrabino. Jakiż z tego wyprowadzamy wniosek?
— Że, książę, jesteś o wszystkiem doskonale powiadomiony.
— I to już wszystko?
— Dokończże, proszę.
— Jestem tego zdania, że trzeba koniecznie dołożyć wszelkich starań, aby wyrwać króla ze szponów Choiseul’ów.
— Niestety!
— Mówię tylko o sobie, nikogo nie myślę wciągać do tej sprawy.
— Jakto, nawet przyjaciołom nie pozwolisz sobie dopomagać? Sądziłem, hrabino, że zechcesz mi dać udział w tej sprawie.
— Książę tedy chcesz zaliczać się do moich przyjaciół?
— Zdaje mi się, żem ci to już powiedział, hrabino.
— To nie dosyć.
— Zdaje mi się, że dałem ci dowód mojej przyjaźni.
— A zechcesz mi pomagać?
— Ze wszystkich sił hrabino, ale...
— Ale co?
— Będzie to bardzo trudna robota.
— Czyż ci Choiseul’owie zakorzenili się tak głęboko?
— Bardzo głęboko, hrabino.
— Jesteś, książę, tego pewny?
— Jak najpewniejszy, hrabino.
— Więc, wbrew bajce Lafontaine’a, dla tego dęba ani wichru już niema, ani burzy niebezpiecznej?
— Jako minister jest to człowiek genjalny.
— A! mój książę, wyrażasz się jak encyklopedyści!
— Przecie należę do akademji.
— Tak mało!...
— Masz słuszność, hrabino, właściwie akademikiem jest mój sekretarz, a nie ja. Niemniej jednak obstaję przy swojem zdaniu.
— Że pan de Choiseul jest genjalny?
— Tak, hrabino.
— Gdzież są jednak dowody tego jego wysokiego uzdolnienia, tego genjuszu?
— Tak oto oplątał króla tą sprawą angielską i parlamentarną, że bez niego już sobie wcale rady dać nie może.
— Ależ on sam drażni parlament przeciw królowi.
— W tem też jego rozum i zdolności.
— Anglików popycha do wojny.
— Naturalnie, pokójby go zgubił.
— To nie genjusz, mój książę.
— A więc cóż to takiego?
— Zdrada stanu.
— Trzeba być genjalnym, aby ją umieć przeprowadzić.
— W takim razie znam kogoś, równie zręcznego w tej sztuce.
— Wątpię.
— Przynajmniej w stosunku do parlamentu.
— To rzecz główna.
— Ten ktoś jest powodem wzburzenia w parlamencie.
— Nie domyślam się, ktoby to był.
— Nie znasz go, książę?
— Daję słowo, że nie.
— Należy jednak do twojej rodziny, książę.
— Miałżebym genjalnego człowieka w mojej rodzime? Chyba chcesz mówić hrabino o moim stryju kardynale?
— Nie książę, mówię w tej chwili o księciu d’Aiguillon, twoim siostrzeńcu.
— Pan d’Aiguillon; a, prawda, to on poruszył sprawę la Chalotais. Ładny to chłopiec, w istocie wcale nieźle mu się udało. Wiesz co, hrabino, gdyby tak jaka rozumna kobieta wzięła pod swój kierunek jego zdolności...
— Wyobraź sobie książę, że ja dotąd nie znam księcia d’Aiguillon.
— Czy być może, nie przedstawiono ci go dotąd, hrabino?
— Nie znam go nawet z widzenia.
— Odkąd zaczęłaś panować, hrabino, d’Aiguillon prawie ciągle bawi w Bretonji. Boją się o niego, odwykł od słońca, jak cię zobaczy, hrabino...
— Powiedz mi, książę, jak salonowiec, człowiek wysokiego rodu, wytrzymać może w parlamencie?
— Bawi się, jak może, burzy kolegów przy każdej sposobności, bo też, prawdę powiedziawszy, szalone nudy w tej Bretonji. A to człowiek nadzwyczaj czynny; mógłby prawdziwe oddać usługi królowi, poskromiłby z pewnością butę tych panów. Jest on jeszcze prawdziwym, rasowym Richelieu, pozwolisz więc hrabino, że go przyprowadzę, skoro się tylko pokaże.
— Czy ma zamiar wkrótce przybyć do Paryża?
— Alboż ja wiem, co on zamyśla, czy chce się na długo zagrzebać w tej swojej Bretonji? Może przyjedzie za miesiąc, może dziś jeszcze.
— Marszałek śledził uważnie, z pod oka, jakie wrażenie na twarzy hrabiny wywarły ostatnie jego wyrazy.
Po chwili milczenia odezwała się Dubarry:
— Wracamy tedy do naszej rozmowy?
— Jak sobie życzysz, hrabino.
— A na czem stanęliśmy?
— Na tem, że królowi czas przyjemnie schodzi w Trianon, w towarzystwie pana de Choiseul.
— I że tego Choiseul’a pozbyć nam się wypada.
— To jest, że radabyś pozbyć się go, hrabino?
— Zdaje mi się, że jeżeli go się nie pozbędę, umrę z wściekłości; czy zechcesz, książę, dopomagać mi w tej sprawie?
— W polityce nazywa się to czynić propozycję.
— Nazwij, książę, tę rzecz, jak ci się podoba, proszę tylko, odpowiedz mi kategorycznie.
— Co za brzydki wyraz w tak ładnych usteczkach.
— Czy to nazywasz, książę, odpowiedzią?
— Nie, to wstęp do odpowiedzi.
— A odpowiedź już jest przygotowana?
— Zaczekaj, hrabino.
— Wahasz się książę?
— Nie.
— A zatem słucham.
— Lubisz przypowieści, hrabino?
— To taka starzyzna.
— Słońce jest jeszcze starsze, a jednak dotąd nie wymyślono nic, coby je mogło zastąpić.
— Zgoda na przypowieść, tylko proszę, ażeby była dość przezroczysta.
— Jak kryształ.
— A więc...
— Słuchasz mnie, piękna pani?
— Słucham.
— Przypuśćmy tedy — w przypowieściach zawsze coś przypuszczać potrzeba...
— Ach! jakże nudny jesteś dziś, książę.
— Wcale tego nie myślisz, hrabino, jestem pewny, że nigdy z większą nie słuchałaś nikogo uwagą.
— Przepraszam; mów dalej, książę.
— Przypuśćmy zatem, że, spacerując po ogrodzie w Luciennes, spostrzegasz prześliczną śliwkę z tego gatunku renklod pół-czerwonych, które tak pasjami lubisz. Śliwka jest bardzo wysoko, buja się na samym wierzchołku drzewa. Cóż wtedy robisz, hrabino?
— Potrząsam drzewem.
— Tak, ale napróżno, drzewo jest duże, grube korzenie jego są silne, chcąc nim wstrząsnąć, kaleczysz sobie tylko śliczne białe rączki ostrą korą Rozdrażniona, kręcisz tedy główką i powtarzasz: Jakżebym chciała widzieć tę śliwkę na ziemi i gniewasz się...
— Inaczej być nie może, mój książę.
— Oto się wcale nie sprzeczam.
— Słucham dalej przypowieści, książę, i znajduję ją bardzo zajmującą.
— Wtem spostrzegasz hrabino, twego przyjaciela, księcia de Richelieu, który przechadza się zamyślony.
— O czem?
— Cóż za pytanie! Myśli o tobie, hrabino; wołasz go i powiadasz doń srebrzystym swoim głosikiem: — Ach! książę! gdybyś wiedział!...
— Dobrze, cóż dalej? Jestem kobietą, istotą słabą i nie mogę sobie z czemś poradzić, ale ty, mężczyzna, jesteś z pewnością silniejszy, potrząśnij no, proszę cię, tem drzewem, tak, żeby ta przeklęta śliwka spadła na ziemię. Czy nie tak, hrabino?
— Tak jest, mój książę, już ja sobie mówiłam w myśli to, co mi głośno w tej chwili powtórzyłeś, teraz chciałabym wiedzieć, jaką na to otrzymałam odpowiedź?
— Odpowiedź moją?
— Tak, książę?.
— Moja odpowiedź była taka: „Łatwo to powiedzieć, hrabino, ale to drzewo jest twarde, mocne, moje ręce są wprawdzie stare i nie takie piękne, jak twoje, hrabino, ale ja dbam o nie, bo nie mam innych.
— Dobrze, dobrze mój książę, rozumiem, proszę, opowiadaj mi dalej bajeczkę.
— Mówię ci, książę...
— Srebrzystym głosikiem.
— Naturalnie.
— Mów, mów, księżno.
— Mówię tedy: Mój książę, przestań patrzeć się obojętnie na tę śliwkę, zechciej mieć na nią wraz ze mną apetyt, a jeżeli pomożesz mi ją strącić z drzewa, to...
— To co, hrabino?
— Podzielimy się nią, mój książę.
— Doskonale! — zawołał Richelieu, zacierając ręce.
— Podoba ci się zakończenie bajeczki, książę?
— Znakomite! Dotąd nie spotkałem nikogo, ktoby tak pięknie umiał kończyć cudze opowiadania.
— Będziesz zatem, książę, trząsł drzewem?
— Obydwoma rękami, ze wszystkich sił.
— A ta śliwka, czy to doprawdy renkloda?
— Nie wydaje mi się tak bardzo prawdziwą.
— Cóż to więc było?
— Zdaje mi się, że tam na tem drzewie zawieszono tekę ministerjalną.
— Więc podzielimy się teką.
— Nie, hrabino, co ci tam po tej skórze; to dla mnie samego zostanie; z tego drzewa spadnie zarazem tyle pięknych rzeczy, że wybór będzie trudnym, hrabino.
— A więc, książę, rzecz ułożona?
— Zostanę ministrem na miejsce Choiseul’a?
— Jeżeli cię król zatwierdzi... jeżeli zechce...
— Król chce wszystkiego, co ci się tylko podoba, hrabino.
— Nie zawsze, mój książę, Choiseul jest ciągle na stanowisku, choć wiesz, jak sobie tego nie życzę.
— Mam nadzieję, że król zechce przypomnieć sobie swego dawnego towarzysza.
— Broni?
— Tak, hrabino, broni; nietylko na wojnie grożą ludziom niebezpieczeństwa.
— A dla księcia d’Aiguillon, niczego książę nie żądasz.
— Będzie on sam umiał się dopomnieć o swoje.
— Teraz na mnie kolej.
— Kolej, na co?
— Aby stawiać warunki.
— Proszę.
— Cóż ja dostanę?
— A czego żądasz?
— Wszystkiego.
— Słusznie.
— A co otrzymam?
— Cóż za pytanie! Ale będziesz zadowoloną i nie zażądasz nic więcej, hrabino?
— Owszem, zażądam jeszcze czegoś w dodatku.
— Czegóż to takiego?
— Znasz książę pana de Taverney?
— To przyjaciel mój od lat czterdziestu.
— Ma syna?
— I córkę.
— Tak właśnie.
— Cóż dalej?.
— Na teraz nic. To, czego mam żądać od ciebie, książę, przyjdzie w swoim czasie.
— I owszem.
— Zrozumieliśmy się, książę?
— Jak najdokładniej, hrabino.
— Ugoda podpisana?
— Zaprzysiężona.
— Wywróćże mi to drzewo, mój książę.
— Mam na to sposoby.
— Jakie?
— Mego siostrzeńca.
— A więcej kogo?
— Jezuitów.
— Aha!
— Mam śliczny planik w pogotowiu.
— Czy można wiedzieć jaki?
— Niestety! hrabino...
— Tak, tak, masz słuszność, książę.
— Wiesz, hrabino, że tajemnica...
— Jest koniecznym warunkiem osiągnięcia celu. Czy dobrze zakończyłam?
— Jesteś nieocenioną, hrabino.
— Ale ja, ze swej strony, będę także potrząsała drzewem.
— I owszem! czyń co możesz, hrabino, pomoc twoja jest zawsze pożądana.
— Mam także pewne sposoby.
— Które uważasz za dobre?
— Wypróbowane.
— Jakież? jeżeli wolno...
— Zobaczysz, książę, albo raczej widzieć tego nie będziesz.
— Cóż to takiego?
— Nic; mówię, że tego nie zobaczysz — figlarnie śmiejąc się, dodała Dubarry, a równocześnie pociągnęła do dołu atłasowe spódniczki, które wśród zapału dyplomatycznej rozmowy trochę zanadto poszły w górę.
Książę zaczął się śmiać serdecznie, wstał i gotował się do wyjścia, gdy rozległ się hałas nadjeżdżających karet dworskich i okrzyki: „Niech żyje król“!
— Kiedy książę myślisz zacząć pracować?
— Jutro, hrabino. A kiedy pani zacznie trząść drzewem.
— Natychmiast — rzekła, hrabina, patrząc przez okno....

— Wyjdź, książę małemi schodkami i czekaj na mnie w podwórzu; za godzinę dam ci odpowiedź.

LXXIX
JAKIE PRZYJĘCIE CZEKAŁO KRÓLA?

