Jagiellonowie/Za króla Olbrachta wyginęła szlachta
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jagiellonowie |
Pochodzenie | Legendy, podania i obrazki historyczne |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1918 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Od lat czterystu powtarzamy już te słowa, — utrwaliły one pamięć strasznej klęski, jaką naród polski poniósł za panowania tego króla.
Był to trzeci z kolei syn Kazimierza Jagiellończyka: pierwszy, Władysław, został królem czeskim, drugi, Kazimierz, wolał królestwo w niebie niż na ziemi, umarł młodo, a Litwa obrała go swoim patronem; więc Jan dopiero, ulubiony uczeń Kalimacha, zasiadł na polskim tronie.
Piszą o nim kroniki, że był rosły i piękny, śmiały i dumny, hojny i wesoły. Lubił się bawić, zapominał nawet wtedy najczęściej o koronie, która krępowała mu swobodę. Zdarzało się, iż wieczorem potajemnie wymykał się w przebraniu z królewskiego zamku, by jak zwyczajny człowiek kilka godzin spędzić w Krakowie. Raz podobno podczas takiej wycieczki wdał się w kłótnię z nieznajomymi, którzy go też nie poznali, i w wynikłej stąd bójce otrzymał tak silne uderzenie w głowę berdyszem[1], że rannego odnieść musiano do zamku.
Jako król — był ambitny, chciał władzy, — mówiono o nim, iż pragnie odebrać szlachcie prawa, jakie dał jej Kazimierz Jagiellończyk, — posądzano też Kalimacha, że go do tego namawiał i napisał dla niego „Rady“, w których poucza króla, aby na sąsiednich tronach (litewskim, czeskim, węgierskim, krzyżackim, wołoskim) osadził młodszych braci, sejmów nie zwoływał, rządził sam i wzmocnił swą królewską władzę, do czego też dążyli wszyscy wówczas monarchowie w Europie.
Oskarżono go nawet po klęsce w wojnie z Wołoszą, o której zaraz opowiemy, że umyślnie naraził szlachtę na tę zgubę, ażeby ją osłabić i łatwiej do posłuszeństwa przymusić.
Cóż to była za wojna?
Na południe od Polski, między Dniestrem, Karpatami i Dunajem, leżał niewielki, wiecznie zawichrzony kraik, Wołosza czyli Wołoszczyzna. Słaby, a w wiecznych zatargach o władzę, położony między Polską i Turcją, kraik ten samodzielnie istnieć nie mógł, a dla Polski bardzo ważne miał znaczenie, ponieważ ja odgradzał od krajów mahometańskich. Pomimo rozbójniczego usposobienia mieszkańców, byłby dawno zawojowany przez Turków, gdyby nie opieka Polski. Sami to zrozumieli po warneńskiej klęsce i z własnej woli prosili Kazimierza Jagiellończyka, aby przyjął ich pod opiekę, jako państwo hołdownicze, czyli lenne. Zgodził się na to monarcha polski bardzo chętnie, gdyż tym sposobem wytwarzał zaporę dla Turków, których wolał odpierać od ziemi sąsiada, niż własnej.
Ale na Wołoszy nigdy żaden książę, czyli jak nazywano tam — hospodar, nie panował długo i spokojnie: zaraz się znalazł śmiałek, który go pozbawił władzy, a najczęściej i życia, i sam panować zaczął według swojej myśli.
Otóż po jednej takiej awanturze nowy hospodar nie chciał składać hołdu Polsce, postanowił panować samodzielnie, a ponieważ nie miał na to dość potęgi, więc można było zgadnąć, że albo podda się Turcji, albo będzie dla niej pokusą do napaści w najbliższym czasie. Obronić się nie zdoła własną mocą, więc zostanie zawojowany, a Polska będzie miała niebezpiecznego sąsiada.
Niby dlatego Olbracht uznał za konieczne zmuszenie do uległości hospodara i wypowiedział mu wojnę. Mówiono też, że miał zamiar osadzić na wołoskim tronie najmłodszego ze swoich braci, Zygmunta.
