Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras/153
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras |
Podtytuł | Romans Historyczny |
Rozdział | 153. Relacya jeźdźca |
Wydawca | A. Paryski |
Data wyd. | 1919 |
Miejsce wyd. | Toledo |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Johann Sobieski, der große Polenkönig und Befreier Wiens oder Das blinde Sklavenmädchen von Schiras |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy żołnierz śpieszący z doniesieniem do Warszawy obudził się, stał koło niego inny jeździec, który nań wołał.
Słońce już było wysoko na niebie.
— Leżysz tu i śpisz? — mówił jeździec, — ścigamy kanclerza Paca.
— I my także ścigaliśmy, — odpowiedział pierwszy, zrywając się, — ale muszę teraz pędzić do Warszawy, do komendanta zamku, bo mam mu złożyć ważne doniesienia.
Tu opowiedział swemu koledze to, co zaszło.
— A gdzież dwaj inni, którzy z tobą byli? — zapytał nowoprzybyły.
— Albo są jeszcze w podziemiu, albo wydobyli się tymczasem, — odpowiedział żołnierz dosiadając konia.
— Komendanta nie zastaniesz w Warszawie, jest on w drodze z silniejszym oddziałem, który poszukuje kanclerza.
— Hm! gdzież go zatem znajdę?
Musisz pojechać ze mną, złączysz się z nami i będziemy szukali po wioskach.
Kanclerz jest w podziemu, albo w opuszczonym budynku, — utrzymywał żołnierz, — trzeba spiesznie dać znać komendantowi zamku, żeby wiedział co zaszło. Najlepiej będzie zaraz otoczyć kaplicę i dom opuszczony, a potem wszystko przetrząść dokładnie. My dwaj tego nie dokażemy. Trzeba sprowadzić komendanta zamku z większym oddziałem.
— A więc jedźmy!
Dwaj żołnierze gwardyi królewskiej puścili się w stronę, w której spodziewali się spotkać komendanta, który sam puścił się w drogę, ażeby tylko schwytać zbiega.
Jechali kilka godzin i przybyli do miejsca, w którem spodziewali się zastać komendanta, dowiedzieli się jednak, że już ze swym oddziałem wyruszył dalej.
Wtedy dopiero jeździec, który był w kaplicy i w opuszczonym domu, zdecydował się nie szukać dłużej, lecz bezzwłocznie pojechać do Warszawy i tam bez dalszej straty czasu złożyć raport o tem, co zaszło.
Towarzysz jego udał się za komendantem, gdyż należał o jego oddziałują on puścił się do Warszawy i późnym wieczorem na spienionym koniu przybył do bramy miasta.
Zmęczone drogą zwierze omal nie padało, ale jeździec spiął je ostrogami i zmusił do zebrania reszty sił.
Nareszcie przybył do zamku.
Zeskoczył z konia i udał się natychmiast do oficera służbowego.
Ten zaprowadził go do kapitana Wychowskiego, ponieważ sprawa była ważna.
Wychowski znajdował się właśnie u króla, upłynęło zatem znów pół godziny i noc już zapadała, gdy żołnierz zdołał nareszcie złożyć swój raport.
W zamku zaszedł właśnie wypadek, że pomimo wszelkich czujności, czerwony Sarafan oddalił się i nikt nie wiedział, gdzie się podział. Król był o niego niespokojny i miał z Wychowskim rozmowę w tym przedmiocie. Pomimo wszelkich starań, czerwonego Sarafana znaleźć nie było można. Znikł bez śladu i Wychowski przekonywał króla, że niepodobna przywykłego do wolności, niespokojnego chłopca stale zatrzymać.
Gdy Wychowski wyszedł do przedpokoju, oficer służbowy oznajmił mu, że właśnie przybył jeździec ze szczególnie ważnem doniesieniem.
— Chodź i mów, — rzekł kapitan do żołnierza.
— Ścigaliśmy kanclerza, i o kilka mil stąd znaleźliśmy go w jakiejś kaplicy, panie kapitanie, — odpowiedział żołnierz.
— Dlaczegożeście go nie wzięli i nie sprowadzili?
— Nie można było panie kapitanie. Kanclerz był w kaplicy, widzieliśmy go przez okno, ale gdyśmy tam weszli, już go niebyło.
— Cóż to jest za kaplica?
Żołnierz opowiedział.
— W bliskości opuszczonego domu, rzekł Wychowski, — dobrze, cóż się stało dalej. Uciekł wam! Nie byliście dosyć uważni.
— Nie uciekł, panie kapitanie! — mówił dalej żołnierz, — ale pod kaplicą jest podziemie, i tam się spuścił.
— I wyście na to pozwolili?
— Spuściliśmy się także. Ale to miejsce niebezpieczne, panie kapitanie, niełatwo stamtąd wyjść żywcem.
— I kanclerz jest w tem podziemiu?
