Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras | |
Podtytuł | Romans Historyczny | |
Wydawca | A. Paryski | |
Data wyd. | 1919 | |
Miejsce wyd. | Toledo | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Johann Sobieski, der große Polenkönig und Befreier Wiens oder Das blinde Sklavenmädchen von Schiras | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
A. A. PARYSKI
TOLEDO, OHIO.
Wieczór był ciemny i burzliwy.
Jeździec był okryty płaszczem, pędził drogą wiodącą do Krakowa i zbliżył się do bram miasta pogrążonego w ciemności i ciszy.
Przebywszy wały, zbliżył się do starożytnego muru otaczającego stolicę, gdy nagle tuż za nim dało się słyszeć stłumione wołanie, a koń jego spłoszył się i spiął dęba.
Jakaś kobieta, jak się zdawało obdarta Cyganka, rzuciła się przed konia i wyciągnęła obnażone, czarne ręce.
— Jesteś Jakób Sobieski, kasztelan krakowski, poznaję cię! — mówiła chrapliwym, przenikającym głosem, — posłuchaj mnie!
Zaczepiony, którego pełna godności, siwym włosem obrośnięta twarz przybrała wyraz niezadowolenia, skierował konia na bok. Sądził on, że żebraczka udaje się do niego prosząc o jałmużnę.
— Jeżeli chcesz mnie o co prosić, to wiesz, że mnie zastaniesz w zamku, — odpowiedział chcąc odjechać.
— Nie jedz do zamku, Jakóbie Sobieski, powracaj! W zamku czeka cię tej nocy śmierć! — mówiła klęcząca blizko konia kobieta a głos jej w samotności jaka panowała dokoła, brzmiał tak strasznie, że nie znający trwogi kasztelan zastanowił się nad nim mimowolnie i wstrzymał konia.
— Któż jesteś kobieto, że mi prawisz takie niedorzeczności? — zapytał.
— Zginiesz, jeżeli pojedziesz do zamku! Wracaj! Ja wiem co cię tam czeka! — brzmiała odpowiedź.
Jakób Sobieski zdecydował się odrazu co ma zrobić. Spiął konia i pojechał ku poblizkiej bramie miasta.
— Chcesz wołać straży! nie szukaj mnie! nie znajdziesz! — słychać było za nim wołanie.
Jeździec przybył do bramy, która ze skrzypem się otworzyła.
Trzymający straż przy bramie powitali pokłonem głównego zwierzchnika miasta, szlachetnego i sprawiedliwego pana.
Żołnierze znajdowali się w blizkości.
Jakób Sobieski dał im rozkaz schwycenia Cyganki i przyprowadzenia jej do zamku, dokąd pojechał sam wązkiemi, ciemnemi ulicami.
Straż tymczasem pośpieszyła przeszukiwać fosy i drogi.
Gdy kasztelan krakowski przybył do zamku, zbliżyło się kilku służących, aby odebrać od niego konia. Z młodzieńczą prawie rzeźwością zeskoczył z wierzchowca i udał się do zamku, gdzie stary służący oczekiwał go ze świecznikiem.
Poprzedzany przez służącego Jakób Sobieski poszedł po szerokich schodach na górę i udał się do swej wysokiej, obszernej sklepionej komnaty.
Stary sługa postawił lichtarz na ciężkim, snycerską robotą ozdobionym stole, stojącym na środku pokoju i oddalił się, zabrawszy płaszcz i kapelusz swojego pana.
Można było teraz zobaczyć, że stary kasztelan krakowski był człowiekiem wysokiego wzrostu i pomimo podeszłego wieku bynajmniej nie pochylonym. Włosy jego i broda były siwe, prawie białe, twarz szlachetna i poważna.
Jakób Sobieski miał na sobie czarną, sznurami wyszywaną czamarę, czarne szerokie pantalony i wielkie buty do konnej jazdy. Przy boku jego wisiała szabla, na szyi nosił kosztowny łańcuch, oznakę swego dostojeństwa.
Gdy pozostał sam w słabo oświetlonej komnacie przystąpił do wysokiego, ostrołukowego okna i otworzył je i patrzył zamyślony na ciemną i burzliwą noc, myśląc o dwóch swych synach Janie i Marku, którym całą miłość poświęcił i którzy byli jego najdroższą nadzieją. Wychował on ich najstaranniej, a następnie wysłał za granicę, aby poznali obce kraje i ich urządzenia. Zwiedzili zatem Francyę, Anglię, Niemcy i Włochy, a w tym czasie właśnie znajdowali się w Turcyi.
Podczas gdy stary kasztelan stał tak zamyślony, byli obecni przed wzrokiem jego ducha dwaj synowie, których mu pozostawiła zmarła małżonka. Dusza jego ożywioną była pragnieniem ujrzenia ich jeszcze, a tymczasem brzmiały dotąd w jego uszach słowa starej, tajemniczej Cyganki, groźna przestroga, fatalne proroctwo:
— Nie jedz do zamku, Jakóbie Sobieski, powracaj! W zamku tej nocy oczekuje cię śmierć!...
Lekki odgłos kroków dał się słyszeć poza nim w komnacie,..
Powoli z owym sztywnym ruchem, właściwym osobom niewidomym, zbliżyła się do stołu dziewczyna uderzająco pięknej postaci. Dziwnie urocze piętno, czystej prawie dziecinnej dziewiczości czytać można było w jej rysach, które imały w sobie coś nieziemskiego. Blada jej, pociągła twarz była piękność, brakowało jej jednak tego, co rysom daje życie i blask — wzroku! Oczy dziewczęcia były zamknięte.
Ubraną była w krótką szarą, ciemną sukienkę, dochodzącą ledwie do kostek i odsłaniającą małe jej nóżki. Obszerny stanik z krótkiemi rękawami otaczał jej kibić i dochodził aż do ramion. Połyskujące, piękne, kasztanowatej barwy włosy splecione były bez żadnych ozdób w warkocz spadający z tyłu.
Odgłos kroków zbudził starego kasztelana krakowskiego z zadumy. Obejrzał się i spostrzegł dziewczynę, odkupioną przed laty od jakiego Armeńczyka, który ją nabył, gdy jeszcze była małem dzieckiem, od Turka. Były podówczas wojny pomiędzy Turcyą a Persyą i podczas wyprawy pewnego tureckiego oddziału dziewczyna ta pochodząca z Sziras wpadła w ręce Turków.
I Teraz niewolnica, która już od lat dziesięciu znajdowała się w domu Sobieskiego, wyrosła i tak się do niego przywiązała, że wzgardziła wolnością, którą stary kasztelan ją obdarzył. Postanowiła pozostać niewolnicą i sługą jego domu.
— Czego chcesz, Sasso? — zapytał sędziwy kasztelan.
— Wybacz natręctwo swej niewolnicy, panie, — odpowiedziała ślepa dziewczyna tak miękkim i miłym głosem, że dźwięk jego poruszał do głębi słuchających, — słyszałam, żeś przyszedł i przychodzę cię zapytać, czy otrzymałeś jaką wiadomość o twoich synach Janie i Marku?
— Nie, Sasso, nie otrzymałem żadnej wiadomości. Przebywają jeszcze w Turcyi, — odpowiedział Jakób Sobieski. — Jesteś przywiązaną do mnie i do moich synów, a szczególniej do Jana. Wiem o tem.
— Twój syn Jan jest szlachetny i dzielny panie, i był zawsze tak dobrym dla ślepej Sassy! Sassa nie zapomina o tem, że kiedyś ocalił jej życie, gdy pozbawiona wzroku wpadła do stawu zamkowego, a on ją wyniósł na ręku z wody.
— Mnie się zdaje, że mój syn Jan ma wielką przyszłość przed sobą, — rzekł kasztelan.
— Nie powinieneś był, panie, posyłać synów swoich do Turcyi. Przeczucie mi mówi, że ich tam spotkają niebezpieczeństwa.
— Synowie moi są waleczni i zdecydowani, Sasso... oni powrócą.
Służący w tej chwili wszedł do pokoju.
— Czy mi przynosisz wiadomość od straży, której kazałem szukać owej Cyganki czy żebraczki, Nazarze? — zapytał kasztelan.
— Tak, panie. Straż nie znalazła żebraczki. Znikła bez śladu, — odpowiedział służący.
Twarz Jakóba Sobieskiego zachmurzyła się.
— To rzecz szczególna, — rzekł półgłosem, — czyżby to miał być głos, ów głos ostrzegający, o którym mówią moje rodzinne tradycye?
— Warta przeszukała wszystko, panie, żebraczki jednak nie było nigdzie śladu, — dodał służący.
— Idź spać, Nazarze, — rzekł Jakób Sobieski po krótkiej chwili, — noc już zapadła, nie potrzebuję cię więcej.
Służący opuścił pokój, przyklęknąwszy przedtem i złożywszy ręce na piersiach.
— Udaj się i ty na spoczynek, Sasso, — mówił dalej kasztelan, — i módl się za mych synów, Jana i Marka.
— Będę się modliła i za ciebie, panie, bo jesteś dobry i wspaniałomyślny, a serce Sassy przejęte jest wdzięcznością dla ciebie, — odpowiedziała ślepa niewolnica z Sziras i cichym krokiem opuściła pokój, w którym stary wojewoda sam pozostał.
Przystąpił do stołu, wziął świecznik i poszedł do przyległej swojej sypialni.
Noc była zupełna.
W tej chwili jakiś jeździec zatrzymał się przed zamkiem. Był on ubrany czarno. Twarz jego z ciemnym zarostem nie była możną do poznania podczas nocy, strzegł się zaś, żeby go nie poznał który z żołnierzy, leżących na uboczu pod otwartą w połowie bramą.
Zeskoczył z konia, przywiązał go w blizkości i poszedł do zamku, w którym już żadnego służącego widać nie było.
Głęboka cisza i ciemność panowała w gmachu zamkowym.
Jeździec zdawał się świadomym miejscowości.
Poszedł po schodach na górę i wszedł bez przeszkody do ciemnego pokoju.
Słabe światło przeciskało się przez szparę drzwi prowadzących do sypialni Jakóba Sobieskiego.
Głuche, ciężkie kroki nocnego gościa zbliżyły się do drzwi.
— Kto tam? — dał się słyszeć głos kasztelana.
Jeździec otworzył drzwi. Wysoka, ponura jego postać ukazała się na progu, niby postać ducha mściciela.
— To ja, Jakóbie Sobieski! Czy poznajesz mnie? — zapytał groźnie, wydobywając szablę i zamykając drzwi za sobą.
— Jakto?... ty?... — zawołał Jakób Sobieski, — czego tu chcesz po nocy w zamku krakowskim?
— Ciebie szukam! Czyż możesz o to pytać? Szukałem cię na polu bitwy piławieckiej, nie znalazłem cię!
— Czegóż chcesz odemnie? Na tym świecie nie mamy z sobą nic wspólnego! — odpowiedział Jakób Sobieski, który powstał i zarzucił na siebie część odzieży.
Światło świec padało jasno na postać nocnego gościa, na jego twarz ponurą, okrytą czarnym zarostem i czarną odzież.
— Nie mamy z sobą nic wspólnego, Jakóbie Sobieski?... Ja jednak mam z tobą obrachunek! — rzekł przybyły groźnym głosem, — broń się!... musisz umrzeć!
Słowa żebraczki która go ostrzegała na drodze, przypomniały się kasztelanowi krakowskiemu.
— Chcesz mnie zamordować? napadasz mnie w nocy? — zawołał, — gardzę tobą i całym twoim rodem, szaleńcze!
