Jagiellonowie/Pod Warną
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jagiellonowie |
Pochodzenie | Legendy, podania i obrazki historyczne |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1918 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
„Grób jego — Europa, słup — śnieżne Bałkany,
Napis — wieczna pamiątka między chrześcijany!“
Takim nagrobkiem uczcił pamięć Władysława Warneńczyka pierwszy wielki poeta polski, Jan Kochanowski.
I pięknem pozostanie na zawsze wspomnienie tego zgonu 20-letniego młodzieńca, który poległ, nie napadając, lecz broniąc, — nie siebie, ani nawet kraju swojego, lecz całego chrześcijaństwa od niepokonanej wówczas potęgi tureckiej.
Aby to zrozumieć dobrze, musimy trochę dowiedzieć się o Turkach.
Wiemy już, że bardzo dawno, gdyż Polska jeszcze nawet nie istniała, arabski prorok Mahomet dał bałwochwalczym ludom nową religję, lepszą od dotychczasowej, bo nakazującą wiarę w jednego, niewidzialnego Boga. Aby jednakże rozszerzyć tę wiarę, nakazał do niej zmuszać wszystkich ogniem i mieczem, podbijać kraje i narody i w pień wycinać lub zmieniać w niewolników tych, którzy nie zechcą powtórzyć: „Niema Boga, prócz Boga, i Mahometa, jego proroka“.
Ażeby zaś zachęcić wyznawców swych do wojny, zapewnił, że ten tylko pójdzie wprost do raju, kto polegnie na polu walki, — wszyscy inni przechodzić muszą przez most długi, grubości włosa; jeśli najmniejszy grzech cięży im na duszy, z tego mostu spaść muszą w otchłań czarną i okropną, gdzie zostaną na wieki.
Naturalnie, że każdy pragnął polec w bitwie i miał pogardę śmierci, bo ona otwierała mu wrota do raju. Wyznawcy Mahometa byli w walce nieustraszeni i jeśli nie zginęli wszyscy — zwyciężali.
W VII i VIII wieku po Chrystusie podbili też sąsiednie kraje Azji, Afrykę północną, a następnie przez cieśninę Gibraltarską wkroczyli do Europy. Chrześcijanie, którzy chcieli zastąpić im drogę, zostali pokonani, cały półwysep dostał się wkrótce pod ich władzę, a posuwając się dalej, przeszli Pireneje i stanęli we Francji.
Ocalił wtedy Europę wódz francuski, Karol Martel, to znaczy „Młot“, i zmusił Mahometan do cofnięcia się za góry Pirenejskie.
Zbogaceni wielkiemi łupami, Arabowie zaczęli wieść życie zbytkowne, zniewieścieli i zleniwieli do wojny. Lecz w XI wieku jedno z dzikich nawróconych plemion, Turcy, zagarnęli panowanie w swoje ręce i, posłuszni Mahometowi, rozpoczęli na nowo podboje.
Bo przecież świat cały nie był jeszcze nawrócony.
Wtedy to i w Jerozolimie zaczęły się prześladowania chrześcijan, które wywołały znane nam wojny krzyżowe. Odzyskana Jerozolima nie mogła jednak długo opierać się straszliwej potędze tureckiej. Jak lawa z wybuchającego wulkanu, rozlewało się ich panowanie; zagarnęli w moc swoją Azję Mniejszą i stanęli naprzeciw Konstantynopola, gotując się do skoku przez cieśninę.
Groził więc nowy zalew Europie, teraz od strony wschodu, przez półwysep Bałkański. A czy znajdzie się drugi Karol Martel?
Niebezpieczeństwo było nieskończenie większe: wówczas garstka Arabów przeszła Pireneje i nie było ich wiele na całym półwyspie, — teraz parła na Europę główna siła, potęga, z którą ludy Europy prawie mierzyć się nie mogły.
Daremnie cesarze greccy wzywali ratunku, wołając wielkim głosem, że jeśli Konstantynopol dostanie się w moc Turków, nikt nie powstrzyma strasznego zalewu, zginąć muszą kraje sąsiednie, chrześcijaństwo czeka zagłada.
