„Volim slovo proste, „Chci tu bóji vypravovat „Z ust jak lidu roste“. Jan Neruda.
Ballady, legendy — jak również i cała zawartość niniejszego tomiku — w dzisiejszych czasach wydać się może anachronizmem. Nie przeczę. Co do mnie jednak, duszno mi już w tej atmosferze odurzających narkotyków. Radbym zawołać: „Otwórzcie naoścież okna, niech wejdzie świeże od pól i lasów powietrze, niech miast zgrzytów i dysonansów słyszę płynące zwolna po rosie echo fletni, miast igraszki słów i błyskotliwych frazesów — proste słowa pieśni“. W chwilach podobnych orzeźwienie dla ducha znajduję zawsze w tym wartkim potoku odrodzonej muzy czeskiej, który bierze początek z wiecznie świeżego źródła poezyi ludowej. [10]Do licznych tu utworów śmiało zastosować można słowa naszego poety: „Pieśni ludu — jedwabniki, przędza na wiatr lśniąca, lekka, ktoś jej doda barwnej krasy, przemaluje, złotem przetka i na wieczne, wieczne czasy, adamaszki i atłasy, na królewskie gdzieś pokoje i na dziewic wszystkich stroje“. Z tych to bogatych tkanin dajemy wam dziś między innemi, małe strzępki spłowiałe, niestety, w nieudolnych rękach tłomacza. Chcecie świeżych barw i woni, — nie szukajcie tłomaczeń, a zwróćcie się wprost do bogatej skarbnicy bratniej poezyi. Skarbnica ta, ze względu na pokrewność języka, stoi przed wami otworem!
Drogą, w pustej okolicy,
Szedł czarownik wśród śnieżycy;
Dotarł aż do... szubienicy.
W górze belka wszerz widnieje —
Na niej wiszą dwaj złodzieje.
Rzekł, podchodząc ku nim blizko:
— „Piękne macie tu siedlisko!
„Szkoda mi was, bom nie głazem,
„Przenocujem wszyscy razem“.
Zaklął, skreślił koło w kole
I... wisielcy już na dole.
To mi druhy, to mi braty!
Pierwszy czarny i kudłaty.
Gdzie ramiona, tam kolana;
Broda nigdy nie czesana.
Drugi, z głową rozczochraną.
Dźwiga nogę snać drewnianą.
Trzeci... (Boże, pełen chwały!)
Nagi! — jakby z lodu oczy,
Lica pokrył szron przezroczy.
Sople zdobią tułów cały.
Siedli. Mistrza pozdrawiają.
Głowy sobie poprawiają.
— „Otrzymawszy z rąk mych życie,
„Czyńcie dalej swe łotrostwa;
„Za to dziś mi usłużycie:
„W progach tego, ot, domostwa
„Razem nockę przepędzimy,
„Winem troski ukoimy.
„Hej! przynieście, czego trzeba:
„Jeden pierzyn, drugi chleba,
„Trzeci wina! Jedna kropla
„Starczy. Hejże, chłopcy! Hopla!“
Odlecieli szybkim lotem —
Coś w powietrzu szumi, warczy.
Wkrótce pierwszy był z powrotem
I do mistrza woła zdala:
— „Niosę małą poduszeczkę!
„Wdowie-m buchnął ją znienacka,
„Co się z chorem dzieckiem cacka, —
„Ale nie wiem, czy wystarczy?“
Mistrz złodziejski spryt wychwala:
— „To wezgłowie, prawi, może
„Dać nam wszystkim ciepłe łoże“.
Nad głowami coś kołacze:
Słychać skargi, żale, płacze.
Wtem wisielec wraca drugi:
— „Wino niosę ku uciesze!
„Z rąk wyrwałem księdza sługi;
„Miał go do mszy podać klesze.
„Czy nie będzie czasem mało?“
— „Na kompanię starczy całą!“
Rzekł mistrz, czary rozpoczyna...
Patrzysz, stoją konwie wina.
Szumi wicher, jęczy, huczy;
Jak wilk wyje, co się włóczy.
Przybył trzeci i zawoła:
— „Patrz, opłatek mam z kościoła!
„Ograbiłem księdza cnego,
„Gdy z nim dążył do chorego
„Dać ostatnią mu wieczerzę.
„Co pod ręką, to się bierze!“
Grom uderzył. Cóż się dzieje!
Ziemia drgnęła, słup się chwieje,
Wszystko chwyta wir szalony
I rozwiewa w różne strony;
Rankiem matkę sen zdradziecko
Zmorzył. Dziecię bardziej zbladło.
Patrzy... coś mu w nogach siadło.
To śmierć mała — istne dziecko,
Koszulinę wdziała białą, —
Główkę zdobi wieniec wkoło;
Na motylki siatkę małą
Trzyma. Rączki jak pałeczki
Cienkie, jak wosk żółte czoło,
A miast oczek — dwa dołeczki.
— „Pójdź, skrzydełka dam motyle,
„Pójdź na jedną chociaż chwilę
„Wśród aniołków, przy muzyce,
„Wzlecim, jak dwie gołębice“.
— „O, matusia nie pozwoli,
„Bo mnie mocno ciałko boli“.
— „Pójdź, córeczko, gołąbeczko,
„Przyszłam do cię dziś z pomocą.
„Ból przeminął wszelki z nocą, —
„Tam w aniołków śpiewnym chórze,
„Ulecimy hen, ku górze“.
— „Cyt, matusia się podnosi,
„Bym została ponoć prosi...“
— „Pójdź, aniołku ty mój biały,
„Przysłał mnie tu Jezus mały
„I Królowa, ta, co w Niebie,
„Aby zabrać rychło ciebie.
„No! wyciągnij swe rączęta!
„Czeka Jezus, Matka Święta...“
— „Idźmy, idźmy, ale z cicha,
„Niech matusia się nie zbudzi.
„Tyle się nade mną trudzi...
„Gdy się zdrzemnie, ciężko wzdycha;
„Słyszę, jak jej serce skacze,
„A gdy spojrzy, zaraz płacze“.
Wezwał Wszechmocny przyboczną radę,
By ważne nieba roztrząsać sprawy.
Przybyło zewsząd aniołów wielu,
Przybył i Szatan wśród zgiełku, wrzawy.
Bóg skinął ręką. Umilkły gwary:
— „Pierwszy głos tobie daję, Szatanie“.
Zbliżył się Szatan do stopni tronu:
— „Koronę Twoją pozdrawiam. Panie!
„Przeze mnie, wobec tych dostojników,
„Piekło me skargę na Ciebie wszczyna,
„Żeś na ofiarę za grzech ludzkości
„Dał królewskiego Maryi Syna,
„Że Ty, rzuciwszy na pastwę moją
„Ludzkość, skazaną na zwątpień noce,
„Żałujesz dzisiaj postępku swego
„I pragniesz moje zdruzgotać moce“.
— „Czyż odszkodowań jeszcze ci mało?
„Gdym Syna skazał na śmierć, katusze,
„Czyż mogłem większą dać ci nagrodę?“
— „Niczem to wszystko!“ odrzekł, jak tuszę.
— „A więc przydajcie każdy z aniołów
„Mąk mu straszliwych, przydajcie jeszcze,
„Nim Go przybiją gwoźdźmi do krzyża,
„Nim Go śmiertelne pochwycą dreszcze“.
Powstał Cherubin: — „Czarę goryczy,
„Dla-ń niewdzięczności napełń posoką,
„Niech ci, za których On żywot daje,
„Na krzyż Go, bluźniąc, dzisiaj powloką“.
Powstał Serafin: — „Boleść straszliwa
„Niechaj się w serce Jego zakradnie,
„Gdy ci, co byli sercem Mu blizcy,
„W ostatniej chwili opuszczą zdradnie“.
Wreszcie Tron rzecze: — „Niech będzie pewny,
„Że zapomniano dziś o Nim w niebie,
„Żeś sam odwrócił odeń swe lica,
„Że już na wieki utracił Ciebie“.
Bóg do Szatana: — „Dosyć masz, zda się?
„Za ludzkość starczy! I cóż ty na to?“
А Szatan woła: — „Dyabelnie mało!
„Ja nie odejdę z taką zapłatą...
„Jedna jest boleść nad wszech boleści,
„Nad wszystkie męki jedna jest męka:
„Postaw Mu, Panie, Matkę pod krzyżem,
„By czuł, jak z żalu serce Jej pęka.
Po drożynie łzawej w skrusze,
Szły do nieba raz dwie dusze:
A za niemi tuż, z waszecia
Nosząc głowę, — dusza trzecia.
Gdy próg raju przestąpiły,
W bramę niebios uderzyły.
— „Hej, wstań, Piotrze, weź-no klucze,
„Zobacz, kto tam w bramę tłucze?“
— „Dwie przybyły dusze z ziemi
„Ujdą. Trzecia grzeszna z niemi“.
— „Dobrym duszom drzwi otwieraj,
„A na grzeszną nie spozieraj.
„Zresztą, wskaż szerokie drogi,
„Niechaj zdąża w piekła progi“.
Ledwo wszyscy święci społu
U złotego siedli stołu,
By roztrząsać to i owo
Buch! buch! puka ktoś na nowo.
— „Hej, wstań, Piotrze, weź-no klucze,
„Zobacz, kto tam w bramę tłucze?“
— „To ta sama dusza zdrożna, —
„Pyta, czy ją wpuścić można.
„Kiedy wrota otwierałem,
„Pchała mi się całem ciałem“.
— „Rozkazuję zaraz waści
„Strącić grzeszną do przepaści,
„A nie żałuj na nią ręki!
„Niechaj dozna piekieł męki!“
— „Nie tak, nie tak, Synu drogi,
„Spełnij prośbę tej niebogi!“
— „Spytaj się jej, Matko miła,
„Co dobrego uczyniła,
„Czy dnie Boże roku czciła,
„Czy suszyła, czy pościła?
„Czy modlitwę, jak mieć trzeba,
„Przesyłała nam do nieba?“
— „Jam świąt żadnych nie święciła,
„Ani piątków nie pościła;
„Lecz modlitwę, jak mieć trzeba,
„Jedną-m słała wciąż do nieba“.
— „Klęknij! Wolno, słowo w słowo,
„Powtórz mi modlitwę ową“..
— „Święty nasz Nepomucynie!
„Niech twa dobroć wiecznie słynie,
„Niech nam, Czechom, jak i tobie,
„Nigdy język nie stli w grobie!“
— „Coś mi dziwnie prawisz trocha“
Bóg doń rzecze, co nas kocha
„Mniejsza. Ta modlitwa szczera
„Drzwi do nieba ci otwiera.
„Usiądź sobie przy tej wdowie,
„Jak tu weszła, niech ci powie“.
— „Jam biednemu trojak dała
„I niebianką-m wnet została.
„Za ten jeden grosik mały
„Otworzono mi raj cały.
„Cóż tu świec tych płonie!
„Błyszczą na przedborzu
„Niby gwiazdy w morzu!“
— „Mów mi, co śpiewają,
„Co w ich tętni łonie,
„Co ślą w Niebios tonie?“
— „Słyszę, jak śpiewają:
„Z anielskiemi chóry „Przez tumany, chmury, „Wznosim głos do Ciebie, „Mateńko, coś w Niebie“.
„Słyszę, jak wzdychają:
„Nie daj ginąć srodze „Na tej ziemskiej drodze, „Rosę spuść na łany, „Zagój nasze rany“.
„Słyszę znów, jak łkają:
„Ochroń nasze dzieci, „Gdy duch z nas uleci, „Nie szczędź dla nich chleba „W każdej życia dobie, „A wdzięczni do Nieba „Wzniosą głos ku Tobie: „Witaj, Królowo!“
— „Widzę na błękicie
„Światło się rozżarza,
„Jakby u ołtarza.
— „W świetle tem, o Boże!
„Jakież ognie grają,
„Gdy się otwierają
„Ślepe moje oczy,
„Choć noc wieczna mroczy,
„Choć je bielmo ściska,
„Zda się mnie, że błyska,
„Zda się, że napoły
„Obcuję z Anioły.
„Widzę-ć ich w tej zorzy
„Cały hufiec Boży,
„Wszystkich nie policzę;
„Każdego oblicze
„Łaską mi jaśnieje,
„Co wzbudza nadzieję.
„Powiedz, gdym ich zoczył,
„Kto tęczę roztoczył?“
— „Nie jest to zacz tęcza;
„Klęknij, dziadku, żywo,
„Obnaż głowę siwą.
„To Boża Mateńka,
„Co tuli Syneńka,
— „W górę ręce wznosim,
„Nie daj zamrzeć, prosim.
„Ojciec, matka w grobie,
„Trudno radzić sobie
„W tem życiu tułaczem
„O kiju żebraczym.
„Pielgrzymom tym powiedz,
„Żeśmy obaj głodni,
„Miłosierdzia godni,
„Że za kęs ten chleba
„Przyjmiesz ich do Nieba.
„O Maryo, o Maryo,
„O Przenajświętsza Maryo!
— „A co to tak dźwięczy,
„Gra, śpiewa i jęczy
„Nad łasy, nad łany?
„Czy w dzionek wiośniany
„Ziemia przemówiła?“
— „Ludu idzie siła, —
„Wszyscy w białej szacie,
„Naprzód ksiądz w ornacie;
„Chorągwie wiewają,
„Kapele wciąż grają,
„Słychać jak śpiewają:
„Witaj Królowo!
Gdzie się lud ten garnie?
Ku starcowi garnie,
Ku zielonej lipie,
A dukaty złote
Do czapki mu sypie.
Wciąż nowe i nowe
Dary przybywają,
Radośnie wciąż grają
Skrzypki jaworowe.
Z ich nutą pielgrzymów
W dal pieśni się niosą,
Jak pieśni skowronków
Z porankową rosą.
Już się napełniły
Złotem całe wory,
Ze dwa z tego złota
Zbudowałby dwory,
A jeszczeby ulać
Dzwony trzy się dały,
Coby na modlitwę
Naród zwoływały.
Idzie orszak jeden.
Dąży za nim wtóry.
Aż drży cała ziemia,
Aż się trzęsą góry.
Naprzód małe dziatki,
Za niemi ich matki,
Znów dziewczątka hoże,
Z niemi młódź w pokorze;
Niosą smagłe palmy,
Odmawiając psalmy.
A na końcu zdąża
Starców tłum po drodze —
Ludu znać to wodze.
Z nowem coraz złotem
Lud do starca kroczy,
Serce mu z radości
Omal nie wyskoczy.
Ten, ów złoto składa
I w górach przepada.
Skrzypki z każdą chwilą
Coraz łzawiej kwilą,
Zwilgocone temi
Łzami żebraczemi...
Przytuliło dziecię
Do nóg starca skronie,
Ledwo, że oddycha.
Pieśń coraz przycicha:
„Witaj, Królowo!“
А owi pielgrzymi,
О mój mocny Boże,
Jakby wpadli w morze!...
Struna jeszcze dźwięczy.
Dziecię z bólu jęczy;
A wtem naraz jeden
Zwisła głowa siwa!
Obu anioł śmierci
Skrzydłem swem okrywa.
Chyli się ku dziecku
Biedna starca głowa...
Obaj dośpiewali
W Niebie pieśni słowa:
„Witaj, Królowo!“
W chwale niebios, tam, w błękitach
Nie wiem, nie wiem, święta Zyto,
Czy wspominasz sobie kiedy
O tym cudzie niezwyczajnym,
Co wydarzył się przed laty,
Gdyś w Janowie, dobrem mieście.
Służbę miała u prefekta?
W snach mych nieraz słyszę pieśni
I organów słyszę dźwięki,
Co, jak skrzydło gołębicy,
Szumią kędyś ponad głową,
Widzę stary dom ów Boży
Z posągami świętych Pańskich.
W nim przeróżne arabeski
I te wązkie, długie okna,
Kolorowe w oknach szyby,
Które światło barwne łamią;
Przez otwarte zaś podwoje
Widzę świece na ołtarzu,
A w kadzideł sinym dymie
Główki małych cherubinków,
Co z uśmiechem na mnie patrzą.
Myśl o dawnych, lepszych czasach
Tak się czepia mojej duszy.
Jako gniazda tych jaskółek
Uczepione w fałdach sukni
Świętych Bożych nad portykiem.
Jeden z tych to cherubinków.
Okrąglutki, oskrzydlony,
Opowiadał powieść ową.
Ja ci ufam, święta Zyto,
Że się na mnie nie rozgniewasz,
Gdy powtórzę ją przed światem
W słowach prostych, nieuczonych,
Szczerych, jak to moje serce
I jak twoja wiara, Zyto.
W owych czasach, kiedy wiara
W głębi dusz leżała na dnie,
Dosięgając tęczą niebios;
Gdy cud nie był obcy ludziom,
Gdy Franciszek uczył ptaki,
Gdy wilkowi mawiał: „Bracie!“ —
Tu, w Janowie, dobrem mieście
Służbę miała u prefekta
Święta Zyta, zacna dusza,
Sprawiedliwa i wierząca.