— Śmierć twoja jest postanowiona Jakóbie Sobieski! Rywalizacya naszych rodów musi się skończyć! Módl się! Sędziwy kasztelan krakowski pochwycił wiszącą przy łóżku szablę, dobył ją z pochwy i bronił się jak nieustraszony bohater przeciw atakom swego przeciwnika, który przejęty nienawiścią i zemstą gwałtownie nacierał na niego.
— Musisz umrzeć, przysiągłem na to! — zawołał nocny gość.
Walka na śmierć odbywała się w wielkim pokoju sypialnym. Szable krzyżowały się i szczękały. Służba spała w oddalonych pokojach starożytnego zamku i nie słyszała zupełnie, co się działo w sypialni Jakóba Sobieskiego.
Sędziwy kasztelan, chociaż się bronił z rozpaczliwą odwagą, nie mógł jednakże sprostać młodemu przeciwnikowi. Zręcznie zadany cios, po dosyć krótkiej walce powalił go na ziemię.
— Umieraj Jakóbie Sobieski! Padasz ofiarą, nienawiści i rywalizacyi dwóch rodów! — zawołał nocny gość zamku.
Podczas walki świecznik został przewrócony, świece zagasły i ciemność zaległa pokój.
— Na pomoc! umieram! — jęczał sędziwy kasztelan krakowski.
Napastnik, który skorzystał z nocnej pory, ażeby spotkać i zabić swojego wroga, opuścił bez przeszkody pokój, a następnie zamek.
Wkrótce potem dały się słyszeć na dole uderzenia kopyt końskich o ziemię. Jeździec odjechał.
Jakób Sobieski tarzał się we krwi własnej.
— Nie jedz do zamku Jakóbie Sobieski, — wołał głos ostrzegający, — powracaj! W zamku tej nocy oczekuje cię śmierć!
Proroctwo to sprawdziło się! Kasztelan krakowski pierwszy dostojnik polski, dzielny dowódca wojsk, umarł.
— Najświętsza Panno... ratuj... umieram! — szeptał słabym głosem starzec.
Ktoś zbliżył się do drzwi.
— Panie, kogo wołasz? — dał się słyszeć głos pozbawionej wzroku niewolnicy.
— Sasso! choć tutaj! umieram! — zawołał Jakób Sobieski.
Drzwi się otworzyły. Ślepa niewolnica z Sziras ukazała się na progu. Dosłyszała ona zapewne szczęk broni czy też wołanie. Dla niej zresztą noc była zawsze, nie widziała zatem, że w pokoju było ciemno.
— Jestem tu, panie! Co się stało? — zapytała.
— Już po mnie... choć tu, Sasso... czuję, że... umieram, — odpowiedział Jakób Sobieski słabym głosem głosem.
— Panie, umierasz? Nie opuszczaj nas! Tyś taki dobry... dla czegóż chcesz nas opuścić? — zapytała Sassa zbliżając się do miejsca, w którem Jakób Sobieski leżał we krwi na podłodze.
Znalazła go i klękła przy nim!
— Jestem śmiertelnie raniony, Sasso!
— Zawołam służby, panie!
— Nikt już... nie zdoła... mi pomódz... Pozostań tutaj... i słuchaj...
— Nieszczęście!... tyś skrwawiony panie. Rana jest tutaj... zawołała niewolnica w śmiertelnej trwodze.
— Już po mnie... Słuchaj... śpiesz, do moich synów... sprowadź ich tutaj... ja nie zobaczę ich więcej!
— Panie! ty nie umrzesz! ty będziesz żył! Cóż pocznie Sassa, gdy straci swojego pana?
— Znajdziesz... innego pana... jesteś wierną... śpiesz do Jana i Marka... wynajdź ich... sprowadź ich tu... pokaż im... miejsce zbroczone... moją krwią... wezwij ich, aby mnie pomścili!
— Spełnię twój rozkaz, panie.
Synowie moi... już ich nie ujrzę... ale niech powracają... niech walczą... za naszą...
— Kto twym mordercą, panie? — zapytała Sassa.
Stary kasztelan złamany boleścią i ostatnią walką życia ze śmiercią milczał.
Po chwili podniósł się nieco.
— Wrogiem moim i mordercą jest...
Chciał wymienić nazwisko, ale nie starczyło mu siły. Upadł na podłogę... wydał głębokie westchnienie.... i cisza, cisza śmierci zaległa komnatę.
Sassa pochyliła się nad swym panem... wołała... słuchała tchnienia.
Oddechu już nie było.
Ślepa niewolnica uklękła przy zwłokach kasztelana krakowskiego.
Grobowa cisza panowała dokoła.
— Dalej! głośniej wal w cymbały czarnooka Cyganko! — odezwał się piękny, około dwudziestu czterech lat mieć mogący młodzieniec, stojący przy jasno rozpalonem ognisku, przy którem widać było wysmukłe, dziwnie po, przybierane postacie.
Ognisko rozpalonem było w dolinie otoczonej dokoła ciemnemi drzewami. Płomienie rzucały blask czerwonawy na liściaste gałęzie i korony drzew. Dokoła szerokiem półkolem leżeli półnadzy mężczyźni. Na ognisku stał kocieł, w którym stara pochylona Cyganka mieszała warząchwią.
W obozowisku panowało wielkie ożywienie. Dziewczęta cygańskie stały na stronie, albo wykonywały fantastyczne tańce, którym przygrywała hałaśliwa muzyka na instrumentach, jakich zwykle używają Cyganie.
Ciemne, wysmukłe postacie, w podartej, różnokolorowej odzieży, dowodzącej chęci ubierania się ozdobnie, pomimo ubóstwa, pięknie wyglądały w czerwonym blasku płomieni. Ciemne oczy świeciły z opalonych słońcem twarzy, czarne włosy spadały na ramiona mężczyzn w bezładnych promieniach, zaplecione u kobiet w długie warkocze.
Stara Cyganka siedziała skulona na boku obok leżącego na ziemi Cygana, którego, błyszczące oczy zwracały się na dwie tańczące dziewczyny,, które przy dźwięku muzyki wykonywały urocze ruchy bajaderek, uderzając jednocześnie w cymbały i tamburino. Na boku stali dwaj młodzi, pięknie zbudowani mężczyźni i przypatrywali się tańcom z widocznem zajęciem. Mieli oni na głowach czworograniaste czapki, byli ubrani w czarne, szamorowane suknie obszerne pantalony i buty z długiemi cholewami. Można było poznać zaraz na pierwszy rzut oka, że byli obcymi w obozowisku, że albo przypadek ich tu sprowadził, albo zwabieni pięknością Cyganek, koczowali chwilowo z cygańskim taborem.
Stara Cyganka trąciła leżącego blizko niej Cygana.
— Widzisz jak tańczą, Manusz — szepnęła, — czarna Delha spodobała się młodemu Polakowi! Jan Sobieski nie spuszcza z niej oka!
— A jego brat Marek upodobał sobie Ludyanę, — odpowiedział Cygan Manusz pocichu.
— Czy też przyjdzie ten cudzoziemiec, który tu był poprzedniej nocy i targował się o obie dziewczyny? — rzekła stara.
— Tak, Nuro, ciesz się... zapłaci za nie dobrze, — odpowiedział Manusz, — jest to kapłan indyjski i chce obie dziewczyny nabyć do haremu pewnego wielkiego pana w Stambule.
— Kiedyż je zabierze, Manusz?
— Ma już tej nocy przyjść ze swoim sługą. Słyszałem od tego sługi, że jego pan wkrótce pojedzie dalej. Babur Alaraba jest wielkim magiem, ma w Stambule wspaniały pałac, lud pada przed nim na kolana, bo jego potęga jest wielka.
— Czarna Debla i Ludyana będą szczęśliwe, — roześmiała się stara.
Głos młodego Polaka, Jana Sobieskiego, dał się znów słyszeć.
— Jesteś piękna jak noc gwiaździsta, czarnooka Dehlo! Kto cię raz zobaczył, ten cię nigdy nie zapomni.
Młoda, urocza Cyganka roześmiała się i zachwiała odurzona tańcem namiętnym. Delha upadła w objęcia Jana Sobieskiego, a brat jego Marek przestąpił do Ludyany.
— Taniec twój upaja zmysły, Delho, — mówił Jan Sobieski do smagłej Cyganki, ubranej w czarny stanik i krótką, wzorzysto wyszywaną sukienkę.
Na szyi jej wisiał srebrny łańcuch Z amuletem. Cera jej była silnie ciemna, oczy wielkie, błyszczące, czarne, ocienione długiemi rzęsami miały wyraz marzący.
— Dziś mówisz do mnie, że mnie kochasz, a jutro nas porzucisz! — odpowiedziała patrząc tęsknie na młodego Polaka.
— Więc teraz, kiedy jestem przy tobie, Delho, pozwól mi patrzeć w twe oczy, głębokie jak morze, w których toną dnie i godziny, — odpowiedział Jan Sobieski. — Mam święte obowiązki do spełniania względem ojczyzny, gdy powrócę muszę iść na wojnę, walczyć i zbierać wawrzyny!
— Wołałabym, żebyś pozostał z nami, — odpowiedziała Cyganka.
— Dzisiaj w objęciach miłości, a jutro w obliczu śmierci, takiem jest moje życie, Delho!
— Dziwnie piękne jest takie życie! Pragnęłabym pędzić je z tobą!
— Ty, dziewczyno? Cóżbyś robiła; wpośród wojowników? A jednak sądzę, że mogłabyś niejednego dzielnego bohatera oczarować i wziąść w niewolę oczyma!
— Dziś spoczywam w twoich objęciach... o! to piękne! — szepnęła Delha, — jutro rozłączą nas i będę wzdychała za tobą!
— Używajmy dnia dzisiejszego i nie pytajmy o przyszłość, Delho! — odpowiedział Jan Sobieski.
Podczas tej rozmowy do drzew otaczających plac, na którym Cyganie rozłożyli swe obozowisko, zbliżyła się chwiejnym krokiem dziewczyna ubrana w szarą sukienkę, mająca głowę okrytą białym szalem. Po ruchach jej było można poznać, że była pozbawioną wzroku. Jakiś pasterz przyprowadził niewidomą aż pod obozowisko, w którem się znajdowali dwaj młodzi Polacy. W tem miejscu odprawiła go i przystąpiła sama do taboru, kierując się głosami i muzyką. Rękami ostrożnie macała około siebie, a drobne jej nóżki ostrożnie badały miejsce nim postąpiła. Mimo to każdy jej ruch pełen był niewypowiedzianego powabu, a cała jej postać rozlewała dziwny urok.
Była to ślepa niewolnica, Sassa. Zbliżywszy się do drzew, stanęła nagle. Blizko niej dał się słyszeć głos, który ją zelektryzował. Był to głos Jana Sobieskiego. Między tysiącem głosów byłaby go poznała. Uczucie błogości przejęło ją. Złożyła ręce, jak gdyby chciała dziękować Niebu za to, że po długiem, długiem szukaniu znalazła wreszcie Jana Sobieskiego.
Oblicze i cała postać ślepej niewolnicy miały w sobie coś niewypowiedzianie wzruszającego. Czysta, niewinna miłość rozświecała jej twarz i czyniła ją podobną do świętej. Serce jej drżało rozkoszą, że zbliżała się nareszcie do Jana Sobieskiego, że usłyszała jego głos, że jego znalazła.
Nagle drgnęła. Wszystkie jej zmysły wytężyły się. Nie poruszyła się. Zdawało się, że skamieniała.
