<<< Dane tekstu >>>
Autor Cecylia Niewiadomska
Tytuł Jagiellonowie
Pochodzenie Legendy, podania i obrazki historyczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1918
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

BIBLJOTECZKA MŁODZIEŻY SZKOLNEJ, Nr. 124




CECYLJA NIEWIADOMSKA




LEGENDY, PODANIA

I OBRAZKI HISTORYCZNE


VIII.

JAGIELLONOWIE






NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA

WARSZAWA====LUBLIN====ŁÓDŹ
KRAKÓW====G. GEBETHNER I SPÓŁKA
1918






Druk Wacława Piekarniaka
Warszawa, Okólnik № 5a.






Pod Warną.

„Grób jego — Europa, słup — śnieżne Bałkany,
Napis — wieczna pamiątka między chrześcijany!“


Takim nagrobkiem uczcił pamięć Władysława Warneńczyka pierwszy wielki poeta polski, Jan Kochanowski.
I pięknem pozostanie na zawsze wspomnienie tego zgonu 20-letniego młodzieńca, który poległ, nie napadając, lecz broniąc, — nie siebie, ani nawet kraju swojego, lecz całego chrześcijaństwa od niepokonanej wówczas potęgi tureckiej.
Aby to zrozumieć dobrze, musimy trochę dowiedzieć się o Turkach.
Wiemy już, że bardzo dawno, gdyż Polska jeszcze nawet nie istniała, arabski prorok Mahomet dał bałwochwalczym ludom nową religję, lepszą od dotychczasowej, bo nakazującą wiarę w jednego, niewidzialnego Boga. Aby jednakże rozszerzyć tę wiarę, nakazał do niej zmuszać wszystkich ogniem i mieczem, podbijać kraje i narody i w pień wycinać lub zmieniać w niewolników tych, którzy nie zechcą powtórzyć: „Niema Boga, prócz Boga, i Mahometa, jego proroka“.
Ażeby zaś zachęcić wyznawców swych do wojny, zapewnił, że ten tylko pójdzie wprost do raju, kto polegnie na polu walki, — wszyscy inni przechodzić muszą przez most długi, grubości włosa; jeśli najmniejszy grzech cięży im na duszy, z tego mostu spaść muszą w otchłań czarną i okropną, gdzie zostaną na wieki.
Naturalnie, że każdy pragnął polec w bitwie i miał pogardę śmierci, bo ona otwierała mu wrota do raju. Wyznawcy Mahometa byli w walce nieustraszeni i jeśli nie zginęli wszyscy — zwyciężali.
W VII i VIII wieku po Chrystusie podbili też sąsiednie kraje Azji, Afrykę północną, a następnie przez cieśninę Gibraltarską wkroczyli do Europy. Chrześcijanie, którzy chcieli zastąpić im drogę, zostali pokonani, cały półwysep dostał się wkrótce pod ich władzę, a posuwając się dalej, przeszli Pireneje i stanęli we Francji.
Ocalił wtedy Europę wódz francuski, Karol Martel, to znaczy „Młot“, i zmusił Mahometan do cofnięcia się za góry Pirenejskie.
Zbogaceni wielkiemi łupami, Arabowie zaczęli wieść życie zbytkowne, zniewieścieli i zleniwieli do wojny. Lecz w XI wieku jedno z dzikich nawróconych plemion, Turcy, zagarnęli panowanie w swoje ręce i, posłuszni Mahometowi, rozpoczęli na nowo podboje.
Bo przecież świat cały nie był jeszcze nawrócony.
Wtedy to i w Jerozolimie zaczęły się prześladowania chrześcijan, które wywołały znane nam wojny krzyżowe. Odzyskana Jerozolima nie mogła jednak długo opierać się straszliwej potędze tureckiej. Jak lawa z wybuchającego wulkanu, rozlewało się ich panowanie; zagarnęli w moc swoją Azję Mniejszą i stanęli naprzeciw Konstantynopola, gotując się do skoku przez cieśninę.
Groził więc nowy zalew Europie, teraz od strony wschodu, przez półwysep Bałkański. A czy znajdzie się drugi Karol Martel?
Niebezpieczeństwo było nieskończenie większe: wówczas garstka Arabów przeszła Pireneje i nie było ich wiele na całym półwyspie, — teraz parła na Europę główna siła, potęga, z którą ludy Europy prawie mierzyć się nie mogły.
Daremnie cesarze greccy wzywali ratunku, wołając wielkim głosem, że jeśli Konstantynopol dostanie się w moc Turków, nikt nie powstrzyma strasznego zalewu, zginąć muszą kraje sąsiednie, chrześcijaństwo czeka zagłada.
Pomoc nie nadchodziła, Konstantynopol jeszcze się opierał, ale Turcy przebyli Dardanele i stanęli potężną stopą w Europie. Stanęli i zostali do dnia dzisiejszego. Od tej chwili zaczyna się walka zacięta między Krzyżem a półksiężycem. Ludy chrześcijańskie łączą się niejednokrotnie, by wspólnemi siłami wyprzeć wspólnego wroga, on przecież ciągle posuwa się naprzód. Pierwszą ofiarą padły drobne słowiańskie państwa, zajmujące północną część półwyspu Bałkańskiego, — w sławnej i strasznej dla nich bitwie na Kosowem polu poległ serbski król Łazar wraz z całem rycerstwem: Turcy stali się sąsiadami Węgrów.
Więc teraz Węgrzy musieli myśleć o obronie, a tymczasem — jakby na domiar nieszczęścia — umiera król węgierski i nie zostawia po sobie następcy.
Zaskoczeni niebezpieczeństwem tak groźnem, Węgrzy przysyłają do Polski, zapraszając na tron młodego króla Władysława, bo pamiętają dobrze zwycięstwo pod Grunwaldem, znają męstwo Polaków i pragną z nimi zjednoczenia.
Nie zawiedli się wcale: — bohaterski młodzieniec przyjmuje koronę dlatego właśnie, by walczyć za wiarę; Polacy rozumieją, że to nie kłótnia zwaśnionych sąsiadów, ale sprawa chrześcijaństwa i bezpieczeństwo całej Europy. Dotąd żelaznym murem piersi swoich osłaniali ją przed tatarstwem, wobec nowego wroga tem większych potrzeba wysiłków.
I zaczęła się walka. Szczęśliwe zwycięstwa chwałą okryły skronie młodziutkiego króla, a w sercu jego powstał wielki płomień: Bóg mi szczęści, więc wybrał mię na swego rycerza, — służyć mu będę, dopóki tchu w piersiach, póki ramię oręż podźwignie.
Niepokonane dotąd zastępy tureckie cofają się i trwożą, tracą wiarę w siebie, — sułtan żąda pokoju. Pragnie go bardzo, bo ma i w domu kłopoty: powstanie podbitych ludów w Azji Mniejszej, może brak sił do walki, w której nie przewidywał takiego oporu. Trzeba się do niej lepiej przygotować, a tymczasem odpocząć.
Podaje bardzo korzystne warunki: zwraca ziemie, Serbom zabrane, do przyjaźni się zobowiązuje, zapewnia bezpieczeństwo granic.
Więc o cóż walczyć dalej? Wódz węgierski, Hunjady, oświadcza gotowość do zgody: poco prowadzić wojnę, skoro nic do niej nie zmusza? On gotów podpisać pokój.
Ale nie król. Władysław dalej patrzy i lepiej rozumie zamiary wroga, — on wie, że dziś ustąpić, to może przegrać jutro. On, rycerz chrześcijański, który jedynie dlatego przyjął koronę węgierską, aby walczyć w obronie wiary, miałby się cofnąć teraz, gdy nadeszła chwila tryumfu? — Turek potrzebuje nowych przygotowań, wypoczynku, więc należy skorzystać z tego, podwoić wysiłek, wezwać pomocy wszystkich państw chrześcijańskich i razem, zgodnie, wspólnemi siłami wyprzeć najezdcę za morze, skąd przybył.
To nie napad, ale obrona: nie było dotąd półksiężyca w Europie; bronić praw Krzyża to zadanie chrześcijan, to najświętszy ich obowiązek.
Nie przyjmuje poselstwa Turków, ale z młodzieńczą energją gromadzi siły do nowej wyprawy, do ostatecznej walki. „Z obojętnością zniesiemy własne i kraju rany, nie czujemy ich, podejmując trud dla wiary“ — pisze do mistrza Krzyżaków, żądając od niego pomocy. Papież, Wenecja, Genua i cesarz obiecują posiłki, słowiańskie ludy półwyspu powstaną, i Krzyż zwycięży znowu, męstwo jego obrońców powtórnie odeprze najezdniczą potęgę z granic Europy.
Takie zadanie świeci młodemu królowi, niby gwiazda przewodnia, w niem utonął sercem i duszą.
Wódz węgierski zapału tego nie podziela: kraju bronić on gotów, lecz gdy wróg nie grozi, ustępuje, oddaje, — lepiej się pogodzić. Piękne są ideały, ale kiedyś, potem, — tymczasem krwi węgierskiej szkoda...
I daje ucho posłom, słucha ich obietnic, przyrzeka popierać ich sprawę, — sam podpisuje rozejm tymczasowy, może i króla skłoni.
Władysław z oburzeniem układy odrzuca, ogłasza wojnę, w pole wyruszy niezwłocznie.
Więc wojna.
Za to słowo Zachód śle gorące dzięki, papież błogosławieństwo, Grecja okrzyk wdzięczności, a państwa podbite — westchnienia pełne trwogi i nadziei.
20 września przekroczył król Dunaj, kierując się ku brzegom, gdyż pomoc Zachodu od morza przybyć miała. Sam niewielkie miał siły, około 20.000, — posiłki lądowe zawiodły: jedni z obawy przed Turkiem zdradzili, innym odcięto drogę.
Młody bohater nie tracił odwagi, — i czegóż się miał lękać?

„Stąd wedle ciebie tysiąc głów polęże,
Stąd drugi tysiąc ciebie nie dosięże.
. . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . .
Na lwa srogiego bez obrazy wsiędziesz,
I na ogromnym smoku jeździć będziesz“,[1]

jeżeli ufasz Panu!
A on Mu ufał; oddał Mu siebie całego. O chwałę Pańską walczy.
Pod Warną ujrzał przed sobą sułtana na czele potężnej armji.
Wtedy nadeszła godzina rozprawy.
Król uderzył jak piorun, szedł naprzód jak burza, łamiąc, druzgocząc wszystko, wdzierając się w serce zastępów nieprzyjacielskich. Skrzydła poczuł u ramion, ogień w piersi, — Bóg z nim, nic go nie wstrzyma.
I nic nie mogło mu stawić oporu: przed garstką ustępowała potęga, przed setkami — tysiące.
Mężny Hunjady złamał lewe skrzydło wroga, zmusił je do ucieczki, ścigał pierzchających i powrócił zwycięzcą.
Bitwa zdawała się wszystkim wygrana: walczono w kilku miejscach jednocześnie i chrześcijanie zwyciężyli prawie wszędzie, tryumfują; Hunjady stoi dumny i zwycięski. Tam w oddali na wzgórzu walczy jeszcze garstka, ale Węgrzy nie spieszą jej na pomoc: — nikt nie wie, że król tam ginie!
Bohaterski młodzian z parotysiącznym hufcem polskiego rycerstwa dotarł aż do janczarów, tej wyborowej piechoty tureckiej, i tu wywiązała się walka ostatnia. Widząc przeważające siły, posiał do Hunjadego, wzywając pomocy.
Lecz pomoc nie nadchodziła: widocznie wódz węgierski nie otrzymał tego wezwania.
Rycerstwo polskie murem stanęło przy królu, walczą nieustraszenie: cud się stanie, albo polegną. Jak Bóg zechce.
I nikt nie wrócił żywy z tego miejsca...
Dopiero nazajutrz zrozumiano prawdę. Król poległ.
Wieść ta okropna była wyrokiem dla chrześcijan, zapowiedzią ich klęski.



Minęły wieki, urosło podanie o złamaniu przysięgi, karze niebios; oskarżano i broniono bohatera, który na oskarżenia nie zasłużył, a obrony nie potrzebuje.
Grobu jego nie znano, śmierci nikt nie widział, prochy może wiatry rozniosły. Całym nagrobkiem dwa wiersze poety — i nic? nic więcej po nim nie zostało?
Czy żadnych wzruszeń nie budzi w sercu wspomnienie młodocianego króla-bohatera, co umiał oddać życie za swe ideały?
Czy takich bohaterów nie widzimy później, ginących mężnie pod sztandarem Krzyża, z wiarą w sercu, że śmierć ich piękna przykładem pozostanie dla przyszłych pokoleń?
Czy nic nie dają nam takie wspomnienia? Czy nie jaśnieją nam w duszy, jak gwiazdy, bez których ciemność byłaby przed nami?

Minęły wieki.
I nagle obca wieszczka w proroczem widzeniu ukazuje nieznany światu grób pod Warną — a serc miljony z czcią hołd mu składają.
Po pięciu wiekach prawie...


Powrót na Pomorze.

