Józef Balsamo/Tom VI/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Józef Balsamo | |
Podtytuł | Romans | |
Wydawca | E. Wende i S-ka | |
Data wyd. | 1925 | |
Druk | „Rola“ J. Buriana | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Joseph Balsamo | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Wróciwszy późno, znużony trudem całodziennym, Gilbert zapomniał zasłonić okienka swego starym kawałkiem płótna, ochraniającym jego wzrok przed pierwszymi promieniami wschodzącego słońca.
O piątej zerwał się na równe nogi, mniemając, że spał fatalnie.
Wieśniak, oswojony od dziecka z widokiem natury, spojrzawszy na słońce poznał natychmiast godzinę. Ucieszyło go przekonanie, że nietylko nie zaspał, ale, owszem, wstał nawet trochę za wcześnie.
Zajął się zaraz swoją toaletą i w chwilę potem stanął ubrany w okienku. Poszukał wzrokiem pałacu d’Armenonville i starał się rozpoznać dom, w którym zamieszkała Andrea.
Przypomiał sobie, jak pytała Filipa: — „A czy są tam jakie drzewa?“ — O gdyby zamieszkała w tym tu pustym zupełnie domu, pomyślał i jednocześnie spojrzał znowu w tamtą stronę. Jakżeż się zdziwił niezmiernie, gdy zobaczył otwierające się jedno z okien pawilonu. Dość długo mocował się ktoś z tem oknem bo widocznie z powodu spaczonych od wilgoci ram lub zardzewiałych zawias, nie dawało się otworzyć. Nakoniec otwarło się na rozcież i ukazała się młoda dziewczyna, zaspana jeszcze trochę i zarumieniona. Była to Nicolina, pokojówka Andrei.
Nie było zatem żadnej już teraz wątpliwości. Dom w którym zniknęli Taverney’owie, był ten właśnie, który miał przed oczyma.
Cofnął się szybko, nie chcąc zostać spostrzeżonym przez Nicolinę.
Nie chciał, aby go dojrzano w okienku na strychu; gdyby zajmował apartament na pierwszem piętrze, no, to chętnie stanąłby w oknie, chętnie ukazałby się służącej Andrei. Obawiał się nadto aby Andrea, dowiedziawszy się o jego sąsiedztwie, nie zechciała zmienić mieszkania, lub też nie zaniechała przechadzki po ogrodzie.
Miłość własna dziwnie zaślepiała młodego chłopaka. Andrea była jedną z tych kobiet, dla których mężczyźni z niższej warstwy społeczeństwa nie istnieją wcale. Kobiety takie gotowe są używać kąpieli w obecności lokaja lub chłopa, bo chłop i lokaj nie są dla nich mężczyznami.
Nicolina nie należała do tej sfery, to też Gilbert dobrze zrobił, że unikał jej wzroku.
Wrócił jednak niezwłocznie do okienka, ukrył się we framudze i śledził okna z przeciwka.
Za chwilę otworzyło się inne okno, poniżej tego w którem stała zaspana pokojówka, i Gilbert dostrzegł Andreę w wielkim negliżu, dopiero bowiem przed chwilą opuściła łóżko i schylała się właśnie po pantofelek, który zsunął się jej z nóżki.
Jakkolwiek Gilbert poprzysięgał sobie, że musi znienawidzieć Andreę, doznawał zawsze jednak uczucia z którego nie potrafił sobie zdać sprawy. I w tej chwili, na jej widok, serce mu gwałtownie zabiło, a krew falą gorącą napłynęła do głowy.
Gdy ochłonął z pierwszego wrażenia, począł się namyślać co robić, aby widzieć, nie będąc widzianym. Obejrzał się wokoło. Spostrzegł suknię pani Teresy; przypiął ją szpilką do sznura, wiszącego ponad okienkiem, i uczuł się zupełnie bezpiecznym pod tą zaimprowizowaną firanką.
Andrea przeciągnęła się, co rozchyliło na chwilę biały jej peniuar; następnie wyjrzała oknem, aby zapoznać się z miejscowością i przyglądała się ciekawie ogrodowi.
Na twarzy jej wybiło się widocznie zadowolenie: ze wszech stron otoczona była zielonością. Ona tak skąpa w uśmiechu dla ludzi, rozkosznie śmiała się do natury.
Gdy kolejno rozglądała się wokoło, wzrok jej spoczął przez chwilę na domu, w którym mieszkał Gilbert. Wysokie drzewa zakrywały wyższe jego piętra, facjatki tylko górowały nad niemi — to też dumna dziewczyna zaraz w drugą stronę oczy zwróciła. Cóż mogły ją obchodzić stworzenia, które facjatki zamieszkiwały?
Andrea z rozkoszą uczuła się samotną wśród wielkiego miasta, swobodną w czynnościach swoich, wolną od wszelkiej złośliwości paryżan, której tak bardzo obawiają się panie z prowincji. Pozostawiła okno otwarte i zadzwoniła. Nicolina ukazała się w tej samej chwili i otworzywszy szkatułkę podróżną, dobyła z niej przybory toaletowe.
Andrea siadła przed toaletą, pokojówka rozpuściła jej włosy, które spływały na ramiona.
Gilbert westchnął głęboko; Andrea nawpół zaledwie odziana, z włosami rozpuszczonymi, była przedziwnie piękną. Tchu mu brakowało w piersiach, język przysychał do podniebienia, wzrok wytężony prawie odmawiał mu posłuszeństwa.
Wypadek zrządził, że Andrea podniosła oczy na facjatkę w której stał zapatrzony w nią młody człowiek.
— Patrz! patrz wiele ci się podoba, pomyślał — nie zobaczysz nic, podczas gdy ja widzę wszystko.
Pomylił się jednak grubo, bo Andrea dostrzegła zawieszoną w okienku suknię, spadającą na głowę młodego człowieka i tworzącą w tem połączeniu przedmiot dziwaczny, którego niepodobna było narazie rozpoznać.
Grzebieniem wskazała pokojówce okno. Ta ostatnia podniosła głowę i obie z natężoną uwagą starały się rozpoznać, coby to być mogło.
Gilbert, zadowolony z tego zakłopotania sąsiadek, stał ciągle i czekał co dalej nastąpi, gdy w tem suknia, szarpnięta jakąś niecierpliwą ręką, spadła mu na głowę.
— Co u djabła robisz w tem oknie, mój paniczu? Co znaczy ta draperja z sukni mojej żony? — zawołał Rousseau, który od chwili stał już w izdebce niespostrzeżony przez Gilberta.
— Ależ nic... nic... — wybąkał bezprzytomnie młody chłopak, starając się odwrócić uwagę Rousseau w inną stronę.
— Nic? Dlaczego więc ukrywałeś się pod tą suknią?
— Słońce mi wzrok raziło.
— Dziwne masz oczy, mój drogi; okno zwrócone jest na zachód, skądże więc o wschodzie słońce razić cię może?
Gilbert próbował się jeszcze usprawiedliwiać, ale spostrzegł, że plącze się coraz bardziej, więc zamilkł nagle i ukrył głowę w rękach.
— Kłamiesz i boisz się! a zatem to co robiłeś złem być musiało.
Powiedziawszy to, Rousseau postąpił ku i stanął.
Gilbert, zapomniawszy o wszelkiej ostrożności, jednym skokiem znalazł się przy nim.
— Aha! — rzekł Rousseau — ten dom dotąd pusty, teraz jak widzę jest zamieszkały.
Gilbert milczał.
— Mieszkańcy widać mnie znają, bo patrzą do moich okien.
Gilbert cofnął się w tył, w obawie, aby go nie poznano.
Rousseau zauważył natychmiast ten ruch i domyślił się co go spowodowało.
— Nie, to ci się nie uda, mój przyjacielu, proszę wrócić na swoje miejsce; to twoja facjatka jest przedmiotem uwagi mieszkańców pawilonu. I chwycił silną dłonią rękę Gilberta, chcąc go zmusić, aby stanął w oknie.
— Nie, nie, proszę cię panie, puść mnie — zawołał ten ostatni, starając się uwolnić.
Młody i zręczny, mógł był to z łatwością uczynić, ale trzebaby się szamotać, a na to nie pozwalał mu szacunek, niemal ubóstwienie, jakie miał dla mistrza.
— Znasz te kobiety i one znają też ciebie? — zapytał Rousseau.
— Ależ nie, nie, nie, szanowny panie.
— A więc skoro nawzajem jesteście sobie nieznani, dlaczego unikasz ich wzroku?
— Panie Rousseau, musiałeś przecież w swojem życiu mieć także tajemnice — miej litość nade mną.
— A, zdrajco. Tajemnice!.. znam je, pojmuję, jakiej są one natury. Pewno Grimm i Holbach tu cię nasłali, abyś, zyskawszy moje zaufanie, zdradził mnie następnie przed nimi. Szalony byłem; mniemałem, że przychodzę w pomoc poczciwemu i biednemu chłopcu, a ja tymczasem szpiega sobie w dom ściągnąłem.
— Szpiega!? — zawołał Gilbert z oburzeniem.
— Kiedyż myślisz mnie sprzedać, Judaszu? — rzekł Rousseau, machinalnie zarzucając na siebie suknię Teresy i stając przed Gilbertem w pozie, którą uważał za majestatyczną, a która tylko śmieszną była do najwyższego stopnia.
— Znieważasz mnie pan — powiedział Gilbert.
— Znieważam cię? A to mi się podoba. Zastałem cię przecie, wężu zdradziecki, w oknie, przy rozmowie mimicznej, w której opowiadałeś może treść dzieła nad którem obecnie pracuję!
— Gdybym cię chciał zdradzić, zacny panie, byłbym bez najmniejszej przeszkody przepisał rękopisy, leżące na twojem biurku. Pocóż miałbym je gestami opowiadać?
Była to prawda. Rousseau zrozumiał, iż popełnił niesprawiedliwość, co często mu się trafiało, gdy wpadał w paroksyzm trwogi. Gniewny mówił dalej:
— Przykro mi bardzo, mój panie, ale życie moje przepełnione jest smutkami i rozczarowaniami; bywałem zdradzany często, prześladowany często, nieszczęśliwy prawie zawsze. Życie takie uczyniło mnie podejrzliwym; być może, że się mylę, ale od chwili, gdym stracił do ciebie zaufanie, nie mogę cię trzymać dłużej w domu moim i proszę cię, abyś go niezwłocznie opuścił. Wiesz, że rząd mnie ściga, muszę zatem zachowywać wszelkie ostrożności.
Gilbert mógł się spodziewać wszystkiego, oprócz tego, co go spotkało w tej chwili. Więc miał być stąd wypędzonym?...
Zacisnął pięści, oczy mu zabłysły złowrogo. Ale trwało to krótką chwilę. Czuł, że miał naraz utracić i przyjaźń filozofa i możność widywania Andrei. Pohamował oburzenie i zawołał głosem błagalnym:
— Panie, zechciej mnie posłuchać — nie potępiaj, ale daj się usprawiedliwić.
— Życie i niesprawiedliwość ludzka uczyniły mnie dzikim, okrutniejszym od tygrysa, pan znasz moich nieprzyjaciół i jesteś z nimi w stosunkach. Nie myślę ci przeszkadzać w twoich zamiarach, ale proszę cię, opuść mój dom, bo odtąd niema w nim miejsca dla ciebie.
— Ależ panie, te dwie młode dziewczyny nie są wcale nieprzyjazne panu: to panna Andrea i panna Nicolina.
— Kimże jest panna Andrea, kto ona? — pytał Rousseau, przypominając sobie, że nieraz już słyszał to imię z ust Gilberta.
— Panna Andrea jest córką barona de Taverney. Jest to kobieta, którą kocham goręcej, niż pan kochałeś pannę Galley, panią Warens i inne. Za nią to szedłem pieszo, głodny i spragniony, aż upadłem bezsilny na drodze. Ją to chodziłem wczoraj zobaczyć w Sanit-Denis; dla niej jedynie pragnąłbym zostać Tureniuszem, Richelieu’m albo Rousseau.
Przebacz mi pan, że ci to wszystko mówię, ale zmusiłeś mnie do tego.
Rousseau znał dobrze serca ludzkie, wiedział, że najwytrawniejszy aktor nie byłby zdolnym wydobyć z pod serca tych dźwięków, pełnych łez i namiętności, jakie w tej chwili z ust Gilberta płynęły.
— A więc ta młoda osoba jest panną Andreą?
— Tak panie, to ona.
— Więc ją znasz?
— Jestem synem jej mamki.
— Kłamałeś zatem, mówiąc, przed chwilą, że jej nie znasz. Jeśli zatem nie jesteś zdrajcą, to w każdym razie jesteś kłamcą.
— Panie — rzekł Gilbert — rozdzierasz mi pan serce i zrobiłbyś lepiej, zabijając mnie w tej chwili.
— To frazeologia, styl Diderot’a i Marmontel’a; jesteś kłamcą.
— No więc tak, jestem kłamcą, ale tem gorzej dla ciebie, mój panie, jeżeliś nie zrozumiał powodów tego kłamstwa! Bywaj zdrów, szanowny panie!... Wychodzę stąd zrozpaczony... niechaj ta rozpacz spadnie na pańskie sumienie!
Rousseau patrzył na młodzieńca, gładząc brodę. Jakże on bardzo był do niego podobny.
— Jedno z dwojga, albo ten chłopak jest bardzo szlachetnym, albo też jest łotrem skończonym; przyszłość to pokaże. Jeżeli jednak spiskują przeciwko mnie, może lepiej mieć go pod ręką.
Gilbert zatrzymał się przy drzwiach, z ręką na klamce, oczekując na ostatnie słowo.
— Rozmowa skończona — rzekł Rousseau — jeżeli jesteś zakochany, tak jak mówisz, to smutną wróżyć ci można przyszłości. Ale późno już i wielki czas wziąć się do roboty. Straciłeś cały dzień wczorajszy, a na dziś mamy trzydzieści stronic do przepisania. Spiesz się zatem Gilbercie; siadajmy do roboty.
Gilbert chwycił rękę filozofa i do ust przycisnął.
Nie byłby tego dumny chłopak uczynił z pewnością z ręką królewską.
Nim wyszli, Rousseau zbliżył się raz jeszcze do okna i spojrzał naprzeciwko. Andrea, która w tej chwili zmieniała suknię, rzuciła okiem w okienko facjatki. Zmieszała się, zobaczywszy bladą twarz filozofa i kazała zamknąć pokojówce okno.
Nicolina niezwłocznie spełniła rozkaz.
— Stara moja głowa przestraszyła dziewczynę — powiedział Jan-Jakób. O młodości! młodości! jakżeś ty piękna — szepnął zcicha i głośno powiedział:
O quiventu primavera del eta!
O primavera quiventu del anno!
Ulica Saint-Claude wychodziła na ulicę St-Louis i posiadała piętnaście domów i siedem latarń.
Miała dwa wgłębienia po prawej i lewej stronie. Wgłębienie prawe kończyło się na murze pałacu de Voysins, lewe dotykało ogrodu Panien-Sakramentek.
To ostatnie, zacienione z jednej strony drzewami klasztornego ogrodu, miało po drugiej stronie szary mur domu, którego fronton wychodził na ulicę Saint-Claude.
W tym murze posępnym widniało, niby oko Cyklopa, jedno okienko, zaopatrzone gęstą kratą żelazną i nie otwierające się nigdy, jak świadczyły czarne, gęsto dokoła osiadłe, pajęczyny. Pod oknem znajdowały się drzwi, mocno żelazem okute.
Nie mieszkał tu nikt; na dzień tylko rozsiadał się w drewnianej budzie szewc, łatający obuwie i przekupka, która w starej beczce trzymała swój towar; oboje chronili się pod cieniem akacyj, opuszczających gałęzie ponad mur ogrodowy.
Wieczorem przekupka wracała do domu; szewc zamykał budę i uliczka pozostawała pod strażą owego zakratowanego okna, smutno i posępnie na świat boży wyglądającego.
Oprócz drzwi, o których już mówiliśmy, dom posiadał wejście główne od ulicy Saint-Claude. Była niem brama, opatrzona w płaskorzeźby z czasów Ludwika XIII. Zdobił ją młotek w kształcie potwornej głowy gryfa, o którym hrabia Fenix opowiadał kardynałowi de Rohan, naznaczając mu miejsce schadzki.
Okna domu, o którym mowa, wychodziły na bulwar, a od promieni słońca ochraniały je żaluzje.
Pierwsze piętro było podobne do fortecy. Dla zabezpieczenia od nieprzyjaciół, złodziei czy kochanków, okna były okratowane, a balkony ostremi najeżone kolcami. Głęboki rów oddzielał dom od bulwaru, a od ulicy osłaniał go mur na trzydzieści dwie stopy wysoki. Poza murem znajdowało się podwórze, prowadzące do wejścia głównego.
Dziś przed tym domem zatrzymałby się z pewnością każdy przechodzień i dziwiłby się obronnej jego postawie, ale w roku 1770 nie zwracał on niczyjej uwagi, zwłaszcza w tej dzielnicy Paryża. Bliskość pustego placu i sąsiedztwo mostu aux Choux, pod którego arkadami kryły się całe regimenty złodziei, czyniły wszelkie środki obronne zupełnie właściwemi.
O dziewiątej wieczorem, wśród tej pustej i ciemnej ulicy, ukazała się wytworna kareta, zdobna w herby hrabiego de Fenix.
Sam hrabia poprzedzał ją na swym dzielnym Dżeridzie, który parskał, nie mogąc znieść gęstego i brudnego pyłu miejskiego.
W karecie, o zapuszczonych firankach, spoczywała Lorenza, pogrążona w śnie głębokim.
Na turkot nadjeżdżającej karety, otworzyła się brama pałacu, jakby różdżką czarodziejską dotknięta i ukryła przybyłych w swem ciemnem wnętrzu.
Hrabia Fenix nie potrzebował otaczać się taką tajemnicą, żadne bowiem ciekawe oko nie śledziło go w tem pustkowiu. Gdyby wiózł z sobą cały skarbiec królewski, niktby tego na pewno nie zauważył.
W tem miejscu godzi się poznajomić czytelnika z wnętrzem domu, bo nieraz wrócić nam doń wypadnie.
Podwórze, zarośnięte trawą rozsadzającą bruki, miało po jednej stronie stajnię, po drugiej wozownię, środkiem zaś dochodziło się do drzwi, do których dwanaście schodków prowadziło z obydwóch stron.
Mieszkanie na dole składało się z ogromnego przedpokoju, sali jadalnej, zdobnej w bogate srebrne i złote naczynia, porozstawiane na półkach wielkiego kredensu; wreszcie z salonu, zupełnie świeżo, jakby umyślnie dla nowo przybyłych mieszkańców, umeblowanego.
Z salonu wychodziło się na szerokie schody, prowadzące na pierwsze piętro, na którem były trzy obszerne pokoje.
Biegły technik, spojrzawszy na rozmiary zewnętrznych murów pałacu, zdziwiłby się z pewnością temu stosunkowo tak małemu pomieszczeniu; bo też było to tylko mieszkanko w mieszkaniu. Ale o istnieniu tego ostatniego wiedział tylko sam właściciel.
W przedpokoju, gdzie stał piękny posąg Harpokratesa, bożka milczenia, z palcem do ust przyciśniętym, znajdowały się małe drzwi, starannie wśród ornamentacyj, zdobiących ściany, ukryte.
Drzwi te wychodziły na schody prowadzące na pierwsze piętro, gdzie znajdował się pokój o dwóch oknach zakratowanych, wychodzących na podwórze.
Pokój ten musiał zamieszkiwać mężczyzna. Wspaniałe skóry lwie, lamparcie i tygrysie, o błyszczących szklanych oczach, a paszczękach w straszliwe kły uzbrojonych, służyły za dywany przed łóżkiem, przed kanapą i fotelami; ściany pokryte były przepyszną skórą korduańską, której desenie lekkie i harmonijne niknęły pod mnóstwem rozmaitego rodzaju broni, od tomahawku dzikiego Hurona, aż do crik’a malajskiego; od szerokiego miecza, o rękojeści krzyżem ozdobionej, aż do pałąkowatego kindżału arabskiego; od samopału XVI stulecia, aż do wytwornej, złotem inkrustowanej, strzelby z wieku XVIII-go.
Pokój ten, jak się zdawało, nie miał innego wyjścia, oprócz tego, które prowadziło na schody; jeśli zaś miał jakie inne, to musiało być dobrze ukryte.
Służący, niemiec, lat dwudziestu pięciu, był jedynym człowiekiem, błądzącym od dni kilku po tych opustoszałych kątach. Zaryglował on starannie bramę i podszedł do karety, około której krzątał się w milczeniu stangret, wyprzęgający konie; otworzył drzwiczki, wziął na ręce uśpioną Lorenzę, zaniósł ją do przedpokoju i tu złożył na stole, zasłanym ponsowym dywanem i przykrył jej nóżki długim białym welonem, jaki miała na sobie.
Następnie zszedł, zapalił od latarni karety świecznik siedmioramienny i wrócił z nim natychmiast.
Nie trwało to dłużej nad parę minut, a jednak, nie zastał już Lorenzy.
Hrabia Fenix przeniósł uśpioną do powyżej opisanego pokoju. Zamknąwszy za sobą małe drzwi, zbliżył się do kominka, dotknął lekko ukrytej sprężyny i natychmiast, bez najmniejszego szelestu otwarły się inne drzwi, prowadzące na drugie schody wyłożone utrechtem. Wchodziło się stąd do pokoju o ścianach pokrytych atłasem haftowanym w kwiaty i ptaki, jakby żywe, tak artystycznie wykonane. Meble złocone prześlicznie, pokryte były tym samym atłasem; dwie wielkie szafy inkrustowane szyldkretem, klawikord, toaleta z drzewa różanego, przepięknie usłane łóżko, wytworne kanapy i krzesła uzupełniały umeblowanie mieszkania, składającego się prócz tego pokoju z małego buduarku i garderoby.
Dwa okna przysłonięte ciężkiemi firankami, nigdy nie dawały wcisnąć się światłu dziennemu; obecnie jednak, ostrożność ta była zbyteczna, gdyż cienie nocy wszystko pokrywały.
Nigdzie nie było widać żadnych drzwi; u sufitu wisiały lampy, dające światło dniem i nocą, bo gdy się tylko wypalały, niewidzialne jakieś ręce napełniały je znowu wonnymi olejkami.
Niczem niezamącona cisza panowała w tym pokoju. Ze wszech stron połyskiwało złoto, a wzrok spoczywał z przyjemnością na pięknych obrazach, wytwornych materjach i ozdobach.
Wszedłszy tu, hrabia złożył Lorenzę na sofie, wyjął z kieszeni srebrne pudełeczko, które kiedyś zaintrygowało było Gilberta, wydobył z niego płomyk, zapalił różowe świece obsadzone w kandelabrach stojących na kominku, powrócił do Lorenzy, przykląkł przed nią na jedno kolano i zawołał:
— Lorenzo!
Młoda kobieta nie odrzekła nic, ale podniosła głowę i oparła się na łokciu, nie otwierając wcale oczu.
— Lorenzo — powtórzył hrabia — czy śpisz w tej chwili snem naturalnym, czy też magnetycznym?
— Śpię snem magnetycznym — odpowiedziała Lorenza.
— Czy będziesz odpowiadać na moje pytania, Lorenzo?
— Zdaje mi się że będę.
— No to dobrze.
Nastąpiła chwila milczenia; poczem hrabia Fenix zaczął znowu:
— Zajrzyj do pokoju księżnej Ludwiki, którą widzieliśmy przed trzema kwadransami.
— Patrzę — odrzekła Lorenza.
— Czy widzisz?
— Widzę.
— Czy jest tam kardynał de Rohan?
— Nie dostrzegam go wcale.
— Co robi księżna?
— Odmawia modlitwy wieczorne.
— Zajrzyj na korytarze i w dziedziniec klasztorny, czy nie widzisz gdzie kardynała?
— Nie widzę go nigdzie.
— Zobacz czy powóz jego stoi jeszcze przed bramą.
— Nie stoi.
— Zobacz co się dzieje na drodze, którą jechaliśmy?
— Patrzę.
— Nie widzisz jakiej karety?
— Widzę kilka.
— A czy niema w której z nich kardynała?
— Nie.
— Zbliż się do Paryża.
— Jestem.
— Jeszcze bliżej.
— Dobrze.
— Jeszcze bliżej.
— Widzę go już teraz.
— Gdzie?
— U rogatki.
— Czy się zatrzymał?
— Zatrzymuje się w tej chwili. Lokaj podchodzi.
— Czy mówi co?
— Zaraz będzie mówić.
— Słuchaj dobrze Lorenzo, zależy mi na tem, abym dokładnie wiedział, co kardynał powie temu człowiekowi.
— Zapóźno słuchać mi kazałeś. Niedosłyszałam. Ale poczekaj, lokaj mówi coś do stangreta.
— Co powiedział?
— Jedź przez bulwary na ulicę Saint-Claude.
— Dobrze Lerenzo, dziękuję.
Hrabia napisał szybko kilka słów na karteczce, owinął ją na metalową blaszkę, zapewne aby jej dodać ciężaru, pociągnął za sznurek od dzwonka, poruszył sprężynę i ukazała się otwarta paszcza jakiegoś potwora. Wrzucił w nią bilecik i wszystko wróciło na miejsce.
Tym sposobem porozumiewał się hrabia z Frycem, gdy był w swoich ukrytych pokojach.
Wrócił i zasiadł obok młodej kobiety.
— Dziękuję ci, Lorenzo — rzekł.
— Jesteś dziś ze mnie zadowolony? — zapytała.
— Tak jest, droga Lorenzo!
— A nagroda moja, Józefie?