Co to było. Szept dziewczęcego głosu dobiegł jej ucha. Były to słowa ognistej, namiętnej miłości! A teraz... odpowiadał na te słowa Jan Sobieski! Jakkolwiek Sassa nic widzieć nie mogła, domyślała się jednak, że trzymał w objęciach tę, z którą szeptał pocichu.
Podsłuchiwała... nie poruszała się... zaledwie śmiała oddychać.
— A jutro odjedziesz i nie zobaczę cię więcej, — brzmiał szept cichy gorącej miłości.
— Nie zapomnę cię, Delho, — odpowiedział głos inny, — podobasz mi się! Czuję, że cię kiedyś zobaczę!
Był to głos Jana Sobieskiego.
Sassa czuła, że straszna boleść ściskała jej serce, jakby je zimna stal przeszyła... nie poruszała się jednakże, pochyliła tylko głowę, aby żadnego dźwięku nie utracić.
— Kocham cię piękny Polaku, pragnęłabym cię nie puścić od siebie! Ale cobądź się stanie, będę cię zawsze widziała przed sobą! Będziesz mi zawsze towarzyszył.
Sassa słuchała.... byłoż to echo pocałunku? Serce jej drżało z trwogi i boleści. Straszna — walka toczyła się w jej duszy. Jan Sobieski pokochał Cygankę!
— Ty jednak jesteś synem bogatego i znakomitego kasztelana, a ja biedną, niemającą ojczyzny Delhą! — odpowiadziała smutnie dziewczyna.
— Jesteś piękną i gdy patrzę w twe oczy, zdaję się tonąć w morzu rozkoszy, — odpowiedział Jan Sobieski.
— Zapomnisz o mnie, gdy inne piękne kobiety uśmiechną się do ciebie... bądź co bądź jednak, gdziekolwiek cię zobaczę, serce moje będzie zawsze do ciebie należało, piękny młodzieńcze!
Sassa wyrzucała sobie, że podsłuchuje tę rozmowę. Dusza jej była jeszcze pod wpływem okropnej boleści — wskutek tego co usłyszała, — przebyła przed chwilą najstraszniejszy moment swojego życia.
Postąpiła dalej w chwilę potem oświetlona ponurym blaskiem płomieni płonącego się ogniska ukazała się pod drzewami.
Jan Sobieski spostrzegł i poznał ślepą niewolnicę, która nagle ukazała się przed nim.
— Sasso! — zawołał, — więc to ty naprawdę?
Słowa te głęboko przejęły serce ślepej dziewczyny... gotowa była krzyknąć radośnie! Zapomniała o — wszystkiem, co słyszała przed chwilą. Głos Jana Sobieskiego wywierał na nią wpływ nieopisany. Uklękła.
— Tak, panie, jestem Sassa, — rzekła miękkim, łagodnym głosem.
Jan Sobieski zerwał się i opuścił Cygankę. Brat jego Marek usłyszał tak że jej imię i zbliżył się szybko.
— Sasso skąd się tu wzięłaś? — zapytał Jan Sobieski, ujmując za rękę ślepą niewolnicę i podnosząc ją, — dobra moja, wierna Sasso!
Słowa te do reszty wypłoszyły z serca niewidomej wspomnienie podsłuchanej rozmowy.
— Skąd bierzesz te łaskawe słowa dla biednej Sassy, panie, — rzekła, — wypowiadasz je nie myśląc o tem!
— Więc przybywasz z Krakowa, Sasso? — zapytał Marek, nie zważając na słowa niewidomej.
— Tak, panie, z Krakowa! Szukam cię! Byłam w drodze wiele tygodni!
— Pozbawiona wzroku! Tak... wiem o tem, że jesteś zdolną do poświęceń, Sasso! — rzekł Jan Sobieski, — ale chodź i opowiedz nam, co cię tu sprowadziło!
— Stało się wielkie nieszczęście! Wspaniałomyślny kasztelan krakowski, wasz ojciec a mój dobroczyńca, nie żyje!
— Nie żyje? nasz ojciec nie żyje? — zawołali przerażeni bracia.
— Dostojny pan, kasztelan Jakób Sobieski został zamordowany!
— Zamordowany?... Sasso!... czy to podobna?... Co za okropna wiadomość!
— Pragnęłabym przynieść wam radośniejszą, — mówiła Sassa dalej, — ale straszne nieszczęście już się stało! Nikt nie wie, kto był sprawcą tego okropnego czynu! Pewnej burzliwej nocy usłyszałam stłumione głosy. Wiedziona przeczuciem zerwałam się i zbliżywszy się do sypialni dostojnego pana, usłyszałam jęki...
Jan Sobieski zdjęty boleścią zasłonił twarz rękami, brat jego Marek stał blady i przerażony.
— Dalej, dziewczyno, dalej! — rzekł głosem pozbawionym dźwięku.
— Poważyłam się przystąpić do drzwi... otworzyłam... i zastałam dostojnego pana, który na parę godzin przedtem z ojcowską miłością mówił ze mną o was, tarzającego się w kałuży krwi!
— Kto się dopuścił tej zbrodni? — zawołał Jan Sobieski zapalając się gniewem, — mów, dziewczyno, kto to uczynił? kto śmiał dotknąć tej świętej głowy?
— Zbliżyłam się do dostojnego pana, uklękłam i uczułam gorącą krew, która płynęła z ran, — mówiła Sassa dalej, — boleścią zdjęta pochyliłam się ku niemu... chciałam wołać służby... ale już było zapóźno!
— Nasz ojciec umarł?
— Dostojny pan wyzionął ducha na moich rękach! Nastąpiła głucha chwila milczenia, Jan Sobieski i brat jego zdrętwieli pod wpływem boleści. Łzy nie płynęły z ich oczu, ale ból straszny ściskał ich piersi.
— Najszlachetniejszy syn naszej ojczyzny nie żyje! — rzekł wreszcie drżącym głosem Marek Sobieski, — najzacniejszy z ludzi, jakich ziemia nosiła, żyć przestał!
— Jakim sposobem ojciec mój odniósł ranę, którą życiem przypłacił, Sasso? — zapytał Jan Sobieski ponuro.
— W sypialni odbyła się walka, panie, a gdym przybyła, była już skończoną!
— Morderca uciekł?
— Zastałam tylko pana kasztelana w pokoju.
— Nikczemny morderca uciekł! — zawołał Marek.
— Kto był mordercą! Mów! Czy nikt nie widział tego łotra? — zapytał Jan Sobieski.
— Nikt, panie. Świętej pamięci ojciec wasz chciał umierając wymienić mi imię mordercy, zapewne abym wam je powiedziała i ażebyście pomścili śmierć jego, ale nie zdołał już wymówić imienia niegodziwca i umarł nie nazwawszy go!
— Więc będę szukał mordercy i pomszczę śmierć mojego ojca, tak mi panie Boże dopomóż! — zawołał Jan Sobieski, — jedziemy do Krakowa! Tej nocy jeszcze powracamy. Marku! Ty z nami pojedziesz Sasso! Pomodlimy się na grobie naszego niezapomnianego ojca, a tam ponowię ślub, że wyszukam mordercę i zbrodnię jego krwią okupię, jak mi mój obowiązek nakazuje! Bądź zdrowa, Delho! — zwrócił się Jan Sobieski do stojącej obok siebie Cyganki, słyszałaś co mnie powołuje!
— Odjeżdżasz... wiedziałam o tem!
— Bądź zdrowa! — rzekł Jan Sobieski.
Brat jego Marek pożegnał się także z Ludyaną i naczelnikiem Cyganów.
Sassa stała na uboczu i czekała.
Po krótkim czasie bracia przystąpili do niej.
— Ruszajmy w drogę, Sasso, chodź! — rzekł Jan Sobieski.
Wszyscy troje opuścili obozowisko.
Delha i Ludyana patrzyły za oddalającymi się, dopóki nie zniknęli w ciemnościach nocy.
Wkrótce potem przybyli do obozu Cyganów dwaj jeźdźcy, z których jeden okryty był obszernym, białym płaszczem beduińskim. Na głowie, okrytej czarnym włosem, miał kosztowny wielobarwny turban. Towarzysz jego był w szarej bluzie i tegoż koloru bufiastych pantalonach związanych koło kostek. Na głowie miał stary, czerwony fez.
Stara Cyganka spostrzegłszy przybycie dwóch jeźdźców zbliżyła się do nich w pokornej postawie, z uwielbieniami dla indyjskiego kapłana Babur Alaraba, którego w jednym z jeźdźców; natychmiast poznała.
Towarzysz jego czy służący prowadził dwa konie za cugle.
— Gdzież jest Manusz, naczelnik? — zapytał jeździec w kosztownym różnobarwnym turbanie.
— Idzie tutaj, wielki Baburze, — odpowiedziała stara Nura, — chodźcie tu, Manusz! Cygan zbliżył się, odkrywając głowę.
— Gdzie są te dziewczyny, Manusz? — zapytał jeździec.
— Są do twego rozporządzenia, wielki, potężny Baburze! Rozkaż, a udadzą się z tobą!
— Przyprowadź je, Timur! — rozkazał jeździec swemu służącemu, rzucając naczelnikowi Cyganów sakiewkę skórzaną, pełną sztuk złotych.
Cygan pochwycił ją zręcznie i chciwie. Gdy wpadała w jego ręce, złoto wydało właściwy sobie dźwięk.
— Dzięki ci, wielki Baburze! — zawołał Manusz klękając przed jeźdźcem.
Timur zeskoczył — z konia i oddał cugle trzech koni starej Cygance, a sam poszedł szybko do obozowiska.
Wkrótce potem znalazł dwie młode Cyganki i skinął na nie.
— Przychodzisz po nas? Czy mamy jechać za tymi dwoma młodymi Polakami? — zapytała Delha z radością w oczach.
Timur skrzywił się i skinął głową.
— Chodźcie prędko! — rzekł poufnie stłumionym głosem, — konie czekaja.
Delha zawołała Ludyany i obie poszły ze służącym do koni.
Tutaj zastały drugiego jeźdźca.
— Jesteś przysłany przez dwóch młodych Polaków? — zapytała Delha.
— Na konie! prędko na konie! — nalegała stara Cyganka, — pojedziecie za nimi!
— O! to dobrze! za nim pojechałabym na koniec świata! — zawołała Delha.
Obie Cyganki wsiadły na przygotowane konie, pożegnawszy się z Manuszem i starą Nurą.
Znajdowały się w mocy człowieka w kosztownym turbanie i jego służącego Timura.
Kilka miesięcy upłynęło od śmierci Jakóba Sobieskiego, sędziwego kasztelana krakowskiego. Wymyto krew z podłogi sypialni. Zwłoki zacnego dostojnika złożono we wspaniałym sarkofagu do grobowca w poblizkim kościele.
Z biegiem czasu powoli zapomniano o zacnym starcu, żałoba przeminęła, koła czasu potoczyły się dalej.
Nadszedł nareszcie dzień, w którym nowo zamianowany kasztelan krakowski z młodą swoją małżonką i orszakiem odbyć miał wjazd do zamku i do miasta, w którym miał zastąpić zmarłego, wybrany w tym celu przez króla i posłów sejmowych.
Jak w dzień śmierci Jakóba Sobieskiego miasto pogrążone było w żałobie, tak teraz panowała w jego murach uroczysta radość. Bramy przystrojono wieńcami, zamek i prowadzące do niego ulice przybrano kwiatami, a mieszkańcy przystrojeni świątecznie wychodzili za bramy, ażeby tam nowego kasztelana, najwyższego zwierzchnika miasta z głęboką czcią pozdrowić i powitać.
Wszystkie1 dzwony miejskie dzwoniły, a na wałach strzelano z dział tak, że ich huk wstrząsał ziemię.