— Tak, panie kapitanie, tam się spuścił.
— Czyście obsadzili tę kaplicę.
— Spuściliśmy się do podziemia wszyscy trzej po kolei, — mówił żołnierz dalej, — wołałem na moich kolegów, ale to straszne miejsce. Świece tam gasną, człowiek głowę traci, trumny dokoła...
— Cóż to? stchórzyliście? — rzekł Wychowski surowo.
— Nie stchórzyłem, panie kapitanie, ale tam było ciemno, jak w grobie, i gdym uczuł, że tracę przytomność, wróciłem szybko, ostatkiem sił.
Tu żołnierz opowiedział wszystko, co dalej zaszło.
— I myślisz, że kanclerz jest jeszcze w podziemiu?
— Kanclerz i dwaj moi koledzy, panie kapitanie.
— Nikt ci nie odpowiadał?
— Nikt, panie kapitanie, cisza grobowa była! Na moje zbawienie, oni tam wszyscy poginęli!
— Jakto?... więc sądzisz, że nie żyją?... I kanclerz?...
— Nie wiem z pewnością, panie kapitanie, ale tak mi się zdaje, gdyż i ja byłbym zginął, gdybym jeszcze kwadrans musiał przepędzić w tem podziemiu!
— Jest to rzeczywiście ważna wiadomość, — przyznał Wychowski.
— Być może jednak, że kanclerz jeszcze żyje, — dodał żołnierz.
— Skąd to wnosisz?
— Może pod ziemią jest komunikacya między kaplicą a opuszczonym domem.
— Dlaczegoś się o tem nie przekonał? — zapytał Wychowski.
— Nie można było, panie kapitanie, byłem sam i trzeba było tu złożyć raport. Kaplicę i dom opuszczony trzeba otoczyć, na to trzeba więcej żołnierzy, niktby sam nic nie poradził. Uciec kanclerz nie mógł. Prędzej zginąć. Dom jest zamknięty i niezamieszkały. Jeżeli rzeczywiście tam się dostał, to jest tam jeszcze.
— Zaczekaj tutaj, — odrzekł Wychowski i udał się do gabinetu króla, aby mu zakomunikować tę wiadomość.
Sobieski dał natychmiast rozkaz Wychowskiemu, aby z silnym oddziałem jezdnych udał się na miejsce.
Wychowski powrócił do żołnierza i oficera służbowego i rozkazał temu ostatniemu przygotować do wyjazdu trzydziestu jeźdźców.
— Będziesz naszym przewodnikiem, — rzekł do żołnierza, gdy oficer odszedł, — wyruszymy w drogę natychmiast. Jeszcze tej nocy będziemy na miejscu. Chodź za mną!
Wychowski z żołnierzem wyszedł na podwórze zamku.
Trzydziestu jeźdźców gwardyi królewskiej dosiadało już koni.
Wychowski kazał także przyprowadzić swojego konia, dosiadł go i polecił jeźdźcowi, który przybył z doniesieniem. ażeby pozostał przy nim.
O ciemnej nocy oddział wyruszył w drogę.
Gdy przebyli bramę miasta, Wychowski szybko pojechał naprzód.
Jeźdźcy wszyscy puścili się za nim.
W kilka godzin potem przybyli do pogrążonej w ciemności kaplicy. Żołnierz, jadący koło kapitana gestem wskazał mu kaplicę.
— Jesteśmy na miejscu, panie kapitanie, — rzekł.
Wychowski zatrzymał konia. Jeźdźcy poszli za jego przykładem. Wszyscy zeskoczyli z koni i przywiązali je do poblizkich drzew.
— Oto jest kaplica, a tam szukać bo światło gaśnie.
— Więc z przeszukaniem podziemia wstrzymamy się do dnia, — odpowiedział Wychowski, — może znajdziemy sposób dostania się tam, a tymczasem otoczymy kaplicę i dom opuszczony.
— Dwa konie stoją tu jeszcze. — rzekł żołnierz, — a drzwi od kaplicy są dotąd jeszcze zamknięte.
Wychowski ustawił część swych ludzi tak, że kaplica była ze wszystkich stron strzeżona, a z pozostałymi udał się do opuszczonego domu. Dom, ten był pogrążony w ciemności i jak się zdaje, nie było w nim nikogo.
Rozstawiwszy ludzi dokoła opuszczonego domu, Wychowski kazał przynieść suchą gałęź sosnową i zapalić ją.
Jeden z żołnierzy trzymał tę improwizowaną pochodnię i świecił.
Wychowski postanowił z kilkoma ludźmi wejść do starostwa.
Zapukał.
Drzwi były zamknięte. Nikt nie wychodził i nie odpowiadał.
Nie namyślając się długo, Wychowski kazał wyłamać drzwi i wszedł z żołnierzem, niosącym światło, tudzież z kilkoma innymi, którzy wydobyli szable, do ponurego, starożytnego tego domostwa.