Józef Balsamo/Tom V/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1925
Druk „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
PAMIĘTNIK LEKARZA
JÓZEF BALSAMO
ROMANS
Tom V
WARSZAWA — E. WENDE i S-ka
Łódz i Katowice — Ludwik Fiszer. Poznań — Fiszer i Majewski


Drukarnia „Rola“ J. Buriana, Mazowiecka 11





XLV
PAN JAKÓB

Gilbert zachwycony szczęściem, które mu zawsze sprzyjało w najtrudniejszych chwilach, szedł naprzód, oglądając się od czasu do czasu na człowieka, który nad nim zapanował kilkoma słowy.
Zaprowadził go rzeczywiście do przepysznych mchów włoskowatych. Gdy staruszek przestał zbierać mchy, puścili się na nowe poszukiwania.
Gilbert bardziej, niż sądził, biegłym był w botanice. Wśród lasów zrodzony, znał wszystkie rośliny leśne, jak towarzyszy lat dziecięcych, lecz tylko z nazw ludowych. Staruszek tłumaczył mu te nazwy na język naukowy, co Gilbert starał się naśladować, znajdując okazy z tej samej rodziny. Zdarzyło mu się przytem przekręcić wyraz grecki lub łaciński, wtedy nieznajomy objaśniał mu pochodzenie ich i uczył go tym sposobem rozumieć nietylko nazwy, lecz i znaczenie słów greckich i łacińskich, któremi Pliniusz, Lineusz lub Jussieu ochrzcili te rośliny.
Od czasu do czasu mówił:
— Co za szkoda, że nie mogę zarobić chociażby kilkunastu groszy, botanizując tak z panem po całych dniach. Nie spocząłbym na chwilę; i to wynagrodzenie byłoby zbytecznem: poprzestałbym na kawałku chleba, którym zaspokoiłeś dzisiejszy mój głód. Napiłem się ze zdroju, równie czystego jak w Taverney, a stokroć lepiej spałem dzisiejszej nocy pod drzewem, niż pod dachem najwspanialszego pałacu.
Nieznajomy się uśmiechał.
— Moje dziecię, nadejdzie zima; zmrozi rośliny, zdrój lodem zetnie i zamiast powiewu łagodnego, który liśćmi kołysze, wiatr ostry zahuczy wśród ogołoconych gałęzi. Zapragniesz wtedy schronienia, odzieży, ogniska, a z kilkunastu groszy dziennie nie złożysz tyle, aby na to wystarczyć mogło.
Gilbert wzdychał, zbierał nowe okazy i zadawał pytania.
W ten sposób przepędzili znaczną część dnia, przebiegając okoliczne lasy.
Gilbert z natury prosty, spoufalił się z towarzyszem. Staruszek zaś badał go zręcznie, ale Gilbert zawsze nieufny i podejrzliwy, jaknajmniej się zdradzał
W Châtillon nieznajomy kupił chleba i mleka, którego towarzysz jego chętnie spożył połowę; następnie obydwaj ruszyli drogą do Paryża i Gilbert za dnia wszedł do miasta.
Serce mu biło na samą myśl, że się w niem znajduje, i nie ukrywał wzruszenia, gdy z wyżyn Vanves ujrzał kościół Ś-tej Genowefy, Inwalidów, Katedrę Marji Panny, i to morze niezmierzone domów, którego fale rozpierzchłe roztrącają się o boki Montmartre, Belleville i Ménilmontant.
— O! Paryż! — wyszeptał.
— Tak. Paryż, stek domów, otchłań cierpień odpowiedział starzec. — Z każdego z tych kamieni dojrzałbyś sączącą się łzę lub kroplę krwi, gdyby cierpienia, w tych murach zamknięte, mogły wystąpić nazewnątrz.
Gilbert ochłonął w zapale.
Zresztą prędzej czy później samoby to nastąpiło.
Weszli przez rogatkę Piekielną. Przedmieście było brudne i cuchnące; spotkali chorych, niesionych na noszach do szpitala; dzieci półnagie, bawiące się w błocie razem z psami, krowami i trzodą.
Gilbert się zasępił.
— Wszak prawda, że wstrętnem ci się wydaje to wszystko? — zapytał starzec. — Lecz krowa i wieprz to jeszcze bogactwo; dzieci, to zawsze pociecha. A co do kału, znajdziesz go zawsze i wszędzie.
Gilbret był przygotowany dostatecznie do ujrzenia Paryża w smutnem świetle; pogodził się więc z przedstawionym mu przez towarzysza obrazem.
Ten znowu, rozmowny zrazu, milknął stopniowo, w miarę jak się zbliżali do środka miasta. Zdawał się tak przybitym, że Gilbert nie śmiał go pytać, co to był za ogród poza sztachetami, jaki most na Sekwanie, przez który przechodzili; a był to most Pont-Neuf i ogród Luksemburski.
Ponieważ jednak szli ciągle, a nieznajomy coraz więcej zapadał w zamyślenie, połączone z niepokojem, odważył się go zapytać:
— Czy daleko jeszcze do pańskiego mieszkania?
— Zbliżamy się już — odpowiedział starzec, okazując coraz większe przygnębienie.
Minęli ulicę du Four, wspaniały pałac de Soissons, którego front wychodził na tę ulicę, a ogrody rozkoszne rozciągały się aż do ulicy Grenelle i Dwóch Mostów.
Doszli nareszcie do kościoła, który mu się wydał bardzo pięknym.
— Co za wspaniały gmach! — wykrzyknął.
— To kościół Ś-go Eustachego rzekł staruszek i podnosząc głowę, zawołał
— Ósma godzina! Boże! mój Boże! chodź prędzej, młodzieńcze, prędzej!
I obaj podwoili kroku.
— Ale, ale rzekł po chwili milczenia nieznajomy — zapomniałem ci powiedzieć, że jestem żonaty.
— Tak!
— I że żona moja, jako prawdziwa paryżanka, gderać będzie, że tak późno wracamy; co więcej, dodać muszę, że dla obcych niezbyt jest przystępną.
— Czy życzysz pan sobie, ażebym się oddalił? — zapytał Gilbert, zmrożony temi słowy.
— Nie, nie, mój drogi, wszak zaprosiłem cię, więc chodź ze mną.
— Służę panu.
— Na prawo, teraz tędy, otóż i jesteśmy.
W rogu placu, przy niknących blaskach dziennych, Gilbert wyczytał umieszczone ponad sklepikiem te słowa:
Ulica Plastriére.
Nieznajomy przyśpieszał kroku, niepokój jego wzrastał widocznie, im bliżej domu się znajdował.
Nie chcąc go stracić z oczu, Gilbert potykał się co chwila o przechodniów, o paki tragarzy, dyszle powozów i skrzynie na wózkach.
Przewodnik jego zdawał się zapominać o nim zupełnie; dreptał zatopiony widocznie w myślach niezbyt przyjemnych.
Staruszek pociągnął za sznurek, drzwi się otworzyły.
Spostrzegłszy wahanie Gilberta, odezwał się:
— Chodź prędzej!
I, wszedłszy, zamknął drzwi.
Postąpiwszy po ciemku kilka kroków, Gilbert uczuł pod nogami pierwszy stopień stromych schodów, staruszek, obeznany z miejscowością przebiegł ich kilkanaście; nareszcie, gdy stanął, i Gilbert zatrzymał się za nim.
Nieznajomy pociągnął za sarnią nóżkę, uwieszoną na sznurku, i głuchy dźwięk dzwonka odezwał się wewnątrz pokoju. Wtedy dało się słyszeć ciężkie stąpanie nóg, obutych w pantofle, i drzwi się otworzyły.
Na progu ukazała się kobieta przeszło pięćdziesięcioletnia.
Dwa głosy odezwały się jednocześnie.
Nieznajomy pytał z nieśmiałością:
— Czy to już tak późno, dobra moja Tereso?
— O którejże to przychodzisz na kolację, Jakóbie? — odezwała się mrukliwie kobieta.
— No, no, powetujemy to sobie! — odpowiedział z czułością nieznajomy, zamykając drzwi i odbierając od Gilberta pudełko blaszane.
— Dobryś!... posłaniec! — zakrzyczała stara — tylko tego brakowało! Nie możesz sam swoich śmieci nosić! Z przeproszeniem, magnat się robi z pana Jakóba!
— Uspokój się, Tereso — odpowiedział zagadnięty tak ostro Jakób, cierpliwie rozkładając nad kominkiem rośliny.
— Zapłać go i odpraw przynajmniej, żebyśmy nie mieli w domu szpiega.
Gilbert zbladł śmiertelnie i ku drzwiom się rzucił. Wstrzymał go Jakób.
— Ten pan nie jest posłańcem, ani szpiegiem tembardziej. Gościem jest moim.
Stara opuściła ręce w rozpaczy.
— Gościem! tego tylko brakowało.
— Zapalno świecę, Tereso — wyrzekł łagodnym, lecz trochę bardziej stanowczym głosem nieznajomy. — Gorąco i jesteśmy spragnieni.
Stara, mrucząc, wzięła krzesiwo i hubkę i zaczęła krzesać iskry.
Podczas tej całej sceny, Gilbert stał, jak przykuty, o parę kroków od drzwi, i szczerze żałować począł, że próg ten przestąpił. Jakób pojął pod jakiem wrażeniem znajdował się młodzieniec.
— Proszę dalej, panie Gilbercie, bardzo proszę! — powiedział.
Na te uprzejme słowa stara obróciła pożółkłą twarz, aby zobaczyć tego, do którego były skierowane. Pierwszy płomyk cienkiej świeczki, zatkniętej w lichtarzu mosiężnym, ukazał ją Gilbertowi.
Oblicze to pomarszczone, ze skórą pożółkłą, miejscami krwią nabiegłą, oczy zagasłe, biegające i bezwstydne, trywjalna dobroduszność, rozlana na rysach pospolitych, której kłam zadał głos i przyjęcie, jakie ich spotkało, odrazu wzbudziły w Gilbercie wstręt niepohamowany.
Starej nie przypadło też do gustu blade i delikatne oblicze, milczenie i sztywność młodzieńca.
— Wierzę, iż wam gorąco i chce wam się pić, moi panowie — rzekła, — W istocie, to bardzo męczące przepędzić dzień w lesie, schylać się kiedy niekiedy po zioła, o, to mi praca! Pan zapewne także się trudni zbieraniem roślin: jest to rzemiosło wszystkich tych, którym nic się nie chce robić.
— Ten pan — odezwał się pewniejszym jeszcze głosem Jakób — jest dobrym i prawym młodzieńcem, który w ciągu dnia dotrzymywał mi towarzystwa, i pewny jestem, że moja dobra Teresa przyjmie go jak przyjaciela.
— Dla dwojga wystarczy, ale nie dla trojga — mruknęła stara.
— Obydwum nam nie potrzeba wiele rzekł Jakób.
— Tak, znam ja wybornie tę wstrzemięźliwość i oznajmiam, że nie wystarczy chleba na zaspokojenie jej, a nie myślę biegać z trzeciego piętra aby go kupić. O tej porze zresztą wszyscy piekarze zamknięci.
— To ja zejdę — odrzekł Jakób, marszcząc brwi. — Otwórz mi, Tereso.
— Ale...
— Ja chcę!
— Dobrze już, dobrze! — mruknęła stara, ustępując jednak przed rozkazującym tonem, do którego opór jej doprowadził Jakóba. — Czyż mnie tu niema, aby spełnić wszystkie twoje zachcianki?... Zobaczymy, zrobi się co można. Chodźcie na kolację.
— Siadaj przy mnie — powiedział Jakób do Gilberta, prowadząc go do stolika w przyległym pokoju, nakrytego na dwie osoby.
Szczupły ten pokoik wyklejony był papierem bladoniebieskim w białe desenie. Dwie duże mapy geograficzne zdobiły ściany. Resztę umeblowania stanowiło kilka krzesełek, wyplecionych słomą, stolik i szyfonierka, pełna cerowanych pończoch.
Gilbert usiadł; stara postawiła przed nim zużyte nakrycie, dopełniając je cynowym polerowanym kubkiem.
— Nie zejdziesz? — zapytał Jakób.
— Obejdzie się — burknęła stara, obrażona odniesionem nad nią zwycięstwem — znalazłam w szafie pół bochenka; jest więc blisko półtora funta; musi nam wystarczyć.
To mówiąc, postawiła na stole zupę.
Pierwszy dostał Jakób, potem Gilbert, stara jadła z wazy.
Wszyscy troje byli przy apetycie.
Gilbert, onieśmielony rozprawą o domowej oszczędności, której stał się powodem, usiłował hamować apetyt, jednakże talerz jego najpierw został opróżniony.
Stara rzuciła gniewnym wzrokiem na przedwcześnie osuszone dno talerza.
— Kto przychodził tu dzisiaj? — zapytał Jakób, aby odwrócić uwagę Teresy.
— Jak zwykle, mnóstwo osób! Cztery kajety obiecałeś pani Boufflers, pani d‘Escars dwie piosenki, kwartet z akompaniamentem pani de Penthiévres. Jedne przychodziły same, inne przysyłały. Ale cóż! pan chodził sobie po lesie, a że nie można bawić się i pracować jednocześnie, musiały te panie bez nut się obejść.
Ku wielkiemu zdziwieniu Gilberta Jakób nic nie odpowiedział; chodziło tu tylko o niego, zatem nawet się nie zmarszczył.
Po zupie podano na małym półmisku, którego polewa starła się od częstego użycia, kawałek sztuki mięsa.
Jakób, strzeżony pilnem okiem Teresy, dał Gilbertowi skromną porcyjkę, sobie wziął takąż i resztę z półmiskiem odsunął do gospodyni.
Ta dała Gilbertowi mały kawałek chleba; lecz był tak maleńki, że rumieniec wywołał na twarz Jakóba; poczekawszy aż jego i siebie obdzieliła, wziął jej z rąk chleb:
— Sam sobie ukrój, młody mój przyjacielu, a kraj, ile zechcesz, proszę; chleb powinien być wydzielany tym tylko, którzy go marnują.
Po chwili ukazała się fasolka zielona, okraszona masłem.
— Patrz, jakie to świeże, to są nasze konserwy, mamy je tu wyborne — rzekł, podsuwając Gilbertowi półmisek.
— Dziękuję, nie jestem głodny — odpowiedział tenże.
— Pan nie podziela twego zdania o konserwach — odezwała się uszczypliwie Teresa — wolałby niezawodnie fasolę świeżą, ale to są nowalje, na które nas nie stać.
— Nie, pani, przeciwnie, wygląda bardzo apetycznie, lecz jadam zwykle jedną potrawę.
— I pijesz wodę tylko? — rzekł Jakób, podając mu butelkę.
— Tylko wodę.
Jakób nalał sobie trochę samego wina.
— A teraz, moja żono — rzekł, stawiając butelkę na stole — zajmij się, proszę, posłaniem dla tego młodzieńca; musi być bardzo znużony.
Widelec wypadł z ręki Teresy i utkwiła wystraszony wzrok w mężu.
— Posłaniem! czyś oszalał? Sprowadzasz mi kogoś na nocleg! W swojem łóżku chyba go położysz? Przewróciło ci się w głowie. Hotel zakładasz widocznie? W takim razie, proszę na mnie nie liczyć; poszukaj sobie kucharki i posługaczki; nie dosyć tobie, lecz i innym wysługiwać się jeszcze będę!
— Tereso mówił Jakób tonem poważnym i stanowczym — wysłuchaj mnie, proszę, droga moja: to na jedną noc tylko. Ten młody człowiek nigdy nie postał w Paryżu, a przybywa pod moją opieką. Nie chcę, nie pozwolę, aby nocował w zajeździć choćby mi przyszło, jak mówisz, odstąpić mu łóżka..
Po tem powtórnem okazaniu swej woli, starzec zdawał się czekać.
Wtedy Teresa, która badawczo przyglądała się każdemu muskułowi jego twarzy i zdawała się pojmować, ze walka w tym razie jest niemożebną, nagle zmieniła taktykę.
Porażkę poniosłaby, walcząc przeciw Gilbertowi; wzięła więc jego stronę; wprawdzie jak sprzymierzeniec, do zdrady gotowy.
— Co prawda — rzekła — ponieważ ten młody pan z tobą przyszedł, widocznie znasz go dobrze i lepiej niech u nas pozostanie. Przygotuję mu jakiekolwiek posłanie w twoim gabinecie, przy tych plikach papierów.
— Nie, nie — żywo podchwycił Jakób — to nie jest miejsce, gdzieby spać można. Papiery mogłyby się zapalić.
— Wielkie rzeczy — szepnęła Teresa i głośno dodała.
— Może w przedpokoju?
— I tam nie.
— Widzę więc, że pomimo najlepszych chęci, staje się to niepodobieństwem, bo, jeśli nie w twoim lub moim pokoju...
— Zdaje mi się, Tereso, że nie wpadłaś na myśl właściwą.
— Ja?
— Tak. Wszak mamy pokoik pod dachem.
— Chcesz powiedzieć, strych?
— Nie, to nie strych, tylko gabinecik trochę za wysoki, ale zdrowy, z przepysznym widokiem na ogrody, a to w Paryżu dość rzadkie.
— To nieszkodzi, panie — powiedział Gilbert — niech będzie i strych, bardzo będę szczęśliwy, zaręczam.
— Wcale nie — odezwała się Teresa. — Bo ja tam bieliznę wieszam.
— On ci nie narobi nieładu, Tereso. Wszak prawda, Gilbercie, że ustrzeżesz od wypadku bieliznę tej dobrej gosposi? Ubodzy jesteśmy i każda strata jest dla nas ciężką.
— Może pan być o to spokojny.
Jakób wstał i zbliżył się do Teresy, mówiąc:
— Nie chcę, widzisz oddać tego młodzieńca na zgubę. Paryż jest otchłanią; a tu, będziemy nad nim czuwać.
— Zajmiesz się jego edukacją. Więc uczeń twój płacić ci będzie?
— Nie, ale ci zaręczam, że nie będzie cię kosztował. Od jutra sam żywić się będzie. A co do pomieszczenia, wszak ten pokoik niepotrzebny nam prawie, uczyńmy mu tę ulgę.
— Jak to próżniacy się zwąchali! — mruknęła, wzruszając ramionami Teresa.
— Panie — odezwał się Gilbert, więcej znużony niż jego gospodarz tą walką o gościnność, która go upokarzała — nikomu nie byłem dotąd ciężarem, a z pewnością nie chciałbym zaczynać od pana, który tak dobrym byłeś dla mnie. Pozwól więc mi odejść. Przy moście, którędy przechodziliśmy, widziałem pod drzewami ławki. Zaręczam panu, że na jednej z nich najwyborniej się prześpię.
— Tak, żeby cię patrol zaaresztował, jako włóczęgą!
— Jakim jest — szepnęła Teresa, sprzątając.
— Chodź ze mną — rzekł Jakób — o ile sobie przypominam, jest tam porządny siennik. Zawsze to więcej warte, niż ławka; a skoro i nią byś się zadowolnił...
— Na sienniku tylko sypiałem zawsze.
I, przysłaniając prawdę maleńkiem kłamstwem:
— Wełna rozgrzewa mnie zanadto — dodał.
Jakób się uśmiechnął.
— W rzeczywistości słoma działa chłodząco — odpowiedział. — Weź świeczkę i chodź za mną.
Teresa nie spojrzała nawet na Jakóba. Westchnęła tylko; została zwyciężona.
Gilbert powstał z powagą i poszedł za swoim opiekunem.
Przechodząc przedpokój, dostrzegł wodociąg.
— Panie — rzekł — czy drogo kosztuje woda w Paryżu?
— Nie, mój kochany; lecz chociażby i drogą była, woda i chleb są to dwie rzeczy, których człowiek nie ma prawa odmawiać swemu bliźniemu, gdy ten ich potrzebuje.
— Bo w Taverney nic nie kosztowała, a zbytkiem dla biedaka jest czystość.
— Weź, mój drogi, weź — rzekł Jakób, wskazując duży dzbanek fajansowy, stojący w kącie nabierz jej.

I poszedł naprzód, zdziwiony, że w takiem dziecku nieledwie znajduje tężyznę syna ludu, w połączeniu z arystokratycznemi zamiłowaniami