Rycerstwo zjednał sobie nowemi prawami na szkodę mieszczan i chłopów, których oddawał już zupełnie w moc dziedzica, pozwalał przeciążać pracą i pozbawiał opieki sądu. Za te ustępstwa szlachta zgodziła się wreszcie na wojnę i tłumnie wyruszyła z królem.
Licznie i wspaniale zebrało się t. zw. pospolite ruszenie t. j. szedł każdy zdrowy szlachcic z swoim dworem, łącząc się powiatami i województwami. Obóz taki zajmował wielką przestrzeń i uderzał malowniczością i przepychem. Najrozmaitsze stroje, uzbrojenia, konie, pod coraz to nowemi chorągwiami, ciągnęły nieprzejrzanym i nieskończonym szeregiem. A za wojskiem milową przestrzeń zajmowały wozy z bagażem. Każdy zabierał z sobą, co mu potrzebnem być mogło nietylko do niezbędnego użytku, lecz wygody i przyjemności: więc była tam broń zapasowa i konie na zmianę, pyszne namioty, wino, żywność, szaty okazałe, srebrne naczynia stołowe, drogie futra, kucharze, stajenni i giermkowie.
Dalej ciągnęli na wozach przekupnie, dostarczający wszystkiego dla wojska, bezpieczni za tą potężną osłoną, a chciwi wojennego łupu, który zawsze łatwo i tanio nabyć można po bitwie od żołnierza.
Hucznie, butnie, wesoło posuwało się wojsko polskie ku Suczawie, warownej twierdzy państwa wołoskiego. Rozpoczęło się oblężenie. Nie zbywało rycerstwu na dzielnych wojakach, na męstwie i odwadze, na pragnieniu chwały, lecz bezczynność w obozie sprzykrzyła się wkrótce. Grano, pito, hulano, a bitwy nie było, — Wołoszyn się ukrywał, mówiono, że gromadzi siły, że o pokój prosi, że z wojny nic nie będzie, bo król chory, nie wychodzi prawie z namiotu, poselstwa jakieś przyjmuje, w konszachty się wdaje z obcymi. Rosło niezadowolenie, ten i ów tęsknił do domu i łoża, ten na króla wyrzekał, — wszyscy też radzi byli, usłyszawszy wieść niespodziewaną, że król już pokój zawarł, i że armja ma się wybierać do domu.
Tem lepiej. — A którędy?
Król rozważał to bacznie wraz z senatorami. Brzegi Dniestru wydały mu się niebezpieczne: zdradziecki nieprzyjaciel, mimo pokojowych układów, mógł tam przygotować zasadzkę, i dlatego zapewne ostrzegał, że nie może ręczyć za spokojne przejście przez lasy bukowińskie.
Wybrano właśnie te ostatnie.
Było to wszystko jedno, gdyż niema wątpliwości, że na obu drogach przygotował się nieprzyjaciel do niespodziewanej napaści.
Król wysyłał w porządku województwa, sam zamierzając puścić się w drogę ostatni, aby swem przybocznem wojskiem najskuteczniej odwrót osłaniać.
Pierwsze oddziały ruszyły spokojnie, prawie bezbronne, gdyż ciężkie pancerze poskładano na wozy, zgoła nie przewidywano, by tysiącom rycerstwa cokolwiek grozić mogło.
A tymczasem zaledwie wjechali w głąb lasów, tu i owdzie zbrojne gromady zastępować zaczęły im drogę. Wszczął się popłoch i zamieszanie, huk wystrzałów, dzikie okrzyki, trzask drzew padających, podciętych poprzednio, które ciężarem swoim miażdżyły konie i ludzi. Zamęt co chwila wzrastał: ten szuka swoich wozów, gdzie broń złożył, temu zabito konia, ów leży ciężko ranny, przyciśnięty drzewem, tam mordują, tu obdzierają.
W lesie niema miejsca, by się bronić kupą, więc każdy sam o sobie myśleć musi i ginie zdradą lub przemocą. Tam jeden z wodzów zebrał garstkę na polanie i gromi napastników, zdumiewa męstwem i siłą oporu, lecz ranny kilkakrotnie, spada wreszcie z konia i ginie, obskoczony ze stron wszystkich.