Piękny to kraj owo nieszczęsne Pomorze, które po tyle razy przechodziło z rąk polskich pod panowanie niemieckie.
Tutaj szumiący Bałtyk wita starą pieśnią i opowiada tajemnice morza i dzieje lat tysięcy, nikomu nieznane; a w słońcu mieni się barwami tęczy i sieje takie blaski, że oczy się mrużą; i cały błękit nieba przegląda się w wodzie, zielonej niby trawa, mlecznej jak opale, ognistej o zachodzie albo wschodzie słońca, srebrnej w blasku księżyca, zmiennej jak wiatr i chmury, przejrzystej jak kryształ, to gładkiej niby olbrzymie zwierciadło, to igrającej lekkiemi zmarszczkami, to rzucającej na ląd grzywiaste bałwany i wyjącej groźną pieśń burzy.
To nasze morze! Tyle razy wydzierane, a zawsze oczekujące naszego powrotu i należące do nas, jak ręka do ciała, jak korona do drzewa, spojone z nami Wisłą, która od wieków, jak ojcu i panu, daninę wód naszych mu składa.
Nad pięknem morzem piękna leży ziemia, skąpana w jego wilgotnym oddechu, omywana rzeźwiącem jego tchnieniem. Nigdzie lasy nie mają takiej świeżej barwy, prastare buki, dęby i sosny zielone nie szumią takich pieśni, może o łzach bursztynowych, co spadły na dno morza z serca ich pradziadów, o dumnych skałach, z których został piasek...
Morze i lasy rozmawiają szumem, wtórują sobie w nieskończonym śpiewie, a mowa ich tak cudna i bogata.
Plemiona, zamieszkujące tę ziemię, to także bracia nasi, pokrewnym mówiący językiem, nazywają ich Kaszubami.
Już Bolesław Wielki, łącząc słowiańskie plemiona w jedno potężne państwo, pojął, że ta ziemia to część wspólnego kraju, a Wisła mu wskazała, gdzie jest morze nam wydzielone, nasze stanowiące okno i drzwi w świat szeroki, z którym łączności potrzebuje każdy naród, pragnący żyć wszystkiemi swojemi siłami.
Pojął to wszystko król mądry i chrobry, i gdy Niemcy w pień wycinali nadbałtyckie plemiona, odrzucające wiarę Chrystusową, on zagarnął Pomorze pod swoją opiekę, pod swoje ojcowskie rządy.
Pogańska ludność jednak nie mogła odrazu zespolić się zupełnie z państwem chrześcijańskiem, lud ciemny nie rozumiał, co mu grozi od Zachodu. Niemcom żal było patrzeć na piękny szmat ziemi, osłonięty ostrzem polskiego oręża, stąd walka częsta i nietrwałość posiadania. Bolesław Krzywousty nawrócił Pomorze, chrześcijaństwo w niem utrwalił, odjął więc Niemcom pozór do wszelkich napadów. Odtąd działać zaczęli zdradą. Książętom pomorskim wmawiali swą przyjaźń i przyrzekali pomoc w wyzwoleniu z pod władzy królów polskich. Wtedy naturalnie łatwo im byłoby zagarnąć tych przyjaciół w moc swoją.
Korzystając z kłopotów mężnego Łokietka, znów uderzyli śmiało, wiedząc, że własną siłą Pomorze oprzeć im się nie potrafi. Ale teraz odparli ich Krzyżacy — i wiemy, co się stało: sami Pomorze zajęli.
Nie pomogło zwycięstwo pod Płowcami, ani krwawy, straszliwy dzień Grunwaldu, z którego król Jagiełło nie skorzystał, — nie wydarto Krzyżakom ich zdobyczy, nie odzyskano dostępu do morza i ujścia królowej rzek naszych.
A tymczasem ludność słowiańska Pomorza cierpiała srogi ucisk i z żalem głębokim wspominała czasy, kiedy pod władzą bratniego narodu szczęśliwie korzystała z praw swych i swobody.
Wkońcu zbrakło im cierpliwości. Zrozumieli także, iż każdy sam o sobie myśleć musi, zanim wezwie pomocy choćby rodzonego brata. Więc zaczęli się porozumiewać. Utworzyli t. zw. „Związek jaszczurczy“, tajne stowarzyszenie, że to niby kryć się muszą jak jaszczurki. Kto chciał wolności kraju, wypędzenia Niemca, przystępował do tego związku i obowiązywał się dla jego celów oddać mienie i życie. Znakiem porozumienia się była na sukni pod spodem wyszyta jaszczurka i zaczepienie się wzajemne małym palcem przy podaniu ręki.
Gdy Kazimierz Jagiellończyk zasiadł na tronie polskim, przybyło uroczyste poselstwo z Pomorza. Dopuszczeni przed króla, pomorscy posłowie w gorących słowach prośbę swoją wyrazili.
Dziećmi jesteśmy twemi, ojcze całego narodu, braćmi waszymi, panowie radni i wojacy, nie opuszczajcie nas w ciężkiej niedoli. Krzyżak słaby, lecz srogi i drapieżny, ostatek nam wydziera, w sługi i niewolników swych zmienić nas pragnie. Wesprzyjcie słabość naszą. Sami nie podołamy, lecz z waszą pomocą pokonamy wspólnego wroga, zjednoczymy rozerwane części matki ziemi w jedną całość, w jedną ojczyznę. Oddajemy wam serca nasze, męstwa i miłości pełne, i mienie nasze, i krew naszą wszystką wraz z życiem, — gdy błyśnie oręż wasz, staniemy wszyscy.
W ten sposób przemawiali posłowie Pomorza, a król i senat słuchał, myślał, radził.
Ciężka rzecz wojna, i kraj nie miał na nią ochoty, tembardziej, iż nic do niej nie zmuszało. Ale znów z drugiej strony, jakże się wyrzec Pomorza, kiedy powraca samo i o pomoc prosi? Wszak to jedna z najważniejszych części państwa. Łokietek krwią ją oblał, Kazimierz Wielki łzami, a dziś — czyż naród polski tak znikczemniał, że bratu pomocy nie da? własnej nie rozumie sprawy?
I rozpoczęła się wojna z Zakonem. Walka nierównych sił, z niejednakową toczona energją.
Słaby Zakon walczył z uporem, z rozpaczą. Nie mając dość rycerzy, musiał najmować wojsko, lecz nie ustawał w czujności, w wysiłkach i bronił swej zdobyczy z zaciętością.
A Polacy?... Strasznie im się nie chciało tej wojny! Szli leniwie, wracali, jak mogli najprędzej, brakowało pieniędzy, bo nie dawano podatków.
A Krzyżak nie żałował ostatniego grosza, stolicę własną sprzedał, a walczył wytrwale, dopóki mógł.
I trwało to przez lat dwanaście.
Ale nadeszła chwila, w której i Krzyżacy zrozumieli, że ustąpić muszą, jeśli nie chcą wyginąć do szczętu. Więc prosili o pokój, gotowi zgodzić się na wszystko.
Dnia 19 października 1466 r. obie strony podpisały pokój zawarty w Toruniu, w obecności posła papieskiego. Ułożoną poprzednio już ugodę odczytał Krzyżakom po niemiecku legat, czyli poseł papieski, głośno, — Polakom sekretarz królewski po polsku. Król polski i mistrz Zakonu położyli swoje podpisy, stwierdzając dotrzymanie warunków przysięgą.
Tym sposobem zerwano łańcuch, sto lat przeszło zamykający przed nami ujście Wisły i szeroko otwarła się droga północna do morza, łącząca nas bez żadnych granic z Europą.
I wnet tą drogą, niby złota rzeka, płynąć zaczęły skarby nieprzebrane, bogacąc kraj i zdobiąc, podnosząc oświatę, bo człowiek możny zawsze więcej światła pragnie.
Skądże te skarby? — Gdańsk nam to opowie dziś jeszcze, po tylu latach. Patrzmy, co statków ładownych na Wiśle, co spichrzów, składów na jej wysokim brzegu. Płynie złota pszenica, chlebne żyto, len, drzewo, futra, miód, wosk, co kraj posiada, wszystko wysyła za morze, a w zamian bierze wyroby kosztowne, złotogłów, cienkie sukno, wełnę, adamaszki, wyroby złote, srebrne i dukaty.
Dukat zawsze potrzebny: wiele dostać można za złoto.
Choć nie wszystko.
Pod wpływem złota zmienia swą postać kraj cały: miejsce dworków zajmują bogate pałace, miejsce ugorów — złote łany zboża; paszcze padają pod siekierą drwala, a na ich miejscu kołyszą się fale pszenicy; w ogrodach krzewy, rośliny zamorskie; na strojach jedwab błyszczy, puszy się aksamit; znać dostatek w dworach szlacheckich i pałacach magnatów.
A w chacie?
W chacie więcej roboty, ale jeszcze niema ucisku. Pan więcej obsiewa pola, kmieć musi je obrobić, zabierają mu na to jeden dzień w tygodniu.
Później będzie gorzej; zbudzi się chciwość, zapanuje wyzysk, nie wszystkim oddech morza przyniósł skarby w darze. Ale za pierwszych Jagiellonów jeszcze kmiecie nieraz szczęśliwsi byli od rycerzy: odrobił panu, reszta należy do niego; krwi nie przeleje w boju, kalectwo mu nie grozi, i jeśli chce pracować, ma dostatek i spokój w chacie.
Tymczasem.


Po raz pierwszy o swoje prawa.

Pod Cerekwicą dwa wojska stanęły groźnie naprzeciw siebie: obóz krzyżacki karny, surowy, milczący, — wiedzą, że trudna czeka ich przeprawa: czterdzieści tysięcy szlachty przybyło tym razem na Wezwanie Kazimierza, — obecność króla podnosi ich męstwo, więc bój będzie zacięty, uporczywy.
Tembardziej, że w obozie polskim dziwne gwary; coś radzą, rozprawiają gromadami, całe rycerstwo w wielkiem poruszeniu, — dokoła króla skupili się senatorowie. Co znaczy ten ruch cały?
Wygląda to, jak gdyby obóz polski sam rozdzielił się w sobie na dwie części, przecież chyba rycerstwo nie stanęło przeciw królowi? Krzyżak-by tego pragnął, ale przypuścić nie śmie, tylko dziwi się, dziwi...
Taka potęga. Jak okiem zasięgnie, namioty, konie, wozy, służba obozowa, a rycerstwo na polu, gromadami stanęli wkoło, jedni krążą pomiędzy gromadami, — tutaj zasiedli razem wybrani mężowie, inni stanęli w porządku, w gotowości do boju czy odwrotu.
Teraz wyraźnie idzie poselstwo do króla, czegoś widać żądają.
Kazimierz zasiadł w polu pod namiotem, oczekuje przybyszów. Za nim w bogatych strojach panowie, starszyzna: karmazynowe szaty, sobole kołpaki, białe kity, zbroje złociste i blask drogich kamieni na szatach, na orężu.
Ciemno, ubogo prawie odziani posłowie: żądnej ozdoby na żelaznej zbroi, szabla nie błyszczy kosztowną oprawą, z ramienia burka spływa, prosta, szara.
Ukłon poważnie złożyli królowi i proszą, by pozwolił zanieść skargę.
O cóż się skarżyć może rycerz, szlachcic polski? Król wysłucha.
Więc przekładają swoje: chcą sprawiedliwości. — Kto zwycięża Krzyżaków, czy panowie? Niech spróbują zmierzyć się z nimi. — Kto krew przelewa w boju na każde wezwanie królewskie? Kto osłania ojczyznę swem ramieniem? - Oni, rycerze, szlachta. Bez nich nie dokażą panowie niczego. Czterdzieści ich tysięcy stanęło pod bronią, jeśli wrócą do domu, kto pokona wroga?
Oni są bezpieczeństwem, siłą i obroną kraju; ich krwią, ich życiem każda piędź ziemi kupiona; ale cóż za to mają?
Im każą krew przelewać, a panowie rządzą i dzielą się korzyścią. Czy to sprawiedliwie?
Oni pójdą na wojnę, ale wtedy, kiedy sami uznają, że potrzebna, kiedy ich wzywać będą i do rady, nietylko na pole walki, by oddawali gardła.
Tak już postanowili tu wszyscy, z tem ich do króla przysłano. Niech król jak ojciec sądzi. Pójdą za nim jak dzieci, gdy skargi wysłucha, i spełnią, co rozkaże; lecz gdyby ich odepchnął jak ojczym niesprawiedliwy, nie wystąpią do walki, do domów powrócą; niech się panowie biją, kiedy taka ich wola.
Król, prawdę powiedziawszy, dawno nie lubił panów. Nie podobało mu się, że gdy tam na Litwie jest panem samowładnym, tu radzić się musi, nieraz słuchać wymówek i słów przykrych. Napominał go nieraz Zbigniew Oleśnicki, przypominał, że Polska to nie Litwa.
To też słowa rycerzy trafiły mu do przekonania: gdy król ma słuchać rady, niechże tę radę stanowią posłowie od całego rycerstwa, a nie kilku dumnych magnatów. Wtedy będzie to wola całego narodu. A panowie niech zrozumieją, że kraj nie do nich należy.
Łaskawie też odpowiedział tym, którzy przybyli.
Nie czas na rozprawy, kiedy bić się trzeba. Wobec wroga hańbą byłyby kłótnie i nieposłuszeństwo. Jak ojciec ich przyjmuje i jak ojciec każe spełnić obowiązek. Ale skargę do serca bierze i słowem królewskiem zaręcza, iż po skończonej wojnie ją rozpatrzy i sprawiedliwość wymierzy. Niechaj mu zaufają tak, jak on im ufa, i niech swoim żądaniom wywalczą zwycięstwo.
Jeden okrzyk radości zabrzmiał w całym obozie, i zdawało się, że w chmury bije. Zapał ogarnął serca. Żyć i umrzeć przy takim królu, co prawa rycerstwa uznaje. Teraz się w dziejach inny rozdział zacznie.