Jeśli mogła co dnia rano
Choć na jedną małą chwilkę
Zboczyć z drogi do kościoła
I pomodlić się przykładnie,
Czynną była już dzień cały.
Pracowitą i wesołą.
Wszystko szło jej jakoś składnie.
Niby rymy w piosnkach dawnych.
Nadto wiele, nadto wiele
Pracy święta Zyta miała
W obowiązku u prefekta:
Do niej w domu ład należał,
O zasobach wszelkich piecza,
Praca w kuchni i śpiżarni.
Wszak wszystkiemu podołała,
Sprytu, chęci mając sporo,
Więc codziennie choć na chwilkę
Do kościoła zaszła rankiem.
Były gody u prefekta.
Rano wstawszy, święta Zyta
Po sprawunki na targ śpieszy,
Kosz za koszem nosi z miasta,
Drób i ryby, winogrona,
Ananasy i karczochy,
I przeróżnych win butelki.
Już chce zacząć gotowanie,
Gdy wtem na myśl jej przychodzi,
Że nie była dziś w kościele,
Aby zmówić ranny pacierz
Lub Zdrowaśkę chociaż jedną.
Z okna kuchni widać było
Wielki, stary dom ów Boży,
W nim goreją jasne światła,
Słychać pienia, dźwięczą dzwony.
Z rąk wypada wszystko Zycie,
A łza ciężka zwilża oko.
— „Wpadnę“ myśli „do kościoła,
„Zmówię jeden choć paciorek,
„Tak bliziutko, zresztą dosyć
„Jeszcze czasu do obiadu“.
Poszła tedy. Dziwny losie!
Nigdy jeszcze nie straciła
Na modlitwach tyle czasu
Jako dzisiaj. Nic dziwnego,
Boć ten kościół ulubiony
Nigdy nie był tak wspaniały.
Dawne świętych malowidła
Lśnią się blaskiem dziś, jak nowe,
Brzmią organy, stare dzwony
Dźwięczą, kwilą bez ustanku;
Wszyscy święci na ołtarzach
U tych arkad, u tych słupów
Stoją, zda się, jakby żywi.
Ba, i nawet szatan owy,
Co pod nogą archanioła
Tak boleśnie twarz wykrzywiał,
W blaskach słońca zęby szczerzy
W stanie jakiejś rezygnacyi — —
Zadumana klęczy Zyta
W zagłębieniu bocznej niszy.
Zapomniała dziś o wszystkiem:
O zapasach, co kupiła,
O tych rybach, o owocach
I o gościach, co przybyli,
I o gniewie swego pana.
Już dwunasta. Na to hasło
Wstała z klęczek śpiesznie Zyta
Wpółprzytomna, przelękniona.
— „Biada, biada! Co tu począć?“
Przeżegnała się z pośpiechem
I do domu szybko bieży.
Przed prefekta widzi domem
Mnóstwo bryczek, ekwipaży — —
Przelękniona woła znowu:
— „Biada, biada! Co tu począć?“
W lot do kuchni pędzi żwawo.
Gdy na schody wbiegła, nagle
Czuje jakieś dziwne wonie,
Z kuchni drzwiami dym się wali.
Tam coś syczy, kipi, pryska,
Dźwięczą noże, dzwonią misy,
A ogniska blask czerwony
Przed oczyma świeci jasno.
Czyżby pan jej nową sługę
Przyjął sobie, myśli Zyta.
Niepodobna, by tak prędko
Mogła obiad ugotować...
Zadziwiona stoi w progu,
Patrzy, blednie, drży ze strachu:
Zastęp małych cherubinków
Okrąglutkich, oskrzydlonych,
W kuchni biega jak najęty,
Liczka im jak róże płoną,
Rumienieją jak granaty,
Ten przykłada drew na ogień,
Ten obraca śpiesznie rożen,
Ten zaś melon kraje złoty;
Inny tłuste mięsa kąski
Na półmisek srebrny kładzie,
Obłożony zieleniną;
Ten z winogron, z jabłek wznosi
Różnobarwną piramidę;
Jeden kraje, drugi sieka,
Trzeci tłucze coś w moździerzu,
Aż mu z czoła pot się leje,
Pot kroplisty — jako perły;
Tam zaś jeden nieboraczek
Przy robieniu makaronu
Przyciął sobie mały palec:
Dmucha, tłustą buzię krzywi,
Nie wie, jak ma sobie radzić.
Co za wrzawa, ruch i zamęt!
Wreszcie wszystko już gotowe.
Dań do stołu aż dwanaście:
Poczynając od fig złotych,
A zaś kończąc na półmisku
Z wielką rybą, co cytrynę,
Leżąc w sosie, w paszczy ściska.
Wśród tych potraw wina różne
I deserów pełne tace.
Wszystko tylko poodnosić.
Co za widok! Jakież wonie!
Zadziwiona, oniemiała
W progu izby Zyta stoi,
Wreszcie łamiąc ręce białe,
Postąpiła kroków kilka.
„Święty Boże, co za cuda!“
Przez łzy woła, ręce składa;
Lecz zaledwie ją spostrzegli
Oskrzydleni aniołkowie,
Jakby strzelił, giną naraz,
Jeno szum ich białych skrzydeł
Słychać coraz ciszej, ciszej,
Każdy rączką żegna zdala
I w mgłę naraz się rozpływa;
Nikną wszystkie główki małe,
Złotowłose, kędzierzawe,
Ulatując coraz ciszej.
Pozostała jedna Zyta,
Odrętwiała, zamyślona.
Wtem z pokojów brzmi głos pana:
— „Już południe, daj do stołu!“
Nie wiem, co się dalej działo.
Lecz ten mały cherubinek,
Co to wszystko opowiadał,
Szepnął także mi do ucha,
Że ten obiad prefektowi
I przezacnym jego gościom
Przypadł wielce znać do smaku.
Śmiech wciąż tłumiąc mówił o tem.
Wreszcie dmuchnął w piąstkę drobną,
Skrzydełkami zatrzepotał
I na drodze snów mych zniknął.
Wierszem prostym, nieuczonym
Dośpiewałem moją powieść.
Mniejsza, czy się wam spodoba,
Śmiem zapytać, święta Zyto,
Czy wybaczysz, żem cię zdradził?
Z śmiertelnego raz omdlenia
Po zapasach groźnych, długich,
Święty ocknął się Franciszek.
Oczu jeszcze nie otworzył,
Kiedy czuje, jak różowa
Zorza jasna, cicha, błoga
Zwolna muska mu powieki.
Niby harfy, niby fletu
Słodkie tony w uszach dźwięczą,
Co zdaleka, zda się, płyną,
Jako fala na mórz toni.
Czuł dokoła woń czarowną;
Takiej woni nawet róża
Nie ma w głębi swego łona,
Ani jaśmin w gwiazdkach białych.
Ukoiła mu się dusza,
Przelękniona widmem śmierci,
Gdy nieznany głos zaszeptał:
— „To jest raj, tyś wszedł do nieba“
W końcu, kiedy gędźba owa
Uroczysty hymn zagrała,
Rozwarł oczy i osłupiał:
Tak, w istocie był on w niebie:
Przed nim wszystko w blaskach tonie,
On, co śpiewał hymny słońcu
Teraz patrzy w jego lice,
Świateł morze go nie razi.
Najprzód widzi, jako słupy,
Wielkie kłęby białej pary.
To kadzideł snać obłoki
W górę wznoszą się z kadzielnic,
Z tych kadzielnic szczerozłotych,
Co przy Boga stoją tronie.
Widzi drzewa dziwnych kształtów,
Na nich zamiast kwiecia gwiazdy;
Pod drzewcami w białych szatach
Kroczą, niosąc w ręku palmy.
Całe tłumy wyzwolonych.
Każdy nimbem głowę zdobi.
Są biskupi tu, prorocy,
Cni kapłani, męczennicy,
Panny, wdowy i wyznawcy.
Między nimi białopióry,
Niezliczony chór aniołów
Przy harf dźwięku pieśni śpiewa.
Jedni grają z nich na fletniach,
Ci w cymbały uderzają.
Uśmiech szczęścia wnet zagościł
Na wybladłej, schorowanej,
Zwiędłej twarzy Franciszkowej.
A więc on to w takiej chwale,
Prosty mnich ów — bosonogi!
Każdy z tłumu tych niebianów,
Gdy przechodzi koło niego.
Staje. Szepty słychać w koło:
— „Patrz-no, on to, wszak to święty
„Nasz Franciszek — sługa Boży!“
I spostrzega, jak papieże
Przed nim tiary swe zdejmują,
Zapomniawszy, co im winien.
Wciąż przygląda się tym pocztom,
Lub zapuszcza wzrok ciekawie
W obłok, który z kadzielnicy
Wzlata w górę słupem białym.
To dziwiło go najbardziej,
Że, czem więcej się wpatruje,
Zamiast dymu, zamiast pary,
Niemowlęce główki widzi,
Złote, płowe, kędzierzawe
Główki małych cherubinków,
Tłuściusieńkich, oskrzydlonych
Wesolutkie, uśmiechnięte.
Zgiełk ten radość w nim rozbudził,
Przemówiwszy wprost do duszy.
W niebie czasu się nie liczy,
Jednak, mimo wszystkich uciech,
W raju czuje się Franciszek
Opuszczonym i samotnym.
Wstał ze swojej złotej ławy,
Po obłoku zwolna kroczy,
Aż tam, kędy z kadzielnicy
Dym zasłania Wieczne Światło,
Na obydwa padł kolana,
Rozwarł ręce piętnowane
Gwoźdźmi Swego Zbawiciela
I przed tłumem wyzwolonych MęczęnnikówMęczenników i proroków,
I aniołów i wyznawców
Z płaczem począł opowiadać:
— „Światło świateł, Boże Ojcze,
„Odpuść, proszę, mnie grzesznemu,
„Gdy otwarcie wyznam Tobie:
„W raju Twoim jest mi smutno,
„Tyś w mą duszę nadto wiele
„Wlał miłości snać dla świata,
„Jam z przyrodą żył na ziemi,
„Jako syn jej najwierniejszy,
„Bez niej jam, jak sucha gałąź.
„Chcesz zaś wiedzieć, Boże, Panie,
„Czegom smutny w Twojem niebie?
„Tu mi nie jest bratem ogień,
„Tu mi nie jest matką ziemia,
„Tu mi nie jest siostrą woda,
„Lecz najwięcej ze wszystkiego,
„Com miłował, żal mi ptaków;
„One w długiej mej tułaczce
„Pokrzepieniem i pociechą
„Były oku, uszom, sercu.
„Znać Ty nie wiesz, Wszechmogący
„Ojcze świata, co mnie w Umbryi
„Raz się jeden przytrafiło:
„Szedłem uczyć mnogie tłumy,
„Ale marną była praca,
„Gdy ich uszy były głuche,
„Umęczony, oszukany,
„Poza miasto idę w smutku,
„Gdzie rozległa wonna łąka,
„Obok drzewa rosły duże,
„Środkiem strumyk wązko płynął.
„Całą boleść mojej duszy
„Jam wylewał w łzach obfitych.
„Patrzę, naraz czajka zwinna,
„Co chodziła po murawie,
„Mały czubek nastroszyła
„I zwolniła nieco kroku,
„Jakby rzecz mą zrozumiała.
„W krzaku, gdzie miał gniazdo z liści,
„Pozostałych z przeszłej zimy,
„Słowik stroił swe gardziołko.
„Przyskoczyła z ponad brzegu
„Zięba, za nią zdążył szczygieł,
„Szpaczek z gęstej wybiegł trzciny,
„Gil łakomy, czarnoszyjka,
„Z pól poważny gawron przyszedł,
„Kawka z wroną też w ślad za nim,
„Zaś skowronek z pod lazurów
„Spuścił się na ziemski padół,
„Przyszedł dudek zachmurzony,
„Kos przyfrunął złoto-dzioby,
„Dzięcioł, co to w drzewo stuka,
„Kraska, orlik, chciwy łupu,
„Przyszły za nim w ślad pospołu.
„Bekas, co wciąż w trzcinie siedzi,
„I jaskółka, pliszka mała,
„Dworny strzyżyk, żwawa sroka.
„Ponad wszystkiem ptastwem owem,
„Podkuliwszy jedną nogę,
„Wielki bocian stał na straży
„I, słuchając, kiwał głową,
„Świergocącym wokół wróblom
„Długim dziobem dawał znaki,
„Aby cicho się sprawiały.
„Ja, Franciszek, sługa Boży,
„Gdy mną ludzie pogardzili,
„Te poczciwe, wdzięczne ptaki
„Tak-em, Panie, umiłował,
„Że już bez nich żyć mi trudno.
„Nie śmiem żądać, o mój Stwórco,
„Byś na prośbę Twego sługi
„Zechciał zmienić raj na ziemię.
„Lecz o jedno proszę, Ojcze:
„Przez te posty, com wycierpiał,
„Przez te nędze, com przenosił,
„Przez choroby i niemoce,
„Przez te rany na mych rękach,
„Przez te rany w mojej duszy, —
„Dozwól Wielki, Święty Boże,
„Bym bociana miał choć w niebie,
„Abym mógł z nim tak obcować,
„Jak z rodzonym bratem drogim,
„Jako z wiernym towarzyszem“.
Ze zdziwieniem, w osłupieniu,
Stoją wokół tłumy świętych.
Wszyscy milczą, lecz w ich twarzach
Mógł Franciszek łacno czytać,
Co tam o nim myślą sobie:
Święty Piotr nachmurzył czoło,
A Jan Chrzciciel kręcił głową,
Jan Chryzostom słuchał bacznie,
Co mu Grzegorz w ucho szeptał.
Na swe czoło ukazując,
Kończył mowę temi słowy:
— „Jam to twierdził już oddawna,
„Był dziwakiem, jest i będzie“.
Wszyscy święci się rozeszli,
A Franciszek z bólem w sercu
Szedł od tronu Pana Boga,
Myśląc, że nań Bóg się gniewa.
Wtem za kołnierz ktoś go chwyta...
Co takiego? może-ż wierzyć
Zadziwionym swoim oczom?
Przed nim bocian stoi biały,
Z tym czerwonym dziobem długim
I z czarnemi swemi skrzydły,
Co się błyszczą. Zaklekotał
I wślad za nim zwolna kroczy.
Uradował się Franciszek,
Zobaczywszy przyjaciela,
Objął go ze łzami w oczach,
Ku zdziwieniu niebian wszystkich.
Siadł na swojej ławie złotej,
Bocian głowę sparł na piersi,
Czule gładził ją Franciszek,
Rad ze swego przyjaciela.
Jaką dolę miał nasz Święty,
Taką dolę miał i bocian:
Mimo chwały niebios, głowę
Zamyślony spuszczać począł,
Krocząc z nogi wciąż na nogę.
Gdy go gładził sługa Boży,
Patrzał przed się w zamyśleniu
O tych ziemskich wielkich łąkach,
O bagniskach, o moczarach.
Nad któremi chmury ciągną;
O sitowiu i o trzcinie,
W których wiatr wyprawia harce;
Tam moc owych niezliczona
Lekkonogich małych tworów,
Które łowił długim dziobem.
W tej zadumie jasno widzi,
Jak, spłoszona jego kroki,
W wodę z brzegu skacze żaba.
Dziwnym zda się obraz cały
Tej przyrody ożywionej —
Śmieszność z grozą tutaj społu.
Widzi, jak się miga w trzcinie
Salamandra ciemnożółta
I jaszczurka, którą spłoszył,
Co się w słońcu wygrzewała;
Widzi szare, ciche chatki
I kościółka widzi wieżę;
Na czerwonym szczycie dachu
Widzi z jego gniazdem koło;
Widzi, jako w czas jesieni
Przylatują od zachodu
I od wschodu towarzysze,
Że z nim ciągną w długim szyku
Przez pustynie i przez błonia,
Ponad lasy, góry, morza,
Jako długa karawana,
Przez mgły, światło, chmury, zorze,
Do piramid, do wód Nilu.
Dziwy temi rozmarzony,
Zapomina, że jest w niebie,
Dziobem stuka w prawo, w lewo,
Przeszkadzając Świętym Pańskim
W ich codziennem rozmyślaniu,
Wreszcie burzę wzniecił wielką,
Gdy, chwyciwszy dziobem chustkę
Świętej Maryi Magdaleny,
Po niebiesiech ją obnosił.
Wnet się zeszli wszyscy święci,
Jednogłośnie Boga proszą,
By bociana wygnał z nieba.
Ze skłonioną na dół głową,
W szacie mniszej, bosonogi,
Stał Franciszek z kornem czołem,
Stał przed Tronem swego Pana,
Czekał na ten wyrok straszny,
Co rozłączyć miał go dzisiaj
Z miłym jego towarzyszem.
