<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Jak tęcza
Podtytuł Powieść
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.

Nad ranem Helena okryła się lekkim peniuarem i oblawszy twarz i szyję zimną wodą, zaczęła chodzić niespokojnie po pokoju.
Spędziła prawie całą noc bezsennie.
Po razy sto przeżyła owe wieczorne spędzone z Hawratem chwile. Były one tak różne od wyśnionych i przeczuwanych przez nią momentów, iż w umyśle powstało wielkie rozgoryczenie.
To przedstawienie się szablonowe, z określeniem rodzaju zajęcia, słowa banalne, które mu z ust padały, zdawały się jej rozrastać jak chwast. A przecież było i coś pięknego, coś srebrnego, choć bez siły i tajemniczości. Ten projekt posłania Wenecji róż na dobranoc, lub rzucenie kwiatów na łono kwiatów, aby im skon lżejszy uczynić. Takie subtelne, delikatne drobiazgi miały w sobie coś kobiecego i może dlatego tak potrąciły w Helenie strunę subtelnej i delikatnej drobiazgowości.
Lecz to wszystko nie było to, co powinien był jej dać ten on, groźny i silny, którego duchową przewagę uczuła tak dotkliwie i nagle. Sądziła, że nadal zatrzyma się w niej to samo wrażenie...
Helena usiadła na poręczy kanapy, splotła nagie ręce z tyłu głowy i zaczęła analizować głębię swej duszy.
Wrażenie silne, potężne — to, które wtrąciło ją nagle na próg śmiertelnych zagadnień — trwało w niej w całej pełni.
Pomimo wszystko, pomimo szablonu, pomimo cokolwiek skrzypiących butów i tytułu „adwokata“ — on pozostał dla niej wieczną, straszną, potężną wizją — on panował w świecie abstrakcji, do którego zmysły jej sięgały o tyle, aby uplastycznić sobie pewne wrażenia była w stanie.
Siła więc jego duchowa musiała być olbrzymia i najzupełniej niezawisła od fizycznych warunków (jakkolwiek z niemi pozornie złączona), skoro stłumić podniosłego wrażenia, jakie biło od niego, nie była w możności.
Tylko do tego duchowego piękna, jakie wycisnął na duchu Heleny, przyłączyło się teraz inne wrażenie, które nie osłabiając poprzedniego, dodawało mu owszem jeszcze większej intenzywności łagodnością kontrastu.
Była to właśnie owa wdzięczna strona, jakaś gracja w geście z kwiatami, jakaś delikatna gra wśród wonnej fali sentymentalnych trochę pojęć.
Nie był to jednak, jak z Weryhy, gest piękny dla wprowadzenia siebie samego w miły i przyjemny nastrój, lecz coś pochodzącego z natchnienia nagłego i przelotnego, coś, co zdawało się być wonią jego estetycznych, a na pięknie naturalnem opartych wzruszeń.
Kwiatów użył za pretekst rzucenia w przestwór ładnej myśli, zrodzonej z potrzeby łagodnego nastroju duszy. A że zwrócił się do kwiatów, świadczyło to o pewnej czystości jego ducha.
Dzieci, motyle i ludzie o duszach prostych a pięknych kochają kwiaty, lgną ku nim i na nich często opierają swe porównania, alegorje, gesta i marzenia.
On to czynił — więc miał duszę prostą i piękną, a zarazem silną i niezwykłą.
Do duszy stosował ciało, bo oto Helena przypomniała sobie jego rozkazujący a energiczny gest głowy, gdy mówił do niej tam — nad brzegiem morza w pamiętnej chwili trwogi — i śliczny czarujący uśmiech, który rozchylił jego usta przy słowach:
— Poślijmy te róże Wenecji — na dobranoc!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zanalizowawszy tak swe uczucia, uporządkowawszy je niejako, Helena uczuła pewną ulgę.
Przeraziła się bowiem chaosu, jaki w niej zapanował, gdy się z Hawratem rozstała.
Lecz teraz zdawało się jej, że dźwiga jakiś podwójny ciężar. Dziś do przewagi i siły przybył czar wdzięków...
Przesuwała rękę po czole, jakby chciała odpędzić od siebie jakąś natrętną marę — i zaczęła się ubierać powoli.
Nie chciała jednak iść ani na werandę, ani w aleję wyspy.