Balsamo uśmiechnął się, zbliżył usta swoje do ust kobiety; dreszcz rozkoszy przebiegł jej ciało.
Balsamo usunął się na bok, a ręce Lorenzy opadły bezwładnie i skrzyżowały się na piersiach.
— Czy chcesz porozmawiać z przyjacielem swoim Lorenzo?
— O tak najdroższy; mów, mów do mnie jak najwięcej, gdy słucham głosu twojego, to rozkosz dla mnie nadziemska!
— Mówiłaś mi nieraz, że chciałabyś żyć ze mną, sama zdaleka od świata i ludzi.
— Coby to było za szczęście!
— Spełniłem twoje żądanie, Lorenzo. Pokój w którym się znajdujesz, jest zupełnie oddzielony od świata — najlżejszy szmer życia zewnętrznego dojść nas tu nie może; jesteśmy sami, zupełnie sami.
— A! jak to dobrze.
— Powiedz mi Lorenzo, czy podoba ci się ten pokój?
— Rozkaż mi abym go zobaczyła.
— Patrz!
— Prześliczne mieszkanie!
— Więc ci się podoba? — zapytał łagodnie.
— Bardzo mi się podoba! Otoczoną jestem wszystkiem co lubię — róże i heljotropy, to moje ulubione kwiaty. Jakiś ty dobry, mój najdroższy Józefie.
— Robię, co mogę, aby ci się podobać droga Lorenzo.
— Czynisz dla mnie daleko więcej, niż zasługuję.
— Przyznajesz to?
— Najchętniej.
— Przyznajesz, żeś źle sobie ze mną postąpiła?
— Bardzo źle, przyznaję, ale wierzę, że ty mi to przebaczysz, nieprawdaż?
— Przebaczę ci, ale! nie prędzej aż wytłumaczysz mi tę niepojętą tajemnicę, przeciwko której walczę, prawie od chwili naszego poznania.
— Słuchaj więc mnie przyjacielu. W osobie mojej mieszczą się dwie zupełnie różne kobiety; jedna z nich kocha cię bez granic, druga nienawidzi z całego serca. I życie moje podzielone jest również na dwie połowy; w jednej doznaję przy tobie niebiańskich rozkoszy, w drugiej piekielnych męczarni.
— A te dwie połowy, to sen i czuwanie, nieprawdaż?
— Tak jest w istocie.
— Kochasz mnie we śnie, a nienawidzisz na jawie.
— Tak.
— Dlaczego?
— Nie wiem.
— Musisz wiedzieć i powiedzieć.
— Nie wiem.
— Pomyśl tylko dobrze, zajrzyj w głąb serca, rozpoznaj uczucia.
— Tak.... teraz już rozumiem.
— Mów więc.
— Bo Lorenza, mój drogi, jest na jawie przesądną włoszką, dla której nauka jest zbrodnią a miłość grzechem. Boi się wtedy uczonego doktora; drży przed pięknością twoją Józefie. Ojciec powiedział jej, że jeśli cię pokocha, zgubi duszę — musi więc uciekać zawsze przed tobą.
— A gdy jest uśpioną?
— O wtedy Lorenza przestaje być rzymianką, przestaje być przesądną włoszką i jest tylko kochającą kobietą. Myśl moja sięga wtedy do głębi twej duszy i widzi cię wielkim, uczonym, szlachetnym; pojmuje cele do których dążysz i pragnie być zawsze przy tobie; marzy, że kiedyś, gdy świat z uwielbieniem wymawiać będzie sławne nazwisko, Cagliostro, ktoś podszepnie zawsze z cicha imię wiernej mu do śmierci Lorenzy.
— Czy pod tym nazwiskiem zasłynę kiedyś w świecie?
— Tak mój drogi.
— Powiedz-że mi teraz kochana Lorenzo, czy będziesz szczęśliwą, czy będziesz zadowoloną ze swego losu w tem tu nowem mieszkaniu swojem?
— Mieszkanie to piękniejsze jest i bogatsze niż inne jakie mi dotąd dawałeś; nie w tem jednak leży dla mnie jego zaleta.
— W czemże więc? powiedz mi ukochana.
— Tu mamy mieszkać razem.
— Więc gdy śpisz to wiesz że cię kocham i wierzysz w moje przywiązanie?
Młoda kobieta uśmiechnęła się smutno.
— O tak Józefie, wierzę najzupełniej w miłość twoją, a jednak jest coś, co w sercu twojem ma przede mną pierwszeństwo.
— A to jest?
— Mrzonki twoje.
— Nazwij to raczej wielkim celem, do którego dążę.
— Ambicja twoja.
— Dlaczegóż nie powiesz, sława?
— Boże, Boże! — jęknęła boleśnie Lorenza i łzy polały się z pod jej zamkniętych powiek.
— Cóżeś zobaczyła? — zapytał przerażony Balsamo.
— Widzę ciemności nieprzeniknione, a wśród nich widma straszliwe, królowie to niby, ale w rękach niosą ukoronowane swoje głowy, a ty przechodzisz pośród tego tłumu, rozkazujesz i wszyscy są ci posłuszni.
— Jakto Lorenzo — i ty smucisz się zamiast być dumną ze mnie?
— Ja, drogi Józefie, wolę cię widzieć dobrym, niż wielkim. Wreszcie szukam siebie wśród tłumu, ale się nie znajduję. O! mnie już wtedy nie będzie, gdy to nastąpi.
— A gdzież ty będziesz wtedy?
— W grobie.
Balsamo zadrżał.
— Ty miałabyś umrzeć Lorenzo? Nie, nie, ty żyć będziesz wraz ze mną długie lata — i będziemy kochać się zawsze.
— Kiedy ty mnie wcale nie kochasz, Józefie....
— Mylisz się, droga Lorenzo.
— Nie dosyć, nie dosyć mnie kochasz Józefie! — zawołała, zarzucając mu ręce na szyję i tuląc głowę w jego namiętnym uścisku.
— Cóż mi zarzucić możesz Lorenzo?
— Oziębłość twoją. Dlaczego usuwasz się ode mnie? Czy cię usta moje tak palą? O, gdybyś mi powrócił moje niewinne lata dziewicze, owe spokojne noce wśród murów klasztornych w Subiaco, gdy na skrzydłach zefirów posyłałeś mi pocałunki, a ja czułam je na ustach moich, wśród samotnej celi....
— Lorenzo! Lorenzo moja!
— Czemu mnie unikasz Józefie! czemu uciekasz przede mną? Podaj mi rękę, niech ją uścisnę; daj oczy twoje, niech je ucałuję. Nie jestemże żoną twoją, Balsamo?
— O tak, droga Lorenzo, jesteś moją żoną, ukochaną nad wszystko.
— Czemu pozostawiasz mnie samotną, opuszczasz; dlaczego nie utulisz mnie nigdy w uścisku? Nie, Józefie, ja czuję to dobrze, że ty wcale mnie nie kochasz!
— Czyż nie wystarcza ci, droga Lorenzo, że stanowisz całą siłę i szczęście moje. Ty jesteś potęgą moją, genjuszem moim, bez ciebie nicbym zdziałać nie potrafił. Kochaj mnie Lorenzo, tak, jak ja kocham ciebie!
— Uczucie twoje wcale miłością nazwać się nie może.
— Jest to jednak wszystko, co dać ci mogę; wystarcza mi do szczęścia być panem i władcą twojej duszy.
— Szczęśliwym? ty czujesz się szczęśliwym?... powiedziała pogardliwie Lorenza.
— Tak jest — odpowiedział Balsamo — bo szczęście dla mnie — to wielkości O, gdybyś ty pojąć mogła, droga Lorenzo, jakiej rozkoszy doznaję, gdy jak w otwartej księdze czytam w tajnikach serca ludzkiego, gdy poznawszy słabości i namiętności wielkich tej ziemi, zdobywam nad nimi niezaprzeczoną władzę!
— Rozumiem. Do tego ci potrzebna pomoc moja.
— Oczy twoje czytają przyszłość i to, czego dojść nie mogłem w ciągu dwudziestoletnich dociekań naukowych, ty, luba gołąbko moja, zgadujesz odrazu. Życiu mojemu grożą tysiączne zasadzki, ale ty mi je odkrywasz wszystkie; tobie zawdzięczam zdrowie i życie, potęgę i sławę; bez ciebie jam niczem — przez ciebie cudów dokonywam.
— I za to wszystko czynisz mnie najnieszczęśliwszą z kobiet — powiedziała — i namiętniej niż kiedykolwiek ujęła go w uścisk. Była chwila, że Balsamo czuł się podbitym; jakiś prąd elektryczny ciągnął go bezwiednie.
Zwyciężył się jednakże i wysunął z objęć Lorenzy.
— Litości, litości Lorenzo.
— Jam żoną twoją, a nie córką; nie chcę być kochaną przez ciebie takiem uczuciem, jakie ojciec mój miał dla mnie.
Balsamo drżał wzruszony.
— Lorenzo — rzekł — jedyne to uczucie na jakie pozwolić sobie mogę; przez litość, nie żądaj ode mnie innej miłości.
— Ależ to nie jest miłość!... nie, to nie miłość Józefie!
— Nie rozumiesz mnie; taką miłością, czystą i pełną szacunku, kochać można tylko dziewicę.
— Pocóż więc kazałeś mi opuścić rodzinę i ojczyznę, wszystko co kochałam i co mi było drogie; wszystko — aż do religji i Boga, bo przecież Bóg twój niepodobny do mojego?
W gwałtownych, burzliwych ruchach, włosy jej opadły na ramiona i okryły ją czarnym, lśniącym płaszczem. Była zachwycająca.
Balsamo westchnął głęboko. — Wina to owego nieoszacowanego daru twojego, daru zaglądania w najskrytsze tajniki. Wzroku twego nic nie wstrzymuje: oddalenie, ciemności, przeszłość, przyszłość, wszystko przed nim stoi otworem, ty wszystko widzisz okiem czystego bez skazy anioła; ale dopóty tylko trwać to będzie, dopóki pozostaniesz dziewicą; z chwilą, gdy staniesz się kobietą, wszystko to zniknie i zostaniesz istotą materjalistyczną jak każda inna.
— A ty nie chcesz poświęcić dawnych swych zamiarów dla mojej miłości? Popełniasz zbrodnię, Józefie!
— Nie bluźnij, Lorenzo moja! czy ty wiesz co ja za straszne znoszę męczarnie? Rozkazuję ci, czytaj teraz w sercu mojem i dowiedz się, czy w niem niema dla ciebie miłości!
— O tak, widzę, już widzę teraz, ty kochasz mnie bardzo, więcej niż sławę twoją; tak jest, ty kochasz mnie więcej niż siebie samego. Ale czemuż opierasz się tej miłości?
— Bo chcę cię wraz z sobą uczynić królową całego świata.
— Czyż wiecznie między nami stać będzie ambicja twoja?
— O jeśli mnie kochasz Lorenzo, miej litość nade mną!
Lorenza w paroksyzmie szału zarzuciła ręce na szyję Balsama.
— Kocham cię, będę cię kochać, tak jak chcesz być kochanym; siostrą, kochanką, czy dziewicą, wszystkiem zostanę, ale teraz, teraz pocałuj mnie Józefie.
Balsamo słabł coraz bardziej i już usta jego złączyć się miały z ustami ukochanej kobiety...
Ale pohamował się nagle.
— Zbudź się Lorenzo, rozkazuję ci, zbudź się!
Ręce śpiącej opadły bezwładnie, uśmiech namiętny znikł z ust pobladłych, osunęła się zwolna na kanapę i podniosła znużone powieki.
Balsamo usiadł zdaleka i westchnął głęboko.
Lorenza spojrzała dokoła i jednym rzutem oka objęła wszystko co się tu znajdowało.
Wzrok jej po kolei spoczywał na każdym przedmiocie, ale posępne wejrzenie najmniejszego nie okazało zadowolenia.
Spostrzegła też opodal siedzącego Balsama.
Zadrżała boleśnie; zimny pot wystąpił jej na czoło, niewysłowiona trwoga malowała się na jej twarzy.
— Co tu robisz? — rzekła w tył się cofając.
Balsamo milczał.
— Gdzie ja jestem? — spytała.
— Musisz pamiętać przecie skąd wracasz, nie trudno ci więc będzie odgadnąć gdzie się znajdujesz.
— Tak, tak, masz słuszność, przypominam sobie wszystko w tej chwili. Wiem, że jesteś nieubłaganym moim prześladowcą, że napróżno szukałam przed tobą opieki, że wyrwałeś mnie z rąk księżny, co mi dała u siebie schronienie.
— Musisz przeto wiedzieć, że władza tak nawet potężnej opiekunki, nie mogła cię uwolnić ode mnie?...
— Zwyciężyłeś ją przez jakieś czary piekielne! — zawołała Lorenza, składając ręce jak do modlitwy. — O! Bożel Boże! wyrwij mnie z rąk tego szatana!
— Żebyś też już raz przecie pozbyła się tych twoich przesądów. Co u licha za podobieństwo upatrujesz pomiędzy mną a djabłem? Opamiętaj się, Lorenzo!
— O, mój klasztor! mój klasztor kochany! — westchnęła Lorenza i zalała się łzami.
— Masz też czego żałować Lorenzo! — rzekł Balsamo, wzruszając ramionami.
Młoda kobieta podbiegła do okna, rozchyliła firanki, otworzyła okno, ale ręka jej spotkała się z silną żelazną kratą, ukrytą poza kwiatami.
— Więzienie, zawsze więzienie; wolę to, co prowadzi do nieba, niż to z którego tylko do piekła wyjść można. Przekładam klasztor nad dom, gdzie jestem uwięziona.
Z wściekłością szarpnęła, delikatnemi rączkami żelazną kratę.
— Gdybyś była rozsądną, Lorenzo, kwiaty tylko zdobiłyby twoje okna.
— Dlaczego więc, choć byłam zupełnie spokojna, zamykałeś mnie w mojem ruchomem więzieniu wraz z tym strasznym wampirem, którego nazywałeś Althotas? Nie spuszczałeś oka ze mnie ani na chwilę, a gdy się oddalałeś, nasyłałeś na mnie tego jakiegoś ducha, którego zwyciężyć nie mogę! Gdzież on jest ten straszny starzec, przed którym umieram ze strachu? Musi tu gdzieś być, w jakimś kącie! Gdy zamilkniemy oboje, usłyszę niezawodnie głos jego grobowy!
— Co za dziwne potwory tworzy sobie wyobraźnia twoja, — powiedział Balsamo. — Althotas jest starcem szanownym — prawdopodobnie nie widział cię nigdy, a jeśli widział, z pewnością nie zauważył. Zacny mój mistrz jest tak zatopiony w swem wielkiem dziele, że świat zewnętrzny wcale go nie zajmuje.
— Mówisz, że zatopiony jest w swem dziele? a cóż to za dzieło?
— Pracuje nad wynalazkiem, nad którym od sześciu tysięcy lat pracują wszyscy uczeni, nad eliksirem życia.
— A ty czego poszukujesz?
— Ja? Udoskonalenia rodu ludzkiego.
— O! szatany! szatany! — zawołała Lorenza wznosząc ręce do góry.
Balsamo powstał.
— Widzę, że twój paroksyzm już się zaczyna.
— Mój paroksyzm? Co to znaczy?
— Tak jest — rzekł spokojnie Balsamo. — Ty nie wiesz o tem Lorenzo, że życie twoje ma dwa przeciwne prądy, a ty, ulegając im, bywasz to słodką i łagodną, to szaloną.
— A ty pod pozorem tego urojonego szału, zamykasz mnie?
— Niestety! niepodobna mi postępować inaczej.
— O! proszę cię, bądź względem mnie nieludzkim, barbarzyńskim, wiąż mnie, zamykaj, znęcaj się nade mną! tylko oszczędź mi obłudy, nie udawaj, że mnie żałujesz, zadając mi męczarnie.
Balsamo uśmiechnął się łagodnie.
— Powiedz mi, Lorenzo, na czem polega męczarnia twoja? mieszkanie masz wygodne, wytworne...
— Kraty! wszędzie kraty... brak mi powietrza, przestrzeni!
— Kraty te są niezbędne, one ręczą mi za twoje życie, Lorenzo.
— Moje życie, moje życie! — ach! jak mnie dręczy ten człowiek! on śmie mi mówić, że go życie moje obchodzi...
Balsamo zbliżył się do młodej kobiety, chcąc ująć jej rękę, ale ona usunęła się ze wstrętem i trwogą.
— Proszę mnie nie dotykać! — zawołała.
— Więc ty mnie nienawidzisz? Lorenzo?
— Spytaj ofiarę, czy kocha kata?
— Właśnie dlatego, że nie chcę nim zostać, muszę trochę ograniczyć twą wolność. Kto wie, do czego mogłabyś dojść w napadach szału, gdybyś miała zupełną swobodę działania.
— Cobym zrobiła?... dajno mi jeden dzień swobody, a zobaczysz.
— Lorenzo, źle postępujesz z mężem, którego sobie wybrałaś przed Bogiem.
— Ja sobie ciebie wybrałam? Nigdy!
— A jednak jesteś moją żoną.
— To właśnie dzieło szatańskie.
— Biedna, obłąkana kobieto! — rzekł Balsamo, patrząc na Lorenzę ze współczuciem.
— Ale wiedz, że jestem rzymianką i przyjdzie chwila, gdy zemszczę się nad tobą.
— Mówisz to, aby mnie straszyć, nieprawdaż, Lorenzo? — podchwycił Balsamo, uśmiechając się łagodnie.
— Nie, nie, dotrzymam słowa! bądź pewny.
— Taką jesteś chrześcijanką? także to pojmujesz religję, która wrogom przebaczać każe? Chcesz płacić złem za dobre i uważasz to za sprawiedliwe?
Lorenza zatrzymała się przez chwilę, jakby się chciała zastanowić nad tem, co powiedział Balsamo. Po chwili rzekła:
— Przecież przestrzedz społeczeństwo przed wrogiem nie jest zemstą, lecz obowiązkiem każdego człowieka.
— Jeżeli wydasz mnie jako czarnoksiężnika, biorącego moc swoją od ducha ciemności, to w czemże znajdziesz wykroczenie przeciw społeczeństwu?
Balsamo uśmiechną! się.
— A chcesz zdradzić swego przyjaciela, opiekuna, męża? — dodał.
— Mężem moim nie jesteś, dzięki Bogu! Nigdy ręka twoja nie dotknęła się mojej, bez wzbudzenia we mnie wstrętu i trwogi.
— Wiesz przecie, że nigdy nie narzucam ci praw swoich.
— Tak jest, w tem jednem muszę ci oddać sprawiedliwość; gdyby mi przyszło znosić miłość twoją, nie przeżyłabym takiej męczarni.
— Dziwne, dziwne, niezgłębione tajemnice! — szeptał do siebie Balsamo.
— Czy powiesz mi nakoniec, dlaczego pozbawiasz mnie wolności?
— Teraz ja muszę zapytać ciebie: dlaczego uciekasz ode mnie? Dlaczego chcesz wyrwać się z pod mojej opieki? Dlaczego udajesz się pod opiekę ludzi obcych? Dlaczego grozisz mi ciągle wyjawieniem tajemnic, których doniosłości znać nie możesz?
Lorenza, nie odpowiadając wcale na te wszystkie pytania, rzekła:
— Gdy więzień postanowił wrócić na wolność, nie pomogą kraty żelazne i zamki. I ja stąd się wydobędę tak, jak uciekłam raz już z ruchomego więzienia.
— Tu, Lorenzo, mocne są zamki i kraty — rzekł Balsamo ze spokojną powagą.
— Może mi Bóg tu, jak w Lotaryngji, ześle jakąś burzę do pomocy.
— Mówię ci, Lorenzo, zwalcz w sobie te romantyczne popędy. Proś Boga, aby uspokoił twe serce wzburzone i wierz mi, że nie posiadasz lepszego nade mnie przyjaciela.
W tych słowach kryło się tyle hamowanego gniewu, ręce Balsama tak zaciskały się kurczowo, w oczach jego gorzał blask tak posępny, że Lorenza zamilkła i zaczęła słuchać go mimowolnie.
— Spójrz wokoło siebie i osądź sama — ciągnął dalej Balsamo tym samym tonem — że więzienie to wygląda raczej na rezydencję królewską; żyć tu będziesz otoczona zbytkiem i przepychem, każdy rozkaz twój będzie spełniony. Chciałbym, aby obecność moja przestała ci być nieznośną; moglibyśmy żyć w stosunkach przyjaznych. Ja mam wiele zmartwień, smutków, rozczarowań, wszystko to opowiem ci, lube dziecię moje, a uśmiech twój, słówko przyjazne, będzie dla mnie pociechą. Jeśli będziesz dobrą, łagodną dla mnie, starać się będę, abyś miała więcej swobody, a kto wie, czy za rok, sześć miesięcy może, nie będziesz swobodna, ponieważ sama nie będziesz już pragnęła rozłączenia ze mną.
Lorenza, nie mogąc zrozumieć, aby taki despotyzm mógł się godzić z taką łagodną i spokojną mową, odrzekła z gniewem:
— Nie, nie, ja z tobą żyć nie chcę pod jednym dachem, oddaj mnie Bogu, jeśli zupełnej swobody nie chcesz mi wrócić. Miałam dla ciebie wdzięczność za to, żeś mnie wyrwał z rąk zbójców, co zhańbić mnie chcieli; niemniej przeto byłam przez ciebie porwaną gwałtem. Powiem ci nawet, że chwilami zdaje mi się, iż byłeś w porozumieniu z tymi rozbójnikami.
— Tego już tylko brakuje, żebyś mnie miała za herszta bandy zbójeckiej!
— Nie wiem, ale spostrzegłam pewne znaki, słyszałam słowa...
— Słowa... znaki... — powtórzył, blednąc Balsamo.
— Widziałam, słyszałam, pamiętam je.
— Ale nie powtórzysz ich nikomu, nigdy, zamkniesz je tak głęboko w swej duszy, aby z niej nigdy nie wyszły.
— Przeciwnie, będę je sobie codzień powtarzała po cichu, aby mi nie wyszły z pamięci, a przy pierwszej sposobności powtórzę je, komu będę mogła, jużem je nawet powtórzyła.
— Komu? — zapytał Balsamo.
— Księżnie.
— Jeśli je powtórzyłaś, to już więcej tego nie uczynisz, bo będziesz zamknięta za takiemi kratami, za takim murem wysokim, iż żadna siła ludzka nie zdoła cię wydobyć z rąk moich.
— Już ci mówiłam, Balsamo, że niema więzienia, z którego ujśćby nie można.
— Dobrze, a więc uciekaj, gdy możesz, Lorenzo, ale uprzedzam cię, że za pierwszym razem ukarzę cię tak boleśnie, iż na opłakanie zabraknie ci łez, a za drugim zbiję bez miłosierdzia i wytoczę wszystką krew z żył twoich.
— Boże, mój Boże! morderca! zbój! on mnie chce zamordować! — krzyknęła Lorenza w ostatecznym wybuchu gniewu, wijąc się po dywanie.
Balsamo patrzył na nią przez chwilę, a w oczach jego, na przemianę, błyszczał gniew i litość.
Litość zwyciężyła.
— Lorenzo, uspokój się, proszę cię — wyrzekł. — Przyjdzie chwila, gdy będzie wynagrodzone wszystko, co wycierpiałaś.
— Zamknięta! jestem zamknięta! — krzyczała Lorenza, nie słuchając tego, co do niej mówił Balsamo.
— To są chwile próby.
— Jestem szalona! szalona!
— Ja cię wyleczę.
— O! lepiej oddaj mnie zaraz do domu warjatów lub zamknij w prawdziwem więzieniu.
— Tego nie mogę uczynić, wiem, co mówiłabyś o mnie.
— A więc zabij mnie! zabij zaraz!
I, zerwawszy się z dywanu, z szybkością i zwinnością dzikiego zwierzęcia, Lorenza biegła ku ścianie, chcąc głowę o mur roztrzaskać! Wtedy Balsamo wyciągnął do niej rękę i szepnął słowa zaklęcia: Lorenza zatrzymała się w pędzie i padła bezwładna w jego ramiona.
Dziwną była władza czarodzieja nad tą kobietą, pobił on zupełnie jej istotę materjalną, gdy władze duchowe opierały się jego wpływowi. Wziął uśpioną kobietę na ręce, jak dziecko, zaniósł ją i złożył na łóżku, pocałował w same usta, zasunął firanki alkowy i wyszedł.
Nie pomyliła się Lorenza, mówiąc, że kareta, przejechawszy rogatkę, zwróciła się na bulwar, wiodący na ulicę św. Klaudjusza.
W powozie tym tak, jak mówiła jasnowidząca, siedział książę Ludwik de Rohan, biskup strassburski, przybywający, jeszcze przed oznaczoną godziną, dla odwiedzenia czarownika w jego kryjówce.
Stangret, przyzwyczajony do nocnej jazdy po różnych dzielnicach wielkiego miasta, skręcił obojętnie w odludny bulwar i wkrótce zatrzymał się przed domem narożnym.
Książę wysiadł, kazał ludziom swoim odjechać i czekać w cieniu drzew klasztornego ogrodu; sam zaś, postąpiwszy kilka kroków dalej, z łatwością rozpoznał bramę, a chwyciwszy za młotek, uderzył nim trzy razy.
Na odgłos ten otwarły się drzwi.
— Czy tu mieszka hrabia Fenix? — zapytał.
— Tak jest, Eminencjo — odpowiedział Fryc.
— Czy jest w domu?
— Tak, Eminencjo.
— Wiesz, kim jestem?
— Mam oznajmić Jego Eminencję kardynała de Rohan?