I po skończonej wojnie zaczął się inny rozdział: miejsce królestwa Chrobrego zajęła Rzeczpospolita.


Jan Długosz.
(1415 — 1480).

Cicha i mroźna, długa noc zimowa. Kraków czarny i pusty, na ciemnych ulicach milczenie; zdala na Wawelu rysuje się kontur zamku królewskiego z wieżycami kościoła i stoi wysoko, niby widmo ciche, opiekuńczy duch miasta.
Noc i cisza wszędzie, wszystko uśpione; — cóż to za światło błyszczy w małem okienku przy kościele? Tu ktoś czuwa mimo spóźnionej godziny, ktoś, co snu nie zna.
W dużem krześle przy siole, kobiercem zasianym, założonym kartami pargaminu, przy blasku świec woskowych, siedzi mąż poważny, o twarzy bladej, zmarszczkami pokrytej, wysokiem czole i rozumnych oczach, w których maluje się namysł głęboki, wielkie skupienie uwagi i myśli.
Przed nim karta, zapisana do połowy, na której od czasu do czasu zwolna i wyraźnie nakreśli jakieś zdanie. Znów się namyśla, sprawdza w rozłożonych kartach, w księgach na półce obok ustawionej, rozważa, — pisze dalej. Czasem wzrok jego błyszczy wyrazem natchnienia, i pisze długo, nie składając pióra i nie podnosząc oczu, aż nagle się zatrzyma, w twarzy znać wahanie, niepokój. Znowu bada, szuka, namyśla się, sumienia pyta i własnego rozumu, czasem oczy wzniesie na krzyż, umieszczony wprost niego nad łóżkiem, a usta poruszają się modlitwą: snać Boskiej wzywa w trudnościach pomocy.
Godziny płyną długie i ciche, praca posuwa się zwolna, na twarzy piszącego wyraz spokojnego zadowolenia, o spoczynku nie myśli.
Noc mija.
To ksiądz Jan Długosz pracuje, pisząc dzieje kraju.

Na Anioł Pański biją dzwony,
W niebiosach kędyś głos ich kona,
Niech będzie Chrystus pozdrowiony,
Niech będzie Marja pozdrowiona...[2]


Dzwony zagrały w mieście pieśń poranną, zwiastującą powrót słonecznej jasności. Nieprędko jeszcze, bo to czas zimowy, noc czarna, mimo jutrzni.
Długosz podniósł się zwolna: więc już ranek? Zdziwienie wyraziło się na jego twarzy: więc całą noc pracował?
— Dzięki Ci, Boże, za siły, za pracę! — westchnął z uczuciem głębokiej wdzięczności, — Twoje to, Panie, dzieło. Ty je tworzysz ręką nieudolnego robotnika, przebacz, że nie umiem go wykonać wedle Twej świętej i mądrej woli.
Starannie złożył karty, zasłonił je suknem, odsunął inkaust w głębokiem naczyniu, i raz jeszcze troskliwem okiem obrzuciwszy złożoną i zabezpieczoną od uszkodzenia pracę, zdjął z kołka ciepła sutannę i długim korytarzem podążył do kościoła, by wysłuchać mszy rannej.
— Boże, dodaj mi siły, bym skończył Twe dzieło — modlił się z głębi serca, klęcząc przed ołtarzem. — Ty wiesz, Panie, iż trudu na nie nie żałuję, lecz podobało Ci się nie ten jeden złożyć na barki moje obowiązek, i oto wiele lat już upłynęło, gdy w imię Twoje rozpocząłem pierwszą księgę, a do końca daleko, a coraz nowe prace, na które nie uskarżam się i nie narzekam, odrywają mię od tej, którą za wolą Twoją z całego serca ukochałem.
Pogrążony w modlitwie, nie zwrócił uwagi, iż mąż jakiś poważny wyszedł z ławki kościelnej i ukląkł obok niego.
Skończyło się poranne nabożeństwo, pogaszono światła na ołtarzu, on wciąż trwał na modlitwie.
Podniósł się wreszcie i zmierzał ku wyjściu. Wówczas zauważył, iż ktoś podąża za nim. W przedsionku kościoła mrok panował jeszcze, lecz na otwartem powietrzu było dosyć światła, by się poznać nawzajem.
— Wybaczcie mi, przezacny księże kanoniku — odezwał się milczący dotąd towarzysz Długosza — że niepokoję was tak wcześnie i prawie w kościele, wiedziałem jednak, że tutaj napewno was spotkam, i dlatego przyszedłem. Król, pan nasz miłościwy, prosi was do siebie przed południem.
— Nie wiecie, o co chodzi, mości marszałku? — zapytał ksiądz z pewnym niepokojem w głosie.
— Juści wiem, bośmy razem wczoraj uradzili, że musicie jechać do cesarza. Nikt was nie zastąpi, kiedy chodzi o ważne sprawy. Ale to już rzecz króla wyłuszczyć wam cel poselstwa.
Długosz stłumił westchnienie.
— Stawię się wedle rozkazu — rzekł cicho. — A potem dodał żywiej.
— Czy była mowa o tem, kto zastąpi mię przy królewiczach?
— Nie zastąpi was nikt, przezacny kanoniku, w mądrości, jakiej udzielacie królewiczom, ale sprawy ojczyzny pierwsze; królewicze, daj Boże, długo jeszcze z waszej światłej nauki korzystać będą mogli, a tymczasem pod waszą nieobecność ma ich ćwiczyć w łacinie Włoch Kalimach. Gość to niepospolity i królowi miły, a nauki mu niebrak, zwłaszcza świeckiej.
— Tak, świeckiej — powtórzył Długosz z wyraźną już niechęcią. — Stawię się przed królem, wedle jego woli.
I znów na miesiące całe przerwaną została praca, nad którą mu upłynęło całe życie. 25 lat pisał Długosz dzieje Polski, poświęcając na to każdą wolną chwilę, wyrzekając się snu i spoczynku, nie folgując sobie nawet podczas choroby.
Tak gorąco pragnął ukończyć to dzieło, tak szczerze i głęboko je ukochał, tyle w nie włożył trudu. W podeszłym wieku uczył się języków, by poznać ruskie i niemieckie źródła, aby sprawdzić, co można, i wyświetlić prawdę. Dzieje kraju uważał za najpierwszą i najpotrzebniejszą dla każdego wykształconego człowieka naukę, a przedewszystkiem naturalnie dla monarchy: jakże ma rządzić państwem, którego nie zna przeszłości?
Miała już Polska przedtem historyków, a właściwie kronikarzy, bo historja ich niepewna, z podań przeważnie złożona, niezawsze jest prawdziwą, — korzystał z nich Długosz, ale odrzucał baśnie i to wszystko, co uznał za niezgodne z prawdą. Do czasów Krzywoustego największą miał pomoc z kroniki Gallusa, cudzoziemca, który osiedlił się w Polsce i dzieje jej opisał tak, jak je rozumiał, z wielką prostotą i szczerością. Potem korzystał Długosz z kronikarza Wincentego Kadłubka, który żył za panowania Kazimierza Sprawiedliwego i do tych czasów doprowadził swoją bardzo bajeczną historję. O Łokietku, Kazimierzu Wielkim i Ludwiku znalazł wiele wiadomości w kronice Janka z Czarnkowa, podskarbiego Kazimierza, który te czasy dość szczegółowo opisał. O Jadwidze i Jagiellonach już łatwiej było mu pisać, bo to wypadki niedawne, które wszyscy pamiętali, znali, rozumieli, do których się odnosiło wiele dokumentów, a te mógł znaleźć w archiwum królewskiem, t. j. zbiorze ważnych piśmiennych dowodów, np. umów, listów, zobowiązań i t. p.
Ale wszystko to zebrać, uporządkować, ułożyć w rozumną całość, opracować, odróżnić trafnie prawdę od zmyślenia, wytłumaczyć przyczynę każdego wypadku i wszystkie jego następstwa, to była praca — jak sam Długosz pisze — prawie nad siły ludzkie. A jednak jej podołał w ciągu lat 25, wierząc mocno, iż spełnia rozkaz Boski, z Boskiego natchnienia i przy Boskiej pomocy odsłaniając ludziom obrazy przeszłości, aby nie poszły w zapomnienie, lecz służyły jako przykład na pożytek nowym pokoleniom.
A tak się starał o prawdę, że jeśli błąd własny poznał, nie wahał się kilkakrotnie przerabiać tego samego, aby — jak pisze — fałszem nie pokalać sumienia.
Łatwo zrozumieć, jak przykrem musiało być dla niego każde oderwanie się od tego trudu, a jednak bezustannie musiał go porzucać dla innych, równie ważnych obowiązków.
Był wychowawcą synów Kazimierza Jagiellończyka, co musiało zabierać mu bardzo wiele czasu. Gdy najstarszy Władysław królem czeskim został obrany, on z nim do Czech pojechał, jako główny doradca i przewodnik młodzieńca, pełen sprawiedliwości i rozumu.
Żadne ważniejsze zdarzenie, dotyczące losów kraju, nie obeszło się też bez niego: czy trzeba było porozumieć się z cesarzem, skłonić go do jakiej myśli, powstrzymać od szkodliwych dla Polski zamiarów, — czy układano przymierze, zawierano pokój, rozpatrywano prawa — wszędzie potrzebny był Długosz, nikt sumienniej i lepiej od niego nie załatwił sprawy najtrudniejszej. To też niemało życia upłynęło mu w długich i uciążliwych podróżach, a rozpoczęta praca cierpliwie czekać musiała powrotu.
Na kilka miesięcy przed śmiercią dopiero ukończył to najmilsze zadanie swego życia, a kończy je gorącą dziękczynną modlitwą, że tej chwili doczekał.
Czytając jego historję, musimy podziwiać skromność tego człowieka, któremu w historycznej wiedzy nikt wówczas nie dorównywał, a który przecież nie wyobraża sobie wcale, iż tworzy rzecz doskonalą, ale czuje, iż mimo chęci popełnia błędy i pomyłki, prosi o ich sprostowanie tych, którzy prawdę lepiej od niego poznają.
Wreszcie widząc złe skutki zaniedbania historji, skutkiem czego trudno po latach i wiekach całą prawdę odsłonić, wyznaczył stały dochód dla męża wykształconego odpowiednio, któryby od wszelkich prac innych zwolniony, mógł czas swój, zdolności i pracę poświęcić wyłącznie na spisywaniu wiernie współczesnych wypadków, z czego powstanie wolna od błędów historja.


W akademji.