XLVI
MANSARDA PANA JAKÓBA

Schody, od pierwszego stopnia wąskie i strome, powyżej trzeciego piętra, gdzie mieszkał p. Jakób, stawały się coraz węższe i uciążliwsze. Starzec i jego protegowany z trudem wdrapywali się na strych. Teresa miała słuszność; był to strych prawdziwy, podzielony na cztery komory, z których trzy były niezajęte, żadna zaś nie nadawała się właściwie na mieszkanie.
Dach obniżał się tak nagle, że tworzył z podłogą kąt ostry. W dachu, pośrodku, małe okienko bez szyb przepuszczało nieco światła; świeżego powietrza zato dostarczało aż do zbytku, szczególnie w zimie.
Na szczęście zbliżało się lato, jednak mimo ciepłej pory, przeciąg omal nie zgasił świecy, którą trzymał Jakób.
Siennik, tak zachwalony przez gospodarza, leżał rzeczywiście na ziemi i rzucał się odrazu w oczy, był to bowiem główny i jedyny sprzęt w pokoju.
Tu i tam sterczały pliki starych druków o pożółkłych brzegach, wokoło walały się książki, ponadgryzane przez szczury.
Wpoprzek strychu przeciągnięto dwa sznury; o jeden z nich zaczepił Gilbert i omało się nie udusił. Na nich drżały i tańczyły w podmuchach wiatru nocnego papierowe torebki, zawierające suszony groch w strączkach i zioła lecznicze, nadto bielizna świeżo wyprana i stara odzież kobieca.
— Nie jest tu pięknie, rzekł Jakób, lecz sen i ciemność równają skromną chatkę z najwspanialszymi pałacami. Śpij smacznie mój młody przyjacielu, jak się sypia w twoim wieku a jutro możesz sobie wyobrazić, żeś spał w Luwrze. Lecz przedewszystkiem uważaj aby nie zaprószyć ognia.
— Dobrze, proszę pana, odrzekł Gilbert trochę oszołomiony nowemi wrażeniami.
Jakób już odchodził, lecz wrócił się jeszcze.
— A jutro pogadamy — powiedział. — Sądzę, że nie masz wstrętu do pracy?
— Powiedziałem już panu, że praca jest właśnie mojem pragnieniem.
— To dobrze.
I Jakób postąpił znów krok ku drzwiom.
— Rozumie się, że mówię tylko o pracy godnej mnie, dodał Gilbert, który lubił rzeczy określać dokładnie.
— Nie znam innej pracy, mój przyjacielu. Więc do jutra!
— Dobranoc i dziękuję, rzekł Gilbert.
Jakób wyszedł wreszcie, zamykając drzwi z zewnątrz i Gilbert został sam na swem poddaszu.
Kilka godzin temu nie posiadał się ze zdziwienia i zachwytu, że jest w Paryżu; teraz zapytywał sam siebie, czy to możliwe, aby w takiem wspaniałem mieście były izdebki w rodzaju jego nowego mieszkania.
Po pewnem zastanowieniu jednakże przyszło mu na myśl, że bądź co bądź pan Jakób wyświadczył mu dobrodziejstwo a porównywując jego zachowanie ze sposobem w jaki mu dawano jałmużnę w Taverney, odczuł dlań żywą wdzięczność.
Ze świecą w ręku zwiedzał wszystkie kąty, uważając jednak by nie zaprószyć ognia, jak go ostrzegał pan Jakób. Suknie Teresy nie zajęły go wcale, nie skusiło go nawet aby wziąć starą spódnicę do przykrycia.
Zatrzymał się z ciekawością przy stosach starych, zadrukowanych papierów, lecz były powiązane, więc nie śmiał ich ruszyć.
Z pochyloną głową, nie mogąc jeszcze oderwać chciwego wzroku od związanych szpargałów, odszedł ku woreczkom z grochem.
Były one zrobione z pospinanych szpilkami drukowanych kartek.
Gilbert nagłym ruchem głowy potrącił sznur i jeden z woreczków spadł.
Blady, przerażony, jakby conajmniej wyłamał zamek okutej skrzyni, rzucił się młodzieniec do zbierania rozsypanych na podłodze strączków aby je nazad włożyć do torebki.
Podczas tej czynności spojrzał machinalnie na papier, bezmyślnie, z początku tylko wzrokiem, przeczytał kilka słów, które pobudziły jego uwagę. Odsunął strąki i usiadłszy na sienniku począł czytać, bo słowa te tak doskonale harmonizowały z jego myślami i całym charakterem, jakgdyby zostały napisane nietylko dla niego, lecz nawet przez mego samego.
Oto co czytał:
„Zresztą szwaczki, pokojówki i panny sklepowe nie nęciły mię zgoła; trzeba mi było szlachcianek, każdy ma swe fantazje, to była moja. Nie pociąga mię jednak zupełnie ich lepsze pochodzenie i stan wyższy, lecz delikatniejsza cera, piękne ręce, wytworny sposób zachowania się i mówienia, suknia gustowniej sza i zgrabniej uszyta, misterne pantofelki, wstążki, koronki, ładne uczesanie. Wybrałbym zawsze mniej ładną, jeśli ma to wszystko“.
Gilbert zadrżał i pot wystąpił mu na czoło; nie można było lepiej wyrazić jego myśli, zdefinjować jego instynktownych upodobań, zanalizować jego gustu. Lecz Andrea nie była mniej ładna a miała to wszystko; Andrea miała to wszystko i była najpiękniejsza.
Chłopak czytał więc chciwie dalej.
Po tych kilku linjach następował opis czarownej przygody, spotkania jakiegoś młodzieńca z dwiema pannami, historja kalwakaty, z towarzyszeniem owych okrzyków niby przerażonych, które dodają jeszcze kobiecie uroku słabości, podróży na koniu poza jedną z nich i jeszcze rozkoszniejszego powrotu w nocy.
Zainteresowanie Gilberta wzrosło; rozłożył torebkę i z bijącem sercem wyczytał wszystko co mieściło się na niej; spojrzał na numer strony i począł szukać, czy która kartka nie stanowi dalszego ciągu.
Niestety wątek opowiadania tu się urywał, lecz młodzieniec znalazł natomiast siedm czy ośm torebek, które zdawały się stanowić jedną całość. Powyjmował z nich szpilki, groch wysypał na podłogę, uporządkował kartki i zaczął czytać.
Teraz, to było znów co innego. Nowozdobyte kartki zawierały historję amorów młodego człowieka, ubogiego i nieznanego z wielką damą. Dama zstąpiła do niego, czy raczej on wzniósł się aż do niej; a ona przyjęła go jak równego sobie i uczyniła swym kochankiem. Wtajemniczyła go w święte misterja serca, które są marzeniem młodości, lecz zrealizowane trwają tak krótko, że stojąc u schyłku życia widzimy je w postaci świetnych meteorów, przemykających po wygwieżdżonem niebie wiosennem.
Nazwisko młodzieńca nigdzie nie było wymienione. Wielka dama nazywała się pani de Warens, imię dźwięczne i słodkie.
Gilbert marzył o tem by spędzić na czytaniu całą noc i z radością patrzył na długi szereg torebek, które mógł rozkładać jedną po drugiej, gdy dało się słyszeć ciche skwierczenie, dopalająca się świeca rozlała się wydając niemiły swąd, knot zgasł, a Gilbert znalazł się w ciemności.
Stało się to tak nagle, że nie było czasu aby jakoś zapobiec katastrofie. Gilbert, który musiał przerwać czytanie w środku zdania, omal nie płakał z wściekłości. Porzucił kartki na kupę grochu i położył się na sienniku, gdzie mimo żalu wkrótce twardo zasnął.
Młodzieniec spał, jak się sypia mając lat ośmnaście i obudził go dopiero skrzyp zardzewiałej kłódki, na którą Jakób zamknął poprzedniego dnia drzwi strychu.
Był już jasny dzień; Gilbert, otworzywszy oczy, ujrzał swego gospodarza wchodzącego na palcach do pokoju.
Spojrzał ze strachem na wysypany groch i popsute woreczki. Oczy Jakóba skierowały się już także w tę stronę. Chłopak uczuł, że biją nań rumieńce wstydu i nie wiedząc nawet dobrze co mówi, bąknął:
— Dzieńdobry panu.
— Dzieńdobry, przyjacielu — rzekł Jakób; — czy dobrze spałeś?
— Tak, panie.
— Czy nie jesteś lunatykiem przypadkiem?
Gilbert nie wiedział, co to jest lunatyk, lecz domyślił się, że chodzi o wyjaśnienie, co znaczy groch rozsypany i puste woreczki. — O panie — rzekł, — wiem dlaczego pan to mówi; to ja zrobiłem tę szkodę i ze skruchą przyznaję się do winy, lecz sądzę, że to da się naprawić.
— Bezwątpienia. A dlaczego świeca wypaliła się zupełnie?
— Czuwałem do późna, — A dlaczego czuwałeś? — zapytał podejrzliwie Jakób.
— Czytałem.
— Jakób z rosnącem niedowierzaniem rozejrzał się po zagraconym strychu.
— Przypadkowo rzuciłem okiem na tę kartkę — rzekł Gilbert, pokazując torebkę, która najpierw rozłożył i przeczytał — i tak mnie zajęła...
— Ale pan tyle umie, pan napewno będzie wiedział z jakiej to jest książki? Jakób zaledwie spojrzał i odrzekł:
— Nie wiem.
— To jest zapewne romans, — mówił Gilbert, — i to bardzo piękny.
— Sądzisz, że to romans?
— Tak myślę, bo jest tu mowa o miłości jak w romansach, z tą różnicą, że opowiadanie jest znacznie lepsze.
— A jednak, — zauważył Jakób, — widzę u dołu tej stronicy słowo „Wyznania“ — przypuszczam więc...
— Co pan przypuszcza?
— Że to może być historja prawdziwa.
— Ach, nie! człowiek nie może tak pisać sam o sobie. Zanadto szczere są te zwierzenia, sąd nadto bezstronny.
— A ja myślę, że się mylisz, — rzekł żywo starzec. Autor chciał właśnie dać światu przykład człowieka, który ukazuje się swym bliźnim takim, jakim go Pan Bóg stworzył.
— Więc pan zna autora?
— Autorem jest Jan Jakób Rousseau.
— Rousseau! — zawołał młodzieniec.
— Zabłąkało się tu kilka oddzielnych kartek z jego ostatniej książki.
— Więc ten młody człowiek, biedny, nieznany, niewykształcony, wędrujący prawie o żebranym chlebie, to był Rousseau, który pewnego dnia miał stworzyć Emila i napisać Umową społeczną?
— Tak, to był on; albo raczej nie, — rzekł starzec z melancholją. Nie, to nie był on; autor Emila i Umowy społecznej to człowiek rozczarowany, zniechęcony do życia, do ludzi, do sławy i prawie że do Boga. Tamten... tamten Rousseau... kochanek pani Warens, to dziecko, wchodzące dopiero w życie z dziecinną radością i nadzieją. Jest pomiędzy nimi dwoma cała przepaść... trzydzieści lat nieszczęścia.
Starzec pokiwał głową, opuścił beznadziejnie ręce i zamyślił się głęboko.
Gilbert był jakby w ekstazie.
— A więc przygoda z panną Galley i panną de Graffenried jest prawdziwa? — zapytał. — I on rzeczywiście przeżył tę miłość do pani Warens, i to co pisze o posiadaniu ukochanej kobiety, które go zasmuciło miast uszczęśliwić, jak się spodziewał — to nie jest tylko czarujące zmyślenie?
— Młodzieńcze, — odrzekł starzec, — Rousseau nie zmyślał nigdy. Przypomnij sobie jego dewizę: Vitam impendere vero.
— Znam ją, — powiedział Gilbert — lecz jej nie rozumiałem, bo nie umiem po łacinie.
— To znaczy: Ceń prawdę nad życie.
— A więc, — ciągnął dalej Gilbert — to jest możliwe, ażeby człowiek takiego pochodzenia jak Rousseau, był kochany przez piękną damę, prawdziwą damę! O mój Boże! Czy pan wie, że taka nadzieja może przyprawić o szaleństwo tych, co pochodząc z nizin, jak on, podnieśli oczy na istotę wyżej stojącą?
— Ty kochasz, prawda? — rzekł Jakób — i widzisz analogję między położeniem twojem a Rousseau‘a.
Gilbert zarumienił się, lecz nie odpowiedział na pytanie.
— Nie wszystkie jednak kobiety są takie, jak pani Warens — mówił dalej, — bywają dumne, pogardliwe, nieczułe i takie kochać, to jest szaleństwo. A jednak wierz mi, chłopcze, że okazje podobne nieraz zdarzały się w życiu Roussea’a.
— Tak! — wykrzyknął Gilbert — ale to był Rousseau! Gdybym czuł w piersi iskrę genjuszu, jak on, powiedziałbym sobie, że niema kobiety tak wysoko urodzonej, którejbym nie był równy. Tymczasem teraz, kiedy jestem niczem i nie jestem pewny czy i w przyszłości osiągnę cokolwiek, nie śmiem nawet spojrzeć w górę. Och! chciałbym mówić z Rousseau‘em.
— Poco?
— Ażeby go zapytać, czyby się wzniósł aż do pani Warens, gdyby ona nie zniżyła się do niego, ażeby mu rzec: „Zasmuciło cię to, że ci się oddała; lecz gdyby ci odmówiła, czy nie byłbyś jej zdobywał choćby...“ Młodzieniec urwał.
— Choćby?... — powtórzył Jakób.
— Choćby przez zbrodnię!
Jakób zadrżał.
— Moja żona pewno już wstała — rzekł, odwracając rozmowę — zejdźmy na dół. Zresztą dla pilnego pracownika dzień nigdy nie zaczyna się dość wcześnie; chodź, młodzieńcze, chodź!
— To prawda — powiedział Gilbert — przepraszam pana, że się tak zapędziłem; lecz rozmowa na pewne tematy zawsze mnie podnieca, a niektóre myśli doprowadzają mnie do szaleństwa.
— Ech, zakochany jesteś i tyle! — rzekł starzec.
Gilbert, nic nie odpowiadając, wziął się do zbierania grochu i spinania szpilkami torebek; Jakób czekał, aż młodzieniec skończy.
— Nie jest to wspaniałe mieszkanie — mówił — lecz ściśle biorąc, masz tu wszystko, co jest niezbędne, a gdybyś był bardziej rannym ptaszkiem, czułbyś, jak świeże powietrze płynie przez to okienko. A to ma swą wartość w wielkiem mieście, zatrułem wszelakimi wyziewami. Okno to wychodzi na ogrody ulicy de la Jussienne: drzewa hebanowe i lipy kwitną tam właśnie, a jeżeli biedny pracownik odetchnie o świcie ich wonią, to wspomnienie tej chwili jest mu na cały dzień źródłem cichego szczęścia.
— Podświadomie kochałem zawsze przyrodę — rzekł Gilbert — lecz nie zwracam wielkiej uwagi na jej zjawiska, bo zbyt do nich przywykłem.
— Powiedz, że nie tak dawno opuściłeś wieś, abyś miał już do niej tęsknić. No, ale już skończyłeś; chodźmy pracować.
Jakób wyszedł pierwszy i zamknął za młodzieńcem drzwi na kłódkę. Następnie poprowadził swego towarzysza prosto do pokoju, który Teresa zeszłego dnia nazwała jego gabinetem.
Motyle, rośliny i minerały za szkłem, w oprawie z czarnego drzewa, orzechowa bibljoteka, pełna książek, stół wąski a długi, przykryty wytartym kobierczykiem w pasy zielone z czarnem, na którym porządnie ułożone leżały manuskrypty; cztery fotele z wiśniowego ciemnego drzewa, kryte czarną włosianką — oto urządzenie gabinetu. Wszystko to było błyszczące, bez zarzutu pod względem czystości i porządku, lecz zimne i niemiłe dla oka i serca.
Światło dzienne, jakieś blade i szare, z trudem przenikało przez pospolite bawełniane firanki; zdawało się, że nietylko zbytek, lecz dobrobyt jest dalekim od tego spopielałego i zimnego ogniska domowego.
Tylko mały klawecyn z różanego drzewa na czterech prostych nóżkach, którego struny dźwięczały cicho, gdy ulicą przejeżdżał wóz, i zegar na kominku, niestrudzenie mierzący czas swem srebrnem wahadłem, świadczyły, że życie jeszcze niezupełnie wygasło w tym smutnym pokoju, podobnym do grobowca.
Gilbert wszedł z nabożeństwem do tego gabinetu; umeblowanie wydało mu się wspaniałe, bo tak samo prawie było w zamku Taverney; szczególnie zaimponowała mu lśniąca, woskowana posadzka.
— Usiądź tu — rzekł Jakób, pokazując mu drugi mały stolik we framudze okiennej, — powiem ci, jakie zajęcie wynalazłem dla ciebie.
Gilbert śpiesznie rozkaz wykonał.
— Czy znasz to? — zapytał starzec, pokazując Gilbertowi papier, polinjowany w równomiernych odstępach.
— Oczywiście! — odrzekł- — to papier nutowy.
— Więc słuchaj! jeżeli zapiszę jak należy jedną taką kartkę, to znaczy, jeżeli przepiszę tyle nut ile się na niej zmieści, zarabiam dziesięć su; sam naznaczyłem tę cenę. Jak myślisz, czy nauczysz się kopjować nuty?
— Sądzę, że tak, proszę pana.
— A ta cała bazgranina, te czarne kropki, powiązane kreskami pojedynczemi, podwójnemi i potrójnemi, nie wirują ci przed oczyma?
— To prawda, proszę pana. Na pierwszy rzut oka niewiele z tego rozumiem, lecz przypatrując się uważniej odróżnię jedną nutę od drugiej; to jest np. fa.
— Gdzie?
— Tu, na najwyższej linji.
— A tu na dole, między dwiema linjami?
— To też fa.
— A ta nuta ponad niem, na drugiej linji?
— To sol.
— Więc ty umiesz czytać nuty?
— Znam ich nazwy.
— A wiesz, jak wyglądają całe nuty, pół ćwierć-nuty, nuty wiązane, podwójnie i potrójnie wiązane?
— Tak, wiem.
— A te znaki?
— To jest pauza.
— A to?
— Krzyżyk.
— A to?
— Bemol.
— Bardzo dobrze. Ale jednak — rzekł Jakób z obudzoną znów nieufnością — jednak mimo ignorancji, o której mi tyle opowiadałeś, potrafisz mówić o muzyce, jak mówiłeś o botanice, a omal że nie o miłości.
— Och, panie, proszę nić żartować sobie ze mnie — błagał Gilbert zarumieniony.
— Przeciwnie, moje dziecko, podziwiam cię. Znajomość muzyki osiąga się zazwyczaj dopiero po opanowaniu innych nauk, a ty mówiłeś, że nie otrzymałeś żadnego wykształcenia, że nie uczyłeś się niczego.
— To prawda, proszę pana.
— Przecież sam nie mogłeś tego wymyślić, że punkt czarny na ostatniej linji, to fa.
— Panie — powiedział Gilbert, schylając głowę i głos zniżając, — w domu, gdzie mieszkałem, była pewna... pewna młoda osoba, która grała na klawecynie.
— Ach, zapewne ta, która zajmowała się botaniką?
— Taż sama. Grała nawet bardzo dobrze.
— Rzeczywiście?
— Tak, a ja przepadam za muzyką.
— Ale to nie jest jeszcze powodem, ażebyś znał nuty.
— Rousseau powiada, proszę pana, że ten, kto zadawala się skutkiem, nie wnikając w przyczynę, jest człowiekiem niezupełnym.
— Lecz mówi także, że człowiek przez to poszukiwanie przyczyny uzupełnia swą istotę, lecz traci radość życia, naiwność i instynkt wrodzony.
— Cóż to szkodzi — rzekł Gilbert — jeżeli pociecha, jaką znajdzie w nauce, dorównywa tym stratom?
Jakób zaskoczony popatrzył na niego.
— Patrzcie! jesteś nietylko botanikiem i muzykiem, lecz logikiem?
— Niestety, nie jestem żadnym z nich. Umiem odróżnić nuty — to wszystko.
— Czy śpiewasz z nut?
— Nigdy w świecie.
— No mniejsza z tem; jeżeli chcesz, spróbuj kopjować. Tu jest papier linjowany, lecz uważaj, abyś go nie marnował, bo jest drogi. A nawet lepiej będzie, jeżeli weźmiesz papier biały, polinjujesz i na nim będziesz próbował.
— Dobrze, proszę pana, zrobię jak pan każe, lecz pozwolę sobie powiedzieć, że to nie jest dla mnie zajęcie na całe życie. Zamiast pisać nuty, których nie rozumiem, lepiej byłoby zostać skrybą publicznym.
— Młodzieńcze, młodzieńcze, mówisz bez zastanowienia.
— Ja?!
— Tak, ty. Czy skryba publiczny w nocy zarabia swem rzemiosłem na życie?
— No, naturalnie że nie.
— Więc posłuchaj, co ci powiem. Człowiek wprawny może w dwóch lub trzech godzinach nocy skopjować pięć takich kart, a nawet sześć, jeżeli wskutek ćwiczenia wyrobił sobie pociągnięcie szybkie a pewne i czyste, i łatwość czytania, która oszczędza czasu, bo nie potrzeba często spoglądać na wzór. Sześć kartek, to warte trzy franki; człowiek może o tem wyżyć. Tak więc pracując w nocy przez dwie godziny można uczęszczać do szkoły medycznej, chirurgicznej i botanicznej.
— Ach — zawołał Gilbert, — teraz rozumiem i dziękuję panu z całego serca.

I z zapałem zabrał się do pracy.

XLVII
KIM BYŁ PAN JAKÓB?