Książę osłupiał ze zdziwienia. Spojrzał po sobie, ubrany był po cywilnemu, sam jeden, pieszo, wśród tej dzielnicy; nie pojmował, co zdradzić mogło w tej chwili jego incognito.
— Skąd wiesz, kim jestem? — zapytał.
— Pan mój powiedział w tej chwili, że oczekuje Jego Eminencji.
— Tak, ależ to miało być jutro, pojutrze?
— Nie, Eminencjo — dziś wieczorem.
— Twój pan ci powiedział, że mnie czeka dziś?
— Tak jest, Eminencjo.
— A więc wprowadź mnie — rzekł książę, kładąc dublona w rękę lokaja.
— Niech Wasza Eminencja raczy iść za mną.
Kardynał skinął głową na znak zezwolenia, a Fryc szybkim krokiem przeszedł podwórze i wprowadził księcia do przedpokoju, oświeconego dwunastoma świecami, w prześlicznym bronzowym kandelabrze.
Kardynał zatrzymał się na progu salonu, a zwracając się do lokaja, rzekł:
— Niepodobna, aby pan twój spodziewał się dziś mojej wizyty, nie chciałbym zrobić mu ambarasu.
— Nie, Eminencjo, hrabia z pewnością dziś pana oczekuje.
I, zapaliwszy świece w kandelabrach, skłonił się nisko i wyszedł.
Przez pięć minut oczekiwania książę de Rohan zmierzył okiem znawcy gustowne umeblowanie salonu i cztery obrazy mistrzowskiego pędzla, które zdobiły jego ściany.
Drzwi się otwarły; ukazał się w nich hrabia Fenix.
— Dobry wieczór, księciu — rzekł, wchodząc.
— Powiedziano mi, że czekałeś pan na mnie dziś wieczorem? Czy to prawda? wszak to nieprawda?
— Owszem, oczekiwałem księcia dziś wieczorem, a jeśli książę uważa, że nie dość godnie go przyjmuję, proszę mi darować, gdyż zaledwie od dni kilku zajmuję to mieszkanie.
— Czekałeś na mnie, hrabio, a któż ci zapowiedział moją wizytę?
— Książę sam.
— Ja?
— Nieinaczej. Wszak stanąwszy przy rogatce, książę zawołał swego lokaja i dałeś mu adres mego domu i ulicy.
— Więc widziałeś, słyszałeś mnie, hrabio?
— Widziałem i słyszałem księcia.
— Znajdowałżeś się tam pan wówczas?
— Nie, nie byłem tam zupełnie.
— Gdzież więc byłeś?
— Tu, u siebie.
— I słyszałeś mnie stąd?
— Słyszałem księcia.
— To być nie może!
— Wasza książęca mość zapomina, że jestem czarownikiem?
— To prawda, zapomniałem, panie... proszę mi powiedzieć, jak tytułować mi wypada: panem baronem Balsamo, czy hrabią de Fenix?
— U siebie noszę tylko miano mistrza.
— A zatem czekałeś na mnie, mistrzu?
— Czekałem.
— I kazałeś nakłaść ognia pod retorty w swojem laboratorjum?
— Moje laboratorjum podsycane jest nieustannym płomieniem.
— Pozwolisz mi wejść do niego, mistrzu?
— Sam będę miał zaszczyt zaprowadzić tam Waszą Książęcą Mość.
— Tak, ale pod jednym warunkiem. Proszę mnie nie zaznajamiać osobiście z djabłem. Przyznaję się, że Jego szatańska mość budzi we mnie obawę.
— Tego zamiaru wcale nie miałem.
— Roli djabłów zwykle podejmują się dobrego wzrostu żołnierze z gwardji królewskiej, lub też fechtmistrze, którzy, pragnąc jak najsumienniej wywiązać się ze swego zadania, zgasiwszy światła, rzucają się na łatwowiernych widzów i biją ich.
— Moje djabły nie są tak brutalne, wiedzą oni dobrze, jak szanować należy osoby wysokiego urodzenia i nie pozwoliłyby sobie na podobne żarty.
— To chodźmy do laboratorjum, mistrzu.
Kardynał de Rohan, w towarzystwie Balsama, wszedł po małych schodkach na pierwsze piętro.
Drzwi, które otworzył Balsamo, prowadziły do ciemnego i wąskiego korytarza. Gdy go minęli, stanęli przed drugiemi drzwiami, a Balsamo zwróciwszy się do księcia, rzekł:
— Drzwi te są żelazne i dziwnie skrzypią przy otwieraniu; przestrzegam o tem księcia.
Gdyby nie ta przestroga, nerwy kardynała, byłyby narażone na próbę, to też szczerze wdzięcznym był za to swemu przewodnikowi; brzęk, skrzypienie metaliczne ozwało się bowiem natychmiast.
Znaleźli się za drzwiami, które Balsamo zamknął za sobą.
Potrójne schody prowadziły na dół.
Tu oczom kardynała przedstawił się obszerny pokój, prawie pusty; lampa wisiała u sufitu, oświecając półki z książkami i mnóstwo narzędzi, służących do doświadczeń z chemji i fizyki.
Po chwili, kardynał zdławiony ciężkiem powietrzem, rzekł do Balsama:
— Ja się duszę, co to znaczy, mistrzu? Pot leje mi się z czoła. Co to za dziwne odgłosy?
— Oto przyczyna — rzekł Balsamo, postępując parę kroków naprzód i odkrywając przed zdziwionem okiem kardynała amarantową zasłonę, poza którą ukazał się olbrzymich rozmiarów komin, a na nim gorzało przerażające ognisko.
Komin zajmował środek drugiej izby, dwa razy większej od pierwszej.
— Ależ to straszne, w istocie — rzekł kardynał, usuwając się na bok.
— To komin — spokojnie odpowiedział Balsamo.
— Komin, widzę to, ale bywają kominy i kominy; fizjognomja tego wcale nie przypada mi do smaku. Cóż to gotuje się na tej kuchni? Zapach nie podoba mi się jakoś.
— Tu gotuje się to, o czem mówiłem, księciu.
— Jakto?
— Wszak wczoraj, dałem księciu próbkę mojej sztuki; jutro wieczorem miałem rozpocząć moją czynność, gdyż na pojutrze obiecałeś mi Ekscelencjo bytność u mnie; ale gdy dowiedziałem się, że dziś jeszcze ma mnie spotkać ten zaszczyt, przygotowałem wszystko.
— Jakto, więc naczynia, stojące tu na tej kuchni?...
— Za dziesięć minut dadzą nam złoto tak czyste jak cekiny weneckie lub toskańskie.
— Pokaż mi to mistrzu — jeżeli można.
— Dobrze, ale nie bez pewnych ostrożności, oto maska amiantowa, niechaj książę zakryje nią twarz, bo inaczej tak silny płomień, mógłby wzroku pozbawić. A to byłoby nieszczęście...
— Spodziewam się!... moich oczu nie oddałbym pewno za te sto tysięcy skudów, któreś mi obiecał.
— Tak piękne i dobre oczy jak Waszej Eminencji są nieoszacowane.
Książę, bardzo dbający o swoją powierzchowność, z przyjemnością wysłuchał komplementu.
— A zatem — rzekł przypasowując maskę, mamy zobaczyć złoto.
— Mam nadzieję, że je zobaczymy.
— Wartości stu tysięcy skudów?
— Może i więcej — to się pokaże.
— Byłbyś istotnie wspaniałym czarownikiem — rzekł książę, z bijącem sercem czekając rezultatu alchemji.
— Teraz proszę się na bok usunąć, bo zdejmę pokrywę.
Balsamo szybko zarzucił na siebie krótką koszulkę amiantową, chwycił silną dłonią olbrzymie cęgi i podniósł żelazną pokrywę rozpaloną do czerwoności. I pokazały się zaraz cztery tygle jednakowej wielkości — jedne napełnione były cieczą czerwoną, drugie białawą, ale w tej barwie przebijała się jeszcze czerwoność pierwszych.
— Więc to złoto! — rzekł książę stłumionym głosem, jakby się obawiał, aby dźwięk jego mowy nie przeszkodził spełnieniu się czarów.
— Tak Mości Książę, te cztery tygle są stopniowane; jedne gotują się już dwanaście godzin, drugie jedenaście. Eliksir, który ma stanowić o przemianie tych materjałów, wlewa się dopiero w chwili kipienia wrzątku. Jest to tajemnica, którą powierzam księciu jako uczonemu koledze. Ale oto patrz, mości książę, w tym tyglu już metal doszedł do stanu w którym przelać go wypada. Proszę się usunąć.
Książę wykonał zlecenie. Balsamo porzucił rozpalone cęgi, wziął zaś do ręki narzędzie przedstawiające niejakie podobieństwo z łyżką durszlakową, z tą jednak różnicą, że zamiast drobnych, okrągłych dziurek, miała ona większe podłużne otwory.
— Co to jest, mistrzu? — zapytał książę.
— To jest forma, mości książę, z której wyjdą sztabki złota równego zupełnie kształtu i wagi.
— Aha! — szepnął książę z podwojoną uwagą.
— Balsamo rozłożył na ziemi warstwę białych konopnych pakuł; stanął pomiędzy kominem i kowadłem, roztworzył ogromną księgę, przeczytał z niej słowa zaklęcia, trzymając w ręku różdżkę czarnoksięską, poczem wziął w rękę wielkie cęgi, zakończone kulisto, a mogące utrzymać rozpalony tygiel.
— Złoto będzie piękne i w najlepszym gatunku — rzekł Balsamo.
— Czy masz zamiar, mistrzu, zdjąć w ten sposób z ognia ten tygiel?...
— Ważący pięćdziesiąt funtów?... Tak jest, dźwignę go w tych obcęgach bez najmniejszej trudności. Mało ludzi na świecie poszczycić się może siłą podobną mojej.
— A cóżby się stało, gdyby tygiel pękł w tej chwili....
— Zdarzyło mi się to już raz w życiu, Mości Książę, pracowałem wtedy z Mikołajem Flamelem roku pańskiego 1399; mieliśmy nasze laboratorjum w jego własnym domu przy ulicy des Écrivains. Biedny Flamel, omal nie postradał życia przy tym wypadku, ja straciłem dwadzieścia siedem marek substancji, daleko droższej od złota.
— Mistrzu, co ty pleciesz?
— Najczystszą prawdę.
— Pracowałeś nad odkryciem kamienia filozoficznego w roku 1399?
— Tak jest mości książę.
— Z Mikołajem Flamel’em?
— Nieinaczej. Odkryłem był już tę tajemnicę sześćdziesiąt lat przedtem, pracując z Piotrem le Bon; ponieważ niedość prędko nakryłem tygiel, pozbawiony zostałem jednego oka na jakie lat dwanaście; wypaliła mi je para.
— Piotr le Bon?
— Ten sam, który napisał sławne dzieło „Margarita pretiosa“ (Perła drogocenna) zapewne znane jest ono księciu?
— Tak; wydanem było roku 1330.
— Tak jest Mości Książę.
— Jakto, więc znałeś osobiście Piotra le Bon i Flamela?
— Byłem uczniem jednego, a mistrzem drugiego.
Książe zamilkł pogrążony w myślach. Czy człowiek, którego widział przed sobą nie był Lucyperem w własnej osobie, zamiast jego sługą, jak dotąd był przekonanym? Balsamo tymczasem uniósł obcęgami tygiel, postawił go na brzegu komina — potem ze zręcznością nieporówną, przechylił go nad przygotowaną formą i natychmiast z sykiem popłynęła fala szlachetnego metalu, jakby brzydząc się podłą gliną, która ją mieściła dotąd w swem wnętrzu.
Balsamo podsunął drugą formę z równą zręcznością — zdjął tygiel i wypróżnił go lejąc w otwory.
Pot lał się strumieniem z czoła alchemika; kardynał ukryty w cieniu żegnał się trwożliwie.
W istocie obraz, który miał przed oczami był pełen groźnego majestatu. Twarz Balsama, oświecona krwawym płomieniem ogniska, wyglądała jakby twarz potępieńca, jednego z tych, którzy uwiecznieni zostali na płótnie mistrzowską dłonią Michała-Anioła.
Alchemik z pośpiechem i zręcznością zajmował się robotą; jedna chwila zwłoki mogła zniszczyć wszystko.
— Będziemy mieli trochę szkody — rzekł do kardynała — setną część minuty tygiel zadługo był na ogniu.
— Setną część minuty? — powtórzył kardynał w osłupieniu.
— To rzecz ogromnej wagi — spokojnie odrzekł Balsamo. — W każdym razie mamy już dwa tygle puste i dwie formy napełnione, jest więc sto funtów gotowego złota.
Chwycił obcęgami próżny tygiel i rzucił go do wody, która zagotowała się w tejże chwili, schylił się, wyjął z niej kawałeczek złota i podał go kardynałowi.
— Blisko godzinę czekać będziemy na te drugie dwa tygle Eminencjo — może tymczasem Wasza Książęca Mość życzy sobie odetchnąć świeżem powietrzem?
— I to jest złoto? — zapytał kardynał zdumiony.
Balsamo uśmiechnął się. Kardynał był już w jego ręku.
— Czy Wasza Eminencja może jeszcze o tem wątpić?
— Nauka tak często zawodzi.
— Nie to pomyślałeś w tej chwili, Mości Książę. W przekonaniu Waszej Eminencji jestem prostym oszustem, starającym się nadużyć zaufania; tak jednak nie jest i proszę mi wierzyć, że gdybym nawet miał takie zamiary, wykonałbym je zręczniej. Jego Eminencja wie, jakim sposobem próbuje się złoto?
— Bez wątpienia.
— Oto jest to wszystko, czego potrzeba, do próby, niech Wasza Książęca Mość doświadczy wartości tego kawałka kruszcu, który trzyma w ręku.
— Nie, nie chcę, wierzę słowu twojemu mistrzu.
— Proszę uczynić mi tę łaskę; chcę aby książę nietylko przekonał się że ten kawałek jest złotem, ale, że to złoto jest czyste i bez żadnej przymieszki.
Kardynał nie chciał dać tego dowodu nieufności, jednak na twarzy jego malowało się niedowierzanie.
Balsamo sam dopełnił w oczach jego próby, poczem podał jej rezultat kardynałowi.
— Dwadzieścia ośm karatów; teraz już czas na pozostałe tygle.
Zaledwie dziesięć minut upłynęło od tej chwili, gdy na rozłożonych na ziemi pakułach, ukazały się cztery sztabki złota wartości 200.000 franków.
— Wszak karetą przyjechałeś Książę? Tak ja przynajmniej widziałem.
— Tak jest.
— A więc Wasza Eminencja rozkaże podjechać przed dom karecie, a lokaj mój wyniesie to złoto i ułoży je według rozkazu.
— Sto tysięcy skudów! — szepnął kardynał, zdejmując maskę i niedowierzająco patrząc na złoto, leżące u jego stóp.
— A skąd pochodzi Wasza Eminencja wie najlepiej; wszak w oczach jego było stworzone.
— Wiem i mogę zaświadczyć.
— O nie, błagam księcia, niech o tem zamilczyć raczy; źle widziani są teraz uczeni ludzie we Francji, teorje są w modzie, ale fakta?...
— Cóż więc mogę uczynić dla ciebie mistrzu? — rzekł książę, z trudnością dźwigając w swem ręku jedną sztabkę złotą.
Balsamo spojrzał mu prosto w oczy i roześmiał się głośno.
— Co śmiesznego znalazłeś mistrzu w słowach moich?
— Jeśli się nie mylę Wasza Eminencja ofiaruje mi swoje usługi?
— W istocie?
— Może byłoby stosowniej, gdybym ja księciu swoje ofiarował? Kardynał sposępniał.
— W istocie, wyświadczasz mi w tej chwili wielką przysługę mistrzu, jeśli sądzisz jednakże że nie jestem w stanie wypłacić ci się za nią, to proszę, zatrzymaj to złoto; w Paryżu nie zbywa na lichwiarzach, którzy dostarczą mi potrzebnej sumy do pojutrza, na mój podpis lub na zastaw; sam mój pierścień biskupi wart jest 40.000 franków.
W tej chwili książę wysunął, białą wypieszczoną jak u kobiety, rękę, na której połyskiwał brylant wielkości laskowego orzecha.
— Czy książę choć chwilę mógł pomyśleć, że chciałem go obrazić
Następnie mówił półgłosem, jak do siebie:
— Dziwna rzecz, jak ci książęta drażliwi są, gdy im ktoś ośmieli się prawdę powiedzieć.
— Jakto?
— Rzecz prosta, — Wasza Eminencja ofiaruje mi swoje usługi, a ja radbym się dowiedzieć, jakiego rodzaju one być mogą?
— Stanowisko moje u dworu...
— Stanowisko księcia u dworu jest mocno zachwiane, gdybym tam potrzebował protekcji, wolałbym się udać do księcia Choiseul, choć i tego władza dłużej nad dni piętnaście nie wytrzyma. Wszystko na tym świecie jest do nabycia za to złoto, które oto jest do rozporządzenia księcia, a wielekroć go księciu zabraknie, proszę się do mnie udać. Postaram się zawsze dostarczyć go Eminencji.
— Nie — rzekł książę, — mylisz się mistrzu, nie można wszystkiego dostać za złoto! Westchnął, nie próbując nawet otrząsnąć się z ciążącej mu przewagi Balsama.
— To prawda, Wasza Eminencja pożąda teraz czegoś innego, niż złota; ale to nie ma nic wspólnego z nauką. Jedno słówko tylko, a na żądanie księcia alchemik zmieni się w czarnoksiężnika.
Książę odrzekł smutno:
— Dziękuję ci mistrzu, w tej chwili nie pragnę już niczego.
Balsamo zbliżył się do kardynała.
— Taką odpowiedzią mógłbyś zbyć, książę, każdego innego prócz mnie. Jestem czarnoksiężnikiem i czytam w głębi serca księcia. Wiem najdokładniej, czego pożąda książę de Rohan, młody, piękny, bogaty i pełen zapału.
— Nie chcę nic, nie pragnę niczego! — zawołał z przerażeniem książę.
— A ja jestem tego zdania, że do żądz swoich sam się przed sobą nie chcesz książę przyznać, gdyż to są pragnienia królewskie.
— Widzę, że znów wracasz do tego, o czem mi wspominałeś w rozmowie naszej u królewny.
— Tak jest w istocie, nie mylisz się, książę.
— Więc powtarzam ci, że domysły twoje są mylne.
— Zapominasz, książę, o tem, że przed wzrokiem moim równie jasnem jest to co się dzieje na dnie twego serca, jak kroki twoje; wszak siedząc tu u siebie, widziałem karetę księcia w podwórzu klasztornem karmelitanek, następnie jadącą bulwarem i zatrzymującą się na rogu ulicy, o pięćdziesiąt kroków od mego domu.
— To powiedz mi coś, coby mi za dowód twej świadomości służyło.
— W rodzie twym, książę panie, miłość szalona, z przeszkodami, narażającemi na wszelkie niebezpieczeństwa, zawsze bywała udziałem mężczyzn; książę idziesz za popędem swej krwi, za tradycją swego rodu.
— Nie rozumiem cię, hrabio — szepnął książę.
— I owszem, doskonale mnie książę zrozumiałeś; poruszyłem sprężynę, która zadrżała w całem jestestwie twojem; ona to, jak na teraz, kieruje wszystkiemi twemi krokami.
Kardynał podniósł głowę i spojrzał Balsamowi prosto w oczy. Ten roześmiał się swobodnie.
— Nie patrz mi w oczy, książę, to będzie bezpieczniej, bo piękne twe oczy są zwierciadłem wiernie odbijającem ukryte w twej duszy uczucia i pozwalają czytać wszystko, co się tam dzieje.
— Milcz, milcz, na Boga, hrabio Fenix — rzekł książę, zupełnie już zwyciężony.
— Tak, milczeć potrzeba, bo nie wybiła jeszcze godzina, w której uczucie to wyrazić się godzi.
— Jeszcze nie wybiła? — powiedziałeś.
— Jeszcze nie.
— Więc ta miłość ma przyszłość jakąś przed sobą.
— Dlaczegóżby nie?
— I mógibyś mi powiedzieć, że ta miłość nie jest z mej strony zupełnern szaleństwem — niepodobnem, niemożliwem do urzeczywistnienia?
— Za wiele żądasz ode mnie, książę, tego nie byłbym w stanie powiedzieć, chyba gdybym miał przystęp do tej osoby, albo przynajmniej gdybym miał rzecz jakąś która do niej należy.
— Co to za przedmiot miałby być?
— Choćby nawet promyczek jej złoto-blond włosów.
— Tak, widzę już teraz dokładnie; nadziemską jest twoja siła, hrabio. Czytasz w duszy mojej z taką łatwością, jakbym ja mógł czytać pierwszą lepszą książkę.
— Niestety! takie same głosił o mnie zdanie pradziadek księcia, Ludwik de Rohan, gdym się z nim żegnał u stóp rusztowania, na które z taką wstępował odwagą.
— Powiedział ci, że twoja siła była nadziemską?
— I że łatwo czytam w głębi serc ludzkich. Jam go przestrzegał, że go zdradzi przyjaciel jego, kawaler de Préault — i Préault go zdradził.
— Skądże przychodzi ci ta myśl zbliżenia mnie i mojego pradziada? — rzekł pobladłszy kardynał.
— Aby przestrzec cię książę, jak bardzo trzeba być ostrożnym, gdy chodzi o ucięcie pukla włosów z pod korony.
— Mniejsza o sposoby, byłem ci dostarczył włosów; a mieć je będziesz.
— Dobrze — rzekł Balsamo — a oto jest złoto Waszej Eminencji, spodziewam się, że już teraz prawdziwe.
— Proszę o papier i pióro.
— Na cóż to, księciu, potrzebne?
— Muszę przecie dać kwit na sto tysięcy skudów pożyczonych mi z taką uprzejmością.
— Mnie kwit chcesz dać książę? i na cóż to, proszę?
— Wiesz, panie hrabio, że często pożyczam pieniędzy, dotąd jednak nie brałem ich od nikogo.
— W takim razie, jak się księciu podoba.
Kardynał siadł przy stole i skreślił rewers ręką niepewną, charakterem brzydkim, ogromnemi literami i fatalną ortografją.
— Wszystko w porządku? — zapytał oddając.
— Najzupełniej — odrzekł hrabia, kładąc rewers do kieszeni, ale nie spojrzawszy nawet na papier.
— Nie przeczytałeś, hrabio?
— Wszak mam słowo księcia, a wyżej je cenię nad podpis.
— Hrabio Fenix — rzekł kardynał, kłaniając się uprzejmie — jesteś uczciwym człowiekiem, a jeśli nie pozwalasz na to, abym ci mógł być użytecznym, wierz we wdzięczność moją za wyświadczoną mi dziś przysługę.
Balsamo skłonił się księciu i pociągnął za sznurek od dzwonka; natychmiast zjawił się Fryc.
Hrabia powiedział do niego parę słów po niemiecku.
Fryc schylił się ku ziemi, zebrał sztabki złota i owinąwszy je w pakuły, wyszedł z niemi swobodnie jakby nic nie dźwigał.
— Ależ to Herkules prawdziwy, — rzekł ździwiony kardynał.
— W istocie, dość silny jest mój Fryc, ale też odkąd jest w mojej służbie, daję mu pić codzień po kilka kropel eliksiru, wynalazku sławnego uczonego Althotas’a — mam nadzieję, że za rok swobodnie będzie mógł trzymać w jednym ręku kilkaset funtów.
— Cudowne, niepojęte rzeczy. O! nie wytrzymam, ażeby o tem nie opowiedzieć.
— Dobrze, dobrze, mości książę, ale należy się równocześnie przygotować na to, aby zagasić stos na placu de Gréve, gdy na niego, za te cuda, rzucą biednego czarnoksiężnika. Racz o tem nie zapominać, książę — rzekł, śmiejąc się, Balsamo.
Poczem wyprowadził księcia aż do bramy i złożywszy mu głęboki ukłon, pożegnał uprzejmie.
— Ale nie widzę tu twego lokaja hrabio?
— Bo w tej chwili układa sztabki złota w karecie księcia.
— Alboż wie, gdzie się ona znajduje?
— Pod czwartem drzewem, na prawo od bulwaru, to mu powiedziałem właśnie po niemiecku, gdy wszedł do pokoju.
Książę skłonił się i zniknął w ciemności.
Wszedłszy do siebie Balsamo zbliżył się do drzwi pokoju Lorenzy.
Spała snem spokojnym.
Otworzył małe okienko i stał przez chwilę rozmarzony, patrząc na nią z zachwyceniem. Następnie szybko zamknął okienko, przeszedł przez pokój oddzielający mieszkanie Lorenzy od laboratorjum i przystąpił do zagaszenia ogniska. Otworzył żelazną klapę, wypuścił gorąco, poczem pociągnął za sznurek i deszcz kroplisty, pochodzący z rezerwoaru, znajdującego się na dachu, natychmiast zalał płomienie.
Potem starannie złożył kwit księcia de Rohan, wsunął go do czarnego skórzanego pugilaresu i mówił:
— Słowo księcia de Rohan jest dobre dla mnie, ale braciom, należą się dowody, gdzie i na co używa się ich złota.
Zaledwie domawiał te słowa, gdy dało się słyszeć pukanie w sufit.
— Althotas mnie woła — rzekł, podnosząc głowę.
Niezadługo powtórzyło się pukanie.
— O! Althotas niecierpliwi się, to dobry znak.
Balsamo wziął długi kij żelazny, stojący w kącie, zaczepił go o żelazne kółko w suficie i pociągnął ku sobie. W tejże chwili od sufitu spuściła się klapa i oparła się aż na podłodze; Balsamo stanął na niej, i natychmiast podniosła się wraz z nim, wróciła na miejsce swoje w suficie, a Balsamo znalazł się w przybytku swojego mistrza.