Największa sala akademji pełna, — podwoje szeroko otwarte, za niemi, w drugiej sali pełno ludzi: młodzieży, mężów dojrzałego wieku, nierzadko z głową posrebrzoną, świeckich, duchowieństwa, mieszczan i szlachty, dworzan, cudzoziemców, — wrota akademji dla wszystkich otwarte.
Kogóż słuchają z taką skupioną uwagą?
To Polak, Grzegorz z Sanoka, mówi o życiu Greków, ich poezji. Opisuje kraj piękny, stroje, sposób życia, wierzenia i pojęcia, czyny wielkich ludzi, — tłumaczy dzieła natchnionych poetów, wykłada ich piękności.
W sali cisza tak wielka, że słychać brzęk muchy, która przypadkiem tu się zabłąkała, — słuchacze prawie oddech powstrzymują, aby nie stracić słowa. Jakież to ciekawe wszystko, zajmujące, — nic podobnego nigdy nie słyszeli, nic nie wiedziano o tem. Zdaje im się, że zostali przeniesieni w świat jakiś inny, cudny, pełen szlachetnych myśli, wielkich uczuć i słonecznej piękności.
A te obrazy czarodziejskiem słowem stawia przed ich oczyma rodak, mąż wielkiej wiedzy, którą nabył za granicą, mówca niepospolity, człowiek bystrego umysłu, bogato obdarzony przez naturę, który umiał z darów jej korzyść wyciągnąć największą dla siebie i dla drugich.
Dziś imię jego głośne, tłumy sprowadza słuchaczów, docisnąć się nie można na jego wykłady, wielbią go liczni uczniowie, król Kazimierz Jagiellończyk darzy szacunkiem i przyjaźnią, zaprasza do swojego stołu.
A jak zdobył to wszystko — posłuchajmy.
Syn ubogiego wieśniaka z Sanoka, od dzieciństwa ukochał naukę gorąco, pracował tak gorliwie w parafjalnej szkółce, tak szczerze pragnął nabyć więcej wiadomości, że ksiądz miejscowy zwrócił na niego uwagę, poznał zdolności chłopca i uzyskał dla niego pozwolenie ojca, aby udał się do Krakowa.
Z Sanoka do Krakowa kawał drogi, spojrzyjcie tylko na mapę, — Grześ 13 czy 14 letni chłopiec przebyć ją musiał piechotą, bo ojciec nie miał pieniędzy na podróż. I zapasów też nie wziął ze sobą, może krajankę chleba i kawałek sera, — żywili go po drodze dobrzy ludzie, kmiecie gościnni.
Znalazł się wreszcie w Krakowie, sam jeden, obcy wśród obcych murów. Cóż tu począć dalej? Głodny jest, — noc zapada, a nie śmie zapukać do drzwi tych innych ludzi: to nie kmiecie.
Noc ciepła, lato, prześpi się pod murem, a jutro — i tu przecie czuwa Bóg nad swemi dziećmi.
I w poczuciu samotności z tem gorętszą modlitwa zwrócił się do Stwórcy, jedynego już teraz opiekuna.
Ze szczerą wiarą modlące się chłopię ujrzał ksiądz jakiś, przechodząc ulicą, — przystanął, w twarz mu spojrzał, w jasne, ufne oczy, i zapytał, skąd przyszedł? po co?
Niejeden Grześ podobny był w Krakowie, — znano takich biedaków, chciwych wiedzy, gotowych się uczyć o chłodzie i głodzie, i czuwano nad nimi.
Poczciwy ksiądz zabrał chłopca do swej celi, podzielił się wieczerzą, dał kącik do spania, przekonał się, co umie, wpisał go do szkody[3] i nauczył, jak żyje żak ubogi.
Żakiem był równie uczeń akademji, jak szkoły przygotowawczej do tego najwyższego zakładu; żaków w Krakowie było do kilku tysięcy, a wielu z nich nie miało żadnej pomocy z domu; trzeba ich było żywić.
Jak? kto ich będzie żywił? — Całe miasto. — Akademja budowała dla nich bursy, t. j. przytułki, gdzie mieli mieszkanie, — mieszczaństwo dawało obiady. — Gdy uderzyła godzina 12-a, z burs, szkoły, akademji sypały się roje małych i starszych chłopców, a każdy z garnuszkiem w ręku, każdy szedł prosto do swej gospody, t. j. domu, w którym się zobowiązano dostarczyć mu gorącego pożywienia, — tam gospodyni życzliwie i hojnie napełniała garnuszek, dała kromkę chleba i dobre słowo, uśmiech macierzyński, a chłopczyna smacznie spożywał swój obiad, był syty i wesoły.
Nie uważano tego za jałmużnę, — to tylko chętna i serdeczna pomoc dla ubogiej młodzieży, która może z czasem stanie się chlubą kraju i hojnie odpłaci za te skromne obiady.
I Grześ z Sanoka poszedł nazajutrz z garnuszkiem do wskazanej gospody; — wstydził się z początku, potem zaprzyjaźnił z dobrymi ludźmi i szedł śmiało: wiedział, że mu są życzliwi, że się dzielą, czem mogą i jak mogą.
Bo też nie było chyba w całym Krakowie domu, gdzieby nie wydawano obiadu dla żaków, — zacząwszy od królewskiego zamku, wydawali wszyscy: duchowieństwo, mieszczanie, panowie w mieście zamieszkali, jeden mniej, drugi więcej, na co kogo stać było.
Oprócz obiadów rozdawano buty, odzież, czasem za naukę dzieci mieszczanin dawał żakowi mieszkanie i życie całodzienne, zdarzały się niekiedy i zarobki: ktoś pragnął list napisać, a nie umiał, prośbę, powinszowanie, nawet wiersze, — za parę groszy żak zrobił to chętnie.
Na Boże Narodzenie chodzili z kolędą, obnosili jasełka, czyli szopkę, śpiewali, pokazywali różne figle, — starsi w kościołach nawet dawali przedstawienia „o męce Pańskiej“, albo i „ucieszne, mięsopustne“. — Potem zmieniono ten zwyczaj, bo w kościele bywało zbyt wesoło.
Takie życie prowadził i Grzegorz z Sanoka; ukończył akademję, wybrał się do Rzymu, tam pierwszy może z Polaków zapoznał się z poezją grecką, a po powrocie opowiadał innym to, czego sam się nauczył.
W taki sposób dostarczała akademja krajowi sławnych i uczonych mężów, dzięki którym przezwano ją „matką nauk na północy“, a cudzoziemcy tak licznie spieszyli w jej progi, że wśród słuchaczy wielu było Czechów, Węgrów, Serbów, nawet Niemców. Ponieważ wykładano tylko po łacinie, więc rozumiał każdy człowiek wykształcony, jakiejkolwiek był narodowości, i każdy cudzoziemiec mógł wykładać.
Tak świetnie wyglądała akademja za Kazimierza Jagiellończyka. Mądry i piękny zamiar ostatniego z Piastów stał się wreszcie rzeczywistością. Dzięki hojności Jadwigi i szczerym chęciom Jagiełły akademja otrzymała i dochody, wystarczające na opłatę i utrzymanie profesorów, i rozmaite prawa, które ją zabezpieczały od wszelkiego wtrącania się ludzi, nie należących do jej składu.
Biskup krakowski nazywał się jej kanclerzem i był głównym opiekunem, — z pomiędzy profesorów wybierano rektora, czyli kierownika zakładu; wszelkie przewinienia uczniów, nawet służby, miał prawo karać tylko sąd akademicki, — chyba że obwiniony popełnił jakąś zbrodnię, a wtedy byłby najpierw wyłączony z akademji i dopiero oddany sądom świeckim.
Profesorowie mieszkali wszyscy w gmachu akademji, w skromnych celach, — niemało uczniów mieściło się przy nich, — dla innych zakładano w mieście t. zw. bursy, w których czuwali nad nimi t. zw. bakałarze, t. j. nauczyciele najniższego stopnia, którzy zdali pierwszy dopiero egzamin.
Największą siłą żaków była jedność: „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego“, to było piękne hasło, którego pilnie przestrzegano. Z głodnym dzielono strawę, za skrzywdzonym się ujmowano, wspierano się nawzajem, i hańbą byłoby uzyskać najmniejszą rzecz ze szkodą innych. To zapewniało najsłabszemu opiekę i bezpieczeństwo, a możniejszych uczyło dzielić się po bratersku tem, co posiadali, z biedniejszymi.

Ta wielka cnota żaków piękne daje o nich świadectwo.


Za króla Olbrachta wyginęła szlachta.

Od lat czterystu powtarzamy już te słowa, — utrwaliły one pamięć strasznej klęski, jaką naród polski poniósł za panowania tego króla.
Był to trzeci z kolei syn Kazimierza Jagiellończyka: pierwszy, Władysław, został królem czeskim, drugi, Kazimierz, wolał królestwo w niebie niż na ziemi, umarł młodo, a Litwa obrała go swoim patronem; więc Jan dopiero, ulubiony uczeń Kalimacha, zasiadł na polskim tronie.
Piszą o nim kroniki, że był rosły i piękny, śmiały i dumny, hojny i wesoły. Lubił się bawić, zapominał nawet wtedy najczęściej o koronie, która krępowała mu swobodę. Zdarzało się, iż wieczorem potajemnie wymykał się w przebraniu z królewskiego zamku, by jak zwyczajny człowiek kilka godzin spędzić w Krakowie. Raz podobno podczas takiej wycieczki wdał się w kłótnię z nieznajomymi, którzy go też nie poznali, i w wynikłej stąd bójce otrzymał tak silne uderzenie w głowę berdyszem[4], że rannego odnieść musiano do zamku.
Jako król — był ambitny, chciał władzy, — mówiono o nim, iż pragnie odebrać szlachcie prawa, jakie dał jej Kazimierz Jagiellończyk, — posądzano też Kalimacha, że go do tego namawiał i napisał dla niego „Rady“, w których poucza króla, aby na sąsiednich tronach (litewskim, czeskim, węgierskim, krzyżackim, wołoskim) osadził młodszych braci, sejmów nie zwoływał, rządził sam i wzmocnił swą królewską władzę, do czego też dążyli wszyscy wówczas monarchowie w Europie.
Oskarżono go nawet po klęsce w wojnie z Wołoszą, o której zaraz opowiemy, że umyślnie naraził szlachtę na tę zgubę, ażeby ją osłabić i łatwiej do posłuszeństwa przymusić.
Cóż to była za wojna?
Na południe od Polski, między Dniestrem, Karpatami i Dunajem, leżał niewielki, wiecznie zawichrzony kraik, Wołosza czyli Wołoszczyzna. Słaby, a w wiecznych zatargach o władzę, położony między Polską i Turcją, kraik ten samodzielnie istnieć nie mógł, a dla Polski bardzo ważne miał znaczenie, ponieważ ja odgradzał od krajów mahometańskich. Pomimo rozbójniczego usposobienia mieszkańców, byłby dawno zawojowany przez Turków, gdyby nie opieka Polski. Sami to zrozumieli po warneńskiej klęsce i z własnej woli prosili Kazimierza Jagiellończyka, aby przyjął ich pod opiekę, jako państwo hołdownicze, czyli lenne. Zgodził się na to monarcha polski bardzo chętnie, gdyż tym sposobem wytwarzał zaporę dla Turków, których wolał odpierać od ziemi sąsiada, niż własnej.
Ale na Wołoszy nigdy żaden książę, czyli jak nazywano tam — hospodar, nie panował długo i spokojnie: zaraz się znalazł śmiałek, który go pozbawił władzy, a najczęściej i życia, i sam panować zaczął według swojej myśli.
Otóż po jednej takiej awanturze nowy hospodar nie chciał składać hołdu Polsce, postanowił panować samodzielnie, a ponieważ nie miał na to dość potęgi, więc można było zgadnąć, że albo podda się Turcji, albo będzie dla niej pokusą do napaści w najbliższym czasie. Obronić się nie zdoła własną mocą, więc zostanie zawojowany, a Polska będzie miała niebezpiecznego sąsiada.
Niby dlatego Olbracht uznał za konieczne zmuszenie do uległości hospodara i wypowiedział mu wojnę. Mówiono też, że miał zamiar osadzić na wołoskim tronie najmłodszego ze swoich braci, Zygmunta.
Rycerstwo zjednał sobie nowemi prawami na szkodę mieszczan i chłopów, których oddawał już zupełnie w moc dziedzica, pozwalał przeciążać pracą i pozbawiał opieki sądu. Za te ustępstwa szlachta zgodziła się wreszcie na wojnę i tłumnie wyruszyła z królem.
Licznie i wspaniale zebrało się t. zw. pospolite ruszenie t. j. szedł każdy zdrowy szlachcic z swoim dworem, łącząc się powiatami i województwami. Obóz taki zajmował wielką przestrzeń i uderzał malowniczością i przepychem. Najrozmaitsze stroje, uzbrojenia, konie, pod coraz to nowemi chorągwiami, ciągnęły nieprzejrzanym i nieskończonym szeregiem. A za wojskiem milową przestrzeń zajmowały wozy z bagażem. Każdy zabierał z sobą, co mu potrzebnem być mogło nietylko do niezbędnego użytku, lecz wygody i przyjemności: więc była tam broń zapasowa i konie na zmianę, pyszne namioty, wino, żywność, szaty okazałe, srebrne naczynia stołowe, drogie futra, kucharze, stajenni i giermkowie.
Dalej ciągnęli na wozach przekupnie, dostarczający wszystkiego dla wojska, bezpieczni za tą potężną osłoną, a chciwi wojennego łupu, który zawsze łatwo i tanio nabyć można po bitwie od żołnierza.
Hucznie, butnie, wesoło posuwało się wojsko polskie ku Suczawie, warownej twierdzy państwa wołoskiego. Rozpoczęło się oblężenie. Nie zbywało rycerstwu na dzielnych wojakach, na męstwie i odwadze, na pragnieniu chwały, lecz bezczynność w obozie sprzykrzyła się wkrótce. Grano, pito, hulano, a bitwy nie było, — Wołoszyn się ukrywał, mówiono, że gromadzi siły, że o pokój prosi, że z wojny nic nie będzie, bo król chory, nie wychodzi prawie z namiotu, poselstwa jakieś przyjmuje, w konszachty się wdaje z obcymi. Rosło niezadowolenie, ten i ów tęsknił do domu i łoża, ten na króla wyrzekał, — wszyscy też radzi byli, usłyszawszy wieść niespodziewaną, że król już pokój zawarł, i że armja ma się wybierać do domu.
Tem lepiej. — A którędy?
Król rozważał to bacznie wraz z senatorami. Brzegi Dniestru wydały mu się niebezpieczne: zdradziecki nieprzyjaciel, mimo pokojowych układów, mógł tam przygotować zasadzkę, i dlatego zapewne ostrzegał, że nie może ręczyć za spokojne przejście przez lasy bukowińskie.
Wybrano właśnie te ostatnie.
Było to wszystko jedno, gdyż niema wątpliwości, że na obu drogach przygotował się nieprzyjaciel do niespodziewanej napaści.
Król wysyłał w porządku województwa, sam zamierzając puścić się w drogę ostatni, aby swem przybocznem wojskiem najskuteczniej odwrót osłaniać.
Pierwsze oddziały ruszyły spokojnie, prawie bezbronne, gdyż ciężkie pancerze poskładano na wozy, zgoła nie przewidywano, by tysiącom rycerstwa cokolwiek grozić mogło.
A tymczasem zaledwie wjechali w głąb lasów, tu i owdzie zbrojne gromady zastępować zaczęły im drogę. Wszczął się popłoch i zamieszanie, huk wystrzałów, dzikie okrzyki, trzask drzew padających, podciętych poprzednio, które ciężarem swoim miażdżyły konie i ludzi. Zamęt co chwila wzrastał: ten szuka swoich wozów, gdzie broń złożył, temu zabito konia, ów leży ciężko ranny, przyciśnięty drzewem, tam mordują, tu obdzierają.
W lesie niema miejsca, by się bronić kupą, więc każdy sam o sobie myśleć musi i ginie zdradą lub przemocą. Tam jeden z wodzów zebrał garstkę na polanie i gromi napastników, zdumiewa męstwem i siłą oporu, lecz ranny kilkakrotnie, spada wreszcie z konia i ginie, obskoczony ze stron wszystkich.
Noc położyła koniec tej morderczej walce, a okropne pobojowisko straszny przedstawiało widok. Wołosi i zawsze skorzy do pomocy Tatarzy pastwili się teraz nad niedobitkami, obdzierali chciwie rannych i zabitych, zabierali ich własne wozy, zdobyczą napełnione, uprowadzali armaty.
Na drzewach tu i owdzie wiszą szlachetni rycerze, uczepieni za długie włosy. Zwyczaj to był rycerski do tej pory, że włosów nie obcinano, lecz noszono je w siatkach czyli t. zw. pątlikach, perłami i drogiemi kamieniami sadzonych, lub wiązano kosztownemi przepaskami i puszczano na plecy. Na szyderstwo Wołoszyn rannych i wziętych w niewolę za te włosy wieszał na drzewach.
Od tej pory zaczęli też Polacy strzyc je krótko, a nawet golić, zwłaszcza idąc na wojnę.
Naturalnie, że wojna rozpoczęła się na nowo, a układy były zerwane. Pod Suczawą zawrzała walka, wsławili się Polacy niejednym czynem bohaterskim, niejedno nawet odnieśli zwycięstwo, lecz nie mogło być mowy o zupełnem pokonaniu wroga. Wołosi i Tatarzy opasali obóz polski niby wieńcem, grozili zewsząd, szarpiąc bezustannie, — a król chory na febrę, najmężniejsi polegli, wojsko straciło wiarę w swoje siły, niczego tu nie można się spodziewać, o odwrocie myśleć należy.
I nastąpił ten odwrót nieszczęśliwy, wśród zasadzek i szarpaniny. W lasach padały drzewa na przejeżdżających, zatrute strzały zabijały konie i ludzi, zapadano w ukryte wilcze doły, nie znano odpoczynku i wytchnienia, gdyż co chwila nieznane groziło niebezpieczeństwo.
Skoro armja wydostała się wreszcie na stepy, zdawało się w pierwszej chwili, że wszystko złe minęło. Tu przynajmniej zdaleka widać wroga, i obrona łatwiejsza.
Noc nadeszła, pochód zatrzymać się musiał, nie zaniedbał jednakże ostrożności: rozstawiono straże, znaczna siła pozostała gotową do odparcia niespodziewanej napaści.
Nikt nie napada, tylko coraz ciemniej, dym aż dusi. — Co to jest? Na niebie krwawe luny, krwawe błyski na czarnym stepie.
Step płonie.