Gilbert pracował, pokrywając papier sumiennie odrobionemi ćwiczeniami, a starzec, popatrzywszy czas jakiś na jego pracę, usiadł też przy drugim stole i zaczął poprawiać drukowane kartki, takie same, jak te, które stanowiły opakowanie grochu.
Upłynęły tak trzy godziny i zegar wydzwonił właśnie dziewiątą, gdy Teresa śpiesznie weszła do izby.
Jakób podniósł głowę.
— Chodź prędko do salonu! — rzekła gospodyni. — Przyszedł książę. Mój Boże! Kiedy się skończy ta procesja jaśnie oświeconych! Żeby mu tylko nie przyszła fantazja zaprosić się na śniadanie, jak to zrobił kiedyś książę de Chartres.
— A który to książę? — spytał pocichu Jakób.
— Jego Wysokość książę Conti.
Gilbert na te słowa posadził w swem ćwiczeniu sol, podobne raczej do kleksa, niż do nuty.
— Książę, Jego Wysokość! — wyszeptał.
Jakób, uśmiechając się, wyszedł z Teresą, która zamknęła drzwi.
Gilbert spojrzał dokoła, a widząc że jest sam, zerwał się z miejsca mocno podniecony.
— Gdzież ja jestem? — wykrzyknął. — Jaśnie oświeceni książęta u pana Jakóba! Książę de Chartres, jego wysokość książę de Conti u biednego kopisty!
Zbliżył się do drzwi, chcąc coś posłyszeć; serce biło mu silnie.
Już wymieniono widocznie powitanie; teraz książę mówił:
— Chciałbym zabrać pana ze sobą.
— W jakim celu, książę? — zapytał Jakób.
— Ależ oczywiście, by przedstawić pana delfinowej. Z jej przybyciem rozpoczyna się nowa era dla filozofji, drogi filozofie!
— Stokrotne dzięki za pańskie dobre chęci, książę, nie mogę jednak panu towarzyszyć.
— A jednak przed sześciu laty mogłeś pan towarzyszyć pani de Pompadour do Fontainebleau.
— Byłem o sześć lat młodszy; dziś moje dolegliwości przykuwają mnie do fotela.
— I pańska mizantropja!
— A choćby i tak było, Wasza Wysokość? Na honor, świat nie jest tak interesującym, żeby warto było dla niego trudzić się i krępować.
— Dobrze więc! Daruję panu Saint-Denis z całym ceremonjałem, lecz zabieram pana do Muette, gdzie Jej Królewska Wysokość ma pojutrze nocować.
— Jej Królewska Wysokość przybywa więc pojutrze do Saint Denis?
— Z całą świtą. No, dwie mile, to niedaleko, nie zrobi to panu zbyt wielkiej różnicy. Powiadają, ze księżna bardzo muzykalna; jest uczennicą Glucka!
Gilbert nie słuchał już dalej. Słowa: „Pojutrze przybywa delfinowa z całą świtą do Saint Denis“ miały dla niego jedno znaczenie — że pojutrze tylko dwie mile będą go dzielić od Andrei.
Silniejsze z dwóch uczuć zagłuszyło drugie. Miłość powstrzymała ciekawość; zdawało mu się przez chwilę, że w tym małym gabineciku brak powietrza, pobiegł do okna, aby je otworzyć, lecz okno było zamknięte na kłódkę, zapewne aby trudniej było zajrzeć z przeciwka do gabinetu pana Jakóba.
Chłopak upadł znów na krzesło.
— Och, nie chcę już podsłuchiwać pod drzwiami — rzekł; — nie chcę wnikać w tajemnice mego dobroczyńcy! Tego skromnego mieszczanina, zarabiającego przepisywaniem, którego książę nazywa swym przyjacielem i chce go przedstawić przyszłej królowej Francji, cesarskiej córce, do której panna Andrea mówiła prawie na klęczkach!
— Lecz może słuchając, dowiem się czegoś o pannie Andrei?
— Nie, nie, byłbym podobny do lokaja. La Brie także podsłuchiwał pod drzwiami.
I mężnie odsunął się od zamka, do którego już się nachylał; ręce mu drżały, oczy przysłoniła mgła.
Aby się uspokoić, chciał się czemś zająć; kopjowanie było za monotonne. Wziął więc książkę z biurka.
— „Wyznania“ — przeczytał z radosnem zdziwieniem. „Wyznania“, z których kilkadziesiąt stron przeczytałem z takiem zajęciem!
— „Wydanie, ozdobione portretem autora“ — czytał dalej.
— Och! a ja nigdy jeszcze nie widziałem portretu Rousseua! — zawołał. — Ach, prędko, prędko.
I pośpiesznie odwracając kartkę nawpół przezroczystej bibułki, która przykrywała portret, spojrzał i krzyknął głośno.
W tej chwili drzwi się otworzyły; Jakób powracał.
Gilbert jeszcze raz porównał jego twarz z portretem, cały drżący upuścił tom na podłogę i wyciągając ręce wyszeptał:
— Jestem u Jana-Jakóba Rousseau!
— Zobaczymy jak kopjujesz nuty, moje dziecko — odpowiedział z uśmiechem Jan-Jakób, który w głębi serca bardziej był uradowany tym młodzieńczym hołdem niż wszystkimi triumfami, jakich doznał w swem sławnem życiu.
I przechodząc koło drżącego Gilberta, zbliżył się do stołu i rzucił oczyma na papier.
— Nuty są niezłe — rzekł; — nie uważasz tylko na margines, następnie nie umiesz łączyć jedną linją nut razem stojących. Poczekaj, tu brakuje pauzy; prócz tego kreski pomiędzy taktami nie są proste. Nuty puste pisz dwoma półkolami. Mniejsza z tem, czy się schodzą dokładnie. Nuta zupełnie okrągła jest niezgrabna i ogonek źle się z nią łączy... Tak, rzeczywiście mój przyjacielu, jesteś u Jana-Jakóba Rousseau.
— Ach, panie, proszę mi wybaczyć wszystkie głupstwa, jakie nagadałem! — zawołał Gilbert, składając ręce i omal nie klękając.
— Trzebaż było, aby tu przyszedł książę, żebyś poznał we mnie prześladowanego, nieszczęśliwego filozofa z Genewy? Ty, dziecko biedne, a szczęśliwe, bo nie wiesz co to prześladowania!
— O tak, jestem szczęśliwy, strasznie szczęśliwy, ale dlatego, że pana widzę, znam, że jestem przy panu!
— Dziękuję ci, dziękuję moje dziecko; lecz nie wystarczy być szczęśliwym, trzeba pracować. Teraz, gdy się już wprawiłeś, weź to rondo i staraj się je skopjować na prawdziwym papierze nutowym; to krótkie i nie trudne; staraj się przedewszystkiem pisać czysto i wyraźnie. Ale jak poznałeś...
— Gilbert z wezbranem sercem podniósł z ziemi tom „Wyznań“ i pokazał Jakóbowi portret.
— Ach tak, rozumiem. Mój portret na pierwszej stronie Emila spalono in effigie; lecz cóż to szkodzi, ogień świeci zawsze, czy pochodzi ze słońca, czy z całopalnego stosu.
— Czy pan wie, że nigdy nawet nie marzyłem o życiu obok pana? Dalej nie sięga nawet moja ambicja i moje pragnienie!
— Nie będziesz żył obok mnie, przyjacielu, bo nie przyjmuję uczniów. Co do gości, to widziałeś, że nie jestem na tyle bogaty, aby ich przyjmować, a w dodatku zatrzymywać.
Gilbert słuchał zmrożony; Jakób ujął go za rękę.
— Zresztą — rzekł, — nie rozpaczaj. Ponieważ cię spotkałem, zajmę się tobą, moje dziecko. Jest w tobie wiele złego, lecz równie wiele dobrego; zwalczaj wolą złe instynkty, wyzbywaj się pychy, która jak czerw podgryza prawdziwą filozofję, i oczekując lepszej przyszłości, kopjuj nuty.
— Och, mój Boże! mój Boże! — wybuchnął Gilbert, jestem tem wszystkiem zupełnie oszołomiony.
— To co cię spotyka, moje dziecko, jest tymczasem zupełnie proste i naturalne; co prawda, właśnie rzeczy proste najbardziej wzruszają ludzi o głębszym umyśle. Uciekałeś, nie wiem skąd, bo nie pytałem cię o tę tajemnicę; przechodziłeś przez las; w lesie spotkałeś człowieka, zbierającego rośliny; ten człowiek miał chleb a ty go nie miałeś, więc się z tobą podzielił; dał ci nadto przytułek, ponieważ nie wiedziałeś gdzie się schronić. Człowiek ten nazywa się Rousseau, oto wszystko; i on ci powiada:
Pierwsza zasada filozofji brzmi: „Wystarczaj sam sobie“.
Tak więc, mój przyjacielu, jeżeli przepiszesz rondo, zarobisz dziś na pożywienie. Kopjuj więc rondo.
— Ach, jaki pan dobry!
— Niezależnie od tego możesz korzystać z noclegu; tylko żadnego czytania po nocach, chyba że będziesz wypalał swoją własną świecę, bo inaczej Teresa gderałaby. A teraz, czy jesteś głodny?
— Nie, panie, — powiedział Gilbert onieśmielony.
— Z resztek wczorajszej wieczerzy będziemy mieli dziś śniadanie. Nie rób ceremonji, to twój ostatni posiłek przy moim stole, chyba że cię kiedy w przyszłości zaproszę, jeżeli pozostaniemy dobrymi przyjaciółmi. Przy ulicy Plâtriére jest mała robotnicza garkuchnia. Będziesz się tam mógł stołować na rachunek, bo polecę cię gospodarzowi. Tymczasem chodźmy na śniadanie.
Gilbert, nie odpowiadając, poszedł za starcem; pierwszy to raz w życiu uległ, co prawda, człowiekowi nieprzeciętnemu.
Po kilku łykach jednak powstał od stołu i wrócił do pracy. Rzeczywiście wskutek wzruszenia nie odczuwał zupełnie głodu. Przez cały dzień nie podnosił oczu od roboty, a około ósmej wieczorem, podarłszy trzy kartki, zdołał wreszcie skopjować czytelnie i czysto swoje rondo.
— Nie chcę ci pochlebiać, — rzekł Rousseau — nie jest to piękne, lecz czytelne; warte jest dziesięć su, oto one.
Gilbert wziął je z ukłonem.
— Chleb jest w szafie, panie Gilbercie — rzekła Teresa, na której łagodność i pilność Gilberta wywarły dobre wrażenie.
— Dziękuję — odparł Gilbert — proszę wierzyć, że nigdy nie zapomnę pani dobroci.
— Proszę — rzekła kobieta, podając mu kawałek.
Gilbert już miał odmówić, lecz spojrzał na Jakóba i poznał po lekkiem zmarszczeniu brwi nad wyrazistemi oczami, po gorzkiem skrzywieniu w kątach ust delikatnych, że odmowa mogłaby go zranić.
— Dobrze, wezmę — rzekł.
I udał się do swojego pokoiku, ściskając w ręku pieniądze, które dopiero co otrzymał od Jakóba.
— Nareszcie jestem panem niezależnym — powiedział, wchodząc do swej mansardy; — choć właściwie jeszcze nie, bo mam ten chleb, dany z litości.
I chociaż był głodny, położył go na ramie okiennej. Potem, chcąc zaspać głód, zdmuchnął świeczkę i wyciągnął się na swym sienniku.
Gilbert mało spał tej nocy. Zbudził się nazajutrz równo ze świtem. Przypomniał sobie, co mu powiedział Rousseau o ogrodach, na które wychodzi okienko.
Wychyliwszy się, ujrzał rzeczywiście drzewa pięknego ogrodu, a poza niemi dom, zwrócony fron tem ku ulicy de la Jussienne.
W rogu ogrodu, wśród młodych drzew, wznosił się mały pawilon o zamkniętych okiennicach. Młodzieniec myślał z początku, że mieszkańcy jego jeszcze się nie zbudzili. Lecz wkrótce poznał, że pawilon był conajmniej od zimy niezamieszkały, ponieważ gałęzie drzew, niepodcinane, dotykały bujnem listowiem zamkniętych na głucho okien.
Kilka razy głód skłonił Gilberta do rzucenia okiem na chleb, który mu ukroiła Teresa, lecz panował nad sobą i nie tknął go.
Gdy wybiła piąta godzina, pomyślał, że brama od ulicy powinna już być otwarta; a ponieważ Jakób postarał się o to, aby na poddaszu znalazły się przybory potrzebne do niewybrednej toalety, więc młodzieniec umyty, uczesany i oczyszczony wziął swój kawałek chleba i zszedł ze schodów.
Rousseau tym razem nie potrzebował go budzić, a trochę jeszcze nieufny, nie zamknął jego drzwi, chcąc zbadać przyzwyczajenia gościa. Posłyszawszy, że schodzi, począł go śledzić.
Ujrzał, że Gilbert wychodzi z bramy z chlebem pod pachą.
Nadszedł ubogi, chłopiec dał mu swój chleb, wstąpił potem do piekarza, który właśnie otworzył sklepik i kupił inny kawał chleba.
— Pójdzie teraz do garkuchni i wyda tam swoje marne dziesięć su.
Rousseau mylił się jednak; Gilbert, idąc, zjadł część swego chleba, na rogu ulicy popił wodą z fontanny, a zjadłszy resztę, otarł usta, umył ręce i wrócił.
— Na honor — rzekł Rousseau — sądzę że jestem szczęśliwszy od Djogenesa i że znalazłem człowieka.
I słysząc, że wchodzi po schodach, pośpieszył otworzyć mu drzwi.
Cały dzień przeszedł na pracy bez przerwy. Gilbert włożył w to monotonne zajęcie swą czynną ruchliwość, wnikliwą inteligencję i wytrwałość, graniczącą z uporem. Czego nie rozumiał, to odgadywał, a jego ręka, powodowana żelazną wolą, kreśliła nuty już bez wahania, bez błędu. Do wieczora skopjował siedm kartek nie pięknie, lecz w każdym razie bez zarzutu.
Rousseau patrzył na tę pracę jako sędzia i jako filozof. Jako sędzia krytykował formę nut, delikatność połączeń, kształt pauz lub bemoli, lecz przyznał, że od dnia poprzedniego widzi znaczny postęp i wypłacił Gilbertowi dwadzieścia pięć su.
Jako filozof podziwiał siłę woli ludzkiej, która potrafi utrzymać przez dwanaście godzin pochylonego nad robotą osiemnastoletniego młodzieńca o ciele wątłem a namiętnym temperamencie. Bo Rousseau z łatwością poznał, że gorąca namiętność płonie w sercu młodego człowieka; nie wiedział tylko jeszcze czy tą namiętnością jest ambicja czy miłość.
Gilbert, ściskając z żywem zadowoleniem srebrną monetę w prawej ręce, rzekł:
— Proszę pana, pan jest moim mistrzem, ponieważ u pana znalazłem zajęcie; daje mi pan nawet mieszkanie w dodatku. Mógłby pan więc źle o mnie pomyśleć, jeżelibym czynił coś, nie uprzedziwszy pana o tem.
Rousseau zmierzył go swem podejrzliwem spojrzeniem
— Jakto? — powiedział — cóż to chcesz robić? Czy masz na jutro jakieś specjalne zamiary?
— Tak, proszę pana, na jutro chciałbym się zwolnić od pracy, jeśli pan łaskaw.
— Poco? zapytał Rousseau — ażeby się wałęsać?
— Panie — mówił Gilbert — chciałbym być w Saint Denis.
— W Saint Denis?
— Tak; delfinowa przyjeżdża tam jutro.
— Ach, to prawda; jutro jest w Saint Denis uroczyste przyjęcie księżny delfinowej. Lecz uważałem cię za mniej powierzchownego, mój młody przyjacielu, zrobiłeś na mnie wrażenie człowieka, który gardzi pompą i szychem.
— Panie...
— Spójrz na mnie; sam mówiłeś, że jestem dla ciebie wzorem. Książę krwi królewskiej nalegał, abym mu towarzyszył na tę uroczystość. Ty biedne dziecko, wspiąwszy się na palce, ujrzysz zaledwie przez ramię gwardzisty karocę królewską; lecz ja rozmawiałbym z książętami, księżniczki uśmiechałyby się do mnie. A jednak ja, ubogi obywatel, odrzuciłem zaproszenie wielkich tego świata.
Gilbert potwierdził skinieniem głowy.
— A dlaczego odmówiłem? — ciągnął Rousseau, unosząc się coraz bardziej — dlatego, że człowiek nie może być podwójny; ręka, która napisała, że królowanie jest nadużyciem, nie może żebrać teraz o fawor króla. Ponieważ wiem, że każda taka parada pozbawia lud części dobytku, którego i tak ma tylko tyle, aby się nie zrewoltować, więc nieobecnością moją protestuję przeciw wszelkim uroczystościom i paradom.
— Proszę mi wierzyć, że umiem ocenić wzniosłość pańskiej filozofji.
— Pozwól mi jednak powiedzieć, że nie stosujesz jej w praktyce.
— Panie — rzekł Gilbert — nie jestem filozofem.
— Powiedz przynajmniej, co chcesz robić w Saint Denis?
— Proszę pana, jestem dyskretny.
Wyrażenie to uderzyło Rousseau‘a; zrozumiał że ten upór kryje jakąś tajemnicę i popatrzył na młodego człowieka z pewnego rodzaju uznaniem dla jego charakteru.
— Rozumiem — rzekł — masz swój powód. — Wolę już to.
— Tak, proszę pana, mam powód i przysięgam.
że jest on bardzo daleki od ciekawości, z jaką tłum gapiów patrzy na widowisko.
— Tem lepiej, a może tem gorzej, bo w twem głębokiem spojrzeniu napróżno szukam czystości i spokoju młodzieńczego wieku.
— Powiedziałem już panu — smutnie odrzekł Gilbert — że byłem nieszczęśliwy, a nieszczęśliwi nie mają młodości. A więc to umówione, daruje mi pan dzień jutrzejszy?
— Tak, przyjacielu.
— Dziękuję panu.
— Tylko, że ja wolę rozłożyć jeden z moich zielników i obejrzyć wspaniałość natury, podczas gdy ty będziesz podziwiał przepych bogaczy.
— Proszę pana — powiedział Gilbert czy pan nie porzuciłby był wszystkich zielników całego świata w dniu, w którym miał pan ujrzeć pannę Galley?
— Masz słuszność — rzekł Rousseau jesteś przecie młody! Idź, dziecko, do Saint Denis!
A gdy Gilbert rozradowany wyszedł, starzec szepnął do siebie:

— To nie ambicja, to miłość!

XLVIII
ŻONA CZAROWNIKA

Podczas gdy Gilbert, po dniu pracowicie spędzonym, gryzł chleb na swem poddaszu, popijając go świeżą wodą i wdychając pełną piersią aromaty sąsiednich ogrodów, kobieta ubrana strojnie, lecz nieco z cudzoziemska, zeskoczyła z pysznego araba przed klasztorem Panien Karmelitanek w Saint Denis i delikatną ręką zapukała do bramy. Koń jej, którego wodze założyła sobie na ramię, tupał i grzebał niecierpliwie piasek kopytami.
Kilku mieszczan przystanęło z ciekawości koło nieznajomej. Zaciekawiła ich obcość jej wyglądu i uporczywość, z jaką kołatała do bramy.
— Czego sobie pani życzy? — zapytał jeden z nich.
— Widzi pan — odrzekła cudzoziemka z wyraźnym akcentem włoskim — chcę wejść.
— Furta ta otwiera się tylko raz jeden na dzień dla ubogich i godzina o której ją, otwierają już minęła.
— Więc co należy zrobić, chcąc się zobaczyć z ksienią? — zapytała kobieta.
— Pukać do furtki przy końcu muru lub dzwonić do bramy głównej.
Zbliżył się drugi.
— Czy pani wie — zaczął rozmowę — że ksienią jest teraz Jej Wysokość księżna Ludwika francuska?
— Wiem o tem, dziękuję.
— Do licha, ładny koń — zawołał dragon z pułku królowej. Czy wiecie, że ten koń, jeżeli tylko nie jest stary, wart jest pięćset luidorów? To jest taka prawda, jak to, że mój wart jest zaledwie sto pistolów!
Słowa te wywołały w tłumie wielkie wrażenie.
W tej chwili jakiś kanonik, który w przeciwieństwie do dragona nie patrzył na konia, lecz na amazonkę, utorował sobie drogę do niej i znając zamek, otworzył furtę.
— Proszę, niech pani wejdzie i wprowadzi ze sobą konia — rzekł.
Kobieta, której zdawały się ciążyć natarczywe spojrzenia gapiów, śpiesznie posłuchała jego rady i znikła za furtą wraz ze swym wierzchowcem.
Gdy się znalazła sama w obszernym, pustym dziedzińcu, koń zachrzęścił czaprakiem i począł ochoczo bić kopytami o bruk. Siostra furtjanka, która na chwilę opuściła swą celkę przy bramie, nadbiegła z wnętrza klasztoru.
— Czego pani chce — zawołała z przestrachem — i jak pani tu weszła?
— Jakiś dobry kanonik otworzył mi furtę, a chciałabym, jeżeli to możliwe, mówić z przełożoną.
— Księżna tego wieczoru nie przyjmuje.
— A jednak powiedziano mi, że obowiązkiem ksieni jest przyjąć o każdej porze dnia i nocy jej siostry ze świata, które przychodzą prosić o pomoc.
— To jest możliwe tylko w warunkach normalnych; jej wysokość przedwczoraj dopiero przybyła i zaledwie zdążyła się zainstalować a nadto tego wieczoru ma posiedzenie kapituły.
— O pani, rzekła cudzoziemka, przybywam z daleka, aż z Rzymu. Przebyłam sześćdziesiąt mil konno, jestem zupełnie wyczerpana.
— Cóż robić? zakaz jest formalny!
— Moja siostro, mam wyjawić waszej ksieni rzeczy niezmiernie ważne.
— Niech pani przyjdzie jutro.
— To niemożliwe... Gdybym została dzień jeden w Paryżu, już podczas tego dnia... a zresztą nie mogę nocować w hotelu.
— Dlaczegóż to?
— Bo nie mam zupełnie pieniędzy.
Siostra furtjanka ze zdumieniem obejrzała tę kobietę, pokrytą klejnotami i posiadającą tak cennego konia, która twierdziła że niema czem opłacić noclegu w hotelu.
— Och, proszę nie zwracać uwagi na moje słowa, a tembardziej na moje ubranie — rzekła młoda kobieta. — ściśle biorąc, to nie prawda, bo w każdym hotelu przyjętoby mnie na kredyt. Lecz nie przychodzę tu szukać noclegu, tylko schronienia.
— Pani, klasztor ten nie jest jedynym w Saint Denis, a każdy ma przeoryszę.
— Tak, wiem o tem, lecz w mojej sprawie nie mogę się zwrócić do zwykłej przeoryszy.
— Zdaje mi się, że pani jest w błędzie. Księżna Ludwika francuska nie zajmuje się już sprawami światowemi.
— Proszę ją w każdym razie zawiadomić, że pragnę z nią mówić.
— Mówiłam pani, że teraz jest posiedzenie kapituły.
— Wejdę do kościoła i poczekam, modląc się.
— Bardzo mi przykro proszę pani, lecz...
— Co? nie mogę czekać?
— Nie.
— Och, więc się myliłam! Więc nie jestem w domu litościwego Boga! zawołała cudzoziemka z taką siłą w głosie i spojrzeniu, że siostra, nie chcąc brać na siebie odpowiedzialności, nie opierała się dłużej.
— Jeśli tak — rzekła — spróbuję.
I odeszła w głąb klasztoru.
W chwilę później ukazała się; z nią szła siostra konwerska.
— A więc, spytała obca, nie mogąc doczekać się odpowiedzi.
— Jej wysokość powiedziała, proszę pani, że tego wieczoru audjencja jest zupełnie niemożliwa, lecz ponieważ pani powiada, że tak bardzo potrzebuje schronienia, więc narazie ofiarowujemy pani gościnę w klasztorze. Proszę wejść, siostro; a po tak długiej i męczącej podróży najlepiej byłoby odrazu się położyć.
— A mój koń?
— Zajmą się nim, niech pani będzie spokojna.
— Jest łagodny jak baranek. Na imię ma Dżerid i przychodzi na wołanie. Usilnie go polecam waszym względom, bo to niezwykłe zwierzę.
— Będzie traktowany jak konie królewskie.
— Dziękuję.
— A teraz proszę zaprowadzić panią do jej pokoju, rzekła siostra konwerska do furtjanki.
— Nie do pokoju, do kościoła. Potrzebuję nie snu, lecz modlitwy.
— Kaplica jest otwarta siostro, odparła zakonnica, wskazując palcem boczne drzwi kościoła.
— A kiedy zobaczę dostojną księżnę? — spytała jeszcze cudzoziemka.
— Jutro.
— Jutro rano?
— Rano, to jeszcze będzie niemożliwe.
— Dlaczego?
— Bo księżna delfinowa wyświadcza ten zaszczyt, że się tu zatrzyma na dwie godziny. Jest to wielka uroczystość dla klasztoru, rozumie więc pani...
— A tymczasem, — rzekła obca, spoglądając z lękiem wokoło, czy jestem tu bezpieczna?
— Bezwątpienia siostro. Nasz dom jest bezpiecznem schronieniem nawet dla przestępców a tembardziej dla...
— Prześladowanych, — dodała kobieta.
— A więc nikt tu nie wejdzie, nieprawdaż?
— Bez pozwolenia, nikt.
— Ach, a jeżeli on otrzyma pozwolenie, on który jest tak potężny...
— On?! Kto taki? — zdziwiła się zakonnica.
— Nikt, nikt!
— Biedaczka szalona! — zaszeptała siostra.
— Do kościoła, do kościoła, — powtarzała gorączkowo młoda kobieta, jakby chcąc utwierdzić siostrę w jej przypuszczeniu.
— Och, mury Saint Denis są grube — rzekła siostra konwerska, uśmiechając się ze współczuciem — i niech mi pani wierzy, że po takiem zmęczeniu lepiej byłoby położyć się do łóżka.
— Nie, ja chcę się pomodlić, chcę prosić by Bóg uwolnił mię od tych, co mnie prześladują — zawołała młoda kobieta i pośpieszyła do drzwi, które jej wskazała zakonnica.

Siostra, ciekawa, jak wszystkie zakonnice, zbliżyła się po cichu i ujrzała, że nieznajoma upadłszy na twarz u stopni ołtarza modliła się szlochając.