Ludwik XV nienawidził rozmowy o polityce. Był to przedmiot, który nudził go najwięcej. Wiadomo, że nieraz w najpilniejszych okolicznościach odpowiadał:
— „Przecie ta cała machina i tak potrwa do mojej śmierci“.
Dubarry znała doskonale króla i nie wszczynała nigdy podobnej rozmowy, jeśli grunt do tego nie był przygotowany.
Otóż dzień i chwila dobrze tym razem wypadły, król wiedział, że go nie minie burza za opuszczenie odwiedzin codziennych i gotów był wiele poświęcić, aby przebłagać faworytę.
Dubarry jednak, jak dobry myśliwy, umiała ukryć swe sieci tak, aby z łatwością wpadła w nie królewska zwierzyna.
Miała na sobie śliczny szlafroczek, zalotnie narzucony.
Ludwik XV miał wstręt niewysłowiony do różu, którego damy ówczesne nadużywały.
Pani Dubarry nie miała też różu na twarzy.
Skoczyła szybko z kanapy, podbiegła do toalety i zaczęła się z pośpiechem różować.
Król, spostrzegłszy, czem jest zajęta, zawołał, wchodząc:
— Co za obrzydliwość! Dlaczego malujesz się, hrabino?
— A, dzień dobry! Najjaśniejszy panie — odrzekła Dubarry, nie odwracając się od lustra, lubo ją król w szyję pocałował.
— Czy nie spodziewałaś się mnie, hrabino?
— Dlaczegóż to, Najjaśniejszy Panie?
— Bo sobie twarzyczkę tak walasz.
— Owszem, pewną byłam, że zobaczę dziś Waszą Królewską Mość.
— Jakie to grzeczne, co mi mówisz, hrabino!...
— Tak sądzisz, Najjaśniejszy Panie?
— Jesteś wielce poważną, niby Rousseau, słuchający swojej kompozycji muzycznej.
— Bo mam istotnie o czemś bardzo ważnem pomówić z Waszą Królewską Mością.
— No, domyślam się czegoś.
— Doprawdy?
— Będziesz mi robiła wymówki!
— Za co. Najjaśniejszy Panie?
— Za to, żem wczoraj nie był u ciebie.
— Nie miałam zamiaru nigdy narzucać się jako jarzmo Najjaśniejszemu Panu.
— Gniewasz się na mnie, Joasiu?...
— Nie, Najjaśniejszy Panie.
— Wierz mi, hrabino, że wczoraj ciągle myślałem tylko o tobie.
— Nie wierzę.
— Wieczór wczorajszy wydał mi się wiekiem.
— Najjaśniejszy Panie, wszak ani słowa dotąd nie powiedziałam o wczorajszym wieczorze.
— Wasza Królewska Mość może przecie przepędzać wieczory z kim mu się podoba.
— Z rodziną, tylko z rodziną, hrabino.
— Nawet nie pytałam o to.
— Dlaczegóż to?...
— Byłoby to z mojej strony zupełnie niestosowne.
— Jeżeli więc za to nie gniewasz się na mnie, to powiedz mi w czem zawiniłem, godzi się przecie być sprawiedliwą, hrabino.
— Nie gniewam się, Najjaśniejszy Panie.
— A jednak jesteś nadąsaną.
— Jestem rozgniewaną; to prawda.
— Ale o co? Bo nie dbasz o mnie, Najjaśniejszy Panie.
— Ja?
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie, nie dbasz już o mnie, nie dbasz już o twoją Dubarry! o twoją kochaną Joannę — Joasię — Janinkę, jak mnie nazywałeś. Już ci spowszedniałam...
— Z czegóż to wnosisz?
— Bo mój król, mój kochanek, wtedy przy mnie przebywa, kiedy go od siebie odprawią pani de Grammont i pani de Choiseul.
— Ależ, hrabino!...
— Zupełnie wszystko mi jedno, Najjaśniejszy Panie, powiem ci wszystko, co mi ciąży na sercu. Mówiono mi, że pani de Grammont czatowała przy drzwiach pokoju sypialnego, gdyś się kładł wieczorem, Najjaśniejszy Panie. Ja postąpią przeciwnie, staną tam rano, a gdy Choiseul, albo Grammont wyjdzie od ciebie i dostanie mi się w ręce... to już ja jej pokażą, co umiem!
— Hrabino, hrabino, opamiątaj się!
— Jestem kobietą źle wychowaną! to rzecz wiadoma! jestem kochanką Błażeja, piękną Burbonką! To nie nowina.
— Hrabino, tacy jak Choiseul, pomścićby się mogli.
— Niech robią, co chcą! ale ja wprzód zrobią swoje.
— Sponiewieraliby cię, zelżyli!
— Mogą tego przecie uniknąć; mam na to doskonały sposób.
— Jakiż to? — zapytał król niespokojnie.
— Usuną się stąd poprostu.
Król wzruszył ramionami.
— Nie wierzysz mi, Najjaśniejszy Panie?
— Nie wierzę.
— Bo nie zastanawiasz się nad niczem, Najjaśniejszy Panie, bo porównywasz mnie z innemi.
— Jakto?
— Bezwątpienia. Pani de Chateauroux chciała być boginią, pani de Pompadour królową; inne pragnęły bogactw i potęgi, chciały upokarzać wszystkie damy dworskie swoją przewagą. Co do mnie, nie pragnę tego wszystkiego, nie mam tych wad.
— To prawda.
— Ale mam za to swoje przymioty.
— Przyznaję.
— Mówisz to bezmyślnie, Najjaśniejszy Panie.
— Nikt nie zna lepiej i nie ceni wyżej twych zalet, hrabino.
— Myślę, że to, co powiem, nie popsuje mi opinji.
— Mów, hrabino.
— Jestem bogata i nie potrzebuję nikogo.
— Czy mam tego żałować?
— Następnie, to wszystko, czego pragnęły te damy, nie ma dla mnie najmniejszego uroku; pierwszym dla mnie warunkiem szczęścia jest: kochać mojego kochanka, bez względu na to, czy jest on królem, czy też prostym muszkieterem. Od chwili gdy przestanę kochać, stanę się obojętną na wszystko.
— Mam nadzieję, że dbasz jeszcze trochę o mnie, hrabino.
— Jeszcze nie skończyłam.
— Mów więc dalej, proszę.
— Powiem ci zatem, Najjaśniejszy Panie, że jestem młoda, mam przynajmniej dziesięć lat jeszcze przed sobą, i mogę być jeszcze nietylko najszczęśliwszą, ale nawet jak najbardziej szanowaną kobietą, gdy przestanę być kochanką królewską. Uśmiechasz się, Najjaśniejszy Panie, bo nie zastanawiasz się nad tem, co mówię. Dawniejsze twoje kochanki były znienawidzone przez naród, a gdy ci się sprzykrzyły i gdy je wypędzałeś, naród był tobie wdzięczny, a dla nich zachowywał nienawiść i pogardę. Ze mną tak nie będzie. Ja cię porzucę sama i rozgłoszę żem cię porzuciła. Dam sto tysięcy franków na ubogich, zamknę się na tydzień w klasztorze, a nim miesiąc upłynie, pozawieszają moje portrety we wszystkich kościołach, sławiąc mnie, jako pokutującą Magdalenę.
— Nie mówisz tego wszystkiego na serjo, hrabino.
— Spójrz na mnie, Najjaśniejszy Panie, i osądź, czy nie jestem całkiem zdecydowaną. Tak jak mówię, tak myślę w tej chwili.
— Czybyś zdolną była zrobić coś podobnego, Joanno? Pomyślno, że rozmawiasz ze mną jak służąca, wymawiająca służbę.
— Nie, Najjaśniejszy Panie, bo w takim razie powiedziałabym — wybieraj pomiędzy tem lub tem.
— Tymczasem?...
— Tymczasem, ja mówię tylko: Żegnam cię, Najjaśniejszy Panie!
Król pobladł ze złości.
— Nie zapominaj się, moja pani, aż do tego stopnia, bo mógłbym....
— Co Najjaśniejszy Panie?
— Kazać cię zamknąć w Bastylji.
— Mnie?
— Tak jest, ciebie, a w Bastylji daleko jeszcze nudniej niż w klasztorze.
— O! Najjaśniejszy Panie, gdybyś mi zrobił tę łaskę....
— Jaką łaskę?
— Gdybyś mnie naprawdę kazał uwięzić w Bastylji.
— To?
— Uszczęśliwiłbyś mnie, Najjaśniejszy Panie!...
— Jakto?
— Stałabym się popularną jak pan de la Chalotais lub pan Voltaire. Na to więcej mi nie potrzeba jeno kilku miesięcy więzienia. Dałoby mi to możność napisania pamiętników. Jaskrawo naszkicowałabym w nich epokę, w której żyjemy, odmalowałabym żywemi farbami i panującego nam szczęśliwie Ludwika XV, i jego córki, i cały dwór, i bardzo wiele innych ciekawych rzeczy. Oto papier, pióro i atrament — powiedziała pani Dubarry i jednocześnie przysunęła królowi stoliczek z przyborami do pisania.
Ludwik XV pomyślał chwilę, poćzem wstał i powiedział:
— Dobrze, bądź zdrowa hrabino!
— Żegnam cię Najjaśniejszy Panie. Niech się raz stanie!...
Król postąpił ku drzwiom.
— Chon! — zawołała hrabina.
Chon ukazała się we drzwiach.
— Każ zaraz pakować moje kufry i poślij po konie pocztowe! Niech natychmiast przychodzą!...
— Co to się stało Joanno? Co mówisz? Po co konie?
— Stało się to, że trzeba nam jak najprędzej stąd uciekać, bo Jego Królewska Mość chce nas zamknąć w Bastylji. Niema ani chwili czasu do stracenia! Spiesz się Chon! prędzej! Wyrazy te żywo dotknęły króla, cofnął się i wziął za rękę hrabinę.
— Przepraszam cię za moją gwałtowność, hrabino.
— Dziwię się, Najjaśniejszy Panie, żeś mi nie zagroził szubienicą?
— I ty możesz tak mówić hrabino?
— Alboż nie wieszają złodziei?
— Cóż to znowu?
— Przecież skradłam miejsce pani de Grammont.
— Hrabino!
— To cała wina moja, Najjaśniejszy Panie.
— Bądźże choć trochę sprawiedliwą. Wszak dopiero co doprowadziłaś mnie do ostateczności.
— A teraz?
Król wyciągnął ramiona.
— Oboje zawiniliśmy. Przeprośmy się Joanno.
— Czy naprawdę mamy się pogodzić?
— Bez wątpienia.
— Idź sobie Chon.
— Nie trzeba już koni pocztowych?
— Owszem, wydaj rozkazy.
— Hrabino....
— Tylko zatrzymaj się trochę jeszcze....
Chon wyszła.
— Zatrzymujesz mnie przy sobie, królu?
— Z całego serca.
— Pomyśl nad tem, co mówisz, Najjaśniejszy Panie.
Król zamyślił się, ale nie mógł już cofnąć słów wyrzeczonych, wreszcie ciekawy był, jak daleko sięgają wymagania zwycięzcy.
— Słucham — rzekł.
— Chciałam wyjechać, Najjaśniejszy Panie, nie żądając niczego zgoła....
— Słyszałem.
— Jeżeli jednak zostanę, to będę wymagała czegoś.
— Czegóż naprzykład?
— Domyślasz się, Najjaśniejszy Panie.
— Nie.
— Domyślasz się, bo się krzywisz.
— Żebym się rozstał z Choiseul’em?
— Tak właśnie.
— To niepodobna, hrabino.
— Więc wyjeżdżam.
— Ale czekajże... nie buntuj się tak zaraz.
— Podpisz, królu, rozkaz uwięzienia mnie albo dymisję Choiseul’a.
— Proszę cię o coś pośredniego — rzekł król.
— Dziękuję ci, Najjaśniejszy Panie, za twoją łaskę, pozwolisz mi wyjechać i nie każesz uwięzić
— Jesteś kobietą, hrabino.
— To całe moje szczęście.
— I o polityce rozprawiasz, jak kobieta rozdrażniona. Nie mam najmniejszej przyczyny do dymisji pana de Choiseul.
— Rozumiem, to bożyszcze parlamentu, który podnieca przeciw królowi.
— Ależ potrzeba mieć jakiś powód.
— Słabi tylko szukają powodów.
— Pan de Choiseul jest człowiekiem uczciwym, a o ludzi uczciwych coraz trudniej.
— Dziwną jest, Najjaśniejszy Panie, ta wiara twoja w człowieka, który cię zaprzedaje parlamentowi, pochłaniającemu wszystkie twoje dochody.
— Tylko bez przesady, hrabino!
— Ale wreszcie — zawołała Dubarry — co to wszystko może mnie obchodzić. Co mnie obchodzić mogą parlamenty, Choiseul’owie, rządy, sam król nawet, niedbający o mnie wcale.
— Jeszcze, Joanno!
— Zawsze, Najjaśniejszy Panie.
— Daj mi dwie godziny do namysłu, hrabino.
— Dziesięć minut najwyżej, Najjaśniejszy Panie. Idę do mego pokoju, proszę mi wsunąć pode drzwi swoją odpowiedź. Jeżeli za dziesięć minut nie dasz jej, Najjaśniejszy Panie, lub też dasz inną, niż ta jakiej oczekuję.... Żegnam cię, Królu! Przestań myśleć o mnie, wyjeżdżam...
— A jeżeli odpowiedź będzie zadowalającą?
— Zapukaj, a będzie ci otworzono.
Ludwik XV pocałował w rękę hrabinę, a ona obdarzyła go przy wyjściu wyzywającym uśmiechem. W pięć minut później papier, złożony we czworo został wsunięty pod drzwi pokoju.
Hrabina chciwie przeczyła karteczkę i napisała parę słów do Richelieu’go, oczekującego niecierpliwie na wiadomość.
Gdy ten je przeczytał, pobiegł co tchu do swojej karety, wsiadł i zawołał na stangreta.
— Co koń wyskoczy, do Wersalu.
Karteczka pani Dubarry zawierała te słowa:

„Potrząsnęłam drzewem i teka spadła“.