„Ogień z wściekłością ciągle rosnącą
coraz się szerszem korytem leje:

bucha, iskrami sypie, szaleje...
I straszny pożar wlewo i prawo
płomienną, długą toczy się lawą.
Zbudzony światłem, z pobliskich krzaków,
by dzień powitać leci rój ptaków —
leci, na skrzydłach waży się, śpiewa —
i milknie... w paszczy otchłani wrzącej...
Paszcza wciąż zieje, a krzaki, drzewa,
gdy je obejmie oddech palący,
stawają w ogniu, i jak gwiazdami,
chwilę złotemi trzęsą liściami...
Przeszło — i drzewa w popiół się sypią...
a jako fale wzburzone kipią,
tak hucząc, leci powódź płomieni.
Niebo się coraz krwawiej czerwieni.

(G. Zieliński)[5].

Gdzie ratunek przed takim wrogiem? — Jaki?
Zniszczyć trawę wkoło obozu. Co żyje, spieszy do zbawczej roboty: kopią, rwą, sieką, gracują szablami, toporami, depczą, oczyszczają miejsce wkoło jak najdalej, setki, tysiące ludzi tak pracuje, w tumanach dymu, żaru, pośród rżenia koni, padających z gorąca, uduszonych.
Pożar przeszedł, dogasa gdzieś w oddali. Kogo nie zabił oddech palący, ten żyje, — może wróci do domu, jeśli nie umrze z głodu.
Bo teraz jechać trzeba stepem spalonym, martwym, gdzie koń źdźbła trawy nie uskubnie. Niewiele już koni, rycerze pieszo idą, wozy zostawić muszą na łup wroga.
Król chory.

Taki był powrót z owej nieszczęsnej wyprawy.


Duma o kniaziu Michale Glińskim.

W okropnych cieniach pieczarów podziemnych,
Gdzie promień słońca nigdy nie dochodził,
Kędy kaganiec, z środka sklepień ciemnych
Zwieszony, blade promienie rozwodził,
Gliński, znajomy z zwycięstw i niecnoty,
Liczył dni smutne ciężkiemi zgryzoty.

Na czoło wiekiem i troski zorane
W nieładzie śnieżne spadały mu włosy;
Oczy wydarte, krwią spiekłą zalane,
W twarzy wyryte długich cierpień ciosy,
Na ręku głowę pochyloną wspierał,
Wzdychał i żale głębokie wywierał.

Przy nim wzór cnoty, wdzięków i urody,
Nadobna córka nieodstępną była,
Powabem świata, słodkiemi swobody
Dla nieszczęsnego ojca pogardziła;
Dla niego chętnie w ciemnych lochach żyje,
W nich zorzę życia i piękność swą kryje.

Przerwij łzy rzewne, ojcze mój kochany!
Rzekła, — daj folgę smutkom i boleści;
Długo na ręku twym ciążą kajdany,
Lecz i w więzieniu nadzieja się mieści:
Ostatki może twej późnej siwizny
Spędzisz wśród swoich, na łonie ojczyzny!

— Ojczyzny! — krzyknął — ach srogie wspomnienie,
Co wznieca męki zbrodni niezmazanych!
Robak zgryzoty toczy me sumienie
I sen oddala z powiek zmordowanych:

Jam ją najechał w nieprzyjaciół sile,
Mogęż choć jedną mieć spokojną chwilę?

Czem człowiek w świecie może mieć przewagę,
Czem się stać wielkim w pokoju lub w wojnie,
Rozum, bogactwo, urodę, odwagę,
Wszystko natura zlała na mnie hojnie.
Zwycięskich laurów jeszcze byłem chciwy,
I te mi podał los zawsze życzliwy.

Hordy tatarskie licznemi zagony
Wpadły do Litwy aż ku Wołyniowi,
Niezmierne wszędy zabierając plony,
Nie przepuszczały ni płci, ni wiekowi!
Widziano w ogniach pysznych miast ostatki,
Porznięte dzieci i nieszczęsne matki.

Wzruszon zniewagą, ścigam najezdników,
Schodzę obszernym leżących taborem,
Uderzam w poczcie dzielnych wojowników,
Bitwa już z ciemnym kończy się wieczorem,
A nurty Niemna, niewiernych posoką
Wezbrane, pola zalały szeroko.

Król Aleksander dokonywał życia,
Domowi jego płakali wokoło,
Gdy wieść przychodzi Tatarów pobicia,
On, zasępione rozjaśniając czoło,
„Z radością — rzecze — do grobu wstępuję,
Kiedy zwycięską Polskę zostawuję“.

Nadęty pychą przez ten czyn tak głośny,
Nie znałem wodzy w zamiarach szalonych;
Ród Zabrzezińskich, zdawna mi nieznośny,
Napadłem w nocy, porznąłem uśpionych.

Wkrótce, gdy naród nie czynił, jak chciałem,
Ojczyznę z wojskiem obcem najechałem.

O wieczna hańbo! o wspomnienie smutne!
Widok braterskich orłów i pogoni
Nie zdołał zmiękczyć me serce okrutne,
Ani wytrącić oręża z mej dłoni;
Wśród rozjuszonych obcych wojsk orszaków
Niestety! Polak walczyłem Polaków!

Przy schyłku walki, gdy pobojowisko
Zasiane trupy ujrzałem licznemi,
Ścisnęło serce srogie widowisko,
I twarz się łzami zalała rzewnemi.
Poznałem późno, żem czynił odrodnie,
Prosiłem króla, by darował zbrodnie.

Nieprzyjaciele, śledząc me obroty,
Krok ten carowi odkryli zdradliwie,
On żal mój ciężki i powrót do cnoty
Zdradą mianował; w zapalczywym gniewie
Wydarł mi oczy, krwią się moją zmazał
I w tych okowach na więzienie skazał.

Lat dziesięć żywy w tym grobie przetrwałem,
Nie dla mnie słońce i gwiazdy świeciły,
Ciemność, zgryzoty były mym udziałem;
Lecz już zwątlone opuszczają siły,
Czuję, jak zimna krew się w żyłach ścina,
I straszna śmierci zbliża się godzina.

Wkrótce te zwłoki, ostatki mej nędzy,
Przysypiesz, córko, garstką obcej ziemi!
Okropny kraj ten opuszczaj czemprędzej,
Szczęśliwy, kto żyć może między swemi,

Naród nasz, znany przez wspaniale czyny,
Nie będzie w dzieciach karał ojców winy.

Widok ojczyzny nagrodzi sowicie
Spędzone w płaczu dni pierwotnej doby;
Ujrzysz te szczyty, kędyś wzięła życie,
Ujrzysz w świątyniach przodków twoich groby,
Lubych rodaków i przyjaciół tkliwych,
Mnie złorzeczących, lecz tobie życzliwych.

Bodajby zgon mój, pełen mąk i trwogi,
Okropnym został Polakom przykładem!
Bodajby żaden w zemście swojej srogi
Nigdy nie poszedł moich czynów śladem!
I cóż że zdrajca hańbę swą przeżyje,
Gdy Polskę kirem śmiertelnym okryje?

Nieszczęsny starzec, wyrzekłszy te słowa,
Okropnym jękiem przeraził więzienie;
Na łono córki śnieżna spadła głowa,
Już czarne śmierci okryły ją cienie.
Tak zginął Gliński, wyniosły i śmiały,
Gdyby nie pycha, godzien świetnej chwały.[6]

J. U. Niemcewicz.


Pod Kleckiem.

Obóz tatarski śpi, — noc głucha, chmury zasłały niebo grubym wałem, żadne światełko nie mrugnie tam w górze.
A na ziemi szum puszczy, rżenie koni, spętanych na pastwiskach, blask ognisk, tu i owdzie roznieconych, chrapanie śpiących — i ciche westchnienia, i szept modlitwy tam, gdzie jasyr stoi.
Obciążony łupem napastnik powraca, nie zachowując wielkich ostrożności: czego się ma obawiać? Wpadł, zrabował, uchodzi. Nie spotkał oporu, bo kto mu stawi czoło? Król umiera, strach rządzi i panuje. To zasnęli spokojnie, — niby tam straż czuwa tu i owdzie przy ogniu, ale drzemie.
Tylko wśród jeńców jakieś tchnienie chodzi, jakiś głos woła w ich sercach, coś płoszy sen ze strudzonych powiek. W bólu i w pętach leżą, nasłuchując, a w ich duszach jedna gorąca modlitwa: — Zbaw, Panie!
Straszne obrazy snują się im przed oczami: ten widzi dom płonący, mordowane dzieci, ten żonę na powrozie, tamta męża we krwi, straszne postacie dzikich najezdników, więzy, niewola, a dalej — śmierć lub okropne życie.
A stara puszcza coś mówi, coś szepcze, jakaś wieść idzie w cichem tchnieniu nocy, coś liście dziwnie gwarzą, ziemia drży, jak matka, gdy dziecię tuli strwożona do piersi, i chmury — zda się — ku nim się schylają, jakby osłonić chciały.
Coś idzie lasem, coś płynie z chmurami, jakaś nadzieja... Boże! co to? cicho! cicho! ktoś pęta przeciął w ciemności — och, zbawca!
Jest więcej takich: w milczeniu głębokiem, tłumiąc okrzyk radości, jedni pomagają drugim, zrywają pęta. — Wozy tuż! wozy z bronią! Ich tysiące!
Wtem krzykiem rozgrzmiał las: „Jezus! Maryja!“ Polski zastęp wpada na obóz uśpiony. Zrywają się Tatarzy, wre walka w ciemności, — jeńcy wolni za broń chwytają, — zamieszanie, popłoch, ucieczka. — Jezus! Marja! zwycięstwo.
Zaskoczeni znienacka Tatarzy, spostrzegłszy, iż w ciemności mordują się wzajem, nie znając ani sił nieprzyjaciela, ani wiedząc, skąd przybył i skąd grozi, pierzchnęli w najwyższym nieładzie, zostawiając obóz i łupy: olbrzymi jasyr i skarby niezmierne.
Wschodzące słońce oświetliło pobojowisko, brzmiące radosnym hymnem dziękczynienia. Tysiące ocalonych klęczy wśród krwi i trupów, z wzniesionemi oczyma, z rękami ku niebu, z twarzą zalaną łzami.
Boże! Chryste! — nic więcej pośród łkań nie słychać. Tu ojciec znalazł dzieci, jeszcze spętane powrozem, — żona — męża, — syn — ojca, — płacz, szczęście, radość nie do opisania.
Kto sprawcą tego? — Książę Michał Gliński, przyjaciel króla, pan dumny i mężny, nielubiony za pychę, samowolę, — lecz dziś wszystko mu przebaczono. I Bóg ma przebaczy: tyle modłów za niego bije z ust tysięcy.
A gdzież on? — Poszedł dalej ścigać napastnika, — jeszcze niecały jasyr odzyskany; jeszcze trudu niemało. A sam zawsze na czele, jak piorun uderza, dwa konie pod nim w utarczce zabito, trzeciego dosiadł i wroga pokonał, jasyr odebrał znowu. 40.000 nieszczęśliwych jeńców odzyskało wolność dzięki jego męstwu, energji.
Gdy powrócił do Wilna, król mówić już nie miał siły, rękę tylko wyciągnął, wzniósł głowę i skonał.
I ten sam Gliński zdrajcą. Trudno w to prawie uwierzyć, a jednakże tak było. Ambitny, dumny, pyszny, mający zaufanie króla Aleksandra, rządził nim i Litwą, król ulegał zupełnie jego woli. — Po śmierci Aleksandra zmieniło się wszystko: Zygmunt mu niedowierzał, w sprawie z Zabrzezińskim, głównym jego nieprzyjacielem, nie wiedział kto ma słuszność, komu wierzyć, to też wyrok odkładał.
Zniecierpliwiony Gliński zemstę gotował i zdradę: przekonają się, co on może. Zabrzezińskiego we własnym jego zamku napadł i zamordował, potem uciekł do Moskwy, ofiarował wielkiemu księciu swe usługi, połowę Litwy zagarnąć obiecał, a choć pokonany dwukrotnie pod Orszą, podstępem zabrał Smoleńsk.
Widział pomimo to, że car moskiewski nie ufa mu zupełnie — zbudziła się obawa, a może sumienie, — chciał zwrócić Smoleńsk, jak zabrał go — zdradą, i tem okupić sobie przebaczenie, wolny powrót na Litwę.
List podobno przejęto, wydało się wszystko, — a może wystarczało podejrzenie, dość, że potężny książę został wtrącony do lochu.
Podanie mówi, że był przedtem oślepiony, a kochająca córka, by osłodzić ojcu gorzkie dni niewoli, dobrowolnie dzieliła z nim więzienie.