XLIX
MIESZCZANIE PARYSCY

Kapituła rzeczywiście była zwołana, jak mówiły zakonnice, i obradowała nad uświetnieniem przyjęcia, jakie przygotowywano dla córki cesarskiej.
Księżna Ludwika chciała godnie rozpocząć tą uroczystością swe rządy w klasztorze.
Skarbiec klasztoru podupadł nieco w ostatnich czasach, bo poprzednia ksieni, ustępując ze swego stanowiska, zabrała wiele koronek, które były jej własnością prywatną, a nadto relikwiarze i aparaty, pozostawione zakonowi przez dawniejsze przeorysze, pochodzące z najlepszych rodzin.
Księżna Ludwika dowiedziawszy się, że delfinowa zatrzyma się w Saint Denis, wysłała umyślnego posłańca do Wersalu i tejże nocy przybyła bryka, naładowana dywanami, koronkami i innemi ozdobnmi.
Było tego za sześćset tysięcy luidorów.
Wiadomość o królewskim przepychu tej uroczystości rozeszła się szybko, rozpalając jeszczę bardziej namiętną ciekawość paryżan o których Mercier powiada, że w małej paczce są śmieszni, lecz jako tłum pobudzają do poważnych refleksji a nawet do łez.
To też od świtu przybywały dziesiątki, setki i tysiące paryżan, którzy opuścili pielesze domowe by zobaczyć dworskie wspaniałości.
Gwardziści, szwajcarzy i pułki, stojące załogą w Saint Denis z bronią na ramieniu, tworzyły szpaler, żeby powstrzymywać fale tego żywego morza. Wszędzie widać było głowy; dzieci wspinały się na przyczółki nad bramami a kobiety i mężczyźni zajęli okna, tysiące zaś ciekawych, którzy przybyli zapóźno lub, jak Gilbert, nie chcieli się krępować zajmując stałe miejsce — tysiące te roiły się na drodze i wspinały na drzewa alei prowadzącej od Muette do Saint Denis.
Dwór, jakkolwiek jeszcze liczny i bogaty od Compiégne począwszy topniał powoli. Tylko najwięksi magnaci byli w stanie towarzyszyć królowi, który dwoił i troił ilość przeprzęgów. Lecz i mniejsi, dawszy odpoczynek koniom, ściągali później do Saint Denis. A zresztą w owym czasie oprócz dworskich były tysiące innych pojazdów. Mieli swe ekwipaże finansiści, bogaci kupcy, cały parlament, kobiety z półświatka i opery, były najemne dorożki i bryczki, które obładowane paru dziesiątkami paryżan, posuwając się stępa w tłoku, przybywały później aniżeli pierwsi wędrowcy.
Wyobraźmy sobie teraz Gilberta w tym tłumie ł natłoku, który mógłby przerazić nawet rodowitego paryżanina; sam jeden, drobny, zmieszany, nie znający miejscowości, miał przytem ambicję by uchodzić za paryżanina i nie chciał pytać nikogo o wskazówki.
Im dalej posuwał się ku Saint Denis, tem bardziej tłumy gęstniały, wreszcie dał się unosić fali ludzkiej nie widząc nic przed sobą. Przy drodze dzieciaki siedziały na drzewie; Gilbert poszedłby chętnie za ich przykładem lecz nie chciał niszczyć ubrania. Ludzie, którzy na dole deptali jedni drugim po nogach, pytali co chwila siedzących na drzewie czy co widzą. W ten sposób dowiedział się Gilbert, że karet jeszcze nie widać lecz o ćwierć mili od Saint Denis wznoszą się na drodze tumany kurzu. Tego właśnie potrzeba było chłopcu. Kto potrafi w Paryżu przejść przez tłum, nie nawiązawszy z nikim rozmowy, musi być albo głuchoniemym albo Anglikiem.
Zaledwo Gilbert rzucił się w tył, aby się wydobyć z tłoku, ujrzał rodzinę mieszczuchów paryskich, którzy siedząc nad rowem jedli śniadanie.
Była tam córka, wysoka blondynka. Była matka, mała pulchna i uśmiechnięta z białymi zębami i świeżą jeszcze cerą. Był ojciec, ginący w obszernej sukni z barchanu, która opuszczała szafę tylko w niedzielę; przywdziawszy ją przy tej uroczystej okazji, więcej się nią zajmował, niż żoną i córką, wiedząc że same dadzą sobie radę. Była i ciotka, wysoka, chuda i zgryźliwa. Była wreszcie służąca, która się ciągle śmiała.
Ta ostatnia przydźwigała w ogromnym koszu obfite śniadanie; choć tak objuczona, śmiała się i śpiewała naprzemian; pan zachęcał ją, a w razie potrzeby luzował.
Gilbert z pod oka obserwował tę scenę, która była dla niego zupełną nowością; od dziecka zamknięty w Taverney widywał tylko panów i lokai; mieszczan nie znał zupełnie.
Ojciec zabierał się właśnie do krajania apetycznej pieczeni cielęcej, ulubionej potrawy mieszczan francuskich. Wszyscy pożerali już oczyma ćwiartkę cielęcą, która pozłocona w piecu, mięsista, soczysta, leżała na półmisku, przybrana jarzynami i paskami słoniny, jak ją ułożyła wczoraj troskliwa gospodyni.
Gilbert wybrał sobie miejsce pod sąsiednim wiązem; rozpostarł na trawie swą kraciastą chustkę, usiadł na niej i zdjął kapelusz.
— Oto porządny młodzieniec — rzekła matka.
Dziewczyna zarumieniła się; rumieniła się zawsze, gdy mówiono przy niej o jakimś młodym człowieku, co sprawiało jej rodzicom niewymowną satysfakcję.
Powiedzenie matki było bardzo charakterystyczne; u mieszczaństwa paryskiego pierwsza obserwacja odnosi się zawsze do cnoty lub wady.
Ojciec obejrzał się.
— I ładny chłopiec — rzekł.
Córka zarumieniła się jeszcze bardziej.
— Wygląda na bardzo zmęczonego a przecież nic nie niósł — zauważyła służąca.
— Próżniak! — sarknęła ciotka.
— Panie — zaczęła matka, zwracając się do Gilberta z ową familijną poufałością, jaką spotyka się jedynie w Paryżu — czy karety królewskie są jeszcze daleko?
Gilbert odwrócił się, a widząc, że pytanie do niego było skierowane, powstał i złożył ukłon.
— Jaki grzeczny młody człowiek! — zauważyła znów matka.
Córka stała się purpurowa.
— Nie wiem, proszę pani — odpowiedział Gilbert — słyszałem, że kurzawę widać, o ćwierć mili stąd.
— Proszę, zbliż się pan — rzekł mieszczanin — i jeśli wola...
Ruchem ręki wskazał mu zastawione na murawie smakowite śniadanie.
Gilbert podszedł; był naczczo a zapach potraw sprowadził mu ślinkę do ust; lecz czując w kieszeni dwiadzieścia pięć su, za które mógł sobie sprawić śniadanie prawie równie wystawne, nie chciał nic przyjmować od ludzi, których widział pierwszy raz w życiu.
— Dziękuję! — odparł — jestem po śniadaniu.
— Widzę, że pan jest przezorny — mówiła matka — lecz stąd nic pan nie zobaczy.
— Ależ państwo nic stąd również nie zobaczą — odpowiedział młodzieniec z uśmiechem.
— Och, my to co innego! — rzekła mieszczanka my mamy siostrzeńca, który jest sierżantem gwardji.
Córka zrobiła się fioletowa.
— Ma dziś rano stanowisko pod „Błękitnym pawiem“.
— Za pozwoleniem, a gdzie jest „Błękitny paw“? — zapytał młodzieniec.
— Naprzeciwko klasztoru karmelitanek — odpowiedziała matka — przyrzekł umieścić nas poza swym oddziałem, wejdziemy na ławkę i będziemy doskonale widzieć zajeżdżające karety.
Gilbert zarumienił się z kolei; nie chciał dzielić śniadania z tymi zacnymi ludźmi, lecz teraz gwałtownie pragnął im towarzyszyć.
Tymczasem filozofja, a raczej owa duma, przed którą tak go ostrzegał Rousseau, szeptała mu do ucha:
— Tylko kobiety potrzebują pomocy; jestem przecież mężczyzną, czyż nie mam łokci i pięści?
— Ci, którzy się tam nie dostaną — mówiła dalej matka, jakby odgadując jego myśli — zobaczą tylko puste karety, no a karety można widzieć kiedy się chce i poto tylko nie warto przyjeżdżać do Saint Denis.
— Ale proszę pani, mnie się zdaje, że więcej ludzi wpadnie na ten pomysł.
— Tak, ale nie wszyscy mają siostrzeńca w gwardji, który ich przepuści.
— Ach tak, to prawda — rzekł chłopiec.
I na twarzy jego odbiło się tak wyraźnie zwątpienie w własne siły, że nie uszło to przenikliwości paryżan.
— Jeśli pan sobie tego życzysz, mógłbyś iść z nami zaproponował mieszczanin, odgadując intencję żony.
— Och, panie! boję się, że będę państwu przeszkadzać.
— Ależ przeciwnie! — rzekła kobieta — pomoże nam pan tam się dostać. Mamy tylko jednego mężczyznę do obrony, będziemy miały dwóch.
Nie można było wymyślić lepszego argumentu aby się Gilbert zdecydował; myśl, że może się stać użytecznym i w ten sposób odwdzięczyć się za wyświadczoną przysługę, rozwiała odrazu jego skrupuły. Zgodził się.
— Będziemy widzieli komu poda ramię! mruknęła ciotka.
Pomoc ta spadła Gilbertowi jak z nieba. Sam nigdy w świecie nie dałby sobie rady w tym tłumie. Gdyby nasz filozof nie był teoretykiem, lecz badaczem praktycznych stron życia, miałby tu zresztą pole do studjowania całego społeczeństwa w ruchu.
Oto poczwórna karoca werżnęła się w tłum jak pocisk armatni; każdy usuwał się przed laufrem w barwnej szacie, w kapeluszu z piórami i z wielką laską, którego czasem wyprzedzały jeszcze dwa groźne psy.
Dwukonna kareta, której właściciel szepnął do ucha gwardzisty jakieś hasło, zajechała z kolei na pusty plac przed klasztorem.
Konni posuwali się stępa, górując nad tłumem i docierali do celu po niezliczonych zderzeniach, potrąceniach i niechętnych pomrukach.
Piesi, dusząc się i popychając, zbijali się w niektórych miejscach tak gęsto, że unoszeni przez sąsiadów nie dotykali nogami ziemi. Inni chcieli się już wydostać z tłoku, a znalazłszy przejście, wymykali się, ciągnąc za sobą rodzinę, składającą się prawie zawsze z gromady kobiet; paryżanie, jedyni z pomiędzy wszystkich narodów, chcą i potrafią prowadzić je zawsze, wszędzie i na wszystko i zapewnić im traktowanie z szacunkiem a bez przesady.
A człowiek z ludu, z bosemi nogami, ze szczątkami czapki na głowie i spodniami przytrzymanemi sznurkiem, rozpycha się łokciami; zgrzany, lecz nie znużony, wybuchając co chwila zgrzytliwym śmiechem, toruje sobie drogę w tłumie tak łatwo, jak Guliwer w zbożu Liliputów.
Gilbert nie był ani magnatem, jeżdżącym czwórką, ani znacznym urzędnikiem we własnym pojeździe, ni konnym wojakiem, ni mieszczaninem, ni proletarjuszem. Niechybnie zostałby uduszony lub zgnieciony. Lecz pod protekcją mieszczan nabrał pewności.
Rezolutnie podał ramię matce rodziny;
— Impertynent! — parsknęła ciotka.
Wyruszono; ojciec postępował wpośrodku, między swą siostrą a córką, a z tyłu służąca z koszem na ramieniu.
— Panowie, przepraszam bardzo — mówiła mieszczka ze swym ujmującym uśmiechem; — przez litość, panowie! Bądźcie państwo tak dobrzy...
I usuwano się, przepuszczając ją i Gilberta, a w lukę, tak powstałą, wślizgiwała się reszta towarzystwa.
Noga za nogą przebyli odległość pięciuset sążni, jaka dzieliła miejsce gdzie śniadano od klasztoru Karmelitanek, i dotarli do szpaleru groźnych gwardzistów, w których mieszczańska rodzina całą pokładała nadzieję.
Młoda dziewczyna odzyskała tymczasem powoli naturalne kolory.
Stanąwszy na miejscu, ojciec wspiął się na ramionach Gilberta i ujrzał o dwadzieścia kroków siostrzeńca żony, który z fantazją pokręcał wąsa.
Mieszczuch począł powiewać kapeluszem tak gwałtownie, że go sierżant wreszcie zauważył, dostał się do niego i dał rozkaz kolegom, by na chwilę otworzyli szeregi.
Wyłomem tym przemknął się Gilbert z mieszczką, mieszczanin z siostrą i córką, wreszcie służąca, która przebiegając, obejrzała się za siebie i wydała jakiś wojowniczy okrzyk, lecz jej państwo nie zwrócili nawet na nią uwagi i nikt nie zapytał co to miało znaczyć.
Gilbert podziękował ojcu, a ten jemu nawzajem. Matka chciała go zatrzymać, ciotka tłumaczyła mu, że dobrze robi odchodząc — i rozstali się, by się nigdy w życiu nie ujrzeć.
W miejscu tem znajdowało się tylko niewielu uprzywilejowanych, łatwo więc dostał się młodzieniec do wielkiej lipy, wszedł na kamień, dosięgnął pierwszej gałęzi, wspiął się wyżej i czekał.

W pół godziny zaledwie dał się słyszeć warkot bębnów, potem wystrzał armatni, a majestatyczny dzwon katedry posłał w przestrzeń pierwszy głęboki dźwięk.

L
KARETY KRÓLEWSKIE

Zdaleka doszedł okrzyk tłumu, zrazu jako pomruk niewyraźny, szybko wzmacniał się i rozszerzał, przejmując ciało Gilberta ostrym dreszczem.
Tłum wołał: „Niech żyje król!“
Chmara rżących ochoczo rumaków w złocie i purpurze ukazała się na szosie: byli to muszkieterzy, gwardja przyboczna i konni szwajcarzy.
Za nimi ukazała się ogromna i wspaniała karoca.
Gilbert ujrzał błękitną wstęgę i pełne majestatu oblicze pod kapeluszem. Schwytał zimne i przenikliwe spojrzenie królewskie, pod którem pochylały się i odkrywały wszystkie głowy.
Znieruchomiały, jakby urzeczony, dysząc ciężko z upojenia, zapomniał zdjąć kapelusza.
Z ekstazy wyrwało go silne uderzenie; kapelusz potoczył się na ziemię.
Chłopak zeskoczył, podniósł go i wyprostowawszy się, ujrzał przed sobą siostrzeńca mieszczan, który patrzył na niego z uśmiechem wyższości.
— Jakto? — zapytał sierżant — to przed królem nie zdejmuje się kapelusza?
Gilbert pobladł i patrząc na pokryty kurzem kapelusz odpowiedział:
— Pierwszy raz widzę króla i zapomniałem mu się ukłonić, to prawda, proszę pana. Lecz nie wiedziałem...
— Nie wiedziałeś? — rzekł wiarus marszcząc brew.
Gilbert przestraszył się, że go wypędzą z tego miejsca, skąd mógł tak dobrze widzieć Andreę i miłość przełamała dumę.
— Proszę mi darować — rzekł — jestem z prowincji.
— I przybywasz na edukację do Paryża, mój zuchu?
— Tak, panie — potwierdził Gilbert, dusząc w sobie wściekłość.
— A więc, jeśli przyjechałeś na edukację — mówił sierżant, przytrzymując rękę Gilberta, który chciał włożyć kapelusz — dowiedz się jeszcze, że delfinowej należy się pokłon tak samo, jak królowi, książętom krwi tak samo jak delfinowej; wreszcie oddaje się cześć wszystkim powozom, na których są lilje... Czy poznasz liije, mój mały, czy też trzeba cię i tego nauczyć?
— Nie potrzeba, panie — rzekł chłopak — znam je.
— To bardzo szczęśliwie! — burknął sierżant.
Pojazdy królewskie przejechały tymczasem, lecz korowód powozów ciągnął się bez końca. Gilbert patrzył chciwie. Dojechawszy do bramy klasztoru powozy zatrzymywały się, świta wysiadała, i co kilka minut ustawał wskutek tego ruch na całej linji.
Podczas jednego z tych przystanków serce uderzyło Gilbertowi gwałtownie, świat zawirował mu przed oczyma i musiał się z całej siły uchwycić gałęzi, żeby nie upaść.
Nawprost siebie, w jednym z powozów z herbem liiji, przed którym kazał mu sierżant odkrywać głowę, ujrzał jasną i promienną twarzyczkę Andrei; cała w bieli, wyglądała jak anioł lub jak duch.
Cichy okrzyk wyrwał mu się z ust, lecz powstrzymał oddech i bicie serca, a oczom kazał patrzyć w słońce bez zmrużenia powiek. I siłą woli opanował się.
Andrea wychyliła się właśnie, chcąc zobaczyć, dlaczego karety stanęły i rozglądając się błękitnemi oczyma, spostrzegła i poznała Gilberta. Zdziwiła się, odwróciła i wskazała młodzieńca panu de Taverney, który, ustrojony w swą czerwoną wstęgę, dumnie paradował w królewskiej karocy.
— Gilbert — zakrzyknął baron, podskakując, jakby ze snu zbudzony. — Gilbert tutaj! A któż będzie tam pilnował Mahona?!
Chłopak słyszał doskonale te słowa i choć nawpół przytomny, złożył niski ukłon, jak go pouczono.
— Rzeczywiście! — wołał baron — nie wierząc własnym oczom — to ten błazen we własnej osobie!
Gilbert obserwował z naprężoną uwagą oblicze Andrei; przepłynęła po niem jakby chmurka zdziwienia, lecz pozatem nic nie zmąciło doskonałego spokoju jej rysów.
Baron wychyliwszy się przez okno, wzywał go gestem do siebie. Młodzieniec rzucił się ku karecie, lecz zatrzymał go sierżant.
— Widzi pan, że mnie wołają — rzekł Gilbert.
— Gdzież to?
— Z tego powozu!
Sierżant zwrócił oczy na karetę pana de Taverney, którą chłopiec wskazywał.
— Pozwól sierżancie — rzekł baron — tylko dwa słowa.
— Nawet cztery, proszę pana — odrzekł sierżant — czasu ma pan dość, bo przemowa powitalna u wrót klasztoru potrwa z pół godziny. Przejdź, młodzieńcze!
— Chodź tu, błaźnie! — mówił baron do Gilberta, który starał się zachować swój zwykły chód. — Powiedz mi, jakim cudem znalazłeś się w tej chwili w Saint Denis, kiedyś powinien być w Taverney?
— Nie cudem, proszę pana; to był akt mojej woli.
— Akt woli, gburze? Jakimże cudem ty masz wolę?
— Każdy wolny człowiek ma prawo do niej.
— Więc ty, niebożę, uważasz się za wolnego człowieka?
— Niewątpliwie; nikomu przecie nie zaprzedałem mojej wolności.
— Na honor, to dopiero hultaj pocieszny! — zawołał pan de Taverney, zdumiony pewnością siebie z jaką mówił Gilbert. — I jak, proszę, dostałeś się do Paryża?
— Piechotą — odparł lakonicznie Gilbert.
— Piechotą! — powtórzyła Andrea, jakgdyby ze współczuciem.
— A co będziesz robił w Paryżu, pytam! — zawołał baron.
— Naprzód zdobędę wykształcenie, a później fortunę.
— Wykształcenie!
— Tak, to napewno.
— I fortunę?
— Mam nadzieję.
— A cóż robisz w międzyczasie? żebrzesz?
— Żebrać! — rzekł Gilbert ze wzniosłą pogardą.
— A więc kradniesz!
— Panie! — zawołał młodzieniec z taką stanowczością i dumą, że aż Andrea zwróciła nań oczy na chwilę — czy panu kiedy co ukradłem?!
— Cóż więc robisz, próżniaku, twojemi białemi rączkami?
— To, co robi genjalny człowiek, do którego chcę być podobny chociażby tylko z wytrwałości. Kopjuję nuty.
— Kopjujesz nuty? — spytała Andrea, zwracając ku niemu głowę.
— Tak, proszę pani.
— Więc znasz się na muzyce! — dodała pogardliwie, tak, jakby mówiła: „kłamiesz“.
— Znam nuty, a to wystarczy, aby być kopistą.
— A gdzież, u djabła, nauczyłeś się błaźnie czytać nuty?
— Właśnie! — rzekła z uśmiechem Andrea.
— Panie baronie, przepadam za muzyką i gdy panienka grywała codziennie po parę godzin, słuchałem często z ukrycia.
— Nicponiu!
— Naprzód zapamiętałem melodje; potem, wiedząc, że melodje te zapisane są w podręczniku do nauki gry, powoli, powoli własną pracą doszedłem do tego, że potrafiłem je odczytać.
— Jak śmiałeś dotykać mego podręcznika? — zawołała Andrea z oburzeniem.
— Nigdy nie pozwoliłem sobie na to, proszę pani — rzekł Gilbert. — Pani zostawiała na fortepianie podręcznik, otwarty w coraz to innem miejscu, ja go nie ruszałem, próbowałem tylko czytać to tu, to ówdzie; wzrokiem nie zabrudziłem przecie stronic.
— Zobaczysz — powiedział baron — że ten gałgan będzie się chwalić, iż gra na fortepianie jak Haydn.
— Prawdopodobnie byłbym się nauczył, gdybym śmiał położyć palce na klawiszach.
Andrea mimowoli spojrzała znów na tę twarz, ożywioną w tej chwili uczuciem tak silnem, jak fanatyzm męczennika.
Lecz baron, który nie miał jasności sądu i spokoju córki, uczuł, że go ogarnia gniew na myśl, że młody człowiek ma rację i że postąpiono z nim nieludzko, zostawiając go w Taverney wraz z Mahonem. To też, gdy Andrea złagodniała, on właśnie zapalał się coraz bardziej.
— Ty bandyto! — wykrzyknął. — Włóczysz się, próżnujesz, a gdy przyjdzie zdać sprawę ze swego postępowania, uciekasz się do takich bzdur, jakie słyszeliśmy przed chwilą. Dobrze! Nie chcę brać na siebie odpowiedzialności za to, że taki łotr i cygan plącze się po ulicach królewskiego miasta!
Andrea gestem chciała powstrzymać ojca; czuła, że wszelka przesada nie przystoi ludziom wyższym. Lecz baron odsunął rękę córki i ciągnął dalej.
— Już ja cię polecę panu de Sartines i powędrujesz do Bicêtre, ty hultaju, ty filozofie!
Gilbert cofnął się o krok, nasadził kapelusz i blady z gniewu rzekł:
— Trzeba panu wiedzieć, panie baronie, że w Paryżu znalazłem sobie takich protektorów, iż pański de Sartines wyczekuje w przedpokoju aż go przyjąć raczą!
— Ach, tak! — wrzasnął baron, dobrze! Jeżeli ominie cię Bicêtre, to w każdym razie nie wywiniesz się od batów! Andreo, zawołaj brata, jest tu gdzieś niedaleko!
Andrea nachyliła się do Gilberta i rzekła rozkazująco:
— Panie Gilbercie, niech się pan usunie.
— Filipie, Filipie! — wołał starzec.
— Uciekaj pan! — powtarzała Andrea, lecz młodzieniec stał niemy i nieruchomy, jakby w ekstazie.
Do okna karocy podjechał jeździec, zwabiony wołaniem barona. Był to Filip de Taverney w uniformie kapitana, rozpromieniony i piękny.
— Patrzcie, Gilbert tu! — rzekł dobrodusznie, poznając młodzieńca. — Jak się masz Gilbercie? — Czego życzysz sobie ojcze?
— Dzień dobry, panie Filipie — odrzekł Gilbert.
— Czego sobie życzę — krzyknął baron, blady z wściekłości — chcę, abyś wypłazował tego błazna!
— Ale czemże on zawinił? — zapytał Filip, patrząc ze wzrastającem ździwieniem to na jesienie barona, to na przerażającą niewrażliwość Gilberta.—
— Zawinił, zawinił! — wołał baron. Bij Filipie, bij jak psa!
Taverney zwrócił się do siostry.
— Co on zrobił, Andreo? powiedz, może tobie ubliżył?
— Ja! — wybuchnął Gilbert.
— Nie, Filipie — odrzekła Andrea, — nic nie zrobił; mój ojciec jest w błędzie. Pan Gilbert ne jest już na służbie u nas, ma więc prawo udać się, gdzie mu się podoba. Ojciec nie chce tego zrozumieć, a ujrzawszy go tutaj, wpadł w gniew.
— I to wszystko? — spytał Filip.
— Wszystko, mój bracie i nie pojmuję zupełnie gniewu pana de Taverney, gdy rzeczy i ludzie nie zasługują nawet na spojrzenie.
Baron zamilkł, zawstydzony królewską obojętnością córki.
Gilbert, zdruzgotany tą pogardą, spuścił głowę. Wolałby cios śmiertelny, wymierzony szpadą Filipa, a nawet krwawą pręgę od jego bicza.
Należało odejść.
Na szczęście w tejże chwili mowy skończyły się i karety ruszyły naprzód. Pojazd barona oddalił się powoli, za nim szły inne; Andrea znikła jak w śnie... Gilbert został sam, bliski płaczu lub wybuchu wściekłości; zdawało mu się, że już nie zdoła udźwignąć brzemienia swej niedoli.
Wtem czyjaś ręka spoczęła mu na ramieniu.
Odwrócił się i ujrzał Filipa, który zsiadłszy z konia i oddawszy go żołnierzowi, zwrócił się do niego uśmiechnięty.
— Cóż to się stało mój biedny Gilbercie? Dlaczego jesteś w Paryżu?
Swobodny i serdeczny ton jego słów wzruszył chłopaka.
— Ech, proszę pana — rzekł i mimo robionego stoicyzmu wyrwało mu się westchnienie — i cóżbym począł w Taverney, niech pan sam powie! Umarłbym z rozpaczy i głupoty, a wreszcie z głodu poprostu!
Filip zadrżał, bo sądząc bezstronnie, jak Andrea, również z przykrością wspominał owo opuszczenie Gilberta.
— I ty myślisz, biedne dziecko, że wyżyjesz w Paryżu, bez pieniędzy, bez protekcji, bez pomocy?
— Tak sądzę, panie. Tam gdzie jest wielu ludzi, którzy żyją w bezczynności, człowiek chcący pracować rzadko umiera z głodu.
Filipa zdziwiła ta odpowiedź. Nigdy dotąd nie zwracał uwagi na Gilberta, przywykł widzieć w nim domownika bez znaczenia.
— Czy masz przynajmniej co jeść? — zapytał.
— Zarabiam na chleb, panie Filipie i to mi wystarcza do szczęścia, bo zawsze czyniłem sobie wyrzuty, że jem chleb, na który nie zapracowałem.
— Przypuszczam, że nie mówisz o tym, który ci dawano w Taverney? Twój ojciec i matka byli wiernymi sługami naszej rodziny, a i ty starałeś się być pożytecznym.
— To było moim obowiązkiem, panie.
— Słuchaj, Gilbercie — ciągnął młody człowiek wiesz, że zawsze cię lubiłem, zawsze inaczej sądziłem niż wszyscy. Czy miałem słuszność, czy nie, przyszłość pokaże. Twoja dzikość wydawała mi się delikatnością, szorstkość uważałem za dumę.
— Och, panie kawalerze! — westchnął Gilbert.
— Byłem, jak ty, młody; jak ty, nie czułem się szczęśliwy w mojem ówczesnem położeniu. Pewnego dnia uśmiechnęła mi się fortuna. A więc pozwól, Gilbercie, że ci dopomogę, zanim tobie z kolei życie się uśmiechnie.