Była to wielka, powszechna uroczystość dla miasta i dla okolicznych mieszkańców, którzy z okolicznych miasteczek i wiosek wielkiemi tłumami nadciągali, aby się przypatrzeć wjazdowi nowego kasztelana.
Świątecznie przybrany tłum wzrastał z każdą chwilą na wielkim placu przed bramą, przez którą Jan Zamojski miał wjeżdżać do miasta i wkrótce liczyć było można lud na tysiące, tłoczący się gęsto na ulicach, któremi nowy kasztelan ze swą małżonką miał przejeżdżać.
Słońce świeciło na błękitnem pogodnem niebie, tak jakby chciało blaskiem swym dodać powabu uroczystości, a w czystem powietrzu rozlegały się donośnie odgłosy dzwonów, podnosząc umysły i przygotowując je do uroczystości.
Nagle w jednym z bardziej oddalonych punktów placu dał się słyszeć nieokreślony, przejmujący krzyk i można było dokładnie widzieć, jak stojący tam tłum cofnął się na wszystkie strony, jak gdyby bomba mająca pęknąć tam padła.
W ogólnej jednak radości i oczekiwaniu przebrzmiał ten krzyk i niezważano na ożywioną scenę, która się odgrywała w tem miejscu.
Wkrótce potem jednak przerażenie i wzburzenie przybrało większe rozmiary. Tłum zebrany w tym punkcie placu zdawał się być zajęty jakiemś bardzo szczególnem widowiskiem, a zdziwienie i przestrach obejmowały coraz szersze koła.
W tej chwili trąby obwieściły zbliżanie się orszaku.
Rozpoczynał go oddział straży torujący przejście pomiędzy tłumem. Dalej jechał konno nowy kasztelan Jan Zamojski, mąż podeszłego już wieku, w wspaniałych szatach, a obok niego młoda, dobrotliwie uśmiechnięta, piękna małżonka, kłaniająca się uprzejmie na wszystkie strony. Była ona córką margrabiego Lagrange d’Arquien i obok starego, poważnego Zamojskiego wyglądała jak świeżo rozwinięta róża.
Bogato przystrojona służba z oznakami herbowemi kasztelana i jego małżonki stanowiła orszak, który zamykał oddział na francuski sposób przybranych muszkieterów.
Na obszernym placu zatrzymał kasztelan konia i przemówił kilka słów do delegatów mieszczaństwa, którzy przystąpili do niego. Powiedział, że uważa sobie za zaszczyt uroczyste przyjęcie i zalecił, żeby na placu przed bramą rozdano ludności wino, mięsiwa i pieniądze.
Następnie orszak ruszył dalej i znikł wkrótce w bramie miejskiej.
Część tłumu pośpieszyła za orszakiem, ażeby widzieć wjazd do zamku, większość jednak pozostała na miejscu, w oczekiwaniu przyrzeczonego ugoszczenia.
Nagle wzmogła się ciżba i dał się słyszeć krzyk głośny:
— Czerwony Sarafan! Patrzcie Czerwony Sarafan!
Okrzyk ten rozlegał się w powietrzu.
Szczególna postać ukazała się w pośród tłumu, wyprawiająca najdziksze skoki i śmiejąca się hałaśliwie. Był to mężczyzna w szczególnie nieprzyjemnym dla oka stroju, z twarzą wykrzywioną obłąkanym uśmiechem, z której nie można było poznać jego wieku. W niektórych chwilach zdawał się młodym, w niektórych starym. Gdy twarz skrzywił do okropnego, szatańskiego uśmiechu, zdawał się młodym; gdy był poważnym, widać było na jego twarzy głęboko wyryte zmarszczki.
Czerwony Sarafan miał rude jak płomień włosy, nosił na sobie czerwoną bluzę, czerwone obcisłe spodnie i czerwone buty. Widząc go można było przy puścić, że to waryat, że to pijany, że to ktoś wracający z balu maskowego i pozwalający sobie wśród lata karnawałowych żarcików. A jednak odrażająca jego postać miała w sobie coś, co odpychało i przejmowało jakąś grozą.
Nikt nie wiedział, skąd czerwony Sarafan przybywa, a jednak wszyscy zdawali się znać go i lękać się. Starzy i młodzi uciekali od niego z przestrachem. Czerwony dyabeł jednak nie zrażał się pomiędzy tłumy, wstrząsając rękami na wszystkie strony i śmiejąc się ponuro, jak wyrzutek piekła, a zarazem wydając piekielne krzyki.
— Święty Stanisławie módl się za nami! — zwrócił się jeden ze starych mieszczan do dwóch stojących nieopodal poważnych ludzi, żegnając się, — czerwony Sarafan pojawił się! Czyż jeszcze nie dość krwi popłynęło?...
— Wojna znów będzie, kiedy ten czerwony duch się pokazał, — rzekł jeden z zagadniętych.
— Niech się Niebo ulituje nad nami i naszym krajem, — dodał drugi, — to zły znak!
— Gdy czerwony Sarafan się pokaże, to krew płynie strumieniami, a nocą oświecają horyzont palące się wioski, — rzekł pierwszy, — widziałem go przed bitwą piławiecką... zły duch śmieje się przez niego! Strzeżmy naszego mienia i krwi naszej!
— Wracam do miasta jeszcze przed wieczorem, — rzekł jeden z mieszczan, — nie chcę tu być, gdzie czerwony Sarafan pokazuje się.
— Idę z wami! chodźmy! chodźmy! — rzekł trzeci.
Unikając zbliżenia się do czerwonej postaci rozmawiający zbliżyli się do bramy.
Tymczasem kilku młodych, odważniejszych pozostało przy czerwonym Sarafanie, który gdy wystawiono i otworzono beczki z winem, pierwszy pod stawił swój kubek.
— Jeżeli jesteś czerwony Sarafan, — zawołał jeden z odważniejszych młodych ludzi, — to odpowiedz, co o tobie myśleć?
Szczególny człowiek w czerwonej bluzie wymówił śmiejąc się kilka niezrozumiałych wyrazów i wychylił wino.
— Powiedz nam, skąd i po co przybywasz? — zawołał inny.
— Zawołajmy straży, żeby go wzięła! — zaproponował trzeci.
— Tak! zawołajcie straży, — wołano dokoła, — zaprowadźcie go do wieży.
Kilku pobiegło ku bramie.
Czerwony Sarafan rozpoczął znowu swoje dzikie skoki, wywijając przy tem rękami jak obłąkany, a tłum cofnął się z przestrachem.
Gdy po upływie dość długiego czasu ukazała się warta, czerwony Sarafan był już w innej stronie wielkiego placu a nim warta utorowała sobie drogę przez tłum, szczególna ta postać znikła jej zupełnie z oczu.
Tymczasem wino zaczęło wywierać wpływ na tych, którzy zdołali opić się zawiele i wszyscy tłoczyli się coraz gromadniej do miejsca, w którem z rozkazu nowego kasztelana rozdawano pieniądze, a że każdemu szło o to, aby coś dostać, wkrótce więc zaprzestano zajmować się czerwonym Sarafanem. Mówiono wprawdzie jeszcze o nim, ale nikt nie wiedział w której stronie wielkiego placu szczególny ten człowiek mógł się znajdować.
Wieczór zapadł nad świątecznie? przybranem miastem i nad placem leżącym pod bramą miejską, na którem wesoły tłum dotychczas jeszcze oddawał się obchodowi uroczystości.
W tem drogą prowadzącą do miasta zbliżył się do murów i do placu uroczystości mały, poważny orszak. Trzy smutne, żałobą okryte postacie siedziały na trzech powolnie postępujących koniach. Dwaj jeźdźcy jechali przodem, a za nimi na trzecim koniu dziewczyna w szarej, prostej, bez żadnych przystrojeń sukience.
Żałobny ten orszak wjechał na środek radością i weselem ożywionego placu.
Dwaj młodzieńcy zatrzymali swe konie, gdy przed ich wzrokiem ukazały się w czarnych zarysach wieże miejskie, wyłaniające się z wieczornej ciemności i gdy wokoło siebie ujrzeli płonice pochodnie. Koń dziewczęcia stanął za nimi.
— Przybyliśmy do Krakowa, starego, pełnego pamiątek koronacyjnego grodu, mój bracie Marku, — odezwał się poważny głos młodzieńca, — ojca jednak naszego tu nie zastaniemy.
— Zanieśmy o to skargę do nieba! udajmy się do miasta odwiedzić go w grobach kościelnych, — odpowiedział Marek Sobieski.
— Czy słyszysz te hałasy i wrzawę, panie? — zapytała po pewnej chwili Jana Sobieskiego dziewczyna, — nowy pan zamku odbył swój wjazd! Jan Zamojski został kasztelanem!
— Nie w porę przybyliśmy! Nie dla nas miejsce wśród radosnych obchodów i uroczystości, — rzekł Jan Sobieski, — poczekajmy tutaj, aż przebrzmi wrzawa, któraby przeszkodziła naszym odwiedzinom zmarłego.
Marek i ślepa niewolnica spełnili w cichości wezwanie i jednocześnie z Janem Sobieskim zeskoczyli z koni. Znajdowali się na uboczu od głównego ogniska uroczystości i tu przeczekali, dopóki pochodnie powoli nie zagasły i wrzawa nie ucichła.
Zapadła noc głęboka. Księżyc ukazał się na bezchmurnem niebie i rozlewał swe blade srebrne światło na stary, pełen pamiątek gród stołeczny.
Dwaj młodzieńcy i dziewczyna pro wadząc konie za sobą, zbliżyli się do otworem stojących drzwi i wjechali w milczeniu i poważnie w ulice miasta, w którem zaczynała panować cisza. Okna starego zamku świeciły się jednakże na tle nocy.
Dwaj bracia spojrzeli w okna. Starej, poważnej postaci ich ojca już tam nie było, nie stał on w wielkiem oknie ostrokołowem oczekując na ich powrót.
Zwrócili się do poblizkiego, starego kościoła, w którym znajdowały się groby kasztelanów. Przywiązali konie, a następnie weszli do wysokich, otwartych drzwi świątyni, której wnętrze otwartem było przez noc całą.
Pojedyńcze postacie modlących się mężczyzn i kobiet, klęczały jeszcze tu i owdzie na kamiennej posadzce kościoła i odmawiały modlitwy.
Dwaj młodzieńcy poszli ku drzwiom prowadzącym do grobowców. Sassa postępowała za nimi.
Gdy otworzyli drzwi, okazała się przed nimi długa, nizka przestrzeń, do której schodzić było potrzeba po kilku stopniach. Korytarz ten był zresztą oświetlonym kilkoma u sufitu zawieszonemi lampami. Przy ścianach dookoła stały stare trumny i czyniły na wchodzących poszanowaniem przejmujące wrażenie.
Głęboka, uroczysta cisza panowała dokoła. Zegar wieżowy głucho dźwięczącymi uderzeniami oznajmiał północ.
Trumna Jakóba Sobieskiego stała na boku, ostatnia, w długim szeregu.
Obaj bracia przystąpili do niej i uklękli, aby pożegnać się z ojcem, i odmówić modlitwę.
Sassa pozostała po za nimi i podobnież uklękła.
Po chwili dał się słyszeć głos Jana Sobieskiego.
— Twoi synowie powracają przejęci żałobą, z dalekiej drogi i opłakują twoją śmierć, — mówił rozżalony syn, — nie możesz ręki z błogosławieństwem położyć na naszych głowach, ale duch twój otacza nas i będzie nam towarzyszył, zapalał nas do czynów, ażebyśmy dorównali wzorowi, jakim byłeś dla nas! Tak, mój ojcze, przysięgamy ci na to w tej świętej godzinie! Będziemy wiernie służyli ojczyźnie i z radością krew naszą za nią przelejemy! Ty słyszysz moje słowa! Ty słyszysz tę moją przysięgę.