Dziewczę polskie.

„Panowie bracia! dalej na konie!
— Daleko mamy pohasać:
Tam w owej stronie, gdzie łuna płonie,
Tam, tam będziemy popasać“.

Na konie wskoczą, sztandar roztoczą,
Wesoło trąbka zadzwoni;
Rumaki spięli, bramę minęli,
A na ich czele on goni.

Pędzą bez trwogi, miną rozłogi,
Miną i stepy i pola,
Aż gdzie dokoła plądruje sioła
Zawolczyk[7] — czartów swawola.

„Hej, bracia wiara! męstwo i wiara,
Odwagi, bracia! Bóg z nami!“
Furknęły piki, runęły szyki
I już się sieką z wrogami.

„Ho, ho, gdzie nasza zafurknie pika,
Próżno się bronisz, psi synie,
Hartowna pika w krwi Zawolczyka
Łupieżcy serca nie minie.

Znajcie, zuchwali, grom polskiej stali!“
Już ich wysiekli i lecą,
Aż gdzie za siołem tańczą półkołem,
Gdzie półmiesiące się świecą.

„Wiara, wesoło!“ — Wpadli na czoło
I już na karkach im siedzą.
Szyki złamali, w trąbki zagrali,
Tatarzy, gdzie ujść, nie wiedzą.

Tam, tam, na prawo mknie Tatar żwawo,
Przy nim na siodle dziewczyna.
„Hej, za mną, dzieci!“ — kordem zaświeci —
„To moja córka jedyna!“

Ten żwawo goni, ów szybko stroni,
Lecz przed Zawolcem Dniestr płynie,
Wstrzymał się w biegu, stanął u brzegu,
Spiął konia — już na głębinie.

Dziewczę się zrywa i Boga wzywa,
I pchnie Tatara na tonie.
Konia zwróciła, na brzeg skoczyła
I już u ojca na łonie.

L. Jabłonowski.


Hołd pruski.

Oto w zacnym ubiorze i w złotej koronie
Siadł pomazaniec Boży na swym pańskim tronie,
Jabłko złote i złotą laskę w ręku mając,
A zakon Najwyższego na łonie trzymając;
Miecz przed nim srogi, ale złemu tylko srogi,
Niewinnemu na sercu nie uczynił trwogi.
Z obu stron zacny senat koronny, a wkoło
Sprawiony zastęp stoi i rycerstwa czoło.
Przystąp, Olbrychcie młody, zacnych książąt plemię!
Który trzymasz w swej władzy piękną Pruską ziemię
Z łaski cnych królów polskich; uczyń panu swemu
Winną poczciwość, a ślub wiarę[8] dzierżeć jemu.[9]


Tak poeta, Jan Kochanowski, zaczyna opis uroczystości, która — jak wiele innych — upamiętniła dla nas stary rynek krakowski za panowania Zygmunta I.
Książę pruski Albrecht wobec dostojników państwa i całego narodu uznał króla polskiego swoim panem i z rąk jego władzę nad swojem państewkiem otrzymał.
Cóż to za książę pruski? — zapytamy. — Prusaków przecież dawno podbili Krzyżacy.
Tak jest, zabrali im ziemię i wolność, a teraz imię. Bo sami nawet imienia nie mieli. Przestali być Krzyżakami, jakże się nazwą? Siedzą na ziemi pruskiej, więc nazwali ją państwem Pruskiem, a siebie Prusakami. Widzimy, że to imię przywłaszczone.
Lecz musimy zrozumieć, dlaczego przestali być Krzyżakami.
Przypomnijmy sobie, iż zakon krzyżacki istniał niby po to, aby nawracać pogan. Gdy Litwa się ochrzciła, kogóż nawracać mieli? Byli już niepotrzebni. Rozumieli to wszyscy, i nikt więcej nie wstępował do Zakonu, nie przyjeżdżali goście z zagranicy, którzy tak licznie przybywali dawniej w przekonaniu, że walczą o wiarę Chrystusa. Zakon wymiera, ginie.
A co się stanie ze skarbami? z podbitą ziemią Pruską? — Żal im łupu, chcieliby utrzymać się przy nim, ale jak? Są zakonnikami, nie mają żon i dzieci.
Mistrz Albert postanowił, że przestaną być zakonnikami, ożenią się i będą mieli dzieci, którym ziemię Pruską zostawią.
Lecz zakonnik składa przysięgę, że nigdy nim być nie przestanie.
I na to znalazła się rada.
Właśnie w Niemczech zakonnik Luter odłączył się od katolickiego kościoła i ustanowił inne wyznanie chrześcijańskie, w którem niema zakonów. Kto wiarę jego przyjmie, przestaje być zakonnikiem, dawna przysięga staje się nieważną.
Taki projekt na wielkiej radzie przedstawił Krzyżakom mistrz Albert.
Dumali długo nad nim komturowie i starszyzna krzyżacka, przyszło do zaciętych sporów.
— Wyrzec się swojej wiary! — wołali jedni oburzeni. — Więc czemże bylibyśmy? Stokroć lepiej umrzeć.
— Nie chcemy ginąć — odpowiadali drudzy — Chcemy żyć, chcemy dzieciom zostawić, co mamy. Bóg jest jeden dla wszystkich.
Zgodzić się nie mogli: część opuściła Zakon, poszła w świat, szukać przytułku i śmierci, — reszta z mistrzem Albertem nowe przyjęła wyznanie; mistrz ogłosił się księciem pruskim.
Nie miał prawa uczynić tego, będąc hołdownikiem króla polskiego Zygmunta, gdyż od czasu pokoju toruńskiego Krzyżacy, jako państwo lenne, zależnymi byli od Polski. Nie miał jednakże po co prosić o pozwolenie, wiedząc na pewno, że go nie otrzyma, że król polski nie mógłby go udzielić.
Za samowolę może mu odebrać Prusy, ale — będzie się bronił, a w ostateczności łatwiej prosić o przebaczenie. Jest przecież jego siostrzeńcem, synem rodzonej siostry, córki Kazimierza, wydanej za Brandenburczyka.
W taki sposób powstało państwo pruskie, a pokonany mistrz Albert wyjednał sobie przebaczenie, zobowiązał się bardzo pokornie nadal pozostać lennikiem, hołd i przysięgę złożył na rynku krakowskim i otrzymał władzę i tytuł z rąk króla.
Taki miało początek nowe państwo, groźny w przyszłości sąsiad.
Lecz zobaczmy, jak się odbyła na krakowskim rynku ta pamiętna w dziejach naszych uroczystość: narodziny księstwa pruskiego.
Przygotowania trwały od wczesnego ranka. Na wysokiem wzniesieniu ustawiono trony, zasłano je purpurą, — dalej ławy i krzesła dla biskupów, senatorów, dygnitarzy i duchowieństwa, wszystko suknem pięknem okryte.
W oknach i na rynku gromadzą się tłumy ciekawych: wielka parada będzie, przypych, widowisko. To też niejeden parę godzin stoi, aby wkońcu coś zobaczyć.
Od strony zamku słychać miarowy krok wojska: wstępuje na plac, miejsce czyni i otacza je zwartym szeregiem. Ciekawi cisnąć się muszą do murów, stoją w ulicach bocznych.
Teraz hufiec rycerstwa wjeżdża okazale, w zbrojach błyszczących, hełmach, ze lśniącym orężem, na pysznych koniach, w rzędach ozdobionych drogiemi kamieniami. Otaczają wzniesienie, tworzą ulicę w rynku: tędy dwór wnet przybędzie.
Zajeżdżają kolasy i kolebki, aksamitem wybite, ze srebrnemi i złotemi ozdobami, konie w szorach złocistych, okazałe, stroje lśniące od pereł i drogich kamieni, purpurowe delje, sobole kołpaki, kity brylantowe, aż blask olśniewa oczy, i mienią się barwy jaskrawe.
Zygmunt zasiadł na tronie, w koronie królewskiej, w purpurze, z berłem w ręku na znak władzy. Obok dumna i piękna Bona, w całym przepychu królewskiego stroju, w koronie, złotogłowiu, perłach i klejnotach. Przy matce, w aksamitniej, złotem szytej szacie, królewicz stanął; — dalej biskupi, senatorowie, urzędnicy: kanclerz, marszałek, podskarbi, kasztelani, wojewodowie, hetmani, dwór cały, bogaty, strojny, pyszny.
Lud wita swego króla okrzykami radości, Zygmunt odpowiada uśmiechem, skinieniem, widać, że miłość łączy go z narodem.
Wtem nowy orszak zbliża się do podniesienia, — to Albert jedzie konno, w otoczeniu dworu swojego i dygnitarzy pruskich. Zbroja na nim wspaniała, hełm z odsłoniętą przyłbicą, ozdobiony kosztowną opaską z drogich kamieni, płaszcz książęcy z ramion mu spływa.
Przy nim dwaj młodsi bracia, biskup. Ten zbliża się do tronu i przyklęka, z nim pierwsi w państwie pruskiem urzędnicy, proszą, by Zygmunt raczył hołd Alberta przyjąć.
Biskup krakowski w imieniu króla odpowiada: przyjmuje prośbę i wzywa Alberta, by przysięgę lenniczą złożył.
Teraz przystąpił Albert, ukląkł na stopniach tronu, ujął podaną mu chorągiew pruską z czarnym orłem w złotej koronie na szyi, prawą rękę złożył na krzyżu, umieszczonym w oprawie św. Ewangelji, i głosem donośnym, wyraźnie, powoli, aby wszyscy dokoła słyszeć mogli, powtarzał uroczyste wyrazy przysięgi.
Ja, Albert, książę pruski, przysięgam Bogu Wszechmogącemu, iż od tej chwili pragnę być wiernym, podległym i posłusznym woli najjaśniejszego króla polskiego Zygmunta i przyszłych jego następców, jak przystoi na lennego księcia, i prawo święte nakazuje. Tak mi, Boże, dopomóż!
Wówczas Zygmunt mieczem Chrobrego uderzył go trzykrotnie po ramieniu, na znak swej władzy nad nim, miecz rozkazał następnie przypasać mu do boku, aby nim panu swemu służył na wezwanie, i włożył mu na szyję kosztowny łańcuch złoty, oznakę udzielonej godności książęcej.
W tłumie panowała cisza tak głęboka, iż najlżejszy szelest słyszeć można było w najdalszym końcu rynku. Wreszcie król przemówił:
— Odejdź w pokoju i służ mi wiernie, w imię Boże.
Albert powstał.
— Niech żyje Zygmunt! — zagrzmiało dokoła. — Niech żyje król nasz, Zygmunt, i lennik jego, Albert, ks. pruski.
Albert pochylił usta do ręki królewskiej i zajął miejsce pośród dostojników państwa, gdyż jako lennik, należał już odtąd do rady królewskiej i miał w niej wyznaczone miejsce.
Jeszcze brzmiały okrzyki, gdy król powstał z tronu i wraz z królową zmierzał znowu do kolebki, oczekującej przy wzniesieniu. Za nim biskupi, dworzanie, panowie spieszyli wraz z Albertem do świątyni, gdzie odprawić się miało uroczyste nabożeństwo, aby Bóg błogosławił zawarte układy.
Na rynku gwar wzrastał i okrzyki, — płacz się rozległ... To pachołkowie miejscy chwytali chłopięta i ćwiczyli je rózgą, aby lepiej pamiętały zaszły wypadek, którego były świadkami.
W taki sposób uznanem zostało przez Polskę nowonarodzone państwo. U królewskiego stołu ugaszczano mistrza, nazywano go przyjacielem.
Podobno Stańczyk tylko żartował gorzko z tej przyjaźni.



