Jak tęcza/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jak tęcza |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o. |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Najwięcej bała się Helena, aby Hawrat nie napisał do niej banalnego listu z przeprosinami lub, co gorsza, nie przysłał jej kwiatów jak w Reichenhallu sekretarz.
Wprost z altanki poszła na górę do swego pokoju i zamknęła drzwi na klucz tak, jakby w ten sposób pragnęła się odgrodzić od reszty świata.
Wzrok jej padł na masę książek, które przywiozła ze sobą z Wiednia i Reichenhallu.
Oparłszy się o komodę, zaczęła czytać tytuły i nazwiska autorów. Był tam Prevost, Bourget, Louys, Loti i inni. Czytała je, powtarzała machinalnie, jakby chciała się ich na pamięć nauczyć. Niedawno jeszcze wydawali się jej zajmującymi, nawet z „psychologji głębią“ Bourgeta godziła się chwilami, Prevost zdawał się jej znać serce kobiece, Loti — być wielkim malarzem, rozsnuwającym całe ekrany barw i egzotycznych obrazów w takt szeleszczących wachlarzy.
W jednej chwili pod słowami Hawrata runął ten gmach sztucznych baniek. Ze wzgardą odrzucony „Ecran“ Bourgetowski był pierwszą cegiełką, wyrwaną z tej świątyńki, która ją otaczała.
— Po co czytać to wszystko? — brzmiało jej ciągle w uszach uparcie, fatalnie, drażniąc ją, jakby jakieś ostrzeżenie chłodne, ironiczne, niespodziewane. — Po co?
Tak, co jej z tego przyszło, gdy dowiedziała się, że pani de Rouviers nie oszukiwała swego męża, a on oszukiwał ją z panią de Miremont. Czem dla niej wogóle byli ci ludzie, te kobiety, o których jakiś plotkarz bez żadnego celu oprócz napisania jeszcze jednej książki, opowiedział jej w obcym języku? Czy po przeczytaniu takiej książki miała choć chwilę tej zadumy, tej melancholji słodkiej i dziwnej, jaką odczuła po przeczytaniu jednego pięknego sonetu? Czy zwróciła się od nich ku sobie i w sobie szukała wrażeń, jakie oni, ci wysnuci w umyśle Prevostów i Burgetów, na niej zrobili?
Nic, nigdy nie doznała nic podobnego.
Ani ich cnoty, ani ich zbrodnie, ani ich namiętności, ani ich kłamstwa, ani ich piękności, nie były jej cnotą, jej kłamstwem, jej pięknem.
Była im obcą i nie wyczuła ich.
Patrzyła na nich, jak się patrzy na okazy w słojach spirytusem napełnionych. Mówi się „ach“! albo „och“! Przechodzi się mimo, nie rozumiejąc ani bólów, które te okazy stworzyły, ani ich pożytku. Przechodzi się mimo, jak koło roślin bezużytecznych, bezwonnych, czasem nawet pięknych ale nie zatrzymujących na sobie wzroku.
Mówi się „ach“ i „och“!, ale niema się prawdziwej rozkoszy z ich widoku i woni.
Oko biegnie w dal, szuka innych barw, kształtów, pragnie objąć coś więcej świecącego dla głębi ludzkiej istoty.
Więc, po co?
Pustka wielka, coś nakształt przepaści i na jej dnie trochę połamanych cacek i wiechcie z bezwonnych kwiatów.
Szybkim ruchem Helena otworzyła szufladę i zgarnęła do niej żółte tomiki. Padły pomiędzy liljowe batysty i kremowe walansjenki. Woń saszetów heliotropowych i Shery Bloosomu owionęła je.
Helena zamknęła szufladę i zaczęła gorączkowo chodzić po pokoju.
Ten człowiek niweczył dokoła niej wszystko.
Wyrywał ją z apatji, w którą się z takim trudem wtrąciła, targnął jej duchem, ukazał jej jakieś szczyty, na które mimo zawrotu i omdlenia wydostać się pragnęła — znikł, teraz powraca po to, aby ją dręczyć, drwić z niej i na pierwszym wstępie niebacznem jednem słowem druzgotać to, czem się otoczyła.
Ktoś poruszył klamką u drzwi.
Helena przystanęła, wiedziała, czuła, że to on, że to właśnie on stoi po drugiej stronie drzwi i wejść pragnie. Powiedziała sobie „nie otworzę“! — i równocześnie jak manekin podeszła i otworzyła drzwi szybko, jakby ulegając jakiejś przemocy.
Na korytarzu stał rzeczywiście Hawrat i uśmiechał się dziwnie, ale bez cienia ironji.
Ona bardzo zbladła, bo nagle poznała, że już straciła swą wolę i że będzie musiała robić to, co on zechce.
— Nie będę panią pytał o zdrowie, — wyrzekł Hawrat, stojąc wciąż na kurytarzu — ani o to, czy się pani na mnie gniewa. Przychodzę zapytać się, czy pani lżej już na duszy?