To nowe mieszkanie Althotasa było oświetlone tylko od sufitu i wyglądało jak studnia wielkich rozmiarów. Pokój miał objętości mniej więcej szesnaście stóp na dziewięć wysokości; zewsząd szczelnie zamknięty wśród gładkich murów.
Pokój ten, w porównaniu z pomieszczeniem Althotasa w powozie, mógł wydać się wspaniałym jak pałac.
Starzec siedział w fotelu na kółkach, przed stołem kształtu podkowy, na którym leżała chaotycznie zmieszana wielka ilość książek, rękopisów ze znakami kabalistycznemi, roślin, ziół, flaszeczek i narzędzi rozmaitego rodzaju.
Starzec, zatopiony w pracy, nie dojrzał wcale Balsama.
Światło, zwieszającej się od ściany lampy, padało na łysą głowę mędrca, żółtą i błyszczącą, jak kość słoniowa.
W ręku trzymał flaszeczkę białą, napełnioną płynem i przeglądał ją pod światło, jak to czynią gospodynie gdy chcą się przekonać o świeżości dostarczonych jaj.
Balsamo patrzał przez chwilę w milczeniu na starca, nakoniec rzekł:
— Cóż nowego?
— Dobrze, żeś przyszedł, Acharacie. Patrz, słuchaj... jestem szczęśliwy! znalazłem...
— Co znalazłeś, mistrzu? Złoto?...
— A ono mi naco, do czego?
— Brylant?
— Byłoby też z czego się cieszyć, gdybym znalazł złoto, albo brylanty?
— Więc chyba eliksir wynalazłeś?
— Tak jest, przyjacielu, znalazłem eliksir, to znaczy, odkryłem tajemnicę życia. Dzięki mojemu wynalazkowi, żyć będzie można wiecznie.
Balsamo smutnem okiem popatrzał na starca; poszukiwania jego w tym kierunku uważał bowiem za obłęd.
— Więc to jeszcze o te mrzonki chodzi?... rzekł obojętnie.
Althotas nie słyszał słów jego, tak był zajęty przeglądaniem zawartości flakonika.
— Teraz już doszedłem do właściwej kombinacji: 20 gramów eliksiru Arysteusza; balsamu Merkurego gramów 20; wyskoku złota 15 gramów; esencji cedru libańskiego 25 gramów.
— Prócz eliksiru Arysteusza, jest to dawna twoja kombinacja, mistrzu.
— Ale brakowało w niej części głównej, tej, która wszystkie ingredjencje składowe połączyć ma w doskonałą całość.
— I znalazłeś ją, mistrzu?
— Znalazłem. Trzeba dolać do wszystkich skombinowanych cieczy ostatnie trzy krople krwi, wytoczone z arterji sercowej dziecka!
— Ależ skąd myślisz wziąć to dziecko?
— Ty mi go dostarczysz.
— Ja?
— Ty.
— Oszalałeś, mistrzu.
— Dlaczegóż nie miałbyś mi dostarczyć dziecka? — spokojnie zapytał zapamiętały starzec, patrząc ciągle na flakon. — Powiedz mi, dlaczego?...
— Miałbym dostarczyć ci dziecka nato, abyś wytoczył z niego ostatnie krople krwi?
— Ma się rozumieć, że nie na co innego.
— Ależ nato trzebaby zabić to dziecko.
— Naturalnie, że je zabić potrzeba, a im dziecko będzie ładniejsze, tem lepszy będzie eliksir.
— To niepodobna, mistrzu; nie wolno jest porywać i zabijać dzieci.
— Dlaczego? — zawołał starzec z dziką naiwnością. — Cóż tu z niemi robią?
— Wychowują je, mistrzu.
— To dziwnie się świat zmienił. Trzy lata temu ofiarowywano nam nabycie mnóstwa dzieci za baryłkę prochu lub wódki!
— Ależ to było w Congo, mistrzu.
— No tak; ale to nic mnie nie obchodzi, czy dziecko będzie czarne lub białe. Te, co nam wtedy ofiarowano, były ładniutkie, z kręconemi włoskami, wesoluchne.
— Tak, zapewne — rzekł Balsamo — ale teraz nie jesteśmy już tam, gdzie się to praktykuje bezkarnie.
— A! już nie jesteśmy w Congo? gdzież więc jesteśmy?
— Jesteśmy w Paryżu.
— Nic nie szkodzi. Możemy jechać do Marsylji, wsiąść na okręt, a za sześć tygodni będziemy w Congo.
— Zapewne, że to byłoby możliwe, ale ja teraz Francji porzucić nie mogę.
— Cóż cię tu zatrzymuje?
— Ważne interesy.
Starzec zaśmiał się dzikim, przeciągłym śmiechem.
— Masz interesy... interesy we Francji?... Prawda, zapomniałem, że masz tu zawiązywać jakieś stowarzyszenia.
— Tak jest, mistrzu.
— Macie spiskować?
— Tak, mistrzu.
— To takie są twoje interesy?
I starzec znowu zaczął się śmiać złośliwie i przeciągle. Balsamo w milczeniu gotował się do wytrzymania nadchodzącej burzy.
— No, a jakże stoją te twoje interesy? — zawołał starzec. Z trudnością obrócił się na fotelu i utkwił duże siwe oczy w twarzy Balsama. Ten ostatni poczuł promienie tych oczu, przenikając go nawskroś.
— Jak stoją moje interesy?
— Tak, pytam cię o to.
— Rzuciłem pierwsze kamienie do wody i zmąciła się.
— A jakie w niej poruszyłeś błoto? — Powiedz, słucham cię.
— Błoto filozoficzne.
— Aha, myślisz wojować twemi utopjami, mrzonkami bez podstawy i sensu, mglistemi, jak umysł ludzki. I z jakimiż to filozofami porozumiałeś się w tym względzie?
— Mam już po swojej stronie największego poetę i ateusza francuskiego; w tych dniach wraca on z wygnania do Paryża i ma się zapisać do loży masońskiej, której ja jestem prezesem.
— Jakże się on nazywa?
— Voltaire.
— Nie znam go. Któż więcej?
— Obiecano mnie wkrótce zapoznać z największym burzycielem pojęć tego wieku, autorem „Umowy społecznej“.
— Nazwisko jego?
— Rousseau.
— Nie znam go.
— Nie może być inaczej; twoi znajomi, mistrzu, to Raymond Lufie, Piotr z Toledy, Albert Wielki?...
— Tak, bo też oni są jedyni, nad których dziełami warto się zastanowić; oni to przez całe życie poruszali kwestję: żyć albo nie żyć.
— Dwa są sposoby życia, mistrzu.
— Ja znam tylko jeden: nie umierać. Ale wróćmy do twoich filozofów; jak ich nazywasz? — powtórz mi ich nazwiska.
— Voltaire i Rousseau.
— Dobrze! zapamiętam ich. I cóż zamierzasz zdziałać przy ich pomocy?
— Zawładnąć chwilą obecną — podkopać przyszłość.
— Czy do tego stopnia są ludzie ograniczeni w tym kraju, że dadzą się poruszyć ideom filozoficznym?
— Przeciwnie, są oni zbyt rozumni i dlatego większy wpływ na nich wywiera myśl, niż czyn. Wreszcie mam jeszcze jednego silnego sprzymierzeńca.
— A kogóż?
— Znudzenie. Więcej niż tysiąc sześćset lat Francja zostaje pod rządem monarchicznym; to już znudziło Francuzów.
— Wywrócą zatem monarchję?
— Tak sądzę.
— A ty popychasz ich w tym kierunku?
— Ze wszystkich sił.
— Głupcze!
— Dlaczego?
— Cóż ci przyjdzie z obalenia tej monarchji?
— Mnie nic, ale to uszczęśliwi ogół.
— Bawi mnie wielce twoja mowa. Powiedz mi tedy najprzód, jaka jest droga, wiodąca do szczęścia, następnie co to jest szczęście?
— Jaką drogą dążę do szczęścia?
— Tak jest, do owego szczęścia ogólnego, które ma osiągnąć ludzkość po obaleniu monarchji.
Słucham cię, mów!
— A więc, w tej chwili Francja posiada ministerjum, złożone z ludzi czynnych i inteligentnych, oni to mogliby z łatwością utrzymać monarchję jeszcze lat dziesięć lub więcej; a ja uczynię, że Francuzi pomogą mi sami do obalenia tego rządu.
— Kto? może ci twoi filozofowie?
— Nie; filozofowie podtrzymują ministerjum.
— Jakto, filozofowie podtrzymują ministerjum, na którem opiera się monarchja, a mają być jej wrogami? O! co to za głupcy z tych filozofów.
— Ależ minister sam jest także filozofem.
— Zaczynam rozumieć! to nie są głupcy, ale egoiści; radzi są rządzić w osobie ministra.
Cierpliwość zaczynała opuszczać Balsama.
— Nie wiem jakimi są i badać tego nie chcę. Wiem tylko, że gdy to ministerjum zostanie obalone, żadne już po niem utrzymać się nie zdoła.
Ministerjum następne będzie mieć przeciw sobie filozofów, obrażonych obaleniem poprzedniego; zacznie się nieubłagana walka, w której skłócą się wszystkie rządzące żywioły, a gdy tak nawzajem pożerać się będą, wmiesza się jeszcze do tego lud, który posłuży za ów punkt oparcia Archimedesa do podźwignięcia świata.
— A więc gdy świat poruszysz z jego posad odwiecznych... musi przyjść chwila, że go upuścisz. Cóż wtedy będzie?.
— Świat wróci na swoje miejsce, ale monarchja będzie już złamana i nie będzie mogła wrócić.
— A skoro monarchja będzie skruszoną — widzisz, że mówię nawet twoim stylem napuszonym i chcę postępować za twojemi myślami — cóż się wtedy stanie?... czem myślisz zastąpić tę formę rządu?... co nowego zbudujesz na dawnych zwaliskach?
— Wolność!
— Francuzi tedy będą narodem wolnym?
— To musi kiedyś nastąpić koniecznie.
— Wszyscy będą wolnymi?
— Tak, wszyscy.
— Francja zatem liczyć będzie trzydzieści miljonów ludzi wolnych?
— Tak jest, mistrzu.
— I ty sądzisz w swej naiwności, że wśród tych trzydziestu miljonów ludzi nie znajdzie się ani jeden człowiek, obdarzony dość silną wolą i zdolnościami do ujarzmienia tych dwudziestu dziewięciu miljonów dziewięćset dziewięćdziesięciu dziewięciu, aby sobie zapewnić nad nimi przewagę? Czy pamiętasz psa, którego mieliśmy w Medynie? wiesz, że zjadał sam jeden wszystko, co dla innych było przeznaczone?
— Ale też następnie wszystkie psy rzuciły się na niego i na śmierć go zagryzły.
— Bo to były psy, mój kochany; ludzie nie uczyniliby tego.
— Niżej więc stawiasz inteligencję ludzką od psiej?
— Czy mało nato mamy przykładów?
— Cóż to za przykłady?
— Nie byłoż w Rzymie Augusta, a w Anglji Cromwella, a któż śmiał im wydzierać, co pochwycili?
— Przypuśćmy, że i tu zjawi się człowiek taki, o jakim mówisz, mistrzu — ale ten nie powstanie już ze ślepej woli krwi, losu, pochodzenia; ten powstanie z ludu, dojdzie wysoko, może stworzy nową arystokrację — ale to będzie arystokracja zasługi, i Francuzi nie przestaną być równymi!
Althotas poruszył się gwałtownie w swoim fotelu.
— O! jakże ten człowiek jest głupi! — zawołał — dwadzieścia lat poświęciłem, aby przelać w niego nauką moją, od lat najmłodszych zajmowałem się nim, a on, mając lat trzydzieści, śmie powiedzieć taką niedorzeczność: „Ludzie będą sobie równi!“
— Ależ, mistrzu, ja mówię, że ludzie będą sobie równi w obliczu prawa.
— Ludzie nie są i nie będą równi nawet w obliczu śmierci, tego prawa natury, dawniejszego od wszystkich innych. Jakaż jest ich równość, gdy jeden żyje lat sto, a drugi umiera, gdy ledwie się urodził? Ludzie mają być równi?... chyba śmierć pokonają! O, jakiż ty głupi jesteś.
I starzec rozparł się w fotelu, śmiejąc się głośno. Balsamo posępny i smutny usiadł opodal niego.
Althotas patrzył nań z politowaniem.
— I ty myślisz, szaleńcze — że ja jestem równym prostakowi, co gnie w ciężkiej pracy kark, pożywając chleb czarny, lub też małemu dziecku, co ssie łono matki, — albo też starcowi, co w zupełnem zdziecinnieniu dożywa dni swoich, nie znając już nic nad sen i zaspokojenie głodu?... Ludzie nie są, nie byli i nie będą równymi! Zostać nimi mogliby tylko wtedy, gdyby byli nieśmiertelni, bo staliby się bogami, a tylko bogowie są sobie równi.
— Nieśmiertelnymi! Nieśmiertelnymi nigdy nie mogą być. To mrzonka.
— Tak! — zawołał starzec w gorączkowem uniesieniu. — Mrzonką nazywają ludzie wszystko, co dąży do polepszenia... A jednak porusz wraz ze mną warstwy tej ziemi — cóż w niej odnajdziesz, śmierć i wszędzie śmierć. Pokolenie kładzie się na pokolenie! I cóż pięknego w umarłych wiekach — czy pięknym jest trup, choćby najpiękniejszej istoty?
Dlatego też, od lat tysięcy, pracowali uczeni nad sposobami zwalczenia śmierci — jakiekolwiek poszukiwaniom swoim nadawali miano — ulepszenia, doskonałości!.. Suchy kaszel przerwał mowę starca, wtedy Balsamo, korzystając z przerwy, rzekł:
— Widzisz, mistrzu; wszak sam przyznajesz, że dotąd nikt nie wynalazł eliksiru życia; największe potęgi umysłowe napróżno starały się zwyciężyć śmierć; i nadal wszystko pozostanie tak samo, a eliksir będzie nadal czczą mrzonką naukową.
— Dobry twój system, ale dla idjotów; jakże powstawałyby nowe wynalazki, gdyby świat rządził się twoją maksymą: czego nie było — tego nie będzie — jakimże krokiem postępowałaby cywilizacja! Eliksir życia setki razy już miał być wynaleziony, ale niestety, życie ludzkie jest za krótkie i gdy dochodzimy do rozwiązania zagadki, nić żywota się zrywa, a po nas nikt nie umie dokończyć rozpoczętego dzieła. Czy sądzisz, że Achilles jest tylko bajką mitologiczną? o nie, mój drogi, Chiron był mistrzem, Achilles był jego uczniem; Chiron wynalazł tajemnicę, aby Achillesa zabezpieczyć od śmierci, ale zabrakło materjału — pięta dała przystęp śmierci... A dlaczego Chiron nie dokończył swojego dzieła? Bo zabrakło mu może, jak mnie, trzech kropli krwi dziecięcej, której ty mi odmawiasz, a bez której całe dzieło moje musi przepaść. Cóż odpowiesz mi nato, Acharacie?
— Powiem ci, mistrzu, że każdy z nas ma swoje posłannictwo, spełniajmy więc je, idąc każdy swoją drogą, nie przeszkadzając sobie nawzajem. Nie żądaj, mistrzu, abym ci dopomagał przez zbrodnię.
— Jaką zbrodnię?
— Zabić dziecko, nietylko jest zbrodnią, ale nawet zbrodnią najsrożej karaną przez prawo.
Althotas uderzył ręką w stół marmurowy.
— Co ty mi pleciesz o prawach!... przez kogóż są one ustanowione?... przez ludzi, to jest przez najdziksze i najgłupsze zwierzęta. Tak, karanym jest srodze ten, ktoby dla nauki ośmielił się wytoczyć kilka kropli krwi, a bezkarnymi pozostają ci, którzy każą ją przelewać strumieniami, wśród walk zajadłych?... Zbliż się tu do mnie i pogadajmy o prawach.
— Mów, mistrzu, będę cię słuchać — wyrzekł posępnie Balsamo.
— Czy masz przy sobie papier i ołówek? — Zrobimy pewne obliczenie.
— Ja obliczam bez pomocy papieru i ołówka. Mów, mistrzu.
— Powracam do twego projektu. O! pamiętam go dobrze... obalasz ministerjum, zawieszasz w czynnościach parlament, wzniecasz rewolucję, druzgoczesz monarchję; potem powstaje protektorat. Rewolucja stwarza wolność, protektorat równość. Francuzi stają się tedy wolnym narodem, dzieło twoje jest dokonane; nieprawdaż?
— Czy uważasz, mistrzu, tę rzecz za niemożliwą?
— Dla mnie niemożliwość nie istnieje.
— A więc?
— Uważaj; Francja nie jest wyspą, oddzieloną od innych krajów oceanem; przeciwnie, złączona jest ściśle z całym lądem europejskim; dlatego to, co udało się zrobić Anglikom, bez wplątania się w wojnę europejską, Francji udać się nie może. Jeżeli zatem zerwie krępujące ją pęta, wszystkie kraje Europy rzucą się na nią i powstanie wojna, która trwać będzie co najmniej lat dwadzieścia. W przeciągu tych lat iluż padnie ludzi? Ja liczę przeciętnie dwakroć sto tysięcy rocznie, przez lat dwadzieścia padnie ich tedy cztery miljony; na każdego człowieka liczyć będziemy 17 funtów krwi, a zatem popłynie jej sześćdziesiąt miljonów funtów. A teraz powiedz kto z nas jest większym zbrodniarzem? Ja zażądałem od ciebie tylko trzech kropli krwi?... Nic mi nie odpowiadasz?
— Owszem, ta krew, której się domagasz, byłaby niczem, gdybyś był pewnym, że uzyskawszy ją, dopniesz celu.
— A czyż ty jesteś pewnym swego?... Możesz powiedzieć z ręką na sercu, że te cztery miljony zabitych zapewnią szczęście ludzkości?
— Mistrzu — błagalnym głosem odezwał się Balsamo, — proszę cię, mistrzu, znajdź inny sposób, pozwól, że ci powiem, co myślę po tem wszystkiem; przelanie krwi dziecięcej na nicby się nie przydało, gdyż dzieło twoje nigdy do skutku przyjść nie może.
— Zdaje mi się, że pozwalasz sobie przeczyć mi, dawać mi rady, o które cię nie proszę, — rzekł Althotas, z gniewem patrząc na ucznia.
— Bynajmniej, mistrzu, lecz żyjąc wśród ludzi, w normalnych warunkach, łatwiej obliczyć mogę powody i skutki czynności naszych, niż ty, mistrzu, co żyjesz od lat tylu odcięty od tętna wszelkiego życia, zamknięty w czterech ścianach pracowni, oddany nauce. Ja znam tylko i wskazuję trudności.
— Łatwobyś je pokonał, gdybyś chciał.
— Dodaj, mistrzu, gdybym wierzył.
— A więc nie wierzysz?
— Nie — odrzekł Balsamo.
— A czy wierzysz w śmierć?
— Wierzę w nią jako w rzecz, istniejącą nie zaprzeczenie.
— Więc śmierć istnieje?
— To jest rzeczą niezaprzeczoną.
— Jest to potęga straszna, niezwalczona, — dodał uczony starzec z uśmiechem, który przejął dreszczem Balsama.
— Tak jest, mistrzu, to potęga nieubłagana, niczem niezwalczona.
— Czy gdy widzisz trupa, przejmuje serce twoje trwoga i żal?
— Nie — odpowiedział spokojnie Balsamo, zbyt wiele widziałem nędzy ludzkiej, aby widok trupa miał przejmować mnie trwogą lub żalem. Życie cenię bardzo mało; ale potęgę śmierci uznawać muszę, jako potęgę. Nikt z pod praw jej wyłamać się nie zdoła.
Althotas spokojnie słuchał mowy Balsama, wziął tylko do ręki skalpel i obracał go w palcach. Potem, spojrzawszy wokoło siebie, wskazał wzrokiem kąt izby, gdzie na słomie drżał czarny piesek, jeden z trzech, przysłanych przez Balsama uczonemu, który potrzebował ich do doświadczeń.
— Weź tego psa i połóż go tu na stole.
— Balsamo spełnił rozkaz.
Biedne zwierzę, drżało na całem ciele, starając się wyrwać z rąk nielitościwych; wił się biedny i skowyczał boleśnie.
— Zapewne musisz wierzyć w życie, skoro wierzysz w śmierć — rzekł Althotas.
— Naturalnie.
— Ten pies jest żywy? Jak ci się zdaje?
— Musi być żywy, skoro skowyczy, wije się i boi.
— Jakie te czarne psy są brzydkie; na drugi raz postaraj się o białe.
— Dobrze, postaram się.
— Zaszczekaj piesku!... żeby pan nie wątpi o tem, że jesteś żywy — mówił dalej z zimnym szyderskim śmiechem, — nacisnął jakiś muskuł na głowie biednego stworzenia, a to natychmiast zaszczekało, a raczej zawyło boleśnie.
— Teraz przysuń tu dzwon i połóż psa pod nim... dobrze... a teraz powiedz mi, w jaki rodzaj śmierci wierzysz najwięcej?
— Nie wiem, śmierć jest zawsze śmiercią; nie rozumiem cię, mistrzu.
— Tak, masz słuszność, podzielam twoje zdanie; a teraz wyciągnij powietrze z tego klosza.
Balsamo poruszył korbą i powietrze ze świstem wydobyło się z klosza. Piesek, przestraszony, otworzył pyszczek, chwytał powietrze, nakoniec padł bezwładny.
— Pies ten zginął od apopleksji: To piękna śmierć, cierpi się bardzo krótko.
— Czy już nieżywy?
— Zapewne.
— Nie zdajesz mi się zupełnie przekonanym, Acharacie.
— Nie, przeciwnie.
— Może myślisz, że próbować będę wskrzesić to zwierzę.
— Nie, poprostu przekonany jestem, że pies ten przestał żyć.
— Dla większej pewności, weź ten skalpel i przetnij mu kolumnę pacierzową.
— Spełniam twój rozkaz, mistrzu.
I Balsamo jednem cięciem odłączył mózg od kolumny pacierzowej.
— Więc pies ten jest nieżywy?
— Gotów jestem powtórzyć to, ile razy zechcesz, mistrzu — odrzekł Balsamo, znudzony wkońcu naleganiem starca.
— A jednak cóżbyś powiedział, gdyby ten pies otworzył oczy i popatrzył na ciebie.
Balsamo uśmiechnął się.
— Bardzoby mnie to zdziwiło, mistrzu.
— Cieszy mnie to bardzo — rzekł starzec, śmiejąc się złowrogo i w tejże chwili przysunął do psa jakiś przyrząd i zapytał:
— Którem okiem chcesz, aby pies popatrzył?
— Prawem.
Natychmiast prawe oko psa otworzyło się.
Balsamo cofnął się przerażony.
— A teraz popatrz na pysk.
Oko psa zamknęło się, lecz natomiast pysk się otworzył; pies wyszczerzył zęby, nad którymi drgała złośliwie warga.
Balsamo zbladł ze strachu.
— To dziwne — szepnął — to dziwne.
— Widzisz, że śmierć nie jest tak potężną, jak ci się zdawało; zabiłeś tego psa własną ręką, a on spróbuje cię ugryźć w tej chwili; uważaj tylko!
Pies stanął na czterech łapach i potrząsał łbem, odłączonym od kości pacierzowej.
Widok był wstrętny i straszny zarazem.
Balsamo trwożnie usunął się pod ścianę.
— No, no, zbliż się tutaj, nie mam zamiaru straszyć cię dłużej; dość już tych doświadczeń, rzekł, odsuwając na bok psa i aparat.
Skoro tylko jedno odsunięte zostało od drugiego, pies upadł bezwładnie.
— Widzisz, do czego dochodzi nauka, ten pies nieżywy na mój rozkaz może się jeszcze poruszać.
— Tak, ale jest to tylko chwilowe, mistrzu, nie przywraca mu to życia, lecz daje tylko jego pozory.
— Zapewne, bo nauka nie doszła jeszcze do zenitu doskonałości, ale gdy to nastąpi, rozporządzać będzie sposobami dającemi wieczne życie.
— Sądzisz zatem, mistrzu, że gdyby twój eliksir życia istniał i gdybyś dał go się napić temu psu, żyłby wiecznie?
— Niezawodnie.
— A cóżby się stało, gdyby miał nieszczęście wpaść znów w ręce takiego, jak ty uczonego, który poddałby go takim samym doświadczeniom?
— Czekałem właśnie na to zapytanie — rzekł starzec, zacierając ręce.
— Ciekawy jestem twojej odpowiedzi, mistrzu, bo powiedz mi, proszę, czy twój eliksir mógłby przeszkodzić, aby kamień spadający z dachu nie ugodził w czaszkę człowieka, by kula nie przeszyła go nawskroś, lub koń nie stratował?
— Ścisłą jest twoja logika, mój drogi, ale nato dam ci odpowiedź, że eliksir mój nie ma na celu przeszkodzenia wszelkim wypadkom życiowym, on tylko uczyni człowieka tak silnym, aby wszystkiemu bezpiecznie mógł stawić czoło.
— Jakto, mistrzu?
— Nie mogę przeszkodzić, abym nie był raniony, ale ranę tę zamknąć mogę natychmiast; a tem samem przeszkodzić, aby śmierć przez nią torowała sobie drogę. Patrz, niedowiarku.
Ostrym lancetem ranił się w arterję.
— Co robisz, mistrzu? — zawołał Balsamo, rzucając się ku niemu.
— Chcę cię przekonać, niedowiarku.
Krew bardzo powoli dochodziła do otwartej rany, krążenie jej bowiem w starym było bardzo wolne; po chwili jednak zaczęła płynąć obficie.