— O dzięki ci, panie, dzięki!
— Co chcesz robić? Zdaje się, że masz usposobienie zanadto niezależne, aby wstąpić do służby.
Gilbert z pogardliwym uśmiechem zaprzeczył głową.
— Chcę się uczyć — rzekł.
— Lecz, aby się uczyć, potrzeba nauczycieli; aby ich opłacić, trzeba pieniędzy.
— Zarobię je, proszę pana.
— Zarobisz? A ileż potrafisz zarobić?
— Zarabiam dziennie dwadzieścia pięć groszy, a mogę zarobić trzydzieści, a nawet czterdzieści.
— Ależ to wystarczy zaledwie na jedzenie!
Gilbert uśmiechnął się.
— Widzisz, być może, że jestem niezręczny, lecz chcę ci ofiarować moje usługi.
— Swoje usługi, pan, mnie, panie Filipie?
— Oczywiście! Czy wzdragałbyś się je przyjąć?
Gilbert nie odpowiedział.
— Ludzie. powinni sobie wzajemnie pomagać. Czyż wszyscy nie jesteśmy braćmi? — ciągnął dalej kawaler de Maison-Rouge.
Gilbert podniósł głowę i wpił oczy w szlachetną twarz młodego człowieka.
— Dziwią cię te zasady? — zapytał Filip.
— Nie, panie, znam je; lecz nie słyszałem ich nigdy od człowieka pańskiej kondycji.
— Pod tym względem masz rację; a jednak są to zasady dominujące w naszem pokoleniu. Sam delfin je podziela. A więc nie bądź hardy w stosunku do mnie, bo to, co ci pożyczę, oddasz mi kiedyś. Kto wie, czy nie zostaniesz jakim Colbertem lub Vaubanem?
— Albo Tronchinem — dodał Gilbert.
— Niech będzie. Oto moja kiesa, podzielmy się.
— Dziękuję, panie — rzekł chłopak nie przekonany, lecz mimo woli wzruszony tą niezwykłą serdecznością Filipa. — Dziękuję, nie potrzebuję niczego. Tylko... tylko jestem jeszcze bardziej wdzięczny, niż byłbym, przyjąwszy dar pański
I skłoniwszy się oniemiałemu Filipowi szybko znikł w tłumie.

Młody kapitan czekał kilka chwil, jakby nie wierząc swym oczom i uszom; wreszcie, widząc, że Gilbert już nie wróci, wsiadł na konia i odjechał na swe stanowisko.

L
OPĘTANA

Umilkły głosy dzwonów, turkot pojazdów i dudnienie bębnów. Cała ta wspaniałość święta już straconego, ześliznęła się do duszy księżny Ludwiki i rozbiła jak fala o mur jej celi.
Kiedy odjechał król, który jeszcze usiłował powrócić córkę światu jako ojciec i władca, zapomocą uśmiechów, po których następowały prośby w tonie rozkazu; kiedy odjechała delfinowa, którą od pierwszego rzutu oka uderzyła prawdziwa wielkość duszy jej dostojnej ciotki — ksieni karmelitanek kazała pozdejmować obicia, zabrać kwiaty, pochować koronki.
Z całej gromadki, jeszcze poruszonej niezwykłem zdarzeniem, ona jedna nie mrugnęła okiem nawet, gdy ciężka brama, na chwilę otwarta, zatrzasnęła się z hałasem, odgradzając znów samotnię od świata.
Następnie wezwała skarbniczkę.
— Czy podczas tego zamieszania, jakie panowało przez dwa dni, ubodzy otrzymali jałmużnę, jak zazwyczaj?
— Tak, Księżno.
— Czy odwiedzano chorych, jak zazwyczaj.
— Tak.
— Czy żołnierze mieli się czem pokrzepić?
— Wszyscy dostali chleb i wino, które Wasza Wysokość kazała przygotować.
— A więc nikt cierpiący nie został bez pomocy.
— Nikt.
Księżna Ludwika zbliżyła się do okna, wdychając wonie, które niósł z wirydarza świeży posiew wieczorny. Skarbniczka z szacunkiem czekała na dalsze rozkazy lub na odprawę.
Nagle dało się słyszeć silne uderzenie kopyt o drzwi szopy.
— Któżto z dworu pozostał jeszcze w Saint Denis, — spytała księżna Ludwika.
— Jego Eminencja kardynał de Rohan.
— I jego konie są tutaj?
— Nie, stoją w opactwie, gdzie spędził noc.
— Cóż więc znaczy ten łoskot?
— Stoi tu koń cudzoziemki, Wasza Wielebność.
— Jakiej cudzoziemki spytała Ludwika, zbierając wspomnienia.
— Tej Włoszki, która przybyła wczoraj wieczorem prosić Waszą Wysokość o przyjęcie.
— Ach, prawda! — gdzie ona jest?
— Pewnie w swoim pokoju lub w kościele.
— Co robiła od wczoraj?
— Od wczoraj nie wzięła nic do ust prócz chleba a całą noc spędziła na modlitwie w kaplicy.
— Pewnie jakaś wielka grzesznica, — rzekła księżna, marszcząc brwi.
— Nie wiem, Wasza Wielebność, bo nie mówi z nikim.
— Jak wygląda?
— Piękna jest i ma wyraz twarzy dumny i słodki zarazem.
— Gdzież była rano w czasie ceremonji?
— W swoim pokoju przy oknie; śledziła trwożnie z poza firanki każdą zbliżającą się osobę, jakgdyby w każdej spodziewała się ujrzeć wroga.
— Jakaś ofiara tego świata, w którym żyłam.
Niech wejdzie.
Skarbniczka zwróciła się ku drzwiom.
— Czy znane jest jej nazwisko? — spytała jeszcze ksieni.
— Lorenza Feliciani.
— Nie znam nikogo tego nazwiska — rzekła księżna pomyślawszy chwilę — ale to nic nie szkodzi, proszę ją wprowadzić.
Ksieni zasiadła w rzeźbionym fotelu, który pochodził z czasów Henryka II; liczył więc przeszło sto lat i służył dziewięciu ostatnim przełożonym.
Był to trybunał, przed którym drżały nieraz biedne nowicjuszki.
Skarbniczka weszła w chwilę potem, prowadząc cudzoziemkę w długim woalu.
Księżna Ludwika miała przenikliwy wzrok, właściwy całej rodzinie królewskiej; wzrok ten spoczął na młodej kobiecie, skoro tylko weszła do gabinetu: lecz Lorenza wydała się jej pokorną i łagodną. Jej szlachetna piękność i niewinne oczy, jeszcze wilgotne od łez, sprawiły, że uczucie uprzedzenia ustąpiło życzliwości i siostrzanemu współczuciu.
— Zbliż się pani — rzekła księżna — i mów!
Młoda kobieta postąpiła krok naprzód i chciała przyklęknąć lecz ksieni powstrzymała ją.
— Czy to pani jest Lorenza Feliciani.
— Tak, to ja.
— I masz mi powierzyć jakąś tajemnicę.
— Pragnę to uczynić.
— Ależ dlaczego nie udasz się do trybunału pokuty? Ja mogę ci udzielić tylko pociechy; kapłan pociechy i przebaczenia.
Ostatnie słowa wyrzekła księżna Ludwika z wahaniem.
— Potrzebuję tylko pociechy, Wasza Wielebność — odrzekła Lorenza — a zresztą tylko kobiecie ośmieliłabym się wyrazić moją tajemnicę. Tobie jednej mogę to powiedzieć dostojna Pani, bo Ty masz władzę, a mnie potrzeba obrony!
— Obrony! Więc cię prześladują, napadają.
— Tak, prześladują mnie — zawołała cudzoziemka z niewymownem przerażeniem.
— A więc zastanów się pani, tu jest klasztor, nie forteca; to znaczy, że żadne ludzkie namiętności nie mają tu przystępu, chyba aby wygasnąć w tych murach; że niema tu niczego, co mogłoby służyć za broń przeciw innemu człowiekowi. Tu nie jest przybytek sprawiedliwości, siły i odwetu, tylko dom Boży. Udaj się więc do władz świeckich.
— Tylko w domu Bożym mogę znaleźć spokój. Władze nie poradzą nic przeciw człowiekowi, którego się obawiam.
— Któż to jest? — spytała ksieni z mimowolnym lękiem.
Lorenza przysunęła się do księżny i rzekła ze zgrozą:
— Kto to jest? — Jestem pewna, że to jeden z demonów, którzy wypowiedzieli wojnę rodzajowa ludzkiemu i których Szatan, książę ciemności obdarzył siłą nadprzyrodzoną.
— Cóż pani mówi! — zdumiała się księżna, bacznie patrząc na nią, jakgdyby chcąc się upewnić, że nie jest szaloną.
— A ja, ja nieszczęsna, — zawołała Lorenza, załamując śliczne swe dłonie — ja znalazłam się właśnie na drodze tego człowieka i jestem...
— Dokończ pani! Lorenza zbliżyła się jeszcze i zupełnie cicho, sama przerażona tem, co mówi, szepnęła:
— Jestem opętana.
— Opętana!? — krzyknęła księżna.
— Niestety!
— Lecz pozwól sobie pani powiedzieć, że właśnie wyglądasz na jedną z tych uprzywilejowanych stworzeń boskich; jesteś bogata, piękna, rozsądna i nic nie wskazuje nawet śladu tej straszliwej, a tajemniczej choroby, którą nazywają opętaniem.
— Pani, ta ponura tajemnica kryje się w mojem życiu i jego przygodach.
— Więc proszę, opowiadaj pani i zacznij od początku. Kim są twoi rodzice i co cię z nimi rozdzieliło?
— Rzymianką jestem, o pani. Mieszkałam z rodziną w Rzymie. Ojciec pochodzi ze starej szlacheckiej rodziny, ale jak wielu patrycjuszy rzymskich, jest ubogi. Mam również matkę i starszego brata. Mówiono mi, że we Francji, gdy rodzina arystokratyczna ma syna i córkę, poświęca się posag córki, aby kupić szlify wojskowe dla syna. U nas, w Rzymie, poświęca się córkę, aby syn mógł zostać wysokim dostojnikiem Kościoła. Ja więc nie otrzymałam lepszego wykształcenia, bo trzeba było kształcić brata, który, jak mówiła naiwnie matka „uczy się na kardynała“. Dlatego też ofiarowano wszystko, aby dopomóc bratu, a mnie postanowiono oddać do klasztoru Karmelitanek w Subiaco.
— A pani co na to?
— Nic, księżno. Od dzieciństwa przedstawiano mi jako konieczność; nie miałam sił ani woli sprzeciwiać się temu. Zresztą nie pytano mnie wcale o zdanie. Ojciec rozkazał, mnie pozostawało tylko słuchać. Widziałam zresztą dookoła siebie podobne przykłady. Wszystkie moje przyjaciółki, które miały braci, spłacały w ten sam sposób haracz dla świetności rodziny. Nie mogłam się więc nawet skarżyć; nie wymagano ode mnie nic więcej, niż to było uświęcone zwyczajem. Matka tylko pieści mnie więcej, wiedząc, że coraz bliższym jest dzień, kiedy będę musiała ją opuścić. Nadszedł on nareszcie. Nowicjat. Ojciec zebrał pięćset talarów na wiano klasztorne i wyjechaliśmy do Subiaco.
Z Rzymu do Subiaco jest ośm lub dziewięć mil, lecz drogi górskie są tak uciążliwe, ze w pięć godzin zrobiliśmy zaledwie trzy mile. Podróż, choć uciążliwa, podobała mi się bardzo. Uśmiechałam się, jak do szczęścia, które dla mnie umierało na zawsze. Przez całą drogę szeptałam ciche słowa pożegnania do drzew, strumyków, skał; zegnałam nawet spalone żarem słońca kobierce traw. Kto wie czy tam w klasztorze będą skały, strumienie, drzewa, trawa...
Droga szła przez las u stóp spiętrzonych skał. Nagłe zatrzymanie się powozu i krzyk matki obudziły mnie z mych marzeń. Ojciec mój chwycił za pistolety.
Zatrzymali nas bandyci. Z obłoków spadłam na ziemię.
— Biedne dziecko! — westchnęła księżna Ludwika, którą opowiadanie coraz bardziej interesowało.
— O tak! Nie przeraziłam się jednak bardzo, bo przecież tym ludziom chodzić mogło jedynie o pieniądze, a te, które nam mogli zabrać, były przeznaczone na moje wiano klasztorne. Jeśli je zabiorą, nie będzie wiana, a tem samem moje wstąpienie do klasztoru odwlecze się aż do czasu, gdy ojciec będzie mógł zebrać na nowo tę sumę. Wiedziałam zas ile będzie trzeba na to i czasu i trudów.
Lecz, gdy zabrawszy nam pieniądze, miast puścić nas wolno w dalszą drogę, rzucili się na mmie, gdy ujrzałam, jak próżne były wysiłki ojca, który usiłował mnie obronić, gdy ujrzałam łzy matki, błagającej bandytów o zmiłowanie, zrozumiałam, ze zagraża mi jakieś wielkie niebezpieczeństwo, jakieś nieznane nieszczęście. Poczęłam głośno wzywać pomocy, choć zdawałam sobie sprawę, że w tej głuszy nikt mnie nie usłyszy. Bandyci jednak, nie niepokojąc się zupełnie moimi krzykami, łzami matki i szamotaniem się ojca, związali mi ręce z tyłu i rzucając w mym kierunku plugawe spojrzenia, które w dziwnem jasnowidzeniu rozpaczy zaczynałam rozumieć, rozpoczęli grę w kości na rozścielonej chuście jednego z nich. Najbardziej przerażało mię to, że nie widziałam stawki, o jaką grali. Kości przechodziły z rąk do rąk, a ja drżałam z przerażenia, bo zaczynałam rozumieć, że stawką jestem ja.
Nagle jeden z bandytów zerwał się i z triumfalnym rykiem, wśród klątw swych towarzyszy, podbiegł do mnie, chwycił mię w ramiona i wżarł się ustami w moje usta.
Krzyknęłam, jakgdybym poczuła na wargach rozpalone żelazo.
Och, mój Boże! Umrzeć! umrzeć! wołałam. Ojciec wił się na ziemi w poczuciu niemocy; matka moja zemdlała.
Miałam tylko jedną nadzieję, że któryś z bandytów z wściekłości przegranej przebije mię nożem. Nagle na ścieżce zjawił się jakiś człowiek na koniu. Zamienił ze strażnikem jakieś hasło i ten go przepuścił. Człowiek ten, średniego wzrostu, o twarzy charakterystycznej i stanowczem spojrzeniu, posuwał się dalej spokojnie, jadąc stępa.
Nieznajomy zatrzymał się wreszcie przy mnie; podniósł do ust gwizdek, umieszczony w rączce bata. Na przenikliwy świst, bandyta, który już unosił mnie w ramionach, odwrócił się i nagle upuścił mnie na ziemię.
— Chodź tu — rzekł przybysz.
A gdy rozbójnk się wahał, zgiął ramię pod kątem i przyłożył dwa rozłożone palce do piersi. I bandyta zbliżył się natychmiast, jakby to był znak jakiegoś potężnego władcy. Wtedy nieznajomy nachylił się i rzekł mu do ucha:
Mac.
Wymówił tylko to jedno słowo, jestem tego pewna, bo patrzyłam i słuchałam tak, jakby każdy ruch, słowo każde miało stanowić o mojem życiu lub śmierci.
Benac — odpowiedział zbójca.
Potem, pomrukując jak lew poskromiony, rozciął sznury na moich rękach i poszedł rozwiązać mego ojca i matkę.
Ponieważ pieniądze były już podzielone, więc każdy z rozbójników przychodził i kładł swą część na dużym kamieniu. Ani jednego talara nie zabrakło.
Tymczasem ja uczułam, że wracam do życia w ramionach ojca i matki.
— A teraz idźcie — rzekł do bandytów nasz nieznany dobroczyńca.
Ci usłuchali rozkazu i zniknęli w lesie.
— Lorenzo Feliciani — rzekł wtedy do mnie, ogarniając mnie swem władczem spojrzeniem—jedz dalej, jesteś wolna.
Rodzice moi dziękowali nieznajomemu, który mię znał jakimś cudem. Wsiedliśmy znów do powozu; ja z pewnym żalem, jakby jakaś siła nieprzeparta ciągnęła mię ku mojemu zbawcy. Patrzyłam za nim, póki nie zniknął mi z oczu; wtedy dopiero ustąpił dziwny ucisk, jaki czułam w piersi.
W dwie godziny później byliśmy w Subiaco.
— Lecz któż to był ten niezwykły człowiek? — zapytała księżna, wzruszona prostotą opowiadania.
— Racz słuchać dalej, Wasza Wysokość — niestety, nie skończyło się na tem.
— Słucham — odpowiedziała ksieni.
Młoda kobieta tak dalej ciągnęła:
Po drodze rozmawialiśmy naturalnie o tym naszym niezwykłym zbawcy, który zjawił się tak nagle, potężny i tajemniczy, jak zesłannik nieba.
Ojciec, mniej łatwowierny niż ja, podejrzewał, że był to herszt jednej z band, grasujących we Włoszech, które, choć podzielone na oddziałki, podlegają jednemu najwyższemu dowódcy. Herszt taki, dzierżący władzę absolutną, nagradza, dzieli i karze wedle uznania. Ja jednak, choć doświadczeniem nie dorównywałam ojcu, słuchając tylko instynktu i serca przepełnionego wdzięcznością, nie wierzyłam, nie mogłam uwierzyć, aby on był bandytą. To też codziennie do modlitwy wieczornej dodawałam odtąd westchnienie do Madonny na intencję mego zbawcy.
Tegoż dnia przestąpiłam próg klasztoru; byłam smutna, lecz zrezygnowana. Przesądna, ja wszystkie Włoszki, sądziłam, że Bóg dlatego ochronił mię od bandytów, dybiących za poduszczemem szatana na mą niewinność, aby mieć dla Siebie, całą, czystą i niezmazaną. Nie sprzeciwiałam się więc, gdy rodzice i przełożona naglili mię do złożenia ślubów. Polecono mi złożyć prośbę do papieża o zwolnienie z nowicjatu. Napisałam i położyłam mój podpis. Ojciec mój ułożył ją w słowach pełnych tak gorącego pragnienia, że Jego Świątobliwość w drodze specjalnej łaski zezwolił, aby nowicjat trwający dla innych rok lub dwa lata, ograniczono dla mnie do jednego miesiąca.
Zawiadomiono mnie o tem; przyjęłam tę wiadomość obojętnie. Przez dwa tygodnie trzymano mnie w odosobnieniu, by oddalić ode mnie myśli światowe. Rano, dnia piętnastego otrzymałam rozkaz, abym wraz z innemi siostrami zeszła do kaplicy.
We Włoszech kaplice klasztorne są dostępne dla publiczności. Weszłam na chór i usiadłam w stallach. Zielone zasłony u krat rozsunięto i było widać nawę kościoła.
Przez to okno na świat ujrzałam człowieka, który stał wśród klęczącej kornie rzeszy wiernych. Patrzył na mnie, a raczej pożerał mię oczyma. Doświadczyłam znów tego dziwnego uczucia, jakbym chciała wyjść sama z siebie, jakby mię coś przyciągało. Zupełnie tak samo, jak mój brat przyciągał nieraz magnesem igiełkę przez kartkę papieru.
Zwyciężona, opanowana, niezdolna oprzeć się tej sile, wychyliłam się ku niemu i składając ręce jak do modlitwy ustami i sercem rzekłam:
— Dzięki, o dzięki!
Siostry patrzyły na mnie z podziwem, nie rozumiejąc mego wzruszenia ani słów. Niektóre podniosły się w stallach i spojrzały w nawę. Ja sama z drżeniem spojrzałam po raz wtóry.
Obcy człowiek zniknął.
Pytały mnie, co mi się stało, lecz rumieniłam się tylko i bladłam naprzemian, jąkając słowa bez związku.
— I od tej chwili, Wasza Wielebność — wykrzyknęła Lorenza z rozpaczą — od tej chwili jestem w mocy demona!
— Dotychczas nie Widzę w tem nic nadprzyrodzonego — rzekła z uśmiechem księżna. — Uspokój się, moja siostro i mów dalej.
— Czułam się zupełnie opanowaną, demon posiadał moje serce, umysł i duszę.
— Obawiam się, czy ten demon, to nie miłość, siostrzyczko — rzekła ksieni.
— Och, z powodu miłości nie byłabym tak cierpiała, nie ściskałoby mi się tak serce, nie drżałoby całe ciało jak drzewina podczas burzy! Miłość nie nasunęłaby mi takiej złej myśli...
— Jakaż to była zła myśl, moje dziecko?
— Powinnam była wyznać wszystko spowiednikowi, nieprawdaż?
— Bezwątpienia.
— A więc demon, który mię opanował, podszepnął mi właśnie, aby zachować w tajemnicy wszystko, co się działo we mnie.
— To zła myśl rzeczywiście — rzekła księżna. — lecz demon podszeptujący opętanej kobiecie tylko takie myśli, jest jeszcze względnie niewinny. Opowiadaj dalej!
— Nazajutrz wezwano mię do rozmównicy. Ujrzałam tam naszą sąsiadkę z via Frattina w Rzymie, młodą kobietę, która smuciła się moim wyjazdem, bo zawsze spędzałyśmy razem wieczory na gawędach i śpiewie. Przy drzwiach czekał na nią jakiś człowiek, otulony w płaszcz. Robił wrażenie służącego. Przykuł on odrazu moje oczy do siebie, choć zdawał się wcale nie zwracać na mnie uwagi, choć nie przemówił ani słowa, odgadłam w nim mego nieznanego opiekuna. Rozterka zagościła znów w mojem sercu. Uczułam, że moc tego człowieka ogarnia mnie całą. Gdyby nie kraty, które nas dzieliły, pospieszyłabym zapewne do niego. Zebrałam całą siłę woli i spytałam sąsiadkę, kim jest ten towarzyszący jej człowiek. Okazało się, że nie znała go prawie zupełnie. Miał z nią przybyć jej mąż, lecz w ostatniej chwili przed odjazdem przyszedł w towarzystwie tego oto człowieka i rzekł do niej: „nie mogę cię odwieźć do Subiaco, lecz mój przyjaciel mnie wyręczy“.
Nie pytała go więcej, bo bardzo chciała mię zobaczyć i przybyła w towarzystwie nieznajomego.
Sąsiadka moja była to bardzo pobożna kobieta. Ujrzawszy w kącie, uchodzący za cudowny, posąg Madonny uklękła przed nim, aby się pomodlić.
Wówczas to człowiek ów zbliżył się cicho do mnie, odchylił płaszcz zasłaniający jego oblicze i spojrzał na mnie oczyma, w których płonęły dziwne ognie.
Czekałam na jego słowa z zapartym oddechem. Lecz on tylko wyciągnął ręce ponad moją głową i oparł je o kratę. Wpadłam jakgdyby w jakąś ekstazę. Uśmiechnął się do mnie; odpowiedziałam mu uśmiechem, przymykając oczy, jakgdyby w omdleniu. Lecz on widocznie chciał się tylko przekonać, czy ma moc nade mną, bo odsunął się i znikł. W miarę tego, jak się oddalał, czułam, że powracam do przytomności. Byłam jednak jeszcze pod wrażeniem tej halucynacji, gdy moja sąsiadka ukończywszy modły, pożegnała się ze mną i wyszła. Rozbierając się wieczorem znalazłam pod welonem na piersiach karteczkę, która zawierała tylko trzy wiersze: „W Rzymie karzą śmiercią tego, kto kocha zakonnicę. Czy wydasz na śmierć człowieka, króremuś winna życie?
Od tego dnia, pani, opętana byłam zupełnie, bo kłamałem nawet przed Bogiem, bojąc się przyznać, że tyle, co o Nim, a może nawet więcej myślę o obcym mężczyźnie.
Lorenza przeraziła się sama swych słów i spojrzała z przestrachem w oczy wielebnej ksieni. Były one jednak mądre i łagodne.
— To wszystko nie jest opętaniem — rzekła stanowczo ksieni Ludwika. — Powtarzam ci, że jest to nieszczęśliwa namiętność, a jak rzekłam, sprawy tego świata nie mają tu przystępu, chyba w formie żalu.
— Jako żal, księżno? — zawołała Lorenza. — Widzisz mię pani u nóg swoich we łzach błagającą o wyrwanie z mocy piekielnej tego człowieka i pytasz, czy czuję żal? Ach — nietylko żal, lecz wyrzuty najstraszliwsze.
— Dotąd jednak... — chciała mówić dalej ksieni.
— Poczekaj pani, posłuchaj do końca, lecz błagam nie sądź surowo!
— Łagodność i wyrozumiałość są moim obowiązkiem, jestem na usługi wszystkich cierpiących.
— Dzięki, dzięki z całego serca. Jesteś księżno aniołem pociechy!
Trzy razy w tygodniu schodziłyśmy do kaplicy; za każdym razem był tam nieznajomy. Chciałam już nie schodzić pod pozorem choroby. O słabości ludzka! Gdy nadeszła godzina, schodziłam mimowoli, jakgdyby popychała mnie jakaś obca siła. Zanim przybył, miałam chwile spokoju i pogody. Zbliżanie się jego odczuwałam dokładnie. Mogłam powiedzieć: jest o sto kroków, wchodzi w bramę, jest już w kościele — i to wszystko nie patrząc w jego stronę. Gdy zaś stanął na swem zwykłem miejscu, oczy moje, podczas najżarliwszej modlitwy odwracały się od książki i szły za nim. Z początku nie mogłam patrzeć na niego ze strachu, później zaczęłam pragnąć jego widoku i wyprzedzać myślą każde spotkanie. Nieraz, jak we śnie, zdawało mi się, że go widzę na ulicy, nocą, że czuję jak chodzi pod mojemi oknami.
Stan mój nie uszedł uwagi towarzyszek. Powiadomiona o tem przeorysza, wezwała matkę. Na trzy dni przed obłóczynami weszły do mej celi trzy najbliższe memu sercu osoby: ojciec, matka i brat.
Mówili, że przychodzą mnie uścisnąć poraź ostatni, lecz widziałam dobrze, że odwiedziny te mają jeszcze inny cel. Rzeczywiście, matka moja, zostawszy ze mną sam na sam, starała się mnie wybadać. Wpływ demona okazał się jednak i w tym wypadku, bo zamiast opowiedzieć matce wszystko, uparcie zaprzeczałam wszystkiemu.
Nadszedł dzień, w którym miałam złożyć śluby, a ja byłam w nieustannej rozterce i pragnąc i obawiając się równocześnie godziny, w której miałam się oddać zupełnie Bogu. Czułam, że jeśli demon mój zechce wykonać zamach na mnie, wybierze tę właśnie uroczystą chwilę.
— I ten dziwny człowiek nie pisał do ciebie, siostro, od czasu pierwszego listu, który znalazłaś pod kwefem? — spytała księżna.
— Nigdy.
— Czy w tym okresie czasu nigdy z nim nie mówiłaś?
— Nigdy, chyba w myśli.
— Ani nie pisałaś do niego?
— Och, nigdy.
— Opowiadaj dalej! Mówiłaś o dniu obłóczyn.
— Więc, jak mówiłam Waszej Wysokości, przypuszczałam, że w dniu tym rozstrzygnie się mój los i skończą się moje tortury. Nadeszła godzina rozpoczęcia ceremonji. Zeszłam do kościoła blada, niespokojna, lecz może mniej wzburzona niż zwykle; ojciec, matka, brat, ta sąsiadka z Rzymu, która mię odwiedzała i inni nasi przyjaciele byli w kościele; zbiegli się też mieszkańcy miasteczka i okoliczni wieśniacy, bo rozeszła się wieść, że jestem piękna, a ludzie mówią, że piękna ofiara jest milszą Bogu. Nabożeństwo się rozpoczęło.
Całą duszą, wszystkiemi modłami, pragnęłam przyspieszyć chwilę decydującą, bo jego nie było w kościele, a w jego nieobecności czułam się jeszcze trochę panią swej woli. Już kapłan obrócił się do mnie, pokazując mi Chrystusa, któremu miałam się ofiarować, już wyciągałam ramiona do jedynego Zbawcy, gdy zwykłe drżenie zwiastowało mi, że demon się zbliża. Uczułam jakby cios w piersi, który mi zatamował oddech, gdy przestąpił próg kościoła, wreszcie jakaś przemożna siła odwróciła oczy moje od Chrystusa i skierowała w przeciwną stronę.
Prześladowca mój stał pod amboną i patrzył na mnie uporczywiej, niż zwykle.
Od tej chwili należałam wyłącznie do niego: już nie istniała dla mnie ceremonja ani modlitwa.
Myślę, że zadawano mi pytania wedle rytuału, lecz ja nie odpowiadałam. Przypominam sobie, że mię trzymano pod ramiona jak nieżywą. Pokazano mi nożyce, błyszczące w promieniach słońca, lecz nie mrugnęłam nawet. Uczułam zimno żelaza na karku, szczękanie nożyc w moich włosach.
W tej chwili uczułam, że opuszczają mnie siły a dusza uchodzi z ciała i idzie ku niemu. Upadłam na posadzkę, lecz co dziwne, nie omdlała, lecz jakgdyby uśpiona. Usłyszałam gwar tłumu, a potem nie czułam już nic. Ceremonję przerwano, wśród pobożnych zapanowało zamieszanie.
Księżna załamała ręce ze współczuciem.
— Nieprawdaż — rzekła Lorenza — to straszny wypadek i łatwo się domyślić, że był on dziełem odwiecznego nieprzyjaciela Boga i ludzi?
— Uważaj, biedna kobieto — odpowiedziała księżna z akcentem tkliwego współczucia — aby nie przypisywać przyczyn nadnaturalnych temu, co jest tylko zwykłą ludzką słabością. Zemdlałaś na jego widok i oto wszystko. Mów dalej!
— O pani, pani, nie mów tak — zawołała Lorenza — lub przynajmniej poczekaj z wydaniem sądu aż dowiesz się wszystkiego. Nic nadzwyczajnego! — ciągnęła dalej — ależ w takim razie przyszłabym do siebie po kwadransie, po godzinie wreszcie.
— Bezwątpienia — rzekła księżna. — I cóż? Czy nie tak było?
— Pani — rzekła głucho Lorenza — gdy przyszłam do siebie była noc. Szybkie a miarowe regularne wstrząśnienia czułam już od kilku chwil. Podniosłam głowę, sądząc, że jestem pod sklepieniem kaplicy lub pod firankami mego łóżka w celi. Ujrzałam obłoki, góry i szczyty drzew. Nagle uczułam na swej twarzy ciepło oddechu; myśląc, że to siostra infirmierka przyszła zajrzeć do mnie, chciałam jej podziękować. Księżno! głowa moja spoczywała na piersi mężczyzny, a mężczyzną tym był mój prześladowca!
Nie wierząc oczom, poczęłam dotykać się rękami mej twarzy i ciała, aby upewnić się czy żyję i czy nie śnię. Krzyknęłam. Byłam ubrana całkiem biało, na czole miałam koronę z białych róż, jak panna młoda, lub jak umarła.
Księżna wydała okrzyk przestrachu i zdumienia. Lorenza ukryła twarz w dłoniach.