Była cisza. Matka Boża
Popatrzała długą chwilę
Na bociana, na Franciszka,
A jak zawsze, tak i teraz
W niebie była pośredniczką.
Przemówiła, głos jej dźwięczał.
Jako dzwonki srebrne dźwięczą:
— „Trzeba wszystkim zrobić zadość,
„Jak obydwu przyjaciołom,
„Tak i naszym świętym w niebie.
„Nic dziwnego, — bocianowi
„Tęskno musi być za ziemią,
„A więc niechaj zleci na dół,
„Jako poseł Pana Boga,
„Niech pobędzie przy strumyku,
„U tych błotnisk i moczarów
„I niech wraca, kiedy zechce
„Tu, do nieba, do Franciszka“.
I, skinąwszy, ukazała
Krzak niebiańskiej wonnej róży;
Pod nim spali połączeni
Dwaj w uścisku aniołkowie.
Wnet na rozkaz Matki Bożej
Rozstąpiły się obłoki,
Zaświeciło jasno słonko
I ujrzano naszą ziemię,
Jak w przestworzach płynie zwolna,
Niby wonna, biała róża.
Były widne na niej lasy,
Jako czarne, wielkie pasma,
Rzeki, jako nitki białe,
Góry, jako modre plamy.
— „Patrzcie na dół“ rzekła znowu
Słodkim głosem Matka Boża.
„Tam, wśród lasu, stoi chatka,
„W niej mieszkają biedni ludzie,
„Dobrzy, czuli, bogobojni, —
„O dzieciątko Boga proszą —
„Chcę dziś spełnić ich życzenia.
„Wierny druhu Franciszkowy,
„Weź śpiącego w dziób aniołka
„I ostrożnie zleć na ziemię,
„Przeleć mgły te, nieba lazur
„Przeleć góry, lasy, wody
„I w okienko owej chaty,
„Niosąc dobrą wieść, zapukaj.
„Wejdź w jej progi i życzenia
„Matki, która w śnie spoczywa,
„Spełnij, kładąc do kołyski
„Twoją zdobycz, z nieba wziętą.
„Niech zagości na tej ziemi
„Radość w sercach dobrych ludzi“.
Mądry bocian, zabiegliwy,
Spełnił rozkaz co do joty —
I ujrzeli wszyscy w niebie,
Jak do chaty owej zboczył,
Jak w kolebkę dziecię złożył,
Czuli ową radość ludzi
W tej dziękczynnej łzie w ich oku,
A Bóg Ojciec miłosierny,
Gładząc długą, siwą brodę,
Chwalił dobrą Swoją Córkę,
Matkę Bożą wobec wszystkich.
Wkrótce wrócił bocian z ziemi
(Trochę na niej pożerował
Tam u zdroju, w gęstej trzcinie),
Wesół stanął przed Franciszkiem,
Który szczęścia pełen w duszy,
Pieszcząc swego przyjaciela,
Szedł dziękować Bożej Matce.
Odtąd bocian przywykł w niebie,
A gdy mu się przykrzy czasem,
Niemowlęta ludziom nosi.
Przybiegła Marta: — „Brat mój ciężko chory —
„Śpiesz, dobry Panie! Jedno Twe spojrzenie
„Uzdrowić może, Tyś był zawsze skory
„Nieść ulgę w trosce, dobroć Twoja nie da
„Ostać się prochom, kto w Twe wierzy słowo;
„Moc wszelką traci śmierć na Twe skinienie,
„Przed Tobą pierzcha niemoc, smutek, bieda,
„Twa ręka stroi drzewa w liść na nowo,
„A krzew uwiędły w świeże, wonne kwiaty;
„Więc go uzdrowisz, jak niewiastę ową,
„Co się dotknęła rąbka Twojej szaty!
„Na Magdalenę pomnij nawróconą,
„Która z mojemi prośby łączy swoje;
„Pomnij na błogość tej radosnej chwili,
„Gdy pył z nóg twoich włosem swym zmiatała
„I nardą skronie obmywała Twoje;
„Nadzieja w Tobie, Panie, nasza cała —
„Niech do próśb kornych serce się przychyli,
„Podąż z pomocą ku naszej ustroni!“
A Jezus milczał. Próżno Go błagały
I brat im skonał. Ciało w wonne szaty
Wnet owinęły, i z palmami w dłoni
Poniosły złożyć w grocie nagiej skały.
W blaskach zachodu dzień już dogorywał,
Gdy Chrystus zdążał do skalnego złomu
Od wrót Bethanii gościnnego domu,
W którym przed zdrajcą Judaszem się skrywał,
Co — niby jastrząb, gdy krążąc z wysoka
Śledzi ofiarę — czyhał na Proroka.
Z domu wybiegła doń Marta stroskana:
W oczach, zapadłych od płaczu i bólu,
Gorzka wymówka z niemym żalem tkwiła;
Łkając, przed mistrzem padła na kolana:
„Wielka Twa dobroć, Panie nasz i Królu,
„Gorących życzeń“ woła „nie ziściła!
„Późno przychodzisz! Śmierć nam wzięła brata!“
—„Nie płacz, niewiasto“, rzekł Zbawiciel świata,
„Brat twój nie skonał, bowiem tylko drzemie,
„Zbudzić go może jedno moje słowo.
„Wskażcie, gdzie leży, a wstanie na nowo“.
I wielkim głosem do trupa zawoła,
Aż w swych posadach drgnęło skały brzemię:
— „Łazarzu, powstań! wynijdź z grobu łona!“
I martwy powstał, szerząc strach dokoła.
— „Łazarzu, powstań!...“ echo brzmi i kona,
Gdy on, w opończę owinięty białą,
Na tłum zebranych spogląda ciekawie.
Radością serce każde wnet zadrgało
I tylko Chrystus jeden zadumany
Stał wciąż w milczeniu, spoglądając łzawie.
Kiedy pytały Go niewiasty święte,
Zwracając oczy Nań z łez nieoschnięte:
— „Czemu dla Ciebie, Panie Ty nad Pany,
„Obcą się zdaje nasza wspólna radość?“
Odrzekł im Chrystus: — „Uczyniłem zadość
„Prośbom, lecz serce żal przejmuje srogi
„I ciężkie dręczą duszę niepokoje, —
„Bom sen z ócz bratu spłoszył wieczny, błogi
„I z grobu wywiódł znów na trud i boje!“
Wstał z miejsca. I zaszemrał potok słów tych błogich,
Któremi, cuda czyniąc, mawiał do rzesz mnogich:
— „Oto jest ciało moje. Jedzcie, żywiąc wiarę,
„Że jutro je poświęcę za was na ofiarę“.
I chleb, łamiąc, rozdawał, a jedli go wszyscy,
Gdy dalsi chcą Go słuchać, pytać chcą Go blizcy.
Rzekł im: — „Oto krew moja, pijcie, drodzy moi;
„Jutro za was przelana, cały świat napoi“.
Kończył słowy: — „O bracia! miłość w sercach miejcie,
„A com czynił dziś, czynić na pamiątkę chciejcie“.
Znów chleb łamał i Ciało Swe uczniom rozdzielał,
Dawał pić im z tej czary, w którą krew Swą przelał.
Z rąk do rąk począł krążyć kielich wnet z pośpiechem
Wśród grona synów Ewy, skalanych jej grzechem.
I piło ich dwunastu. Nikt Go nie zrozumiał,
Był im obcy, stał niemy i łzy gorzkie stłumiał...
Przyszła wreszcie noc straszna, pełne grozy świty,
Gdy „Spełniło się!“ wyrzekł do krzyża przybity,
Dając Siebie w ofierze. Słońce pociemniało...
Ite, ite, missa est! Czyż jeszcze wam mało?
Mało, o mało! Chryste, gdyż ofiara owa
To symbol — z niej zostały głuche tylko słowa
I białe tylko chleby i wino we dzbanie
I rozpięte na krzyżu Twoje Ciało, Panie.
A że Miłość królewskie ma przyodziać szaty,
A że serce ma każde być, jak świeże kwiaty,
Wszystko to dla nich, Chryste, dotąd tylko słowem
Więc przyjdź, by skonać za nich znów w męczeństwie nowem.
Chrystus umierał. W ony Piątek Wielki
Zaćmiły słońce ołowiane chmury
I wionął smutek beznadziejny z góry
I opanował twór tej ziemi wszelki.
Kirem dokoła wszystko się osłania;
Bieleje tylko postać Twa rozpięta
I w blaskach gloryi płonie głowa święta,
A tuż u krzyża słychać płacz i łkania.
Święte od grobów przemknęły się cienie
I świata możnym spadła z ócz zasłona,
Widzą, jak za nich dziś na krzyżu kona
Prorok, co niósł im w miłości zbawienie.
Wkrótce spoczęło w grobie święte Ciało;
A na rozkazy cnych kapłanów wrogie
Pozaciągano przy niem czaty mnogie,
By na anioła głos nie zmartwychwstało.
Ciągnął za miasto wiernych orszak cały,
Z nim Magdalena, łkając, podążała;
Kresem ich drogi była naga skała,
Której czeluści chłodem śmierci wiały.
— „Czemuż duch wzleciał Twój do nieba, Chryste?!“
Święta niewiasta woła w głos stroskana.
Z płaczem tłum wszystek upadł na kolana!
Milczą dokoła złomy gór skaliste.
Znajdziesz w tym tłumie pełnym win, sromoty
I Magdalenie równe pokutnice,
Jawnogrzeszników, i jawnogrzesznice
I cień wyblakły zdrajcy Iskarioty.
Patrz, i dziś przyszli wszyscy ci pospołu,
Którym zgrubiały w ciężkiej pracy ręce
I myśliciele w zwątpień wiecznej męce,
Ofiary walki, gwałtów i mozołu.
Patrz, jakże urósł dzisiaj tłum ten szary...
Czemuż wskrzeszenie Twoje się odwleka,
Na które milion tych milionów czeka,
Żywiąc w swem sercu wieczny płomień wiary.
Dziś przed Twym grobem staje każdy, Panie,
Dłonie wyciąga, woła bólu głosem:
— „Zlituj się, Święty, nad ludzkości losem
„I przyśpiesz, przyśpiesz Twoje Zmartwychwstanie!“
Opadły fale wód, jutrzenki rannej blask
Zrumienił pasma chmur raz pierwszy po potopie
I wzniecił tęczę Bóg na wielkim niebios stropie,
Znak umorzenia kar, początku nowych łask.
Ten barwny wreszcie łuk symbolem wieści był:
Że odtąd demon zła na ziemi miejsca nie ma.
Przed arką Noe stał z synami swymi trzema
I ręce w górę wzniósł i myśl ku niebu wzbił.
Do braci Jafet rzekł: — „Przed nami nowy raj,
„A owy wielki łuk, to raju tego wrota;
„Gdy zajaśniała nam jutrzenki zorza złota,
„Tą bramą wnijdziem dziś w wiecznego szczęścia kraj“.
Natchniony rzecze Sem, w promienną patrząc dal:
— „To z kwiatów naszych рól uwity, zda się, wieniec,
„W zaraniu błogich dni, nasz Stwórca, Pan i Żeniec
„W znak łaski dla nas Swej dobył go z głębi fal“.
Na wnioski braci swych z uśmiechem rzecze Cham:
— „Jaki tam nowy raj lub wieniec z kwiatów wity;
„Wszak to napięty łuk, a za nim tuż ukryty
„Gotowy trzyma grot wszechrzeczy Stwórca sam!“
„Czem dla mnie ustroń w czary bogata,
„Czem dla mnie przepych królewskich sal,
„Po których błądząc duch mój ulata
„Na orlich skrzydłach w tajemną dal.
„Czem dla mnie wonią dyszące ciała,
„Wszystkie powaby mych licznych żon?
„Słodkość uścisków na co się zdała
„I czułość wzroku i śnieżność łon?
„Na co mi piękno, na co moc ducha,
„Krewkość muskułów, młodości kwiat.
„Gdy bezlitośna zniszczy śmierć głucha
„Wszystko, czem dzisiaj pyszni się świat?
„Jaki mi tutaj cel życia dany,
„Czemu się lękam złowieszczych snów,
„Pytam się ciebie, tworze miedziany,
„W czem żyć tu mogę wiecznie, w czem, mów!
„Mów!“ woła groźnie, „nie męcz mnie dłużej!“
I silną pięścią uderza weń,
I w oczy patrzy i czoło chmurzy.
— „Tajemnic życia wyłuszcz mi rdzeń!“
Długo tak, długo stał przy potworze,
Tłumiąc w swej piersi serdeczny jęk.
Wtem porankowe zabłysną zorze,
A z ust miedzianych dolata dźwięk.
I rzecze olbrzym, kobieta-lwica;
— „Wszystko tu marność proch, nicość, pył
„I tylko w czynach tkwi tajemnica,
„Przez nie za grobem wciąż będziesz żył!“
Król z taką myślą wrócił na gody:
— „Odtąd znam życia mojego treść: —
„Wzbudzę w mem państwie ducha swobody
„Bogu przybytek rozkażę wznieść.“
Święto Chanuka[3]. Rozpalam ramienny
Świecznik zwyczajem ludu Izraela.
Dla innych błogi wieczór ten, promienny,
Mnie włos siwizną zawczasu ubiela;
Trzydziestą północ wkrótce czas wydzwoni,
Gdy ja w rozmyślań pogrążam się toni.
Brzaski poranku, świty zórz płomienne
Znajdą me oczy pełne łez — bezsenne.
Nieszczęsny starcze! jedno miałeś dziecię,
Jak błędny żeglarz gwiazdę na zenicie,
Jedną latorośl, wody zdrój przezroczy;
Skupiłeś miłość całą w tej istocie...
Dziś próżno wołasz, wypłakujesz oczy,
Stojąc, jak palma bez dżdżu na spiekocie...
Uśmiech jej dla mnie był, jak te podmuchy,
Co z wiosną niosą ku nam kwietne puchy;
W oku jej tlała wszystkich żądz osnowa,
Boć wzorem piękna stworzył ją Jehowa.
Gdy te wspomnienia przed oczy me stawię,
Kolczastym cierniem serce sobie krwawię.
Raz karawana w blaskach zórz wieczora,
Poczet wielbłądów, mułów w złocie mnogi,
Do mego zbacza z gór nędznego dwora,
Szukając pewnej do Damaszku drogi.
Co to? Judyta?! Nie, ja nie śnię przecie,
Z wodzem drużyny onej tuż przy boku
Siedzi w kulbace na wielbłądzim grzbiecie.
Dziecinna radość jaśnieje w jej oku...
Strojni w turbany, zawoje, orężni,
Mieniąc się w blaskach złotem tkanej szaty,
O śniadych twarzach, jacyś dumni, mężni,
Stają przybysze u wrót mojej chaty:
— „Obcy derwiszu! po raz pierwszy głowę
„Przed nędznym giaurem moją upokarzam
„I biorę córkę za mych żądz królowę;
„Wzamian skarbami za nią cię obdarzam.
„Allah skierował dziś mnie w te bezdroża,
„Bym oną dziewkę, godną mego łoża,
„Uśpioną znalazł opodal mej drogi
„I wśród huryski wiódł w pałacu progi.
„Kiedym ją ujrzał pod cieniem palm śpiącą,
„Uczułem miłość wielką dlań, gorącą
„I czekać będę już tych chwil z tęsknotą,
„Gdy na mym dworze zalśni się to złoto,
„Gdy lekką stopą po drogim kobiercu
„W takt przebiegając, wzbudzi zachwyt w sercu.
„Z całego państwa Iranu pod nogi
„Najdroższe perły, barwne rzucę kwiaty,
„Na jej skinienie tłum niewolnic mnogi
„Namaści ciało, zrosi wonią szaty...
„Lecz jeśli spełnić nie zechcesz próśb moich,
„Moim rozkazom wnet stanie się zadość:
„Ja z serc podwładnych mi współbraci twoich
„Wyplenię wszelką nadzieję i radość!“
To Abdul-Malik był, pan mnogich rzeszy,
Władca Damaszku. Czytam z dziecka twarzy,
Że ją ta nagła zmiana losu cieszy,
Że w myślach tworzy szereg snów, miraży,
Dziecinną była. Ot, myślę, majaczy!
A tu mi serce miota się w rozpaczy.
Brew ani drgnęła. Zda się skamieniałem
I na wielbłądy patrząc, niemy stałem;
A w tem milczeniu korny, władcy wolę
Spełniłem, dziecko dając mu w niewolę.