Stańczyk.

Bawi się dwór królewski wesoło, rozgłośnie, wspaniale, — od świateł lśnią komnaty, od blasku klejnotów tęcza w powietrzu, niby kwiaty stubarwne stroje dworu — grzmią surmy, tańczą pary, śmiech, gwar, śpiew, wesele.
I Kraków śmiechem brzmi, bawi się głośno, — na mieszczanach srebro i złoto, aksamity, mieszczanki w pyle suknie za sobą powłóczą, przed wesołą młodzieżą biegną laufry z pochodniami, muzyka z okien płynie, śmiech, okrzyki.
Cały naród się bawi i kraj cały, — w każdym dworze wesela, kuligi, maszkary, goście, biesiady, wino leje się strumieniem, półmiskom końca niema.
Szczęśliwy kraj. Dlaczego nie ma być szczęśliwy, dlaczego nie ma się cieszyć, weselić? Wisła wodę niesie do morza, a z morza wraca złotemi falami i rozlewa je wszędzie, wszędzie, gdzie dosięgnie; — bogaty kraj, potężny, daleko sięga berło Jagiellonów, wiele krajów objęło, o pokrewieństwo z nimi ubiegają się sąsiedni monarchowie, sam cesarz szuka małżonki w ich domu dla wnuków, krewnych swoich.
A nie gwałtem ani podstępem na sąsiednich zasiedli tronach, — miłością łączą ludy, sprawiedliwością jaśnieją i słyną, pociągają ku sobie. Litwa z Polską zjednoczona bez podboju, Ruś garnie się od wschodu, Węgry, Czechy, Pomorze pod ich berłem kwitną, mistrz Albert pruski to syn Jagiellonki, cesarz Maksymiljan pragnie wnuki swoje połączyć z dziećmi czeskiego króla Władysława: — musi w tem korzyść widzieć.
Chłop tylko uczuł ciężar pracy na swych barkach, lecz o tem nikt nie myśli, to nie przejmuje troską: na to go Pan Bóg stworzył.
Tak zwykliśmy najczęściej tłumaczyć własne błędy.
A tymczasem bawią się ludzie, sypią złotem, zwiedzają obce kraje, jaśnieją nauką, zdumiewają hojnością i przepychem.
W jednej z komnat Wawelu na dużem poręczowym krześle siedzi trefniś królewski, Stańczyk. Jego zadaniem śmieszyć pana swego i zabawiać mu gości. Bez śmieszków żaden dwór się przecież nie obejdzie, ma i Zygmunt swojego. Śmieszkowi wszystko wolno: on i gorzką prawdę może powiedzieć panu, byle dowcipnie, zręcznie.
Król go lubi: sprawił mu szatę z pstrych łatek zeszytą, czapkę z dzwonkami i laskę z dzwonkami: skoro się ruszy — brzęczy, gdzie potrząśnie laską — jakby zadzwonił, że go słuchać trzeba.
Lecz teraz Stańczyk laskę opuścił ku ziemi i głowę zwiesił, — myśli, twarz ma niewesołą, — za oknem światła, gwar, śmiechy, zabawa, a Stańczyk patrzy na to takim wzrokiem, jak gdyby chciał powiedzieć:
— A co będzie jutro? Bawicie się, a płaczu nikt nie słyszy? Potężniście, bogaci, lecz — potężniejsi byli — i zniknęli. — Mądrzyście, oświeceni — ale czy przezorni? Po lecie — zima, po dniu noc następuje, po wybuchu wesela serce lęka się smutku.
Tak przedstawił Stańczyka wielki nasz malarz, Matejko.
Z historji znamy kilka jego odpowiedzi, więcej w nich zwykle przestrogi niż śmiechu.
Raz na rynku obskoczyli go chłopcy uliczni, może im coś powiedział, może ich podrażnił, może ze złośliwości potargali na nim ubranie, poszarpali pstre łatki.
Wraca Stańczyk, bolejąc głośno nad swym losem; doskonały powód do śmiechu: tak zabawnie wygląda w podarłem ubraniu!
— Żal mi cię — mówi Zygmunt, — poszkodowanyś mocno, ale że też nie umiałeś obronić się małym chłopakom!
— I ja cię żałuję, królu — odparł Stańczyk,— bardziej jesteś poszkodowany i nie umiałeś także obronić się słabszym.
Była to zręczna przymówka do straty Smoleńska w tym czasie.
Innym razem urządzano polowanie na niedźwiedzia pod Krakowem, w Niepołomicach. Niedźwiedzia do tej zabawy przywieziono aż z Litwy. Wybrał się król z całym dworem, Bona z damami dworskiemi. Ustawiono się na stanowisku, zwierza wypuszczono z klatki i poszczuto psami. Lecz niedźwiedź psy rozszarpał, poturbował chłopów, którzy go naganiali, przewrócił i skaleczył jednego z myśliwych, a wkońcu rzucił się na Bonę, która uciekając, upadła wraz z koniem, potłukła się mocno i mogła życiem przypłacić tę zabawę. Niedźwiedź szalał dalej, szerząc popłoch, aż padł wreszcie pod kulami i toporami łowców.
Potem już rozprawiano wesoło o polowaniu, wyśmiewano się z tchórzów, którzy uciekali, a król żartował sobie ze Stańczyka, który uciekł także, mówiąc, iż postąpił sobie prawdziwie po błazeńsku.
— Eh, — odparł Stańczyk — większe to błazeństwo złowioną dziką bestję wypuszczać na swoją szkodę.
Znowu kiedyś panowie rozmawiali, jakiego też zawodu ludzi jest najwięcej. Jedni twierdzili, iż kupców, inni rzemieślników, ci — rolników, a Stańczyk odezwał się głośno, że najwięcej to jest doktorów.
Roześmieli się wszyscy. Stańczyk proponuje zakład, — powiada, że przekona o tem. Zgadzają się.
Nazajutrz wyszedł sobie od rana na rynek, chustką twarz podwiązawszy. Znali go w Krakowie wszyscy, więc każdy ze współczuciem zbliża się i doradza lekarstwo na zęby. — Stańczyk każdego zapisuje na tabliczce i w parę godzin zebrał taką listę doktorów w Krakowie, iż przekonał swych przeciwników, że doktorem jest każdy, i zakład tym sposobem wygrał.


Dzwon Zygmunt.

Rok 1520.

Onego czasu król[10]dzwon kazał ulać
I wybudował mu wieżę wysoką;

A król potężny miał sławę szeroką,
Chciał, by swobodnie i dzwon mógł pohulać.
Wieżę naprzeciw ściany Tatrów stawił,
By echo dzwonu aż do morza grało,
Żeby potęgę narodu rozsławił
I aż na północ zabrzmiał jego chwałą.

I dzwon ulany — na karkach stu wołów
Wybiegł na wieżę i zawisł u szczytu;
I wylał z siebie w przepaści błękitu
Pierwszy hymn Bogu, jak chóry aniołów.
Głos leciał w górę w pełnych, brzmiących kołach,
I wstęgę dźwięków jak piorun rozwinął,
Rozbudził echa po dumnych gór czołach
I do stóp Boga zapłynął;
A od imienia króla mu nadano
Na chrzcie tym „Zygmunta“ miano.



Rok 1532.

Z pod Obertyna wracał Jan z Tarnowa,
A nad nim sztandar tryumfu wiał,
W gałązkach dębu siwa jego głowa,
A w oczach ogień zapału tlał:

A przed nim szło sześćdziesiąt dział
I u stóp króla usiadły,
I za działami zdobyte sztandary
Pod stopy króla się kładły,
I z gołą głową wołoskie bojary
Na twarz przed królem upadły.

I stąpił z tronu ów król sędziwy,
Jana do serca przycisnął,

Sławą narodu dumny, szczęśliwy,
Łzą rozczulenia zabłysnął.
I kiedy starzec ściskał starca dłonie męskie,
Dzwon rozgrzmiał po powietrzu swe hymny zwycięskie,

A naród uchem w duszę wciągał tę pieśń wzniosłą,
I wzrok mu się rozogniał, i serce mu rosło.

Edmund Wasilewski.


Kokosza wojna.

Nie osłabła odwaga i męstwo Polaków mimo dobrobytu, nawet zbytku, który rozwijać się zaczął, — mamy z tych czasów wiele wzorów poświęcenia, pogardy życia, mamy wiele szlachetnych i pięknych postaci, jak hetman Tarnowski, kanclerz Jan Łaski, który woli złożyć urząd, niż potwierdzić niesprawiedliwy wyrok króla Aleksandra.
Bracia Strusiowie, Szczęsny i Jerzy, podczas wyprawy wołoskiej zasłynęli jako wzór męstwa i miłości braterskiej. Walczyli obok siebie tam zawsze, gdzie największe groziło niebezpieczeństwo. Gdy Szczęsny poległ, a wróg w przeważnej sile otoczył garstkę rycerzy, cofać się zaczęli, wzywając Jerzego, aby ocalił życie.
— Nie daj, Boże, abym brata samego tutaj pozostawił — odrzekł śmiały młodzieniec — gdzie on poległ, i ja chcę zginąć — lub zwyciężyć.
I zginął, rozsiekany szablami.
Gdy Tatarzy wpadli na Wołyń, mały oddział wojska polskiego zamknął się w Sokalu, a hetman, widząc ogromną przewagę sił nieprzyjacielskich, zabronił surowo zuchwałej młodzieży rozpoczynać walkę, która klęską skończyć się mogła. Ale młodzież nie wytrzymała. Mały oddziałek wymknął się za okopy, a zwabiony w zasadzkę pozorną ucieczką Tatarów, zginął prawie doszczętu, — maleńka garstka w największym popłochu pierzchnęła. Wśród tych znajdował się i Frydrusz Herburt. Lecz gdy dopadł murów Sokala, opamiętał się nagle, — wstyd wielki go ogarnął: on uchodził przed wrogiem?
— Chcę zginać razem z braćmi! — zawołał w uniesieniu. — Nie będzie się wróg chwalił, że tył mój oglądał.
I sam jeden rzucił się na nieprzyjaciół.
Możnaby wiele takich przykładów wyliczyć, a jednak zarzucano już Polakom, że wolą pług niż szablę, że przestają być rycerzami, a chcieliby spokojnie pracować na roli, żyć w wygodach i zbytkach, zamiast myśleć o obowiązkach obrońców kraju, a co gorsza — przekładają dobro własne nad ojczyznę.
Ta ostatnia choroba rzeczywiście rozwijać się zaczęła pośród szlachty i rosła coraz bardziej, — a była to choroba groźna. Bo kraj istnieć nie może, jeśli obywatele dbają tylko o własne swoje interesy. Kto chce mieć własny dom, musi go sobie zbudować, a potem strzec i utrzymywać pracą. Jeśli tego zaniedba, dach runie mu na głowę, i zostanie bez własnej chaty. Ojczyzna to dom własny, w którym każdy jest panem u siebie, ma poczucie praw swoich i wolności, ma to wszystko, w co ten dom swój zaopatrzył. Gdy żałować mu będzie troski i starania — straci go.
Za Chrobrego rycerstwo, kiedy szło na boje, nie myślało, jaką odniesie z nich korzyść osobistą, — szło, bo tak król rozkazał, a kraj tego potrzebował. Pojmowano też doskonale, że pan musi mieć władzę, a na wojnie myśleć o sobie niewolno.
Za Zygmunta Starego już inaczej było, a smutnym tego dowodem stalą się wojna kokoszą, na śmiech i wzgardę tak przezwana.
Zdarzyło się to podczas wyprawy na Wołoszczyznę. Zdradny ten sąsiad znów odmawiał hołdu, trzeba go było siłą zmusić do posłuszeństwa, aby się nie narazić na sąsiedztwo Turków.
Za zgodą sejmu zwołał król pospolite ruszenie, to znaczy, iż każdy rycerz w pełni sił i zdrowia obowiązany był wyruszyć w pole. Jako miejsce, gdzie wszystkie chorągwie spotkać się miały, wyznaczono Gliniany pod Lwowem.
Tam więc zaczęły ściągać województwa i ziemie, rozkładając się obozem i oczekując na resztę. Tymczasem jednak radzić zaczęli o sobie.
Wydało im się nagle, iż są bardzo pokrzywdzeni.
Od Kazimierza Jagiellończyka, który ustanowił sejmy, właściwie oni już rządzili krajem, — panom odebrali władzę, bo senat nic bez sejmu ustanowić nie mógł; rozszerzyli swoje prawa nad kmieciami, których obarczali pracą i przytwierdzili do ziemi; — usunęli mieszczan od wyższych godności, zabronili im kupować majątki ziemskie; — władzę króla ograniczali coraz bardziej, a jednakże — wydało im się teraz, że mają za mało, że panowie jeszcze więcej od nich znaczą, że król im więcej sprzyja, hojniej rozdaje nagrody, i zaczęli głośno wyrzekać na panów, oskarżać ich, stawiać niesłuszne zarzuty, aż któryś z nich, zniecierpliwiony tym krzykiem, oburzony pogróżkami, odezwał się podobno z dumą:
— A ciszej tam, szaraki.
Szarakami nazywano wówczas drobną szlachtę, nie mającą jeszcze wszystkich przywilejów, ani wielkiego dostatku, dla odróżnienia od karmazynów, czyli szlachty możnej i starej, chlubiącej się zasługami swoich przodków, którzy pierwsze miejsca w kraju zajmowali.
Na ten butny okrzyk dopieroż wrzawa powstała w obozie! Porwano się do szabel: — Rozsiekać zuchwalca! — Panowie stanęli za nim, — szlachta kupą naprzeciw. Rosły tłumy, groźby, i byłoby niechybnie przyszło do bójki i rozlewu krwi bratniej, gdyby na szczęście burza z silnym wichrem nie rozproszyła kłótników, zapędzając najzacieklejszych pod namioty.
Ho, teraz już na dobre postanowili postawić na swojem, przekonać panów, kto górą.
Wnet spisali na karcie swe błahe żądania: w jaki sposób król ma rozdawać nagrody, do czego oni mają prawo i pierwszeństwo, — i z tem wysłańcy stanęli przed Zygmuntem, grożąc, iż całe wojsko się rozejdzie, jeśli król nie potwierdzi ich wymagań.
Radził hetman Tarnowski ruszyć natychmiast dalej, a rozpatrzenie żądań zostawić do sejmu. Wstyd im będzie wracać do domów, nie opuszczą wodza i króla, przekonają się, że obóz to nie miejsce obrad.
Ale król nie posłuchał: — a jeśli się rozejdą? — Wołoszyn się roześmieje, Turek rozzuchwali, a bezsilność Polski stanie się jawną dla wszystkich. Lepiej ustąpić w drobiazgach, boć to przecie drobiazgi, czego tak groźnie żądają.
I polecił odczytać głośno Tarnowskiemu zgodę i zezwolenie na wszystkie żądania.
A wtedy — wojsko powracać zaczęło do domów. Chorągwie opuszczały obóz, dziękując dobremu panu za ustępstwo, lecz odmawiając posłuszeństwa. Garść zaledwie została. Każdy miał jakąś wymówkę.
Więc król powrócił z niczem, smutny i zawstydzony, a wyprawę przezwano w kraju kokoszą wojną, bo kury tylko w okolicy Glinian wyginęły.
Kazimierz Jagiellończyk w ważnej sprawie pod Cerekwicą dał obietnicę, lecz żądał spełnienia obowiązku, — Zygmunt, pomimo rady Tarnowskiego, uległ w drobnostce, okazał swą słabość — i przegrał, narażając kraj na śmieszność i niebezpieczeństwo, — dając poznać sąsiadom zaślepienie, ciemnotę i samolubstwo szlachty.


