Nie zmarł ponoć Alfred Wielki, w Alhelmy gdzieś żyje,
Za myśliwca snadź przebrany, po lasach się kryje.
Stary Norman, z rebeliantów, w klasztorze gajowy.
Co się ukrył, opowiadał mnichom fakt takowy:
Raz, wśród lata, na dnia schyłku, z gór burza się gnała
I pioruny, jak z kusz strzały, na lasy miotała;
On z obchodu wracał do dom, na dżdżu moknąc srodze,
Gdy na szczęście spostrzegł budę chróścianą na drodze.
— Wejdę do niej, myśli, odzież choć się zaoszczędzi.
Tu poczekam, zanim wicher grozę tę przepędzi.
Więc do budy! Lecz kiej licho! — już się w niej ktoś wierci, —
W kapeluszu, przemoknięty, zgarbiony w trzy ćwierci.
Drzewa gną się, nawałnica wyje i zawodzi.
Snadź nam obu, rzecze leśnik, chata ta wygodzi.
Wlazł do budy. Nic ze sobą naprzód nie mówili,
Gdyż wiatr huczał, wciąż się lało. Nareszcie po chwili,
Cudzoziemiec rzekł: — „Cóż, kmotrze, dobrze się wam darzy?“
— „Któż odgadnie jaką kaszę dla nas dwór upraży?“
A ten na to: — „Wszak spokojem dwór was dziś obdarza?“
— „A no prawda, mamy spokój, jako wśród cmentarza“.
Wtem grom błysnął i zabarwił wszystko w swe szkarłaty,
Norman poznał, z kim rozmawiał, tak z twarzy, jak z szaty.
Cudzoziemiec zauważył też, że jest poznany.
— „Powiedz, rzecze, czy lud wdzięczen jest mi i oddany?
„Wszak jam zdziałał dla was wszystko, użyczył swobody,
„Jam zbudował wasze drogi, poujarzmiał wody,
„Jam założył wam stolicę, nadał dla niej prawa,
„W moich pieśniach opiewana wasza niegdyś sława,
„Jam połączył wasze rody, wszystkim dał kęs chleba,
„Za to wszystko pragnę chwały... Co wam jeszcze trzeba?“
Norman gorzko się uśmiechnął: — „Przyjmij to do siebie:
Kiedyś język z ust nam wyrwał, co nam po twym chlebie!“