Była niepewna, wahająca, niezdecydowana.
Pójdę na moją ławkę... tam będę myśleć spokojnie — postanowiła.
Okolona całym laskiem młodych akacyj i karłowatych palm, stała altanka, w środku której znajdowało się kilka plecionych leżanek i stolików. W altanie tej nie przebywał nikt oprócz Heleny. Goście kąpielowi zdawali się nie wiedzieć o jej istnieniu.
Helena zawiesiła u wejścia altanki firankę z zielonawego indyjskiego muślinu, którą nabyła jeszcze przejeżdżając w Wiedniu. W ten sposób zabezpieczoną była od promieni słonecznych i ciekawości natrętnych. Altanka, zbudowana na palikach, była od połowy górnej opleciona trzciną. Zupełnie więc ukrytą nie była Helena. Gdy siedziała, widać było wybornie fałdy jej białej najczęściej sukni, rozłożone na złotawym piasku, którym wysypano altankę. Helena „sprowadzała się“ — jak mówiła do siebie — na cały dzień. Przynosiła owoce, wodę sodową, lód, książki, poduszkę i często całe dnie tak spędzała, leżąc nieruchomo i patrząc w zieloną draperję, przez którą przeświecało słońce.
Zdawało się jej, że ten kąt, do niej wyłącznie należy i że ona ma do niego prawo.
Drzewa tylko szumiały lekko, uderzając delikatnie gałązkami o dach altanki.
Czasem jakiś ptaszek podskoczył wśród palików, zaświergotał cichutko i uleciał szybko w przestrzeń.
Kilkakrotnie jednak Helena dostrzegła, że ktoś dzieli z nią to schronienie.
I tak, powróciwszy rano, znajdowała masę niedopałków od papierosów porzuconych na ziemi. Raz zapomniała na noc zabrać ze sobą zieloną zasłonę. Znalazła ją nazajutrz podniesioną i upiętą zgrabnie na bok zapomocą męskiej szpilki od krawatu. Szpilkę tę wyjęła i nie oglądając, wbiła w pień palmy. Zapomniała o niej zupełnie.
Gdy Helena na drugi dzień po zbliżeniu się do niej Hawrata weszła do altanki, ujrzała znów na stole i na ziemi dużo niedopałków papierosowych. Z niechęcią najwyższą postarała się ułamaną gałązką usunąć je na trawę. Jak kotka lubiła czystość i porządek. Dnia tego ubraną była w blado-liliowy batyst, narzucany fioletowemi bratkami. W tej półżałobie było jej nadzwyczaj do twarzy. Szeroko rozpostarta na dole spódnica robiła ją podobną do olbrzymiego irysu, zatopionego w gąszczu zieleni. Twarz jej była trochę blada i zmęczona. Na szyi szeroka, liliowa aksamitka tworzyła linję niezmiernie delikatną i srebrzysty tworzyła podkład dla jej ślicznego, dołkiem przyozdobionego podbródka.
Gdy usiadła na niskiej, plecionej leżance i wyciągnęła nogi obute w popielatą irchę i szare jedwabne pończoszki, zarysowała się pastelowo i wdzięcznie w półcieniu zielonawym, płynącym przez zasłonę indyjskiego muślinu i przez szerokie liście palm.
Na stole, obok niej, na szklanym talerzu leżały brzoskwinie i ćwiartki melonu, złocąc się wspaniale na świecącym w słońcu krysztale. Złożony niedbale wachlarz wenecki, inkrustowany drobniuchnemi kamyczkami, wyglądał z daleka jak przepyszna salamandra nagle unieruchomiona. Przez poręcz leżanki Helena przerzuciła czarną, jedwabną szarfę, bogato haftowaną srebrem. I to był jedyny ton surowy i smutny w tym zakątku, gdzie barwy jasne i miękkie, słońce, złoto, migocące krystaliczne blaski, zdawały się składać na całość, pełną jakiegoś kobiecego, dziwnie ujmującego uroku.
Helena, leżąc tak w krześle, zamknęła oczy i znów poddała się cała myślom, które bezustannie kierowały się w kierunku Hawrata.
Nie mogła go nazywać nieznajomym — niestety! Był jej znanym, widziała, jak się nazywa, ale to imię i nazwisko nie mówiło jej nic, nie przekonywało jej wcale. Dla niej, w jej myślach, Hawrat był — On — zawsze On.