Sejm. Unja lubelska.

Za Bolesława Chrobrego Polska była królestwem, a władza króla nieograniczoną: do niego należało państwo, ziemia i ludzie, wszystko było jego własnością, wszystkiem mógł rozporządzać według swej woli, nie pytając nikogo o radę i zdanie.
Jakże wiele od tego czasu się zmieniło. W czasie podziału kraju drobni książęta całkiem władzę utracili, a panowie i biskupi, najmożniejsi i najmądrzejsi zarazem, zagarnęli ją dla siebie. Kazimierz Sprawiedliwy na zjeździe w Łęczycy ustanowił już na zawsze radę królewską, z biskupów i panów złożoną, z którą król w ważnych sprawach porozumiewać się musiał, sam bez niej nie decydując o niczem. Ta rada stałą się później senatem.
Za Ludwika panowie zupełnie władzę zagarnęli: on sam do niczego się nie wtrącał, i można powiedzieć, że swą królewską władzę sprzedał panom (świeckim i duchownym) za koronę dla jednej z córek. To się stało w Koszycach.
Odtąd rządzą panowie, chociaż Polska nazywa się jeszcze królestwem, bo ma króla. Oni wprowadzają na tron Jagiellonów, bez nich Jagiełło nic zrobić nie może, Zbigniew Oleśnicki rządzi i za Warneńczyka.
Lecz Kazimierz Jagiellończyk uznał za sprawiedliwe cały naród szlachecki powołać do rządów i podzielić z nim władzę, wszystkich, co krew oddają dla ojczyzny i służą jej orężem.
Odtąd Polska przestała być królestwem, — choć miała zawsze króla, ten jednak wykonywał tylko, co ogół szlachty na obradach postanowił, i tracił władzę coraz bardziej. Nazwano więc państwo słusznie rzecząpospolitą.
Lecz jakże cały ogół szlachty mógł rządzić krajem? 200 lub 300 tysięcy ludzi nie może się dokładnie porozumieć, za wiele zajęłoby to czasu, i niewszyscy ludzie do rady są zdatni. Rządzić krajem rzecz trudna, wymaga wielkiego rozumu i niemało wiadomości, a przytem tylu ludzi czyż może zgodzić się na jedno?
Niemało też kłopotu miał Kazimierz, nim to wszystko obmyślił, wypróbował, i praca ta dopiero za jego następców ukończona została. Wreszcie za królów obieralnych tak się ta rzecz przedstawiała:
Sejm, czyli rada z posłów od szlachty złożona, zbiera się co 2 lata.
Król oznacza dzień i miejsce, gdzie zjechać się mają. Rozsyła ten uniwersał do powiatów. Wtedy w każdym powiecie zjeżdża się cała szlachta w miejsce na to obrane raz na zawsze, najczęściej do miasteczka, gdzie jest duży kościół, — tam odbywa się sejmik, czyli obiór posłów.
W powiecie wszyscy się znają, wszyscy o sobie wiedzą: kto mądry, a kto głupi, kto wymowny, mężny, kraj miłujący, albo tchórz, samolub, kłamca, — więc wybór łatwiejszy. A jednakże nie zgadzają się odrazu: ten chce tego, ów innego, spierają się, przekonywają, nieraz przychodzi do bójki. Wkońcu wybrali dwóch posłów. Teraz dają im instrukcje, to znaczy, wypisują, czego maja żądać, na co mogą się zgodzić, a na co niewolno, np. maja żądać ustanowienia jakiegoś nowego jarmarku w miasteczku, przeprowadzeniu drogi i t. p., mają się zgodzić albo nie zgodzić na wojnę, o której wiadomo, że król mówić będzie i wymagać podatku. Najwięcej zawsze było mowy o podatkach, koniecznych w razie wojny, — zapowiadano posłom bardzo stanowczo, jakie co najwyżej przyjąć mogą, jak się bronić od większych.
Wreszcie w dniu oznaczonym, w oznaczonem miejscu zjeżdżają się posłowie. Przedstawiają oni tutaj cały naród szlachecki, bo niosą wolę całego narodu. A któż iść może wbrew całemu narodowi? Stąd ich wielka potęga i znaczenie: losy kraju mają w swem ręku. Jeśli miłość w ich sercu, rozum w głowie mieszka — kraj może być spokojny, jak okręt pod kierunkiem dobrego sternika, — lecz jeśli są samolubni, tchórze — biada ojczyźnie, biada!
Nadszedł dzień otwarcia sejmu, zjechali się posłowie, król, senatorowie, i przedewszystkiem spieszą do kościoła, wezwać błogosławieństwa Bożego, by natchnął ich dobrą myślą, oświecał rozumy, serca do zgody skłaniał. Przemawiał do nich zwykle mądry i wymowny kapłan, wzywając do jedności i przypominając, jak wielkie obowiązki na nich spoczywają.
Teraz gromadzą się w sali ratusza lub zamku królewskiego, jeżeli jest w mieście, wszyscy razem, i król przemawia, albo w imieniu króla jeden z dostojników państwa, senator. Słuchają wszyscy uważnie, w skupieniu. Król wyłuszcza, czego chce od nich, wylicza, jakie są potrzeby kraju, prosi, aby je rozważyli, do serca wzięli i uchwalili zgodnie, co za dobre uznają.
Posłowie rękę królewską całują i zamykają się w izbie poselskiej, aby tu radzić sami. Król z senatorami pozostał. Może nieraz połączą się znów w ciągu obrad, o ile to będzie potrzebne.
W izbie poselskiej musi przedewszystkiem nastąpić wybór marszałka: Polaka lub Litwina kolejno, stosownie do tego, czy sejm odbywał się w Wielkopolsce, Małopolsce lub na Litwie; tym sposobem dwa razy marszałkiem bywał Polak, a trzeci raz Litwin. Wybór to bardzo ważny, bo marszałek kieruje obradami, musi być energiczny, rozumny, poważny; nieraz zadanie jego bardzo trudne, wymaga taktu, gorącego serca, on może wszystko zgubić lub ocalić, jak mieliśmy nieraz w historji dowody. Na znak władzy ma laskę.
Kto chce mówić, prosi marszałka, — on rozdziela glosy, kolejno, według żądań, — ma prawo głos odebrać przemawiającemu. To jest ogromna władza: zamknąć komu usta. Gdyby uczynił to niesprawiedliwie, oburzyłby na siebie wszystkich, mógłby wywołać wielkie zamieszanie.
Nakoniec zaczynają się obrady według ułożonego porządku. Ten mówi za projektem króla, tamten przeciw, — spierają się, przekonywują tak długo, aż wszyscy muszą się zgodzić na jedno. Muszą się zgodzić wszyscy, tak jest powiedziane, — jeżeli ktoś się upiera przy swojem, to inni biorą go na bok, przekładają, proszą, aby dla zgody ustąpił większości, a czasem — i pogrożą, — dość, że tak, czy inaczej — ulec musi, i następuje wreszcie jednozgodna uchwała, którą spisują zaraz, odczytują głośno, i stanie się prawomocną, gdy ją senat i król zatwierdzi.
Teraz mogą radzić o następnej sprawie.
Sejm nie powinien dłużej trwać nad sześć tygodni, choć bywały daleko dłuższe. Skończono więc obrady w izbie posłów, senatorowie z królem rozpatrzyli wszystkie uchwały, obie izby się łączą. Król przemawia znowu: dziękuje lub wyraża żal, jeśli posłowie nie zgodzili się na jego żądania, — niekiedy jeden z posłów odpowiada, poczem żegnają króla i rozjeżdżają się do domów.
Wkońcu ustanowiono, że posłowie muszą potem na sejmiku zdać sprawę ze wszystkiego, co na sejmie uchwalili, i wytłumaczyć, dlaczego postąpili tak lub inaczej.
Tak odbywały się sejmy, w taki sposób ogół szlachty rządził krajem, i bez jego wiedzy nic stać się ważnego nie mogło. — Dlatego Polskę nazywano odtąd Rzecząpospolitą.
Za Zygmunta Augusta odbył się sejm bardzo ważny, bo zatwierdzenie Unji czyli połączenia z Litwą przez posłów obu narodów.
Unję stworzył Jagiełło i panowie polscy; — potem w Horodle, widząc, jak wielkie przyniosła korzyści dla obu krajów, zatwierdzili ją znowu panowie polscy i litewscy, zgadzając się na dalsze zjednoczenie pod berłem Jagiellonów.
Lecz Zygmunt August był ostatnim z Jagiellonów, musiał pomyśleć o tem, co nastąpi po jego śmierci. Kochając Litwę, nie chciał, aby odłączyła się od Polski, wiedział, że to byłoby dla niej zgubą. Dlatego też największą troską jego było uzyskać nowe zatwierdzenie unji nawet po wygaśnięciu Jagiellonów.
A nie było to łatwe, głównie z tego powodu, że potężny na Litwie ród Radziwiłłów pragnął dla siebie zagarnąć koronę, i na Litwie mógł to uczynić z łatwością, więc dlatego chciał ją oderwać od Polski po śmierci Zygmunta Augusta.
Dziesięć lat trwała ta walka, nie orężem, ale podstępem, namową, zrywaniem zgody; — umarł wreszcie główny sprawca tych zatargów, i na sejmie w Lublinie r. 1569 nastąpiła ta ważna i uroczysta chwila.
Posłowie obu narodów zgodnie i jednomyślnie zobowiązali się po śmierci króla wspólnie wybrać nowego pana i stanowić nadal jedno nierozdzielne państwo, używające jednakowych praw i swobód, w zgodzie, jedności i miłości.
Spełniło się nakoniec gorące pragnienie Zygmunta Augusta, najważniejsze zadanie jego życia. Uniesiony wielkiem wzruszeniem, podniósł krzyż wysoko, sam przyjmując przysięgę posłów i senatorów i składając głęboko w sercu każde słowo.

Zaniesie je z sobą przed tron Najwyższego, jako zasługę życia: wszakże braterstwo ludów to przykazanie Boże, a miłość wzajemna — cała treść chrześcijaństwa.










  1. Przypis własny Wikiźródeł Fragment Psalmu 91 — "Kto się w opiekę poda Panu swemu" Jana Kochanowskiego.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Fragment III części tryptyku "Dzwony" Kazimierza Przerwy-Tetmajera (1898).
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – szkoły.
  4. Rodzaj halabardy, t. j. siekierki, osadzonej na kiju.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Fragment poematu "Kirgiz".
  6. Przypis własny Wikiźródeł Ze zbioru "Śpiewy historyczne".
  7. Zawolcami nazywano Tatarów z za Wołgi.
  8. Wiary zaprzysiężonej dotrzymaj.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Fragment poematu „Proporzec“ Jana Kochanowskiego.
  10. Zygmunt Stary.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cecylia Niewiadomska.