Pomoc nie nadchodziła, Konstantynopol jeszcze się opierał, ale Turcy przebyli Dardanele i stanęli potężną stopą w Europie. Stanęli i zostali do dnia dzisiejszego. Od tej chwili zaczyna się walka zacięta między Krzyżem a półksiężycem. Ludy chrześcijańskie łączą się niejednokrotnie, by wspólnemi siłami wyprzeć wspólnego wroga, on przecież ciągle posuwa się naprzód. Pierwszą ofiarą padły drobne słowiańskie państwa, zajmujące północną część półwyspu Bałkańskiego, — w sławnej i strasznej dla nich bitwie na Kosowem polu poległ serbski król Łazar wraz z całem rycerstwem: Turcy stali się sąsiadami Węgrów.
Więc teraz Węgrzy musieli myśleć o obronie, a tymczasem — jakby na domiar nieszczęścia — umiera król węgierski i nie zostawia po sobie następcy.
Zaskoczeni niebezpieczeństwem tak groźnem, Węgrzy przysyłają do Polski, zapraszając na tron młodego króla Władysława, bo pamiętają dobrze zwycięstwo pod Grunwaldem, znają męstwo Polaków i pragną z nimi zjednoczenia.
Nie zawiedli się wcale: — bohaterski młodzieniec przyjmuje koronę dlatego właśnie, by walczyć za wiarę; Polacy rozumieją, że to nie kłótnia zwaśnionych sąsiadów, ale sprawa chrześcijaństwa i bezpieczeństwo całej Europy. Dotąd żelaznym murem piersi swoich osłaniali ją przed tatarstwem, wobec nowego wroga tem większych potrzeba wysiłków.
I zaczęła się walka. Szczęśliwe zwycięstwa chwałą okryły skronie młodziutkiego króla, a w sercu jego powstał wielki płomień: Bóg mi szczęści, więc wybrał mię na swego rycerza, — służyć mu będę, dopóki tchu w piersiach, póki ramię oręż podźwignie.
Niepokonane dotąd zastępy tureckie cofają się i trwożą, tracą wiarę w siebie, — sułtan żąda pokoju. Pragnie go bardzo, bo ma i w domu kłopoty: powstanie podbitych ludów w Azji Mniejszej, może brak sił do walki, w której nie przewidywał takiego oporu. Trzeba się do niej lepiej przygotować, a tymczasem odpocząć.
Podaje bardzo korzystne warunki: zwraca ziemie, Serbom zabrane, do przyjaźni się zobowiązuje, zapewnia bezpieczeństwo granic.
Więc o cóż walczyć dalej? Wódz węgierski, Hunjady, oświadcza gotowość do zgody: poco prowadzić wojnę, skoro nic do niej nie zmusza? On gotów podpisać pokój.
Ale nie król. Władysław dalej patrzy i lepiej rozumie zamiary wroga, — on wie, że dziś ustąpić, to może przegrać jutro. On, rycerz chrześcijański, który jedynie dlatego przyjął koronę węgierską, aby walczyć w obronie wiary, miałby się cofnąć teraz, gdy nadeszła chwila tryumfu? — Turek potrzebuje nowych przygotowań, wypoczynku, więc należy skorzystać z tego, podwoić wysiłek, wezwać pomocy wszystkich państw chrześcijańskich i razem, zgodnie, wspólnemi siłami wyprzeć najezdcę za morze, skąd przybył.
To nie napad, ale obrona: nie było dotąd półksiężyca w Europie; bronić praw Krzyża to zadanie chrześcijan, to najświętszy ich obowiązek.
Nie przyjmuje poselstwa Turków, ale z młodzieńczą energją gromadzi siły do nowej wyprawy, do ostatecznej walki. „Z obojętnością zniesiemy własne i kraju rany, nie czujemy ich, podejmując trud dla wiary“ — pisze do mistrza Krzyżaków, żądając od niego pomocy. Papież, Wenecja, Genua i cesarz obiecują posiłki, słowiańskie ludy półwyspu powstaną, i Krzyż zwycięży znowu, męstwo jego obrońców powtórnie odeprze najezdniczą potęgę z granic Europy.
Takie zadanie świeci młodemu królowi, niby gwiazda przewodnia, w niem utonął sercem i duszą.
Wódz węgierski zapału tego nie podziela: kraju bronić on gotów, lecz gdy wróg nie grozi, ustępuje, oddaje, — lepiej się pogodzić. Piękne są ideały, ale kiedyś, potem, — tymczasem krwi węgierskiej szkoda...