I takim już pozostanie dla niej do śmierci.
Dziwiła się w tej chwili, iż będąc we Lwowie nie słyszała nic, nigdy o Karolu Hawracie. Ale ona żyła na uboczu, zajęta głównie pielęgnowaniem chorego męża. Nie bywali nigdzie, nikt u nich nie bywał, mogła więc łatwo nie wiedzieć o istnieniu adwokata tego nazwiska.
Adwokat!
W wyobrażeniu Heleny był to taki pan, którego wynajmuje się na godziny jak ekspresa albo dorożkarza. Każe mu się bronić i on — broni. Nie miała nigdy wielkiego uwielbienia dla prawa wogóle. Właściwie nie wyrobiła sobie o niem żadnego pojęcia, bo nigdy z niem nie miała do czynienia. Uregulowaniem jej stosunków majątkowych zajął się jej brat, gdy przyjechał z Bośni na jej ślub a potem na pogrzeb jej męża. Stąd o adwokackim zawodzie dla Heleny wyrodziło się jakieś niejasne i błędne pojęcie. Dziś po raz pierwszy zastanawiać się zaczęła nad tem, kim może być taki adwokat i w ogóle, jakie jest jego zadanie w społeczeństwie. Była teraz trochę stropiona. Hawrat przedstawiał się jej niezwykle i zapowiadał indywidualność odrębną od tych, jakie dotychczas spotykała. I ten człowiek był adwokatem!
To dziwne!..
Nagle zasłona powoli uniosła się, i — w obramowaniu indyjskich muślinów stanął sam Hawrat.
Zobaczywszy Helenę, cofnął się, ale przyjrzawszy się bliżej roześmiał się wesoło:
— A, to pani zakrada się do mego schronienia?
Helena, wyrwana ze swej kontemplacji, w pierwszej chwili straciła przytomność i cała oblała się łuną rumieńca.
On wszedł spokojny, pewny siebie, bardzo kształtnie i dobrze odziany w jasno-granatowy, lekki garnitur. Kapelusz, tak jak zwykle, trzymał w ręku. Na czole perliły mu się krople potu.
— No i cóż — zapytał, zbliżając się do Heleny, — nie tłómaczy mi się pani nawet z tej bezprawnej okupacji? Czy pani wyznaje zasadę: wdzięk przed prawem?
— Jakąż więc pan wyznaje zasadę? — zdobyła się wreszcie na odpowiedź — to przecież pan zajął mi mój zakątek. Ja tu gospodaruję od kilku tygodni. Ślady okupacji pana dostrzegłam dopiero od dni kilku...
— Jakież to?...
— O!... leżą tam, pod palmami, w postaci niedopałków od papierosów i spalonych zapałek.
— A więc... pani zajmujesz to terytorjum w dzień, a ja w nocy. Nie przeszkadzamy sobie wzajemnie.
— Owszem!
Spojrzał na nią zdziwiony.
— Czy do tego stopnia lubisz pani samotność?
— Ja nie... ale zdaje się, że to ja właściwie panu przeszkadzam moją dzienną obecnością. Kiedyś zastałam tę zasłonę zapiętą na bok szpilką od krawata... Czy to pan uczyniłeś?
— Tak!... noc była księżycowa, cała srebrna. Pozwoliłem wkraść się tutaj temu srebru i stonować trochę dzienne złoto... A... więc pani znalazła moją szpilkę? Gdzież ona jest?
Helena zawahała się chwilę.
— Nie wiem... zginęła...
— Mniejsza z tem!...
Obejrzał się dokoła.
— Pani jesteś prawdziwą kobietą. Zaledwie weszłaś do tej altanki, a oto już jakoś w niej piękniej i milej. Cały wdzięk swój wniosłaś ze sobą.
Usiadł przy stole, wziął w rękę wachlarz i bawił się nim, błyskając w słońcu świecącemi kamyczkami.
Ona patrzyła na niego, prawie zachwycona. Ruchy jego były pełne harmonji. W dzień wydał się jej o wiele młodszym. Cera jego prawie przeźroczysta — delikatna była, jak u kobiety. Po raz pierwszy spojrzeć mogła prosto w jego oczy. Były przepysznej, czystej szafirowej barwy. Wyraz ich, surowy trochę w tej chwili i spokojny, przyćmiewały długie, ciemne rzęsy. Na cieniuchnym sznureczku wisiał na kamizelce monokl. Hawrat przyłożył go na chwilę do oka, przyglądając się wachlarzowi.