— Nazajutrz — kończyła szlochając — sprawdziłam czas: byłą środa. Przez trzy dni byłam więc nieprzytomna; nie wiem zupełnie, co zaszło w tym czasie.

LII
HRABIA DE FENIX

Przez długi czas obie kobiety siedziały w głębokiej ciszy; pierwsza pogrążona w rozmyślaniach bolesnych, druga w łatwem do zrozumienia podziwieniu.
Wreszcie księżna pierwsza przerwała milczenie.
— Czyś pani w niczem się nie przyczyniła do ułatwienia tego porwania? — zapytała.
— W niczem, pani.
— I pani nie wie, jakim sposobem wydobyłaś się z klasztoru?
— Nie wiem, pani.
— Klasztor zamykają zwykle starannie i pilnie go strzegą, w oknach są kraty, furtjanka nie rozstaje się nigdy z kluczami, a wysokiego muru, okalającego gmach, nikt nie jest w stanie przesadzić. Tak jest szczególniej we Włoszech, gdzie reguły przestrzegają surowiej niż we Francji.
— Cóż na to odpowiem, kiedy nic zgoła nie wiem.
— Wymawiała mu pani to porwanie?
— O tak!
— Cóż przytoczył na swoje uniewinnienie?
— Że mnie kocha.
— A cóż mu odpowiedziałaś?
— Że mnie przejmuje obawą.
— A więc go nie kochałaś?
— Nie! nie!
— Czyś tego pewna?
— Niestety! człowiek ten dziwnem mnie przejmuje uczuciem. W jego obecności przestaję być sobą, jestem nim; co on chce, to i ja chcę; co rozkaże, czynię; moja dusza nie ma już wtedy władzy, mój rozum woli; jego wzrok mnie podbija i obezwładnia. Czasem rzuca mi wgłąb duszy myśli, nie będące mojemi, czasem zaś wyciąga ze mnie przekonania, tak starannie do tej pory ukryte przede mną samą, że byłabym ich nigdy nie odgadła. O! niech mi księżna wierzy, że to czary.
— To dziwne conajmniej, jeżeli nie nadprzyrodzone — rzekła księżna. — Jakże żyliście po porwaniu?
— Otaczał mnie gorącą miłością i szczerem przywiązaniem.
— Czy to człowiek zepsuty?
— Nie zdaje mi się, przeciwnie, raczej robi wrażenie jakiegoś apostoła.
— A więc kochasz go, przyznaj się?
— Nie! nie! — odrzekła młoda kobieta z najżywszą boleścią — nie! nie kocham go.
— Więc powinnaś była uciec, odwołać się do władz, wezwać pomocy rodziców.
— Kiedy tak mnie pilnowano, że uciec nie mogłam.
— Dlaczegóż nie pisałaś?
— Zatrzymywaliśmy się przez całą drogę tylko w domach, jakby do niego należących, w których wszyscy byli mu posłuszni. Wielokrotnie żądałam papieru, atramentu i pióra, lecz wszyscy ci, do których się zwracałam, musieli już być uprzedzeni przez niego; nikt mnie nie usłuchał.
— W jaki sposób odbywaliście tę podróż?
— Z początku ekstrapocztą, od Medjolanu w ogromnej landarze, jakby w domu ruchomym.
— Jednakże czasami był zmuszony pozostawiać cię samą?
— Tak, lecz wówczas zbliżał się do mnie i mówił: „zaśnij“, i zaraz usypiałam i nie budziłam się, aż po jego powrocie.
Księżna pokręciła głową niedowierzająco.
— Gdybyś była chciała uciec — rzekła księżna — byłoby ci się to z pewnością udało.
— Mnie się zdaje, że nie... Może zresztą byłam oczarowana.
— Jego zaklęciami miłosnemi i jego pieszczotami.
— Bardzo rzadko mówił mi o swej miłości, jedynemi zaś jego pieszczotami, był pocałunek w czoło wieczorem i takiż sam z rana.
— To szczególne, zadziwiające — wyszeptała księżna — a pod wpływem podejrzenia dodała:
— Powtórz mi pani raz jeszcze, że go nie kochasz.
— Zapewniam cię, księżno, uroczyście.
— Powtórz mi, że żaden związek ziemski nie łączy cię z nim.
— Przysięgam Waszej Wysokości.
— Jeżeli się zechce upomnieć, nie będzie miał żadnego do tego prawa?
— Żadnego a żadnego!...
— Powiedz mi, pani, jeszcze, jakim sposobem dostałaś się tutaj? bo mi to wszystko nie może się w głowie pomieścić.
— Skorzystałam z gwałtownej burzy, która nas zaskoczyła za jakiemś miastem, zwanem zdaje się Nancy. On opuścił miejsce obok mnie i poszedł do drugiego przedziału powozu, aby rozmowie się z siedzącym tam starcem. Wskoczyłam na konia i uciekłam.
— Dlaczego uciekłaś do Francji, zamiast powrócić do Włoch?
— Nie chciałam wracać do Rzymu, bo wszyscy są tam prawdopodobnie przekonani, iż człowiek ten działał w porozumieniu ze mną; zniesławionej rodzice by nie przyjęli. Postanowiłam więc uciec do Paryża, albo do innej jakiej stolicy, gdzieby mnie nie znalazło oko ludzkie, a szczególniej jego.
W Paryżu całe miasto zajęte było zamiarem wstąpienia Waszej Wysokości do karmelitanek; wszyscy wysławiali twoją pani pobożność, opiekę nad nieszczęśliwymi — współczucie dla strapionych. To mnie zdecydowało; nabrałam przekonania, że Wasza Wysokość będzie tyle wspaniałomyślną, ażeby mnie przyjąć; dość potężną, ażeby mnie osłonić.
— Odwołujesz się ciągle do mojej potęgi, moje dziecię; czy on jest naprawdę tak potężnym?
— O! i bardzo.
— Lecz kimże on jest? Nie pytałam się ciebie o to do tej pory tylko przez delikatność; a powinnam jednakże wiedzieć, przeciw komu mam cię bronić.
— Znowu nie jestem w stanie udzielić pani dostatecznego objaśnienia. Ja zupełnie nie wiem kto on jest i czem jest, stanowczo twierdzę tylko, że król nie wzbudza korniejszego posłuszeństwa i uszanowania.
— Jakże się nazywa?
— Nazywano go różnemi nazwiskami; lecz dwa tylko zapamiętałam. Jednem nazywa go staruszek, towarzysz podróży naszej z Medjolanu, drugie zaś sam sobie nadaje.
— Jakże go nazywał staruszek?
— Acharat... wszakżeż to nazwisko niechrześcijańskie, nieprawdaż pani?
— A jakież sam sobie nadaje?
— Józef Balsamo.
— Balsamo?...
— Zna on cały świat, odgaduje wszystko, jest współczesnym wszystkiej wieków, żył we wszystkich epokach; opowiada... o! Boże wybacz mi takie bluźnierstwa! Opowiada nietylko o Aleksandrze, Cezarze, Karolu Wielkim, jakgdyby ich znał, a jednakże ci ludzie pomarli przecie bardzo dawno, ale o Kaifaszu, Piłacie i o Panu naszym Jezusie Chrystusie, jakgdyby był patrzył na Jego męczeństwo.
— To jakiś szarlatan — odezwała się księżna.
— Nie rozumiem, co znaczy ten wyraz we Francji — ale wiem doskonale, że jest to człowiek niebezpieczny, straszny, przed którym wszystko się ugina, wszystko korzy, wszystko pada; bezbronnym się wydaje, a jest uzbrojony, zdaje się że sam jest, a na jego skinienie setki ludzi jakby z pod ziemi wychodzą. I wszystko to czyni bez wysiłku, bez trudu, słowem jednem, jednem skinieniem... z uśmiechem na ustach.
— Mniejsza o to — wyrzekła księżna — nabierz otuchy, moje dziecko; ktokolwiek bądź jest ten człowiek, znajdziesz przed nim obronę.
— Obronę w pani, nieprawdaż?
— Tak, dopóty, dopóki sama nie zechcesz uwolnić się z pod mojej opieki. Lecz nie wierz, a tembardziej nie wmawiaj we mnie wiary w mrzonki nadprzyrodzone, wybujałe w twoim chorobliwym umyśle. Wysokie mury Saint-Denis będą dla ciebie dostatecznym szańcem przeciw władzy piekielnej, a nawet przeciw groźniejszej, wierzaj mi, potędze, przeciw potędze ludzkiej. Cóż teraz zamierzasz czynić?
— Klejnotami mojemi pragnę zapłacić wiano i wstąpić do klasztoru, do tego nawet, jeżeli to jest możliwe...
Lorenza powiedziawszy to, złożyła na stole kosztowne bransoletki, cenne pierścionki, przepyszny brylant i drogie kolczyki. Wszystko warte było dwadzieścia tysięcy talarów.
— Czy te klejnoty należą do pani?
— Do mnie należą, bo on mi je darował, a zwracam je Bogu. O jedno tylko prosiłabym...
— O co?
— Ażeby koń jego arabski, Dżerid, na którym uciekłam, był mu zwrócony, jeżeli się o niego upomni.
— Lecz sama nie zechcesz już powrócić do niego?
— Nie jestem jego własnością.
— To prawda, mówiłaś to już przecie. Trwasz więc w postanowieniu wstąpienia do klasztoru w Saint-Denis, chcesz poddać się regule zakonnej, której praktykowanie przerwał ci w Subiaco ten osobliwy wypadek, jaki mi opowiedziałaś?
— Jest to najgorętsze moje pragnienie i błagam na kolanach o tę łaskę.
— No! bądź spokojna, moje dziecko — wyrzekła księżna — od dzisiejszego dnia będziesz żyć między nami, a gdy nas przekonasz, że usiłujesz zasłużyć na tę łaskę, gdy wzorowem postępowaniem, jakiego się spodziewam po tobie, usprawiedliwisz nasze oczekiwania, wtedy poświęcisz się Stwórcy, a zapewniam cię, że nikt cię nie porwie z Saint-Denis, kiedy przełożona nad tobą czuwać będzie.
Lorenza padła do nóg swojej opiekunce, wynurzając najszczersze i najtkliwsze podziękowanie.
Lecz nagle podniosła się nawpół, wytężyła słuch, zbladła, zadrżała.
— O! mój Boże! — wykrzyknęła — mój Boże! mój Boże!
— Co takiego? — zapytała księżna.
— Drżę cała, nie widzi pani? Idzie! idzie!
— Kto?
— On! on zaprzysiągł mi zgubę.
— Ten człowiek?
— Tak, ten człowiek. Czy nie widzi pani, jak drżą moje ręce?
— Rzeczywiście.
— O! — odezwała się rozdzierającym głosem — zbliża się, zbliża się.
— Zwidzenie tylko.
— Nie, nie. Ot, patrz pani, przyciąga mnie wbrew mojej woli; zatrzymaj mnie pani, zatrzymaj.
Księżna pochwyciła młodą kobietę za ramię.
— No! uspokój się biedne dziecko — rzekła choćby to nawet on był, jesteś tu bezpieczna.
— Zbliża się, zbliża się — krzyknęła Lorenza nieludzkim głosem, wskazując ręką na drzwi.
Oczy jej były obłąkane.
— Ależ nie bój się pani. Czyż to można tak wejść do księżniczki Ludwiki francuskiej?... Na to musiałby ten człowiek mieć rozkaz królewski.
— O! nie wiem, jakim sposobem tu wszedł — zawołała Lorenza, upadając na wznak — nie wiem, ale jestem tego pewną, że wstępuje już na schody, że jest zaledwie o dziesięć kroków stąd... że... oto on!
W tej chwili drzwi się otworzyły, księżniczka cofnęła się, przestraszona mimowolnie dziwnym zbiegiem okoliczności.
Ukazała się siostra.
— Kto tam? — zagadnęła księżna — czego chcesz siostro?
— Jakiś pan przybył do klasztoru — odpowiedziała siostra — i życzy sobie widzieć się z Waszą Królewską Wysokością.
— Nazwisko jego?
— Hrabia de Fenix.
— Czy to on? — zapytała księżna Lorenzy — czy znasz pani to nazwisko?
— Nie znam tego nazwiska, lecz to on, on niezawodnie.
— Czegóż chce? — zapytała księżna zakonnicy.
— Jest oddawcą listu uwierzytelniającego Jego królewskiej mości, króla pruskiego do króla francuskiego. Pragnie mieć zaszczyt przedstawić się Waszej Królewskiej Wysokości.
Księżna zastanowiła się cokolwiek, poczem zwracając się do Lorenzy:
— Wejdź do tego gabinetu — rzekła.
Lorenza posłuchała.
— A ty, moja siostro — ciągnęła dalej księżna — wprowadź tego pana.
Siostra skłoniła się i wyszła.
Księżna, przekonawszy się, że drzwi do gabinetu były szczelnie zamknięte, usiadła na fotelu, oczekując nie bez pewnego wzruszenia, co się dalej stanie.
W tejże chwili siostra znów wróciła.
Za nią wszedł człowiek, którego już widzieliśmy, jak się przedstawiał królowi pod nazwiskiem hrabiego de Fenix.
Tak samo był ubrany, miał na sobie mundur pruski, poważnego kroju; nosił perukę po wojskowemu i czarny kołnierz. Wielkie i tak wymowne oczy spuścił przed księżną Ludwiką, tylko na znak uszanowania, jakie szlachcic choćby najwyżej postawiony, winien okazać córce króla francuskiego.
Podniósł je wszakże natychmiast, jakby się obawiał, by go nie posądzono o zbyt wielką uniżoność.
— Składam dzięki Waszej Królewskiej Wysokości za zaszczyt, jaki raczyła mi wyświadczyć. Liczyłem jednak na to, wiedząc dobrze, że Wasza Wysokość wspiera wspaniałomyślnie każdego nieszczęśliwego.
— Rzeczywiście, usiłuję to czynić — odrzekła księżna z godnością, w przekonaniu, że po dziesięciu minutach rozmowy, zbije z tropu tego, który udawał się tak bezczelnie pod cudzą opiekę, nadużywszy wprzód sił swoich. Hrabia skłonił się, nie okazując, że pojął dwoiste znaczenie słów księżnej.
— Cóż mogę dla pana uczynić? — spytała księżna ironicznie..
— Wszystko, Wasza Wysokość!...
— Wytłumacz się pan.
— Nie byłbym się nigdy poważył, bez powodów głębszych, zajmować swoją osobą Waszą Wysokość w zaciszu, jakie sobie obrała, lecz zdaje mi się, że tu znalazła schronienie osoba, która mnie obchodzi niezmiernie.
— Jak się nazywa ta osoba?
— Lorenza Feliciani.
— A czemże dla pana jest ta osoba? czy to pańska krewna, czy siostra?
— To moja żona.
— Pańska żona? — odezwała się księżna, podnosząc głos tak, żeby był słyszany w gabinecie. — Lorenza Feliciani jest hrabiną de Fenix?
— Tak jest; Lorenza Feliciani jest hrabiną de Fenix — odpowiedział hrabia ze spokojem.
— Hrabiny de Fenix niema w klasztorze karmelitanek — odrzekła sucho księżna.
Lecz hrabia nie dał za wygraną i rzekł:
— Widzę z tego, że Wasza Wysokość nie jest jeszcze dostatecznie przekonaną, że Lorenza Feliciani i hrabina Fenix są jedną i tąż samą osobą?
— Zgadł pan, przyznaję — odpowiedziała księżna — że nie mam tego przeświadczenia.
— Jeżeli Wasza Wysokość raczy rozkazać, żeby tu przyprowadzono Lorenzę Feliciani, to nie będzie miała już w tym względzie żadnej wątpliwości. Przepraszam Waszą Wysokość za moje naleganie, lecz jestem bardzo przywiązany do tej młodej kobiety, a przytem jestem przekonany, że i ona żałuje ze mną rozłąki.
— Tak pan mniema?
— Tak mniemam, jakkolwiek niewielkie mogą być moje zasługi.
— O! — pomyślała księżna — Lorenza prawdę powiedziała, ten człowiek jest rzeczywiście niebezpieczny..,.
Hrabia zachował postawę spokojną, a obejście jego nie przekraczało w niczem granic najściślejszej grzeczności dworskiej.
— Spróbujmy kłamać — pomyślała znów księżna Ludwika.
— Nie mogę panu wydać kobiety nie znajdującej się tutaj. Pojmuję, że jej pan szuka gorliwie, będąc do niej tak szczerze przywiązanym, jak dopiero co powiedziałeś, lecz jeżeli pan chcesz ją odnaleźć, szukaj jej gdzieindziej, wierzaj mi.
Hrabia, wchodząc, obrzucił wzrokiem wszystkie przedmioty, znajdujące się w pokoju księżnej i oczy jego zatrzymały się na chwilę, jedną tylko chwilkę wprawdzie, lecz to już było dostateczne, na stolę, stojącym w ciemnym rogu pokoju; na tym właśnie stole Lorenza złożyła swoje klejnoty, jako swe wiano klasztorne. Po błysku, jakim jaśniały w ciemnym kącie, hrabia je poznał.
— Gdyby Wasza Królewska Wysokość, raczyła cofnąć się choć trochę pamięcią wstecz, przypomniałaby sobie, że Lorenza Feliciani była dopiero w tym pokoju i zostawiła na stole te oto klejnoty, a po uzyskaniu posłuchania, odeszła...
Hrabia Fenix uchwycił w lot spojrzenie, jakie rzuciła księżna w stronę gabinetu.
— Oddaliła się do tego pokoju — dokończył.
Księżna zarumieniła się, a hrabia mówił dalej:
— Oczekuję też tylko łaskawego zezwolenia Waszej Wysokości, żeby kazać jej przyjść, a nie wątpię, że to zaraz uczyni.
Księżna przypomniała sobie, że Lorenza zamknęła drzwi za sobą od wewnątrz, tym sposobem nic i nikt nie mógł jej zmusić do wyjścia, prócz jej własnej dobrej woli.
— Ale — wyrzekła, nie starając się nawet ukryć niezadowolenia z bezpożytecznego kłamstwa, cóż uczyni, jeżeli tu przyjdzie?
— Nic, księżno, powie tylko Waszej Wysokości, że będąc moją żoną, pragnie mi towarzyszyć.
Ta odpowiedź uspokoiła księżnę, bo przypomniała sobie skargi i żale Lorenzy.
— Pańską żoną! — czy pan jesteś tego pewny? — rzekła z oburzeniem.
— Możnaby rzeczywiście mniemać, że Wasza Wysokość mi nie wierzy — odrzekł hrabia uprzejmie. — Niema w tem przecież nic nadzwyczajnego, że hrabia Fenix ożenił się z Lorenzą Feliciani, a ożeniwszy się, że się upomina o żonę.
— O! nie! — zawołała księżna Ludwika z niecierpliwością — pan śmiesz twierdzić, że Lorenza Feliciani jest pańską żoną?
— Tak jest — odezwał się hrabia głosem spokojnym — śmiem to twierdzić, bo tak jest.
— Więc pan jesteś mężem Lorenzy?
— Tak, Lorenzy.
— Mężem ślubnym?
— Jak najprawowitszym. A jeżeli pani mi nie dowierza, co mi uwłacza...
— To cóż pan zrobi?
— Pokażę zaraz akt urzędowy naszego ślubu, podpisany przez księdza, który nas połączył.
Księżna drgnęła; taki spokój i pewność siebie zachwiały jej przekonanie.
Hriabia, wyjąwszy pugilares, dobył z niego papier złożony we czworo.
— Oto dowód, że mówię prawdę i że mam prawo upomnieć się o tę kobietę; podpis jest wiarogodny. Może Wasza Wysokość zechce przeczytać akt i sprawdzić podpis?
— Podpis — wyszeptała księżna szyderczo, z powątpiewaniem, bardziej upokarzającem od poprzedniego gniewu — ale jeżeli ten podpis...
— Jest to podpis proboszcza parafji św. Jana ze Strassburga, dobrze znanego Jaśnie Oświeconemu Księciu Ludwikowi, kardynałowi de Rohan i gdyby Jego Eminencja był tutaj...
— Właśnie kardynał jest tutaj — zawołała księżniczka, przeszywając hrabiego roziskrzonym wzrokiem.
— Jego Eminencja nie wyjechał jeszcze z Saint-Denis, znajduję się teraz u kanoników katedralnych; niema też nic łatwiejszego, jak to sprawdzić, według pańskiego życzenia...
— Jest to szczęście prawdziwe dla mnie — odrzekł hrabia, wkładając powoli akt do pugilaresu — gdyż po tem sprawdzeniu, ustaną wszelkie niesłuszne podejrzenia Waszej Wysokości.
— O! ta czelność oburza mnie — zawołała księżna, pociągnąwszy silnie za dzwonek — siostro! siostro!
Zakonnica, która poprzednio wprowadziła hrabiego de Fenix, nadbiegła.
— Niech który pachołek wsiądzie na koń i zawiezie ten list kardynałowi de Rohan; znajdzie go w kapitule katedralnej. Niech kardynał przyjdzie niezwłocznie, czekam.
Mówiąc to, księżna skreśliła naprędce kilka wyrazów, które oddała zakonnicy.
Potem dorzuciła po cichu:
— Postawić zaraz dwóch halabardników w korytarzu, żeby nikt stąd nie mógł wyjść bez mego pozwolenia.
Hrabia zauważył dobrze, że księżna postanowiła walczyć z nim do końca, i podczas gdy pisała, zbliżył się do gabinetu, a utkwiwszy oczy we drzwi, wykonał rękami kilka ruchów, raczej systematycznych niż nerwowych i wymówił kilka słów po cichu.
Księżna odwróciwszy się, ujrzała go w tej postawie.
— Co pan robisz? — zapytała.
— Wzywam Lorenzę Feliciani, ażeby przyszła tu sama i potwierdziła dobrowolnie własnemi słowy, że nie jestem oszustem, ani fałszerzem, co nie przeszkadza, że gotów będę złożyć wszelkie inne dowody, jakich Wasza Wysokość może zażądać.
— Panie! — Lorenzo Feliciani — krzyknął hrabia z taką mocą, że zapanował nad wszystkiem, nawet nad wolą księżnej — Lorenzo Feliciani, wyjdź z tego gabinetu i chodź tu, chodź...
Drzwi jednak pozostały zamknięte.
— Chodź, rozkazuję ci! — powtórzył hrabia.
Klucz zgrzytnął w zamku, a księżna z niesłychanem przerażeniem ujrzała wchodzącą młodą kobietę; w oczach jej zwróconych ku hrabiemu, nie było zupełnie wyrazu gniewu lub nienawiści.
— Co ty robisz, moje dziecię? co czynisz? — zawołała księżna Ludwika — po co wracasz do człowieka, od którego uciekłaś. Wszak powiedziałam ci, że jesteś tu bezpieczna.
— Ona jest równie bezpieczna w moim domu — odparł hrabia.
A odwróciwszy się do młodej kobiety:
— Wszak prawda Lorenzo, że ci bezpiecznie u mnie?
— Tak jest — odpowiedziała.
Księżna w najwyższem osłupieniu złożyła ręce i rzuciła się na fotel.
— A ja, Lorenzo — odezwał się hrabia łagodnym głosem, w którym jednak przebijał rozkaz — ja oskarżony jestem, że użyłem przeciw tobie przemocy. Powiedz sama, czy cię zmuszałem kiedykolwiek?
— Nigdy — odpowiedziała młoda kobieta głosem pewnym i dobitnym, nie okazując żadnego oporu przy tem zaprzeczeniu.
— Więc cóż całe to twoje opowiadanie o porwaniu?... — zawołała księżna.
Lorenza pozostała niemą; patrzyła na hrabiego, jakby życie i słowa jej zależały od niego.
— Jej Wysokość pragnie zapewne wiedzieć, jakim sposobem wyszłaś z klasztoru, Lorenzo? Opowiedz wszystko, począwszy od chwili zemdlenia twego na chórze, aż do obudzenia się w powozie pocztowym.
Lorenza pozostała milczącą.
— Opowiedz wszystko szczegółowo — rzekł hrabia — ja tego chcę.
Lorenza nie mogła powstrzymać się od dreszczu.
— Nie przypominam sobie — odrzekła.
— Szukaj we wspomnieniach, a musisz sobie przypomnieć.
— A! tak, tak, rzeczywiście — odezwała się Lorenza tym samym jednostajnym głosem — przypominam sobie.
— Mów!
— Kiedy zemdlałam, w chwili, gdy nożyczki dotykały moich włoswów, przeniesiono mnie do celi i położono do łóżka. Matka moja siedziała przy mnie do wieczora, a gdy przytomność nie wracała, posłano po felczera wiejskiego, ten zbadał puls, przybliżył lusterko do moich ust i przekonawszy się, że niema tętna ni oddechu, oświadczył, że umarłam.
— Lecz jakim sposobem możesz o tem wiedzieć? — zapytała księżna.
— Jej Wysokość pragnie wiedzieć, jakim sposobem wiesz o tem? — powtórzył hrabia.
— Dziwna rzecz — odrzekła Lorenza, — widziałam i słyszałam, tylko nie mogłam otworzyć oczu, ani mówić, ani się poruszać; byłam jakby w letargu.
— Istotnie — wtrąciła księżna — Tronchin mówił mi nieraz o ludziach będących w letargu, których żywcem pogrzebano.
— Opowiadaj dalej, Lorenzo.
— Matka moja rozpaczała i nie chciała uwierzyć, że umarłam; oświadczyła, że przepędzi przy mnie noc i dzień następny.
Uczyniła, jak postanowiła; minęło jednak trzydzieści sześć godzin, podczas których mnie doglądała, a ja nie drgnęłam, ani nie odetchnęłam.
Na usilne nalegania mojej matki, dozwolono jej doglądać mnie jeszcze przez całą noc z poniedziałku na wtorek.
We wtorek rano byłam ciągle w tym samym stanie bezwładności.
Matka oddaliła się wreszcie złamana. Zapalono świece w kaplicy, w której miałam być wystawiona, według zwyczaju, przez jeden dzień i noc.
Po odejściu matki weszły do mego pokoju żałobnice; ponieważ jednak nie wykonałam jeszcze ślubów, ubrały mnie w białą suknię, włożyły na głowę wianek z białych róż, złożyły ręce na piersiach, poczem zażądały trumny.
Gdy przyniesiono trumnę, mróz przeszedł mi po ciele, bo, powtarzam, pomimo zwartych powiek widziałam wszystko, jakbym miała oczy otwarte.
Złożono mnie do trumny, poczem wyniesiono z odkrytą twarzą, według zwyczaju włoskiego, do kaplicy, pozostawiono na środku chóru z kropielnicą u nóg i otoczono gorejącemi świecami.
Przez cały dzień wieśniacy z Subiaco odwiedzali kaplicę, modlili się za mnie i skrapiali moje ciało wodą święconą.
Nadszedł wieczór. Odwiedziny ustały; zamknięto od wewnątrz drzwi kaplicy, z wyjątkiem małej furtki, i pozostała przy mnie jedna tylko siostra szpitalna.
Okropna myśl dręczyła mnie podczas mojego snu: nazajutrz miał się odbyć mój pogrzeb i czułam, że będę żywcem pogrzebaną, jeżeli jaki cud mnie nie ocali.
Słyszałam kolejno wszystkie godziny; wybiła dziewiąta, potem dziesiąta, później jedenasta.
Każda godzina odbijała się echem w mojem sercu, bo słyszałam dzwon pogrzebowy na własną śmierć.
Ile wysileń uczyniłam, ażeby przerwać ten sen lodowaty, ażeby potargać te więzy żelazne, krępujące mnie w trumnie, Bóg jeden wie i widział, skoro się zlitował nade mną.
Północ wybiła.
W tej chwili zdawało mi się, że całe moje ciało wstrząsnęło się konwulsyjnym ruchem, podobnym do tego, jakiego zwykle doznawałam za zbliżeniem się Acharata do mnie; potem zabiło mi serce, wreszcie ujrzałam go wchodzącego przez furtkę kaplicy.
— Czy uczułaś wówczas obawę? — zapytał hrabia de Fenix.
— Nie, nie, to było szczęście, radość, to był zachwyt, bo domyślałam się, że przyszedł wyrwać mnie tej strasznej śmierci, której się tak obawiałam. Szedł wolno ku mojej trumnie, popatrzył na mnie przez chwilę ze smutkiem, poczem rzekł:
— Wstań i idź! Więzy, krępujące moje ciało, prysnęły natychmiast; na wezwanie tego potężnego głosu wstałam i wyszłam z trumny.
— Czyś zadowolona, że żyjesz? — zapytał mnie.
— O! bardzo!
— No, to chodź ze mną.
Siostra infirmierka, przeznaczona do czuwania przy mnie, odprawiwszy tę ostatnią posługę poprzednio przy tylu innych nieboszczkach, spała spokojnie na krześle. Przeszłam obok, nie budząc jej i poszłam za tym, który po raz drugi wyratował mnie od śmierci.
Zeszliśmy na podwórze. Zobaczyłam znów roziskrzone gwiazdami niebo, którego nie spodziewałam się już oglądać. Poczułam świeże powietrze nocne, którego umarli nie czują, a które tak jest przyjemne dla żyjących.
— Teraz — zapytał mnie — zanim opuścisz klasztor, wybieraj: Czy chcesz być zakonnicą, czy wolisz iść za mną?
— Wolę iść za panem — odrzekłam.
— To chodźmy — powiedział po raz wtóry.
Przyszliśmy do furty; była zamknięta.
— Gdzie są klucze? — pytał mnie.
— W kieszeni habitu siostry furtjanki.
— A gdzie ten habit?
— Na krześle przy jej łóżku.
— Wejdź do niej bez szmeru, weź klucz od furty i przynieś.
Usłuchałam. Drzwi od jej celi nie były zamknięte od wewnątrz. Poszłam prosto do krzesła. Poszukałam w kieszeni; znalazłam klucze, z całego pęku wybrałam klucz od furty i przyniosłam.
W pięć minut później furta była otwarta, a my na ulicy.
Wtedy podał mi rękę i pobiegliśmy na drugi koniec wsi Subiaco. O sto kroków za ostatnim domem stał już zaprzężony pojazd pocztowy. Wsiedliśmy i ruszyli galopem.
— Czy nie padłaś ofiarą żadnej przemocy, żadnej groźby, czy pojechałaś dobrowolnie z tym człowiekiem?
Lorenza pozostała milcząca.
— Jej Królewska Wysokość zapytuje cię, Lorenzo, czy przemocą lub groźbą nie zmusiłem cię do pojechania ze mną?
— Nie.
— A dlaczegóż z nim pojechałaś?
— Powiedz, dlaczego pojechałaś ze mną?
— Bo go kochałam — wyrzekła Lorenza.