Noc położyła koniec tej morderczej walce, a okropne pobojowisko straszny przedstawiało widok. Wołosi i zawsze skorzy do pomocy Tatarzy pastwili się teraz nad niedobitkami, obdzierali chciwie rannych i zabitych, zabierali ich własne wozy, zdobyczą napełnione, uprowadzali armaty.
Na drzewach tu i owdzie wiszą szlachetni rycerze, uczepieni za długie włosy. Zwyczaj to był rycerski do tej pory, że włosów nie obcinano, lecz noszono je w siatkach czyli t. zw. pątlikach, perłami i drogiemi kamieniami sadzonych, lub wiązano kosztownemi przepaskami i puszczano na plecy. Na szyderstwo Wołoszyn rannych i wziętych w niewolę za te włosy wieszał na drzewach.
Od tej pory zaczęli też Polacy strzyc je krótko, a nawet golić, zwłaszcza idąc na wojnę.
Naturalnie, że wojna rozpoczęła się na nowo, a układy były zerwane. Pod Suczawą zawrzała walka, wsławili się Polacy niejednym czynem bohaterskim, niejedno nawet odnieśli zwycięstwo, lecz nie mogło być mowy o zupełnem pokonaniu wroga. Wołosi i Tatarzy opasali obóz polski niby wieńcem, grozili zewsząd, szarpiąc bezustannie, — a król chory na febrę, najmężniejsi polegli, wojsko straciło wiarę w swoje siły, niczego tu nie można się spodziewać, o odwrocie myśleć należy.
I nastąpił ten odwrót nieszczęśliwy, wśród zasadzek i szarpaniny. W lasach padały drzewa na przejeżdżających, zatrute strzały zabijały konie i ludzi, zapadano w ukryte wilcze doły, nie znano odpoczynku i wytchnienia, gdyż co chwila nieznane groziło niebezpieczeństwo.
Skoro armja wydostała się wreszcie na stepy, zdawało się w pierwszej chwili, że wszystko złe minęło. Tu przynajmniej zdaleka widać wroga, i obrona łatwiejsza.
Noc nadeszła, pochód zatrzymać się musiał, nie zaniedbał jednakże ostrożności: rozstawiono straże, znaczna siła pozostała gotową do odparcia niespodziewanej napaści.
Nikt nie napada, tylko coraz ciemniej, dym aż dusi. — Co to jest? Na niebie krwawe luny, krwawe błyski na czarnym stepie.
Step płonie.
„Ogień z wściekłością ciągle rosnącą
coraz się szerszem korytem leje:
bucha, iskrami sypie, szaleje...
I straszny pożar wlewo i prawo
płomienną, długą toczy się lawą.
Zbudzony światłem, z pobliskich krzaków,
by dzień powitać leci rój ptaków —
leci, na skrzydłach waży się, śpiewa —
i milknie... w paszczy otchłani wrzącej...
Paszcza wciąż zieje, a krzaki, drzewa,
gdy je obejmie oddech palący,
stawają w ogniu, i jak gwiazdami,
chwilę złotemi trzęsą liściami...
Przeszło — i drzewa w popiół się sypią...
a jako fale wzburzone kipią,
tak hucząc, leci powódź płomieni.
Niebo się coraz krwawiej czerwieni.
(G. Zieliński)[2].
Gdzie ratunek przed takim wrogiem? — Jaki?
Zniszczyć trawę wkoło obozu. Co żyje, spieszy do zbawczej roboty: kopią, rwą, sieką, gracują szablami, toporami, depczą, oczyszczają miejsce wkoło jak najdalej, setki, tysiące ludzi tak pracuje, w tumanach dymu, żaru, pośród rżenia koni, padających z gorąca, uduszonych.
Pożar przeszedł, dogasa gdzieś w oddali. Kogo nie zabił oddech palący, ten żyje, — może wróci do domu, jeśli nie umrze z głodu.
Bo teraz jechać trzeba stepem spalonym, martwym, gdzie koń źdźbła trawy nie uskubnie. Niewiele już koni, rycerze pieszo idą, wozy zostawić muszą na łup wroga.
Król chory.
Taki był powrót z owej nieszczęsnej wyprawy.