— I ja ślubuję ci to samo, mój ojcze, — dodał Marek uroczyście, — duch twój pójdzie z nami! Życiem naszem uczynimy zaszczyt twojemu i naszemu nazwisku!
— A nim wyruszymy na wojnę, — mówił Jan Sobieski dalej, — nim przyłączymy się do zbrojnych szyków, broniących naszej ojczyzny, odszukamy tego, którego dłoń zbrodnicza nam cię wy darła, który ci zadał śmierć! Ślubuję ci, że go znajdę, i że cię pomszczę! Nie spocznę pierwej, aż krew twoją zmyję krwią mordercy!
— I ja ci to przysięgam, klęcząc przy twoich zwłokach, — rzekł Marek poważnym głosem, — tylko śmierć może mnie uwolnić od tego świętego ślubu!
Upłynęła długa chwila milczenia.
Sassa słyszała każde słowo. Znajdowała się w blizkości Jana Sobieskiego i brała udział w tej nocnej uroczystości, która jeszcze ściślej łączyła ją z tym, w którym od pierwszej młodości widziała gwiazdę swojego życia. He razy odezwał się głos jego, znajdował zawsze drżące echo w jej sercu. Gdy była przy nim, zapominała o tem, że nie ma domu ani rodziny, że jest nieszczęśliwą niewolnicą.
Dwaj bracia wstali. Nowa uroczystość skończyła się. Teraz rozpoczynało się dla nich nowe życie. Teraz mieli wypełnić święty obowiązek.
— Chodź, Sasso, nie możemy cię opuścić i skazać na zgubę, — zwrócił się Jan Sobieski do klęczącej, biorąc ją za rękę i podnosząc, — możesz się udać do dóbr naszego ojca i tam pędzić życie spokojne, bez troski!
— Dziękuję ci, panie, jesteś tak dobrym jak twój szlachetny ojciec! — odpowiedziała ślepa niewolnica drżącym głosem, — ale nie odpędzaj mnie od siebie!
— To być nie może, Sasso, jadę dalej... nie możesz mi towarzyszyć.
Ślepa dziewczyna smutnie pochyliła głowę.
— Nie możesz mi być potrzebną, Sassa, — udaj się do dóbr, w których przebywają inni słudzy naszego ojca i tam pozostań.
— I my musimy się rozstać, bracie, — rzekł Marek do Jana, — udamy się każdy w inną stronę szukać mordercy naszego ojca.
— Tak i ja postanowiłem, Marku, pożegnajmy się, a gdy pomścimy śmierć naszego niezapomnianego ojca, to się znajdziemy w szeregach wojowniczych ażeby powetować klęskę doznaną pod Piławcami!
— Dobrze, mój bracie! — zawołał Marek uderzając ręką w rękę podaną przez Jana, — wspólny cel nas łączy!
Rozstajemy się, ażeby wkrótce znaleźć się w jednym szeregu i walczyć w obronie naszej ojczyzny! Bądź zdrów!
Dwaj bracia padli sobie w objęcia. Przy zwłokach swego ojca rozstali się. Szlachetne zamiary i plany przyszłości zajmowały ich obu. A Opatrzność wybrała ich na to i przeznaczyła, ażeby wysokie i zaszczytne stanowiska na czele swego narodu zajęli.
Wyszli ręka w rękę z grobowca, a następnie z kościoła.
Sassa poszła za nimi w pewnem oddaleniu.
Gdy przybyli do bramy miejskiej prowadząc z sobą konie, Sassa wydała nagle cichy krzyk. Tuż przed nią dał się słyszeć śmiech nieprzyjemny. Zdawała się rozpoznawać dźwięk tego śmiechu, chociaż tego, kto go z siebie wydał, widzieć nie mogła.
Jan i Marek obejrzeli się.
Waryat w czerwonej bluzie ukazał się nagle przy ślepej niewolnicy, roześmiał się swym strasznym śmiechem i pochylony z wyciągniętemi rękami zbliżał się do dwóch młodzieńców.
— To czerwony Sarafan! Poznałam jego śmiech! — zawołała Sassa.
Jan i Marek zdziwieni patrzyli na szczególną postać, którego czerwona odzież i pochylone kształty jeszcze nieprzyjemniej wyglądały przy blasku księżyca niż w dzień biały.
— Kto jesteś człowieku i co tu robisz? — zawołał doń Marek.
Czerwony Sarafan zdawał się nie słyszeć tych słów.
— Jest czerwony jak krew!... Słyszałem o nim nieraz!... Jest to krwawe widmo wojny, zapowiadające nową zawieruchę bojową, — rzekł Jan Sobieski, — no, no, czerwony Sarafianie, gdy nas ojczyzna powoła staniemy do apelu!
Nieprzyjemna postać śmiała się głośno.
— Pokaż mi się tylko i zawołaj mnie, gdy wojna zapali się na nowo, — mówił dalej Jan Sobieski, gdy czerwony Sarafan stał przed nim pochylony i patrzył nań z podełba, — jestem Jan Sobieski, syn dzielnego kasztelana.
— Strzeż się czerwonego Sarafana, panie, — przemówiła miękkim, ostrzegającym głosem ślepa niewolnica, — mówią, że to wysłannik złego ducha, który przychodzi biedne dusze ludzkie zabierać. Gdzie się pojawi tam następuje walka i rozlew krwi, jęczą umarli, a ziemia zaściela się trupami!
Czerwony Sarafan śmiał się głośno i w pochylonej postawie z wyciągniętemi rękami poszedł dalej, a po upływie chwij kilku znikł.
— Bądź zdrów, Marku! zawołał Jan Sobieski dosiadając konia, do Marka, który już siedział na swoim, — do widzenia! Bądź zdrowa. Sasso! Dwaj jeźdźcy odjechali w przeciwnych kierunkach, Sassa pozostała sama przy swoim koniu, na obszernym placu oświetlonym blaskiem księżyca. Patrzyła ona za odjeżdżającymi... skinęła im smutnie ręką i uważała, w którą stronę udał się Jan Sobieski. Słuch jej, wydelikatniony niezmiernie zastępował często brak wzroku.
— Pojadę za tobą! Nie mogę uczynić inaczej! — zawołała załamując ręce, — łaj mnie... odpędzaj... pojadę za tobą.
W tej chwili czerwony Sarafan znów się do niej przybliżył.
Gdy był w blizkości ślepej dziewczyny i jej wierzchowca, wskoczył ze zręcznością kota na konia i roześmiał się przeraźliwie.
Sassa cofnęła się przerażona.
Szczególny człowiek pochylił się ku szyi konia i objął ją rękoma.
Zwierzę, jak gdyby dziki kot siedział mu na grzbiecie puściło się galopem, parskając i unosząc osobliwego jeźdźca.
— Nie potrzebuję konia, pójdę pieszo! — rzekła półgłosem ślepa niewolnica.
I ostrożnie, macając rękami i nogami, udała się w kierunku, w którym odjechał Jan Sobieski.
— Idę za tobą i to mnie czyni szczęśliwą! — mówiła do siebie.
Jan Sobieski na wiernym swoim koniu przybył nazajutrz rano do rozległych posiadłości bogatego wojewody warszawskiego.
Wschodzące słońce oświetliło pola i lasy i wesoło uśmiechało się do młodzieńca, który powoli i poważnie jechał swą drogą.
Głęboka cisza otaczała go. Ranek był śliczny. Jan Sobieski jednakże nie zastanawiał się nad pięknościami przyrody, lecz patrzył zamyślony przed siebie trzymając cugle konia w prawicy. Odwagę i determinacyę czytać było można z jego młodzieńczo-pięknych rysów. Tylko wzrok jego, niedawno jeszcze takim ogniem pałający teraz był smutny i ponury. Ciemny zarost otaczał jego wargi, a czoło jego zasępiała chmura.
— Kto był mordercą? — powtarzał od czasu do czasu, — kto mi wydarł ojca? Kto się poważył podnieść rękę na czczonego i uwielbianego Jakóba Sobieskiego? Kto nienawidził tego szlachetnego męża?
Nie miał odpowiedzi na te pytania.
— Znaleźć go muszę, choćbym miał przeszukać świat cały, — mówił do siebie dalej, — nie będziesz się cieszył, nędzniku, żeś krew Sobieskiego przelał bezkarnie! I byłeś tak podłym, że w nocy napadłeś na nieprzewidującego napaści, że go zamordowałeś przy jego łóżku! Nie tryumfuj morderco! Jan Sobieski szuka cię i wynajdzie!
W kilka godzin potem przybył do jednej z wiosek wojewody Wassalskiego, zjadł niewielką przekąskę i puścił się w dalszą drogę.
A w oddaleniu za nim, niezmordowanie idąc naprzód pomimo swej ślepoty postępowała niewolnica.
Nie znała ona niebezpieczeństw, gdy trzeba było dążyć za tym, do którego każdym fibrem swojej istoty była przywiązaną.
Nawet sama przed sobą nie miała odwagi wyznać, że przywiązaną była do niego nie dającą się wypowiedzieć miłością, a może szła za głębokim popędem serca, nie wiedząc nawet, że to miłość popycha ją naprzód. Szła nieprzerwanie, bo musiała. A myśl o nim dodawała jej odwagi i siły do postępowania dalej w ciemnościach, które dla niej obejmowały świat cały. Nie wahała się, szła, rękami dotykając się drzew i krzaków rosnących przy drodze, a gdy spotkała kogo przechodzącego, to go pytała, czy nie widział jeźdźca. Tak udawało jej się być ciągle na dobrej drodze, instynkt i inne zmysły zastępowały dla niej wzrok, którego nigdy nie posiadała i nie znała.
Dzień już się znacznie posunął, gdy Jan Sobieski zbliżył się do starego zamku, który wojewoda Michał Wassalski po przodkach swoich odziedziczył. Był on jednym z najbogatszych i najpotężniejszych przywódców ludu i niegdyś z Jakóbem Sobieskim ubiegał się jednocześnie o kasztelanię krakowską. Jednakże ponieważ z powodu ponurego charakteru nie był lubionym przez posłów, więc tak dawniej jakoteż przy wyborach został pominięty. Król polski Jan II lubił bardzo wojewodę Wassalskiego, który nieraz składał dowody wielkiej waleczności i znaczny oddział wojska wystawił podczas wojny z zagranicznymi nieprzyjaciółmi, to jednak niewiele pomogło ponuremu mężowi do uzyskania stanowiska, o które ciągle sie ubiegał.
Słońce pochyliło się ku zachodowi, gdy Jan Sobieski przybył do zamku. W tej samej chwili z poblizkiego lasu zbliżyła się do niego gromadka jeźdźców ze sforą psów.
Michał Wassalski powracał z polowania ze strzelcami. Przy boku jechała dumna, piękna Jagiellona, jego małżonka, trzymając na ręku uszlachetnionego sokoła.
Gdy wojewoda Wassalski spostrzegł przed zamkiem obcego jeźdźca, zatrzymał się na chwilę.
Twarz jego zachmurzyła się. Zbliżył się do swojej małżonki, która podobnież przypatrywała się gościowi.
— Jeżeli się nie mylę, — szepnął tak żeby jadący za nimi strzelcy nie słyszeli tych słów, — to ten młodzieniec jest Janem Sobieskim.