Helena za całą odpowiedź usunęła się od progu.
— Proszę! Wejdź pan — powiedziała z wielką prostotą, która ją sama zdziwiła.
On wszedł szybko i jednym rzutem oka obrzucił cały pokój.
Ona usiadła na swej małej sofce i ruchem ręki miejsce mu wskazała. Lecz on nie siadał. Stał ciągle i dziwnemi, przenikającemi ją do głębi oczami, na jej twarz patrzał.
Milczał, tak jakby czekał jakiegoś od niej słowa. Milczał, a mimo to Helenie zdawało się najwyraźniej, że słyszy, czy czyta jego zapytanie do niej sformułowane.
I bez oporu odpowiedziała:
— Tak, miałeś pan rację.
Po jego twarzy przemknęło jakby zdziwienie, jakby radość. Nadzwyczaj szybko wziął krzesło i usiadł prawie naprzeciw Heleny.
— Jakim sposobem odpowiedziałaś mi pani na pytanie, którego pani wprawdzie głosem nie zadałem, ale myślałem je silnie, z całą mocą patrząc przez chwilę na panią.
Ona cofnęła się w głąb kanapki, i czuła, że pomimo żaru, jaki przepełniał jej pokój, przejmuje ją lodowaty dreszcz.
— Nie wiem — wyrzekła — nie wiem, musiałam...
Oczy strwożone podniosła ku niemu.
Ogarnęła ją senność, zdawało się jej, że bryły lodu tłoczą się na jej czaszkę.
— To dziwne! — wymówił Hawrat... — to bardzo dziwne.
Ona chciała mu teraz wypowiedzieć nagle wszystko. Chciała mu dowieść, że nietylko to jedno jest dziwne, ale wszystko, wszystko, co ich dwoje dotyczy, od tych dni kilku. Lecz całą siłą woli powstrzymała się. Z wysiłkiem oderwała swój wzrok od jego prześlicznych, szafirowych źrenic, w których gorzały złotawe plamki.
Gdy zdołała to uczynić, doznała pewnej ulgi, lecz ciągle siedziała strwożona, wciśnięta w róg kanapy, bez woli, bez ruchu prawie.
On wpatrywał się w nią jeszcze chwilę, a potem oparł się na krześle i odezwał się jakimś smutnym głosem:
— Czy pani nie może być inną w mej obecności?
Helena chciała zaprzeczyć, chciała dać dowód, że jest samodzielną, że on jest dla niej obcym przybyszem, który w niepojęty i dziwny sposób wciska się w jej życie, lecz zanim sformułowała odpowiedź, już z ust jej wybiegło słowo nieoczekiwane, przez nią nie pomyślane i ustom nie podane.
— Nie mogę!
On nie zapytał się jej nawet, dlaczego nie może, tak jakby czuł, rozumiał i wiedział, co się w niej dzieje. Siedział tylko także jak martwy, naprzeciw niej, z oczyma wbitemi w podłogę, z rękami nerwowo splecionemi. Brwi miał ściągnięte, a jego twarz, podobna do maski którego z Cezarów, miała wyraz niknącej energji.
Wreszcie wzrok swój znów na Helenę przeniósł i wyrzekł dwukrotnie:
— To dziwne!...
Ona twarz swą w dłonie ukryła.
— Tak... dziwne! — powtórzyła.
Nie wymienili, co jest „dziwne“, a jednak to dziwne było pomiędzy niemi wyraźne, fatalne i groźne. Zdawało się, że ci ludzie, w tej chwili zeszedłszy się tak daleko, skuci są jakimś łańcuchem, silniejszym nad wszystko, co rozum ludzki wytłumaczyć zdoła.
Gorąca, słoneczna jasność napełniała pokój, gdyż z okien powyjmowano zwykłe zielone mustikiery. Oni zdawali się nie czuć tej spiekoty, cali zasłuchani w to, co się z nimi działo. Ona, już zrezygnowana, bez woli przeciw temu, co przewyższało jej pojęcia, on, jakby jeszcze walczący z objęciem tej władzy, którą czuł, że objąć musi.
Nagle Helena odsunęła rękę od oczów i spojrzała jasno, szeroko, na siedzącego przed nią mężczyznę.
W złotem świetle słonecznem wydał jej się nagle wizją, całem jej przeznaczeniem, wszystkiem, do czego dążyć miała jej dusza, umysł i serce.
Przerażona tem objawieniem, nie pojmująca jeszcze samej siebie, nieruchoma i przejęta grozą, siedziała wyprostowana, z rękami zwisłemi wzdłuż ciała. Dech w niej zamierał powoli, czuła, że twarz jej robi się trupio bladą.
Przeznaczenie!