LXXX
W JAKI SPOSÓB LUDWIK XV PRACOWAŁ ZE SWOIM MINISTREM

Nazajutrz w Wersalu panował popłoch ogromny. Spotykano się z minami tajemniczemi, mówiono do siebie półgłosem, zamieniano spojrzenia lub wzdychano zcicha.
Książę de Richelieu w gronie partyzantów swoich, znajdował się od rana w przedpokoju królewskim. Hrabia Jan Dubarry, świetnie wystrojony, rozmawiał wesoło z księciem.
Około godziny jedenastej Ludwik XV przeszedł do swego gabinetu, nie odezwawszy się ani słowa do nikogo. Przeszedł bardzo prędko.
Zaraz potem pan de Choiseul wysiadł z powozu z teką pod pachą.
Gdy przechodził przez galerję, panowie, zebrani w przedpokoju, zaczęli żywo rozmawiać pomiędzy sobą, udając, że nie widzą przechodzącego ministra i nie kłaniając mu się wcale.
Książę nie zwrócił na to uwagi i udał się do gabinetu, gdzie król pił czekoladę i przeglądał jakieś papiery.
— Dzień dobry ci, książę! jak się masz? — odezwał się przyjaźnie.
De Choiseul, jako taki, jest, Najjaśniejszy Panie, zdrów zupełnie, ale jako minister jest bardzo chory. Pozwól, Najjaśniejszy Panie, abym za wierne służby przez lat tyle, otrzymał przynajmniej dymisję na własne żądanie.
— Dlaczego masz brać dymisję? Nie rozumiem cię, mój książę.
— Najjaśniejszy Panie, pani Dubarry ma wszak u siebie list z podpisem Waszej Królewskiej Mości, list składający mnie z urzędu. Wiadomość ta już się rozeszła i jest na porządku dziennym. W Paryżu i Wersalu o niczem innem nie mówią. Nie chciałbym jednak porzucać urzędu inaczej jak oficjalnie, dlatego więc zjawiam się tu dziś po raz ostatni, Najjaśniejszy Panie.
— Jakto, książę, ty, który jesteś człowiekiem tak rozumnym, tak poważnym, mógłżeś uwierzyć w tę niedorzeczność?
— Najjaśniejszy Panie — rzekł zdziwiony minister — wszak podpis Jego Królewskiej Mości....
— Musisz być bardzo szczęśliwy w domowem pożyciu, kochany książę, skoro nie wiesz, co człowiek zrobić może dla świętego spokoju.... Prawda, że pani de Choiseul jest prawdziwym aniołem.
Książę, obrażony tem porównaniem, zmarszczył czoło.
— Charakter twój, Najjaśniejszy Panie, stały i poważny, nie pozwalał mi przypuszczać, aby interesy, dotyczące polityki i rządu, mogły mieć coś wspólnego z tem, co Wasza Królewska Mość nazywasz nieprzyjemnościami pożycia domowego.
— Pozwól, książę, opowiem ci całą tę historję, bo bardzo doprawdy zabawna. Wiesz, że tam bardzo się ciebie boją?
— Wiem, że mnie nienawidzą.
— Niech i tak będzie. Otóż wyobraź sobie, że ta szalona hrabina dała mi do wyboru albo złożyć cię z urzędu, albo ją zamknąć do Bastylji.
— Cóż więc, Najjaśniejszy Panie?
— Przyznaj, że szkoda mi było stracić ten tak urozmaicony widok, jaki Wersal przedstawiał dziś rano. Bawią mnie te, nieustannie od wczoraj przebiegające sztafety, te ciągle zmieniające się fizjognomje ludzkie. Zdaje się, jakby hrabina Dubarry została od wczoraj królową francuską. Czyż to nie zabawne, mój książę?
— Na czemże jednak ma się to wszystko skończyć, Najjaśniejszy Panie?
Ludwik XV spoważniał i zaczął spokojnie:
— Nic się nie zmieniło i nic się nie zmieni w naszych stosunkach. Wiesz dobrze, jak cię cenię wysoko, wiesz, jaka przyjaźń łączy nas od lat dawnych. Nie zwracaj najmniejszej uwagi na to, co mówią, wiesz dobrze jak często zmuszony jestem udawać, że czynię ustępstwa, gdy w rzeczy samej nie ustępuję nigdy.
Król wyciągnął rękę do ministra, który skłonił się, nie okazując ani wdzięczności, ani urazy.
— A teraz bierzmy się do roboty, mój książę.
— Natychmiast — rzekł de Choiseul, otwierając tekę.
— Na początek powiedz mi co o fajerwerku.
— Wielkie to nieszczęście, Najjaśniejszy Panie!
— Czyja w tem wina?
— Zawinił najwięcej pan Bignon, starszy zgromadzenia kupców.
— Czy lud bardzo krzyczał?
— Bardzo, Najjaśniejszy Panie.
— Trzeba może było złożyć z urzędu pana Bignon.
— Parlament wziął tę rzecz bardzo do serca, boć jeden z jego członków o mało co nie został zaduszony w tłumie; ale pan Segnier, adwokat generalny, wyłożył jak na dłoni, że wypadek spowodowany był przez jakąś, niczem niewytłumaczoną, fatalność. Mowa jego podobała się ogólnie i dziś już przestano się zajmować tą sprawą.
— Tem lepiej! Przejdźmy do parlamentu.... Strasznie nam go wyrzucają.
— Zarzucają mi, Najjaśniejszy Panie, że nie popieram pana d’Aiguillon przeciwko panu Chalotais, ale któż mi to zarzuca? Ci sami, którzy z taką radością rozgłaszali o liście pani Dubarry. Zwróć uwagę na to, Najjaśniejszy Panie, że pan d’Aiguillon postąpił zbyt arbitralnie w Bretonji, gdy jezuici byli wypędzeni, a niewinność pana de Chalotais uznana była przecież aktem prawnym Jego Królewskiej Mości. Nie można tak kompromitować Majestatu Korony wobec narodu!
— Tymczasem parlament czuje się silnym?
— I jest bardzo silnym w istocie. Członków jego aresztują i sądzą, ale uznają jednak niewinnymi i przywracają na dawne stanowiska! Nie to mam za złe panu d’Aiguilon, że wznowił sprawę la Chalotais, ale, że nie miał w niej słuszności.
— Stało się!... teraz myślmy, mój książę o tem, jakby zawładnąć zuchwalcami?..
— Niech kanclerz zaprzestanie intrygować, niech pan d’Aiguillon straci podporę, a parlament burzyć się przestanie.
— Ależ to będzie z mojej strony ustępstwo?
— Któż reprezentuje Waszą Królewską Mość, ja, czy pan d’Aiguillon?
Argument był nie do zwalczenia.
— Wiesz książę, jak nie lubię zrażać tych, którzy mi służą, choćby się czasem nawet dopuścili pomyłki... Ale dajmy pokój tej sprawie, bo mnie nazbyt ona zasmuca... Czas sam kiedyś przyniesie na nią lekarstwo. Zapowiadają mi, że wojnę mieć będę.
— Jeśli przyjdzie ta wojna, Najjaśniejszy Panie, będzie ona wojną uczciwą i potrzebną.
— Wojna z Anglją?... nie bardzo jej sobie życzę.
— Czy Jego Królewska Mość obawia się Anglików?
— Ależ... na morzu.
— Bądź spokojny, Najjaśniejszy Panie, minister marynarki, kuzyn mój, pan Praslin, może cię objaśnić, że mamy sześćdziesiąt cztery okręty wojenne, nie licząc tych, które są w robocie, że mamy oprócz tego materjał na pięćdziesiąt fregat doskonałych, co przedstawia wcale niezły stan obronny. Co do wojny lądowej, stoimy daleko jeszcze lepiej, mamy Fontenoy...
— Zapewne bardzo to dobre, ale poco zaczepiać Anglików; Dubois zawsze unikał z nimi starcia.
— Bardzo wierzę, bo pan Dubois pobierał za to miesięcznie sześćkroćstotysięcy od Anglików.
— Ależ, książę...
— Mam na to dowody.
— Mniejsza. Ale gdzież widzisz powód do wojny?
— Anglja chce zagarnąć całe Indje pod swoje panowanie, oficerowie nasi otrzymali bardzo surowe instrukcje; pierwsza tam utarczka zmusi Anglików do wystąpienia ze skargą. Jestem zdania, że wypadnie nam nie zwrócić na nią uwagi. Potrzeba, aby rząd Jego Królewskiej Mości był zawsze i wszędzie szanowany.
— E, dajmy lepiej pokój temu, mój książę. Indje tak daleko, kto tam co o tem wiedzieć będzie.
Książę przygryzł wargi.
— Mamy i bliższy powód do wojny, Najjaśniejszy Panie.
— Cóż takiego?
— Hiszpanja chce utrzymać panowanie swoje na wyspach Malajskich i Falklandi wypędziła Anglików z portu Egmont, który zajęli samowolnie. Stąd gniew, stąd wygrażanie się Hiszpanji, jeżeli odmówi satysfakcji.
— Niechże Hiszpanie sami się rozprawią z Anglikami, pocóż my mamy się w to mieszać?
— Najjaśniejszy Pan zapomina chyba, że podpisał umowę, na mocy której wszyscy Burboni w całej Europie sprzymierzyli się przeciw potędze Wielkiej Brytanji.
Król spuścił głowę.
— Nie troszcz się, Najjaśniejszy Panie, — rzekł Choiseul — masz wojsko silne, marynarkę wspaniałą, pieniędzy dosyć. Wreszcie, gdyby ich zabrakło, znajdę sposób wydobycia ich bez oburzenia ludu. Jeżeli przyjdzie do wojny, opromieni ona panowanie twoje, Najjaśniejszy Panie i pozwoli nam rozszerzyć granice.
— Żebyśmy kochany książę, wewnątrz chociaż byli spokojni; żeby można wynaleźć sposób na usunięcie tych dokuczliwych starć domowych.
— W kraju zupełny przecie spokój panuje — odpowiedział minister, udając, że nie wie o co chodzi.
— Wiesz dobrze, że tak nie jest, kochany książę. Jestem przekonany o twojem do mnie przywiązaniu, wiem, że cokolwiek zdziałasz, jest z korzyścią dla mnie. Ale wiesz także, mój drogi, że mam pewne swoje słabości; osoby, które kocham i nawzajem jestem kochany są ciągle z tobą w niezgodziel... Proszę cię, książę, uczyń to dla mnie, zapewnij mi spokój.
— Najjaśniejszy Panie, nie ode mnie bynajmiej zależy spokój Waszej Królewskiej Mości.
— To bądź dziś ze mną na obiedzie.
— W Wersalu, Najjaśniejszy Panie?
— Nie, w Luciennes.
— Bardzo żałuję, Najjaśniejszy Panie, ale muszę dziś koniecznie powrócić do domu, do rodziny mojej; tyle tam serc cierpi i niepokoi się o mnie od wczoraj.
— Czy sądzisz, że tam, dokąd cię zapraszam, nie niepokoją się również? — Król westchnął. — Pamiętasz, jak żyliśmy spokojnie za czasów tej biednej margrabiny, jak zgadzaliśmy się wszyscy troje?
— Pani de Pompadour była kobietą wyższych pojęć, obdarzona była zmysłem politycznym, dbała o sławę i powagę Majestatu.
— Zanadto mieszała się do polityki i wszyscy jej to za złe mieli.
— Prawda, Najjaśniejszy Panie.
— Ta, przeciwnie, jest cicha i łagodna, nie wdaje się w sprawy, państwa, nie wymaga aby ścigać tych nawet, którzy ją obrzucają obelgami ustnemi lub piśmiennemi... No, książę, proszę cię, pójdź dziś ze mną i pogódź się z panią Dubarry.
— Możesz, Najjaśniejszy Panie, zapewnić panią hrabinę Dubarry, że uważam ją za najładniejszą kobietę, za osobę najgodniejszą przywiązania Waszej Królewskiej Mości, ale...
— Ale co, książę?
— Ale jestem tego przekonania, że o ile w obecnej chwili Najjaśniejszy Pan potrzebny jest krajowi, o tyle daleko więcej potrzebuje dobrego ministra, aniżeli najpiękniejszej kochanki.
— Nie mówmy więc już o tem, kochany książę, i pozostańmy nadal dobrymi przyjaciółmi. Wyświadcz mi jednak choć tę jedną łaskę i wpłyń na panią de Grammont, aby przestała intrygować przeciw Dubarry, bo naprawdę, te kobiety mogą nas nareszcie poróżnić.
— Pani de Grammont zanadto stara się o względy Waszej Królewskiej Mości i w tem cała jej wina.
— Postępowaniem swojem szkodzi hrabinie, a mnie się naraża.
— Pani de Grammont wyjeżdża, Najjaśniejszy Panie, będziemy więc mieli niebawem mniej o jednego wroga.
— Nie to miałem na myśli. Ale wiesz, książę, pracowaliśmy dziś tak zawzięcie z sobą, jak Ludwik XIV z Colbertem. Zaczyna mi już głowa ciężyć. Słuchaj, kochany książę, czy ty jesteś filozofem?
— Jestem najżyczliwszym sługą Waszej Królewskiej Mości.
— Jesteś nieocenionym, mój książę; podaj mi, proszę cię, rękę, bo czuję zawrót głowy.
Książę spełnił z pośpiechem żądanie, wiedział, że zobaczą go z królem jego nieprzyjaciele, zebrani w galerji i gdy on tyle przecierpiał od rana, niechże oni teraz pocierpią chociaż trochę.
Ludwik XV, opierając się silnie na ramieniu księcia de Choiseul, przeszedł galerję, śmiejąc się i żartując ze swoim ministrem i nie zwracając żadnej na to uwagi, iż pan Dubarry strasznie pobladł, a Richelieu poczerwieniał.
Pan de Choiseul uważał dobrze na wszystko, mijał z podniesioną głową dworzan, którzy rano tak go unikali, a w tej chwili radziby zbliżyć się do niego.
Przy końcu galerji król zatrzymał się i rzekł zwracając się do księcia:
— Poczekaj chwilę, kochany de Choiseul, zabiorę cię z sobą do Trianon. A nie zapomnij tego, co ci powiedziałem.
— Każde słowo twoje, Najjaśniejszy Panie, wyryło się głęboko w mojem sercu — dobitnie odpowiedział minister.
Król zniknął za drzwiami.
Marszałek de Richelieu pierwszy podszedł do ministra, uścisnął go za rękę i powiedział:
— Szczerze raduję się, widząc jak rzeczy stoją.
— Serdecznie dziękuję — odparł książę, doskonale powiadomiony o wszystkiem.
— Co jednak znaczyła ta pogłoska?
— Król uśmiał się z niej serdecznie.
— Mówiono o jakimś liście...
— Ludwik XV zażartował sobie — odpowiedział de Choiseul, rzucając ukośne wejrzenie na Jana, który mienił się w oczach.
De Choiseul wyszedł z galerji.
Richelieu podszedł znów do hrabiego Dubarry.
— Niesłychane jakieś dzieją się rzeczy? — powiedział.
Król schodził właśnie ze schodów, rozmawiając z księciem de Choiseul.
— Zakpili z nasi... — rzekł Richelieu do Jana.
— Dokąd oni jadą?
— Do małego Trianon, gdzie się z nas będą wyśmiewali.
— Do pioruna!... — mruknął Jan. — A! przepraszam, panie marszałku.