Hrabia Fenix zwrócił się do księżny z triumfującym uśmiechem.

LIII
JEGO EMINENCJA KARDYNAŁ DE ROHAN

Wszystko to, co się działo w oczach księżny, było tak nadzwyczajne, że mając umysł silny, lecz zarazem wrażliwy, sama się zapytywała, czy człowiek ten nie jest rzeczywiście czarnoksiężnikiem, skoro kieruje dowolnie sercami i umysłami.
Lecz hrabia Fénix nie chciał na tem poprzestać.
— To jeszcze nie wszystko. — rzekł — Wasza Wysokość usłyszała z ust Lorenzy tylko część naszej historji; mogłaby więc Wasza Wysokość mieć jeszcze niejakie podejrzenia, gdyby i reszty z jej ust się nie dowiedziała.
I odwróciwszy się do młodej kobiety, mówił:
— Czy przypominasz sobie, kochana Lorenzo, dalszy ciąg naszej podróży; wszak zwiedziliśmy razem Medjolan, jezioro Maggiore, Oberland, Righi i wspaniały Ren, będący Tybrem północy.
— Tak, przypominam sobie — odpowiedziała młoda kobieta tym samym jednostajnym głosem. — Lorenza widziała, to wszystko.
— Pod przymusem, nieprawdaż, moje dziecko? Ustępowałaś przemagającej sile, sama nawet o tem nie wiedząc? — zapytała księżna.
— Skądże te przypuszczenia, kiedy to wszystko, co Wasza Wysokość słyszy, przekonywa zgoła o czem innem? Wreszcie, jeżeli potrzeba dowodu namacalnego, świadectwa wiarogodnego, oto list własnoręczny Lorenzy. Byłem zmuszony, wbrew mojej woli, zostawić ją samą w Moguncji, a ona tęskniła do mnie i podczas mojej nieobecności napisała do mnie ten oto list, który Wasza Wysokość może przeczytać.
Hrabia wyjął list z pugilaresu i oddał go księżnej.
Księżna przeczytała:
„Wracaj, Acharacie, brak mi wszystkiego, gdy ciebie niema przy mnie. Mój Boże! kiedyż będę twoją na wieki?

Lorenza“.

Księżna wstała z błyskawicą gniewu w oczach 1 zbliżyła się do Lorenzy z listem w ręku.
Ta ani widziała, ani słyszała jej; widziała i słyszała tylko hrabiego.
— Rozumiem — odezwał się tenże, postanowiwszy do końca być tłumaczem młodej kobiety — Wasza Wysokość wątpi i chce wiedzieć, czy to jest jej własnoręczny list. Dobrze; ona sama objaśni Waszą Wysokość. Lorenzo, powiedz, kto napisał ten list?
I, wziąwszy list, włożył go w rękę młodej kobiety, ta zaś przycisnęła go do serca.
— Lorenza!... — odpowiedziała.
— A czy Lorenza zna jego treść?
— Zna.
— To powiedz księżnie, co jest w tym liście, ażeby nie sądziła, że ją oszukuję, mówiąc, że mnie kochasz. Powiedz, chcę tego.
U Lorenzy znać było wysiłek, ale nie rozwijając listu, nie przybliżając go do oczu, odczytała:
„Wracaj, Acharacie, brak mi wszystkiego, gdy ciebie niema przy mnie. Mój Boże! kiedyż będę twoją na wieki?

Lorenza“.