Wtem, jak ta iskra, gdy żelazo zgrzytnie,
W głowie mi nagle pewna myśl zaświta,
Wołam: — „О możny! Choć żal serce tłoczy,
„Zwracam błagalnie ku tobie me oczy:
„Biedny mój naród pełen smutku, trwogi,
„Nie ma dotychczas dla modłów świątyni;
„Gdy nas jak zwierza wiecznie tropią wrogi,
„Jehowie musim składać hołd w jaskini,
„Niech się twa wola staje: dziecku harem
„Otwórz, a wzamian zbuduj nam dom Boży;
„Ojcu wykupne spłacisz onym darem,
„A lud się cały przed tobą ukorzy.“
Mamy świątynię. Gmina nasza cała
Przed moją chatą tłumnie się zebrała,
Okienka moje zdobi w liście palmy,
Ów mi winszuje, ten mój czyn wychwala,
A tu się serce moje wciąż rozżala,
Bom dziecko sprzedał gwoli pana sławy,
A sobie żywot zgotowałem krwawy!
Zdrożne me myśli serce w strzępy darły
I byłem niemy i napół umarły.
Jak las wyniosły stał przybytek ony
Wspaniały, wielki, hojnie wyzłocony.
Już sieć rusztowań zdjęto do połowy —
Jutro poświęcę go na cześć Jehowy...
Radosnej pieśni z miasta płynie echo,
Ale nie dla mnie pieśń ta dziś pociechą,
Chociaż trzydzieści dni na modłach trawię,
Nie wiem azali duszę moją zbawię...
Spróbuję jeszcze: postępku szkaradę
Na szalę win mych ostatni raz kładę.
Wdziawszy ofiarne szaty me kapłańskie,
Na skroń koronę, przykazania Pańskie
Włożę i spalę Panu stos za grzechy... ............
W noc rabbi wybiegł z szalonymi śmiechy...
Jasno dokoła, jak w południa porę...
Świątynia w ogniu! Dom Jehowy gore!
Ziemia we śnie pogrążona, noc roztacza mroki,
Jak olbrzymów wielka tarcza, nieba strop głęboki.
Po nim, niby gwoździe złote, miga świateł mrowie;
Jak ostatnie ślady myśli, w konających głowie,
Drogą mleczną dwaj w próg niebios dążą aniołowie.
ITURIEL.
Sam powracasz? Co się stało? W twarzy boleść, trwoga?
SEFOR.
Stosy gruzów, złomy, chaos, kryje noc złowroga,
Raczej przepaść. Morza fale, zanim błyśnie rano,
Szumieć będą gorzkim płaczem. Rozkaz wykonano!
Śmierć do syta miała pracy... Dziś tam nicość głucha.
ITURIEL
Bóg chciał tego! Dwóch was wyszło — co spotkało druha?
Spuszczasz oczy, twarz swą kryjesz w śnieżnych piór osłonie
Pierś się wznosi nieustannie, jako morskie tonie.
Czemu wracasz sam, mój bracie, gdzie Etiniach drogi?
SEFOR
Ach, Etiniach! Słodkie imię, jak dźwięk lutni błogi!
Jego usta — niczem jutra zrumienione świty,
Jego oczy — niczem niebios w jasny dzień, błękity;
Z eterycznej mgły osnuta jego istność cała,
Z tej, co Panu, gdy świat stworzył, w niebie pozostała.
Jaki los go spotkał, pytasz? ciężko mówić o tem!
Padł, jak jeździec pod rumakiem, pchnięty śmierci grotem.
W nim gniew Boży, sroga pomsta całych niebios tkwiła,
Gdy się czara ludzkich grzechów i win przepełniła...
Mój Eliniach ludziom służył, z serca ich miłował.
Gdy Pan jednem słowem „Stań się,“ światy ugruntował
Wśród lazurów, on był pierwszy, na tej ziemi, z rzędu.
Gościł na niej nawet w czasy zbrodni, walk, obłędu.
Nieraz w nocy, kiedy Stwórca roje gwiazd rozrzucił.
On uroczą kołysankę ziemi do snu nucił,
Zda się, harfa, z niebios wzięta, miłe ucho pieści.
A to tylko wśród konarów cedru liść szeleści.
Ptactwo, naraz rozbudzone, w stutysiączne głosy
Słało Stwórcy hymn dziękczynny z ziemi pod niebiosy.
Teraz truchleć będzie ziemia. Co mi tam do ziemi!
Niech gwiazdami wokół sypie nieba strop złotemi.
Co mi po tem, gdy zgnilizną wszystko na mnie zieje.
Gdym go stracił, odtąd niczem boskie epopeje!
Świat, со dla mnie jest więzieniem, w otchłań niech zapada,
Niechaj w niwecz wszystko idzie, wszystkiem śmierć zawłada!
Był szczęśliwy, a tymczasem szatan spiski knował,
Wreszcie strącił na dno piekieł...
ITURIEL
Czyś ty go miłował?
SEFOR
Czym miłował? próżne słowo. Miłość, — bracie, mało!
Namiętności raczej płomień... Nacóż ci się zdało
Wzbudzać przeszłość? Nicość, cienie...
ITURIEL
Powiedz, co się stało?
SEFOR
Znałeś miasta, które dzisiaj jedną już ruiną...
Głosem gromu Pan rzekł do mnie: „Niech na wieki zginą.
Czasza grzechów przepełniona. Zanim dzień uleci
Zgładzę wszystkich — nie pomogą płacze niewiast, dzieci“.
Szedłem tedy, a Eliniach kroczył również ze mną,
Długo mknęliśmy obydwaj tonią niebios ciemną,
Wreszcie widzim pasma górskie, jako modre pręgi,
Plamy ciemne pół uprawnych, rzek srebrzyste wstęgi,
Dachy wieżyc i pałaców kryte znać blachami,
Co migały jak lusterka zdala światełkami...
Nagle oczom się przedstawił widok niespodziany:
Równy, długi pas ciągnącej zdala karawany.
Słychać hasła wodzów, krzyki, bębnów huk, dźwięczenie,
Ciężarami objuczonych zwierząt ryk i rżenie.
Z ziem dalekich karawana wiezie perły wielkie,
Złoto, bursztyn, kość słoniową i towary wszelkie:
Ambrę, muszkat, tarcze z bronzu, skóry, zbroje, płótno
I niewolnic nagich zastęp, patrzeć na nie smutno,
Jak z poddaniem biedne znoszą dolę swą okrutną.
Na spotkanie karawany wyszło miasto całe:
Widzisz dzielnych puszczy synów twarze ogorzałe,
Widzisz starców, co na nagie kształty ciał zerkają;
Pełno niewiast, te klejnoty naprzód oglądają.
Śmiechy, wrzaski, powitania w jedno się zmieszały,
Echem leci w dal szeroką ony chaos cały,
W nim piszczałki czasem słychać, liry lub cymbały.
Niepoznani przez nikogo, szliśmy razem z niemi
Ku świątyni, ulicami miasta szerokiemi.
W niej króluje God-Astorat zwany Antipaza,
Kwiatów pełną jest świątynia, w środku wielka waza.
Dwa olbrzymie nad nią ptaki rozpostarły skrzydła.
Dla obmywań wodę leją z paszczy dwa straszydła,
Stoją wszędy liczne stoły hojnie zastawione,
Na nich misy i amfory pełne win, rzeźbione,
Błyszczą złotem. Pierś oddycha świeżych kwiatów wonią,
Brzmią piszczały, dźwięczą liry i talerze dzwonią,
Dziś boginie, co tu rządzą, uciech snać nie bronią...
Wypełniając rozkaz Pana, szliśmy dwaj do domu
Jedynego męża w mieście, co uniknął sromu.
Ten był wolny od zaguby. Szliśmy przez ogrody,
Barwa kwiatów z cudną wonią idzie tu w zawody.
W róż przepychu, jak dwie lilie w blasku zórz purpury,
Stały świeże, piękne, hoże męża tego córy.
Wnet, spostrzegłszy nas, z pośpiechem ku nam się zwróciły
I trzymane w ręku róże do nóg nam rzuciły.
A w ich oczach modrych naraz ognie zaświeciły.
Stałem wkrótce na uboczu z domu tego panem,
Oznajmując mu gniew Boga, jak mi było danem.
Przyjaciela pustotami dziewki zabawiają.
Ja z ust klątwy, one listki róży nań rzucają,
Gdy ja groźnie zapowiadam pomstę i zagładę,
Te do niego ząbki szczerzą, ze spotkania rade.
Wionął wietrzyk i odsłonił z rąbków niespodzianie
Cudne łona, te drżą lekko, jak wód falowanie,
Gdy po nocy ciepłej, cichej błyska dnia zaranie.
Gdym wyliczał wszystkie klęski, za grzech wszystkie kary,
Mało zważał na me słowa ów Hebrajczyk stary,
Uśmiech igra w jego ustach, możesz czytać w twarzy,
Że niewiele sobie słowa, com powiedział, waży.
Jego myśli już nie miały prawdy tej, szczerości
Znanej sercu patryarchów, niemniej nas za gości
Swych uważał, podejmując obu po kolei.
Szyję zginał, córkom prawił, żeśmy wprost z Chaldei
Tu przybyli, że naszego ojca zna oddawna.
Uderzyła o cymbały czyjaś ręka wprawna.
Stół nakryty, w blasku złota szereg czasz się mieni.
Siedli wszyscy. Gdy nektarem puhar się rumieni,
Wnet wszczynają żarty, śmiechy goście rozbawieni.
Wtem Etiniach jedną z dziewic owych nagle zoczył,
Co mu róże w sadzie dała, szybko ku niej zboczył
I na zawsze odtąd serce z sercem jej zjednoczył...
Pełen szczęścia usiadł obok, w oczach ogień płonie
Bezgranicznej jakiejś żądzy, co zawrzała w łonie.
Tonął cały w jej spojrzeniu, ręka wciąż mu drżała
Za dotknięciem drobnej rączki, która, jak śnieg biała,
Jak ten listek lilii wodnej, pośród naczyń mnogich,
Amfor pełnych ananasów i przysmaków drogich
Przebiegała, słodkich wetów zlekka dotykając,
Jak motylek, który z kwiecia zbiera miód, igrając.
Nie dba na nic mój przyjaciel, siedząc wciąż z dziewczyną,
Z ust jej słowa, jak dźwięk lutni wprost do serca płyną,
Niecąc czary, przed któremi wszystkie moce giną.
O północy wstał gospodarz i szedł do swych progów,
Oznajmiwszy gościom wszystkim, iż świątynię bogów
Zwiedzić musi, co na gody wielkie dziś się stroi,
Gdzie sto dziewic nagich tańczy wśród rycerzy w zbroi.
Szedłem Lotha przeprowadzić, druh mój nie wychodził,
Wkoło ciemno, zdala fletni odgłos nas dochodził...
Nie wiem, jak się stać to mogło, wyrzut sobie czynię,
Żem zostawił przyjaciela mego przy dziewczynie,
A sam z Lothem Astarothy zwiedzić szedł świątynię.
Wiem to tylko: gdyśmy wyszli na plac wielki miasta,
Mała gwiazdka przed oczyma wzrasta wciąż i wzrasta
W krwawą gwiazdę, jakby z nieba pięść groziła Boga,
Wtem kometa zajaśniała za nią wślad złowroga.
Cisza, spokój dookoła, gwar umilknął wszystek,
Milczą cedry i cyprysy, nie drga żaden listek.
Rzędy domów stoją nieme, pusto na ulicy,
Gdy w świątyni ciżba, grają, bębnią niewolnicy,
W wir się puszcza każdy rycerz obok tanecznicy.
Gwiazda owa z każdą chwilą bardziej świeci jasno
Niebo ciemne, przed tą gwiazdą wszystkie gwiazdy gasną,
Ona jedna coraz niżej krwawem światłem płonie,
Z jej ognistych włosów zemsta, groza i śmierć wionie.
Grom w świątyni zgasił światło, którem w noc jaśniała,
Grom — zapowiedź strasznej burzy. Ziemia zlekka drżała... Loth mą rękę chwycił nagle: — „Prawdę-ś mi powiadał!“
Gdy to mówił, znów zagrzmiało, deszcz ognisty padał.
Już się chwieją w swych podstawach granitowe bogi.
Szumi wicher rozszalały podczas naszej drogi,
Słyszym jęki, łkania, płacze, jakiś śmiech złowrogi.
— „Ocal nas, zwiastunie Boga! pomnij na me dzieci!“
Woła starzec. Idziem śpiesznie. Popiół z góry leci: —
Droga żarem przesycona parzy pod stopami,
Ciała ludzkie, krwią zbroczone, leżą wszerz stosami...
Nagłe domów i pałaców ściany się zachwiały,
Spadające, wichrem gnane, blachy zadźwięczały;
Niebo wokół rozrzucało swe ogniste strzały.
Tłum za tłumem pierzchających w straszną otchłań wpada,
Którą ziemia otworzyła. Mnogie sępów stada
Skrzydły biją, wilcy wyją w polu za bramami,
Mimo wszystko ja wierzyłem, że Wszechmocny z nami,
Że prowadzi silną ręką, Lotha chce ocalić,
Gdyż przed nami gasnął płomień, miast nas żywcem palić.
Przybiegamy. Loth w drzwi stuka. Darmo! Wszystkie wrota
Wrzeciądzami umocnione, — próżno się szamota
Z niemi starzec. W oknach wszystkich miga miotła złota.
— „Dzieci moje, dzieci moje“ woła Loth Bóg z nami!“
Cisza — tylko cyprys w sadzie szumi gałęziami,
A wiatr niesie wrzawy echo, pędząc ulicami.
Zbliżał się już ku końcowi swemu sąd ten Boży.
Świst wichury z nawałnicą strach dokoła mnoży,
Jęczy ziemia, niebo błyska, zda się na cię godzi
Sto żywiołów, każda belka, każdy dach zawodzi.
Ojciec on, a ja kochanek — w smutku i bojaźni,
Gdy się pławi wszystko wokół w tej ognistej łaźni,
Stoim niemi i bezsilni — widze strasznej kaźni.
Wtem z łoskotem runął nagle portal drzwi wysoki,
Z izby wionął tuman dymu, prosto pod obłoki,
A gdy piorun nam oświetlił w głębi domu ściany
Przed oczyma memi stanął widok niespodziany:
Na pościeli tam leżeli obok on i ona
W upojeniu, gdy miłości wkradł się żar w ich łona,
Nagie kształty przykrywała, w blasku barw, opona.
Jako róży, co rozkwita, wonny pączek świeży,
Mój Etiniach przy dziewczynie cichy, martwy leży,
Gdy śmierć niema wkoło nicość i zagładę szerzy.
Leżał tam, my próżno stali i we wrota bili.
Miasto już się zapadało, lwy i wilcy wyli, —
Oni, zda się, jak te dzieci, jak aniołki śnili.
Usta obu ich złączyły pocałunków krocie.
Głowy toną w rozrzuconym dziewki włosów splocie,
Uśmiech igra, jak motylek, gdy miód zbiera w locie.
Jego ręka pod dotknięciem dziewiczego ciała,
Drży mu lekko, jako struna, gdy nań pozostała
Resztka tonu, którym harfa tylko co dźwięczała.
Lecz wołania Lotha, krzyki szum piekielny głuszył,
Większe szczęście im jaśniało, niż z nas każdy tuszył,
Tutaj miłość — a tu pomsty anioł wszystko kruszył.
— „Zbudź się, bracie!“ wołam głosem wielkim, jak głos sądu,
Przegłuszyłem, zda się, szumy zatracenia prądu.
Darmo! ginie twór tu każdy nieba, wód i lądu.
Pełniąc rozkaz mego Pana, Jego słowom gwoli,
Z trudem wyrwać mogłem Lotha z miejsca łez, niedoli.
Jeszcze jedno oka mgnienie, jedno nań spojrzenie...
Z myśli mojej nie wychodzi nigdy to widzenie:
Tuż przy sobie śpią oboje, niby dziatek dwoje,
Główki w zwojach złotych włosów śnią znać marzeń roje,
Uśmiech igra, jak motylek, gdy róż trąca zwoje.
Straszny łomot! Słupy ognia, które wiatr rozwiewa,
Tłumi naraz, szerząc wkoło ciemną noc — ulewa.
Pędzi ku nam szumny potok rzecznych wód z łożyska;
Tu jak rubin gwiazda płonie, tutaj piorun błyska;
Ziemia jęczy, gdy się walą wieże i kolosy;
Stuk miarowy słychać zdala, jak tytanów ciosy.
Wreszcie wszystko mrok ogarnia, milkną wszelkie głosy,
Koniec dzieła! Śpiesz, nim wspłoną świtem zórz niebiosy.
Ziemia we śnie pogrążona, noc roztacza mroki,
Jak olbrzymów wielka tarcza, nieba strop głęboki,
Po nim, niby gwoździe złote, miga świateł mrowie,
Jak ostatnie ślady myśli w konającej głowie.
Drogą mleczną dwaj w próg niebios dążą aniołowie.
Czy znasz, luba, ową baśń przecudną
O studzience górskiej w głębi lasu;
W której podczas świętojańskiej nocy,
Na powierzchni w księżycowym blasku
Złoty kluczyk zwolna się kołysze?