— Ja teraz biorę się do roboty, może mnie lepiej się uda niż hrabinie.
LXXXI
MAŁY TRIANON

Ludwik XIV zbudował Wersal, na który złożyły się zdolności Le Brun’a, Monsard’a i Le Nôtre’a. Był to przybytek ogromny, godny króla słońca, godny jego świetnego otoczenia, piękny i imponujący, przybytek, który pomieścił wygodnie w swych murach cały przepych dworu monarszego. Wyjeżdżając z Paryża, król zawsze pozostawał w Wersalu bóstwem, któremu hołdy oddawali liczni czciciele.
Wielki król, jakkolwiek bardzo lubił być bożkiem, rozumiał, że dla wytchnienia nieźleby było odetchnąć od czasu do czasu swobodą prostych śmiertelników i w tym celu kazał zbudować Trianon.
Niestety... po olbrzymie znalazł się karzeł na tronie. Dla Ludwika XV Wersal okazał się zupełnie zbytecznym, przeniósł więc rezydencję do Trianon, a że i ten pałacyk był jeszcze dlań za wielkim i za świetnym, kazał budowniczemu Gabrielowi zbudować sobie pawilon, zajmujący sześćdziesiąt stóp kwadratowych, i nazwał go małym Trianon.
Na lewo postawiono budynek czworograniasty, bez żadnego stylu, gdzie było okóło dziesięciu mieszkań dla gości i pomieszczenie dla pięćdziesięciu ludzi z orszaku.
Z korytarza ośm do dziesięciu drzwi prowadziło do różnych pokojów; okna uzbrojone były w kraty żelazne.
Niżej były kuchnie, nad pokojami dla gości mieszkania służby.
Oto cały Trianon.
Nieopodal stała jeszcze mała kaplica pałacowa.
Z wielkiego Trianon, dawnej siedziby Ludwika XIV, przechodziło się do małego przez ogród warzywny i mostek, łączący te dwie rezydencje.
Król sam przeprowadzał pana de Choiseul przez ogród do małego Trianon, pokazując mu z upodobaniem różne zmiany i ulepszenia, jakie kazał poczynić dla uprzyjemnienia pobytu delfinowi i jego żonie.
De Choiseul, wytrawny dworak, chwalił wszystko, a szczególny nacisk kładł na to, że pałacyk ten stawał się dla króla prawdziwym domem rodzinnym.
— Marja-Antonina — rzekł król — jest trochę dzika, wstydzi się lekkiego akcentu austrjackiego w wymowie i to ją trochę onieśmiela. Tu pewną będzie, że otoczona jest tylko przyjaciółmi i niebawem pozbędzie się i akcentu i nieśmiałości.
— Jestem pewny, Najjaśniejszy Panie, że niewiele trudu kosztować będzie Jej Wysokość wydoskonalenie się w języku francuskim, bo to osoba bardzo wielkich zdolności.
Rozmawiając w ten sposób, król i de Choiseul, spotkali delfina, mierzącego na kompasie promienie słoneczne.
Pan de Choiseul skłonił się nisko, ale delfin, zatopiony w swojej robocie, nie odkłonił się; szli tedy dalej, a król, w nadziei, że go wnuk usłyszy, powiedział głosem nosowym:
— Ludwik nie powinienby za wiele czasu poświęcać nauce, bo to jego młodej żonie może się nie podobać.
— Przeciwnie — rozległ się w tej chwili z zarośli milutki głos kobiecy.
I stanęła przed królem księżna, a obok niej człowiek jakiś z pakietem papieru, ołówków i kompasów.
— Najjaśniejszy Panie, to pan Mique, mój budowniczy — przemówiła księżna.
— A! to i Wasza Wysokość podlegasz tej chorobie?
— To choroba familijna, Najjaśniejszy Panie.
— Każesz coś budować?
— Nie, chcę tylko urządzić ten park ogromny, w którym się wszyscy nudzą.
— Moja droga, czy nie za głośno tylko mówisz o tem, co powie delfin, gdy usłyszy?
— To już między nami rzecz ułożona, ojczulku.
— Że się nudzić będziecie?
— Nie, że się będziemy starali o rozrywki.
— I dlatego Wasza Wysokość ma zamiar kazać budować? — powiedział de Choiseul.
— Mam zamiar zrobić ogród z tego parku.
— Biedny Le Nôtre! westchnął król.
— Le Nôtre był wielkim człowiekiem w swojej epoce, Najjaśniejszy Panie, ale ja lubię...
— Co lubisz, Wasza Wysokość?
— Naturę.
— Tak jak filozofowie.
— Albo może, jak Anglicy.
— Jak możesz tak się wyrażać, gdy oto Choiseul tak blisko. On ci tu zaraz wojnę wypowie i rzuci na ciebie sześćdziesiąt okrętów i czterdzieści fregat z panem de Praslin.
— Każę panu Robertowi, prawdziwemu artyście pod tym względem, sporządzić plan ogrodu naturalnego.
— Co się u ciebie nazywa ogrodem naturalnym? zapytał król. Mnie się zdaje, że drzewa, kwiaty, owoce, jak te, które trzymam w ręku, to przecie rzeczy naturalne.
— Najjaśniejszy Panie, choćbyś sto lat przechadzał się po twoim parku, nie zobaczysz w nim nic oprócz prostych alei, czworograniastych zarośli i wody, łączącej się z gazonami, od których idą widoki w dal lub terasy.
— Czyż to brzydkie?
— Nienaturalne.
— A to dziewczynka, która lubuje się w naturze — rzekł król z uśmiechem. I cóż to chcesz zrobić z mego Trianon?
— Przeprowadzę rzeczki, kaskady, postawię mosty, groty, skały, urządzę zarośla, zbuduję domy, góry, łąki.
— Dla lalek?
— Dla takich monarchów, jakimi my, niestety, będziemy — odrzekła księżna, nie zwracając wcale uwagi na to, że król się zaczerwienił i że sama dla siebie dziwną wypowiedziała wróżbę.
— Widzę, że zrujnujesz tu wszystko, ale czy co zbudujesz? Będzie bardzo jeszcze szczęśliwie, jeżeli nie każesz w tych budach osiedlić się ludziom twoim i żyć im w stanie dzikości, jak Eskimosi lub Grenlandczycy. Pan Rousseau ucieszyłby się z tego bardzo, nazwałby ich dziećmi natury, a ty byłabyś uwielbianą przez encyklopedystów. Sprobój tylko.
— Nie chciałabym narażać ludzi moich na przeziębienie w takich mieszkaniach, Najjaśniejszy Panie.
— Gdzież ich zatem pomieścisz, księżno? Pałacyk jest tak mały, że zaledwie na was dwoje wystarczy.
Oficyna pozostaje wolna.
Księżna wskazała okno.
Król przysłonił ręką oczy i zapytał:
— Czy mi się zdaje, czy też widzę tam kogoś?
— Stoi tam kobieta, Najjaśniejszy Panie. Panienka, którą pragnę mieć przy sobie — odpowiedziała księżna.
— Panna de Taverney — rzekł de Choiseul, wpatrując się bystro.
— Masz u siebie rodzinę de Taverney?
— Mam tylko pannę de Teverney.
— Co z niej zrobić zamyślasz?
— Lektorkę.
— Bardzo dobrze — rzekł król, nie spuszczając z oka kraty, za którą stała młoda dziewczyna, nie domyślając się wcale, iż jest przedmiotem uwagi.
— Jaka ona blada — zauważył de Choiseul.
— O mało co nie zadusili jej w tłumie 31 maja.
— Doprawdy? — zapytał król. — Biedna dziewczyna! Ten Bignon to naprawdę zasłużył na dymisję.
— Czy już zdrowa? — zapytał z pośpiechem de Choiseul.
— Dzięki Bogu.
— Schowała się — rzekł król.
— Dostrzegła zapewne, że na nią patrzysz, Najjaśniejszy Panie, a że bardzo nieśmiała, więc się usunęła — odrzekła księżna.
— Dawno tu bawi? — zapytał Ludwik XV.
— Od wczoraj; gdym tu przybyła, zaraz posłałam po nią.
— Smutne ma mieszkanie panienka. Gabriel nie przewidział, że drzewa zczasem zasłonią zupełnie okna: musi tam być zupełnie ciemno.
— Nie, Najjaśniejszy Panie, mieszkanko jest zupełnie ładne; może je raczysz zobaczyć? — dodała księżna.
— Chodźmy. A ty idziesz z nami de Choiseul?
— Najjaśniejszy Panie, muszę być za pół godziny w parlamencie; mam więc zaledwie tyle czasu, aby powrócić do Wersalu...
— A więc jedź, jedź, kochany książę, a natrzyj tam porządnie uszu tym panom. Pokaż mi, księżno, gościnne mieszkania, pasjami lubię oglądać takie drobnostki.
— Pójdź pan z nami, panie Mique, może zdarzy ci się sposobność posłyszeć światłe zdanie Najjaśniejszego Pana. Będziesz mógł zaraz skorzystać z niego.
Król poszedł naprzód, księżna za nim.
Po lewej stronie były drzwi prowadzące do kaplicy, minęli je i udali się na prawo po schodach.
— Kto tu mieszka? — zapytał król.
— Nikt jeszcze, Najjaśniejszy Panie.
— A dlaczego klucz we drzwiach?
— A prawda, przepraszam; panna Taverney sprowadza się tu dziś i mebluje.
— Tu? — zapytał król, wskazując drzwi.
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie.
— Może jest u siebie; nie wchodźmy.
— Nie, nie; widziałam ją w tej chwili na podwórzu.
— Obejrzyjmy zatem mieszkanie.
— I owszem.
Otworzyła drzwi do małego przedpokoju, poza którym znajdował się pokój jeden dość obszerny i dwa maleńkie gabineciki.
Wstawiono już trochę mebli: stał klawikord, leżało mnóstwo rozłożonych książek i olbrzymi bukiet w wielkim wazonie japońskim.
— Patrzno, jakie śliczne kwiaty!... a ty chcesz zmieniać ogród. Kto tak piękne bukiety dostarcza dla twego dworu, księżno?... Bodaj czy w takim razie dla ciebie ich wystarczy?
— W istocie, prześliczny bukiet.
— Ogrodnik dba widocznie o pannę de Taverney. Kto tu jest ogrodnikiem?
— Nie wiem, Najjaśniejszy Panie, pan Jussieu tem się zajmuje.
Król rozejrzał się ciekawie po mieszkaniu, wyjrzał przez okno i wyszedł. Przeszedł znów przez park do wielkiego Trianon, gdzie czekał nań powóz i ludzie i pojechał jeszcze przed obiadem na polowanie dla nabycia apetytu.

Delfin ciągle zajęty był wymierzaniem długości promieni słonecznych na kompasie.
LXXXII
SPISEK ZAWIĄZUJE SIĘ NA NOWO

Podczas gdy król i pan de Choiseul zajęci byli w sposób powyżej opisany, Luciennes zapełniało się spiskującymi, którzy zjeżdżali się do pani Dubarry.
Wicehrabia Jan i pan de Richelieu przybyli najpierwsi. Za nimi podążali inni, ciekawi, jaki obrót weźmie sprawa, i kto naprawdę jest bardziej w łasce u króla.
Pani Dubarry, drzemiąc, wypoczywała po wzruszeniach dnia poprzedniego, a Zamor siedział w przedpokoju, gdy Richelieu i Jan wpadli razem.
— Pani hrabina śpi — powiedział Zamor, nie wstając.
Jan kopnął go nogą tak silnie, że biedny murzynek potoczył się o kilka kroków i zaczął krzyczeć przeraźliwie.
Chon wybiegła.
— Co ty znowu wyprawiasz, brutalu, czego bijesz tego biedaka?
— Ja się i do ciebie zaraz wezmę — wrzasnął Jan z zaiskrzonemi oczami — jeżeli natychmiast nie obudzisz Joanny.
Pani Dubarry, posłyszawszy hałasy w przedpokoju i płacz Zamora, wybiegła sama, okryta zaledwie peniuarem.
— Co się stało? — zapytała, patrząc na Jana rozwalonego na kanapie i mocno sapiącego.
Richelieu zapomniał nawet o pocałowaniu faworyty w rękę.
— Stało się to, że Choiseul stoi mocniej, niż kiedykolwiek.
— Jakto?
— Powiedziałem już, do stu tysięcy djabłów!
— Co mówisz, co to ma znaczyć?
— Pan hrabia prawdę powiedział, Choiseul pozostał na stanowisku, nieporuszony.
Pani Dubarry wyjęła z za gorsu list króla.
— A to co ma znaczyć? — rzekła z uśmiechem.
— Czyś dobrze przeczytała, hrabino? — zapytał Richelieu.
— Przecież chyba potrafię czytać — odpowiedziała Dubarry.
— O tem nie wątpię, ale może pozwolisz i mnie także przeczytać ten bilecik.
— Bardzo cię proszę, książę.
Richelieu wziął kartkę, rozłożył ją powoli i przeczytał:
„Jutro podziękuję panu de Choiseul za jego usługi. Daję na to słowo.

Ludwik.