— To nie do uwierzenia — odezwała się księżna — ja nie wierzę jeszcze; bo w tem wszystkiem jest coś niepojętego, nadprzyrodzonego.
— Ten oto list — ciągnął dalej hrabia, jakby nie słyszał słów księżny Ludwiki — ten oto list zniewolił mnie do przyspieszenia naszego ślubu. Kochałem Lorenzę jak i ona mnie. Położenie nasze było fałszywe. Wreszcie, w burzliwem życiu naszem, mogło mnie spotkać nieszczęście; mogłem umrzeć, a w razie śmierci chciałem, żeby cały mój majątek odziedziczyła Lorenza. Przyjechawszy do Strassburga, pobraliśmy się.
— Pobraliście się?
— Tak jest.
— Niepodobna.
— Dlaczego, proszę Waszej Wysokości? — podchwycił hrabia, uśmiechając się — cóż w tem jest niepodobnego, ażeby hrabia Fenix ożenił się z Lorenzą Feliciani?
— Bo ona sama zapewniała mnie, że nie jest pańską żoną.
Hrabia, nie odpowiadając księżnie, zwrócił się do Lorenzy:
— Czy przypominasz sobie, którego dnia pobraliśmy się? — zapytał.
— Pamiętam — odpowiedziała — było to trzeciego maja.
— A gdzie?
— W Strassburgu.
— W którym kościele?
— W samej katedrze, w kaplicy Świętego Jana.
— Czyś się opierała temu związkowi?
— O! nie, byłam bardzo szczęśliwa.
— Ale bo widzisz Lorenzo — ciągnął dalej hrabia — księżna mniema, że cię do tego zmuszono. Powiedziano jej, że mnie nienawidzisz.
Mówiąc te słowa, hrabia ujął Lorenzę za rękę.
Całe ciało młodej kobiety przebiegł dreszcz upojenia.
— Ja — wyrzekła — miałabym cię nienawidzieć! o nie! ja ciebie kocham. Jesteś dobry, wspaniałomyślny, potężny!
— A od czasu, jak jesteś moją żoną, powiedz Lorenzo, czy nadużyłem kiedykolwiek swoich praw małżeńskich?
— Nigdy; szanowałeś mnie jak córkę swoją i jestem twoją przyjaciółką czystą i bez zmazy.
Hrabia zwrócił się do księżnej, jakgdyby chciał powiedzieć: „słyszy pani?“ Ta, w przerażeniu, cofnęła się do stóp Chrystusa z kości słoniowej, zawieszonego na murze w gabinecie, na tle czarnego aksamitu.
— Czy to już wszystko, czego Wasza Wysokość pragnęła się dowiedzieć? — zapytał“ hrabia, puszczając rękę Lorenzy.
— Panie! nie zbliżajcie się oboje do mnie.
W tej chwili dał się słyszeć turkot pojazdu, zatrzymującego się przed wrotami klasztoru.
— O! — krzyknęła księżna — otóż i kardynał, dowiemy się nareszcie, czego się mamy trzymać.
Hrabia Fenix skłonił się, powiedział kilka słów do Lorenzy i oczekiwał ze spokojem człowieka, przeświadczonego o możności kierowania wypadkami.
W chwilę później otworzyły się drzwi i oznajmiono Jego Eminencję kardynała de Rohan.
Księżna, uspokojona jego przybyciem, zasiadła na nowo w swoim fotelu, mówiąc:
— Prosić.
Kardynał wszedł.
Zaledwie jednak ukłonił się księżnie, gdy spostrzegł Balsama.
— A! to pan? — wyrzekł ze zdziwieniem.
— Eminencja zna tego pana? — zapytała księżna, coraz bardziej ździwiona.
— Znam — odrzekł kardynał.
— To musi nam pan powiedzieć — zawołała księżna Ludwika — czem on jest?
— Nic łatwiejszego — odparł kardynał — ten pan jest czarnoksiężnikiem.
— Czarnoksiężnikiem! — wyszeptała księżna.
— Przepraszam — odrzekł hrabia — Jego Eminencja wytłumaczy to zaraz lepiej, ku zadowoleniu nas wszystkich.
— Czy ten pan wywróżył także coś Waszej Królewskiej Wysokości, że Ją znajduję tak wzburzoną? — zapytał pan de Rohan.
— Akt ślubu! proszę natychmiast o ten akt! — zawołała księżna.
Kardynał spojrzał zdziwiony, nie rozumiejąc o co idzie.
— Oto jest — odrzekł hrabia, podając papier kardynałowi.
— Cóż to znaczy? — zapytał tenże.
— Chcę cię zapytać kardynale, czy ten podpis jest własnoręczny, a ten akt prawdziwy?
Kardynał odczytał pismo podane mu przez księżnę.
— Jest to akt małżeństwa, zupełnie legalny, podpisany przez księdza Remy, proboszcza kapituły Świętego Jana. Lecz cóż to może obchodzić Waszą Wysokość?
— O! to mnie bardzo obchodzi — zatem ten podpis...
— Jest własnoręczny, lecz niczego to jeszcze nie dowodzi, mógł być przecie wymuszony.
— Wymuszony był, nieprawda? tak, to bardzo możliwe — zawołała księżna.
— Jak i zezwolenie Lorenzy także, nieprawda? — dorzucił hrabia szyderczo, zmierzając wprost do księżnej.
— Lecz jakim sposobem, panie kardynale, można było wymóc ten podpis?
— Sposobami, jakimi pan ten rozporządza; sposobami czarodziejskimi.
— Czarodziejskimi?...
— Tak, ten pan jest czarnoksiężnikiem, powiedziałem to i twierdzenia mego nie cofam.
— Wasza Eminencja żartuje?
— Wcale nie, a na dowód, muszę się z panem wobec Waszej Wysokości rozmówić stanowczo.
— Właśnie miałem o to prosić Waszą Eminencję — wtrącił hrabia.
— Wybornie, lecz proszę pamiętać, że ja stawiam zapytania — odparł kardynał wyniośle.
— Proszę pamiętać, że na wszelkie zapytania odpowiem, nawet wobec Jej Wysokości, ale pewny jestem, że pan nie będzie sobie tego życzył.
Kardynał się uśmiechnął.
— Zadanie czarnoksiężnika, mój panie, jest trudnem w tych czasach. Widziałem pana przy działaniu, miałeś ogromne powodzenie, lecz, wszyscy, uprzedzam pana, nie będą mieli cierpliwości, a przedewszystkiem wspaniałomyślności delfinowej.
— Delfinowej? — zawołała księżna.
— Tak jest — odezwał się hrabia — miałem zaszczyt być przedstawionym jej królewskiej wysokości.
— A powiedz pan, jakże wywdzięczyłeś się za ten zaszczyt?
— Niestety! gorzej, niż bym tego był pragnął, gdyż nie czuję nienawiści do ludzi, a szczególniej do kobiet.
— I cóż pan powiedział mojej dostojnej siostrzenicy? — zapytała księżna.
— Miałem nieszczęście — odrzekł hrabia — na jej zapytanie, odpowiedzieć prawdę.
— Tak, prawdę, prawdę, która była powodem jej zemdlenia.
— Czyż to moja wina — przerwał hrabia potężnym głosem, tak donośnie rozbrzmiewającym w pewnych chwilach — czy to moja wina, że ta prawda była tak okropna? Czy to ja szukałem księżny? Czy ja prosiłem o przedstawienie mnie? Nie, przeciwnie, unikałem go; przyprowadzono mnie do niej przemocą; pytała mnie, rozkazując odpowiadać.
— Lecz jakaż to była ta okropna prawda, którą jej pan powiedziałeś? — spytała księżna.
— Ja? — odrzekł hrabia, — tylko odsłoniłem przed nią przyszłość.
— Przyszłość?
— Tak jest, przyszłość, która się przedstawia Waszej Królewskiej Wysokości tak groźną, żeś się przed nią schroniła do klasztoru, aby walczyć z nią u stóp ołtarza modlitwami i łzami.
— Panie!
— Czyż to moja wina, że księżna przeczuła tę przyszłość, jako osoba święta, że mnie objawiła się ona, jako prorokowi; czyż to moja wina, że delfinową przeraziła ta przyszłość, tak dla niej groźna.
— Słyszy pani? — podchwycił kardynał.
— Niestety! — odparła księżna.
— Bo jej panowanie jest potępione — wykrzyknął hrabia — jako najnieszczęśliwsze i najopłakańsze w tym kraju.
— Panie! — zawołała księżna.
— Zapewne dzięki swoim modłom, Wasza Wysokość tych okropności nie zobaczy. Będziesz już wówczas na łonie Stwórcy. Módl się, pani! módl!
Księżna na ten głos proroczy, tak odpowiadający jej obawom, padła na kolana u stóp krzyża i zaczęła się modlić gorąco.
Wtedy hrabia, zwracając się do kardynała i pociągając go do framugi okna:
— Teraz na nas kolej, panie kardynale — rzekł — czego pan sobie życzy ode mnie?
Księżna pod krzyżem modliła się żarliwe; Lorenza nieruchoma, niema, z oczami rozwartemi, bez żadnego wyrazu, stała na środku pokoju; dwaj mężczyźni przy oknie, hrabia oparty o framugę, kardynał nawpół ukryty za firankami.
— Czego pan chcesz ode mnie? — powtórzył hrabia — mów.
— Chcę wiedzieć, kto pan jesteś.
— Pan to dobrze wie.
— Ja?
— Tak, Mówił pan przecie, że jestem czarnoksiężnikiem.
— Rzeczywiście. Lecz przedtem nazywałeś się Józef Balsamo, teraz zaś hrabia Fenix.
— Czegóż to dowodzi? Żem zmienił nazwisko, nic więcej.
— Musisz pan chyba wiedzieć, że takie zmiany, dałyby wiele do myślenia panu de Sartines?
Hrabia się uśmiechnął.
— Jest to wojna niegodna nazwiska Rohanów. Jakto? Wasza Eminencja wszczyna spór o słowa! Czyż więc nie można mi już nic gorszego zarzucić?
— Zdaje mi się, że chcesz pan być złośliwym — rzekł kardynał.
— Nie chcę, ale to już leży w mojem usposobieniu.
— Kiedy tak, wymierzę sobie satysfakcję i przysłużę się zarazem delfinowej.
— W jaki sposób?
— Wydam zaraz rozkaz, ażeby pana uwięziono, dowiemy się napewno, kto jest ten baron Józef Balsamo, hrabia Fenix, potomek znakomitego drzewa genealogicznego, którego nie znalazłem na żadnem polu heraldycznem w Europie.
— Czemuż się pan nie zapytał o mnie swego przyjaciela pana de Breteuil? — odezwał się Balsamo.
— Pan de Breteuil nie jest moim przyjacielem.
— To chyba teraz nim nie jest, lecz był nim i to jednym z najbliższych; bo przecie pan pisał do niego pewien list...
— Jaki list? — zapytał kardynał, zbliżając się.
— Bliżej, panie kardynale, bliżej; nie chciałbym mówić głośno, ażeby nie skompromitować pana.
Kardynał przysunął się jeszcze bardziej.
— O jakim liście chcesz pan mówić? — zapytał.
— O! pan wie dobrze.
— Proszę jednak powiedzieć.
— A więc o liście, który Wasza Eminencja napisała z Wiednia do Paryża, żeby zerwać małżeństwo delfina.
Rohan drgnął przerażony.
— List... — wybełkotał.
— Umiem go napamięć.
— To zdrada pana de Breteuil.
— Dlaczego?
— Bo żądałem zwrotu, gdy małżeństwo zostało postanowione.
— A co odpowiedział?
— Że go spalił.
— Nie śmiał się przyznać, że go zgubił.
— Zgubił?
— A list zgubiony, jak pan rozumie... może być znaleziony. Ja go znalazłem. O! przypadkiem, przechodząc przez podwórze marmurowe w Wersalu.
— I pan nie kazał go oddać panu de Breteuil?
— Daleki byłem od tego.
— Dlaczego?
— Dlatego, że jako czarnoksiężnik, wiedziałem dobrze, że Wasza Eminencja czuje do mnie śmiertelną nienawiść, choćbym ja rad mu nieba przychylić; zatem rozumie mnie pan!... Człowiek bez broni, gdy przechodzi przez las i wie, że będzie napadnięty, a znajdzie na drodze pistolet nabity...
— To cóż?
— Człowiek taki byłby głupcem, gdyby się nie uzbroił w ten pistolet.
Kardynał się zachwiał i musiał się oprzeć o krawędź okna.
Po chwili wahania, które hrabia śledził pilnie — rzekł:
— Niech i tak będzie. Lecz nikt nie powie, że książę mojego rodu ugiął się przed szarlatanem. Choćby ten list zginął, choćby go pan znalazł, choćby go pokazano samej delfinowej; choćby ten list miał mnie zgubić, jako męża stanu, pozostanę szczerym poddanym, wiernym ambasadorem. Powiem, co jest prawdą: że podług mego przekonania, związek ten jest szkodliwy dla dobra naszego kraju, a mój kraj będzie mnie bronił, albo będzie mnie żałował.
— A jeżeli znajdzie się ktoś — przerwał hrabia, co powie, że ów ambasador młody, przystojny, pewny siebie, dumny ze swego rodu de Rohan i tytułu książęcego, usiłował zerwać związek austrjacki nie dlatego, że uważał go za szkodliwy dla interesów Francji, lecz, że ten dumny ambasador, zrazu przyjęty uprzejmie przez arcyksiężniczkę Marję-Antoninę, pomyślał w zaślepieniu próżności, że widzieć może w tej uprzejmości wzajemność, — cóż na to odpowie szczery poddany i wierny ambasador? \
— Zaprzeczy wszystkiemu, bo nie ma żadnego dowodu, ażeby to uczucie kiedykolwiek istniało.
— O! przeciwnie, myli się pan; jako dowód pozostała oziębłość delfinowej dla niego.
Kardynał się zawahał.
— Wierzaj mi, mości książę, że zamiast się waśnić między sobą, coby już było niechybnie nastąpiło, gdybym nie miał więcej rozsądku od pana — zostańmy raczej dobrymi przyjaciółmi.
— Dobrymi przyjaciółmi?
— Dlaczego nie? Dobrymi przyjaciółmi są ci, którzy nam wyświadczają przysługi.
— Wcale ich nie potrzebuję.
— Myli się pan wielce, bo od dwóch dni, odkąd pan jest w Paryżu...
— Ja?
— Tak jest, mości książę. Ale pocóż chcieć to ukrywać przede mną, skoro jestem czarnoksiężnikiem? Pan się rozstał z księżną w Soissons, poczem przyjechałeś pocztą do Paryża przez Villers, Cottérets i Dommartin, czyli najbliższą drogą i zażądałeś pan od swoich dobrych przyjaciół przysługi, której ci odmówili. Po tym zawodzie powróciłeś pan zrozpaczony do Compiégne.
Kardynał był przerażony.
— A jakiegoż rodzaju przysług mógłbym się spodziewać od pana — zapytał — gdybym się był do niego udał?
— Takich, jakich się żąda od człowieka, robiącego złoto!
— A cóż mnie to obchodzi, czy pan robisz złoto!
— Tam do kata! kto potrzebuje zapłacić pięćkroć sto tysięcy franków? powiedz pan...
— Tak jest, właśnie tyle.
— I pan pyta, co go może obchodzić posiadanie przyjaciela, robiącego złoto? U niego to trzeba szukać tych pięciuset tysięcy franków, których wszyscy inni odmówili.
— A gdzie? zapytał kardynał.
— Na ulicy Saint-Claude, w dzielnicy Marais.
— A poczem poznam ten dom?
— Po bronzowym łbie gryfa, zdobiącym młotek przy bramie.
— A kiedyż mogę tam przybyć?
— Pojutrze, koło szóstej wieczorem, jeżeli łaska, poczem...
— A potem?
— Ile razy i kiedykolwiek spodoba się Waszej Książęcej Mości tam przybyć. Lecz nasza rozmowa kończy się w samą porę, bo oto księżna właśnie przestała się modlić.
Kardynał został zwyciężony; nie próbował nawet opierać się dłużej, zbliżając się do księżny, wyrzekł:
— Zmuszony jestem przyznać, że hrabia Fenix ma zupełną słuszność; akt, który posiada, jest najzupełniej ważny i że objaśnienia, jakich udzielił, zaspokoiły mnie najzupełniej.
Hrabia się skłonił.
— Co Wasza Królewska Wysokość teraz rozkazać raczy?
— Jedno ostatnie słowo do tej młodej kobiety.
Hrabia skłonił się po raz drugi na znak zezwolenia.
— Czy wyłącznie z twojej własnej woli chcesz opuścić klasztor w Saint-Denis, do którego przybywszy, prosiłaś mnie o schronienie?
— Jej Wysokość — powtórzył żywo Balsamo — zapytuje cię, czy z wyłącznie twojej własnej woli chcesz opuścić klasztor w Saint-Denis, dokąd przybyłaś, żądając schronienia. Odpowiadaj, Lorenzo.
— Tak jest, wyłącznie z mojej własnej woli — odpowiedziała młoda kobieta.
— Po to, ażeby pójść za swym mężem, hrabią de Fenix?
— Po to, żeby pójść za mną? — powtórzył hrabia.
— O! tak — odrzekła młoda kobieta.
— W takim razie nie zatrzymuję was obojga; byłoby to pogwałceniem uczuć. Jeżeli jednak w tem wszystkiem jest coś nadprzyrodzonego, zadającego kłam prawdzie, niechaj kara Przedwiecznego spadnie na tego, który w swoich widokach i dla potrzeb własnych zamącił równowagę przyrody. Odejdź, hrabio Fenix, odejdź Lorenzo Feliciani, nie zatrzymuję was... Ale zabierz swoje klejnoty.
— Niech one pójdą dla ubogich, a jałmużna ta, rozdana rękami Waszej Wysokości, będzie Bogu miłą podwójnie. Pragnę odebrać tylko mego konia Dżerida.
— Może go pan odebrać zaraz przy wyjściu.
Hrabia skłonił się księżnie i podał Lorenzy rękę, na której ta wsparła się, poczem wyszła z nim nie wymówiwszy ani słowa.

— O! panie kardynale! — odezwała się księżna, potrząsając smutnie głową — są rzeczy niepojęte, a straszne w powietrzu, którem oddychamy.

LIV
POWRÓT Z SAINT-DENIS

Gilbert, jak już to powiedzieliśmy, po rozstaniu się z Filipem, wmieszał się w tłum.
Ale dusza jego zamiast tonąć w rozkoszach nadziei i oczekiwania, przepełniona była żalem i goryczą. Przyjęcie, jakiego doznał od Filipa, gotowego do oddania mu przyjacielskiej przysługi, nie mogło ukoić jego głębokiej rany serdecznej.
Andrea nie miała najmniejszego pojęcia o tem, że postępowanie jej z Gilbertem było okrutne. Ani jej to w głowie nie postało, aby mógł istnieć jakikolwiek związek pod względem cierpienia i rozkoszy pomiędzy nią a synem jej mamki. Za dumna była, aby zniżyć się kiedykolwiek w sferę ludzi niższego pochodzenia; obojętnem było dla niej zupełnie, czy jej uczucia rzucają światło lub cień, na wszystko co było niżej położone. Tym razem chłód jej pogardy dotknął boleśnie Gilberta. Andrea, idąc jak zwykle, za chwilowem usposobieniem, nie zdawała sobie sprawy ze swego postępowania.
Młody chłopak, jak bezbronny gladjator, musiał znieść i wzgardliwy jej uśmiech i lekceważące słowa. Za młody jeszcze, by móc znaleźć pociechę w filozoficznych rozważaniach, oddał się bezbrzeżnej rozpaczy. Nie widział nic przed sobą — ani koni, ani ludzi. Z głową pochyloną gnał przed siebie, niby raniony odyniec, siłą torując sobie drogę pośród ruchomej fali ludu. Gdy się przebił nareszcie, gdy spojrzał wokoło siebie, odetchnął trochę swobodniej. Był przynajmniej samotny, był wśród świeżej zieloności i nad wodą.
Bezwiednie zupełnie znalazł się nad brzegiem Sekwany, prawie naprzeciw wyspy Świętego Djonizego.
Pozbawiony sił fizycznych przez rozpacz co mu szarpała duszę, rzucił się na murawę, a schwyciwszy się oburącz za głowę, począł ryczeć głosem rozjuszonego lwa, jakby ten ryk odpowiedniejszym był niż słowa i jęki ludzkie do oddania uczuć miotających jego sercem.
Gilbert, powalony cierpieniem, ryczący z bólu, nie był też w stanie zdać sobie sprawy, czy kochał w tej chwili Andreę, czy jej nienawidził. Czuł, że cierpi; ale niezdolny był znosić cierpliwie męczarni — wkrótce też w nowy się hart uzbroił.
— Andrea mnie nie kocha — rzekł — ale czyż miałem prawo spodziewać się jej miłości? Powinnaby jednak mieć dla mnie tę choćby tylko obojętną sympatję, to zwyczajne choćby współczucie, na jakie zasługuje każdy człowiek uczciwy, borykający się z trudnościami, walczący odważnie z losem. Dlaczegóż brat jej tak dobrze mnie pojmuje?... „Kto wie, może z czasem staniesz tak wysoko, jak Colbert lub Vauban?“ — powiedział mi przed chwilą. I gdybym sobie zdobył stanowisko równe jednemu lub drugiemu, pan Filip de Taverney nie zawahałby się powierzyć mi losu swej siostry, oddałby mi ją za żonę równie chętnie, jakgdybym z wysokiego pochodził rodu. A zna wszakże niskie pochodzenie moje! Ale dla niej... o dla niej... czuję to teraz zanadto dobrze... dla niej Colbert, czy Vauban nie przestałby być Gilbertem; nie przestałaby mną pogardzać, za tę plamę, której zetrzeć nic nie jest w stanie, za to żem się pod ubogim dachem urodził.
Przeleżał tak pogrążony w myślach, godzinę całą, poczem powstał zimny i stanowczy; zeszedł na brzeg rzeki, napił się wody, obejrzał wokoło i dostrzegł tłumy na drodze prowadzącej z Saint-Denis.
Z pośród tych tłumów wynurzały się karety, posuwające się zwolna wśród licznych zastępów ludu, zgromadzonych wzdłuż drogi do Saint-Quen.
Ponieważ następczyni tronu chciała, aby uroczystość miała pozór całkiem familijny, gawiedź korzystała z tego na swój sposób. Czepiała się pojazdów dworskich, nieraz aż na kozły się wdrapywała, a służba dworska, w myśl otrzymanych rozkazów, nikomu żadnych w tem przeszkód nie czyniła.
Gilbert poznał natychmiast karetę Andrei, Filip towarzyszył jej konno.
— Aha — rzekł — dobrze, muszę się dowiedzieć, dokąd jedzie; a gdy się dowiem dokąd jedzie, podążę za nią.
I ruszył za karetą.
Następczyni tronu jechała na kolację, na którą zaproszona została przez Ludwika XV. Znajdować się na niej mieli najbliżsi tylko członkowie rodziny: hrabia Prowancji i hrabia d’Artois, ale król pozwolił sobie na dziwną fantazję. Pomieścił oto na liście zaproszonych i panią Dubarry, chociaż podał zaraz tę listę wraz z ołówkiem synowej i poprosił, aby wykreśliła osoby, w których towarzystwie znajdować się sobie nie życzy.
Następczyni przebiegła wzrokiem podaną kartę, a gdy doszła nareszcie do nazwiska faworyty, zadrżała i pobladła; pomna jednak rad swej matki, stłumiła oburzenie, a zwracając królowi listę i ołówek, rzekła z uśmiechem:
— Bardzo mi będzie przyjemnie znaleźć się odrazu w tak ścisłem gronie rodzinnem.
Gilbert nic o tem nie wiedział i z podziwieniem ujrzał ekwipaż pani Dubarry, eskortowany przez Zamora na białym koniu.
Dzięki ciemności nie został dostrzeżony. Wcisnął się w zarośla, położył na trawie i czekał.
Stary król był bardzo wesół i ożywiony. Zachowanie się synowej względem pani Dubarry w zachwyt go wprowadzało.
Następca tronu nie podzielał naturalnie tej radości. Posępny i milczący opuścił towarzystwo przed kolacją, oświadczywszy, że ból głowy zmusza go do udania się na spoczynek.
Kolacja przeciągnęła się do jedenastej w nocy.
Osoby, należące do świty, w liczbie których znajdowała się i Andrea, zasiadły w oddzielnym pawilonie i posilały się przy odgłosie muzyki, przysłanej im przez króla. Ponieważ pawilon ten okazał się za ciasny dla pomieszczenia wszystkich, rozstawiono także stoły na murawie. Zasiadło przy nich pięćdziesięciu panów. Usługiwała służba pałacowa we wspaniałych liberjach.
Gilbert ze swego ukrycia nie tracił nic z oczu. Wyjął z kieszeni kawałek chleba, kupiony w Clichyla-Garenne i zaczął go także zajadać, dając pilne baczenie na to co się wokół niego działo.
Po kolacji następczyni tronu ukazała się na balkonie. Król był obok niej; pani Dubarry z wrodzonym taktem, którego jej najwięksi nawet nieprzyjaciele zaprzeczyć nie potrafili, pozostała w pokoju zupełnie na uboczu.
Każdy z panów przechodził kolejno pod balkonem i składał głęboki ukłon królowi oraz następczyni. Ludwik XV wymieniał jej nazwiska tych, których nie znała. Od czasu do czasu uprzejme słówko, lub wesoły żarcik jakiś wyrywał się z ust księżniczki, przejmując rozkoszą każdego, do kogo był zwrócony.
Gilbert przyglądał się zdaleka tej upokarzającej scenie i myślał sobie:
— Toć ja wyższym przecie jestem od tych ludzi, bo za skarby całego świata nie zrobiłbym tego, co oni czynią.
Przyszła kolej na pana de Taverney i jego rodzinę. Gilbert przykląkł na jedno kolano, aby lepiej słyszeć i widzieć.
— Zwalniam cię od służby, panie Filipie, możesz odprowadzić ojca i siostrę — odezwała się następczyni. Poczem, zwróciwszy się do starego barona, dodała:
— Nie mam jeszcze mieszkania dla ciebie, panie Taverney; wracaj więc z córką do Paryża. Gdy się zainstaluję w Wersalu, nie omieszkam wezwać was do siebie.
Baron z synem i córką skłonili się. Następczyni jeszcze coś przemówiła do nich, ale Gilbert nie słuchał dłużej. Wysunął się z ukrycia, przemknął zręcznie pomiędzy służbą i powozami i zawrócił ku rogatkom.
Ponieważ pan de Taverney przyjechał dworską karetą, odnaleziono ją też niebawem i wkrótce ojciec z synem i córką gotowi byli do drogi.
— Siądź na kozioł obok stangreta przyjacielu — powiedział Filip do lokaja, gdy tenże zamykał drzwiczki powozu.
— A to po co? — zamruczał stary baron.
— Bo się biedak ledwie trzyma na nogach, taki strudzony; od samego rana na służbie.
Gilbert nie dosłyszał, co baron jeszcze odpowiedział. Lokaj siadł na koźle.
Gilbert podsunął się bliżej.
W chwili, gdy kareta ruszyć już miała z miejsca, dostrzeżono, że odpiął się lejc jeden.
Stangret zeszedł z kozła.
— To już chyba bardzo późno — odezwał się baron.
— Strasznie jestem znużona. Czy przynajmniej znajdziemy wygodny nocleg? — wtrąciła Andrea.
— Mam nadzieję! — odpowiedział Filip. — Wysłałem z Soisson La Briego i Nicolinę z listem do jednego z moich paryskich przyjaciół, prosząc, aby zamówił dla nas apartament, który w roku ubiegłym zamieszkiwały jego matka i siostry. Niezbyt to wspaniały lokal, ale wygodny. Na teraz nie chodzi o to, aby imponować, ale, aby spokojnie poczekać.
— Na honor, Filipie — rzekł baron — przecież nie będzie nam gorzej, jak w Taverney?
— Z pewnością, mój ojcze — odrzekł Filip, uśmiechając się smutnie.
— A czy są tam jakie drzewa? — zagadnęła Andrea.
— Zobaczysz wkrótce, moja droga — odpowiedział jej ojciec. — Czy dałeś, Flipie, adres stangretowi?
Gilbert powziął nadzieję, że dowie się i adresu. Stało się jednak inaczej. Przywiązano lejc, stangret siadł na kozioł i konie mszyły.
— Mniejsza o to — szepnął Gilbert — pójdę za nimi; wszak stąd nie więcej, jak mila drogi do Paryża.
Ale, że konie dworskie biegną szybko, gdy ich tłum nie wstrzymuje, więc biedny Gilbert spostrzegł wkrótce, iż nie potrafi im nadążyć. Nie namyślając się długo, wskoczył na siedzenie w tyle karety, wolne w tej chwili, gdyż lokaj siedział obok stangreta.
Natychmiast jednak przyszło mu znowu na myśl, że umieścił się za karetą Andrei, jakgdyby był jej lokajem.
— O nie! — powiedział — to miejsce nie dla mnie! — chwycił się za antaby obydwoma rękami i jechał tak, wisząc w powietrzu.
— Dowiem się, gdzie mieszka, a jak na teraz, o nic więcej mi nie chodzi. Jeszcze jedna noc stracona, ale mniejsza o to. Wypocznę sobie jutro, przepisując nuty. Zresztą mam jeszcze parę groszy, mogę sobie pozwolić nawet na zbytki; prześpię się ze dwie godziny, jeżeli zechcę.
Zaczął rozmyślać znowu nad tem, że nie zna Paryża, że w tak dużem mieście, wśród ciemnej nocy, łatwo może zbłądzić, ale pocieszał się, że już przecie po północy i za parę godzin dnieć zacznie.
Przejeżdżali w tej chwili około wielkiego placu, na środku którego wznosił się pomnik
— Bodaj że to plac Zwycięstwa — pomyślał. Zdziwił się i uradował zarazem. Powóz zawrócił w bok; w oknie powozu ukazała się główka Andrei.
— Oto pomnik nieboszczyka króla. Zaraz będziemy na. miejscu — powiedział Filip.
Powóz pędził teraz bardzo szybko po spadzistej widocznie drodze; Gilbert o mało co nie dostał się pod koła.
Zatrzymano się. Filip wyskoczył pierwszy, podał rękę siostrze, potem ojcu i wszyscy troje znaleźli się na ulicy.
Gdy powóz się zatrzymywał, Gilbert zeskoczył, przebiegł ulicę i stanął po drugiej stronie, przytuliwszy się do muru.
— No, czy hultaje każą nam do rana czekać na ulicy? — zawołał gniewnie stary baron.
W tejże chwili otwarto drzwi, w których ukazali się La Brie i Nicolina.
Podróżni zniknęli w ciemnem podwórzu i drzwi za nimi natychmiast zaryglowano.
Powóz, konie i służba wróciły do stajen królewskich.
Dom, do którego weszli Taverney‘owie, niczem się nie odznaczał, ale latarnie odjeżdżającego ekwipażu oświetliły fronton wspaniałego sąsiedniego budynku, na którym Gilbert wyczytał nazwisko „d‘Armenonville“.
Nie wiedział dotąd, jak się nazywała ta ulica.
Poszedł w stronę, którędy odjechał powóz, doszedł do rogu i ze zdziwieniem zobaczył studnię, z której pijał codziennie wodę. O dziesięć kroków dalej, skręciwszy w inną ulicę, poznał piekarnię, gdzie zwykle kupował sobie chleb.
Nie dowierzając własnym oczom, wrócił raz jeszcze na róg i, przy bladem świetle latarni, czytał napis, który zauważył trzy dni temu, gdy wracał z botanicznej wycieczki z panem Rousseau: „Ulica Plastriere“.
Tak więc, mieszkał conajmniej o jakie sto kroków od mieszkania państwa Taverney‘ów. Miał ich równie blisko jak w Taverney.
Wkrótce potem znalazł się pod drzwiami swego mieszkania, domacał się sznurka, pociągnął, drzwi się otwarły. Wszedł, zamknął je cicho za sobą, wdrapał się na schody i dotarł do swojej izdebki.
Znużenie fizyczne zwyciężyło niepokój duchowy i wkrótce zasnął snem twardym, zapomniawszy o wszystkiem.

KONIEC TOMU PIĄTEGO



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.