— Pani tu spędza dzień cały? — zapytał po chwili.
— Prawie.
— Dobry kącik do pracy.
— Ja nie pracuję.
Hawrat położył wachlarz i po krótkiej pauzie zapytał:
— Cóż więc pani tu robi?
— Nic.
Hawrat przyłożył do oka monokl i przyjrzał się przez chwilę Helenie tak, jak przyglądał się barwnym kamyczkom na złocistem tle wachlarza.
— Musi pani się djabelnie w takim razie nudzić — wyrzekł, kręcąc głową.
Zbuntowało się w niej coś — bo dosłuchała się lekceważenia w jego głosie.
— A pan, przychodząc tu wieczorami palić papierosy, zapewne także pracujesz? — odcięła się z ironią.
Spojrzał na nią poważnie i jakby przez mgłę.
— Tak pani... — wyrzekł powoli i z naciskiem — ja wtedy pracuję.
— Czy przy srebrze księżyca? Bo chyba księżyc panu starczy za lampę.
— Nie pani, ja pracuję myślą... a to, co mi tę pracę rozjaśnia, to tak wielkie i silne światło, że niema takiego w żadnem sztucznem oświetleniu. Proszę mi wierzyć.
Helenie zrobiło się dziwnie nieprzyjemnie. Chciała się koniecznie zrehabilitować w jego oczach.
— Niech mi pan nie wierzy... — zaczęła powoli — ja także pracuję, gdy tu jestem, ja także myślę.
Coś na kształt ironji przesunęło się po ustach Hawrata.
Ja znam pani myśli.
Helena drgnęła.
— Pan zna moje myśli? Skąd? Jakim sposobem?
— Znam kobiety... wiem.
Urwał, spojrzał jej w oczy, potem, jakby sobie coś przypomniał, dodał szybko:
— Nie! nie!... co do pani, nie wiem... Pani, zdaje mi się, jesteś inną...
— Jestem inną!... — zawołała Helena gorąco.
Spojrzeli na siebie ze zdziwieniem. Ostatnie słowa zamienili tak prędko, że wpadły pomiędzy nich, jak dwie ogniste kule. Czuli, że nie powinni się jeszcze po nie schylać, bo się niebezpiecznie poranić mogą.
Przez pewien czas zapanowało między nimi milczenie. On patrzył na nią z pod swych rzęs przysłoniętych, jakby wzrokiem tym zapragnął poznać ją nietylko cieleśnie, ale i umysłowo, a ona odczuła literalnie fizyczny ból i zdawało się jej, że te wielkie, piękne, szafirowe oczy, wpijają się w jej mózg, jak dwa skalpele.
— I po co pani to czyta? — zapytał wreszcie, biorąc w rękę leżącą na stole książkę.
Był to l’Ecran Bourgeta.
— Nie wiem... dali mi to w księgarni, gdy wyjeżdżałam — tłómaczyła się Helena.
— Czy, gdy pani jedzie koleją i widzi przez okno krajobraz płaski, słodki, bez charakteru, bez barw, bez linji, nie odwraca się pani ze wzgardą? Dlaczego więc pani nie odsunie od siebie dzieła bez charakteru, bez barwy, bez estetycznego zadowolenia... Dlaczego pani to robi?
— Nie wiem!
— Dlaczego pani nie wie? Nie wiem dokładnie jeszcze, kim pani jesteś, ale przypuszczam, żeś albo wdowa albo rozwódka. Może seperatka... W każdym razie jesteś kobietą wolną, bo jeździsz po świecie sama. Nie masz nikogo, kto się o ciebie troszczy (o! to jasne) nie masz opieki, ale nie masz i nikogo, ktoby ci kładł zaporę twej intelektualnej robocie. Po co więc marnotrawisz czas? Jeśli chcesz czytać rzecz lekką, weź taką, która cię kształcić będzie artystycznie albo wprowadzi cię w nastrój, przynoszący ci rozkosz umysłową i uczuciową. — Na takie dzieła — to miejsce... pomiędzy niedopałkami papierosów, a nie pod źrenic twych promieniem!
Szybko, z temperamentem porwał książkę i rzucił ją w krzaki. Helena śledziła jego ruchy w milczeniu.