— Wszak to jasne? — rzekła Dubarry.
— Bardzo, jasne — potwierdził, skrzywiwszy się, Richelieu.
— No, więc cóż? — zapytał Jan.
— Niema nic straconego — oświadczyła Dubarry — król jutro dotrzyma słowa.
— Jakto jutro? Ależ król napisał ten bilecik wczoraj, jutro zatem, to dziś — zawołał Jan Dubarry.
— Przepraszam cię, hrabino — wtrącił Richelieu — jest szynk na ulicy Grange-Bateliére, na którego szyldzie wypisano: „Dziś za pieniądze, jutro darmo“. To „jutro“, to znaczy nigdy.
— Król zakpił z nas sobie — zawołał ze złością Jan.
— To niepodobna, niepodobna — szeptała Dubarry w osłupieniu — takie podejście, taka zła wiara! To byłaby rzecz niegodna!
— Król jest pełen dowcipu, hrabino — rzekł Richelieu.
— Zapłaci dobrze za to! — krzyknęła zirytowana hrabina.
— Nie masz żadnego prawa, hrabino, oskarżać króla; dotrzymał on w zupełności obietnicy.
— Co znowu? — odezwał się grubjańsko Jan.
— Jakto, wszak obiecał...
— Podziękować ministrowi za jego usługi; w dyplomacji ma to podwójne znaczenie, król miał co innego na myśli, hrabina co innego: a że byłem świadkiem i słyszałem że jak najserdeczniej dziękował Choiseul’owi za oddane sobie usługi, dotrzymał zatem danego słowa.
— Złą chwilę wybrałeś do żartów, mój książę.
— Czy myślisz, hrabino, że ja żartuję? proszę cię, zapytaj brata.
— Komu tu w głowie żarty, do stu piorunów! Dziś rano, w obecności całego grona zebranych w galerji panów, Ludwik XV dziękował ministrowi, całował go, pochlebiał mu, a w tej chwili obydwaj, trzymając się pod ręce, spacerują po parku w Trianon.
— To nikczemność! — krzyknęła Chon, wznosząc ręce do góry.
— Zakpili ze mnie, ale zobaczymy; Chon odpraw powóz, którym miałam jechać na polowanie; — nie pojadę.
— Pozwól mi, hrabino, dać sobie jedną radę. Powoli, bez pośpiechu, bez kłótni... przepraszam cię, hrabino, nie zechciej się obrażać na mnie.
— Owszem, książę, wdzięczną ci będę... ja tracę dziś głowę zupełnie, sama nie wiem co robię... mówisz więc, książę...
— Że nie radziłbym zaczynać dziś wojny z królem. Z Choiseulem zrywać on ani myśli, pozostaje pod urokiem żony delfina, i jeżeli tak ci się ostro stawia...
— To znaczy?
— Że trzeba starać się być dla niego milszą, przyjemniejszą niż kiedykolwiek; jest to niby niepodobieństwem... ale cóż robić, hrabino, okoliczności... nie pozostawiają wyboru.
Hrabina zamyśliła się. Książę mówił dalej:
— Bo nużby przyszła chętka królowi przyjąć na starość obyczaj niemiecki.
— Nużby zapragnął zostać cnotliwym? — mruknął opryskliwie Jan.
— Kto wie, hrabino, nowość ma zawsze pewien urok.
— Co do tego — rzekła hrabina — to bardzo wątpię.
— Patrzyliśmy już, hrabino, na rzeczy daleko nieprawdopodobniejsze. Wreszcie musisz znać przysłowie o djable, co na starość został pustelnikiem... Otóż jestem zdania, że nie trzeba się dąsać.
— Tak, ale ja pękam ze złości.
— Wcale się temu nie dziwię; należy to jednak ukryć tak głęboko, żeby ani król, ani Choiseul niczego się nie domyślali. My tylko, twoi przyjaciele, możemy o tem wiedzieć, nikt więcej.
— Więc mam jechać na polowanie
— Byłoby to bardzo zręcznie.
— A książę?
— Ja choćbym miał iść na czterech łapkach, jeszczebym tego polowania nie opuścił.
— Jedź zatem ze mną, książę! — zawołała Dubarry, ciekawa co jej Richelieu odpowie.
— Hrabino — rzekł — starając się ukryć niechęć przymileniem — to takie szczęście...
— Że musisz go sobie odmówić, książę.
— Cóż znowu! Niech Bóg broni...
— Boisz się kompromitacji?
— Nie życzę jej sobie wcale.
— I przyznajesz się do tego, książę?
— Zmiłuj się hrabino, de Choiseul nie darowałby mi tego nigdy.
— Nie tak dobrze znowu jesteście z Choiseul’em.
— Poróżniłbym się z Wielką Księżną.
— Wolisz zatem, Mości Książę, abyśmy prowadzili wojnę, każde na swoją rękę, bez podziału korzyści. W takim razie możesz się wycofać ze spółki ze mną; nie jesteś dotąd jeszcze skompromitowanym.
— Jesteś bardzo niesprawiedliwą, hrabino, wiesz przecie, że nie zawahałem się ani chwili, gdy miałaś być prezentowaną; któż to zajął się twojemi strojami, twoim fryzjerem, hrabino? I dziś nie zawaham się również. Jestem daleko odważniejszym, hrabino, niż ci się zdaje.
— A więc zgoda! pojedziemy razem na polowanie; posłużysz mi, książę, za pretekst, ażeby nie zajmować się nikim, nie mówić z nikim.
— Nawet z królem?
— Przeciwnie, królowi prawić będę tysiące grzeczności, które go do rozpaczy doprowadzą.
— Tak, to dobrze.
— A pan, panie Janie, cóż czynić zamyślasz? Zagrzebałeś się tak w poduszkach na kanapie, że zadusisz się, przyjacielu.
— Co zrobię?... chcecie wiedzieć?
— Może nam się to na co przyda.
— Myślę...
— O czem?
— Że w tej chwili, kto tylko umie, w całym Paryżu, układa piosenki na tekst wczorajszy; że gazety szarpać nas muszą bez litości i że jutro będziemy tak oporządzeni, iż sam Choiseul litować się nad nami zacznie.
— Cóż dalej?
— To, że wybieram się do Paryża dla zakupienia szarpi i maści do opatrywania ran naszych. Siostrzyczko, dajno pieniędzy.
— Wiele ci potrzeba?
— Bagatelka: dwieście lub trzysta luidorów.
— Widzisz, książę, już zaczynam ponosić koszty wojny — rzekła Dubarry, zwracając się do Richelieu’go.
— To dopiero początek wyprawy, co dziś posiejesz z tego owoce zbierać będziesz jutro.
Hrabina wzruszyła ramionami, podeszła do biurka, wzięła, nie rachując, garść banknotów i podała je Janowi, który nie rachując, włożył je do kieszeni i westchnął.
Potem wstał, przeciągnął się, postąpił parę kroków i rzekł, wskazując na hrabinę i Richelieu’go:
— Szczęśliwi ludzie!.. pojadą sobie na polowanie, przyglądać się będą pięknym paniom i panom, a ja muszę gnać do Paryża i wchodzić tam w układy ze zgrają gryzipiórków. Jak pies doprawdy, traktowany jestem w tym domu.
— Jak bezczelnie kłamie ten człowiek; z pewnością w Paryżu ani chwili nie poświęci moim interesom; połowę wziętych pieniędzy odda jakiej ladacznicy, a resztę przegra w karty lub przepije w pierwszym lepszym nędznym szynku. Idź precz, mój Janie, tak się tobą brzydzę, że patrzeć na ciebie nie mogę.
Jan powsypywał sobie do kieszeni cukierki z trzech bombonierek i wyszedł, nie zwracając wcale uwagi na panią Dubarry.
— Miły chłopiec! Musisz go bardzo kochać, hrabino! — rzekł Richelieu tonem pochlebcy, chwalącego dla przypodobania się matce, jedno z tych nieznośnych dzieciaków, któremuby z przyjemnością karku nadkręcił.
— Tak w istocie, mój książę, dobroć Jana to kapitał, który umieścił u mnie i który przynosi mu procent od czterechkroć stu tysięcy rocznie.
Zegar wybił wpół do pierwszej.
— Zarzuć co na siebie, hrabino, i pokaż się choć na chwilę oczekującym cię dworakom, bo gotowi uwierzyć w zaćmienie słońca, a potem siadajmy do karety i.. na polowanie. Czy wiesz, hrabino, jaką drogę obrano?
— Ułożyliśmy się o to z królem wczoraj, jadąc do Marly, miał wstąpić po mnie.
— Pewny jestem, że nie zmienił programu.
— A teraz twoje plany, książę? Czas już, żebym się o nich dowiedziała.
— Zaraz wczoraj napisałem do mego siostrzeńca i jak mi się zdaje, musi on już być w drodze do Paryża.
— Pan d’Aiguillon?
— Bardzobym się zdziwił, gdyby nie zjawił się tu jutro, a najdalej pojutrze.
— Liczysz więc na niego, książę?
— O! ma on zawsze znakomite pomysły.
— Trzeba jednakże przyznać, że położenie nasze jest bardzo trudne. Król boi się, żeby na niego nie spadł cały ciężar interesów i dlatego jest taki twardy.
— A stąd wynika?...
— Że nie zechce się nigdy pozbyć Choiseul’a.
— Czy mam szczerze mówić z tobą, hrabino?
— Naturalnie.
— Jestem tego samego zdania, król znajdzie sobie tysiące wykrętów podobnych do wczorajszego, bo pełen jest dowcipu. Ty, hrabino, także zapewne nie zechcesz narażać swojej pozycji przez upieranie się przy swojem.
— Jest się nad czem namyślić.
— Widzisz zatem, że pan de Choiseul jest nienaruszalny, że aby go wysadzić potrzebaby chyba cudu.
— Tak, cudem chyba się go pozbędziemy.
— Niestety, dziś cudów już niema na świecie.
— Znam jednak człowieka, który robi cuda.
— Znasz człowieka, który robi cuda i nie powiedziałaś mi tego, hrabino?
— Zapomniałam o nim, dopiero w tej chwili na myśl mi przyszedł.
— Możeby nam poradził co w naszych kłopotach?
— Zdolnym jest do wszystkiego.
— Daj mi jaką próbkę jego zdolności, hrabino.
— Jest to człowiek, który, spotkawszy mnie dziesięć lat temu na placu Ludwika XV, przepowiedział mi, że będę królową francuską.
— Może mnie przepowie, że umrę ministrem, hrabino?
— Bardzo być może.
— Jakże się on nazywa?
— Nie wiem.
— Nie dał ci swego adresu?
— Mówił mi, że sam przyjdzie dopomnieć się o nagrodę.
— I nie przyszedł? A co mu obiecałaś hrabino.
— Wszystko, czego zażąda.
— Tak, ten człowiek przydałby nam się teraz ogromnie.
— Powiedz mi, książę, gdzie go szukać będziemy?
— Nazwisko jego, hrabino?
— Mam ich dwa.
— Pierwsze?
— Hrabia de Fenix.
— To ten, którego pokazywałaś mi, hrabino, w dniu twojej prezentacji u dworu?
— Ten sam.
— Ten Prusak?
— Prusak.
— Nie mam już doń zaufania; wszyscy czarownicy, których znałem dotychczas, mieli nazwiska kończące się na i albo o.
— Drugie nazwisko przypadnie ci zatem lepiej do smaku.
— Jakież ono?
— Józef Balsamo.
— Czy nie masz jakiego sposobu, aby odnaleźć pana Balsamo, hrabino?
— Zastanów się nad tem.
— Dobrze, ale jest już trzy kwadranse na pierwszą, śpiesz się, łaskawa pani.
— Zaraz będę, mój książę.

W dziesięć minut potem, de Richelieu i hrabina Dubarry, siedząc obok siebie w karecie, jechali na spotkanie myśliwskiego orszaku króla.
LXXXIII
POLOWANIE NA CZAROWNIKA