— Mistrzu, raniłeś się niebezpiecznie.
Althotas otworzył flaszeczkę jakąś i parę kropel zawartego w niej płynu wpuścił na ranę; natychmiast rana ściągnęła się i krew płynąć przestała.
Balsamo patrzył na starca w osłupieniu.
— O mistrzu mój!... — zawołał — jesteś najrozumniejszym z ludzi!
— Może teraz zrozumiesz mnie nakoniec; widzisz, do czego już doszedłem w swoich doświadczeniach, a to ci daje miarę, do czego jeszcze dojść mogę, jeśli życie moje zdołam przedłużyć do lat trzystu! Wynajdę niezawodnie sposoby, aby ciało ludzkie uczynić tak twardem, iżby go żadne nie raniły ciosy, a wtedy ludzie, widząc, że próżne są ich usiłowania, aby szkodzić sobie wzajemnie, zaczną żyć ze sobą w zgodzie i jedności; ale nato potrzeba mi długiego życia, a zatem trzech kropli krwi dziecięcej; wszak mi jej nie odmówisz?
— Daj mi czas do namysłu, mistrzu, i sam pomyśl jeszcze nad tem.
— Idź już, idź, pewny jestem, że cię przekonam kiedyś. Wreszcie, kto wie, może czem innem zdołam zastąpić krew ludzką; zobaczymy. A teraz idź już sobie.
Noc, którą spędziliśmy, prowadząc czytelnika z Saint-Denis do la Muette, stamtąd na ulicę Coq-Héron, Plâtriere i Saint-Claude, użyta była przez panią Dubarry, aby starego króla skłonić do przyjęcia nowej polityki, stosownie do jej osobistych poglądów.
Największy nacisk kładła na niebezpieczeństwo, grożące ze strony Choiseul’ów, jeśli wkradną się w łaski następczyni tronu.
Król odpowiadał, wzruszając ramionami, że synowa jego jest jeszcze dzieckiem, a Choiseul starym dyplomatą, przeto ona nie będzie chciała, ani umiała pracować, a on się bawić.
I, zadowolony ze swego dowcipu, przerwał wszelkie dalsze w tym przedmiocie rozmowy. Pani Dubarry tymczasem zauważyła, że król dnia tego był chwilami roztargniony.
Ludwik XV był próżny i bardzo lubił wzbudzać zazdrość w swoich kochankach, z warunkiem jednak, aby nie trwała ona zbyt długo i nie objawiała się w kłótniach i sprzeczkach. Pani Dubarry była zazdrosną; grała w tem rolę zarówno jej miłość własna, jak i obawa. Zbyt wiele ją kosztowało zdobycie zajmowanego stanowiska, zbyt niskiem było jej pochodzenie, aby mogła, za przykładem pani de Pompadour, tolerować kochanki królewskie, lub też w chwilach znudzenia sama mu ich dostarczać.
Ponieważ pani Dubarry była zazdrosną, pragnęła przeto poznać dokładnie powód roztargnienia króla.
Na usilne domagania się, król odpowiedział te pamiętne słowa, które były wierutnem kłamstwem.
— Zajmuję się teraz przeważnie szczęściem mojej synowej, a wątpię bardzo, aby syn mój był w stanie ją uszczęśliwić.
— A dlaczegóż to? Najjaśniejszy Panie.
— Zauważyłem dziś, że Ludwik w Compiègne, w Saint-Denis, w la Muette zajęty był bardzo innemi kobietami, a nie zwracał prawie wcale uwagi na żonę.
— Nigdybym w to nie uwierzyła, gdybym usłyszała z innych ust, niż twoje, Najjaśniejszy Panie. Delfinowa jest przecie bardzo ładną kobietą.
— Trochę za szczupła.
— Jest jeszcze taka młoda.
— Co to znaczy? Spojrzyj, hrabino, na pannę de Taverney, i ona jest także młoda.
— I cóż?
— A jest prawdziwie piękną.
Oczy hrabiny zabłysły złowrogo; kroi zrozumiał natychmiast, że powiedział za wiele.
— Ależ ty sama, hrabino, z pewnością musiałaś być w tym wieku okrąglutką, jak pasterki Boucher’a.
Pani Dubarry, ułagodzona cokolwiek, ciągnęła dalej, przymilając się królowi.
— Więc panna de Taverney ]est tak bardzo piękna?
— Alboż ja wiem; mówiłem tylko, że nie chuda.
— A zatem musiałeś się jej dobrze przyjrzyć, Najjaśniejszy Panie.
— Kochana hrabino, po co zastawiasz na mnie sidła? Wiesz przecie, że mam wzrok krótki, widzę rozmiary, ale szczegółów oko moje nie dojrzy.
— U następczyni widziałem same kości.
— A u panny de Taverney zobaczyłeś tuszę; to znaczy, że piękność pierwszej jest arystokratyczna, drugiej — prostacza.
— Ależ, Joanno, wszak doskonałość twych kształtów nie przeszkadza ci bynajmniej być kobietą dystyngowaną.
— Chwała Bogu, komplement, ale niestety, nie do mnie samej jest wystosowany — pomyślała hrabina. Potem dodała głośno.
— Radabym widzieć delfinową, otoczoną ładnemi kobietami; czy może być coś brzydszego, niż dwór, z brzydkich i starych kobiet złożony.
— Podzielam w zupełności twoje zdanie, hrabino; wczoraj jeszcze mówiłem o tem z delfinem, ale to mąż, którego nic nie obchodzi.
— Gdyby tak na początek panna Taverney została damą dworską?
— Ma nią zostać, jak słyszałem.
— Widać, że cię to żywo obchodzi, Najjaśniejszy Panie.
— Wcale nie, tylko słyszałem, że tak mówiono.
— To panna niebogata?
— Tak, ale wysokiego urodzenia. Ród Taverney-Maison Rouge jest stary i zasłużony.
— Kto ich proteguje?
— Nie wiem. Ale to pewna, że są bardzo ubodzy.
— Nie są, widocznie, protegowanymi Choiseul’a, bo jużby pewno skarb królewski ich opłacał.
— Hrabino, kochana hrabino, dajmy pokój polityce.
— Cóż to za polityka, mówić, że Choiseul rujnuje króla?
— Nieinaczej — rzekł król, powstał i pożegnał się z faworytą.
W godzinę później był już w swoim pałacyku w Trianon, w doskonałym humorze, zacierał ręce z zadowolenia, że wzbudził zazdrość w pani Dubarry, a chodząc po pokoju, powtarzał, jak Richelieu, gdy miał lat trzydzieści:
— Co to za utrapienie z zazdrosnemi kobietami!
Po odejściu króla pani Dubarry przeszła do gabinetu, gdzie oczekiwała na nią Chon, żądna wiadomości.
— Szalone miałaś powodzenie, moja droga, parę dni temu prezentowana byłaś następczyni tronu, a wczoraj przypuszczona do jej stołu.
— No tak; i cóż stąd?
— Jakto, czyż nie wiesz, że setki powozów pędzą w tej chwili do Luciennes dla przypodobania się tobie?
— Bardzo żałuję.
— Czego?
— Powozów i ludzi, którzyby dziś rano gonić chcieli za moim uśmiechem; nie chcę dziś widzieć nikogo.
— Czy zanosi się na burzę, hrabino?
— Być może. Niech mi podadzą prędko czekoladę!
Chon zadzwoniła.
Wszedł Zamor.
— Czekolady! — zawołała hrabina.
Zamor szedł powoli, krok za krokiem.
— Prędzej, łotrze! co to znaczy? czyś nie słyszał, jak mówiłam, że chcę jeść; każę ci dać sto batów, jeśli nie pobiegniesz w tej chwili.
— Ani myślę biegać, ja tu jestem rządcą, a nie lokajem.
— Jakim rządcą! A ty trutniu! ja cię tu zaraz nauczę biegać!
I porwała szpicrutę, służącą do utrzymania zgody między jej wyżełkami i pinczerami.
Zamor, na widok szpicruty, uciekł, krzycząc i machając rękami.
— Co za usposobienie drapieżne, Joanno!
— Tak, ale czyż nie mam do tego prawa?
— Nie przeczę, ale wynoszę się od ciebie.
— Dlaczego?
— Bo mogłabyś mnie pożreć.
Wtem zapukano po trzykroć do gabinetu.
— Co tam nowego? Kto tam stuka? — z gniewem zawołała hrabina.
— Ten może liczyć na dobre przyjęcie — szepnęła Chon.
— A toby mi się podobało, żebym był źle przyjęty! — rzekł Jan z królewską powagą, stając u wejścia..
— I cóżbyś zrobił, gdybym cię źle przyjęła? Bo przecież to nie jest niemożebnem.
— Nic; nie wróciłbym więcej.
— Cóż dalej?
— Straciłabyś na tem więcej, niż ja.
— Jesteś gburem!
— Co znowu? Nie jestem tylko pochlebcą. Co to się stało dziś Joannie, powiedz mi, Chon.
— Czy ja wiem; jest zupełnie niedostępną.
— Więc nie zbliżajmy się do niej.
Podano w tej chwili czekoladę. Jan poskoczył i odebrał tacę.
— Jak się masz, kochana czekolado, pójdź, luba, pogadamy ze sobą.
Postawił tacę na stoliku, na którym sam usiadł.
— Chodź tu, Chon, wypijemy czekoladę; a kto jest w złym humorze, nic nie dostanie.
Chon skinęła przecząco, dając znak Janowi, żeby sam używał.
— Przyjemni jesteście oboje, niema co mówić! Ja cierpię, ja się smucę, a wy się obrażacie.
— Cóż ci jest, Joanno? powiedz — zapytała, zbliżając się, Chon.
— Ani jedno z was nie pomyśli o tem, czem ja się dręczę.
— Powiedz nam, Joanno, jeśli chcesz, żebyśmy z tobą współczuli.
Jan, zajęty śniadaniem, nie ruszał się z miejsca.
— Może ci brak pieniędzy? — zagadnęła Chon.
— O to możesz być spokojna, wprzód ich może zabraknąć królowi, niż mnie.
— To pożycz mi tysiąc dukatów; oddasz mi prawdziwą przysługę, — odezwał się Jan.
— Dam ci tysiąc szczutków w twój nos czerwony.
— Król nie chce porzucić tego nieznośnego Choiseul’a? zagadnęła Chon.
— A to nowina! Wiecie dobrze, że są złączeni na całe życie.
— Może stary król zakochał się w swojej synowej?
— Jesteś już bliską odgadnienia mojego gniewu, Chon; ale patrzno na tego łotra, zajął się jedzeniem i ani myśli o mnie. O! wy oboje zabijacie mnie swoją obojętnością!
Jan, zajęty czekoladą, nie zważał wcale na burzę, która wrzała poza jego plecami; nalał sobie spokojnie drugą filiżankę.
— Co mówisz, Joanno, byłżeby król zakochany?
Dubarry skinęła głową.
— Zakochany w synowej?... No, ale to lepiej dla ciebie. Lepiej ta, niż inna.
— A jeśli nie w niej, ale w innej jest zakochany?
— Co za nieszczęście, mój Boże! rzekła Chon blednąc.
— Zemdlej teraz, sprawisz mi przyjemność!
— Ale w kimże się kocha?... powiedz mi, Joanno.
— Zapytaj miłego braciszka, póki nie zadławi się tą czekoladą. On wie, a przynajmniej domyśla się z pewnością.
— Mówiłaś co do mnie?
— Tak, mówiłam do ciebie, miły, uprzejmy gościu. Pytam o nazwisko kobiety, w której król jest zakochany.
Jan odwrócił się i mając usta napchane jedzeniem bąknął:
— Panna de Taverney.
— Panna de Taverney! nieszczęście — jęknęła Chon.
— A ten łotr wie o tem! wie, i tak smacznie zajada! — zawołała hrabina, opierając się o poręcz fotelu.
— Nie wiem doprawdy, dlaczego dotąd nie wydrapałam mu tych szkaradnych, zaspanych oczu, ręczę ci, Chon, że wstał zaledwie.
— Mylisz się, Joanno, nie kładłem się wcale.
— Więc cóż robiłeś, łajdaku.
— Biegałem całą noc i cały ranek.
— Wiedziałam o tem... I ja mam być obsłużoną? Któż mi teraz powie, gdzie się znajduje ta dziewczyna?
— Gdzie jest? — spytał Jan.
— Tak.
— W Paryżu; gdzieżby miała być?
— W Paryżu, ale gdzie?
— Ulica Coq-Héron.
— Kto ci to powiedział?
— Stangret, który odwoził ją do domu. Czekałem na niego w stajni, i spytałem go, gdy wrócił.
— I powiedział ci?
— Że odwiózł państwa de Taveiney na ulicę Coq-Héron, do niewielkiego domku, dotykającego pałacu d’Armenonville.
— Już nie gniewam się teraz na ciebie, Janie; zupełnie przebłagałeś mnie temi wiadomościami, ale to dla mnie mało, ja o tej kobiecie wszystko wiedzieć muszę. Gdzie bywa, kogo widuje, czy odbiera od kogo listy?
— Jak potrzeba, to się dowiemy.
— Ale w jaki sposób?
— Myślałem ja, teraz wy możecie pomyśleć — rzekł Jan.
— Na ulicy tej są zapewne domy, a w nich mieszkania do wynajęcia — rzekła Chon.
— Tak, tak — zawołała Dubarry — trzeba nająć w sąsiedztwie mieszkanie, a w niem umieścić kogo, coby nie spuszczał z oka tych ludzi i widział, kto wchodzi, kto wychodzi i dokąd idzie.
— Każę zaprzęgać, pojedziemy zaraz na ulicę Coq-Héron.
— Próżna fatyga, tam niema żadnego mieszkania do wynajęcia w sąsiedztwie. Dowiadywałem się. Jest... przy ulicy Plâtrière.
— Co to za ulica Plâtrière?
— Co to za ulica?
— Tak!
— Styka się ogrodami z ulicą Coq-Héron.
— Więc prędko, śpieszmy się, najmijmy to mieszkanie.
— Nie potrzeba, już je nająłem.
— Co za idealny człowiek! Chodź, ucałuj mnie, Janie.
Jan otarł sobie usta, podszedł do pani Dubarry, ucałował ją w obydwa policzki, poczem złożył jej ceremonjalny ukłon, dziękując za zaszczyt jakiego dostąpił.
— Uspokoiłaś się nakoniec?... — wyrzekł Jan.
— Powiedz mi, mój drogi, czy cię kto nie poznał?
— Któż mógłby mnie poznać na ulicy Plâtrière?
— I nająłeś?
— Maleńkie mieszkanko w jakimś nędznym domu.
— Pytano cię, dla kogo?
— Naturalnie.
— Cóż odpowiedziałeś?
— Dla młodej wdowy. Czy ty wdową jesteś, Chon?
— Czemużby nie! — odrzekła.
— Doskonale; Chon zamieszka tam, pilnować będzie, szpiegować; ale nie trzeba tracić czasu.
— Natychmiast pojadę. Każ zaprzęgać.
Pani Dubarry szarpnęła za dzwonek.
— Zaprzęgać, jak najprędzej!
Jan i hrabina uważali Andreę za bardzo niebezpieczną; odrazu zwróciła na siebie uwagę króla pięknością. Trzeba ją zatem pilnować.
— Ta dziewczyna przyjechała z prowincji; niepodobna, aby przy swoich wdziękach nie zdobyła serca jakiego szlachcica z sąsiedztwa, który zapewne przybył lub przybędzie za nią do Paryża. Trzeba ich będzie połączyć. Król zaraz ostygnie w zapałach, skoro zobaczy tę prowincjonalną sielankę — mówiła Dubarry.
— Mylisz się, siostrzyczko; młoda mężatka to bardzo łakomy kąsek dla Najjaśniejszego Pana; sądzę, że byłoby lepiej, gdyby mogła mieć kochanka, to wpłynęłoby daleko silniej!..
— Już zaszły konie! — rzekł, patrząc w okno, Jan.
Chon ucałowała siostrę, uścisnęła rękę brata i pośpieszyła do powozu.
— Może weźmiesz z sobą Jana?
— Nie, ja sobie pójdę swoją drogą. Czekaj na mnie, będę pierwszym, który ci złoży wizytę na nowem mieszkaniu.
Chon pojechała, Jan zaś siadł przy stoliku i wypił trzecią filiżankę czekolady.
Chon, przedewszystkiem wstąpiła do siebie, zmieniła ubranie, starając się przybrać pozór uczciwej mieszczanki. Okryła się skromnym jedwabnym płaszczykiem, posłała po lektykę i w pół godziny później szła w towarzystwie panny Sylwji na czwarte piętro, po ciemnych i brudnych schodach, do mieszkania, najętego dla niej przez wice-hrabiego.
Tymczasem stara właścicielka domu, mieszkająca na pierwszem piętrze, zobaczywszy dwie młode kobiety, wchodzące na drugie piętro, zawołała:
— Czego tu panie szukają?... z pewnością się pomyliły, proszę zejść zaraz.
Chon, przybrawszy o ile mogła najsmutniejszą minę, odpowiedziała:
— Brat mój wynajął tu dla mnie mieszkanie na czwartem piętrze. Miałażbym się pomylić?
— A to pani! przepraszam... taka młoda i już wdowa... biedaczka!... Ale tu pani będzie bardzo dobrze i wygodnie, cicho, nikt nie chodzi, nie jeździ, żadnego hałasu. A okna mieszkania pani wychodzą na śliczne ogrody.
— Tego właśnie serdecznie życzyłam sobie.
— Jednak przez okno w korytarzu, można widzieć przechodzące procesje, a czasem nawet ludzi, co pokazują sztuki z uczonemi psami.
— Nie wątpię, że to stanowić będzie dla mnie bardzo miłą rozrywkę.
I poszły dalej po schodach.
Staruszka popatrzyła za niemi jeszcze chwilę, a wracając, rzekła do siebie:
— Ta kobiecina wygląda bardzo uczciwie. Zamknąwszy drzwi za sobą, Chon pobiegła zaraz do okien wychodzących na ogród.
Jan nie pomylił się wcale. Pawilon, zamieszkiwany przez rodzinę Teverney, znajdował się prawie pod oknami najętego mieszkania.
Nie pozostawało już żadnej wątpliwości, gdy w chwilę potem Chon zobaczyła piękną młodą dziewczynę, siedzącą z robotą przy otwarłem oknie.
Chon zajęta była właśnie przyglądaniem się młodej dziewczynie, gdy wicehrabia Jan stanął we drzwiach.
— I cóż? — zapytał.
— A! to ty Janie, jakżeś mnie przestraszył.
— Jak ci się podoba mieszkanie?
— Powiem ci, Janie, że można będzie widzieć stąd wszystko, ale za to słyszeć ani słowa.
— Za wiele ci się zachciewa. Czekaj, powiem ci nowinę.
— Jaką?
— Cudowną!
— Cóż takiego?
— Nieporównaną!
— Zabijasz mnie twemi wykrzyknikami.
— Filozof...
— No i cóż? filozof...
— Jakkolwiek: „Mędrzec na wszystko powinien być przygotowany“, jak mówi poeta, wyznam ci szczerze, na to przygotowanym nie byłem wcale...
— Czy chcesz mnie piec na wolnym ogniu?... — A może przeszkadza ci ta dziewczyna? Sylwjo, przejdź proszę do ostatniego pokoju.
— Taka piękna panna nigdy przeszkadzać mi nie może — rzekł Jan poufale, biorąc Sylwję pod brodę.
— Niechże sobie zostanie; ale ty mów nareszcie.
— Od chwili jak tu wszedłem, nie przestaję rozmawiać.
— O niczem.... Więc przestań paplać i nie przeszkadzaj mi patrzyć.
— Uspokój się. Otóż mówiłem, że, przechodząc obok studni...
— Właśnie, żeś o tem nic dotąd nie mówił.
— Przerywasz mi?
— No, mów dalej.
— Przechodziłem tedy obok studni i przystanąłem na chwilę, chcąc kupić jakie stare graty do tej tu dziury, gdy wtem czuję strumień wody, płynący po moich pończochach.
— To istotnie bardzo zajmująca historja!...
— Co za gorączka.... czekajże cierpliwie.... oglądam się i spostrzegam.... zgadnij co?
— Dajże mi pokój.
— Widzę młodego człowieka, który zatkał kurek kawałkiem chleba, co spowodowało, że woda mnie tak obryzgała.
— Nie uwierzysz, jak mnie żywo obchodzi twoje opowiadanie! — rzekła Chon, wzruszając ramionami.
— Zaczekajże.... Zakląłem jak furman. Młody człowiek odwrócił się i poznałem w nim....
— Kogo poznałeś?
— Twego filozofa, a raczej naszego filozofa.
— Kogo? Gilberta?
— W jego własnej osobie; był bez czapki, ubranie na nim było w nieładzie, surdut rozpięty....
— Gilbert? I cóż ci powiedział?
— Poznałem go i on mnie poznał; chciałem się zbliżyć do niego, lecz cofnął się wtył; wyciągam do niego ręce, a on w nogi i ginie mi wkrótce z oczu wśród różnorodnego tłumu.
— I straciłeś go z oczu?
— Spodziewam się; nie mogłem go przecie gonić.
— Masz słuszność, to było niepodobieństwem, ale to szkoda, że przepadł...
— A to nieszczęście! — westchnęła Sylwja.
— Zapewne. Należą mu się ode mnie dobre cięgi, a że wie o tem, uciekł mi. Ale co się odwlecze, nie uciecze. Wiem przynajmniej, że jest w Paryżu, a kto, jak ja, żyje w dobrych stosunkach z ministrem policji, odnajdzie w Paryżu każdego.
— Musimy go dostać.
— A jak go dostaniemy, to go trochę wygłodzimy.
— Zamkniemy go; tylko już tym razem trzeba będzie wybrać bezpieczniejsze miejsce.
— Sylwja nosić mu będzie chleb i wodę.
— Niema z czego żartować, bracie. Ten chłopiec zna sprawę z końmi pocztowemi. I możnaby go się obawiać, jeśli ma żal do ciebie.
— To też dałem sobie słowo, idąc tu na górę, że pójdę stąd prosto do pana de Sartines i poproszę, aby kazał odszukać tego młodzieńca. Pan de Sartines zapewne będzie zdania, że młody chłopiec spotkany przy studni w takim negliżu, niezawodnie musi mieszkać w tej dzielnicy i odnajdzie go z łatwością.
— Co on tu może robić bez pieniędzy?
— Może jest posłańcem.
— On!... takich surowych zasad filozof.... posłańcem.... śni ci się?...
— Może tu znalazł jaką starą ciocię dewotkę, co oddaje mu skórki chleba, za twarde dla jej pieska faworyta.
— Dosyć już tego gadania. Sylwjo! ułóż bieliznę do tej starej szafy, a ty, Janie, siądź przy mnie i będziemy się przypatrywali tej pięknej pannie.
Ostrożnie zbliżyli się oboje do okna.
Andrea porzuciła haft, ułożyła się wygodnie w fotelu, wzięła książkę, leżącą obok niej na stoliku, otworzyła i zatopiła się cała w czytaniu.
— Co za pracowita osoba! Ciekawa jestem co też to ona czyta?
— Oto pierwszy, niezbędny sprzęt w tem mieszkaniu — rzekł Jan, wyjmując z kieszeni lunetę, a oparłszy ją mocno o ramę okna, przyłożył do niej oko.
— A no, powiedz mi, proszę cię, Janie, czy ta istota doprawdy jest piękna?
— Przepyszna! Doskonalszą piękność trudno wymarzyć! Co za ręce! jakie ramiona! usta, a nóżki.... co za prześliczne nóżki.... cieniutkie w kostce — przecudnie rysują się pod jedwabną pończoszką!
— Wiesz co, zakochaj się w niej, zrobisz nam tem prawdziwą przyjemność! — krzyknęła Chon ze złością.
— Ciekawy jestem, coby w tem było tak złego, szczególniej gdyby chciała mi być wzajemną?...
Biedna Joanna mogłaby się uspokoić trochę.
— Nie pleć głupstw, jeśli możesz, i daj mi lunetę.... W istocie to piękna dziewczyna.... niepodobna, ażeby nie miała kochanka.... Patrz, ona ani myśli czytać.... Książka wypada z jej ręki.... pada... już leży na ziemi.... Ja ci to mówiłam, Janie, ona nie czyta, ale marzy.
— Może śpi?
— Z otwartemi oczami? Trzeba przyznać, że ma piękne oczy.
— W każdym razie — rzekł Jan — jeśli panna Taverney ma kochanka, musi on tu się zjawić i zobaczymy go.
— Tak, jeżeli przyjdzie w dzień; ale jeżeli przychodzi w nocy?...
— To prawda! Co za naiwność z mojej strony, nawet nie pomyślałem o tem; a no to trzeba będzie obmyślić jakieś środki.
— Ale co to za doskonała luneta.... mogłabym przez nią czytać tę książkę, co tam leży na ziemi.
— Przeczytaj tytuł i powiedz mi — może uda mi się coś z tego odgadnąć.
Chon patrzyła ciekawie; nagle usunęła się przerażona.
— Co ci się stało? — zapytał wicehrabia.
— Patrz tylko ostrożnie, żeby nie spłoszyć ptaszka, czy widzisz tę głowę, wystającą z okienka na poddaszu.
— Ha, ha, ha — zaśmiał się głucho Dubarry — wszak to mój filozof.
— Czemu on się przygląda z taką lubością, z takiem rozmarzeniem?
— Coś szpieguje.... aha!... już rozumiem, przedmiotem jego wytężonej uwagi jest panna de Taverney.
— Panna de Taverney?