Na marmurowo bladem obliczu Jagiellony, odbiło się wrażenie, jakie na niej uczyniły te słowa. Na chwilę jednak tylko drgnęła jej twarz i wzrok błysnął, potem zapanowała nad sobą i przyjęła tę spokojną postawę, która ją czyniła podobną do marmurowego posągu.
Jan Sobieski na koniu oczekiwał zbliżenia się orszaku i pozdrowił ukłonem jadącą na przodzie parę.
— Jeżeli wyruszacie na wojnę i chcecie spocząć w moim zamku, to witajcie mile ktokolwiek jesteście, — rzekł doń Michał Wassalski, — zamek mój nikomu nie odmawia gościnności!
— Przyjmuję wasze zaproszenie na tę noc, dostojny wojewodo, — odpowiedział Jan Sobieski.
Jeden ze służących zbliżył się do niego, aby przytrzymać i odprowadzić jego konia.
Podczas gdy Michał Wassalski i jego małżonka zsiadali z koni, zeskoczył i ich gość ze swego wierzchowca i udał się wraz z nimi do starożytnego zamku.
Gdy wszedł do wysokiej, obszernej komnaty, w której już było nakryte do stołu, Jagiellona z zimnym uśmiechem zaprosiła go, aby zajął miejsce przy stole.
Wzrok Jana Sobieskiego skierowany był na piękną wojewodzinę, której królewska postać przypominała Junonę.
— Pozwólcie mi, zacni państwo, że przedewszystkiem wam powiem, iż ten, któremu udzielacie gościnność, jest synem zamordowanego na wiosnę Jakóba Sobieskiego, — zaczął młodzieniec zajmując wskazane sobie miejsce przy Jagiellonie, — jestem Jan Sobieski!
— Z podwójną przyjemnością witamy w was syna szlachetnego kasztelana krakowskiego, — odpowiadziała Jagiellona, — pragniemy, aby naszemu gościowi w naszym zamku dobrze było i aby tu zabawił, dopóki mu się podoba.
— Więc udajecie się do wojska? — zapytał Michał Wassalski, który był poważny i małomówny.
— Mój brat Marek i ja, gdy przyjdzie pora, znajdziemy się w orszaku wojowników, — rzekł Jan Sobieski, — teraz mamy inny cel przed sobą, pewien obowiązek niemniej święty jak służba ojczyzny.
— Jakiż to cel? — zapytała Jagiellona.
— Szukam mordercy mego ojca, tego nędznika, który sędziwego kasztelana krakowskiego zamordował w jego sypialni, — odrzekł Jan Sobieski, — przy zwłokach mojego ojca przysiągłem pomścić jego śmierć i krew jego zmyć krwią mordercy.
— Pochwalam wasz zamiar, szlachetny Janie Sobieski, — rzekła Jagiellona podnosząc napełniony winem kieliszek, — i piję do was za jego powodzenie.
Młody kasztelanin widział, że ponure spojrzenie padło nań z niespokojnych oczu Wassalskiego i że twarz pięknej Jagiellony była marmurowo blada.
Przyjął toast i wychylił kieliszek.
Służący napełnili kieliszki i roznosili półmiski.
— Więc przybywacie z Krakowa? — zapytał Wassalski.
— Tak, panie wojewodo, z Krakowa, gdzie się odbywał właśnie wjazd nowego kasztelana, — odpowiedział Jan Sobieski, — brata mego i mnie wezwano, żebyśmy przybyli z Turcyi, ponieważ nasz szlachetny ojciec poniósł śmierć tak niespodziewanie.
— I braliście udział w uroczystości? — zapytała Jagiellona.
— Udaliśmy się do grobowca, do naszego ojca i przysięgliśmy mu, że go pomścimy, — odpowiedział Jan Sobieski, — uroczystość ta dotykała nas boleśnie, dostojna pani.
— Musicie być zmęczeni podróżą, rzekł po niejakim czasie Michał Wassalski do swego gościa, — sypialnia jest dla was przygotowana! Idźcie się pokrzepić spoczynkiem!
— Pozwól mi jeszcze jedno zadać pytanie, panie wojewodo, — rzekł Jan Sobieski, wstając jednocześnie z gospodarzem od stołu, — jesteś pan znany daleko i koło twych znajomych jest wielkie! Czy jaka wiadomość o mordercy mojego ojca do uszu twoich nie dobiegła?
Michał Wassalski musiał wysileniem woli pokryć wrażenie, jakie na nim uczyniło to zapytanie.
— Nie słyszałem nic o tej walce, w której zginął wasz ojciec, — odpowiedział.
— A więc muszę szukać dalej, przysiągłem bowiem, że nie spocznę, do póki mordercy nie wynajdę! — rzekł Jan Sobieski odchodząc i życząc wojewodzie i jego małżonce dobrej nocy.
Służący czekał ze świecznikiem i zaprowadził gościa do przeznaczonej dla niego sypialni.
Gdy Jan Sobieski odszedł, Michał Wassalski pochwycił namiętnie rękę Jagiellony, która stała wyprostowana i nieruchoma. Blada jej twarz, która przed chwilą uśmiechała się tak kusząco, przybrała przerażający wyraz.
— To on, — szepnął Michał Wassalski, — to Jan Sobieski, syn Jakóba!
— Piękny i dzielny młodzieniec, daję słowo! Dotrzyma on swej przysięgi!
— Do tego nie przyjdzie! — zgrzytnął zębami Michał Wassalski, — ja go uprzedzę! Padnie, jak padł jego ojciec! Jemu przepowiedziano, że osiągnie koronę polską.
— Jemu... koronę polską!
— Ród Sobieskich wszędzie i zawsze wywyższał się nad ród Wassalskich — mówił dalej wojewoda stłumionym głosem, — wiesz o tem, że ja sięgam po koronę, którą słaby król Jan II niedługo już będzie nosił! A teraz los stawia mi na drodze tego, nad którego kolebką widać było koronę polską!
— A więc zdepcz go, aby zuchwałą ręką po nią nie sięgnął! — odpowiedziała Jagiellona.
Wyglądała w tej chwili jak szatan, wydający wyrok zatracenia na kwitnące młodością życie.
— Usuń ze swej drogi tę przeszkodę! — mówiła dalej, — Jan Sobieski lub ty! Jeden z was tylko stanąć może u szczytu! A ja ci mówię, że jeśli go nie usuniesz, to on nie spocznie, dopóki nie znajdzie tego, kto podniósł rękę na jego ojca!
— Służba wie o tem, że jest w zamku, inaczej nie przeżyłby tej nocy, — szepnął Wassalski.
— Więc boisz się swych służących? — zawołała Jagiellona szyderczo, — a więc pozostaw mnie usunięcie tej przeszkody! Będzie mi łatwo zgubić Jana Sobieskiego! Sam on oddał się w nasze ręce i nie powinien żywy opuścić zamku Wassalskich!
Podczas tej poufnej rozmowy, prowadzonej na górnem piętrze zamku, w której dwoje ambitnych i wysoko sięgających ludzi decydowało o losie trzeciego, który zdawał się być zupełnie w ich ręku, na dole drogą, na którą zapadła już noc ciemna, zbliżała się do zamku ślepa niewolnica.
Sassa dowiedziała się już od jednego ze strzelców, że Jan Sobieski znajdował się w zamku wojewody Michała Wassalskiego, i straszne jakieś przeczucie zawładnęło jej umysłem.
Przypomniała ona sobie, że Wassalski wówczas, gdy odbywał się wybór kasztelana krakowskiego, został pokonany przez bardziej lubianego Jakóba Sobieskiego, jego ojca i nasunęła jej się okropna myśl.
Odpędziła jednak od siebie te domysły, nie widziała bowiem żadnej do nich podstawy, nic takiego, coby jej nakazywało ostrzedz Jana Sobieskiego. Pragnęła jednak być blizko niego i za właściwem sobie darem radzenia sobie wszędzie, wyszukała stajnię, poznała konia Jana Sobieskiego, który zarżał na jej głos i położyła się blizko niego na słomie.
Czuwała i słuchała. Noc upłynęła, nie usłyszała jednak żadnego podejrzanego szmeru.
Zrana Jan Sobieski wszedł do pokoju, w którym z wojewodą i jego małżonka miał jeść śniadanie.
Michał Wassalski przymuszał się do przyjaznego uśmiechu, Jagiellona wyglądała jeszcze bardziej uroczo niż poprzedniego wieczoru.
— Jakżeście spali w naszym zamku? — zapytała.
A gdy Sobieski odpowiedział jej, że się czuje bardzo pokrzepiony tym snem, rzekła dalej Jagiellona:
— W takim razie zapraszam was, imieniem mego małżonka, abyście pozostali jeszcze naszym gościem i wzięli udział w polowaniu, które dziś ma się odbyć. Przybędzie tu kilku wojewodów z małżonkami i będziemy bardzo szczęśliwi, jeżeli pozostaniecie z nami.
— Jakżebym mógł odmówić tak za szczytnemu zaproszeniu, dostojna pani, — odpowiedział Jan Sobieski.
— Przypomina mi się jednak wesoła wiadomość, którą mi przyniosły moje służące, — mówiła dalej Jagiellona z szyderczym uśmiechem, — wszakże to obdarzacie swoją skłonnością służącą waszego ojca, świętej pamięci kasztelana?
Jan Sobieski spojrzał na mówiącą zdziwiony.
— Doniesiono mi, że na dole w stajniach przy waszym koniu znajduje się dziewczyna... ślepa niewolnica z Sziras.
— Sassa! — rzekł półgłosem Jan Sobieski.
Głośno zaś dodał:
— Szczególna to dziewczyna, dostojna pani! ślepa niewolnica, która się wychowała w domu mojego ojca! Sassa jest bardzo do nas przywiązana!
— Puściła się za wami w drogę. Jest to rzeczywiście wielkie poświęcenie ze względu na jej kalectwo!
— Muszę ją za to wyłajać?... uczyniła to wbrew mej woli, — rzekł Jan Sobieski do pięknej Jagiellony, która umiała na każdem męskiem sercu niezatarte wywierać wrażenie.
Wkrótce potem przybyli do zaniku goście zaproszeni na łowy i Jan Sobieski został im przedstawiony przez Michała Wassalskiego i Jagiellonę.
Zajęto miejsca i zaczęto rozmawiać o przygotowujących się nowych wojnach, o podróżach odbytych przez Jana Sobieskiego, o nowym kasztelanie krakowskim i o jego młodej małżonce.
Podczas rozmowy pito wino, które obnosili służący.
— Nie wszyscy jednak możemy się poszczycić posiadaniem tego, co posiada nasz gość Jan Sobieski, — rzekła nagle Jagiellona do słuchających uważnie pań i panów, — cokolwiekbyście państwo mieli, jestem pewną, że nie macie tego, co nasz gość Jan Sobieski posiada!
Słowa te podnieciły ciekawość obecnych. Wszyscy zażądali od Jagiellony wyjaśnienia.
— Gość nasz Jan Sobieski posiada niewolnicę, dziewczynę z Sziras, — mówiła dalej Jagiellona, — która za nim idzie wiernie krok w krok. Nie byłoby to jeszcze nic tak dziwnego, ale dodać do tego trzeba, że ta niewolnica jest nie widomą!
— Niewidomą? I chodzi wszędzie za wami? — odzywały się różne głosy; — daję słowo, to niepojęte! to cud!
— Sassa chodzi lekko i pewnie, cho ciąż jest niewidomą, — rzekł Jan Sobieski, — jest to dobra dziewczyna! Sądzę, że dla mnie i dla mojego brata byłaby gotową poświęcić życie!
W kole ciekawych gości wyrażono życzenie ujrzenia niewolnicy i zwrócono się do Jagiellony i Jana Sobieskiego z prośbą, aby ją przyprowadzić polecili.