Nieraz pielgrzym znużony podróżą,
Gdy w studzience pragnienie chciał gasić,
Spostrzegł klucz ten migający w wodzie
I za promyk słoneczny poczytał,
Który zbłądził tutaj o południu,
Gdy w zwierciadle wody tej ożywczej
Odbijało słońce lica jasne,
A gdy zaszło za te sine góry,
W tem ustroniu pozostał samotnem.
Smutny błądzi po wody lazurze
I westchnienia szle ku stromym skałom,
Za rodzicem tęskniąc — złotem słońcem.
Oj, nie słońca to promyk jest, luba!
Czarodziejski klucz to szczerozłoty,
Do studzienki wrzuciła go wila
Dobra wila, opiekunka ludzi.
Nikt z śmiertelnych złowić go nie w stanie,
Komu obce jest zaklęcia słowo,
Którem podczas świętojańskiej nocy
Skarby możesz otworzyć ukryte.
Darmo, darmo oko klucz ten śledzi,
Próżno ręka twa po niego sięga,
Wymknie ci się i jak rybka złota,
Lub jak gwiazdka, zanurzy się na dno.
Uderzając o kamień tak jęknie,
Jako wila, gdy ją luby żegna.
Kto wszak odgadł czarodziejskie słowo
I skłoniony nad zwierciadłem wody,
Trzykroć, z wiarą w sercu, go wymówi,
Niewidziane ponoć ujrzy dziwy:
Na te słowo rozstąpi się woda,
We dwa srebrne rozstąpi się wały,
Między niemi wielkie zoczysz wrota,
Ciężkie wrota, z kamienia wykute.
Klucz ów złoty wrota te otwiera
I wnet ujrzysz wielką, wielką salę —
Do niej wiodą schody marmurowe,
Ściany wszystkie są obite złotem,
А u stropu lampa wielka płonie;
Kędy spojrzysz kosztowności same.
Rozrzucone po ziemi dokoła
Błyszczą gwiazdy, perły, dyamenty,
Moc szafirów — jako błękit jasnych,
Ametystów — skromnych, jak fijołek,
I rubinów w zorzy swej szkarłacie.
Przesypano to wszystko kwiatami
Dziwnych kształtów i rozkosznej woni.
Jest tu lotos — Indyi czczone bóstwo,
Polna róża — kwiat bożka miłości;
Wkoło wielkich jezior szmaragdowych,
Białe lilie kłonią swe kielichy,
Hyacynty rosną, dumne astry
I fijołki z oczkami boginek,
Tych co w lesie wabią cię ku sobie
W środku sali, z gwiaździstego tronu
Rządzi rzeszą tą wszechwładna pani,
Zdobiąc głowę koroną z dyamentów.
U jej czoła białego, jak marmur,
Sierp księżyca jaśnieje srebrnego.
Kto tu wstąpi w ten rajski przybytek
I cześć odda potężnej władczyni,
Wszystkich skarbów tych może być panem,
Jeśli miłość czystą chowa w sercu.
Gdy to moje usłyszało dziewczę,
Przybieżało do mnie, jak sarenka,
I szepnęło słowiczym swym głosem:
— „Pójdź mój drogi i mnie weź tam z sobą,
„Czysta miłość wszak nam serca łączy,
„Dziś to właśnie jest noc świętojańska!“
— „A czy znasz ty, moje drogie dziecię,
„Czarodziejskich zaklęć owych słowo,
„Którem można klucz zatrzymać złoty?“
— „Nie znam, ale Pan Bóg nam pomoże,
„Pan Bóg, który zakochanym sprzyja“.
Więc ruszamy! Zachodzące słońce
Twarz swą kryło za błękitne góry,
Dając ziemi hasło do spoczynku.
Las olbrzymi, ciemny, zadumany,
Szumiąc zdala jakimś lubym szmerem
Witał, zda się, jak znajomych dobrych.
Długo szliśmy mchem usłaną drogą: —
Tu i owdzie, świętojańskie muszki
Rozpinały skrzydełka do lotu; —
Długo szliśmy po skalistej drodze,
Tu znów górska tarnina pod nogi
Śnieżno-białe sypała nam kwiaty,
Białe kwiaty — symbol łez miłości.
O czarowna nocy świętojańska!
Patrz, ze sklepień drzew tych niebotycznych
Spozierają ku nam wielkie gwiazdy
I złotemi śledzą nas oczyma,
Jakby szydzić lub dziwić się chciały,
Że tak śmiało kroczym w tę noc czarów.
Białe brzózki słaniają się w dali,
Wyciągając ku nam swe ramiona,
A mech siwy, co z sosny tej zwisa,
W księżycowem świetle nam się zdaje
Brodą starca — znać czarnoksiężnika,
W każdym krzaku dzwięczy śmiechu nuta,
W każdem drzewie ptak ukryty śpiewa,
W każdej trawce złota muszka brzęczy.
Patrz, na skale tamtej, na wysokiej,
Dziwnym ogniem płonie paproć złota,
Wokół tańczą wile, cale w bieli,
Lekką stopą ziemi dotykając;
W mchu opodal stoją ich rydwany:
Wielkie misy złotych ananasów,
Do nich, w uprząż pajęczą przybrane,
Lśniące łątki wodne zaprzężono.
Po urwiskach gór leżą chochliki,
Karzełkowie, w swych czerwonych płaszczach,
U kapturka każdego robaczek
Świętojański, jak kaganek płonie.
Idziem długo, długo idziem lasem,
A ma luba główkę złotowłosą
Do mej piersi z bojaźnią przytula.
Ty studzienko górska, w głębi lasu,
Bądź nareszcie trzykroć pozdrowiona!
Czy znasz, luba, czarodziejskie słowo,
Którem można klucz zatrzymać złoty?
— „Nie znam, ale Pan Bóg nam pomoże,
„Pan Bóg, który zakochanym sprzyja.“
Więc klękamy przy studzience społu
I paprocie rozchylamy ręką,
W głębi wody wzrok swój zapuszczając,
Z wiarą w duszy, a z miłością w sercu.
Długo, długo patrzym tak zawzięcie
W punkt świetlany, co w wodzie połyska.
Po raz trzeci pytam niecierpliwie:
Czy znasz, luba, czarodziejskie słowo,
Którem można klucz zatrzymać złoty?
Dziewczę drogie skłoniło się ku mnie
I zarzuca na szyję ramiona,
Usta swoje do moich przyciska
I wśród błogiej ciszy letniej nocy,
Czarodziejskie wypowiada słowo,
Czarodziejskie słowo: — „Kocham ciebie“.
Tłum wesołych chochlików, wil, gnomów,
W wir szalony puszcza się dokoła.
Słodkie usta, ja wam błogosławię,
Wyście zgadły tajemnicze słowo!
Pocałunek miłosny dziewczęcia
Odtąd dla mnie już stał się tym kluczem,
Którym miłość drzwi raju otwiera.
Gdy całuję w te usta płomienne,
Coraz większy rozkoszy żar czuję.
Czem są teraz te perły i kwiaty,
Gdyś ty dla mnie sama wonnym kwiatem,
Gdyś ty dla mnie sama perłą drogą!
O tak! daj mi tu twą rączkę białą,
Złotowłosą główkę oprzyj tutaj,
Niech przez głębie tych błękitnych oczu,
Dno twej duszy, jak łza, ujrzę czyste!
Nad szafiry droższe oczy twoje,
Nad rubiny — malinowe usta,
I nad złoto — bujne, miękkie włosy,
Nad kielichy białych lilii wodnych,
Droższe mi jest łono twoje śnieżne,
I nad różę zrumienione lica
I nad lotus — białe twoje czoło!
Tyś królową podczas czarów nocy,
Tej uroczej nocy świętojańskiej!
Dla cię gwiazdy świecą na lazurze,
Dla cię paproć w noc tą złotem płonie,
Dla cię drzewa święte hymny grają.
Jakżeś cudna w pełnej życia krasie!
Patrz! tu wile w tańcu lekką stopą,
Hołd twej krasie oddając, pierzchają,
Patrz, chochliki tu znów srebrno-brode,
Na kolanach przed tobą się korzą,
Tam z za krzaka róży tej kwitnącej
Wyszedł bożek miłości zbudzony
I dosiada wielkiego motyla,
By obwieścić radosną nowinę.
Na głos jego wszystko się ożywia:
Skały dźwięczą, drzewa szemrzą czule,
Pachną kwiaty, gwiazdy jaśniej świecą,
W każdym krzaku dźwięczy śmiechu nuta,
W każdem drzewie ptak ukryty śpiewa,
W każdej trawce złota muszka brzęczy.
Bliżej, bliżej, przytul się tu do mnie,
Szyję moją owiń rączką białą!
Patrz-no! woda w tej studzience srebrna
Już się na dwa rozstąpiła wały,
Z fal srebrzystych występuje wila,
Ku nam zmierza z czołem pochylonem,
I tą wonią, którą kwiaty zrasza.
Nas oboje kropi lekko zdala,
W znak miłości — czy też zapomnienia.
Przeszły lata, jako sen miłości,
Przeszły lata, jak jesienne burze,
Mab, Szekspir pisze, która ludźmi władnie,
Nieraz, gdy człowiek w ciężki sen zapadnie,
Zlekka go trąca swym biczykiem w nos,
W ten sposób we śnie raz, gdy biegła cwałem,
Zaczarowany nagle sam zostałem.
Zda się słowiczy zewsząd dźwięczy głos.
Jak gołąb wzlata czar upojeń, marzeń.
Boże! gdzież jestem? Ileż naraz wrażeń?
Ten ptaków śpiew, szum drzew tych, wonie, chłód,
Ta pajęczyna, co się wokół ściele
Na te gotyckie łuki, kapitele...
Romantyczności mam tu w bród.
O baśni ludu! ty mu u kołyski,
Księżycowymi osrebrzonej błyski,
Przędłaś sny złote, gdy padł nocy cień;
Tyś ożywiała mu łasy i błonie,
Góry, urwiska, skały i wód tonie,
Słońca żary, noc jasną, ranek, dzień,
Dziwnymi-ś ongi napełniała twory:
Bagna, jaskinie, nieprzebyte bory,
Ptaszęce gniazda, dębu suchą kiść.
Wszystko tu było ruchem, życiem, mową;
Stado bocianów, ciągnących nad głową,
I spadający żółty liść.
III
Skinęłaś — na twój rozkaz w oka mgnieniu
Szykował się tłum karłów w świerków cieniu;
W tan szła boginka leśna, chochlik, gnom;
A gdzie starego dębu lśni próchnica,
W dziuplach widniały siwobrode lica;
Gdyś skalnych pieczar omijała złom,
Kowadeł z głębin niosły się odgłosy;
U wód rusałki ze złotemi kosy
Poprzebudzałaś, liść śmiechem ich drżał.
Myśliwskich rogów odgłos z puszcz i jarów,
Jak z pól dźwięk fletni, drozda śpiew z moczarów,
Echem, po rosie lecąc, brzmiał.
IV
Z tem ja obcuję. Mab, o pani miła,
Jakżem ci wdzięczen! Tyś to rozbudziła,
Gdym we śnie tulił do poduszki skroń,
Uśpioną w mózgu treść tej baśni błogą.
Ty ją świetlaną prowadziłaś drogą,
Jak słońca blask przez ciemną wody toń.
Jam w twojej mocy, Mab, i wyznam szczerze:
Wszystko mi cudem tu, we wszystko wierzę,
Jak wierzę w muzy sarkastycznej wtór,
Który ozdabia baśń tę, w gładkim rymie
Przy cygarety wysnuwaną dymie,
Jak bluszcze zdobią stary mur.
V
Pan Sibo z Lerchu o południa skwarze
W zamkowej sali siedział przy puharze,
Piękny zaiste był ten jego gród:
Nad modrym Renem stal zamek na skale,
Zdala, w zieleni, widniał okazale
I patrzał dumnie na przezroczość wód.
Sam tego zamku władca w lat rozkwicie,
Wesół, szczęśliwy, wiódł bez troski życie,
Zdrów, zawsze pełen miał przy sobie trzos.
Jutro już Hildę miał zwać żoną swoją,
Lecz któż wie, jakie znaki w gwiazdach stoją,
Jaki wywróżą komu los?
VI
Wciąż Sibo czaszę napełnia ze dzbana,
Myśląc o Hildzie, jego ukochana
Włos miała złoty, oczy modre tak,
Jak w zbożu haber, twarzyczkę nadobną,
Płeć białej perły, rączkę, nóżkę drobną,
Usta jak polny, rozkwitnięty mak.
Pijąc i marząc w tej to rannej porze,
Nie zauważył Sibo, że na dworze
Huczy i świszcze, że zastępy chmur,
Ciągną, zagładą dysząc, od zachodu,
Że już okryły, widne z jego grodu,
Czarnym welonem szczyty gór.
VII
Ściemniały naraz modre Renu wody;
W winnicach wicher z czartem szedł w zawody;
Wrzawa, ruch, tumult wszędy, wzdłuż i wszerz.
Jak do ataku nawałnica zmierza,
Grom wciąż za gromem błyska i uderza;
Rój nietoperzy pierzcha z zamku wież.
Dzisiaj królową tu jest Meluzyna
Zda się, mur każdy chwiać się już zaczyna.
Ren szumi, jako w szluzach wody spust,
Lecz pana zamku nic to nie obchodzi.
Puhara z winem, co mu życie słodzi,
Nie odejmuje od swych ust.
VIII
Dziś się sprawdziła ta maksyma stara,
Że między usty, a brzegiem puhara
Znajdzie się miejsca na nieszczęście dość.
Nim puhar do ust z winem podniósł Sibo,
Zabrzmiał róg straży przed jego siedzibą.
Snać burzą przygnan w zamku progi gość
(Myśl mu takowa po głowie przebieży).
Wtem drzwi runęły, ktoś po schodach bieży,
I wnet odźwierny w progu sali stał.
Chce mówić... przestrach zęby mu zaciska,
Na dworze wicher, grzmi piorun i błyska,
Jego ogarnia dziwny szał.
— „Tam w cieniu drzew tych... Miłościwy panie...“
— „Cóż u kaduka, raz już mów, szatanie!“
I Sibo rzuca w sługę puhar swój,
— „Co dzisiaj z tobą, mów, na boskie rany,
„Jakiż wypadek stał się niespodziany?“
— „Sam się przekonaj o tem, panie mój,
„Ten rogu dźwięk... ach, panie... czy słyszycie...
„Mój róg gra znowu... sami zobaczycie,
„W piekieł, o panie, wpadliśmy snać moc!“
— „Pijaku stary!“ woła Sibo w gniewie.
Z sali wybiega, dokąd jednak nie wie,
W tę straszną, czarną za dnia noc.
X
Spojrzał z krużganku. Boże, co za dziwy!
Czy śni, czy marzy? przed nim, jako żywy,
Stoi tłum gnomów tajemniczy ów,
O którym niańka, gdy był dzieckiem pono.
Opowiadała baśń mu niestworzoną.
Tyle tu typów różnych, ile głów.
Patrz-no, ten siwy — broda po pas spływa,
Temu płaszcz długi z tyłu garb przykrywa,
Temu kamienie drogie zdobią włos,
Ten jest motylem, a ten znowu muchą,
Ów zwiesił głowę na dół kłapouchą
Aż po wiszący z boku trzos.
XI
Tam jeden, co ma głowę w kształcie kuli,
Do towarzysza ze strachem się tuli;
Im za parasol służy wielki liść,
Który nie wiele udziela wygody,
Bo deszcz obmywa włosy ich i brody.
Jednego niosą, nie mógł widać iść,
Pod wielkim grzybem miejsce ów zdobywa;
Omszałą brodą tamten twarz zakrywa
Dziwnem, zaiste, zda się wszystko to.
Sibo się bawi, widząc tłum takowy,
Który się ciśnie aż pod mur zamkowy,
Widocznie w końcu spostrzegł go.
XII
Wtem z nich najstarszy, który stał na flanku,
Woła, podszedłszy bliżej do krużganku, —
Głos jego niesie wiatru silny wiew: —
— „Litości błagam, panie, nad biednemi,
„Burza zaścigła nas na obcej ziemi,
„Zdala od naszych pieczar, dziupli drzew;
„Sejm towarzysze mieli na pasiece,
„Pod dębem, który przeglądał się w rzece
„Gdy piorun strzaskał ten przygodny dom,
„Nie pozostało nic, drżącym ze strachu,
„Jak szukać dla się gdzieś w pobliżu dachu,
„Zwłaszcza, że deszcz lał, huczał grom.“
XIII
— „Stąd za daleko leży Smocza skała,
„By w porę zbiedz doń, prosim, by kazała
„Dać Miłość Wasza nam w swym zamku kąt.
„Mniejsza, niech kąt ten pod schodami będzie
„Gdzie pająk swoją pajęczynę przędzie,
„Byleśmy mogli ujść co prędzej stąd.
„Zmiłuj się! Ród nasz złoto w skałach kuje,
„Kamienie drogie również w nich znajduje,
„Zaś białe perły wydobywa z wód.