I daje ucho posłom, słucha ich obietnic, przyrzeka popierać ich sprawę, — sam podpisuje rozejm tymczasowy, może i króla skłoni.
Władysław z oburzeniem układy odrzuca, ogłasza wojnę, w pole wyruszy niezwłocznie.
Więc wojna.
Za to słowo Zachód śle gorące dzięki, papież błogosławieństwo, Grecja okrzyk wdzięczności, a państwa podbite — westchnienia pełne trwogi i nadziei.
20 września przekroczył król Dunaj, kierując się ku brzegom, gdyż pomoc Zachodu od morza przybyć miała. Sam niewielkie miał siły, około 20.000, — posiłki lądowe zawiodły: jedni z obawy przed Turkiem zdradzili, innym odcięto drogę.
Młody bohater nie tracił odwagi, — i czegóż się miał lękać?
„Stąd wedle ciebie tysiąc głów polęże,
Stąd drugi tysiąc ciebie nie dosięże.
. . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . .
Na lwa srogiego bez obrazy wsiędziesz,
I na ogromnym smoku jeździć będziesz“,[1]
jeżeli ufasz Panu!
A on Mu ufał; oddał Mu siebie całego. O chwałę Pańską walczy.
Pod Warną ujrzał przed sobą sułtana na czele potężnej armji.
Wtedy nadeszła godzina rozprawy.
Król uderzył jak piorun, szedł naprzód jak burza, łamiąc, druzgocząc wszystko, wdzierając się w serce zastępów nieprzyjacielskich. Skrzydła poczuł u ramion, ogień w piersi, — Bóg z nim, nic go nie wstrzyma.
I nic nie mogło mu stawić oporu: przed garstką ustępowała potęga, przed setkami — tysiące.
Mężny Hunjady złamał lewe skrzydło wroga, zmusił je do ucieczki, ścigał pierzchających i powrócił zwycięzcą.
Bitwa zdawała się wszystkim wygrana: walczono w kilku miejscach jednocześnie i chrześcijanie zwyciężyli prawie wszędzie, tryumfują; Hunjady stoi dumny i zwycięski. Tam w oddali na wzgórzu walczy jeszcze garstka, ale Węgrzy nie spieszą jej na pomoc: — nikt nie wie, że król tam ginie!
Bohaterski młodzian z parotysiącznym hufcem polskiego rycerstwa dotarł aż do janczarów, tej wyborowej piechoty tureckiej, i tu wywiązała się walka ostatnia. Widząc przeważające siły, posiał do Hunjadego, wzywając pomocy.
Lecz pomoc nie nadchodziła: widocznie wódz węgierski nie otrzymał tego wezwania.
Rycerstwo polskie murem stanęło przy królu, walczą nieustraszenie: cud się stanie, albo polegną. Jak Bóg zechce.
I nikt nie wrócił żywy z tego miejsca...
Dopiero nazajutrz zrozumiano prawdę. Król poległ.
Wieść ta okropna była wyrokiem dla chrześcijan, zapowiedzią ich klęski.
Minęły wieki, urosło podanie o złamaniu przysięgi, karze niebios; oskarżano i broniono bohatera, który na oskarżenia nie zasłużył, a obrony nie potrzebuje.
Grobu jego nie znano, śmierci nikt nie widział, prochy może wiatry rozniosły. Całym nagrobkiem dwa wiersze poety — i nic? nic więcej po nim nie zostało?
Czy żadnych wzruszeń nie budzi w sercu wspomnienie młodocianego króla-bohatera, co umiał oddać życie za swe ideały?
Czy takich bohaterów nie widzimy później, ginących mężnie pod sztandarem Krzyża, z wiarą w sercu, że śmierć ich piękna przykładem pozostanie dla przyszłych pokoleń?
Czy nic nie dają nam takie wspomnienia? Czy nie jaśnieją nam w duszy, jak gwiazdy, bez których ciemność byłaby przed nami?
Minęły wieki.
I nagle obca wieszczka w proroczem widzeniu ukazuje nieznany światu grób pod Warną — a serc miljony z czcią hołd mu składają.
Po pięciu wiekach prawie...