— Nie inaczej, oto kochanek, który ściga ją wszędzie; gdy przyjechała do Paryża, porzucił nas, zamieszkał tu, aby patrzyć na nią, a podczas gdy on w nią jest tak wpatrzony, ona marzy rozkosznie.
— Tak to prawda — rzekła Chon — co za wejrzenie, co za ogień w oczach: kocha się do szaleństwa.
— Teraz, kochana siostro, możemy przestać pilnować panny; zastąpi nas doskonale ten chłopiec.
— Tak, ale on jej będzie pilnował dla siebie.
Pan de Sartines powrócił do domu o godzinie trzeciej rano; znużony był bardzo, ale też i zadowolony zarazem, że mu się tak doskonale udało urządzić wieczorek dla króla i pani Dubarry.
Lud rozentuzjazmowany widokiem następczyni tronu, powitał jadącego Ludwika okrzykami: „Niech żyje król!“ których skąpiono mu już od dawnego czasu. Nawet pani Dubarry, której nie udawało się prawie nigdy ukazać publicznie, ażeby nie być obrzuconą obelgami tłumu, tym razem przejechać mogła spokojnie swoją karetą, a nawet szereg widzów, wysunięty naprzód, mile ją powitał. Król uśmiechnął się też do pana de Sartines, a ten pewien był podziękowania przy pierwszej sposobności.
Pozwolił więc sobie dnia tego spać do południa, a wstawszy, przymierzał dwa tuziny peruk, czekających jego wyboru. Przymierzając, słuchał raportów, jakie składali mu różni agenci, gdy oświadczono mu wizytę wicehrabiego Jana Dubarry.
— Dobrze!... pomyślał de Sartines — zapewne król przysyła mi podziękowanie.
I kazał prosić gościa do salonu.
Jan, znużony już bezsenną nocą i tak czynnym porankiem, zagłębił się rozkosznie w fotelu.
Gdy pan de Sartines wszedł do salonu, Jan z rozpromienioną twarzą powstał i uścisnęli sobie ręce.
— Czemuż mam przypisać przyjemność widzenia cię tak rano u mnie, wicehrabio?
— Przedewszystkiem — rzekł Jan, rad, że mu się zdarza sposobność powiedzenia komplementu — chciałem powinszować panu talentu w urządzeniu wczorajszej uroczystości.
— Dziękuję, czy mam to uważać za oficjalne podziękowanie?...
— Jak najzupełniej ze strony Luciennes.
— Miło mi to słyszeć. Wszak tam słońce wschodzi?
— Nawet i zachodzi czasami.
Dubarry zaśmiał się rubasznie.
— Ale, panie de Sartines, chcę także prosić cię o małą przysługę.
— Dwie, jeśli można.
— Skoro rzecz jaka zaginie w Paryżu, czy można ją odnaleźć?
— Tak; byle rzecz ta była bardzo wielkiej lub żadnej wartości!
— To, czego szukam, prawie nic nie jest warte.
— Czego pan szuka?
— Szukam chłopca, mającego mniej więcej lat ośmnaście.
Pan de Sartines wyciągnął rękę, wziął ołówek i zaczął pisać.
— Lat ośmnaście. — Jak na imię temu chłopcu?
— Gilbert.
— Czem się trudni?
— Prawdopodobnie niczem.
— Skąd pochodzi?
— Z Lotaryngji.
— Gdzie był przedtem?
— W służbie u rodziny de Taverney.
— Czy go przywieźli z sobą?
— Nie, siostra moja Chon kazała go podnieść na gościńcu nawpół umarłego z głodu i wyczerpania, wzięła go do karety, przywiozła do Luciennes, a tam...
— Cóż dalej, panie wicehrabio?
— Tam, obawiam się, czy nie nadużył gościnności.
— Nie, tego nie mówię... tylko uciekł w tak dziwny sposób.
— A teraz pan chce go dostać napowrót?
— Tak jest.
— Czy nie domyśla się pan mniej więcej, gdzie obecnie znajdować się może?
— Spotkałem go dziś przy studni, na rogu ulicy La Plâtrière, i zdaje mi się, że musi mieszkać w tej stronie; domyślam się nawet w którym domu.
— A więc skoro wiadomy jest panu dom, w którym się ukrywa, nic łatwiejszego, jak posłać tam po niego i natychmiast go panu sprowadzić. — Co pan z nim sobie życzy dalej robić? Czy go pan chce zamknąć w Bicetre czy w Charenton, proszę mówić szczerze, najchętniej spełnię pańską wolę.
— Właściwie tego sobie nie życzę. Oto poprostu, chłopiec ten podobał się mojej siostrze, chciała zatrzymać go w swojej służbie, bo jest inteligentny; gdyby zatem łagodnie sprowadzić go jej można, byłoby mi to bardzo przyjemnie.
— Spróbujemy. Czy pan nie pytał o tego chłopca nikogo na ulicy La Plâtrière?
— Gdy mnie zobaczył, uciekł przede mną, nie chciałem zatem pytać o niego w domu, gdzie zamieszkuje; mógłby się dowiedzieć i wynieść się stamtąd.
— Słusznie. Ale gdzież znajduje się ten dom na końcu, na początku, czy w środku ulicy La Plâtrière?
— Zdaje się, że w środku.
— Poślę tam zaraz zręcznego człowieka.
— Ach! panie! Ten człowiek, choćby był najzręczniejszy, będzie musiał rozmawiać.
— U nas niema tego zwyczaju.
— Chłopiec jest niesłychanie sprytny.
— A, przepraszam, nie zrozumiałem pana odrazu, pan sobie życzy, żebym sam się zajął tą sprawą. Dobrze... bo nawet przeczuwam, że można napotkać na pewne trudności.
Jakkolwiek Jan był przekonany, że owe trudności istniały tylko w mowie pana de Sartines, dodał jednak:
— Właśnie też, z powodu tych nadzwyczajnych trudności, wolałbym wiedzieć, że pan, osobiście, zajmuje się tą sprawą.
Pan de Sartines zadzwonił.
— Niech natychmiast zaprzęgają, — rzekł do wchodzącego lokaja.
— Mam swój powóz przed domem.
— Dziękuję, wolę mój własny, bo nie ma żadnych herbów i co miesiąc każę go przemalowywać, tak, aby go nikt poznać nie mógł. Zanim zaprzęgną, pozwól mi pan przymierzyć peruki, które mi przyniesiono.
— Ależ, bardzo proszę, niech pan się nie krępuje moją obecnością.
Fryzjer pana de Sartines był prawdziwym artystą i przyniósł był ogromną ilość peruk wszystkich możliwych form i kolorów.
Pan de Sartines, w interesie swego powołania, miał zwyczaj często przebierać się, a kogokolwiek udawał: adwokata, doktora lub kupca, zawsze dbał niezmiernie o dokładność przebrania.
Gdy przymierzał dwudziestą czwartą perukę, dano znać, że powóz zaszedł.
— Czy pozna pan dom? — zapytał pan de Sartines gościa.
— Naturalnie!
— Zauważył pan bramę?
— To pierwsza rzecz, na którą zwróciłem uwagę.
— A jakże wygląda?
— Są to drzwi, prowadzące do korytarza.
— Drzwi, poza niemi długi, ciemny korytarz, tam do licha!
— Zdawało mi się, że zamek przy nich jest z sekretnym mechanizmem.
— O... to źle. A na którem piętrze mieszka ów chłopiec?
— Na facjatce. Wreszcie zaraz da się to widzieć, bo oto studnia.
— Jedź stępa! — zawołał na stangreta pan de Sartines.
Stangret wstrzymał konie, powóz toczył się zwolna; pan de Sartines opuścił szybę u drzwiczek pojazdu.
— Patrz pan, to tu; ten dom taki brudny.
— A to nieszczęście prawdziwe! Tego się właśnie obawiałem.
— Jak to, pan boisz się czegoś?
— Tak jest, niestety. Bardzo się boję.
— I czegóż to?
— A to dopiero źleś pan trafił.
— Nie rozumiem, niech mi pan wytłumaczy.
— Ten dom brudny, który mi wskazałeś, jest zamieszkały przez pana Rousseau z Genewy.
— Tego autora?
— Tak.
— Więc cóż to szkodzi?
— Jakto, co szkodzi? Widać, że pan nie należy do policji i nie zna jej obowiązków.
— Ależ panie, Gilbert u tego filozofa? — to być nie może?
— Wszak sam mi mówiłeś, że ten chłopiec jest filozofem, cóż więc w tem dziwnego, że się zeszli?
— Więc przypuśćmy, że Gilbert jest u pana Rousseau. To cóż stąd?
— Że go nie dostaniesz, wicehrabio.
— Dlaczego?
— Bo Rousseau jest człowiekiem niebezpiecznym.
— Dlaczego nie wsadzicie go do Bastylji?
— Proponowałem to kiedyś królowi, ale nie śmiał tego uczynić.
— Jakto, król nie śmiał?
— Chciał, abym wziął na siebie całą odpowiedzialność; przyznaję się, że odmówiłem.
— Doprawdy?
— Bardzo się trzeba namyślić, nim się kto odważy zaczepić tę całą filozoficzną psiarnię; mają oni dobre zęby i gryźć potrafią. Zabrać kogoś od pana Rousseau? Dziękuję; to zbyt niebezpieczne.
— Daruj, panie de Sartines, ale zrozumieć nie mogę waszej trwogi. Czyż król przestał być królem, a pan jego ministrem policji?
— Ale, bo wy, panowie, nic nie rozumiecie; wolałbym tysiąc razy zabrać pana od pani Dubarry niż Gilberta od pana Rousseau.
— Doprawdy! Uprzejmie dziękują za tę łaskawość...
— Bądź pan pewny, że mniejby o tem mówiono. Nie uwierzy pan, jak ci literaci mają drażliwą skórę — co oni za hałas wszczynają o najlżejsze zadraśnięcie.
— Ale cóż nam daje pewność, że Rousseau przyjął do siebie Gilberta? Czyż ten dom czteropiętrowy jest jego własnością? czyż sam jeden go tylko zamieszkuje?
— Pan Rousseau nie posiada nic, to też nie jest właścicielem domu; być może, że prócz niego zamieszkuje w tym domu piętnastu lub dwudziestu lokatorów, a jednak wszelkie prawdopodobieństwo przemawia za mojem twierdzeniem. Zresztą spodziewałem się tego, co tu zastaję i zabrałem z sobą notatki.
— Jakie notatki?
— Notatki, dotyczące pana Rousseau. Sądzisz pan, że nie jestem dokładnie zawiadamiany o każdym jego kroku?
— Czy doprawdy jest tak niebezpieczny?
— Nie, ale niepokojący; taki jak on warjat w każdej chwili może sobie skręcić kark, lub złamać nogę, a powiedzianoby zaraz, że to nieszczęście stało się przez nas.
— A niechżeby sobie już raz kark skręcił.
— Niechże nas od tego Pan Bóg uchowa!
— Pozwól, że ci powiem, panie de Sartines, iż zupełnie tego nie rozumiem.
— Lud od czasu do czasu zarzuca kamieniami biednego genewczyka, ale zachowuje dla siebie samego ten przywilej; gdybyśmy chcieli rzucić na niego choćby ziarnkiem piasku, ukamienowanoby nas niezawodnie.
— Wybacz, panie de Sartines, ale nic się na tem nie znam.
— Teraz dowiemy się najprzód, czy Gilbert mieszka u pana Rousseau. Proszę cię, wicehrabio, ukryj się w głębi powozu.
Gdy Dubarry zasunął się w kąt pojazdu, pan de Sartines kazał wolno jechać dalej stangretowi, a wyjąwszy pugilares, otworzył go i zapytał:
— Od jak dawna może być ten chłopiec u pana Rousseau?
— Od szesnastego bieżącego miesiąca.
De Sartines zaczął czytać notatki:
— 17. Widziano pana Rousseau w lasku Meudon, zbierającego zioła. Był sam.
Tego samego dnia widziano go znów w południe w tymże lasku; był z nim młody człowiek; obydwaj zbierali zioła. Co mówisz na to wicehrabio?
— Pewnie to Gilbert, niema wątpliwości.
Sartines czytał dalej:
— Chłopiec jest szczupły, wydaje się wątłym.
— To on!
— Czytajmy dalej: — Wieczorem Rousseau zabrał z sobą do domu chłopca; do północy nie widziano, aby tenże wychodził z domu.
— 18. Młody człowiek nocował u pana Rousseau i zdaje się, że stale zamieszkał przy nim.
— Jeszcze mam jedną słabą nadzieję; może Gilbert ma kogoś z krewnych w tym domu i mieszka u nich, a nie u filozofa.
— Zobaczymy. Stój! — zawołał de Sartines na stangreta.
Powóz zatrzymał się; de Sartines wysiadł. Zaledwie postąpił kilka kroków, spotkał człowieka w szarym surducie, zapiętym pod szyję.
Człowiek ten, zrównawszy się z panem de Sartines, zdjął kapelusz i spokojnie popatrzył na ministra policji.
Pan de Sartines skinął na niego, szepnął mu krótki rozkaz, i jegomość wnet zniknął w ciemnym korytarzu.
De Sartines wrócił do powozu.
W pięć minut potem nieznajomy stanął u drzwiczek pojazdu.
— Odwracam głowę, żeby mnie nie widział, rzekł Dubarry.
Sartines uśmiechnął się, wysłuchał raportu agenta i odprawił go.
— Czego się pan dowiedziałeś? — zapytał Dubarry.
— Gilbert mieszka u pana Rousseau; wierzaj mi, wicehrabio, zrzec się musisz dalszych zabiegów; ten chłopiec jest już dla ciebie stracony.
— Mam się zrzec zabiegów?
— Wątpię, abyś pan życzył sobie poruszyć wszystkich filozofów w Paryżu.
— Ale co na to powie siostra moja, Joanna?
— Czy tak bardzo dba o tego Gilberta?
— Bardzo.
— Jedyny więc pozostaje wam sposób: postarajcie się wkraść w łaski pana Rousseau, a wtedy sam odda wam Gilberta, którego siłą odebrać mu nie potrafimy.
— To równie łatwe, jak oswojenie niedźwiedzia.
— Może mniej trudne, niż się wydaje na pierwszy rzut oka. Rousseau jest wrażliwy na wdzięki niewieście; pani hrabina i panna Chon są jednemi z najpiękniejszych kobiet w Paryżu. Może hrabina zechce zrobić małe ustępstwo?
— Pewny jestem, że najchętniej zrobiłaby nawet wielkie.
— Gdyby, naprzykład, zechciała zakochać się w panu Rousseau.
— Jeżeli koniecznie byłoby tego potrzeba....
— Najpożyteczniejszeby to było, ale trzebaby ich zapoznać. Czy kto z pańskich przyjaciół zna pana Rousseau?
— Książę de Conti.
— To się na nic nie zdało; Rousseau nie ma zaufania do książąt, lepszy byłby jaki uczony.
— Tych wcale nie widuję.
— Zdaje mi się jednak, że spotkałem kiedyś pana Jussieu u pani hrabiny.
— Botanika?
— Tak.
— Istotnie, bywa czasem w Trianon; hrabina pozwala mu szperać w swych klombach.
— Tego tylko właśnie potrzeba, Jussieu jest moim przyjacielem.
— Więc odbierzemy Gilberta?
De Sartines pomyślał chwilę.
— Spróbuję, a jeśli mi się uda, Rousseau sam odda wam do rozporządzenia Gilberta.
— Cóż należy uczynić?
— Bagatelkę. Macie zapewne w stronie Meudon lub Marly jakiś grunt pusty?
— Na tem nam nie zbywa.
— Każcie tam zbudować pułapkę na filozofów.
— Co pan mówi? co mamy zbudować?
— Pułapkę na filozofów.
— Pojęcia nie mam, co to takiego.
Wielkie wypadki historyczne są dla powieściopisarza tem, czem są wysokie góry dla podróżnika. Popatrzy na nie, obejdzie je wokoło, ale ich nie przekroczy.
Tak i my tutaj krążyć będziemy około obrzędu ceremonji, pełnej przepychu i majestatu, około obrzędu zaślubin delfina, ale pozostawimy specjalnym dziełom historycznym drobiazgowy opis przyjęcia w Wersalu, strojów dworskich, zaprzęgów, liberyj i wspaniałości ceremonij kościelnych.
Zostawimy dostojnych gości, w chwili gdy rozjeżdżali się do domów, rozmawiając lub krytykując wszystko, co przez dzień cały mieli przed oczyma, a wrócimy do naszych osobistości, mających również znaczenie historyczne.
Król, znużony całodzienną uroczystością, a najwięcej obiadem, który trwał przez kilka godzin, pożegnał wszystkich, pozostawiając przy sobie tylko pana de Vauguyon, nauczyciela młodych książąt.
Książę de la Vauguyon był wielkim przyjacielem jezuitów i miał nadzieję przywrócić ich za protekcją pani Dubarry.
Małżeństwo delfina napełniało serce księcia ogromnym niepokojem, czuł bowiem dobrze, że wielki wpływ, jaki miał dotąd na słaby umysł ucznia, może być zastąpiony wpływem pięknej i młodej kobiety. Pozostawało mu jeszcze dwóch wychowanków: hrabia Prowancji, skryty i nieokiełznanego charakteru — i hrabia d’Artois, płochy i nieposłuszny.
Przez cały czas ceremonji książę był rozczulony do najwyższego stopnia, a jego chustka od nosa częściej spoczywała na twarzy aniżeli w kieszeni Wolny nakoniec od niedyskretnych oczu, książę schował chustkę i gotował się do wyjścia. Wezwany do króla, wrócił znów do swego rozczulenia i znów wyjął chustkę z kieszeni.
— Pójdź do mnie, mój biedny książę, pogadamy sobie — rzekł król.
— Słucham rozkazów Jego Królewskiej Mości.
— Siadaj, musisz być porządnie zmęczony.
— Jakto, ja mam usiąść, Najjaśniejszy Panie?
— No tak, tu na tem krześle, bez ceremonji.
Ludwik XV wskazał ręką taboret, na którym gdy usiadł książę, twarz jego była w pełnem oświetleniu, król zaś został prawie w ciemności.
— A więc, kochany książę, ukończyłeś już wychowanie jednego z książąt.
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
La Vauguyon westchnął głęboko.
— Wychowanie udało się świetnie.
— Zbytek łaski, Najjaśniejszy Panie.
— Na ciebie spływa cała zasługa.
— Najjaśniejszy Panie, czyż jestem godzien...
— Zdaje mi się, że delfin jest jednym z najuczeńszych książąt w Europie.
— I ja tak sądzę, Najjaśniejszy Panie.
— Dobry z niego historyk?
— Doskonały.
— Geografję zna dokładnie?
— Najjaśniejszy Panie, mapy, rysowane przez delfina, przyniosłyby zaszczyt najpierwszemu inżynierowi.
— Jest dobrym tokarzem?
— Tej sztuki ja go nie nauczyłem.
— Mniejsza o to; wszak zna tokarstwo?
— Doskonale.
— A jak się zna na zegarmistrzostwie... to godne zastanowienia!...
— Istotnie, Najjaśniejszy Panie.
— Tak, to prawda, wszak to on sam reguluje wszystkie zegary pałacowe, a każdy idzie po swojemu, tak, że je zrozumieć trudno.
— To zależy od ich mechanizmu; zresztą muszę wyznać, Najjaśniejszy Panie, że ja się na tem wcale nie znam.
— No, a matematyka, żegluga?
— Na te nauki starałem się zawsze zwracać uwagę mego ucznia, Najjaśniejszy Panie.
— Tak, wiem, że je dobrze posiada. Słyszałem go rozmawiającego z panem de la Peyrouse o linach, drabinach okrętowych, o statkach.
— W istocie delfin zna się na marynarce.
— Tobie to zawdzięcza on wszystkie swoje wiadomości...
— Najjaśniejszy Pan przyznaje mi daleko więcej, niż mogłem sobie zasłużyć, oceniając słabe moje starania w kształceniu wrodzonych zdolności młodego księcia.
— W istocie mam nadzieję, że z delfina będzie dobry król, dobry administratora, a także bardzo zacny człowiek.. Ale, chciałem ci się zapytać, jak sądzisz, mój książę: czy delfin będzie dobrym ojcem rodziny?
— Ależ — odrzekł naiwnie la Vauguyon — książę posiada wszystkie zalety, mniemam, że i ta również znajdować się w nim musi.
— Nie rozumiesz mnie, jak widzę, mój książę. Pytam, czy delfin potrafi być dobrym ojcem rodziny?
— Przyznaję, że nie rozumiem zapytania Najjaśniejszego Pana, — w jaki sposób mam je sobie wytłumaczyć?
— Ależ tu chodzi... chodzi mi o to... Musisz znać przecie historję patrjarchów?
— Naturalnie.
— Czy będzie z niego dobry patrjarcha?
De la Vauguyon popatrzył zdziwiony na króla, a obracając kapelusz w rękach rzekł wkońcu:
— Najjaśniejszy Panie, wielki król może być wszystkiem, czem mu się podoba.
— Przepraszam cię, mój książę, ale jak widzę, nie rozumiemy się wcale.
— Nie tracę jednak ani jednego słowa Jego Królewskiej Mości i dokładam całej uwagi, aby zrozumieć.
— Muszę zatem jaśniej ci rzecz wyłożyć. Wszak książę znasz delfina jak własne dziecko.
— Niezawodnie, Najjaśniejszy Panie.
— Musisz znać jego upodobania?
— Naturalnie.
— Jego namiętności?
— Gdyby książę miał jakie namiętności, byłbym dołożył wszelkich starań, aby je wykorzenić; ale na szczęście nigdy nie potrzebowałem nawet myśleć o tem; książę nie podlega żadnym namiętnościom.
— Powiedziałeś, — „na szczęście*?
— A nie jestże to szczęściem, Najjaśniejszy Panie?
— Więc ich nie posiada?
— Namiętności? Nie, Najjaśniejszy Panie.
— Ani jednej?
— Żadnej; mogę zaręczyć, że żadnej.
— Tego się właśnie obawiałem i widzę, że z delfina może być bardzo dobry król, doskonały administrator, ale nigdy dobry patrjarcha.
— Nigdy nie otrzymałem, niestety, rozporządzenia od Najjaśniejszego Pana, abym go przygotowywał do patrjarchatu.
— To bardzo źle zrobiłem. Powinienem był myśleć o tem, że przyjdzie czas, kiedy się będzie musiał ożenić. Ale, choć nie ma namiętności, to przecież nie sądzisz, aby był zupełnie upośledzony?
— Jakto?
— Mówię, że w danej chwili mógłby ulec namiętności?
— Najjaśniejszy Panie, obawiam się...
— Czego się obawiasz?
— Najjaśniejszy Panie, — rzekł płaczliwym tonem książę — jestem jak na torturach.
Zniecierpliwiony król zawołał:
— Ależ panie de la Vauguyon, zapytuję cię kategorycznie, czy książę de Berry z namiętnością lub bez namiętności, będzie zdolnym zostać dobrym małżonkiem?
— Czy ja mogę o tem sądzić, Najjaśniejszy Panie?
— Jakto? więc tego nawet nie umiesz mi powiedzieć?
— Mogęż powiedzieć to, czego nie wiem?
— Nie wiesz tego de la Vauguyon? — zawołał Ludwik XV w najwyższem zdumieniu.
— Najjaśniejszy Panie, książę de Berry żył pod dachem Waszej Królewskiej Mości niewinnie, jak przystoi na dziecko, oddane nauce.
— Tak, mój panie, ale to dziecko przestało się liczyć, a dziś jest już po ślubach małżeńskich.
— Najjaśniejszy Panie, byłem nauczycielem księcia...
— Do ciebie więc należało nauczyć go wszystkiego.
Rozdrażniony król rozparł się w swoim fotelu.
— Domyślałem się tego — mruknął wzdychając.
— Znasz pan historję francuską?
— Tak mi się zawsze zdawało, i nie przestanę być o tem przekonany, chyba Wasza Królewska Mość rozkaże mi myśleć inaczej.
— A no, to powinieneś wiedzieć, co mi się przytrafiło w wigilję ślubu?
— Nie, Najjaśniejszy Panie, to mi jest niewiadome.
— To pan nie wiesz o niczem, panie de la Vauguyon?...
— Może Wasza Królewska Mość zechce mi powiedzieć...
— Słuchajże więc i niechaj ci to posłuży w kierowaniu dalszem wychowaniem dwóch młodszych książąt.
— Słucham, Najjaśniejszy Panie.
— Miałem za nauczyciela pana de Villeroy, nadzwyczaj zacnego człowieka, takiego, jakim pan jesteś, panie de la Vauguyon; byłem wychowany pod jego okiem w zupełnej niewinności, tak jak delfin wychowanym jest przez ciebie. Gdyby mój nauczyciel pozwolił mi był korzystać z towarzystwa stryja mego Regenta... ale gdzie tam; cnota, niewinność i nauka, jego zdaniem, powinny były wypełnić mi życie. A jednak ożeniłem się, a małżeństwo w rodzie królewskim musi być traktowane na serjo, panie de la Vauguyon.
— Zaczynam rozumieć, Najjaśniejszy Panie.
— Nakoniec!... już czas przecie. Słuchaj więc dalej. Kardynał starał się dowiedzieć, jakie były moje zdolności w tym względzie. Byłem naiwny, jak dziewczynka. Kardynał wezwał do rady Richelieu’go, znanego mistrza w sprawach tego rodzaju. Ten podał projekt genjalny. Jakaś panna Lemour, utalentowana malarka, otrzymała zamówienie na całą serję obrazów przedstawiających... pan mnie rozumie, panie de la Vauguyon?
— Nie, Najjaśniejszy Panie.
— To były sceny z życia wiejskiego.
— W rodzaju tych, które Teniers maluje?
— Nie, to były rzeczy pierwotne.
— Pierwotne?