„My wszyscy, których widzisz tutaj roje,
„Dary przyniesiem na wesele twoje,
„Tylko do zamku wpuść nas wprzód.“
XIV
Skończył. W milczeniu tłumy wokół stały.
Wtem Sibo parsknął śmiechem na głos cały,
Przyjąwszy wszystko za jakowyś żart.
Śmiał się bezpieczny na dół patrząc z góry
Na te komiczne karłów kreatury,
I myślał w duszy: „a niech że was czart!“
Znowu porywa śmiech go naraz pusty,
A wtem otwarło niebo, snać, upusty,
Bo coraz większy deszcz zaczyna lać,
Grom wciąż rozświeca za gromem obłoki.
Od śmiechu Sibo, wziąwszy się za boki,
— „Wina co prędzej,“ woła, „dać!“
XV
Dzban z winem przyniósł pazik bladolicy,
Zabłysnął puhar w świetle błyskawicy
W ręku magnata. — „Wnoszę toast ten
„Za zdrowie wasze!“ Nagle się odwrócił
I pusty puhar szybko w bok odrzucił.
A wtem grom błysnął. Wszystko, jako sen
Gdzieś znikło. Zamek drży w posadach cały,
Drzew zdruzgotanych trzeszczą gdzieś konary,
Sibo ze strachem wodzi błędny wzrok.
Gnomów wokoło nigdzie ani znaku;
Widać jak ciągną po odległym szlaku,
Gdy grom rozjaśnił naraz mrok.
XVI
Sibo truchleje, bowiem mu się zdało,
Że w głębiach ziemi coś się z niego śmiało,
Że ktoś z szyderstwem zęby szczerzył doń
W chwili, gdy puhar odrzucił z pogardą;
Że jeden z karłów spojrzał strasznie hardo,
Podniósłszy groźnie zaciśniętą dłoń;
Że dookoła, kędy zwróci oczy,
Widzi przed sobą obmierzły łeb smoczy,
Nie wie, co teraz począć dalej ma.
Wzburzony srodze, wrócił znów na salę,
Jakoś mu wino nie smakuje wcale,
Zda mu się nudną w szachy gra.
XVII
Jednak myśl pewna pieści jego łono,
Że ta, co dzisiaj jest mu przyrzeczoną
Jutro na wieki jego może być.
Nie dziw, że zemsta nie jest straszna temu,
Kto jutro śluby składa bóstwu swemu.
A wszak od jutra on ma z Hildą żyć!
Chwycił za puhar. Wtem rogów dźwięk nowy
Z dołu dolata. Snać na próg zamkowy,
Ktoś wstąpił. Sibo zerwał się co tchu.
Po chwili herold wkroczył do komnaty,
Przybrany w kołpak, pióra, złote szaty,
I list z pokorą wręcza mu.
То ojciec Hildy pisał: „Dziecię moje
„Miłuje Waszmość, lecz nader się boję
„By was rywali nie poścignął miecz.
„Więc umyśliłem, choć me słowo macie,
„Z wiarą, że przyjaźń dla mnie zachowacie,
„Całą rozstrzygnąć tę w turnieju rzecz.
„Kto, dzielnie walcząc, w szrankach się odznaczy
„Temu dłoń Hildy nagrodę przeznaczy,
„Ja oddam rękę jej z pierścieniem tym.
„Wiem, żeście w boju pierwszym zapaśnikiem,
„Więc mogę mniemać z góry już pewnikiem,
„Że osiągniecie jedni prym.“
XIX
List wypadł z ręki. Co znów do stu gromów,
Snać to robota nienawistnych gnomów,
Lecz, hardy tłumie, z drogi mi tu precz!
Wspomniał na Hildy uśmiech, włosów złoto —
— „Mam bać się ciebie, nędzna ty hołoto?!
„Nigdy! Rywali wnet wyzwę na miecz!“
Już mu się zdaje, że ponad wszystkiemi
On jeden górą, kolano od ziemi
Przygina, biorąc z ręki Hildy dar,
Wśród zebranego ludu gromkich krzyków
Zastęp pobitych widzi zapaśników
I przyszłość, pełną złotych mar.
XX
Z tą myślą usnął. Cicha noc nastała
Śpi sad i łąka, lecz nie Smocza skała,
Nie zmruża oka w noc tę żaden gnom.
Tutaj ich całe zeszły się gromady,
Aby przy blasku ścian tych wieść narady,
Obsiadłszy tłumnie każdy złom.
W skale u góry wielki brylant płonie,
W świateł powodzi wszystko wokół tonie,
Przepychem złota ściana każda lśni,
Sklepienie w blaskach pereł i kamieni,
Naprzemian w barwy tęczowe się mieni,
Lub migotliwem światłem drży.
XXI
Zebrani próżno suszą mózg; ich głowy
Podają coraz jakiś projekt nowy
Z szeregiem coraz to groźniejszych kar.
Co tylko zemsta, złość wymyślić może
Przewertowano w narad owych porze.
Lecz jaki wyrok nie wiesz — krzyki, gwar,
Wtem słychać sygnał; gnom to wraca śniady,
Co go wysłano ponoć na wywiady;
Więc przy drzwiach szybko odsunięto spust
Wszedł, — uśmiech w twarzy igra mu złośliwy;
Tłum go otoczył wkoło niecierpliwy
— „Mów! “ wnet zabrzmiało z wszystkich ust.
XXII
Szczególną postać ta figurka miała:
Do pasa broda siwa mu sięgała,
Nosił czerwony kaptur, jako krew,
Złotem wyszyte szaty miał bogate,
Twarz śniada, małe oczka zezowate
Kryła obwisła, bujna jego brew.
Na końcach butów miał dwie kurze łapki;
Zaś wielki brylant u dziwacznej czapki
Skrzył się z daleka jasnych świateł grą,
Gdy w szarym płaszczu złotą rudę kował
Nieraz za wszystkich on się napracował!
Demonem starca tego zwą.
XXIII
Był najchytrzejszym z nich; najlepiej wiedział,
Gdzie jaki w skale drogi kamień siedział;
Źródło odnalazł zawsze blizko tuż;
Znał drzewo, które rdzeń już miało zgniły,
Wiedział gdzie w cieniu znaleźć chłodek miły;
Gdzie rosną krzaki cudnych, polnych róż,
Tytanię śledził podczas letniej nocy,
Wiedział, w złocistej gdzie jeździ karocy,
I z których kwiatów spija perły ros,
Gdzie czarnoksięskie zioła są bez liku;
Gdzie nagie wile kąpią się w strumyku,
Lub rozpłatają złoty włos.
XXIV
Jakie przynosił towarzyszom wieści,
Z przytoczonego listu wiecie treści.
O wszystkiem wiedział ten niesforny duch,
Więc zadowolić tłumy mógł ciekawe.
Gdy im wyłuszczył w końcu całą sprawę,
Wzniecił nanowo wrzawę, krzyki, ruch.
Stanęło na tem, że gdy po niebogę
Sibo pojedzie, zagrodzą mu drogę.
Najlepszą zemsty w tem widziano broń.
Nanowo wszyscy, schodząc się w gromadę,
Zaczęli szeptać, wspólną wieść naradę —
Nareszcie z wrzaskiem klaszczą w dłoń.
— „Brawo, to pyszna myśl jest, brawo! brawo!“
Biją na lewo w dłoń, biją na prawo
I znów w gromadę, jako nitek zwój
Zbiegli się. Każdy drugiemu do ucha
Coś cicho szepce, lub ciekawie słucha.
Zda się brzęczących pszczół tu osiadł rój.
W końcu szalone brzmią naraz okrzyki,
Ci biorą rydle, a ci znów motyki,
I dalej z niemi w ten drzemiący las!
Ordynkiem, śpiesznie, jak cienie bez liku
Suną, przy jasnym księżyca promyku:
Snać nader drogi jest im czas.
XXVI
Tu jedno słowo, gdy chcesz tajemnicze,
O czytelniczko, wyznać mogę, — liczę
Na ciebie bowiem, że nie zdradzisz. — Wszak
Mnie upewnia wzrok, ten twój anielski...
A więc ci powiem: „Korzeń czarodziejski“.
Co? Kręcisz główką? Znać nie idzie w smak
W moim utworze wątek ten kulawy?
Trudno poecie w rymach szukać sławy,
Gdy się wydaje w onych wszystko złem.
Niech ktoś referat lepszy da w tej sprawie,
Ty mnie wysłuchaj do końca łaskawie,
Wprost ci opowiem to, co wiem.
XXVII
Gdy w noc Walpurgi, na mioteł krawędzi,
Uriana branek tłum na Blocksberg pędzi,
Albo czarownic zastęp, dyablich cór,
Nie jedna, której szaty wiatr wydyma,
Tu, na polance, nagle się zatrzyma,
U drzew tych ściętych, gdzie się kończy bór.
Z inną znów kozieł, wzięty z konstelacyi
Aldebarana, nie wiem z jakiej racyi,
Kopytem, lecąc, uderzy o pień.
Nieraz, gdy minie owa noc czerwcowa,
Oprze się sennej wiedźmy o pień głowa,
Nim zajrzy w oczy jasny dzień.
XXVIII
Pnia tego ponoć nadpróchniały korzeń
Ma siłę czarów ku nieszczęściu stworzeń
W tę noc, gdy muszki złote idą w tan,
A paproć kwiaty pod nogi ci ściele
Przy nim to rośnie jadowite ziele;
Guślarskich roślin masz tu cały łan
Z drzewa, co smagłe stoi jak gromnica
Opodal, kiedyś będzie szubienica
Kto w ustroń ową swój skieruje krok,
Mocom piekielnym oprzeć się nie zdoła,
Wiecznie obchodzić musi pień dokoła
I weń zatapiać błędny wzrok.
XXIX
Owo ustronie wszyscy dobrze znali,
A więc ku niemu w drogę się udali,
Szli, gdzie sosnowy rośnie gęsty las,
Tam gdzie się łączą skał tych i drzew cienie,
Gdzie w gąszczu liści giną gwiazd promienie
I blask księżyca w jasnej nocy czas.
— „Dalej do pracy!“ Rydle zagłębili,
Kopią i kopią bez spoczynku chwili,
Na czołach potu wytrysnął im zdrój,
Wreszcie gromadnie łączą się w łańcuchy,
Rwą, szarpią korzeń gwałtownymi ruchy...
Próżna ich praca, próżny znój.
XXX
Ruszył się wreszcie, dalej więc w zawody
Pracują znowu, aż się trzęsą brody,
Drżą nogi. Próżno szarpią wszerz i wzdłuż.
Więksi przeważyć chcą koniec pochyły,
Inni nogami depcą z całej siły.
Próżno — tak, owak — z miejsca ani rusz.
Wtem z głębin ziemi słychać śmiech złowieszczy,
Więc jeszcze bardziej silą się, aż trzeszczy
W krzyżach, lgną nogi w ziemi. Nagle — prask!
— „Żwawo! wysiłek jeszcze jeden śmiały“
I wydobyli na wierzch korzeń cały.
Cóż to za radość, krzyki, wrzask.
XXXI
Przed nimi leżał olbrzym ten na ziemi,
Sęków i włókien pełen, z potwornemi
Kształty, obliczem dyabła być się zdał.
Miast oczu błyszczą chytrze muszki złote.
Gdy ukończono przedwstępną robotę,
Każdy coprędzej zdobycz dźwigać chciał.
— „Dalejże w górę“! W liściach zaszumiało,
Mrok gęsty pokrył okolicę całą,
Zahuczał puszczyk, we wsi zawył pies,
Zarechotały w bagnie żab miliony,
Błysnęły ognie błędne, przebudzony
Na całe gardło śmiał się bies.
XXXII
Nim jeszcze błysła porankowa zorza,
Przed Hildy grodem byli. U rozdroża
Postanowiono korzeń złożyć ów
W miejscu, skąd widać najlepiej turnieje.
Tu go zakopać, nim się rozwidnieje,
Więc w pocie czoła wszyscy kopią znów.
Ci, co najpierwsi pracę wykonali,
Giną, jak gwiazdy na niebie w oddali,
Gdy miejsca słońcu ustępuje mrok,
Gdzie tylko może, chowa się tłum wszystek:
Za gródkę ziemi ten, tamten za listek,
I stąd zapuszcza baczny wzrok.
XXXIII
Z powodzi szarych mgieł jutrzenka wstała
I rosę z czoła swego otrząsała,
Z nią szerząc świeżą dookoła woń;
W złoto, szkarłaty przybrały się chmury:
Skowronek zbudzon, wzbił się pod lazury
Nieba, dziękczynną piosnkę nucąc doń.
Jeszcze w mgły szare zamek był spowity,
Gdy tratowana końskiemi kopyty
Zadrżała ziemia, u bram dźwięczał róg,
Raz po raz bowiem nowi, liczni goście,
Wpuszczani byli po zwodzonym moście
Ten, ledwo wszystkim starczyć mógł.
XXXIV
Od strony Lerchu na wspaniałym koniu
Wyprawia harce pan Sibo po błoniu,
Przyłbica złotem z daleka się skrzy,
Pióropusz zdobi konia i rycerza,
Widny znak Hildy z boku u pancerza
Pod którym serce dlań z miłości drży.
Pewny wygranej Sibo wesół jedzie,
Za chwilę most już straż zamkowa zwiedzie,
Wnet o przybyciu jego róg da znać.
Nagle koń utknął, złotych iskier deszcze
Sypią się z podków. — „Co? przed zamkiem jeszcze
„Spróbować ostróg mych chcesz wać.!?“
XXXV
Zakrzyczał Sibo i konia ostrogą
Dźgnął, ale rumak ani ruszył nogą,
Tylko jak wryty w jednem miejscu stał.
Szarpie więc Sibo, kłuje znów na nowo,
Koń stoi ciągle ze spuszczoną głową,
Wciąż się rozgląda tak, jakby się bał.
Pałając gniewem, Sibo zrzuca strzemię,
Za uzdę luzem chce rumaka wieść,
Próżne zachody! Z miejsca ani kroku,
Wskoczył na siodło znów, lecz koń w podskoku
Zerwał się, w pole chce go nieść,
Gdy nikt nie jechał, most był rozwiedziony
Wtem słychać bębny, trąb wrzaskliwe tony,
Poczem heroldów brzmi doniosły głos,
Który rycerzy ponoć w szranki woła:
Kto przeciwników wszystkich pobić zdoła,
Tego skojarzy z piękną Hildą los.
I znowu bębny, znowu trąbka dźwięczy,
Dwaj się ruszyli jeźdźcy, — ziemia jęczy,
Z oszczepem lecą do się sztych na sztych
Kuno z Guntramem — bój to dwóch rywali.
Sibo rumaka targa, płazem wali,
Kole żelazem ostróg swych.
XXXVII
Krzyk. Kuno pada z siodła wysadzony.
Znowu brzmią trąby. W brokat przystrojony
Kroczy wspaniały pod rycerzem koń.
To znów cny Guntram wjeżdża na walk pole.
Sibo rumaka ostrogami kole,
Darmo. Bezwładna dzisiaj jego dłoń,
Koń stoi w miejscu, albo się szamocze,
Wokół pod liśćmi w krzakach coś chichocze.
А wtem i walka skończyła się już —
Guntram zwycięzcą, jak się ponoć zdaje,
Gdyż piękna Hilda podarek mu daje
I pierś ozdabia pękiem róż.
XXXVIII
— „Tego już nadto!“ Sibo skacze z konia,
Z dobytym mieczem lecieć chce przez błonia
Na zamek. Próżno. Coś się czepia szat.
Ciągnąc ku ziemi. Ot, i nowa bieda.
Ktoś go wstrzymuje z tyłu, iść mu nie da.
Wszystko się śmieje: gałąź, kamień, kwiat.
Krzyk ten, głos bębnów... Sibo wie, co znaczy,
To Guntram górą! On zaś tu, w rozpaczy,
Bezwładną ręką ściska wierny miecz...
On — rycerz, dziś jest jako łątka marna,
Inny zwycięzcą! O dolo ty czarna!
Przeklina gnomów. Ich to rzecz!
XXXIX
Ich to widocznie cała ta robota,
Wszak w trawie, w liściach wszędy się migota
Ciekawych oczek na raz jeden sto,
Złowieszczy chichot słychać dookoła.
— „Co czynić!?“ Sibo na pół martwy woła,
Uczucia zemsty, gniewu w piersiach wrą.
Aż do szaleństwa rozpacz go przywiodła,
Zacisnął pięście, sparł się o łęk siodła,
Patrząc na zamek — szczęścia jego grób.
Gdy wtem trąb nowe słychać naraz dźwięki,
A on tu — jeden, jakież straszne męki
Cierpi — na zemsty wydan łup!
XL
Guntram zwycięzcą. To najbardziej boli,
Tak, niezawodnie. Bowiem czemu gwoli
Te krzyki tłumu, wieńców owych stos?