Mnóstwo karet stało na wszystkich drogach lasku Marly, w którym odbywały się łowy królewskie.
Właściwie Ludwik XV, pod koniec życia, sam już nie polował wcale, lecz siedząc w karecie, przyglądał się tylko pogoniom.
Ktokolwiek z czytelników naszych zna Plutarcha, ten pamięta może, co znakomity historyk powiedział o Marku Aureliuszu, tak zawsze zajętym sądami i sprawami państwa, iż niewiadomo było nigdy, kiedy zechce zasiąść do obiadu; kucharz jego tedy zakładał co godzinę nowego dzika na rożen, aby pieczyste na każde żądanie było zawsze gotowe.
Tak samo postępowano z Ludwikiem XV. Na polowania popołudniowe przeznaczano kilka danieli, za któremi pogoń, stosownie do humoru króla, mogła trwać dłużej albo krócej.
Tego dnia łowy skończyć się miały o czwartej. Na dziś zatem wybrano daniela, ściganego już od południa, zdolnego, jak się zdawało, dotrzymać placu do godziny oznaczonej.
Pani Dubarry dała sobie słowo ścigać króla, który ze swej strony zawzięcie ścigał oczyma daniela.
Wypadek zrządził jednak inaczej.
Pani Dubarry i Richelieu jechali tedy razem, zamieniając ukłony z osobami, spotykanemi po drodze, gdy wtem oczom ich ukazał się dziwny obraz: powozik jakiś leżał wywrócony czterema kołami do góry. Pojazd pani Dubarry przejeżdżał właśnie około niego.
— Patrzno, książę — odezwała się spokojnie Dubarry.
— Pogruchotany powóz — również spokojnie odpowiedział Richelieu.
— Patrzno, książę, tam ktoś leży na trawie.
— Mam wzrok bardzo słaby, hrabino.
— Ten ktoś kłania się, a zatem widocznie jeszcze żyje.
Richelieu na wszelki wypadek się odkłonił.
— Zdaje mi się, hrabino, że to...
— Kardynał de Rohan? Tak, książę.
— Cóż on tam robi, u licha?
— Zobaczymy — rzekła i zwracając się do stangreta, powiedziała: — Podjedźno do tego powoziku przewróconego.
Stangret skręcił z gościńca i zapuścił się w gęstwinę.
— Na honor! to kardynał! — zawołał Richelieu.
W istocie był to kardynał de Rohan, który, wyciągnąwszy się na trawie, czekał cierpliwie, aby kto ze znajomych zabrał go ze sobą.
Zobaczywszy panią Dubarry, zmierzającą ku niemu, kardynał powstał:
— Witam panią hrabinę! — zawołał.
— Co kardynał tu robi? Co ci się stało?
— Nic tak wielkiego.
— Możeś skaleczony?
— Nie, nie, nic mi się nie stało.
— Ale jakże się to stało?
— A! to ten idjota mój stangret, Anglik, sprowadzony umyślnie z Londynu; kazałem mu skręcić z gościńca, aby na bocznej drodze spotkać się z myśliwymi, a on tak to pięknie wykonał, że połamał mój najpiękniejszy powóz.
— Nie masz się na co skarżyć, Eminencjo, gdyby stangret był Francuzem, pewno byłbyś wypadek życiem przypłacił, lub co najmniej miałbyś kilka żeber złamanych.
— Może masz słuszność, hrabino.
— Proszę się zatem pocieszyć.
— Biorę rzecz całą dość filozoficznie; tylko wypadnie mi może czekać tu za długo, a ta perspektywa wcale mi się nie uśmiecha.
— Jakto, książę miałbyś czekać! Rohan na nic czekać nie może! — rzekła hrabina.
— Cóż robić, muszę się zgodzić z losem.
— To być nie może; pozwól książę, że wysiądę i oddam ci moją karetę.
— Co pani mówi, zawstydzasz mnie, hrabino.
— A więc racz wsiąść, Mości Książę.
— Nie, nie, dziękuję pani, zaczekam na księcia de Soubise, lada chwila będzie on jechał tędy to mnie zabierze.
— Mógł się udać inną drogą.
— Mniejsza o to.
— Racz zatem przyjąć, książę....
— Nie, nie, dziękuję ci, hrabino.
— Dlaczego?
— Nie chcę ci sprawiać ambarasu moją osobą.
— Jeśli, książę, nie wsiądziesz, ja wysiądę, zostawię ci pojazd do rozporządzenia, a sama każę ująć tren sukni lokajowi i jak driada zacznę błądzić po lesie.
— Dłuższy opór byłby wielką niegrzecznością — powiedział, uśmiechając się, kardynał i wsiadł do karety pani Dubarry.
Książę de Richelieu ustąpił mu swego miejsca i zasiadł na przodzie.
Zaczęła się sprzeczka co do tego, ale stary marszałek pozostał na miejscu obranem.
— Czy Wasza Eminencja pogodziła się nareszcie z polowaniem? Mówiono mi, że nie lubisz tej rozrywki i pierwszy też raz spotykam cię tutaj.
— Nie, nie, hrabino, ściągnął mnie tu inny ważny interes, potrzebowałem parę słów powiedzieć królowi, a teraz, z łaski tego niedołęgi stangreta, nietylko nie zobaczę Najjaśniejszego Pana, ale w dodatku spóźnię się na pewną schadzkę w mieście mi wyznaczoną.
— Czy oceniasz, hrabino, szczerość Jego Eminencji — wtrącił Richelieu — przyznał się wszak w tej chwili, że ma jakąś schadzkę.
— Na którą się spóźnię — dodał kardynał.
— To być nie może — rzekła Dubarry — książę de Rohan zawsze musi zrobić wszystko, co postanowił.
— Tym razem potrzebaby na to cudu.
Richelieu i hrabina zamienili z sobą spojrzenia; Dubarry zwróciła się do kardynała:
— Czy Wasza Eminencja wierzy w cuda? — zagadnęła.
— A to dobre, hrabino, religja nasza czyni z nich artykuł wiary — odpowiedział, siląc się na powagę de Rohan.
— Nie mówię o dawnych bynajmniej, pytam, czy Wasza Eminencja wierzy w cuda w naszych czasach.
— Co prawda, coraz rzadziej się one teraz przytrafiają. Jednakże....
— Jednakże, co?
— Patrzyłem niedawno na rzeczy, które, jeżeli nie były cudowne, to w każdym razie nadzwyczajne.
— Książę widział takie rzeczy?
— Na honor....
— Czy nie wiesz, hrabino, że, jak mówią, Jego Eminencja ma jakieś związki z duchami, co może nie jest zupełnie zgodne z religją.
— Ale zato może być bardzo dogodne pod wielu innemi względami — rzekła Dubarry.
— Cóż książę widział?
— Przyrzekłem tajemnicę.
— To zaczyna być poważne.
— Wierz mi pani, że tak jest.
— Jeśliś przyrzekł, Eminencjo, zachować tajemnicę o czarach, to może nie o czarownikach?...
— Nie.
— A my właśnie, oboje, ja i książę, jesteśmy obecnie zajęci wyszukaniem jakiegoś czarownika.
— Doprawdy?
— Bez żartów.
— Udajcie się państwo do niego.
— Z przyjemnością.
— Chętnie wam usłuży.
— Nazwisko jego?...
— Hrabia de Fenix.
Pani Dubarry i Richelieu spojrzeli na siebie, blednąc.
— To dziwne! — rzekli razem.
— Czy może go znacie? — zapytał de Rohan.
— Nie. Czy książę uważa go za czarownika.
— Stanowczo.
— Mówiłeś z nim, książę?
— Naturalnie.
— I wydał się księciu?...
— Nieocenionym.
— W jakich okolicznościach?...
— Ależ... — kardynał zawahał się. — Kazałem sobie wróżyć.
— I cóż powiedział?
— Rzeczy niesłychane.
— Czy ma on jeszcze inne jakie nazwisko, oprócz tego, któreś nam, Wasza Eminencja, wymienił?
— Tak, słyszałem jeszcze, że go nazywano....
— Jak? — zagadnęła niecierpliwie Dubarry.
— Józef Balsamo — rzekł kardynał.
Richelieu i hrabina znów spojrzeli na siebie.
— Czy djabeł jest w istocie bardzo czarny, mości książę? — spytała nagle Dubarry.
— Zapewne, musi być bardzo czarny, ale ukazuje się tylko prostakom.
— Bądź co bądź, Eminencjo, musisz przyznać jednakże, że to wszystko bez mocy szatańskiej obejść się chyba nie może.
— Pewny jestem, że nie.
— Zielone ognie, widma, rondle z których cuchnące wydzielają się zapachy....
— Wcale a wcale.... mój czarownik jest człowiekiem zupełnie światowym, obejście ma wytworne, mieszkanie eleganckie.
— Możebyś kazała sobie powróżyć temu czarownikowi, hrabino? — zagadnął Richelieu.
— Mam ochotę szaloną....
— Dlaczegóż jej nie zadowolnić?
— Gdzież odbywają się posiedzenia? — zapytała.
Dubarry pewna była, że kardynał wskaże jej adres.
— W pięknym gabinecie, wytwornie przybranym...
— Dobrze, ale w którym domu?
— Dom jest bardzo przyzwoity, choć dosyć oryginalnej budowy.
Hrabina zaczęła się niecierpliwić, widząc, że jej kardynał nie rozumie. Richelieu pośpieszył jej z pomocą:
— Hrabina chce się poprostu dowiedzieć, gdzie mieszka ten czarnoksiężnik?
— Gdzie mieszka, pytacie?
— Naturalnie.
— Zaraz.... czekajcie.... mieszka.... w dzielnicy les Marais, prawie na rogu bulwaru Świętego Franciszka.... nie.... Anastazego.... nie... Wiem, że święty, ale jaki.... zawsze święty.
— Jaki święty?... Książę musisz znać przecie ich wszystkich.
— Gdzie tam, ja znam świętych bardzo niewielu; ale, czekajcie, mój lokaj będzie zapewne wiedział.
— Wzięliśmy go z sobą, jest za karetą.
Dubarry kazała stanąć. Zawołano lokaja, który wysłuchał już był dokładnie całej rozmowy i wiedział, o co go pytać będą.
— Powiedzno mi, Olinve, czy pamiętasz dokąd jeździłem kilka dni temu późnym wieczorem?
— Kiedy jaśnie panie?
— Tego dnia, gdym powracał z Saint-Denis.
— Z Saint-Denis? — powtórzył, lokaj, zamyślając się.
— No tak, wtedy gdy kazałem czekać na siebie na bulwarze.
— Wiem, już wiem; pamiętam, wyszedł z domu człowiek i coś ciężkiego włożył do karety.
— Nikt cię o to nie pyta, ośle jeden.
— Co zatem jaśnie pan rozkaże?
— Jak się ta ulica nazywa?
— Saint-Claude, jaśnie panie.
— Ulica Saint-Claude! — powtórzyła hrabina, rzucając na Richelieu’go pełne znaczenia wejrzenie.
Książę udał, że nie spostrzegł tego i zawołał:
— Król, król, hrabino.
— Gdzie?
— A ot.... na prawo.
— Prędko, zjedźmy na lewo, żeby nas nie zobaczył.
— Ależ hrabino, ja mam interes do króla, myślałem, że wieziesz mnie do niego....
— Prawda, książę ma interes; my więc tu wysiądziemy, a mój powóz podwiezie Waszą Eminencję, gdzie trzeba.
Kazała stanąć. Stangret zatrzymał konie.
— Odwieziesz Jego Eminencję do króla, a potem wrócisz tu po mnie.
— Jakto więc sam mam jechać?
— Potrzebowałeś Wasza Eminencja pomówić z królem, będziesz miał zatem zupełną swobodę.
— Dobroć pani przechodzi wszelką granicę, rzekł kardynał, całując rękę hrabiny.
— Król cię szukać będzie, hrabino.
— Tem lepiej.
— Będzie niespokojny o ciebie.
— Jeżeli się trochę pomęczy, to mu nic nie zaszkodzi.
Lokaj spuścił stopień, Dubarry i Richelieu wysiedli. Kareta poniosła kardynała na wzgórze, gdzie stał król, szukający słabym swym wzrokiem hrabiny, którą dziś wszyscy widzieli prócz niego.
Dubarry wzięła pod rękę księcia i poszła z nim w zarośla.
— Wiesz, książę, że to wyjątkowo szczęśliwy traf, to spotkanie tutaj kardynała!
— Żeby się go pozbyć za chwilę; rozumiem — odpowiedział książę.
— Nie, ale ażeby się dowiedzieć o adres tego człowieka.
— Więc udamy się do niego, hrabino?
— Naturalnie. Tylko....
— Co, hrabino?
— Przyznam się, że się boję.
— Kogo?
— Czarownika. Ja, bo bardzo wierzę...
— Hm!...
— A ty, książę, wierzysz w czarowników?
— Nie przeczę.... czasami.
— Co mówisz o mojej przepowiedni?
— To rzecz dowiedziona. Powiem ci, hrabino, że i ja sam doznałem kiedyś mocy czarów.
— Jakże to było mój książę?
— Znałem także jednego czarownika, który mi oddał ogromną przysługę.
— Jaką przysługę?
— Wskrzesił mnie.
— Nie może być!... Jakto wskrzesił?
— Byłem umarłym.
— Opowiedz-że mi to mój książę.
— Dobrze, ale schowajmy się, hrabino.
— Cóż za tchórz z ciebie, mój książę.
— Nie jestem tchórzem tylko ostrożnym.
— Tu nam będzie dobrze?
— Doskonale.
— No opowiadaj, książę.
— Gdy byłem ambasadorem w Wiedniu, otrzymałem pchnięcie szpadą, przez pół ciała. Szpada była własnością pewnego męża, rana więc tembardziej była niebezpieczną. Upadłem. Podniesiono mnie, byłem nieżywy.
— Jakto nieżywy?
— A przynajmniej bardzo bliski śmierci.
Przechodzi ulicą czarownik i pyta: Co to za człowieka niesiecie? Objaśniają, kim jestem. Kazał się zatrzymać ludziom, którzy mnie nieśli, nalał na ranę jakiegoś płynu, trzy krople innego wlał mi w usta, krew zaraz przestała płynąć, odzyskałem oddech, otworzyłem oczy i byłem wyleczony.
— To cud, mój książę.
— Właśnie to mnie przeraża, że w mojem przekonaniu był to cud w istocie, ale nie boski, lecz djabelski.
— Masz słuszność książę, Pan Bóg nie byłby ocalił takiego, jak ty, bałamuta. Czy też żyje jeszcze twój czarownik?
— Bardzo wątpię, chyba że wynalazł płyn złoty.
— Jak pan, panie marszałku.
— Wierzysz w te bajki, hrabino?
— Ja we wszystko wierzę, Mości Książę.
— Czy był bardzo stary?
— Jak Matuzal.
— A nazywał się?
— Althotas.
— Straszne jakieś nazwisko.
— Nieprawdaż pani?
— Kareta moja powraca, siadajmy.
— Gdzie jedziemy?
— Do Paryża, ulica Saint-Claude.
— Dobrze, ale król cię czeka, hrabino.
— Tem lepiej, to mnie cieszy, dosyć mnie nadręczył, niechaj pocierpi za to stary!...
— Pomyślą, że cię kto wykradł, hrabino?
— Tem więcej, że widzieli mnie z tobą, mości książę.
— Przyznani się szczerze, że się trochę boję, hrabino!...
— Czego, mój książę?
— Żebyś się z tem nie wydała, bo jak się ludzie dowiedzą, śmiać się z nas będą straszliwie.
— Cóż ci to szkodzi, mój książę, jedziemy przecie we dwoje?
— Wreszcie, jeżeli cokolwiek wspomnisz o tem, hrabino, utrzymywać będą, żeśmy byli razem na schadzce, nie zaś u czarownika.
— Nikt ci nie uwierzy, kochany książę.
— Kto to wie.... kto to wie.... gdyby nie król.