— Sassa śpiewa ładne pieśni, ma bardzo miły i miękki głos, — opowiadał Jan Sobieski.
— Więc niech zaśpiewa! Przyprowadźcie ją tutaj! — rozkazała Jagiellona.
Damy i panowie siedzieli małemi grupami przy stolikach, zajęci pogadanką. Wszyscy byli do pewnego stopnia zaciekawieni. Lubiano takie rozrywki wówczas. Jagiellona siedziała przy jednym stoliku z Janem Sobieskim.
Wkrótce potem otworzyły się drzwi.
Na progu ukazała się ślepa niewolnica w szarej prostej sukience.
Gdy przestąpiła próg, stanęła wsłuchując się. Ruchy jej były zrazu niepewne, jakby się obawiała tego miejsca.
— Wezwałeś mnie, panie — rzekła przyklękając, — przebacz biednej Sassie, że się udała za tobą!
— Wstań Sasso, — rzekł Sobieski, — zaśpiewasz nam jednę z twych pięknych pieśni!
Sassa wahała się przez chwilę... wsłuchiwała się w szmer, który panował wsalonie... poznała, że kilka osób siedziało dokoła, że osoby te rozmawiały z sobą i zwracały na nią uwagę.
— Zaśpiewaj nam piosnkę o skowronku, Sasso, — rzekł Jan Sobieski.
— Tak, zaśpiewaj piosnkę o skowronku! — zawołano dookoła.
Sassa zarumieniła się.
— Nie jesteś sam, panie, — rzekła, — pozwól mi odejść! Inni nie będą sądzili tak łaskawie jak ty!
— Niewolnica jest wymagającą, daję słowo! — zawołała Jagiellona niechętnie, — zdaje się, żeście ją zepsuli, panie Sobieski i oduczyła się być posłuszną!
— Życzę sobie, żebyś śpiewała Sasso! rozkazał Jan Sobieski.
Sassa była posłuszną, choć doznawała niedającego się opisać wstrętu do innych obecnych, a szczególniej do Jagiellony.
Zaśpiewała miękkim, dźwięcznym, przejmującym głosem:
Skowronek śpiewa wśród cienia,
Buja wśród nocy miesięcznej, —
Wszak znacie słodkie te pienia?
Wszak znacie odgłos ich wdzięczny?
A tam woddali coś leci,
A tam w oddali coś leci.
Jak gdyby gwiazdka świetlana, —
To mały chrząszczyk co świeci
W wigilię świętego Jana.
Lecz ciepły minie wnet dzionek,
Szron zimny padnie na łany,
I zmilknie śpiewny skowronek
I zgaśnie chrząszczyk świetlany;
Umilkła. Dały się słyszeć głośne pochwały w salonie.
— Pięknie śpiewasz dziewczyno! zawołała Jagiellona, — śpiew twój podoba mi się! Sama jesteś skowronkiem! Zaśpiewaj swoją piosnkę raz jeszcze!
— Czy każesz, panie? — zapytała Sassa Jana Sobieskiego.
Jagiellona patrzyła uważnie na niego i na dziewczynę. Djabelski wyraz przebiegł na chwilę jej piękną jak z marmuru wykutą twarz.
— Przywiązaną jest do was, daję słowo, panie Sobieski, jest wam wierną! — rzekła.
— Zaśpiewaj nam piosnkę o skowronku raz jeszcze, — rozkazał Jan.
Ślepa dziewczyna odśpiewała piosnkę powtórnie.
Gdy ostatnie dźwięki przebrzmiały, Jagiellona zwróciła się do siedzącego naprzeciw niej Jana Sobieskiego.
— Wyznam wam, że nigdy nie słyszałam służącej, któraby śpiewała tak pięknie, — rzekła, — kupię od was ślepą niewolnicę z Sziras, panie Sobieski.
Sassa słyszała te słowa... drgnęła.... rysy jej wyrażały niewypowiedziany przestrach.
— Jakże mógłbym sprzedawać Sassę, dostojna pani, — odpowiedział Jan, — nie jest ona już niewolnicą, jest sługą.
— Jesteście zbyt dobrym i wspaniałomyślnym, panie Sobieski. Zdaje mi się, żeście ją już popsuli. Tak być nie powinno! U mnie byłoby to zaraz inaczej! No, Sasso zaśpiewaj nam jeszcze jednę piosnkę!
— Czy rozkażesz, panie? — zapytała drżącym głosem niewolnica.
Oczy Jagiellony błysnęły ogniem.
— Tak jest, Sasso, słyszałaś, że państwo żądają twojego śpiewu.
Sassa drżącym z lekka głosem zaśpiewała:
Czy ludzie bawią się czy zbroją,
Ja wiem, to tylko, żem jest twoją,
Westchnieniem, pieśnią, każdym gestem,
Zostanę zawsze, zawsze twoją!
I choćbyś zdeptał miłość moją,
— Pieśń miłosna! — zawołała Jagiellona, patrzcie państwo, ślepa niewolnica wie i o tem, co to jest miłość.
W tej chwili dał się słyszeć głos Michała Wassalskiego.
— Chodź tu skowronku! Daję słowo pięknie śpiewasz! Muszę wynagrodzić cię za to.
Dziwny przestrach przejął Sassę, gdy usłyszała te słowa. Wydało jej się, jak gdyby już słyszała ten głos owej strasznej nocy, kiedy Jakób Sobieski został zamordowany. Nie zdradziła się z tem jednakże.
— Chodź tu i weź! — zawołał Michał Wassalski.
— Czy pozwalasz, panie? — zwróciła się Sassa do Jana.
— Tak jest, Sasso! Idź do dostojnego wojewody, który cię pragnie obdarzyć dukatem! — odpowiedział zapytany.
Sassa postąpiła ku miejscu, w którem siedział Michał Wassalski i przyklęknąwszy wzięła dukata. Dziwna rzecz jednak! ślepa niewolnica, gdy poczuła złoto w swem ręku, drgnęła jak gdyby dotknęła się ognia.
— Patrzcie na mego małżonka! — rzekła Jagiellona z lodowatym uśmiechem do Jana Sobieskiego, podczas gdy inni obecni także podarunkami i pochwałami obsypali śpiewaczkę, — nie widziałam jeszcze nigdy, żeby mój małżonek w taki sposób objawiał swoje zadowolenie! Muszę się postarać o jaką niewolnicę z Sziras, któraby tak pięknie śpiewała, jak ten wasz szary skowronek.
Sassa wstała i usunęła się w głąb. Nie była jeszcze dosyć pewną swego domysłu, ażeby ostrzedz swego pana, zwracała jednak baczną uwagę, słuchała i uważała na wszystko co mówiono.
— Konie na dole są gotowe! Jeśli państwo łaskawi, możemy wyruszyć na łowy, — rzekł Michał Wassalski do gości.
Wszyscy powstali. Jan Sobieski z galanteryą podał rękę pięknej pani domu, aby ją zaprowadzić do jej konia.
Uśmiechnęła się do niego zalotnie.
— Jeżeli pani i jej małżonkowi sprawi to przyjemność, — rzekł Jan Sobieski głośno do Jagiellony, — to podaruję państwu ślepą Sassę. Jest wierną sługą, a wiem, że pani dobrą dla niej będzie.
Sassa słyszała te słowa. Z trudem zebrała siły, aby nie upaść pod strasznym ciosem tej złowrogiej wieści.... Słowa te powiedział Jan Sobieski, ten sam, za którym puściła się w drogę! Darował ją! Zdawało jej się, że straci umysły. Nie słyszała już, co mówiła Jagiellona, opuszczając pokój z Janem Sobieskim.
Dręczyła ją boleść gwałtowna. Gdy pozostała sama padła na dywan. Pierś wznosiła się i opadała gwałtownie. Brakło jej oddechu. Zasłoniła drżącemi rękami bladą twarz i ciche łkanie rozległo się po komnacie. Serce pękało z bólu biednej, ślepej niewolnicy.
Jedni strzelcy i służący trzymali sfory psów przed zamkiem. Damy i panowie dosiedli koni. Zabrzmiały rogi i zawtórowało im melodyjne echo pobliskiego lasu.
Rozpoczęło się polowanie.
Wspaniała kawalkada puściła się ku ciemnym drzewom lasu.
Na przodzie jechała uśmiechnięta Jagiellona z Janem Sobieskim.
Siedząc dumnie na koniu zdawała się jeszcze piękniejszą niż przedtem. Ubrana była w wspaniałą kwadratową aksamitną czapeczkę z piórem. Długa czarna aksamitna suknia bogatemi, powiewającemi fałdami obejmowała jej piękną postać.
Wzrok Jana Sobieskiego zwracał się z podziwem ku pięknej amazonce, trzymającej na ręku ulubionego sokoła Michał Wassalski z innymi gośćmi jechał za nimi.
Strzelcy zamykali malowniczy orszak, który po chwili znikł w ciemności lasu.
Sassa pozostawała sama na górze w zamku. Nikogo ze służby nie było przy niej. Zapomniano o niej zupełnie.
Po przeminięciu pierwszej boleści zerwała się nagle. Dziwna jakaś myśl zdawała się ożywiać ją. Rysy jej zdradzały, że była przejęta czemś silniejszem nad boleść.
Rogi myśliwskie coraz słabiej odzywały się w oddali.
Jan Sobieski z wojewodą Wassalskim i jego małżonką udał się do lasu nie przeczuwając żadnego niebezpieczeństwa.
Ślepa niewolnica czuła jednak, że mu tam niebezpieczeństwo zagraża, straszne niebezpieczeństwo, którego się nie spodziewał. Powinna była biedź za nim! Głos wewnętrzny szeptał jej ciągle, że Michał Wassalski był tym człowiekiem, którego głos owej nocy słyszała w zamku. Nie mogła się pozbyć myśli, że Michał Wassalski był mordercą i że teraz nienawiść jego zwraca się przeciw Janowi Sobieskiemu.
Drżała o życie Jana. Lecz jak go znaleźć? Jak zbliżyć się do niego niepostrzeżenie? Była ślepą!
Przestrach przejmujący ją aż do głębi nie pozwalał namyślać się i zwłóczyć! Musiała go znaleść i ostrzedz!
Czy on jednak nie pomyśli, że przestrzega go dlatego tylko, aby przed nim podać w podejrzenie tę, której ją darował?
Wszystko jedno! Sassa myślała tylko o konieczności uchronienia Jana Sobieskiego od nieszczęścia, które czuła, że mu grozi.
Macając doszukała się drzwi, wyszła na schody i opuściła zamek.
Z oddali dochodziły do niej odgłosy wystrzałów i wskazywały kierunek, w którym udać się miała, aby znaleść Jana.
Wkrótce przybyła do drzew lasu. Ostrożnie macając zapuściła się w głąb. Z zadziwiającą zręcznością i lekkością postępowała dalej i znajdowała drogę pomiędzy drzewami. Słyszała szczekanie psów, rżenie koni i poznała wkrótce, że się zbliża do części lasu, w której odbywało się polowanie, zawieszone właśnie chwilowo. Następnie usłyszała, że strzelcy z głośnemi okrzykami oddalili się znowu.
Spieszyła niezmordowanie dalej. Byle tylko nie przybyła zapóźno. Michał Wassalskie i Jagiellona, której obawiała się najbardziej, nosili się z czarnemi zamysłami, potrzeba było im przeszkodzić, choćby przytem śmierć ponieść miała. Co jej było po życiu, kiedy Jan Sobieski podarował ją niemającej serca Jagiellonie?