— Z dziedziny natury... Czy pan mnie rozumie nakoniec?
— Jakto? ośmielono się... pokazać Waszej Królewskiej Mości... — zawołał z oburzeniem de la Vauguyon, rumieniąc się jak panienka.
— No, pokazano mi obrazki, a ponieważ człowiek z natury skłonny jest do naśladowania.... więc naśladowałem.
— Zapewne, Najjaśniejszy Panie, to był sposób dobrze pomyślany, chociaż powiem, że nie bez pewnego niebezpieczeństwa dla młodego człowieka.
Król popatrzył na pana de la Vauguyon z uśmiechem, który możnaby nazwać cynicznym, gdyby nie to, że usta Ludwika XV miały przytem wyraz pełen dowcipu.
— Nie mówmy już dziś o tego rodzaju niebezpieczeństwie, a wróćmy do rzeczy. Cóż dalej czynić nam wypada? Czy wiesz pan?
— Nie, Najjaśniejszy Panie.... i czekam na to, co mi powie Wasza Królewska Mość.
— W tej chwili; panowie składają ostatnie powinszowania delfinowi, a damy jego żonie, proszę cię wejdź do salonu, odwołaj na bok księcia, zaprowadź go korytarzem, aż do drzwi galerji, od której klucz ci powierzam; daj go Ludwikowi i powiedz mu, że drzwi wiodące do sypialni, znajdują się na końcu galerji; powiedz my, niech tam zabawi dwadzieścia minut, które spędzi na oglądaniu obrazów, zdobiących ściany, poczem wejdzie do sypialni.
— Rozumiem, Najjaśniejszy Panie!
— Dobranoc panu, panie de la Vauguyon.
— Najjaśniejszy Pan nie ma do mnie urazy?
— Sam nie wiem; przyznaj, że gdyby nie ja, rodzina królewska byłaby fatalnie skompromitowaną.
Zaledwie drzwi zamknęły się za odchodzącym, król zadzwonił.
Wszedł Lebel.
— Podaj mi kawą... ale posłuchajno mnie, Lebel’u.
— Najjaśniejszy Pan rozkaże...
— Jak mi podasz kawą, idź cichutko za panem de la Vauguyon, który wyszedł stąd w tej chwili i udał się do delfina.
— Natychmiast idą Najjaśniejszy Panie.
— Czekajże, niechaj ci powiem, po co idziesz.
— To prawda.... ale gorliwość moja w spełnianiu rozkazów Jego Królewskiej Mości...
— Pójdziesz tedy za panem de la Vauguyon, bo wyszedł on stąd tak pomieszany, że obawiam się aby z rozczulenia nad delfinem, nie popełnił jakiego głupstwa.
— A cóż mi zrobić wypadnie, jeśli się rozczuli?
— Nic, przyjdziesz mi to powiedzieć.
Lebel postawił tacą z kawą przed królem i wyszedł.
W kwadrans potem powrócił.
— Cóż widziałeś?
— Pan de la Vauguyon wziął pod rąkę delfina i poszedł z nim korytarzem, aż do drzwi galerji.
— A potem?
— Nie wydał mi się wcale rozczulonym, przeciwnie, oczy jego dziwnie się świeciły.
— Dobrze... cóż dalej?
— Wyjął klucz z kieszeni, podał go księciu, który otworzył drzwi i stanął na progu.
— Potem?
— Potem pan de la Vauguyon oddał delfinowi świecę, którą trzymał w ręku, i mówił do niego pocichu; nie dość cicho jednak, abym niedosłyszał:
— Sypialnia królewska znajduje się w końcu tej galerji, król życzy sobie, aby książę szedł przez nią dwadzieścia minut.
— Jakto? — rzekł delfin — na to, aby przejść tę galerję, wystarczy dwadzieścia sekund.
— Tu kończy się już moja władza, Mości książę, jedyna rada jaką ci dać mogę na pożegnanie, jest, abyś uważnie się przyjrzał obrazom, zdobiącym ściany tej galerji, a dwadzieścia minut nie wyda ci się czasem za długim.
— Nieźle się znalazł.
— Wtedy, Najjaśniejszy Panie, pan de la Vauguyon skłonił się nisko, zwrócił raz jeszcze błyszczące oczy na drzwi, jakby je chciał przebić wzrokiem i wrócił korytarzem.
— Myślę, że delfin wszedł do galerji.
— Najjaśniejszy Pan może widzieć stąd światło, przesuwające się w galerji już od kwadransa.
Król uważnie popatrzył w okno.
Delfin otworzył drzwi sypialni, a raczej przedpokoju.
Na złocistem łożu leżała arcyksiężniczka w długim, lekkim, białym peniuarze; szczupła i delikatna, ciężarem swego ciała nie przygniatała nawet pościeli, a na jej twarzy, zamiast miłego oczekiwania, malowała się trwoga dziewicy przed grożącem jej niebezpieczeństwem, które jednak te natury drażliwe znoszą z większą odwagą, niż się same spodziewają.
Pani de Noaille siedziała przy łóżku.
W głębi stały inne damy, oczekując skinienia pani de Noaille, aby opuścić pokój.
Ta, posłuszna prawom etykiety, spokojnie oczekiwała na przybycie delfina.
Ale tym razem stało się wbrew wszelkim prawom przyjętego ceremonjału, gdyż osoby, które miały towarzyszyć księciu do drzwi sypialni, nie wiedząc, gdzie zniknął z panem de la Vauguyon i nie spodziewając się, aby wszedł przez zamkniętą galerję, oczekiwały na niego w przedpokoju z przeciwnej strony sypialni.
Przedpokój, przez który wszedł delfin, był zatem zupełnie pusty, a drzwi od niego były tylko przymknięte; stanął przy nieb, patrząc i przysłuchując się.
Arcyksiężniczka zapytała drżącym głosem:
— Którędy wejdzie delfin?
— Temi drzwiami — odpowiedziała pani de Noaille, wskazując drzwi po przeciwnej stronie.
— Co to za głosy dochodzą mnie od okna?
— To tłum zebrany oczekuje na fajerwerk, a tymczasem przygląda się iluminacji.
— Bardzo się przydała iluminacja dzisiejsza, niebo tak było pochmurne... — smutnym głosem mówiła arcyksiężniczka.
W tej chwili delfin, uchyliwszy drzwi, wsunął głowę i zapytał, czy może wejść.
Pani de Noaille, nie poznawszy głosu księcia, krzyknęła przeraźliwie.
Marja-Antonina, w stanie rozdrażnienia, w jakim pozostawała przez dzień cały, chwyciła za rękę panią de Noaille.
— To ja pani — rzekł delfin — proszę się nie trwożyć.
— I dlaczegóż to temi drzwiami? — zapytała pani de Noaille.
Wtem w drzwiach przeciwległych ukazała się głowa starego króla, z cynicznym na ustach uśmiechem.
— Dlatego, że ten zacny de la Vauguyon, choć doskonały łacinnik... pod innemi względami jest bardzo zacofany.
Arcyksiężniczka, zobaczywszy króla, zsunęła się z łóżka i stanęła obok; długa jej biała szata okrywała ją aż do ziemi.
Ludwik XV okiem znawcy popatrzył na synową.
— A!... ten de Choiseull co za głowa, ze wszystkich arcyksiężniczek wybrał taki szkielet?
— Najjaśniejszy Panie — odezwała się pani de Noaille, — racz zauważyć, że z mojej strony cały ceremonjał przeprowadzony został z zupełną dokładnością; jeżeli delfin ze swej strony...
— To już moja, a nie jego wina, ale nie mogłem postąpić inaczej, okoliczności były naglące, musisz mi zatem przebaczyć, księżno.
— Nie rozumiem nic zgoła, Najjaśniejszy Panie.
— Wyjdziemy stąd razem, księżno, to ci opowiem wszystko. A teraz niech się już dzieci spać kładą.
Marja-Antonina odstąpiła o krok od łóżka i, chwytając rękę pani de Noaille, rzekła stłumionym głosem:
— Pani, przez litość! Ja umrę ze wstydu.
Pani de Noaille zwróciła się do króla:
— Najjaśniejszy Panie, arcyksiężniczka błaga Waszą Królewską Mość, abyś pozwolił położyć się jej, jak prostej mieszczance.
— I to ty, księżno, przedstawiasz mi to żądanie?
— Czuję całą niestosowność... wiem, że to się sprzeciwia przyjętemu na dworze francuskim zwyczajowi, ale, Najjaśniejszy Panie, racz spojrzeć na arcyksiężniczkę...
Marja-Antonina stała oparta o poręcz fotelu, blada i sztywna, i gdyby nie to, że zęby szczękały jej, jak w febrze, możnaby ją wziąć za posąg trwogi.
— O! nie myślę sprzeciwiać się arcyksiężniczce w tym względzie. Zresztą są przecie dziurki od klucza we drzwiach, to jeszcze będzie zabawniej — rzekł półgłosem Ludwik XV.
Delfin usłyszał ostatnie słowa dziadka i zarumienił się mocno.
Usłyszała je także Marja-Antonina, ale nie zrozumiała, o co chodzi.
Król zbliżył się do synowej, ucałował ją i wyszedł, wiodąc z sobą księżnę de Noaille, i śmiejąc się szyderczo.
Inni obecni usunęli się natychmiast.
Nastąpiło głębokie milczenie.
Nakoniec książę zbliżył się do Marji-Antoniny, serce biło mu szybko, czuł gwałtowną falę krwi, bijącą mu do głowy, napływającą do wszystkich żył; tę krew młodą, domagającą się miłości.
— Pani — rzekł, zbliżając się do arcyksiężniczki — czy nie jesteś cierpiąca, takaś blada w tej chwili!
— W istocie, czuję się dziwnie podrażnioną; burza straszna musi być w powietrzu; ja zawsze cierpię przed burzą.
— Sądzisz, że grozi nam dziś nawałnica rzekł delfin.
— Jestem przekonana; patrz, książę, jak drżę cała.
W istocie biedna księżniczka drżała, jak w febrze.
Jakby na potwierdzenie jej słów, w tejże chwili straszny świst wichru napełnił cały zamek, szum liści, łomot walących się w ogrodzie drzew, spadających posągów, przejmował serca grozą i przestrachem; szyby w oknach zaczęły pękać i z brzękiem padać na marmurowe posadzki korytarzy.
Jedna z okiennic sypialni, niedość mocno zamknięta, z trzaskiem się otworzyła.
Książę podszedł do okna; chciał je otworzyć, aby zamknąć okiennicę, która biła zewnątrz o ściany.
Na Boga! nie otwieraj okna, książę! z przerażeniem zawołała księżna zarazby nam światła pogasły; jabym umarła ze strachu.
Delfin zatrzymał się. Patrzył przez okno.
Iluminacje wszędzie pogasły, z okna widać było drzewa w parku; jak olbrzymie widma chylą się do ziemi, szarpane huraganem.
Po niebie płynęły straszne chmury.
Delfin stał przy oknie, Marja-Antonina padła na krzesło.
— Pani bardzo się boi? — zapytał delfin.
— Bardzo, bardzo się boję! — rzekła trwożnie, — obecność księcia uspokaja mnie trochę.
Co za straszna burzał Wszystkie iluminacje pogasły.
— Tak — rzekł Ludwik — wiatr północno-wschodni zwiastuje najstraszniejsze burze. Jeśli nie ustanie, to chyba nic nie będzie z fajerwerku, który miał być spalony.
— Niktby go przecie nie widział! Wątpię, aby ktokolwiek pozostał jeszcze w ogrodzie.
— Pani nie zna naszego ludu francuskiego; czekają z pewnością na fajerwerk, który ma być prześliczny; inżynier pokazywał mi plan. Nie omyliłem się, patrz pani, oto pierwsze race.
W istocie rakiety, poprzedzające wielki fajerwerk, wybiegły na niebo, jak węże ogniste.
Powitał je hałaśliwy okrzyk ludu.
— Ależ to obraza boskiego Majestatu! — zawołała Marja-Antonina. — Czyż śmie człowiek walczyć z mocą Boga i natury!
Inżynier, widząc, że grozi ulewa, przyśpieszył przygotowania i fajerwerk olbrzymi zajaśniał w ciemnościach.
Ale deszcz, jakby tylko tej chwili oczekiwał, lunął strumieniem, gasząc ze szczętem wszystkie ognie sztuczne, a zastępując je grzmotem, błyskawicą i piorunami.
— Jaka szkoda!... — rzekł delfin — wicher zagasił iluminacje, a deszcz zalał fajerwerki; nie udała się dzisiejsza uroczystość.
— Od chwili mego przyjazdu do Francji, nic się nie udaje — smutno odparła Marja-Antonina.
— Jakto, pani?
— Widziałeś, książę, Wersal?
— Znam go dobrze, pani. Czy ci się nie podobał?
— Przeciwnie, lubiłabym bardzo tę rezydencję, ale taką, jaką zostawił ją Ludwik XIV, lecz w jakimże stanie znajduje się ona obecnie?
Wszędzie gruzy, zwaliska... Burza w porę przychodzi! Nie widać będzie przynajmniej tych alej, zarośniętych trawą, wodotrysków, napełnionych błotem, posągów potłuczonych i dziko zarastających trawników. O tak, dmijcie wichry! szalej burzo! zbierajcie się ciemne chmury! Zakryjcie przed okiem świata przyjęcie, jakiego doznaje córa Cezarów we Francji, w dniu, gdy zaślubiła jej przyszłego władcę!
Delfin, smutny i zakłopotany temi wymówkami i tą egzaltacją posępną, nie wiedział, co na nie odpowiedzieć i tylko westchnął głęboko.
— Sprawiłam ci przykrość, daruj mi, książę, ale jam młoda, przerażają mnie zwaliska i gdyby mi przeznaczono na rezydencję wesoły pałacyk w Trianon, byłabym z niego bardzo zadowolona — ale te zwaliska!... a jak to jeszcze będzie wyglądać jutro po burzy! Strach mię bierze na samą myśl.
Okropny huk wstrząsnął całym pałacem. Księżna zerwała się przerażona.
— O mój Boże! mój Boże! Powiedz mi, książę, czy tu piorun nie uderzy? Ja się boję piorunów.
— Nie lękaj się pani, to niebezpieczeństwo grozić nam nie może, pałac zbudowany jest płasko, gdyby piorun miał uderzyć, trafiłby chyba w dach kapliczki, bo jest on szpiczasty; wszak musisz, pani, wiedzieć, że tylko ciała stożkowate przyciągają elektryczność, płaskie zaś...
— Nic nie wiem... boję się... umieram ze strachu...
Ludwik ujął ją za rękę. Huk bijących w pobliżu piorunów był ogłuszający. Wtem błyskawica oświeciła jaskrawo pokój. Księżna wyrwała rękę i odtrąciła delfina.
— Co ci jest, księżno? Co to znaczy?
— A! przy świetle tej błyskawicy wydałeś mi się jakiemś widmem skrwawionem.
— To zabarwienie pochodzi od światła siarki i mógłbym ci wytłumaczyć...
Huk grzmotu przerwał mowę księcia, zabierającego się już flegmatycznie do objaśnienia młodej małżonce właściwości siarki.
Gdy się trochę uspokoiło, młody książę zaczął na nowo:
— Panuj, pani, nad sobą, wszak to tylko burza, rzecz w przyrodzie równie naturalna, jak każde inne zjawisko — burza jest wynikiem długich dni spokoju, pogody i słońca. Jutro niezawodnie nastąpi dzień piękny, czyż można więc poddawać się takiemu rozdrażnieniu dla tak prostej, błahej przyczyny?
— Jakkolwiek burza działa zawsze silnie na mój organizm, tym razem jednak jest dla mnie o tyle przykrzejsza, że widzę w niej jeszcze jedną ze strasznych przepowiedni, które mię spotykają od chwili, gdy stanęłam na ziemi francuskiej.
— Co mówisz, pani, czyż były jakie przepowiednie? opowiedz mi to, proszę; nic o nich nie słyszałem. Chciałbym je poznać dokładnie; powszechnie przyznają mi stały charakter i chłodne zapatrywanie się na rzeczy — może godzi się coś przedsięwziąć, aby zniszczyć w zawiązku to, co nazywasz złowrogą wróżbą?
— Pierwszą noc, po przekroczeniu granicy Francji, przebyłam w Strassburgu. Gdy zapalono światło w pokoju, przeznaczonym mi na sypialnię, spojrzałam na ścianę i wydało mi się, że ocieka krwią; przezwyciężyłam jednak trwogę i zbliżyłam się, aby zobaczyć, coby to było. Przekonałam się, że obicie przedstawiało rzeź niewiniątek; straszny obraz okrucieństwa i złości ludzkiej; wszędzie krew, łzy, rozpacz matek, jęki dzieci!... Nie mogłam spać. Noc tę przepędziłam w okropnej trwodze; nie mogłam oderwać oczu od obicia i nakoniec cała scena wystąpiła przede mną w naturalnej grozie; słyszałam jęki i przekleństwa. Powiedzże mi, książę, czy to nie było złą wróżbą dla mnie?
— Tak, pani, w starożytności mogłaby kobieta być tem strwożoną, ale nie w naszym cywilizowanym wieku.
— Słuchaj, książę, matka moja mówiła mi to nieraz: wiek, w którym żyjemy, jest wiekiem brzemiennym w straszne wypadki, jak niebo, wiszące nad nami, przepełnione jest elektrycznością i siarką. I dlatego doznaję tak wielkiego strachu z najdrobniejszej przyczyny.
— Nie lękaj się, pani, tron, na który wstępujesz, wcale zagrożony nie jest; my królowie, przemieszkujemy w sferach wyższych, ponad chmurami, pioruny w nas godzić nie mogą, nam dana jest władza nad niemi.
— Nie to jednak przepowiedziano mi, niestety!
— Cóż pani przepowiedziano?
— Coś strasznego — bardzo strasznego!
— Powiedz mi, co to było.
— Właściwie nie przepowiedziano mi, ale pokazano.
— Jakto pokazano?
— Tak, tak, widziałam na własne oczy, a ten obraz pozostał mi tak żywo w pamięci, że dniem i nocą widzę go przed sobą.
— Czy pani nie możesz mi tego powtórzyć; czy żądano od pani milczenia?
— Nie, niczego nie żądano ode mnie.
— A więc powiedz mi, pani...
— Słuchaj więc: Widziałam dziwną jakąś machinę, stojącą na wzniesieniu, niby na rusztowaniu; pomiędzy dwoma deskami migał nóż stalowy, lśniący, ostry; nagle ujrzałam własną moją głowę, oddzieloną przez ten nóż od ciała i spadającą na ziemię. Oto, co mi pokazano, co najwyraźniej widziałam.
— To prosta halucynacja, księżno, znam wszystkie narzędzia śmierci i mogę ci ręczyć, że podobne nie istnieje wcale, możesz przeto być spokojną.
— Dałabym za to wiele, gdybym to straszne widmo odegnać mogła od siebie. Ale, niestety, pomimo wszelkich usiłowań, mam go ciągle przed oczyma.
— Spodziewam się, że zapomnisz o tem, księżno — rzekł delfin, obejmując lekko młodą kobietę, która w tej chwili mogła czuć oddech jego na swojej twarzy. — Zechciej pamiętać, że odtąd masz zawsze przy boku wiernego przyjaciela i obrońcę.
W tej chwili drzwi od galerji uchyliły się zlekka, a stary król przez szparę zagłębił wzrok ciekawy w sypialnię, już słabo oświeconą dwiema tylko świecami, dopalającemi się w wyzłacanym kandelabrze. Uśmiech zaigrał na jego twarzy. Gdy wtem huk straszliwy wstrząsnął całym pałacem; równocześnie kolumna białawo-zielonych płomieni uderzyła o okno, wszystkie szyby popękały i z brzękiem padły na podłogę — posąg marmurowy, stojący pod oknem, został zdruzgotany, poczem światło znikło, wznosząc się w górę, jak meteor.
Ostatnie dwie świece zgasły od wiatru, który wpadł do pokoju przez wybite szyby. Delfin, oślepiony, pełen trwogi, usunął się aż pod ścianę, o którą się oparł.
Marja-Antonina padła u stóp klęcznika, nawpół omdlała, i pozostała tam, nie śmiąc ruszyć się z miejsca.
Ludwik XV, przerażony, wrócił do siebie. Tymczasem lud nagromadzony tłumnie w Wersalu i Paryżu uciekał, jak stado spłoszonych ptaków, starając się co prędzej schronić pod jaki dach gościnny.
Grad duży, gęsty, wybijał okna, pustoszył zasiewy, niweczył pracę rolnika.
Księżna, ukrywszy głowę w dłoniach, modliła się, łkając głośno.
Delfin patrzył okiem posępnem i chłodnem na szalejącą burzę, na wodę, lejącą się strumieniami do pokoju, przez wybite szyby...
Nad ranem chmury zaczęły się przerzedzać, a promienie wschodzącego słońca oświeciły straszne spustoszenie, zrządzone przez nocną burzę.
Wersal wyglądał okropnie.
Ziemia błotnista, pokryta była wszędzie połamanemi gałęziami, nawet drzewami, powyrywanemi z korzeniami i szczątkami potłuczonych posągów, zasypana była cegłami, szkłem i gruzem.
Ludwik XV, przepędziwszy noc bezsenną z wiernym kamerdynerem, o wschodzie słońca kazał się ubrać i po raz trzeci poszedł przez galerję zajrzeć do pokoju nowożeńców.
Przykry widok przedstawił się jego oczom. Marja-Antonina leżała śpiąca na ziemi obok klęcznika, powieki miała czerwone i zapuchnięte od płaczu, a wschodzące słońce padało na jej białą szatę.
Delfin leżał nawpół wyciągnięty w fotelu, gdzie znużonego ujął nareszcie sen. Nogi nieświadomie trzymał w kałuży wody, płynącej swobodnie po pokoju.
Łoże małżeńskie stało nietknięte.
Na trzeci dzień, po tej strasznej nocy zaślubin następcy tronu, Paryż obchodził uroczyście małżeństwo przyszłego króla.
Wszystek lud dążył na plac Ludwika XIV, gdzie miał być spalony wielki fajerwerk, to niezbędne zakończenie wszelkich uroczystości publicznych, z którego paryżanin żartuje sobie, ale bez którego jednak nie umiałby się obejść.
Miejsce było doskonale obrane, sto tysięcy ludzi mogło się tam zmieścić wygodnie. Wokoło pomnika ustawiono drewniane wzniesienie, na dwadzieścia stóp wysokie, skąd miały być puszczane sztuczne ognie. Paryżanie zeszli się, jak zwykle, małemi gromadkami, starając się pomieścić jak najwygodniej. Dzieci powłaziły na sąsiednie drzewa, ludzie poważni na barjery, kobiety odnalazły sobie jakieś schodki lub opróżnione kramy. Około godziny siódmej, wraz z pierwszymi widzami, przybyli także, w dość znacznej liczbie, łucznicy, gdyż pułkownik gwardji francuskiej, Biron, zażądał był od miasta, zbyt wysokiego wynagrodzenia. Gwardja była postrachem miasta. Regiment ten bowiem składał się z wyborowych żołnierzy, nadzwyczaj karnych i szalonej odwagi na polu bitwy, ale w mieście nie przebierał w sposobach, używając aż nadto często kolb fuzyj, nóg i rąk do poskromienia tłoczącego się pospólstwa; mieszczanie bali się ich jak ognia.
Tego dnia gwardziści swobodnie mieszali się z tłumem widzów i chętnie podniecali do wszelkiego rodzaju wybryków, których sami nie omieszkaliby karać, gdyby byli na służbie. Około godziny ósmej na placu wszczęły się już kłótnie i krzyki, choć widzów było jeszcze niewielu.
Niezadługo ukazały się powozy, wiozące osoby z arystokracji i finansjery. Wjechały odrazu ze wszystkich stron, zapomniano bowiem ustanowić porządku dla jazdy. Wiele osób otrzymało zaproszenia do okien i na balkony nowych budynków i powozy ich zdążały w tę stronę. Inni, nie otrzymawszy zaproszenia, wysiadali z pojazdów i mieszali się z pospólstwem,
poprzedzani i chronieni przez lokajów. Wielkiem było jeszcze wtedy poszanowanie pańskiej liberji — i tłum ściskał się między sobą, gdy wygalonowany lokaj torował drogę państwu.
Dziś tak świetna i piękna ulica Royale, wtedy zaledwie przeprowadzona i niezabudowana, pełna była rowów i kupek śmieci, gliny i rumowiska, stanowiących wzgórki, które, zdobywane prawie szturmem, przyjmowały dostojnych widzów.
Od czasu do czasu kupka taka obsuwała się a osoby, znajdujące się na niej, spadały budząc w tłumie śmiech homeryczny.
O wpół do dziewiątej oczy wszystkich zwróciły się w jedną stronę, skąd miał się ukazać fajerwerk.
Wtedy to dopiero zaczął się tłok prawdziwy; każdy starał się zdobyć bliższe stanowisko, lud przybywał coraz liczniej i poruszał się jak fala, z której od czasu do czasu wyrywały się krzyki lub jęki.
Ruggieri miał tym razem pokazać zdumionym oczom publiczności niewidziane cuda, chodziło tu bowiem o podtrzymanie jego dawnej sławy i zaćmienie Torriego, który był twórcą ogni sztucznych, zalanych przez deszcz w dniu zaślubin delfina.
Dzień był piękny, noc pogodna obiecywała paryżanom podwójną przyjemność; piękny widok i triumf nad wersalczykami.
Samo drewniane wzniesienie świadczyło o świetnym projekcie Ruggieri’ego; przedstawiało ono świątynię hymenu, opartą na czterech delfinach, których otwarte paszcze wyzionąć miały niebawem strumienie ognia. Naprzeciw delfinów stały majestatycznie wsparte o swoje urny: Loara, Ren, Sekwana i Rodan, czekając tylko rozkazów, by zamiast wody wyrzucać w różnych kolorach ognie bengalskie.
