Jagiellonowie/W akademji
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jagiellonowie |
Pochodzenie | Legendy, podania i obrazki historyczne |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1918 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Największa sala akademji pełna, — podwoje szeroko otwarte, za niemi, w drugiej sali pełno ludzi: młodzieży, mężów dojrzałego wieku, nierzadko z głową posrebrzoną, świeckich, duchowieństwa, mieszczan i szlachty, dworzan, cudzoziemców, — wrota akademji dla wszystkich otwarte.
Kogóż słuchają z taką skupioną uwagą?
To Polak, Grzegorz z Sanoka, mówi o życiu Greków, ich poezji. Opisuje kraj piękny, stroje, sposób życia, wierzenia i pojęcia, czyny wielkich ludzi, — tłumaczy dzieła natchnionych poetów, wykłada ich piękności.
W sali cisza tak wielka, że słychać brzęk muchy, która przypadkiem tu się zabłąkała, — słuchacze prawie oddech powstrzymują, aby nie stracić słowa. Jakież to ciekawe wszystko, zajmujące, — nic podobnego nigdy nie słyszeli, nic nie wiedziano o tem. Zdaje im się, że zostali przeniesieni w świat jakiś inny, cudny, pełen szlachetnych myśli, wielkich uczuć i słonecznej piękności.
A te obrazy czarodziejskiem słowem stawia przed ich oczyma rodak, mąż wielkiej wiedzy, którą nabył za granicą, mówca niepospolity, człowiek bystrego umysłu, bogato obdarzony przez naturę, który umiał z darów jej korzyść wyciągnąć największą dla siebie i dla drugich.
Dziś imię jego głośne, tłumy sprowadza słuchaczów, docisnąć się nie można na jego wykłady, wielbią go liczni uczniowie, król Kazimierz Jagiellończyk darzy szacunkiem i przyjaźnią, zaprasza do swojego stołu.
A jak zdobył to wszystko — posłuchajmy.
Syn ubogiego wieśniaka z Sanoka, od dzieciństwa ukochał naukę gorąco, pracował tak gorliwie w parafjalnej szkółce, tak szczerze pragnął nabyć więcej wiadomości, że ksiądz miejscowy zwrócił na niego uwagę, poznał zdolności chłopca i uzyskał dla niego pozwolenie ojca, aby udał się do Krakowa.
Z Sanoka do Krakowa kawał drogi, spojrzyjcie tylko na mapę, — Grześ 13 czy 14 letni chłopiec przebyć ją musiał piechotą, bo ojciec nie miał pieniędzy na podróż. I zapasów też nie wziął ze sobą, może krajankę chleba i kawałek sera, — żywili go po drodze dobrzy ludzie, kmiecie gościnni.
Znalazł się wreszcie w Krakowie, sam jeden, obcy wśród obcych murów. Cóż tu począć dalej? Głodny jest, — noc zapada, a nie śmie zapukać do drzwi tych innych ludzi: to nie kmiecie.
Noc ciepła, lato, prześpi się pod murem, a jutro — i tu przecie czuwa Bóg nad swemi dziećmi.
I w poczuciu samotności z tem gorętszą modlitwa zwrócił się do Stwórcy, jedynego już teraz opiekuna.
Ze szczerą wiarą modlące się chłopię ujrzał ksiądz jakiś, przechodząc ulicą, — przystanął, w twarz mu spojrzał, w jasne, ufne oczy, i zapytał, skąd przyszedł? po co?
Niejeden Grześ podobny był w Krakowie, — znano takich biedaków, chciwych wiedzy, gotowych się uczyć o chłodzie i głodzie, i czuwano nad nimi.
Poczciwy ksiądz zabrał chłopca do swej celi, podzielił się wieczerzą, dał kącik do spania, przekonał się, co umie, wpisał go do szkody[1] i nauczył, jak żyje żak ubogi.
Żakiem był równie uczeń akademji, jak szkoły przygotowawczej do tego najwyższego zakładu; żaków w Krakowie było do kilku tysięcy, a wielu z nich nie miało żadnej pomocy z domu; trzeba ich było żywić.