Wreszcie odezwała się prawie nieśmiało.
— Daj mi pan jakie inne książki — będę czytać.
Wzruszył ramionami.
— Nie znam zupełnie stopnia pani wykształcenia — wyrzekł prawie brutalnie.
— Jest przeciętne...
— Podoba mi się pani szczerość. To dużo znaczy. Przeciętne... hm... to smutne! Masz pani bardzo ładną ogładę — tem ładniejszą, że się w niej przebija coś nieśmiałego, i jesteś pani na sympatycznej artystycznej drodze. To zauważyłem. Tylko... zdaje mi się, że pani nie kształciłaś swego umysłu nawet przez serce... prawda?
— Może...
Czuła, że on ją po prostu bada, jak zręczny ksiądz w konfesjonale. Próbowała zbuntować się i pokryła ten bunt formą żartu.
— Ależ to spowiedź? — zawołała.
On wprawnym, szybkim ruchem roztoczył wachlarz, który cały zagrał barwami tęczy, jak motyl nagle ze snu zbudzony.
— A to... konfesjonał — odparł, pochylając się ku niej ze śmiechem.
Rozbroił ją tym wersalskim wdziękiem i grzecznością.
— Nazwałeś mnie pan szczerą... pozwól, że nią będę zupełnie. Powiedziałeś, iż jestem... wolna, to prawda, jestem nią zupełnie. Ale nie mając przeszkody, nie mam także i kierownika w mej intelektualnej robocie — wyrzekła z ładnym, łagodnym uśmiechem.
— Wiecznie małoletnie! — odparł Hawrat z ironią — wiecznie potrzebujące kierowników! Czy sama nie może pani kierować się instynktem i wypełniać luki swego wykształcenia?
Lecz ona z jakiemś uległem poddaniem spojrzała na niego smutnemi, melancholijnemi oczami.
— Nie mogę! — wyrzekła.
— Dlaczego? czy brak pani woli czy siły?
— Siły!...
On porwał się z miejsca i stanął tuż przy niej.
— To nieprawda! Pani wmawiasz w siebie bezsilność.
Spojrzała na niego z wyrzutem.
— Pan nie powinieneś do mnie tak mówić... Pan zwłaszcza.
Zdawał się nierozumieć.
— Dlaczego ja?...
Nie odpowiedziała nic, nagle przepełniona goryczą.
Wszakże on widział ją tam, na brzegu, bezprzytomną, chorą, z umysłem prawie obłąkanym, niezdolnym do przyjmowania żadnych suchych, ciężkich wrażeń. On sam przecież traktował ją jako istotę wyższą, obdarzoną nadziemskim darem jasnowidzenia, a dziś obchodzi się z nią jak z pensjonarką, która nie może pojąć ułamków dziesiętnych...
I to On, ten wielki, ten wyśniony, ta wizja jej jasna i zdaje się wszechwiedząca.
I nagle szalony żal i ból wezbrał w jej sercu.
To wszystko, co przeszła przez tych dni kilka, skoncentrowało się pod jej czaszką. Z przedziwną szybkością ujrzała się błąkającą nad brzegami Lido jak dusza, która straciła nagle jasność, która ją oświeciła. Ta jasność była w tej chwili przy niej, ale nie oświetlała jej — tylko przeciwnie — gnębiła i przygniatała analizą, w jaką poddawała jej rozwój umysłowy.
Naturalnym rzeczy przebiegiem strumień łez zalał jej twarz nagle bólem moralnym skurczoną. Łkanie wydarło się jej z piersi. Ukryła twarz w dłonie i silnie je zacisnąwszy — płakała.
Hawrat na razie osłupiał, powoli jednak zmarszczył brwi, wzruszył ramionami i nie próbując nawet przeprosić płaczącej, wysunął się cicho z altany.
Gdy wreszcie Helena odsunęła ręce od twarzy, chcąc trochę zaczerpnąć powietrza, doznała jeszcze większego ściśnienia serca, widząc, że jest samą.
I wtedy rzeczywiście zdawało się jej, że znikła dokoła niej cała światłość i pomimo złotych promieni słońca, które grały na kryształowym talerzu, na stubarwnych kamieniach wachlarza, na hafcie czarnej szarfy i w szafirach jej pierścieni, ciemno jej było, ciemno i chmurno.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.