<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Jak tęcza
Podtytuł Powieść
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXII.

Z turkotem brutalnym pędziła dorożka po uśpionych ulicach miasta.
Wciśnięta w róg powozu Helena drżała cała od porannego chłodu.
Niepewny, szary blask wschodzącego dnia rozwłóczył się wśród kamienic zamkniętych jeszcze szczelnie i zakradał się do okien, zasłoniętych przeważnie roletami.
Inne dorożki, naładowane ludźmi i kuframi, mijały dorożkę Heleny — to znów pozostawały w tyle. Straszny, niemiły hałas napełniał powietrze.
Było w tem coś wyzywającego, coś trywialnego — jakieś krzykliwe przejawy życia — urągającego ciszy, którą noc sprowadzała w serca mieszkańców.
Helena jechała jak senna, jak martwa, powtarzając sobie ciągle, że już przyjechała, że już jest w tym Lwowie, będącym teraz jedynym punktem, około którego kręciły się jej myśli.
Lękała się tej chwili, sądziła, iż sprawi to na niej piorunujące wrażenie. Wiedziała, iż Hawrat mieszka na ulicy Trzeciego Maja, czuła go tak blisko — a przecież pozostała jakby bez czucia, jakby zamarłą fizycznie i moralnie, nie odczuwając żadnych wstrząśnień, przed któremi drżała.
Szklannemi oczyma patrzyła na szeregi domów, na place puste, na szyny tramwajowe, na drzewa jakby powleczone szarą gazą kurzu.
To wszystko było jej obce i nie interesowało jej. Czuła, że inną powróciła niż wyjechała i dlatego ten widok uśpionego, prowincjonalnego miasteczka nie działał na nią zupełnie.
Wspomnienia te, o których warto pomyśleć, pozostawiła za sobą. Tu wszystko było bez barwy, bez woni. Wchodziła w cmentarzysko, pełne bezwonnych kwiatów. I to nawet, że on był wśród tych kląbów ukryty, było dla niej jakby obojętne i wygasłe.
— Czyż to możliwe? — myślała, czyż to możliwe, że odzyskałam spokój.
Zamknęła oczy, pragnąc wniknąć w siebie i wyrozumieć stan prawdziwy, w jakim się znajdowała. Nie mogła pojąć nic. To była jakaś cisza niepojęta dla niej, wobec cierpień, przez jakie przeszła w ciągu ubiegłych trzech tygodni.
— Nie wiem... nie wiem! pomyślała. — Nagle dorożka zatrzymała się.
Helena otworzyła oczy i znalazła się wobec rzeczywistości. Przed nią była kamienica, rząd okien, brama już na wpół otwarta, poza którą Helena przeczuwała stróża...
Wenecja, Karol, Lido, Lucerna, wszystko zapadło w mgłę.
Na turkot dorożki wypadł z bramy stróż, odziany w swą nieśmiertelną, pasiastą kurtkę. Zobaczywszy Helenę, udał wielką radość.
— Ach! to wielmożna pani! Chwała Bogu! — zawołał, całując Helenę w pelerynę jej podróżnego płaszcza, — to dobrze, że wielmożna pani przyjechała... a to urwanie głowy poprostu. Wodociągi mają lada lada dzień zakładać, już do piwnic zachodzili, pies pana majora ugryzł córeczkę pana radcy. Będzie nawet o to skarga. A znów szewc z suteryn zwymyślał maglarkę z przeciwka i jutro jest pyskówka w sądzie, a ja niby za świadka...
Opowiadał to wszystko szybko, zwłócząc kufry z kozła dorożki. Helena nie słyszała jego słów. Nagle spadł na nią jakiś ciężar, osunął się po karku na ziemię i uczepił jej stóp. To był ciężar powszedniego życia, który czepiał się jej z takim uporem.
Weszła na schody frontowe powoli, jakby żałując każdego kroku, który ją podnosił na górę. Zbudzona przez stróża kucharka, w narzuconej na prędce spódnicy, otwierała jej drzwi frontowe. Pokojowę oddaliła Helena jeszcze przed wyjazdem.
Wszedłszy do przedpokoju, łagodnym ruchem oddaliła stróża.
— Idźcie — jestem zmęczona. Później mi opowiecie resztę.
Kucharka krzątała się, ścieląc łóżko, pytając, czy ma zaraz podać herbatę.
— Piłam na dworcu! — skłamała Helena — idźcie jeszcze spać. Ja także się położę.