Jak? kto ich będzie żywił? — Całe miasto. — Akademja budowała dla nich bursy, t. j. przytułki, gdzie mieli mieszkanie, — mieszczaństwo dawało obiady. — Gdy uderzyła godzina 12-a, z burs, szkoły, akademji sypały się roje małych i starszych chłopców, a każdy z garnuszkiem w ręku, każdy szedł prosto do swej gospody, t. j. domu, w którym się zobowiązano dostarczyć mu gorącego pożywienia, — tam gospodyni życzliwie i hojnie napełniała garnuszek, dała kromkę chleba i dobre słowo, uśmiech macierzyński, a chłopczyna smacznie spożywał swój obiad, był syty i wesoły.
Nie uważano tego za jałmużnę, — to tylko chętna i serdeczna pomoc dla ubogiej młodzieży, która może z czasem stanie się chlubą kraju i hojnie odpłaci za te skromne obiady.
I Grześ z Sanoka poszedł nazajutrz z garnuszkiem do wskazanej gospody; — wstydził się z początku, potem zaprzyjaźnił z dobrymi ludźmi i szedł śmiało: wiedział, że mu są życzliwi, że się dzielą, czem mogą i jak mogą.
Bo też nie było chyba w całym Krakowie domu, gdzieby nie wydawano obiadu dla żaków, — zacząwszy od królewskiego zamku, wydawali wszyscy: duchowieństwo, mieszczanie, panowie w mieście zamieszkali, jeden mniej, drugi więcej, na co kogo stać było.
Oprócz obiadów rozdawano buty, odzież, czasem za naukę dzieci mieszczanin dawał żakowi mieszkanie i życie całodzienne, zdarzały się niekiedy i zarobki: ktoś pragnął list napisać, a nie umiał, prośbę, powinszowanie, nawet wiersze, — za parę groszy żak zrobił to chętnie.
Na Boże Narodzenie chodzili z kolędą, obnosili jasełka, czyli szopkę, śpiewali, pokazywali różne figle, — starsi w kościołach nawet dawali przedstawienia „o męce Pańskiej“, albo i „ucieszne, mięsopustne“. — Potem zmieniono ten zwyczaj, bo w kościele bywało zbyt wesoło.
Takie życie prowadził i Grzegorz z Sanoka; ukończył akademję, wybrał się do Rzymu, tam pierwszy może z Polaków zapoznał się z poezją grecką, a po powrocie opowiadał innym to, czego sam się nauczył.
W taki sposób dostarczała akademja krajowi sławnych i uczonych mężów, dzięki którym przezwano ją „matką nauk na północy“, a cudzoziemcy tak licznie spieszyli w jej progi, że wśród słuchaczy wielu było Czechów, Węgrów, Serbów, nawet Niemców. Ponieważ wykładano tylko po łacinie, więc rozumiał każdy człowiek wykształcony, jakiejkolwiek był narodowości, i każdy cudzoziemiec mógł wykładać.
Tak świetnie wyglądała akademja za Kazimierza Jagiellończyka. Mądry i piękny zamiar ostatniego z Piastów stał się wreszcie rzeczywistością. Dzięki hojności Jadwigi i szczerym chęciom Jagiełły akademja otrzymała i dochody, wystarczające na opłatę i utrzymanie profesorów, i rozmaite prawa, które ją zabezpieczały od wszelkiego wtrącania się ludzi, nie należących do jej składu.
Biskup krakowski nazywał się jej kanclerzem i był głównym opiekunem, — z pomiędzy profesorów wybierano rektora, czyli kierownika zakładu; wszelkie przewinienia uczniów, nawet służby, miał prawo karać tylko sąd akademicki, — chyba że obwiniony popełnił jakąś zbrodnię, a wtedy byłby najpierw wyłączony z akademji i dopiero oddany sądom świeckim.
Profesorowie mieszkali wszyscy w gmachu akademji, w skromnych celach, — niemało uczniów mieściło się przy nich, — dla innych zakładano w mieście t. zw. bursy, w których czuwali nad nimi t. zw. bakałarze, t. j. nauczyciele najniższego stopnia, którzy zdali pierwszy dopiero egzamin.
Największą siłą żaków była jedność: „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego“, to było piękne hasło, którego pilnie przestrzegano. Z głodnym dzielono strawę, za skrzywdzonym się ujmowano, wspierano się nawzajem, i hańbą byłoby uzyskać najmniejszą rzecz ze szkodą innych. To zapewniało najsłabszemu opiekę i bezpieczeństwo, a możniejszych uczyło dzielić się po bratersku tem, co posiadali, z biedniejszymi.
Ta wielka cnota żaków piękne daje o nich świadectwo.