— „Co! Guntram“ woła „ma zwać Hildę żoną,
„Kłaść swą ohydną głowę na jej łono?...
„Nigdy! Za wielki byłby dla mnie cios!“
Gdy tak rozpacza, wtem dziecina mała,
Która dróżyną z jagód powracała,
Pozdrawia słowy: „Niech cię wesprze Bóg!“
Naraz moc tracą wszystkie owe dziwy.
Za chwilę stanął w zamku Sibo mściwy,
Rywali swoich straszny wróg.
XLI
Czy chcecie wiedzieć, co się dalej działo?
Jak ducha pomsty, w bój coś Siba gnało,
Serce mu bije, gniewem pała skroń.
Zwarli się jeźdźcy. Guntram z konia leci,
Za nim wnet Kuno, za nim Günther trzeci.
Reszta bez walki w szrankach składa broń,
Trąb znów i bębnów słychać naraz dźwięki,
Sibo przyklęka, bierze z Hildy ręki
Pierścień, jej kibić obejmując wpół.
Zaś ojciec Hildy, idąc sam na przedzie,
Zebranych gości na pokoje wiedzie
I za biesiadny sadza stół.
XLII
Mab się nie cieszy z mojej opowieści,
Mówi, że morał w końcu się nie mieści.
Za karę odtąd będzie mijać mnie,
Już więcej snów mych wyzłacać nie będzie,
W pajęczą tkankę pereł mi nie wprzędzie,
Rozbrat uczynić z moją muzą chce.
Jednak, jak mniemam, zechce się przebłagać
I raźno będzie znów biczykiem smagać,
Kierując ku mnie złoty rydwan swój;
Kiedy, dziecino ty ma, luba, mała,
Mój złotowłosy skarbie, perło biała,
Uśmiech na ustach ujrzy twój.
Pod lasem mieszkał pospołu z żoną
Kmieć Wawrzon. Chatkę mieli omszoną.
Gdy im dokuczał nieraz głód srodze,
Kłótniom i swarom puszczali wodze.
Jednego razu żoneczka rzekła:
— „Dość już mam ciebie! Ruszaj do piekła!“
Więc rzuca Wawrzon żywot swój marny.
Idzie i idzie... patrzy — próg czarny,
Za nim ciemnica gorsza niż w nocy.
Wzywa więc Wawrzon Świętych pomocy,
Znak krzyża czyniąc i... próg przekroczył;
A wtem mu dyabeł drogę zaskoczył:
— „Hej, kmotrze, gdzież to wiodą cię bogi?“
— „Witajcie, panie, — dyć w wasze progi, —
„Po was miarkuję, żem jest u czartów...
„Z moją żoneczką, oj, niema żartów!
„Tutaj mnie wiedźma stara wysłała.
„Jużby powrócić do dom nie dała“.
Rzekł i w głąb piekła iść znów zaczyna.
Wśród dyabłów naraz popłoch się wszczyna,
Wnet się zleciała cała ich tłuszcza
I w tan dokoła z krzykiem się puszcza.
Kmiecia nie straszy piekielny krater,
Dumnie wciąż kroczy, niby bohater,
Nie dba, że grozi mu pewna zguba,
Woła: — „Prowadźcie do Belzebuba!“
Lecz te dyabliska pędzą szalone
Raz w tył, to naprzód, w tę, w ową stronę;
Na nic nie pyta zgraja ta wściekła,
W końcu wygania Wawrzona z piekła.
Znalazł się biedak znów na drożynie
Tej, co ku jego zdąża wiosczynie...
— „Dyabeł pomotał“, rozmyśla sobie,
„Lecz mu się nie dam, wiem już, co zrobię:
„Dobrze, żem znalazł tę krętą drogę,
„Do piekła z tyłu dostać się mogę.
„I, jakem Wawrzon, na moją duszę,
„Przed Belzebubem wnet stanąć muszę!“
A wtem, o rety! Masz tu pociechę!
W oddali widzi swą własną strzechę;
Zdrętwiał ze strachu... Wszak nie dziwota.
I drżącą ręką otwiera wrota...
Gdy światło dzienne zgasi ręka boża,
Roświeca człowiek gwiazdę u skał morza.
Za latarnika służył na Arkonie.
Był cichy, dbały. W czarnych chmur welonie
Latarnia jego jak słońce pałała,
Wskazując łodziom kędy ostra skała
Przykryta falą, grzbiet zdradziecko jeży.
W poblizkiej chacie mieszkał u wybrzeży;
W dzień z rybakami łowił ryby w sieci,
Wieczorem, kiedy latarnię roznieci,
Czuł się szczęśliwym, że tak jasno płonie,
Że okręt śmiało, prując morskie tonie,
Przy jego świetle zdąża do przystani,
Gdzie ocalenie znajdą burzą gnani.
Wszak czasem może syn wód miewać własną
Radość i serca czuć własnego bicie.
Doświadczył tego Jan, gdy raz o świcie,
Córka sąsiadów w porcie się zjawiła,
Kiedy im serca miłość skojarzyła,
Wnet u rodziców zażądał jej ręki,
A starych dzwonów melodyjne dźwięki
Wieść tę od Rugii niosły w sine dale.
Było wesele. Jan nie spoczął wcale,
Dzień cały zbiegł mu w pracy, na bieganiu.
Nadeszła chwila, gdy przy dzwonów graniu
Szedł do ołtarza, poczem druhów grono
Na ucztę przyszło. Oj, rad byłeś pono,
Gdy gość ostatni, żegnał, chłopcze, ciebie,
A jasny księżyc płynął już na niebie.
Czas szybko bieży. Szczęśliwi oboje
W błogi ten wieczór snuli marzeń roje.
A tu już mroki szerzy noc dokoła.
Jan dziś zapomniał o latarni zgoła.
Boć z Hanny oczu inna świeci zorza —
Co mu do skał tych, co mu tam do morza,
Nie dba, że księżyc skrył się poza chmurą,
Że mrok w ciemnicę zmienił się ponurą,
Że wicher wyje jako wilków stada,
Że piorun w morze za piorunem wpada
Że grzmi, jak gdyby wzywano na sądy,
Że śmiech szyderczy niosą morza prądy.
Boże! bądź z tymi co giną wśród nocy!
Nagle wichura drzwiami z całej mocy
Janowej chaty zatrzęsła i zda się
Ryczy: — Latarni oko, patrz, w tym czasie
Zagłady, — ślepe. Wstań, ty sługo dbały!
No — śpiesz się! fale biją wciąż o skały,
Miotając o nie okręt raz po razu,
Nie dziw, gdyż morze nie ma drogowskazu!
Jan jak piorunem rażon, z łoża skoczył,
Zdrętwiał na widok, który nagle zoczył.
Wspomniał, że światła w wieczór nie rozświecił,
Strach grozę następstw w sercu mu rozniecił,
Pędzi ku wieży. — Boże co za zmiana:
Błyszczy jak we dnie nawskroś morska, piana,
Jako na dłoni fal widnieją wały.
Widnieją wokół strome, nagie skały,
Со więcej, — okręt grzbiety ich okrąża
I ku przystani, prując fale, zdąża;
Nie dba o wichrów wycie i o burzę.
Lecz kto rozniecił światło to na górze?
Wszak od latarni klucz Jan ma w kieszeni...
Zimny na czole pot aż mu się pieni,
Od źródła światła nie odwraca wzroku.
Nie! nie! nie może wierzyć swemu oku...
Tu wszystko lśni się w ogni świetle jasnem!
Wtem, czy złudzenie? nie — wszak uchem własnem
Słyszy śpiew jakiś, widzi doskonale
Tłum białych cieni na przyległej skale;
Każdemu szaty białe wiatr rozwiewa...
Jak wryty stanął, słucha — tłum wciąż śpiewa.
Dziwny to jakiś śpiew w nieznanej mowie.
Ze strachu włos mu jeży się na głowie...
Patrzy — siwizna mężom po pas spływa,
Wieniec lipowy skronie im okrywa;
Ci, w rękach lutnie, a ci dzierżą miecze:
Śpiewają chórem. Światła snop się wlecze
Od skał na morze, które jasno płonie.
Ucichła burza, gładkie wody tonie
Błyszczą połyskiem zwierciadlanej szyby.
Wiatr skrył się w głębiach i wspłynęły ryby,
Jedyne śpiewu nieme tego świadki.
Wreszcie tłum znika, wody lazur gładki
Krwawo zapłonął, bowiem słońce wstało.
Jan wszystko mniemał, że mu się coś zdało.
Rankiem kapitan ściskał Jana rękę,
Przy szklanic dźwięku niosąc mu podziękę:
— „Jaśniało światło twoje, jak cud jaki
„I oświetlało nam w pomroce szlaki;
„Inaczej byśmy, wprost na skały gnani,
„Nie mogli dotrzeć cało do przystani.“
Jan śmiał się w duchu, gdy wychylał czarę.
W kilka lat znalazł jakieś druki stare,
W nich czytał: „Gdzie to światło okręt wita,
„Stała świątynia ongi Światowita,
„Co rozsiewała jasne światło z góry,
„Wczas, gdy kapłanów rozbrzmiewały chóry
„Statek bezpiecznie mógł omijać skały
„Choć wichry z krańca w kraniec nim miotały.
„Do dziś dnia prawią marynarze starzy,
„Że widzieć światło czasem im się zdarzy
„I że śpiew słychać jakiś o północy...
„Ci co tak twierdzą ponoć w dyabła mocy.
„Ktoby im wierzył? Wszak my nie poganie?
„Tyś jednak wierzył dzielny, zacny Janie!
Nie zmarł ponoć Alfred Wielki, w Alhelmy gdzieś żyje,
Za myśliwca snadź przebrany, po lasach się kryje.
Stary Norman, z rebeliantów, w klasztorze gajowy.
Co się ukrył, opowiadał mnichom fakt takowy:
Raz, wśród lata, na dnia schyłku, z gór burza się gnała
I pioruny, jak z kusz strzały, na lasy miotała;
On z obchodu wracał do dom, na dżdżu moknąc srodze,
Gdy na szczęście spostrzegł budę chróścianą na drodze.
— Wejdę do niej, myśli, odzież choć się zaoszczędzi.
Tu poczekam, zanim wicher grozę tę przepędzi.
Więc do budy! Lecz kiej licho! — już się w niej ktoś wierci, —
W kapeluszu, przemoknięty, zgarbiony w trzy ćwierci.
Drzewa gną się, nawałnica wyje i zawodzi.
Snadź nam obu, rzecze leśnik, chata ta wygodzi.
Wlazł do budy. Nic ze sobą naprzód nie mówili,
Gdyż wiatr huczał, wciąż się lało. Nareszcie po chwili,
Cudzoziemiec rzekł: — „Cóż, kmotrze, dobrze się wam darzy?“
— „Któż odgadnie jaką kaszę dla nas dwór upraży?“
A ten na to: — „Wszak spokojem dwór was dziś obdarza?“
— „A no prawda, mamy spokój, jako wśród cmentarza“.
Wtem grom błysnął i zabarwił wszystko w swe szkarłaty,
Norman poznał, z kim rozmawiał, tak z twarzy, jak z szaty.
Cudzoziemiec zauważył też, że jest poznany.
— „Powiedz, rzecze, czy lud wdzięczen jest mi i oddany?
„Wszak jam zdziałał dla was wszystko, użyczył swobody,
„Jam zbudował wasze drogi, poujarzmiał wody,
„Jam założył wam stolicę, nadał dla niej prawa,
„W moich pieśniach opiewana wasza niegdyś sława,
„Jam połączył wasze rody, wszystkim dał kęs chleba,
„Za to wszystko pragnę chwały... Co wam jeszcze trzeba?“
Norman gorzko się uśmiechnął: — „Przyjmij to do siebie:
Kiedyś język z ust nam wyrwał, co nam po twym chlebie!“
Jeden go Phaon chroni
U siebie w ciężkiej chwili,
Gdy wierni pretoryanie
Haniebnie opuścili.
Z Rzymu wciąż nowe wieści
Zadają nowe ciosy:
Bunt w wojsku, do bram miasta
Szturmuje motłoch bosy.
Posłowie niosą rozkaz
Złowrogi od senatu:
„Z chwilą tą, tyś nie władca
„Rzymskiemu groźny światu“.
W Galii już rządzi Galba
A w Rzymie trybun ludu;
W szalbierskich jego sprawkach
Nie widzi nikt już cudu.
— „Artysto, gdzie twa sława“?
Niewolnik, Eros, młody
Do końca z panem dzieli
I trudy i zawody.
— „Trzeba snadź umrzeć, chłopcze,
„Przed śmierci jam obliczem...
„Dotknę się tego miecza
„I wkrótce będę niczem,
„Nie, nigdy! Choć powieki
„Śmiertelny sen mi zwiera,
„Świat wabi mnie ku sobie,
„Tak Cezar nie umiera!...
„Gdzieindziej nudy bicze
„Pędziły mnie i gnały,
„Dziś nowa chuć i żądze
„Jak lwy w mej duszy wstały,
„Żyć chcę! Precz z myślą śmierci!
„To hasło dziś Nerona!“
I płacze. — „Umrzesz,“ echo
W oddali brzmi i kona.
Ku swemu panu Eros
Wzrok podniósł litościwy,
Taranem w bramę walił
Już żołdak zemsty chciwy.
A chłopiec miecz obnaża:
— „Więc umrzeć nie masz siły?
„Patrz na mie, to tak lekko“ —
I krew mu tryska z żyły.
Zgina się przed nim władca.
Twarz chłopca radość wieści,
Nie widać w niej ni smutku,
Bojaźni, ni boleści...
Z rozpaczą cezar ryknął:
— „Skąd wziąłeś mocy tyle“?
— „Wyznawcą jam Chrystusa“!
Rzekł, kończąc życia chwile.
RrzekłRzekłPan do nimfy: — „Uścisnąć cię muszę,
Pocałunkami ukoić katuszę.
Istność twą wchłonąć w siebie jednem tchnieniem,
Jak Helios rosę chłonie swym promieniem,
Która narcyzy w żywe złoto zmienia.
Pragnę nad wszystko twego uściśnienia.
Oddechu, co mi wonieje tymiankiem,
Nad którym pszczoła z Hybli brzęczy rankiem
Gdy w modrej kniei Gaja odpoczywa.
Nie moja wina, żeś ty piękna, tkliwa,
Że twoje usta ambrą słodką poją...
Chcę pić tę słodycz, — więc musisz być moją“!
To wysłuchawszy, szybko pobieżała...
Wreszcie u rzeki, gdzie olbrzymia skała,
Zwolniła kroku, — na trawy kobiercu
Legła, — podnosząc głowę, z trwogą w sercu
Do Venus, wszystkich matki, prośbę wznosi:
— „Słodko, jak żyłam, daj mi umrzeć“, prosi.
Lecz nie oddawaj na Satyra chuci!“
Pan podbiegł szybko i ku niej się rzuci...
Lecz wtem się cofa, patrzy, — przed oczami
Pień wierzby stoi, trzęsąc gałęziami.
Zda się, że szydzi z niego ktoś ze śmiechem.
Gniew w Panu zawrzał, skoczy wnet z pośpiechem
I pręt wycina. Wodzi po wierzbinie
Palcami, wreszcie dobył tonów fletni,
Pieśń ta po rosie, w cichy wieczór letni,
Echem tryumfu, w dal i żalu płynie.
— „Żadna mnie z tobą nie rozłączy siła“.
Jam cię zwyciężył, chęć się ma ziściła
Gdy memi usty, z ust twych słodycz piją!“
Tak Syrinx w fletni nieśmiertelnie żyje.
Po jednej salwie aż pięć kul miał w sobie:
W skroni i piersiach. Padł niemy, jak bryła,
Nawet nie jęknął w onej kaźni dobie.
Poczem, by złożyć w cichym obok grobie.
Garstka go druhów z ziemi pochwyciła.
Sromotna zdrada kaźni tej przyczyną:
Tchórz i niewieściuch, zlękłszy się pogoni,
Zszedł z posterunku, a zaś główną winą
Jest, że do wroga zbiegł nędzny. Tak giną
Zdrajcy, — nad nimi nikt łzy nie uroni!
Gdy go schwycono, słusznie krew swą przelał
Na rozkaz wodza, — dla postrachu innym.
Nikt z nim rozpaczy strasznej nie podzielał.
Przez noc ostatnią płowy włos mu zbielał...
Tak skończy każdy, kto jest zdrady winnym!
Pod takt muzyki, jak tłum szarych cieni,
Wracała z placu wykonawców rota;
Nikt z drugim słowa w drodze nie zamieni,
Wszyscy jednako w myślach pogrążeni
Idą, — aż weszli, milcząc, w koszar wrota.
Do kapelana rzecze wódz ze swadą:
— „Radź, jak w tej zgrai stworzyć cnoty eden“!