Za wszelką cenę chciała zostać samą w tem mieszkaniu, w którem teraz żyć i myśleć miała. Chciała w pierwszej chwili odczuć wrażenie, jakiego dozna i zrozumieć, czy jest dla niej jeszcze nadzieja jakiegoś możliwego powrotu do dawnego życia.
Kucharka wyszła, spuściwszy roletę.
Helena pozostała sama.
Pierwszą jej czynnością było podejść do okna, podnieść roletę, otworzyć okno na rozcież, aby wpuścić przez nie jak najwięcej światła. Postępowała jak lekarz, który heroicznie odsłania przed chorym ranę, chcąc zbadać stan jego nerwów i wyrozumieć, czy może poddać go operacji. Chciała spojrzeć dokoła siebie jasno i trzeźwo i wysondować swą duszę, czy tę jasność i trzeźwość tak fizyczną, jak moralną przenieść jest w stanie.
Całe umeblowanie, nie tylko sypialni, ale i całego mieszkania było doszczętnie zmienione.
Zakupione przez Helenę w Wiedniu meble nadeszły. Tapicer jej znajomy, z polecenia jej jeszcze przysłanego z Wenecji, zajął się przemianą pomieszkania. Wydała to polecenie Helena, sądząc, że powróci wspólnie z Karolem i pragnęła, ażeby od razu zobaczył ją w świeżem i artystycznem otoczeniu.
Tak, stanowczo, artystycznego było tu wiele, w pomyśle, linjach, barwie i wykonaniu. Zdawało się, że całe wnętrza, kopiowane ze „Studio“ lub „Ver sacrum“, przeniesiono do tych pokoi. Jasno, widno i przestronno. Linje mebli, wygięte w kapryśne łuki, gną się, jak węże lśniące, to znów strzelają w górę, jak lilie świeżo rozkwitłe. Na rudem tle mahoniu zielone liście orzechów lśnią się jak bukiety, tu i ówdzie migocze wąska linia złoceń, dyskretna i stosowana. Zielono-mchowe delikatne, jedwabne zasłony zwieszają się u okien. Story z angielskiego muślinu mają desenie kwiatów fantastycznych, jakby z wykwintnych wzorów Gracji Boston zapożyczone.
I ta masa kwiatowych motywów, te linje mebli, powyginane jak źdźbła olbrzymich traw, stoliki zielone jak liście wodnych roślin, nadają mieszkaniu Heleny cechę jakiejś oranżerji, w której spożytkowano rośliny do usługi do tej chwili im nie znanej, zaklęto je w wieczną świeżość i w zielone, blade ściany pokoi je wtłoczono.
Po szarawych kobiercach, na których desenie seledynowe wiją się jak inkrustowane węże, cicho mknie Helena z pokoju do pokoju, wpatrując się szeroko otwartemi źrenicami w porozstawiane sprzęty. Zatrzymała się chwilę w jadalni, w której kredens z żółtawo-zielonego drzewa, zastawiony miedzią, uderzał pozorną prostotą linij, a w prostocie tej był tak sztuczny i skomplikowany, że robił wrażenie pnia drzewa w dziewiczej puszczy konarami splecionego. Dokoła długiego stołu krzesła a raczej zydle były równie niespokojne w rysunku, torturowane, dziwaczne. Pająk bronzowy, staro-holenderski, tak zwany lampader, odbijał tu jeden powagą i pięknością cyzelowań globusu. Pająk ten należał do dawnego umeblowania i był tak piękny, że tapicer nie ośmielił się go usunąć.
Przez kolorowe witraże okien padało światło w ciemno-fioletowych i rubinowych smugach. W świeczniku drżały iskierki tego światła tak, iż zdawał się nasadzony ametystami i rubinami. Nagle złota strzała słoneczna przebiła chmury i witrażem wpadła do pokoju. Ozłocony lampader zalśnił bogato i wspaniale, przygniatając swym blaskiem szare tony mebli. Stojące na pułkach miedziane wazy, talerze, kubki, amfory zaczęły także płonąć krwawo dokoła ścian. I dopiero w tym blasku dostrzegła Helena, że meble, kredens, szafeczki nabijane były miedzią, która w wężowych linjach i kształtach oplatała zamki, zawiasy i kanty.
Wszystko teraz kolejno zapalało się w tem porannem świetle, jakby wielka iluminacja jakaś rozświetlała szarą kaplicę, w której wężowe, uśpione sploty pięły się wzdłuż ścian i wyrastały ze lśniącej podłogi.