Dubarry skinęła na swoich ludzi, kareta podjechała w zarośla; wsiadła razem z Richelieu’em i zawołała: Do Paryża, ulica Saint-Claude, co koń wyskoczy.
LXXXIV
POSŁANIEC

O godzinie szóstej wieczorem Balsamo siedział obok Lorenzy, w tym samym pokoju, do którego wprowadziliśmy już czytelnika. Młoda kobieta nie spała, patrzyła na prześladowcą wzrokiem pełny nienawiści i trwogi, a słowa łagodne, któremi starał się ukołysać jej duszą, nie wywierały na nią żadnego wrażenia. Usta jej otwierały się poto tylko, aby go obrzucić wymówkami, ręka była w pogotowiu, by go odepchnąć od siebie.
Nazywała Balsama tyranem swoim, zazdrościła najbiedniejszym stworzeniom ich swobody, żaliła się na brak powietrza i słońca.
Balsamo tymczasem wpatrywał się w nią z miłością; widocznem było, że ta istota, wątła i rozdrażniona, wielkie zajmowała miejsce w jego sercu.
— Lorenzo, droga, ukochana moja, dlaczego się ciągle upierasz, dlaczego nie chcesz żyć obok mnie spokojnie, przyjaźnie? Nie zabrakłoby ci nigdy wtedy ani powietrza, ani słońca, chodzilibyśmy wszędzie razem; jesteś piękna, młoda, Lorenzo, mogę ci stworzyć życie pełne przyjemności, wprowadzę cię w świat, w którym błyszczeć będziesz jak królowa. Dlaczego nie zgadzasz się na to?
— Bo cię nienawidzę — odparła dumnie kobieta.
Balsamo zatopił w niej wzrok, pełen gniewu i litości zarazem.
— Żyj więc tak, jak dotąd i nie uskarżaj się na to, na co sama dobrowolnie się skazujesz.
— Nie żaliłabym się wcale, gdybyś, mnie zostawił samą, gdybyś nie przychodził dręczyć mnie twoją obecnością, gdybyś mnie nie zmuszał do rozmowy, pozwolił mi milczeć; zrobiłabym tak, jak te biedne ptaszki, które przywożą zdaleka i trzymają w klatkach, umierają one cicho, lecz nie śpiewają nigdy.
Balsamo raz jeszcze się odezwał:
— Lorenzo, proszę cię, uspokój się, bądź łagodna, sprawiedliwa; zechciej czytać w mojem sercu, czyż ty tego nie widzisz, jak ja cię kocham? Może chcesz książek?
— Nie chcę.
— Dlaczego, moja droga? Książki sprawiłyby ci pewną rozrywkę.
— Ja właśnie chcę się na śmierć zanudzić.
Balsamo uśmiechnął się smutnie.
— Szaloną jesteś, Lorenzo, wiesz, że umrzeć nie możesz, dopóki ja jestem przy tobie, bo ja cię zawsze wyleczę.
— Ale mnie nie wyleczysz, gdy mnie znajdziesz kiedy powieszoną na tej kracie.
Balsamo zadrżał.
— Nie wyleczysz mnie, jeżeli nóż wbiję sobie w serce.
Pot zimny oblał Balsama. Zbladł okropnie, ale odezwał się głosem groźnym:
— Masz słuszność, Lorenzo, gdy to się stanie, nie wyleczę cię wtedy, tylko wskrzeszę.
Lorenza krzyknęła trwożliwie; nie zdawała sobie z tego sprawy, jak daleko sięgała władza Balsama, uwierzyła więc, że prawdą jest, co powiedział.
Nie widząc przed sobą żadnego sposobu uniknięcia męczarni, pogrążyła się w smutku i rozpaczy.
Wtem głos dzwonka rozległ się po trzykroć.
— Posłaniec — rzekł Balsamo.
Po chwili znów rozległ się głos dzwonka.
— Pilno mu — powiedział Balsamo.
— Więc pójdziesz już sobie ode mnie? — szepnęła Lorenza.
Wziął ją za rękę, była zimna jak lód.
— Po raz ostatni proszę cię, Lorenzo, żyjmy z sobą w zgodzie, po przyjacielsku, skoro nas los połączył, pocóż ma być dla nas katem.
Lorenza nie odpowiedziała ani słowa, oczy jej, błądzące w przestrzeni, zdawały się biec za jakąś myślą niepochwytną.
Balsamo pocałował ją w rękę, ani się poruszyła.
Potem postąpił w stronę kominka.
Lorenzy oczy zamigotały; ciekawie i badawczo patrzyła za nim.
— Chcesz zbadać, którędy wchodzę, aby uciec przy sposobności, jak mi kiedyś obiecałaś. Nic z tego nie będzie.
Potarł ręką po czole, jakby sam sobie gwałt zadawać musiał; spojrzał na nią przenikliwie i rzekł:
— Śpij!
Zaledwie wymówił ten wyraz, Lorenza osunęła się bezwładnie na kanapę, głowa jej wsparła się na poduszkach; ręce opadły na suknię jedwabną.
Balsamo podszedł i złożył długi pocałunek na jej czole.
Twarz Lorenzy wypogodziła się; jakgdyby oddech miłości owiał jej czoło, rozproszyły się wszystkie chmury, które je pokrywały.
Balsamo popatrzył na nią chwilę i nie mógł oderwać oczu od ukochanej postaci, ale dzwonek zadźwięczał na nowo. Skoczył do kominka, nacisnął sprężynę i zniknął.
Fryc czekał w salonie z człowiekiem, którego ubranie i postawa znamionowały jednego z tych posłańców konnych, co rozwożą pilne listy lub wiadomości.
Pospolita twarz tego człowieka zdradzała jego prostacze pochodzenie, w oczach tylko lśnił blask, jakby budzącej się inteligencji.
Lewą rękę opartą miał na krótkim batogu, prawą nakreślił znaki, które Balsamo rozpoznał ze zdziwieniem. Odpowiedział na nie, kładąc palec na czole.
Wtedy ręka pocztyljona wróciła do piersi i nakreśliła znak prawie niewidoczny, można go bowiem było wziąć poprostu za zapinanie guzika u kamizelki.
Na ten znak, odpowiedział Balsamo pokazaniem pierścionka na palcu.
Posłaniec przykląkł wtedy na jedno kolano.
— Skąd jedziesz? — zapytał Balsamo.
— Z Rouen, mistrzu.
— Co robisz?
— Posłańcem jestem, służę u pani Grammont.
— Kto cię umieścił u niej?
— Wola wielkiego Kofty!
— Jaki rozkaz otrzymałeś, wchodząc do służby?
— Aby nie mieć tajemnicy dla mistrza.
— Dokąd jedziesz?
— Do Wersalu.
— Co wieziesz?
— List.
— Do kogo?
— Do ministra.
— Daj.
Posłaniec podał list, wyjęty ze skórzanej torby, którą miał przewieszoną przez ramię.
— Czy mam czekać — zapytał.
— Czekaj.
— Fryc! zawołał Balsamo.
Niemiec ukazał się w tej chwili.
— Ukryj Sebastjana w oficynie.
— Zna moje imię! — szepnął posłaniec przerażony.
— On wszystko wie — rzekł Fryc, prowadząc przybyłego.
Balsamo, gdy pozostał sam, popatrzył na pieczątkę wyraźnie i czysto odbitą.
Następnie zamyślony, wszedł zwolna do pokoju Lorenzy.
Spała, ale była zmęczona i zdenerwowana bezczynnością. Wziął ją za rękę, a na sercu położył jej list zapieczętowany..
— Czy widzisz? — zapytał.
— Widzę — odrzekła Lorenza.
— Co trzymam w ręku?
— List.
— Potrafisz go przeczytać?
— Potrafię.
— Więc czytaj.

Lorenza z oczami zamkniętemi, mówiła głosem urywanym, a Balsamo spisywał jej słowa:
Kochany bracie!

„Przewidziałam, że wygnanie moje przyda się na coś. Widziałam się dziś rano z prezydentem miasta Rouen; jest nam zupełnie oddany, lubo bardzo nieśmiały. Nalegałam nań w twojem imieniu. Zdecydował się i przedstawiciele jego stowarzyszenia, znajdą się za dni kilka w Wersalu. Wyjeżdżam niezwłocznie do Rennes, aby podniecić pana Koradeuc i de la Chalotais, drzemiących trochę.
Był w Rouen ajent nasz Caudebec. Widziałam go. Anglja nie zatrzyma się w pół drogi; przygotowywa obecnie bardzo ostrą notę do gabinetu wersalskiego.
X... zapytywał, czy ma rozpocząć kroki. Pozwoliłam. Otrzymasz niebawem ostatnie pamflety Thavenota, Moranda i Delilla przeciw Dubarry; doskonałe to petardy, możnaby niemi całe miasto w powietrze wysadzić. Doszły tu mnie wieści, jakobyś miał popaść w niełaskę u króla; ale że nie mam o tem wiadomości od ciebie, nic sobie z tego nie robię.
Proszę cię, odpisz mi natychmiast, po odebraniu tego listu — odpowiedź twoja zastanie mnie w Caen, gdzie muszę się zobaczyć z niektórymi z naszych przyjaciół.

Całuję Cię
Księżna de Grammont.

Lorenza zatrzymała się.
— Już nic tam więcej nie widzisz?
— Nic.
— Czy niema jakiego dopisku?
— Niema.
Rozpogodziło się czoło Balsama, odebrał list od Lorenzy i uśmiechnął się znacząco.
— Dobrzeby mi zapłacili za ten dokument. I poco to pisać takie rzeczy?... Kobiety gubią zawsze ludzi wysokiego stanowiska. Choiseul utrzymał się pomimo wszystkich burz, a ten oto bilecik kobiecy gubi go od jednego zamachu. Wszyscy giniemy przez kobiety. Ktokolwiek ma serce, a w niem jakąkolwiek czułą strunę, musi zginąć i zginie niezawodnie.
Mówiąc to, patrzył Balsamo z niewypowiedzianą czułością na Lorenzę, drżącą rozkosznie pod tem wejrzeniem.
— Czy to prawda, com teraz powiedział?
— Nie, nie, to nieprawda, wiesz przecie, że cię kocham zanadto, abym ci mogła szkodzić, jak te istoty bez rozumu i serca.
I Lorenza zawisła na jego szyi obiema rękami, a Balsamo pozwolił się uściskać.
Wtem dzwonek uderzył dwa razy.
— Dwie wizyty — rzekł Balsamo.
Rozległo się zaraz jeszcze jedno silne uderzenie dzwonka, Balsamo złożył na kanapie uśpioną Lorenzę i wyszedł śpiesznie.
Spotkał po drodze posłańca, oczekującego rozkazów.
— Oto list — rzekł Balsamo.
— Co mam z nim zrobić?
— Doręczyć podług adresu.
— To wszystko?
— Wszystko.
— Posłaniec rzucił niespokojne wejrzenie na pieczęcie, a widząc że nietknięte, ucieszył się widocznie i zniknął wśród ciemności.
— Co za szkoda, że nie mogłem zatrzymać tego rękopisu, a przynajmniej że niemam komu powierzyć kopji, aby doszła rąk królewskich.
W tej chwili stanął przed nim Fryc.
— Kto przyszedł?
— Mężczyzna i kobieta.
— Czy byli tu już kiedy?
— Nie. — Znasz ich?
— Nie.
— Kobieta młoda?
— Młoda i ładna.
— A mężczyzna?
— Lat sześćdziesiąt kilka.
— Gdzie są?
— Czekają w salonie.

Balsamo wyszedł.