Inne, wyżej ustawione baterje, miały równocześnie wyrzucić w powietrze olbrzymie bukiety różnokolorowych kwiatów. A ponad tem wszystkiem panował ogromny globus, wsparty na palącej się piramidzie. Miał on pęknąć, wzniósłszy się wysoko w powietrze, i rozbryzgnąć się, wyrzucając z siebie świetne snopy iskier.
Oto czem zajęci byli paryżanie już od dwóch tygodni, doglądając ciągle z uwielbieniem Ruggieri’ego i jego pomocników, pracujących około pomnika.
Na wzniesieniu ukazały się latarnie; pierwszy rząd widzów cofnął się trwożnie, co w całym tłumie wywołało ruch, a zarazem powiększyło ścisk i tak już bardzo wielki.
Powozy napływały ciągle i zaczynały już wjeżdżać na sam plac. Końskie łby dotykały ramion ostatniego rzędu widzów, których poczynało przerażać to niebezpieczne sąsiedztwo. Poza pojazdami zebrał się także tłum nieprzeliczony, tak, że pojazdy, ujęte w tę podwójną żywą palisadę, choćby chciały, nie mogły się ruszyć z miejsca.
Kto mógł i gdzie mógł, szukał sobie miejsca, a pańskie karety służyły wybornie wielu mieszczanom i ulicznikom za podwyższenie. Czerwone światło, płynące z iluminacji bulwarowej, oświetlało głowy tysiącznego tłumu, nad któremi gdzie niegdzie połyskiwały lance łuczników.
Nowe budowle, otoczone były potrójnym łańcuchem powozów, wśród których nie było najwęższego nawet przejścia; ekwipaże te należały do zaproszonych, przyglądających się widowisku z okien i balkonów.
O godzinie dziewiątej zjawiło się jeszcze kilka karet, jedna z nich z trudnością torowała sobie drogę, tuż obok niej postępował młody człowiek, starając się usunąć przeszkody.
Kareta zatrzymała się, nie mogąc dalej ruszyć; młody człowiek odskoczył nabok, nie puszczając jednak z ręki antaby, której dotąd się trzymał; mógł tedy z łatwością słyszeć rozmowę, prowadzoną karecie.
Wtem wychyliła się przez okno piękna główka kobiety, ubranej biało, mająca we włosach kilka świeżych kwiatów.
— Co robisz, Andreo? — dał się słyszeć głos starego szlachcica, — poco wychylasz głowę? czy masz ochotę być pocałowaną przez pierwszego lepszego łobuza; widzisz przecie, jak ze wszech stron jesteśmy otoczeni tym brudnym tłumem, jak falą rzeki — a że to fala błotnista, przeto bądźmy ostrożni, bo możemy się powalać.
Głowa kobieca znikła natychmiast z okna.
— Kiedyż bo tu nic zupełnie nie widać! gdybyśmy mogli trochę zawrócić, możnaby widzieć wszystko równie dobrze z karety, jak z okien gubernatora.
— Zawracaj! — krzyknął baron na stangreta.
— Niepodobna, panie baronie! musiałbym przejechać z dziesięcioro ludzi.
— No to przejedź!
— O! panie! — zawołała Andrea.
— Ojcze! — krzyknął Filip.
— Co to za jeden ten baron, co tak chce ludzi tratować? — dało się słyszeć kilka groźnych głosów wśród tłumu.
— To ja jestem! — rzekł Taverney, ukazując się w oknie i wskazując na swą wstęgę orderową.
Odznaki były podówczas jeszcze w wielkiem poszanowaniu; krzyk ustał i skończył się głuchym szmerem.
— Zaczekaj, mój ojcze, wysiądę i zobaczę, czy niema gdzie wolnego przejścia!
— Filipie! daj lepiej pokój, możesz być zabity! czy słyszysz co za dziwne rżenie koni?
— Gryzą się między sobą — odrzekł baron. — No, niema co, wysiądziemy wszyscy; każ im się rozstąpić; niech nam zrobią drogę, przejdziemy pieszo.
— Paryż, mój ojcze, zmienił się bardzo, od czasu, gdyś go opuścił; rozkazy, dawniej słuchane przez lud z pokorą, mogłyby nas dzisiaj tylko ośmieszyć.
— Jednak, gdy zobaczą kim jestem....
— Gdybyś był nawet wielkim księciem, mój ojcze, tłum w tej chwili ani się ruszy. Oto zaczynają puszczać rakiety.
— A my nic nie zobaczymy! — niecierpliwie odezwała się Andrea.
— Samaś sobie winna, trzeba się było krócej ubierać; strawiłaś dwie godziny przy toalecie.
— Możebym mogła wziąć pod rękę Filipa i wsunąć się między ludzi.
— Dobrze, dobrze! niech panienka wysiada, zrobimy między sobą miejsce — ozwało się parę głosów męskich; piękność Andrei poruszyła ich serca.
— Jeżeli sobie tego życzysz, Andreo, spróbujemy.
— Zaraz, mój drogi! — I lekko wyskoczyła z powozu.
— Ja się tu zostanę, wasze ognie nic mnie nie obchodzą, wolę tu siedzieć, niż się dusić w tym tłumie.
— Zostań mój ojcze, będziemy tu niedaleko.
Andrea, wsparta na ramieniu brata, przedostała się dość łatwo dalej, a nawet jakiś poczciwy mieszczanin ustąpił jej miejsca między żoną a córką na kamiennej ławce, którą sobie od paru godzin zdobyli.
Filip stanął przed siostrą, a ta oparła się ręką o jego ramię.
Gilbert krok w krok postępował za nimi, a stojąc dość blisko, pożerał Andreę oczami.
— Wygodnie ci, Andreo? — zapytał Filip.
— Doskonale.
— Jednak to coś znaczy być piękną, siostrzyczko, — rzekł Filip z uśmiechem.
— O tak, piękną, nadzwyczaj piękną — mimowoli powtórzył Gilbert.
Zaledwie brat i siostra stanęli obok siebie, okrzyk radosny dał się słyszeć w tłumie. Pierwsze rakiety zaczęły krążyć w powietrzu. Ruggieri nie zawiódł oczekiwania, ognie zapowiadały się świetnie.
Świątynia hymenu zajaśniała najprzód olśniewającem światłem; potem z paszcz delfinów popłynęły ognie, łącząc się z różnokolorowemi strumieniami, lejącemi się z urn upostaciowanych rzek.
Lud nie posiadał się z radości i podziwienia, okrzyki były ogłuszające.
Andrea, dla której wszystko, co widziała w tej chwili, było nowością, znajdowała się zupełnie pod wpływem uroku.
— Patrz, jakie to piękne, — Filipie! — zawołała, widząc w powietrzu nową rakietę.
— O! mój Boże! — krzyknął Filip — to zbłąkana raca, jeżeliby padła na zapasy!...
Jeszcze nie skończył tych słów, gdy huk straszny, równający się stu wystrzałom armatnim, rozległ się w powietrzu. Ziemia zadrżała pod nogami tłumu.
Błędna rakieta padła na cały zapas ogni bengalskich, ukryty z drugiej strony pomnika, a te, pękając, zasypywały dymem, płomieniem, iskrami, lud, zebrany w tej stronie.
Andrea i tłum, otaczający ją, sądzili, że to ostatni wspaniały fajerwerk; w tem bowiem oddaleniu trudno sobie było zdać sprawą z tego, co się działo w istocie.
— Nie, Andreo, to wypadek, chodź prędzej, wracajmy do powozu! — wołał Filip.
— Czekaj, czekaj chwilę, daj mi trochę popatrzeć, Filipie.
Straszne krzyki, rozlegające się po przeciwnej stronie placu, zaczęły dochodzić do tłumu zgromadzonego w tej stronie.
Filip porwał wpół Andreę, chcąc ją co prędzej uprowadzić. Ale już było za późno; popłoch okropny wszczął się wśród ludu, trwoga podwajała siły, a odejmowała rozsądek; w jednej chwili setki ludzi, uduszonych i stratowanych zaległo ziemię, uciekający potykali się o trupy, spłoszone konie tratowały, co im wpadło pod nogi, drewniane rusztowanie paliło się, głownie padały na ludzi.
Filip, mocno trzymając siostrę, broniąc ją przed śmiercią, grożącą co chwila, unoszony przez jakąś gromadę uciekających — pragnął co prędzej wyjść z tego zamętu.
Gilbert, który ciągle trzymał się w pobliżu Taverney’ów, gotując się nieść im pomoc w potrzebie, teraz oderwany od nich, napróżno starał się zbliżyć do Andrei.
Wtem jakiś żołnierz dobył pałasza, a uderzając na prawo i lewo, torował sobie drogę; Andrea zobaczyła nagle pałasz tuż nad swoją głową, krzyknęła i upadła na ziemię.
Filip napróżno starał się ją podźwignąć, ale Gilbert widząc ją upadającą, w szale rozpaczy przedarł się przez dzielących go od niej ludzi, w mgnieniu oka schylił się, porwał Andreę na ręce, przytulił do piersi jak dziecko i, z tym drogim ciężarem, począł przeciskać się przez tłum; próżnym jednak był wszelki wysiłek, tłum unosił go, jak fala.
Andrea zemdlona, bez tchu, zimna, z zamkniętemi oczami, wydawała mu się martwą.
Tłum stanął nagle, zatrzymany murem.
Gilbert przytulił do ust rękę Andrei; była zimna, jak lód, przycisnął usta do ust jej zsiniałych, chcąc gorącym oddechem wrócić życie ukochanej kobiecie.
Otaczał go tłum straszny, pokaleczony, jęczący, uciekający przed końmi spłoszonemi i przed samym sobą.
Gilbert nie widział, nie słyszał nic, przycisnął się mocno do muru, szukając punktu oparcia; przyłożył rękę do serca Andrei, czuł, że bije zwolna. Uczuł się szczęśliwym: — Żyje! żyje! a jam jej uratował życie!
Coraz więcej napływało uciekających; Gilbert czuł, że go siły opuszczają i z rozpaczą myślał, że lada chwila padnie wraz z Andreą pod nogi ludu, który ich zdepcze.
Wtem usłyszał głosy jakieś, niby słowa hasła tajemniczego; podniósł głowę i ujrzał stojącego Balsama, otoczonego kilkoma ludźmi, zajętymi ratowaniem.
— Panie baronie Balsamol zbliż się! ratuj pannę de Taverney!
Balsamo usłyszał rozpaczliwy głos młodzieńca, pochylił się do muru i, chwyciwszy w silne ramiona Andreę, uniósł ją, nie spojrzawszy nawet na tego, który go o pomoc błagał.
Po wielkich burzach zwykle następuje wielka cisza.
Około godziny drugiej po północy księżyc bladem światłem oświecał okropny obraz. Plac pełen był trupów i strasznie pokaleczonych; jedni leżeli na ziemi, zbici w jakąś masę bezkształtną, inni, oparci o mur lub drzewo, zastygli tak wśród walki o życie. Rowy były pełne ciał, szmat, kawałków powozów połamanych, popiołu i niedopalonych głowni. Był to obraz pobojowiska, na którem śmierć rozciągnęła już swoje panowanie.
Wśród tego pola umarłych, gdzie niegdzie przemykali się złodzieje, obdzierający z czego się dało ciała nieboszczyków, lub też żołnierze, którym powierzono aż do rana straż nad tym tłumem nieboszczyków.
Widać też było ludzi z latarniami w ręku, co wśród stosów trupów szukali ukochanych, których powrotu napróżno w domu oczekiwali. Od chwili do chwili rozlegał się płacz, krzyk przeraźliwy na widok ukochanej twarzy, wykrzywionej męką przedśmiertną — ust milczących na wieki, na których kilka godzin przedtem składali pocałunek.
Tymczasem w samym rogu placu jakiś młody chirurg opatrywał znoszonych mu ciągle rannych, którzy jękiem dawali znak życia.
Ale, rzecz dziwna, człowiek ten, zajęty ratowaniem, wołał na pomocników swoich głosem, w którym drżała nienawiść:
— Przedewszystkiem przynoście tu biedne ofiary z ludu, bogaci sami znajdą sobie ratunek!
Młody człowiek ze zranionem czołem, ze złamaną ręką, zatkniętą pomiędzy guziki surduta, błądził także wśród rannych, schylał się, szukał, odchodził i wracał. Pot zimny lał mu się z czoła, łącząc się z kroplami krwi, płynącemi z rany. Zatrzymał się na chwilę przed ambulansem, a słysząc groźny głos chirurga, rzekł smutno.
— Dlaczego czynisz pan wybór wśród nieszczęśliwych ofiar tej samej katastrofy?
— Bo nikt nie dba o biedaków; pochyl pan swoją latarnię i spojrzyj na plac! na jednego szlachcica setki prostego ludu!
Młody człowiek wskazał na swoją ranę i rękę bezwładną.
— Jestem szlachcicem i rannym wśród tłumu, a jednak, jak pan widzisz, dotąd nie jestem opatrzony.
— Masz pan swój dom, a ponieważ możesz chodzić, wróć tam, poślij ludzi po swego doktora, on opatrzy twoje rany i ani spojrzy na tych nędzarzy.
— Panie, nie przyszedłem tu prosić cię o pomoc, chciałem tylko zapytać, czy nie widziałeś gdzie mojej siostry? Biedne dziecko, lat szesnastu, piękna, w białej sukni... i ona także, choć nie z ludu, zginęła tu w tej strasznej katastrofie.
— Powodem wszystkich nieszczęść ludu jest arystokracja, więc jej nienawidzę; ludzkość ukochałem i dla niej się poświęcam, ale tą ludzkością jest lud, deptany, poniewierany, tratowany przez wasze konie i powozy. Siostry pańskiej nie widziałem nigdzie!
Filip należał do tej licznej arystokratycznej młodzieży, z której łona wyszedł La Fayette, Lameth i wielu innych. Nie pierwszy raz słyszał zasady młodego chirurga, obijające się o jego uszy; nieraz sam nawet wygłaszał podobne teorje. Ale w tej chwili, słysząc je zastosowane do siebie, zadrżał i pomyślał, jak straszne mogą być skutki tych zasad.
Z rozpaczą w sercu, cierpiący fizycznie i moralnie, wlókł się Filip, a z ust jego wyrwało się wołanie:
— Andreo! Andreo! W tejże chwili przechodził koło niego człowiek stary w wyszarzanym surducie; jedną ręką podpierał się na lasce, a w drugiej niósł latarkę. Słysząc głos Filipa, zrozumiał, jak bardzo cierpieć musi i szepnął z westchnieniem:
— Biedny chłopiec!
Ale wyminął go, zajęty poszukiwaniem.
Natychmiast jednak uczuł wyrzuty sumienia, że, przeszedłszy obok tak strasznej boleści, nie spróbował nawet przynieść jej pociechy, choćby słowem współczucia.
— Panie — rzekł — widzę, że błądzimy tu w jednakowym celu i jednakową przejęci boleścią, może wspólnie łatwiej nam będzie odnaleźć, czego szukamy. Widzę, że pan tu dawniej bawi, gdyż latarnia pańska już gaśnie prawie; czy nie mógłby mi pan wskazać miejsca, gdzie najwięcej padło ofiar bo i ja także przyszedłem tu szukać kogoś.
— Niech pan idzie najprzód do wielkiego rowu, tam leży przeszło pięćdziesiąt ciał.
— Pięćdziesiąt! mój Boże! tyle ofiar jednej uroczystości!
— Tak, bardzo wiele ofiar!... Obejrzałem tu już mnóstwo trupów, a odnaleźć nie mogę mojej siostry.
— Pan poszukuje siostry?
— Była ze mną w tej stronie, obok kamiennej ławki; miejsce znalazłem, ale jej ani śladu. Rozpocznę znów poszukiwania od tej strony bastjonu.
— W którą stronę zwrócił się tłum po wybuchu?
— Ku nowym budynkom, w stronę ulicy Magdaleny.
— To musi być w tej stronie?
— Naturalnie, tu też najpierw czyniłem poszukiwania; ale biedna kobieta, przestraszona, nieprzytomna, mogła być gdziekolwiek przez tłum popchniętą.
— Niepodobna, panie, aby mogła iść w inną stronę, siłby jej nie stało; pójdź pan ze mną, ja w tę stronę idę na poszukiwania; wspólnemi siłami, może ich odnajdziemy.
— Kogo pan szuka? Może syna?
— Nie, panie, ale chłopca, którego kocham, jak własne dziecko.
— Pan go tu puścił samego?
— To już nie dziecko, ale młodzieniec lat osiemnastu, czy dziewiętnastu. Jest panem swej woli; chciał iść i poszedł. Wreszcie któż mógł przewidzieć to straszne nieszczęście?... Pańska świeca gaśnie.
— Tak, panie.
— Chodź pan ze mną, będę ci świecił.
— Dziękuję, ale może będę panu przeszkadzał?
— Wszak sam szukać muszę, razem będziemy oglądali nieszczęśliwe ofiary. Biedny chłopiec wracał zwykle bardzo punktualnie; dziś czekałem nań do jedenastej, byłem niespokojny o niego; żona dowiedziała się od sąsiadki o tej katastrofie. Nie widząc go zpowrotem, poszedłem szukać, przecież nie mogłem być tak podłym, aby się spokojnie spać położyć, nie mając o nim wiadomości.
— Pójdziemy zatem w stronę zabudowań? — zapytał Filip.
— Wszak pan mówił, że tłum rzucił się w tę stronę; biedne dziecko, przybył z prowincji; Paryża nie zna wcale, może pierwszy raz znalazł się w tej stronie.
— Niestety! i siostra moja przybyła również niedawno do Paryża.
— Co za okropny widok! — rzekł starzec, odwracając oczy od stosu leżących trupów.
— A jednak tu szukać nam wypada — rzekł Filip, zbliżając latarką i pochylając się nad ciałami.
— Drżę cały, patrząc na to; jam prosty człowiek, panie, a zniszczenie przejmuje mnie trwogą, której zwyciężyć nie mogę.
— Doznawałem tego samego uczucia, ale dziś przyzwyczaiłem się już wśród tego nieszczęścia. Patrz pan, młody chłopiec! musiał być uduszony, bo nie widać na nim żadnej rany! czy to nie ten, którego pan szuka?...
— Nie, panie, mój jest młodszy, brunet, blady.
— Niestety, wszyscy, których tu widzieć można, są bardzo bladzi — rzekł smutno Filip.
— O, panie! spojrzyj, co za straszna walka odbywać się musiała pod tym murem, ile krwi, szmaty ubrania wiszą na kratach. Niewiadomo doprawdy, w którą zwrócić się stronę.
— To tu, tu pewnie być musiało...
— Co cierpień, co męki!...
— O Boże! — zawołał Filip, tam coś bieli się!... siostra moja miała białą suknię na sobie... proszę cię poświeć mi, panie...
Filip w tej chwili chwycił kawałek białej materji, ale puścił go, mogąc posługiwać się tylko jedną ręką.
— Kawałek sukni kobiecej w ręku młodego człowieka... może to suknia mojej siostry... O, Andreo... Andreo! — jęknął boleśnie, zanosząc się od płaczu.
Starzec zbliżył się, kierując światło latarni na twarz młodego człowieka.
— To on! — zawołał wyciągając ręce.
Filip zwrócił się, spojrzał machinalnie.
— Gilbert!... — zawołał zdziwiony.
— Pan zna Gilberta?
— Pan szukał Gilberta?
Oba zapytania równocześnie były zadane.
Starzec wziął za rękę Gilberta. Była zimna jak lód.
Filip rozpiął ubranie młodego człowieka i przyłożył rękę do serca.
— Biedny Gilbert! — westchnął Filip.
— Moje biedne dziecko! — boleśnie szepnął starzec.
— Gilbert oddycha! żyje! — zawołał Filip.
— Pan ma nadzieję?...
— Jestem pewny, serce jego bije.
— To prawda! — rzekł starzec. — Na pomoc! ratunku! wszak tam jest chirurg!... — wołał starzec.
— Ratujmy go sami! przed chwilą prosiłem go, aby mi opatrzył rany, odmówił.
— Będzie musiał zająć się mojem dzieckiem! — krzyknął starzec rozpaczliwie. Pomóż mi pan tylko, żebym mógł do niego dociągnąć Gilberta.
— Jedną tylko mam rękę — rzekł Filip — pomogę nią wiele sił starczy.
— A ja, choć stary, będę silnym.
Starzec wziął Gilberta pod ręce, Filip obie nogi ujął pod pachę prawej ręki i tak stanęli przed ambulansem, gdzie młody chirurg opatrywał rannych.
— Ratunku! ratunku! — wołał starzec.
— Pierwszeństwo dla ludu! — odrzekł operator, wierny swojej zasadzie.
— To człowiek z ludu — zawołał starzec.
— Niech czeka, aż skończę z kobietami, te są słabsze; niech czekają mężczyźni.
— Jemu tylko krew puścić potrzeba, proszę cię, panie, ratuj dziecko!
Operator spojrzał, a spostrzegłszy Filipa, zwrócił się do niego.
— Jeszcze pan tu, panie szlachcicu?
Filip nie odrzekł ani słowa. Starzec myślał, że młody doktór mówi do niego:
— Nie jestem wcale szlachcicem, jestem dzieckiem ludu; nazywam się Jan-Jakób Rousseau.
Doktór wydał okrzyk zdziwienia i zawołał z giestem rozkazującym:
Puścić tu zaraz obywatela Genewy, człowieka, który wielbi lud i naturę!
— Dziękuję panu — rzekł Rousseau.
— Jakiej pan potrzebuje pomocy? Co się panu stało? — pytał młody doktór.
— Mnie nic nie potrzeba, tylko ratuj pan tego chłopca.
Złożono na stole zemdlonego Gilberta.
Doktór zbliżył się do chorego. Filip usunął się na bok i patrzył na filozofa, którego był wielbicielem.
Rousseau teraz dopiero spojrzał na młodego chirurga. Był to człowiek niewiele starszy od Gilberta, ale nic nie cechowało młodości w jego rysach. Cerę miał żółtą i zwiędłą jak u starca, powieki opadały mu na oczy o jadowitem spojrzeniu, a usta miał wykrzywione jak w konwulsjach.
Ręce obnażone do łokcia, cały obryzgany krwią ludzką, otoczony kawałkami ciała, porozrzucanemi wokoło, przedstawiał raczej obraz kata, z przyjemnością spełniającego swoje obowiązki, niż doktora, poświęcającego się cierpiącej ludzkości.
Jednak w obecności Rousseau porzucił ton grubjański, a nawet dość łagodnie zbliżył się do Gilberta, podniósł ostrożnie rękaw, obandażował rękę i lancetem dotknął arterji.
Krew z początku sączyła się bardzo wolno, ale po kilku sekundach popłynęła obficiej.
— Będzie żył pański protegowany, ale stan jego wymaga pewnych starań, piersi ma silnie zgniecione.
— Pozostaje mi tylko podziękować panu za jego poświęcenie się dla ubogich, ale pozwoli mi pan powiedzieć sobie, że nie podzielani jego bezwzględności. Wszyscy ludzie są braćmi.
— Jakto, nawet szlachta, nawet arystokracja, nawet bogacze? — zapytał doktór, a wzrok jego błysnął złowrogo z pod obrzękłych powiek.
— Nawet bogacze, szlachta, arystokracja, gdy cierpią — odparł spokojnie Rousseau.
— Przepraszam pana, ale jestem Szwajcarem, rodem z Baudry niedaleko Neuchâtelu i, jako taki, jestem demokratą.
— Jesteś pan Szwajcarem, moim rodakiem? proszę, powiedz mi pan swoje nazwisko.
— Nazwisko moje pospolite, nazwisko człowieka z ludu, który życie swoje poświęcił nauce, dopóki nie zdoła, jak ty panie, pracować dla uszczęśliwienia ludzkości. Nazywam się Jan-Paweł Marat.
— Dziękuję ci raz jeszcze, panie Marat, ale zechciej zwrócić uwagę na przestrogę, którą jako młodemu dać ci się ośmielę. Oświecając lud, dając mu poznać, do czego ma prawo, nie popychaj go do zemsty, nie wyobrażasz sobie bowiem, jak straszne to skutki mieć może w danej chwili.
Na skrzywionych wargach Marata osiadł uśmiech złowieszczy.
— Obym mógł dożyć tej chwili... jeśli będę miał szczęście jej dożyć...
Rousseau usłyszał te słowa, a głos Marata, pełen strasznej nienawiści, przejął go dreszczem.
Podobnego wrażenia doznaje podróżny, słysząc pierwsze grzmoty, zapowiadające nadchodzącą burzę. Chciał wziąć Gilberta na ręce i odejść.
— Dwóch ludzi dobrej woli, z ludu! do pomocy dla pana Rousseau — zawołał chirurg.
Dziesięciu ludzi stanęło na wezwanie.
Dwóch krzepkich posłańców ujęło na ręce Gilberta, Rousseau wskazywał im drogę.
Przechodząc obok Filipa, oddał mu swoją latarnię.
— Weź ją pan, mnie już niepotrzebna.
Filip pochwycił latarnię:
— Dziękuję ci, panie! — zawołał i na nowo rozpoczął poszukiwania.
— Biedny chłopiec! — rzekł Rousseau głosem, pełnym współczucia. — Biedny chłopiec!
I szedł dalej przejęty trwogą, słysząc wśród ciszy nocnej donośny głos chirurga, wznoszący się ponad tym żałobnym obrazem:
— Ludzi z ludu! ludzi z ludu ratować! Śmierć szlachcie, magnatom, arystokracji!...