Miała je przed sobą. Ta twarz dziwna, doskonale piękna a mimo to jakby nieżyjąca, te oczy, szafiry dwa, z których płynęły jakby śmiertelne prądy, te usta rozkazujące a zarazem tak bezbrzeżnie smutne, ta cała głowa jakby otoczona silną obwódką dziwnej jasności, to było jej przeznaczenie! Ona to czuła, ona to w siebie chłonęła, ona to w mózg swój rylcem duszy wbijała.
I nagle Hawrat powstał, jakby zdecydowany i pochylił się ku niej, tak jak tam na wybrzeżu w chwili śmiertelnej trwogi.
— Nie lękaj się! — wyrzekł cicho — o ile to będzie w mej mocy, nie będziesz... nieszczęśliwą.
Coś zamigotało w jego źrenicach, coś niepewnego. Lecz dłoń jego pewna, chłodna spoczęła na jej czole.
— Uspokój się!...
W tej samej chwili Helena uczuła nadzwyczajne uczucie ulgi. Zaczęła oddychać prawidłowo, przejmujący chłód z pod czaszki ustępował powoli, ręce jej zgięły się mimowoli. Niewysłowiona błogość i spokój napełniały jej duszę.
Było to ukojenie tak rozkoszne, o jakiem nigdy nie marzyła. Dziwne uczucie wdzięczności dla Hawrata przepełniło jej serce. Nie pamiętała poprzedniego stanu bólu i trwogi. Wszystko znikło za dotknięciem jego ręki. Jak drobne dziecko teraz pragnęła zwinąć się w kłębek i zostać bez ruchu. Cała jej zalotność, pewność siebie dorosłej kobiety, nie istniała. Pozostało stworzenie bez woli, zależne od tej dłoni, która niem kierowała.
Pomiędzy nią a nim nie było nic jeszcze wspólnego, bo materjalnie nie wiedzieli nic jeszcze o sobie, o stosunkach, w jakich żyli, o tem, czem w ogóle oni byli na świecie.
A przecież wspólność ich dusz stała się nagła, silna, wielka i niezaprzeczona. Duchowo odczuli się i pojęli. Konwenanse tu nie grały żadnej roli, konieczność pewnego ograniczonego czasu dla połączenia się dwojga ludzi nie odnosiła się do ich duchowych istot.
Wspaniale, z całym czarem i majestatem w tej strudze słonecznej, w tym blasku, ogniu i świetle, łączyły się ich duchy i dopełniały wzajemnie. Niepokój, trwoga, delikatna subtelność duszy Heleny poddawała się z całą rezygnacją słabszego ducha, silnej, kształconej, w szkole życiowej, duszy Hawrata. Jednym ruchem położenia ręki na czole kobiety mężczyzna, jakby symbolizując siedlisko jej myśli, sprowadzał w tę kobietę spokój i równowagę.
Uczucie, jakie w tej chwili mieli dla siebie, było prawie identyczne. Oboje czuli przed sobą trwogę a zarazem wdzięczność. Trwogę, bo oto stali na przełomie swego życia. To, co ich spotykało, nie było banalną przygodą, przeprowadzoną według wszelkich zasad flirtu lub kodeksu światowego. Jedno dla drugiego było groźne i odczuwało tę grozę dreszczem trwogi.
Lecz zarazem i wdzięczność Hawrata dla Heleny objawiła się i napełniła go niezmiernie słodkiem uczuciem rozkoszy. Przywiązała go do siebie tą uległością i pokorą, z jaką bez walki prawie przyjęła jego duchową władzę. Po raz pierwszy w życiu wywierał ten silny, groźny a zarazem niepokojący wpływ na ludzkiej istocie. Dla niego Helena teraz przynajmniej nie była kobietą. To był ktoś jemu zupełnie podległy, jemu oddany, a ten ktoś, to była dusza ludzka, delikatna i wrażliwa jak harfa siedmiostrunna.
I to właśnie było owe „dziwne“, co się stało pomiędzy niemi. Stać się musiało; wiedzieli o tem i może dlatego on starał się wczoraj i dziś w altanie nie mówić o pierwszem ich spotkaniu. Ale tamto, na brzegu, było stanowcze i tkwiło w nich obojgu z całą potęgą. To czuła teraz Helena doskonale, czuła w tych kilku zamienionych z nim słowach. Bał się widocznie poruszyć tej chwili, bał się i dlatego wczoraj banalnym gestem budził w niej artystyczne uczucia.
Co znaczyły teraz artystyczne wrażenia wobec tego „dziwnego“, tego olbrzymiego, co stało się z ich duszami? Lepiej, że stało się to zaraz, że porozumieli się tak nagle, nie dręcząc się wzajemnie. Poznawać się nie potrzebowali. Przebywali w tej chwili w krainie najzupełniejszego porozumienia się.
Słowa były tu zbyteczne i nie oddawały najzupełniej stanu ich duszy.
I dlatego w tej słonecznej jasności milczeli oboje, ona pobladła i pokorna, on, mimo swego triumfu, jakby zdręczony i zrezygnowany.
Jakaś niepewność zaległa ich dusze.
Oboje milczeli.