Helena cofnęła się do salonu i wzrok jej padł znów na wenecki pająk, jakby ośnieżony irys, rozpięty w powietrzu. Leciuchne, zielonawe tony igrały pod powierzchnią szkła. Tak był delikatny i nikły, że zdawał się podmuchem wiatru niesiony i wypadkowo w przestrzeni zatrzymany.
Helena stanęła znów chwilę i mimowoli szukać zaczęła „swego kąta“, foteli ciemnych na biegunach, niskiego stolika, ryneczki z sewrskiej porcelany, malowanej w róże, w której trzymała papierosy. Nie było nic z tego dawnego kącika. Pozostał tylko zielonawy, malowany w irysy parawanik, na którego tle tak często rysowała się jasna głowa Weryhy. Dziś stał usunięty i osłaniał piec. Zginął po prostu w masie sprzętów i sobą samym nie wywołał w Helenie żadnego wrażenia, żadnego wspomnienia.
Obok Heleny stała etażerka, złożona z kilku jakby drabinek, połączonych lśniącemi deseczkami, oprawnemi w zielonawy bronz. Na deseczkach poustawiano cacka. Kielichy weneckie duchową niemal pięknością pobijały tu szkła angielskie, prześliczne w swej formie. Jeden taki opalowy cud zdawał się bańką mydlaną, której dotknąć się mogły tylko elfy skrzydlate.
Helena spojrzała na tę śliczną, promienną bańkę o tęczowych tonach i nagle drgnęła cała. Ten kielich przywiózł jej kiedyś z Lido — Karol i podając kilka róż o żółtych i bladych tonach, postawił przed nią na stoliku, tam — w słomianej chatce nad brzegiem morza.
Taka drobna, niewielka, opalowa mgła, ujęta w splot zielonawych gałązek, a cały tłum wspomnień zaczął tłoczyć się dokoła Heleny.
Szybko, jakby gnana szpicrutą, przebiegła salon i wpadła znów do swej sypialni. Niskie meble z jasnego orzecha, malowane w wiśnie, białe portjery obramowane zielonem i purpurowem suknem — cały pokój do połowy obity suknem, szklane tafle tualety, umywalni, stolików, cała wesołość wiosenna, wytworna, owionęła ją dokoła. Lampa u stropu biała na srebrnych łańcuszkach, brak najzupełniejszy złoceń, a wszystko co świecić mogło, srebrne, działało na Helenę uspokajająco, lecz zarazem zimno i bez jakiejkolwiek spójni duchowej.
Usiadła na niskim fotelu, obitym kretonem w pęki wiśni, i zaczęła teraz zastanawiać się nad odniesionem wrażeniem.
Nowo tu, czysto, jasno. Inaczej, przedewszystkiem... inaczej!
A więc — może i to, co ją gryzie, co ją moralnie wyniszcza, zaginie i ona w tem otoczeniu nowem zdoła odnaleść siebie inną, zdrową — bezmyślną — taką jak dawniej była.
Tak. Lecz i z tamtemi meblami nie wiązało się wspomnienie Karola. Przeciwnie nie znała go, nie wiedziała nawet o jego istnieniu. Żyła tu życiem artystycznie tresowanego zwierzątka.
I całe dawne gniazdo zburzyła dobrowolnie. To nowe wiązało już ją raczej z tem wyfrunięciem w świat, z tem wybiegnięciem pod pałac tęczy miłosnej, pod którym czekał na nią — nieznany a wyśniony rycerz.
W tym samym rogu, gdzie dawniej stała lustrzana szafa — inna w rysunku, inna w pomyśle — lecz jednakowo odbijająca postać naprzeciw siedzącej Heleny.
Wzrok młodej kobiety padł teraz w to zwierciadło a myśl cofnęła się nagle wstecz o kilka miesięcy — i oto — nastąpiło w umyśle Heleny porównanie. Jak w ów wieczór pamiętny rozwiewała dokoła siebie muśliny szat na wzór tancerki, muśliny szat i przeźrocza złudzeń.
Złocisty blask świec płonących w kandelabrach na wskróś przenikał białe, lekkie tkaniny, a marzenie jej płonącej wyobraźni przeświecało jasno przez opary złudzeń. To wszystko owiewało dziwną mgłą dokoła jej ciało, jej duszę — i łączyło się w rozwiewny akord, drżący całą ciekawością i pragnieniem.