LXXXV
WYWOŁYWANIE DUCHÓW

Pani Dubarry była przebrana za mieszczanką średniej klasy, twarz miała prawie zakrytą czarną koronkową mantylką.
Przyjechała dorożką z Richelieu’m, który w przebraniu wyglądał na starego sługą zamożnego domu.
— Czy poznajesz mnie, panie hrabio? — rzekła pani Dubarry.
— Witam panią hrabiną.
Richelieu trzymał się zdaleka.
— Niech pani raczy usiąść; proszą pana, zechciej zająć również miejsce.
— Ten pan jest moim intendentem.
— Myli się pani hrabina; to książę de Richelieu, poznaję go doskonale i sądzę, że i on również mnie sobie przypomina. Inaczej dałby dowód wielkiej niewdzięczności.
— Nie rozumiem pana.
— Przecież należy się trochę wdzięczności tym, którzy nam życie uratowali.
Dubarry rozśmiała się, mówiąc:
— Aha, widzisz książę.
— Jakto hrabio, tyś mi uratował życie? gdzie, jak i kiedy? — zapytał zdziwiony książę.
— Wtenczas gdyś książę zajmował urząd ambasadora w Wiedniu, 1725 roku.
— Ależ pana jeszcze wtedy na świecie nie było.
Balsamo uśmiechnął się znacząco.
— Mnie się trochę inaczej zdaje; spotkałem ludzi niosących pana już prawie nieżywego, miałeś ranę od szpady, która cię nawskroś przebiła, właśnie w tem miejscu, gdzie w tej chwili ręka twoja, mości książę, strzępi koronki. Trochę one za bogate, jak na intendenta hrabiny. Wlałem trzy krople mego eliksiru w ranę i zamknęła się natychmiast.
— Ależ, panie, wszak pan nie możesz mieć więcej nad lat trzydzieści pięć?
— No, książę — rzekła hrabina — masz więc do czynienia z prawdziwym czarodziejem i musisz w niego uwierzyć.
— My, czarownicy — mówił Balsamo — zmieniamy postać i nazwisko, stosownie do epoki, w jakiej żyjemy. W roku 1725 nosiłem greckie jakieś miano. A teraz zechce mi pani hrabina powiedzieć, czem jej służyć mogę?... Może książę także sobie czego życzy?
— Przyszliśmy, hrabio, oboje, aby zasięgnąć twojej rady.
— Wielki to zaszczyt dla mnie, pani hrabino, skądże powzięłaś tę myśl?
— Przepowiednia twoja zawróciła mi zupełnie głowę, lubo wątpię, aby się kiedy spełnić miała.
— Nie trzeba nigdy wątpić o tem, co mówi nauka.
— Jakoś korona moja, panie hrabio, bardzo jest w tej chwili zachwiana; a to trudniejsza sprawa, niż zatamowanie krwi trzema kroplami eliksiru.
— Bo chodzi o obalenie ministra trzema potężnymi wyrazami... — rzekł Balsamo. — Czy zgadłem o co chodzi?
— Zgadłeś, hrabio. Cóż na to powie Mości książę?
— To taka bagatela, że niema się czemu wcale dziwić — rzekł Balsamo.
— O gdybyś, hrabio, znalazł jaki sposób...
— Na uleczenie choroby państwa?
— Chorujemy na Choiseul’a.
— I chcielibyście się państwo wyleczyć?
— Tak jest, wielki czarowniku.
— Musisz nam co na to poradzić, panie hrabio. Choćby dla własnej sławy.
— Gotów jestem służyć państwu, ale przedewszystkiem muszę wiedzieć, czy przed przyjściem tu do mnie, książę miał już jakie projekty?
— Miałem, panie hrabio. Jakto przyjemnie, gdy można czarownika nazywać hrabią; nie wychodzi się ze swej sfery.
Balsamo uśmiechnął się.
— Proszę być szczerym, książę.
— Z przyjemnością, na honor.
— Książę, pragniesz poradzić się o coś? Nie mówił mi o tem wcale — rzekła Dubarry.
— Mogłem to tylko powiedzieć do ucha samemu hrabiemu.
— Dlaczegóż to, Mości książę?
— Pani musiałabyś się zaczerwienić po uszy, hrabino.
— Mości książę, ciekawa jestem bardzo, mów proszę, choć się zaczerwienię, nie zważaj na to.
— Gotowaś mnie obić, hrabino, gdy powiem, co mam do powiedzenia.
— Nie nudź, książę, proszę cię.
— Otóż hrabio, rzecz to jest bardzo smutna, ale prawdziwa, króla bardzo trudno zabawić, stracił wszelką energję...
— To mnie wcale nie obraża mój książę.
— Dobrzeby zatem było, gdybyś hrabia, który posiadasz tak drogocenne eliksiry...
— Dał jakiś, któryby zdolny był wrócić królowi zdolność bawienia się?...
— Tak właśnie.
— To dzieciństwo, pierwszy lepszy szarlatan może zrobić to samo.
— A właściwość eliksiru poszłaby na rachunek wdzięków pani Dubarry.
— Książę! zawołała z gniewem Dubarry.
— Miał książę słuszność, że nie chciał o tem mówić — rzekł Balsamo — bo pani już się rumieni. Mojem zdaniem jednakże, to kwestja zupełnie podrzędna, król choćby dziesięć razy więcej kochał hrabinę, co jest rzeczą zupełnie niemożebną, nie porzuciłby jednak dla niej ministra, bo ten najzupełniej zawładnął jego umysłem.
— To prawda — rzekł marszałek. — Ale gdzież inny punkt oparcia?
— Mniemasz, książę, iż niema innego?
— Należałoby go znaleźć.
— Rzecz nie wydaje mi się zbyt trudną.
— Trzeba być czarownikiem, żeby móc tak powiedzieć.
— Chodzi tylko o to, aby przekonać króla, że pan de Choiseul go zdradza. Naturalnie w jego mniemaniu tylko, bo minister tego, co czyni, za zdradę nie poczytuje.
— A cóż on czyni takiego?
— Wiesz o tem równie dobrze jak i ja, hrabino, popiera opór parlamentu przeciw królowi.
— Tak; ale trzebaby wiedzieć, w jaki to sposób urządza.
— Przez agentów, podniecających członków parlamentu, a mających zapewnioną zupełną bezkarność.
— Jacy są ci agenci? Trzebaby przynajmniej wiedzieć ich nazwiska.
— Pani Grammont naprzykład. Wyjechała poto tylko, aby zaostrzyć i podtrzymać całą tę opozycję.
— Pewno, że nie po co innego — zawołała Dubarry.
— Tak, ale król uważa ten wyjazd za proste usunięcie się z dworu.
— To prawda.
— Jakże mu dowieść, że to pozór tylko?
— Trzeba oskarżyć panią de Grammont przed królem.
— Cóż z tego, że ją oskarżymy?
— Jeśli nie przedstawimy dowodów na potwierdzenie oskarżenia?
— A gdyby znalazły się na to dowody, czy sądzisz, hrabio, że Choiseul pozostałby na swojem miejscu?
— Pewno że nie!...
— Chodzi więc tylko o to, aby odnaleźć zdradę pana Choiseul i uzasadnić ją niezbitymi dowodami przed królem?
Marszałek śmiać się zaczął.
— Hrabia nie wątpi o niczem! Złapać Choiseula na gorącym uczynku!... Potrzebaby nielada zręczności. Szczwany to lis... mój hrabio.
Balsamo czekał cierpliwie, dopóki nie skończył książę.
— A teraz pomówmy poważnie i osądźmy.
— I owszem.
— Czy pan de Choiseul jest podejrzany o to, że popiera bunty parlamentu?
— To rzecz wiadoma. Ale dowodów na to niema....
— Czy pan de Choiseul nie przygotowuje wojny z Anglikami, w tym celu, aby więcej niż kiedykolwiek stać się niezbędnym królowi?
— Tak myślą powszechnie — ale dowody.
— Czy pan de Choiseul nie jest najzawziętszym wrogiem hrabiny Dubarry i czy nie stara się wszelkimi sposobami zrzucić ją z tego tronu, który jej przepowiedziałem.
— I to prawda, ale gdzież na to dowody? Gdybym choć tego dowieść mogła królowi... Ach! gdybym mogła!...
— Czegóż potrzeba na to?... Bagatelki.
— Drobnostki! — powiedział Richelieu, uśmiechając się szydersko.
— Gdybyśmy mieli, naprzykład, list jaki poufny — rzekł Balsamo.
— Tak, to drobnostka.. więcej nicby nie potrzeba.
— List pani de Grammont, nieprawdaż, panie marszałku? — mówił dalej hrabia.
— Czarowniku, kochany, drogi czarowniku wynajdź nam list taki. Od lat pięciu staram się o niego, wydałam już w tym celu z jakie sto tysięcy franków, ale dotąd nic podobnego dostać nie mogłam.
— Trzeba się było do mnie udać, pani hrabino.
— Jakto? — zapytała hrabina.
— Gdybyś się do mnie była udała...
— To co?
— Byłbym cię już oddawna wybawił z kłopotu.
— Pan?
— Ja.
— Czy już zapóźno, mój hrabio?
Balsamo uśmiechnął się.
— Nigdy nie jest zapóźno — odrzekł.
— O! kochany hrabio... — rzekła Dubarry, składając ręce błagalnie.
— Zatem, potrzeba listu.
— Tak.
— Od pani de Grammont?
— Jeśli to jest możliwe.
— Listu, któryby skompromitował pana de Choiseul w trzech punktach, o których mówiliśmy przed chwilą?
— Za taki list, hrabio, oddałabym moje oko.
— To byłoby za wiele, hrabino; tem więcej, że ten list...
— Że ten list?
— Dam ci darmo, hrabino.
Rzekłszy to, Balsamo, wyciągnął z kieszeni ćwiartkę papieru, złożoną we czworo.
— Co to jest? — zawołała Dubarry, pochłaniając papier oczami.
— Co to jest? — pytał Richelieu.
— List, którego sobie państwo życzycie.
Rozwinąwszy papier, Balsamo przeczytał, osłupiałym ze zdziwienia gościom, pismo, które już znamy.
W miarą jak czytał, Dubarry mieniła się na twarzy; gdy skończył, Richelieu zawołał:
— To prosta potwarz, my w to wierzyć nie możemy, mój hrabio.
— Nie, książę, to najwierniejsza kopja listu pani de Grammont, który w tej chwili został prawdopodobnie wręczony panu de Choiseul, w Wersalu, przez umyślnego posłańca.
— Czy pan prawdą mówi, panie Balsamo? — pytał niespokojnie Richelieu.
— Nigdy nie kłamię, panie marszałku.
— Czyżby księżna de Grammont mogła napisać list podobny?...
— Napisała go, panie marszałku.
— Mogłaż popełnić podobną nieostrożność?
— To nie do uwierzenia, ale mimo to jest prawdą.
Stary książę patrzył na panią Dubarry, która nie miała już nic do powiedzenia. Po krótkiem milczeniu, rzekła:
— Daruj mi, hrabio, ale tak samo, jak książę, nie mogę dać wiary, aby księżna de Grammont, kobieta rozumna, narażała się na takie niebezpieczeństwo, aby pisać podobny list do brata. Wreszcie, ażeby znać tak dokładnie to pismo, trzebaby go było przeczytać.
— A mając już raz w ręku tak nieoceniony dokument, czyż możnaby go się dobrowolnie pozbawiać?...
Balsamo spokojnie potrząsnął głową.
— Cóż mi zależy na tem, czy pan de Choiseul jest lub nie jest ministrem; ja nikogo z tych panów nie kocham, ani nienawidzę, pocóż miałbym zachowywać podobne dokumenty? Wreszcie nie mam zwyczaju odpieczętowywać cudzej korespondencji, czasami tylko, gdy mi się podoba, mogę sobie przeczytać list pod kopertą i pieczęciami. Przyszliście państwo do mnie, prosząc o przyjacielską radę, dałem ją wam. Wątpię, żebyście chcieli zaproponować mi zapłatę za to posiedzenie.
— Ależ hrabio — powiedziała Dubarry.
— Daję państwu radę i dowody w ręce — a państwo utrzymujecie, że są fałszywe.
— Ależ bo... bo... posłuchaj, hrabio.
— Oryginał tej kopji istnieje niezawodnie.
— Któż cię mógł o tem uprzedzić, panie hrabio? — zapytał Richelieu.
— W tem właśnie jest moja tajemnica; nie na to żyję i pracuję naukowo od trzech tysięcy siedmiuset lat, abym mógł i chciał w jednej chwili wszystkich z tem zaznajomić.
— Panie hrabio, psujesz przyjemne wrażenie, jakie sprawiłeś na mnie.
— Nie dbam o to wcale, czy mi książę wierzy lub nie, wszak nie szukałem cię, książę, na dzisiejszem polowaniu królewskiem.
— Hrabia ma zupełną słuszność, Mości książę.
— Nie gniewaj się na nas, panie Balsamo powiedz nam tylko choć słówko, jakim sposobem dowiadujesz się tak ważnych tajemnic?
— Uczynię to dla ciebie, hrabino — rzekł powoli Balsamo — tajemnicę tę objawił mi duch.
— Duch? — zawołali razem Richelieu i Dubarry — duch, który objawia ci wszystko?
— Wszystko co tylko chcę wiedzieć.
— Więc to duch powiedział ci, panie hrabio, że pani de Grammont pisała do brata?
— Ręczę ci pani, że duch mi to powiedział.
— To cudowne!
— Ale państwo w to nie wierzą — rzekł Balsamo.
— Nie, nie mogę temu wierzyć, mój hrabio, jakże chcesz, aby wierzyć takim dziwnym rzeczom?
— A uwierzylibyście mi państwo, gdybym wam powiedział, co w tej chwili robi posłaniec wiozący list do ministra od pani de Grammont?
— Może — odrzekła Dubarry.
— Uwierzyłbym — rzekł Richelieu — gdybym mógł na własne uszy posłyszeć owego ducha. Ale panowie czarownicy mają ten przywilej, że sami tylko glosy ich słyszą, że sami tylko widzą te nadzwyczajności.
Balsamo popatrzył na Richelieu’go, a wzrok miał tak dziwnie przenikliwy, że stary książę poczuł dreszcz od stóp do głowy.
— W istocie zachowuję dla samego siebie przywilej rozmawiania z duchami, lub oglądania rzeczy nadzwyczajnych, czasami jednak, gdy zdarza mi się sposobność, być w towarzystwie osób tak pięknych jak hrabina Dubarry, lub tak znakomitych, jak książę de Richelieu, otwieram skarbiec mój, aby się z niemi podzielić.... Czy bardzo pragnęlibyście państwo usłyszeć głos, który jest mojem natchnieniem?
— Bardzobyśmy chcieli go usłyszeć — rzekł Richelieu, ściskając pięści, aby powstrzymać drżenie.
— Bardzo — powtórzyła Dubarry, drżąc cała.
— A więc niebawem posłyszycie go państwo. W jakim języku chcecie państwo, aby przemówił?
— Po francusku — rzekła Dubarry — innego nie znam. A książę?
— Ja także. Da mi to sposobność przekonania się, czy djabli używają równie poprawnie naszego języka, jak mój przyjaciel Voltaire.
Balsamo podszedł z pochyloną głową do saloniku, który, jak wiadomo, stykał się ze schodami.
— Zamknę te drzwi, aby państwa zbytecznie nie narażać.
Dubarry pobladła, zbliżyła się do Richelieu go i wzięła go pod rąkę.
Balsamo, dotykając prawie drzwi od schodów, zwrócił się w stroną, gdzie przebywała Lorenza i zawołał donośnym głosem po arabsku:
— Czy słyszysz mnie ukochana? Jeżeli słyszysz, zadzwoń dwa razy.
Balsamo czekał na odpowiedź, patrząc uważnie na swoich gości, zasłuchanych i oczekujących, tem więcej, że żadne z nich nie zrozumiało słów jego.
Dzwonek dał się słyszeć po dwakroć.
Hrabina aż podskoczyła z kanapy, książę ocierał zimny pot z czoła.
— Skoro mnie słyszysz, podejdź do kominka, naciśnij sprężynę, ukrytą w prawem oku lwa rzeźbionego, a gdy drzwiczki się otworzą, przejdź do mego pokoju, potem zejdź po schodach i stań w pokoju, dotykającym tego w którym się znajdują.
Za chwilą leciuchny szmer oznajmił hrabiemu, że rozkazy jego zostały spełnione.
— Jakim pan przemawiasz językiem, panie hrabio? — zapytał Richelieu, zbierając się na odwagę — czy to język kabalistyczny?
— To zwykłe narzecze, używane przy wywoływaniu duchów.
— Obiecałeś nam, hrabio, że będziemy rozumieli.
— To, co duch odpowie, ale nie to, co ja będę mówił.
— Czy djabeł już się stawił?
— Czy obiecałem panu djabła?
— Zdaje mi się, że wywołuje się tylko djabła.
— Wszystko, co tylko jest duchem, wezwane być może.
— A więc ten duch, ta wyższa istota...
— Jest w tej chwili już w bliskim ze mną stosunku — rzekł Balsamo, wyciągając rękę w stronę obicia, poza którem były drzwi ukryte.
— Boję się — szepnęła Dubarry — a książę?
— Co prawda, wolałbym w tej chwili być pod Mahon lub Philippsburgiem.
Balsamo odezwał się posępnym i poważnym głosem, zwracając się do nich:
— Teraz kto chce się czego dowiedzieć, niech milczy i słucha.
I zwrócił się znów ku drzwiom ukrytym.

KONIEC TOMU SIÓDMEGO.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.