Ksiądz rzekł pół szeptem, zamiast przyjść mu z radą:
— „Gdy pułk na tysiąc jeden zhańbił zdradą,
Chrystusa zdradził na dwunastu jeden!“
SmuteSmutne leśne to ustronie —
Między trzciną połamaną na bagniskach lśni się woda,
Stojąca i czarna woda.
Wokół wszystko w ciszy tonie
U gałęzi starych olszyn mgła się czepia; — chłodem wionie,
Krzywe wierzby, popróchniałe w niemym stoją tu szeregu;
Obnażone ich korzenie wiją się u bagna brzegu.
Do miejsc owych opuszczonych rankiem małe dziecię chodzi,
Gdzie najlepsza trawka rośnie swoją krówkę łysą wodzi,
Krówkę dobrą, cichą, wierną, którą z łaski nieba dały,
Biednych ludzi to skarb cały!
Tej nieznośnej mgły szarawej małe dziecię wciąż się bało —
Ciągle mu się zdało,
Że się jakiś cień z niej rodzi,
Wśród oparów ustawicznie niesłychanym krokiem chodzi,
A gdzie stąpi, trawy zieleń w żółtość naraz przeinacza,
Zaś jesienne późne kwiaty, przydeptując w ziemię wtłacza.
Raz za długo zmarudziła ta pastuszka nasza mała,
Wieczór zapadł niespodzianie. Cienie rosły. Przyśpieszała
Kroku, prętem wymachując, ku domowi krówkę gnała.
Coraz większa od moczarów po zaroślach mgła się snuje,
Nagle dziecię na ramieniu, zda się, czyjeś ręce czuje,
Zimne ręce. — W tył spojrzała. Drży, ze strachu ledwo żywa.
W kłąby zwita mgła się snuje, obok stoi babka siwa,
Jako wierzba ta nad wodą pochylona i zmurszała.
W małych oczkach pod brwią siwą zielonkawy odblask pała
Taki samy, jakim świeci w bagnisku woda zgniła,
W oczy dziecka wzrok swój wpiła
I bezzębna wciąż się śmieje, białą płachtą jakąś wiewa.
— „Słyszysz, prawi, co ten wicher w połamanym krzaku śpiewa?
„Wiesz, co cierpi każdy listek zanim z drzewa w wodę spadnie,
„Aby zgnić z innymi na dnie?“
Przestraszone dziecko bieży przez moczary przez wikliny,
Długo za nim coś tak brzmiało, jak przeciągły syk gadziny.
Szary całun z chmur nazajutrz rankiem na się niebo wzięło.
Mróz zawitał. Beznadziejnym jakimś smutkiem wszystko tchnęło;
Mgła wczorajsza, w szron zmieniona na kobierzec traw opadła,
Znów pastuszka zawitała; w dziupli starej wierzby siadła,
Przykurczyła swe nożyny, patrzy, jak liść spada z drzewa,
Myśląc sobie, co też wicher w tych konarach teraz śpiewa,
Со też cierpi listek każdy zanim z drzewa w bagno spadnie
Czemu gnije w wodzie na dnie?
Dziwnie wszystko coś się składa!
Patrz, i ona przyszła znowu, widzi dobrze jak się skrada
Od bagniska, w koło toni, za sitowiem połamanem.
Zasłonięta aż po oczy szarym płaszczem, z mgły utkanym,
Drży ze strachu biedne dziecię: — „Ach a może nie spostrzeże,
Gdzietam! idzie. — Już jest przy niej, w zimne dłonie dłoń jej bierze,
Ból uczuwa — to te pałce jako szpony tak się wpiły!
Strach pozbawia odrętwiałą wszelkiej mocy, wszelkiej siły.
Siadła przy niej groźna pani, jak kościotrup taka sucha
I poprawia swą płachetkę i w skostniałe dłonie dmucha,
Spoglądając wciąż ukradkiem, śmieje się doń jadowicie:
— „Czy wiesz o tem, że o tobie wciąż ja myślę, moje życie.
Jakiż od niej chłód powiewa!
— „Słyszysz, prawi, co ten wicher w połamanym krzaku śpiewa,
„Wiesz, co cierpi listek każdy, zanim z drzewa w wodę spadnie,
„Aby zgnić z innymi na dnie?“
Zbladło dziecię, oniemiało, z miejsca się poruszyć boi,
Wokół w śladach wydeptanych, ścięta mrozem, woda stoi.
Pod krzakami, na pół zgniłe, czerwonawe liście leżą,
Od moczarów dookoła nieprzejrzane mgły się szerzą.
— „Nie wiem“, rzekła. Serce drżące omal z piersi nie wyskoczy.
Zielonawym dzikim blaskiem zaświeciły starej oczy
I coś w ucho jej szepnęła.
W swe skostniałe, zimne ręce, drobne rączki dziecka wzięła
I znów usta posiniałe do jej uszka szepcząc zbliża,
Mokra mgła ponad opary to podnosi się to zniża
I osiada na wierzbinie kropelkami drobniutkiemi
I ciężarem swym pochyla poczerniały liść ku ziemi.
Pomroczało dookoła, wszystko zda się, oddech tłumi.
Jakiś ptak zahuczał nagle, niewidzialnem skrzydłem szumi
Kto go zbudził? Tu ktoś idzie“! leżąc przez sen dziecko gwarzy.
Do wilgotnej, chłodnej ziemi rozognioną skroń przyciska
Zda się kwiatkiem zapomnianym, gdy znienacka mróz go zwarzy,
Zbladło liczko, czoło płonie, a łza owa w oczach błyska
Co wyraża ból głęboki.
— „Tatuleńku“, wtem zawoła, posłyszawszy czyjeś kroki.
Ojciec był to.
— „Co się stało? Tak czekamy długo na cię“.
Chodź do domu, niespokojna tam matusia płacze w chacie,
„Wstań dziecino! Ty się chwiejesz, twoje czoło ogniem płonie,
„Twe rączyny jakby z lodu. Możeś chora?“ — „Boli dusza“ —
Przez sen dziecko odpowiada — „boli dusza, żar mam w łonie,
„Tatuleńku! słyszysz, luby, jak gałązkę wiatr porusza?
„Wiem już teraz, co liść cierpi, zanim z drzewa w wodę spadnie,
„Wiem dlaczego gnije na dnie.
„Czuję, jak drży listek każdy, czekający swej kolei,
„Nim w bagnisko biedny spadnie, bez pomocy, bez nadziei.
„Wiem, co cierpi kłos podcięty, kiedy pada na ściernisko“.
Jęknął ojciec, chwycił dziecię w swe ramiona, tuli, pieści:
— „Dziecię, dziecię, jakże dziwne szepczesz do mnie opowieści.
— „Ona mi je powiadała“.
— „Któż to?“
— „Ona. Jest tu blizko —
„Patrz, o patrz, gdzie te opary,
„Jak się skrada wolniuteńko przez bagnisko cień jej szary,
„Kędy stąpnie, trawy zieleń w żółtość naraz przeinacza,
„Zaś jesienne, późne kwiaty nadeptując w ziemię wtłacza“.
Uspokaja ojciec dziecię: „To po łące kroczy zima.
Więdną kwiaty, więdną zioła, bo je biały mróz już ima“
— „Zima? nie — to ktoś jest inny“. — „Któż by inny duszo miła?“
— „Śmierć tu była!“
Stoi za wsią na pagórku
W polu Macierz Święta,
Przy niej lipa, lecz cóż po niej
Kiedy znać uschnięta.
Śniada Matki twarz od słonka,
Smutna i znękana;
Z boku sterczy bez dwóch palców
Ręka nadłamana.
Jakże możesz błogosławić
Święta Matko Boża,
Nasze pola, łąki nasze,
Nasze te rozdroża,
Kiedy słonko nieustannie
Twarz Twą śniadą pali,
Kiedy cienia lipy wonnej
Ludzie Ci nie dali?
Lepsze ponoć, od nas ludzi
Te ptaszyny Boże,
Gdy Ci, Matko, niosą wdzięczność
W śpiewie, rozhoworze, —
Wiodą do Cię swe pisklęta,
W słonku wygrzewają,
Oczka drobne miłosiernie
Ku niebu zwracają.
Czemże Tobie lud ten wierny,
Matko, się wywdzięczy,
Gdy dziś w nędzy, na przednówku
Ciężko wzdycha, jęczy.
Może śpiewem? Boże miły,
Jak tu śpiewać komu
Kiedy drobne twoje dziatki
Z głodu mrą ci w domu.
Jakże może być inaczej,
Gdy twa krwawa praca
Czwartą cząstkę twego plonu
Zaledwie ci zwraca.
Nią opędzać biedę musisz,
Boć dwie na opłaty
Oddać trzeba, czwartą ponoć
Weźmie żyd brodaty.
Więc deszcz smaga Twoje, lica,
Śnieg u stóp Twych leży,
Po tym kraju czeskim, naszym
Bieda nędzę goni —
Niech więc serce Twe wybaczy,
Oko łzę uroni.
Nie gniewaj się, Matko Święta
Na Twe wierne dziatki,
Lecz błogosław siewy dłonią
Kochającej matki.
Niech się tylko tego lata
Zrodzi ziarno nowe,
Odłożym Ci ze swej ćwiartki
Co najmniej połowę.
Wsadzę lipkę na jesieni,
Jak się zrobić miało,
By nie mogło znów ogorzeć
Twoje święte ciało,
Będzie nasza lipka hojnie
Obdarzała cieniem,
Ochraniając święte czoło
Przed słonka promieniem.
Wyróżowią zbladłe lica,
Pył Ci zetrą z skroni,
I przykleją brakujące
Palce k’ świętej dłoni.
Nasypią Ci dookoła
Pszenicy i żyta,
Aby mogły ziarno dziobać
Ptaszyny do syta.
Podeścielą Ci pod nogi
Z pól zebrane kwiaty;
Przyozdobią głowę w polne
Róże i bławaty.
Grać Ci będą na fujarze,
Z zielonej wierzbiny,
Ale dziś nam wybacz nasze
Przeciw Tobie winy!
Szła zima polem, jak liść drżała,
Lśniący od szronu dyadem miała;
Obcym był dla niej wonny kwiat,
Nie dziw, gdy leży w serca głębi
Lód, co uczucia wszystkie ziębi
I unicestwia marzeń świat.
Wzrok zatopiła pogardliwy
I na zielone runią niwy
Sypie z zanadrza biały śnieg;
Zwiędły już kwiecia łany całe,
Jedne stokrotki tylko małe
Zdobią gdzieniegdzie ścieżki brzeg.
O śpiesz się sroga, niech śnieg prószy
I na te niwy i w głąb duszy,
Mniejsza! do celu swego dąż!
Lecz zważ, że kwiatki te u drogi
I miłość moja dla niebogi
Nawet pod śniegiem kwitnie wciąż.
Pierwszy śnieg
Leciuchno, tumanami
Spada na pola, na rzeki brzeg.
Spada na lasy — niby puch;
Jakiż tu ruch,
Szmer, między gałęziami.
Każde z nich płatki chwyta.
Biało już wszędzie...
Śnieżne podmuchy
Trącają z lekka liść suchy.
Ptastwo się budzi i pyta:
— Co z nami będzie?
Zasypał nam śnieg biały
Świat cały —
Złowrogi biały śnieg.
Pierwszy śnieg!
Pierwszy śnieg
Gdy włosy ci przyprószy,
Odtąd w twem sercu krew zwalnia bieg.
Ach, gdyby wietrzyk śnieg owy zwiał,
Jakżebyś chciał!..
Nie, nic go już nie zruszy!!
Coś smuci ciebie, dręczy,
Mrozi lub pali,
Serce ból ściska;
W oczach ci nagle łza błyska,
Głos jakiś w piersiach jęczy,
To duch się żali:
Chwilkę błogośmy żyli
I śnili;
Życie nam zwarzył śnieg,
Pierwszy śnieg!
Padła w gęstym borze sosna Padła od siekiery,
Łamiąc kruche swe konary, Żal rozwodzi szczery.
Złote łzy swe uroniła Na tych mchów zielenie
I ostatnie — męczennica Wyzionęła tchnienie.
Porąbali ją w kawały I wywieźli z lasu;
Słychać było sióstr jej łkanie Do późnego czasu.
Do ciemnicy ją zawlekli, Zda się, leży w grobie —
Snując złote sny i marząc O szczęśliwej dobie.
I wspomina gąszcze lasów Gdzie wiatr ciepły wieje,
Gdzie to słonko na mchy, wrzosy, Swe promyki sieje.
I wspomina księżyc blady, Gwiazd złocistych roje,
Zda się, słyszy jak wywodzi Słowik pienia swoje.
Lecz wciąż żali się i smuci, Że w tym grobie gnije,
Że w niepamięć pogrążona, Nigdy nie ożyje.
Lecz się smuci, że po wiośnie PrzysłaPrzyszła sroga Zima,
Że świat cały w swojej mocy Wspólnie z Mrozem trzyma.
Gdy ją sobie przypomniano, Wzięto ją z ciemnicy,
Rozjaśniło się dokoła Pośród ścian świetlicy.
Zapłonęła jasnym blaskiem Wokół szerzy ciepło,
I rozgrzewa i ożywia, To co zmarzło, skrzepło!
Zrozumiała dobrze teraz, Że to jej płomieniem
Ze snu życie rozbudzone, Swieżem wionie tchnieniem.
Zanuciła, jak ptak nucił, Kiedy w boru stała.
Jak liść w boru niegdyś szumiał, Ona zaszumiała.
A jej iskry, jako osy Wśród boru, hymn grały,
Jak robaczki świętojańskie Wokół migotały.
I ujrzała, jak obecnym Światło jej płomienia
Rozpogadza naraz czoła, Twarze rozpromienia.
Czuła błogi czar, co w sercach Ludzkich roznieciła,
Zaszumiała piosnkę znowu, Już się nie smuciła.
Już nie było jej żal życia, Jasnych zórz promieni,
Ani w kniei leśnej szumu, Ni słowiczych pieni.
Zgasła niby poseł Boży U podnóża tronu,
A jej dusza istnieć będzie Aż do światów zgonu.
Stał za miastem przy drodze aktorów wóz wielki,
W tym teatrze wędrownym mogłeś znaleźć wszelki
Rodzaj sztuki: komedyę, dramata. Dziś rano
Na kurtynie wielkiemi zgłoski napisano: „Przedstawienia nie będzie.“ Myślę sobie naraz:
O, szanowny dyrektor ma jakiś ambaras!
Zgaduję — Mój komiku! — to ciebie zawiało,
Gdy się późno z libacyi do budy wracało.
E nie — to musiał amant uciec z balleriną;
Miłość tu była ponoć ucieczki przyczyną,
A może odemknięto im sławy podwoje?
A może ją znęciły brylanty i stroje?...
Uśmiechnąłem się, idąc. — Cisza — biała koza
Dźwięczy tylko dzwoneczkiem. Podszedłem do woza,
Zwierzę trawę rzuciło, podskoczywszy ku mnie.
Patrzę w budzie spoczywa blade dziecię w trumnie!
Antoni Klasztersky.
↑Karol Borowski (Hawliczek) poeta i dziennikarz czeski urodził się w r. 1821, umarł 1856. Po ukończeniu nauk filozoficznych w Pradze, wstąpił do seminaryum teologicznego w mniemaniu, że jako ksiądz, będzie mógł krzewić oświatę narodową wśród swoich ziomków, lecz takowe porzucił, ponieważ władza duchowna zaczęła go prześladować za umiłowanie pamiątek staroczeskiego ducha, noszącego w sobie jakoby zarodki wszelkiego rodzaju kacerstw. Prócz działań politycznych, mających duże znaczenie w sprawie odrodzenia Czech, B. pracował wiele jako wytrawny krytyk i dziennikarz. Prace na tem ostatniem polu zjednały mu wielką popularność. Oddany w zupełności na usługi swojego społeczeństwa, domagał się usilnie, w redagowanych przez siebie czasopismach, ulepszeń na drodze rozwoju sił materyalnych i duchowych swojego narodu, a międymiędzy innemi dążył do swobody wiary i języka.
↑Legenda ta, prócz Czech, w różnych waryantach krąży w mieście Lukka, w którem święta Zyta uznaną jest za patronkę. Patrz: Dante „Komedya Boska“ XXI wierzwiersz 38.
↑Święto Chanuka ustanowione zostało na pamiątkę poświęcenia domu Bożego w miesięcu Kislewu. Trwa dni 8. Przed wieczorem dnia pierwszego rozpala się jeden płomień, na ośmioramionnem świeczniku, każdego zaś następnego dnia o jeden płomień więcej.
↑Zwików (po niem Klingeberg) jeden z najstarożytniejszych zamków w Czechach jest jednym też z rzadkich pomników budownictwa z przed XII wieku Rzymian, czy też Markomanów. Na ocalałej wieży znajdują się znaki, uznawane przez niektórych uczonych za pismo runiczne. Zwików należy do księcia Szwarcenberga.