Ciało jej było młode, dusza jej była młoda i choć ciemne tkaniny i ponure meble zdawały się chcieć przytłaczać tę bujną młodość — przecież jakby z grobowców kwiat, przeświecała ona nadzieją, nienasyconem pożądaniem szczęścia, gracją i wdziękiem romantycznych uniesień.
Tak było w ów pamiętny wieczór.
A dziś?
Wczesny ranek — słońce jesienne wstaje powoli, krwawo — rozdziera gwałtownie osłony chmur.
Odziana szaro, zasunięta w głąb fotelu siedzi Helena martwa i przygasłym wzrokiem śledzi swą postać odbitą w lustrze. Ma przed sobą — starą kobietę.
Tak. Przeczyć niepodobna. Ta kobieta, owinięta od stóp do głowy w szarą wełnę, z włosami niedbale sczesanemi po obu stronach głowy — ma wszystkie cechy starości ciała i duszy.
A więc przedewszystkiem to pochylenie, to dźwiganie ciężaru — jeśli nie lat, to ciężaru życiowych przejść. A potem kąty ust — ich osunięcie, wygięcie dziwnym łukiem ku dołowi. Takie usta, ciążące już bez wysiłku, mają tylko płaczące dzieci i znękane bólem kobiety.
Helena takie usta przywiozła ze swej tęczowej wycieczki. Były to usta kobiety trzydziestoletniej, która dbać o swój wdzięk przestaje, lub która przestała się nagle uśmiechać.
Oczy także miały wyraz senny — jakby patrzyły poza przedmiot, do którego się zwracały.
W oczach tych jednak koncentrowała się cała tragedja przeżyta przez dni ostatnie i oczy te cierpiały tak strasznie mimo swej pozornej nieruchomości, że Helenę wielka litość ogarnęła nad tą nagle i przedwcześnie postarzałą kobietą, jak nad uwiędłym, rzadkim, a niedawno czarującym kwiatem.
Przed własnym grobem siedziała i obliczała mimowoli szybkość z jaką ruina ją ogarniała.
Wychudła, ręce złożyła na kolanach i patrzyła ciągle, jakby nasycić się nie mogła tym widokiem, którego nawet nie przeczuwała.
— To ja! — myślała gorzko — to ja!
Cały ekstrakt bólu koncentrował się w jej postaci, cała energia zła, wyładowującego swą siłę w serca ludzkie. I ból jej własny potęgował się na widok ten żałobny, rósł i olbrzymiał z każdą chwilą.
Poiła się tą żałobą, chłonęła ją w siebie i każda minuta czyniła ją jeszcze starszą, jeszcze więcej złamaną.
— To ja!
Do przyczyn bólu dosięgnąć nawet nie mogła, tak strasznie silny był pokład cierpienia, który jej duszę okrywał.
Wiedziała, że ta przyczyna istnieje — czuła jej cierń w przepaścistej głębi swego serca.
Nazwać jednak, postawić przed sobą to, co ją w ten bezmiar rozpaczy wtrąciło — nie chciała. Lękała się chwili, gdy wydobędzie się to straszne, strząśnie skrzydła i stanie naprzeciw niej twarz w twarz.
Czuła, iż tej chwili nie zniesie.
Tymczasem — siedzi i patrzy, patrzy na siebie „starą“ — na siebie „starzejącą się“ — spowitą w mgłę bezbrzeżnej rozpaczy.
Dokoła niej biel draperyj, bukiety, wieńce, rozrzucone pękami na tle mebli, kretonu, jakaś młodość, czar, świeżość — coś, co prosi o uśmiech, o wesołą kaskadę głosu.
I smutek jej tak wielki, że ogarnia duszę tych martwych rzeczy, ziębi je, matuje połysk srebra, gasi wesoły ton wisien, sypie popiół na biel draperji.
Esencja smutku rozpływa się niejako w przestrzeni. Milczenie przygniatające bez szelestu życiowych skrzydeł. Urna żałobna, okryta czarnym całunem. Pochodnia gaśnie bez protestu, bez buntu.
Fatalność spłaty chwili rozkoszy ciąży dokoła w swem banalnem, musowem następstwie wypadków.
Coś tragicznego jest w tej rezygnacji, z jaką ta kobieta przyjmuje wypadek, łamiący ją jakby kołem wozu triumfatora. Zda się tak siedząc czekać na jeszcze większe fale cierpienia, które i tak zatapiają jej wolę, duszę, serce i ciało.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.