Szła chętnie na śmierć i było jej dziwnie błogo, że za Jana Sobieskiego zginąć może. Gdyby trafiła ją jaka kula, gdyby zabardzo zbliżyła się do polowania, byłaby wyzwoloną z życia nie mającego powabu i z tajemnych trosk swego serca.
Przedewszystkiem jednak potrzebowała ostrzedz tego, którego ukochała, tego, o którego życie była w obawie. Potem z radością poświęciłaby się dla niego! Śmierć była dla niej rozkoszą w porównaniu z życiem u Jagiellony, której słowa i rozkazy jak rozpalone żelazo raniły jej serce.
Nagle zatrzymała się. Bystry jej słuch ostrzegł ją, że było w blizkości dwoje ludzi rozmawiających z sobą po cichu. Nie poruszała się. Nie chciała się zdradzić. Dotknięcie ręką przekonało ją, że jest zasłonięta grubem drzewem. Pozostała poza niem.
Poznała głos Michała Wassalskiego.
Stłumiła w sobie oddech.
Teraz Jagiellona odpowiadała po cichu.
Oboje oddalili się niepostrzeżenie na kilka chwil i pozostawszy w tyle za innymi gośćmi rozmawiali z sobą.
— Sposobność jest doskonała, Michale, nie znajdziesz lepszej, — szepnęła straszna Jagiellona, która była złym duchem Wassalskiego, podszczuwającym go do zbrodni, — pamiętaj o proroctwie! Ten, któremu przepowiedziano koronę Polski, znajduje się w twojej mocy! Nie daj przeminąć tej okazyi, inaczej ród Sobieskich górować będzie nad twoim, a tobie pozostanie tylko trawiąca zawiść!
Michał Wassalski milczał. Szatan pracował nad nim dalej.
— Do ciebie winna należeć korona, — mówiła dalej Jagiellona pocichu, — ty ją musisz posiąść! Ciebie powinni uroczyście koronować w Krakowie! Ponętny to obraz, Michale Wassalski, najbogatszy z wojewodów! Widzisz jego świetność i blask! I inny miałby ci to wydrzeć? Miałbyś dożyć tej hańby, żeby korona spoczęła na głowie innego... Król Jan jest znudzony panowaniem! Wkrótce będzie elekcya! Większość dostojników sprzyja ci!
— Trzech tylko nie, — odparł Michał Wassalski, — a w ich liczbie Jan Zamojski, nowy kasztelan krakowski.
— Wiem o tem i znam powód tego! Jan Zamojski był twoim rywalem, Michale, a ja odmówiłam mu ręki, ażeby oddać ją tobie. Wie o tem Marya, blądwłosa jego żona, córka dumnego markiza Lagrange. Nie przebaczy ona mi nigdy, że Zamojski mnie kochał przed nią. W nim nie znajdziesz nigdy stronnika. Lecz bądź pewnym, że uda mi się w krótkim czasie dwóch innych nieprzyjaznych ci wojewodów przechylić na twoją stronę.
— Powoli pozyskam większość.
— A wtenczas możesz być pewnym korony, Michale! Jest tylko jedna rzeczywista przeszkoda, tylko jedna, — mówiła dalej cichym szeptem Jagiellona, a słowa jej nieopisany wywierały wpływ na ambitnego Wassalskiego. — A więc okaż się odważnym i usuń ją! Polujemy na szlachetną zwierzynę! Nie dopuść, aby nam uszła!
— Więc dobrze! wszystko się rozstrzygnie w ciągu godziny, — odpowiedział ponurym, żłowrogim głosem Wassalski, — powróćmy do polowania.... orszak łowiecki zbiera się znowu na łące.
Odjechali. Głosy zamilkły.
Sassa słyszała całą rozmowę. Serce jej drżało pod wrażeniem tych wiadomości. Przeczucie jej zostało potwierdzone w straszliwy sposób. Jan Sobieski był w największem niebezpieczeństwie! Polowanie miało dostarczyć pozoru do pozbycia się go, kula napozór przypadkowo wystrzelona miała go trafić.
Ślepa niewolnica doznawała nieopisanej śmiertelnej trwogi! Musiała spieszyć, musiała znaleść zagrożonego. Nie było sekundy do stracenia, ażeby nie przybyła zapóźno, gdyż ci straszni ludzie nie będą zwlekali ani chwili z wykonaniem swego krwawego planu.
Poszła za odgłosem polowania. Rozlegały się echa wystrzałów. Niektórzy strzelcy musieli być w blizkości. Gdyby spotkała którego z nich, mogłaby go zapytać o Jana Sobieskiego.
W śmiertelnej trwodze poszła dalej i zbliżyła się do miejsca, którem przejeżdżał właśnie orszak. Mogła rozróżnić pojedyncze głosy.
— Szlachetny panie Sobieski, do was należy zabicie jelenia, — zawołała Jagiellona w niewielkiem od niej oddaleniu, — memu mężowi nie udało się trafić go! Dalej! próbujcie szczęścia! W tej chwili Sassa poznając straszne niebezpieczestwo, z krzykiem postąpiła dalej. Słyszała i czuła, że się znajduje blizko tego, którego z taką trwogą szukała.
— Zabiję go, dostojna pani! — odpowiadał właśnie.
— Janie Sobieski! panie — dał się słyszeć nagle donośny głos ślepej niewolnicy, która instynktownie zwróciła się naprzeciw zadziwionego jej widokiem Sobieskiego, — panie! przez litość! wysłuchaj mnie! — wołała załamując ręce.
— Czego chcesz tu na łowach, Sasso, — zapytał Jan Sobieski, spostrzegając ją przed sobą.
W tej samej chwili dało się słyszeć kilka wystrzałów... ślepa niewolnica zachwiała się nagle.
— Panie... jestem raniona... Niebu niech będą dzięki!... Tę kulę przeznaczono dla ciebie! — zawołała słabym ale wzruszającym radosnym głosem Sassa, nie zwrażając na ból, który jej sprawiła rana.
— Raniona jesteś, dziewczyno? — zawołał Jan Sobieski przestraszony zeskakując z siodła.
Sassa upadła na mech i trawę. Krew płynęła jej z ramienia.
Chciała coś mówić, chciała ostrzedz swego pana, którego ocaliła od śmierci... lecz wargi jej poruszyły się tylko mechanicznie, traciła przytomność.
— Biedna dziewczyna jest ranioną! — zawołał Jan Sobieski wzruszony jej widokiem.
Rzucił cugle swego konia jednemu ze strzelców i pospieszył do bezprzytomnie leżącej na trawie Sassy.
Słowa jego sprowadziły kilka osób z łowieckiego orszaku, które pojąć nie mogły, jakim sposobem kula zabłąkała się w to miejsce i raniła niewolnicę.
Jagiellona nadjechała także konno.
— Co się stało? — zawołała szybko zbadawszy wzrokiem co zaszło i przekonawszy się z niezadowoleniem, że ten, dla którego kula Massalskiego była przeznaczoną, nie został trafiony.
— Biedna Sassa! — rzekł Jan Sobieski.
— Ślepa niewolnica jest ranioną! — odpowiedzieli niektórzy goście zbliżającej się Jagiellonie, — jakaś przypadkowo wystrzelona kula trafiła ślepą dziewczynę.
Nienawistne spojrzenie padło z oczu Jagiellony... Sassa przyjęła kulę przeznaczoną dla Jana Sobieskiego! Obudziło to tajony wojewodziny gniew.
— Jest ciężko ranna! nie porusza się! — mówiono.
Jan Sobieski podniósł obumarłą.
Jagiellona patrzyła na to z wyrazem lodowatego szyderstwa w marmurowych rysach.
— Cóż znaczy jakaś niewolnica? — zawołała pogardliwie, — niech ją służba uprzątnie z naszej drogi!
Jan Sobieski nie słyszał tych słów, czy też nie uważał na nie?
— Cóż to?... co widzę?.,.. Pan Sobieski sam niesie niewolnicę? — mówiła Jagiellona dalej, — na moją św. patronkę, to rzecz niesłychana!
Sassa przyszła do siebie... słyszała te słowa... czuła, że Sobieski ją niósł! Dziwne uczucie niewypowiedzianej rozkoszy przejęło ślepą^ niewolnicę... tę minutę niespodziewanego szczęścia nie drogo przypłaciłaby śmiercią!
— Mój szlachetny panie... — szepnęła słabym głosem, — co się stało... co czynisz?...
— Dalej! polujemy!... — dał się słyszeć głos Jagiellony, — nie warto tracić jednej chwili zabawy dla tej niewolnicy!
Jan Sobieski poniósł Sassę do swego konia, posadził ją na siodło i wziął od Strzelca cugle, pragnąc sam odprowadzić konia do zamku.
— Słyszysz mnie, panie? Nie zwlekaj ani chwili! Odjeżdżaj! Uciekaj stąd! — rzekła Sassa stłumionym głosem.
— Odprowadzę cię do zamku, dziewczyno, — odpowiedział Jan Sobieski nie słuchając dalszych słów pozbawionej serca Jagiellony, która z innymi gośćmi przy odgłosie wystrzałów pojechała dalej.
— Uchodźmy, panie, uchodźmy prędko! — nalegała Sassa, ostatniemi siłami trzymając się cugli konia.
Jan Sobieski prowadził lasem wierne i szlachetne zwierzę.
Zbliżywszy się. do zamku, spostrzegł, że ślepa niewolnica chwiała się na koniu. Boleść odebrała jej zmysły.
Zdjął Sassę z konia, zaniósł do swego pokoju i położył na łóżku.
Podczas gdy Michał Wassalski i Jagiellona z gośćmi bawili się na łowach, gdy wojewodzina zwłaszcza śmiała się i żartowała, Jan Sobieski pozostał przy rannej Sassie i przekonał się, że kula zlekka tylko dotknęła jej ramienia.
Rana jednakże była tak bolesną, że Sassa leżała bezprzytomna.
— Biedna dziewczyno! — mówił do siebie Jan Sobieski, opatrując jej ranę, — jak łatwo mogłaś paść ofiarą nieuważnego wystrzału! Szukałaś mnie i dostałaś się pod kulę. Gdybyś była usłuchała mych słów i pozostała w moich dobrach, byłabyś unikła tego cierpienia!
Przewiązał ramię zręcznie i ostrożnie, a następnie oczekiwał zatamowania się krwi.
Tymczasem Jagiellona podczas łowów spotkała się znowu z mężem, który udawał bardzo zajętego ściganiem jelenia i zabił go w istocie.
— Najszlachetniejsza twa zwierzyna wymknęła ci się, Michale, — rzekła gdy się znalazła przy boku małżonka, — kula trafiła niewolnicę, Sobieski nie tknięty!
— Na szatana! — zgrzytnął zębami Michał Wassalski, — musi umrzeć! Zaprzysiągłem mu śmierć!
— Strzeż się tej ślepej niewolnicy, to żmija! Wiem teraz, że kocha swego dotychczasowego pana! Jednakże Sobieski darował mi tego skowronka, nie będzie on nam zatem przeszkadzać!
— Gdzież jest Jan Sobieski? — zapytał Michał Wassalski ponuro.
— Odwiózł ranną niewolnicę do zamku! Jest bezpieczny! Pozostaw mnie jednak usunięcie tej przeszkody!
— Marek i on, obaj muszą umrzeć! — szepnął wojewoda, — choćby Jan Sobieski uszedł nam teraz, przysięgam ci, że zginie! W zamęcie najbliższej bitwy padnie, padnie z mej ręki!
— Dotrzymaj tej przysięgi, a korona będzie twoją! — odpowiedziała Jagiellona stłumionym głosem, — wówczas w inny sposób niż nowy kasztelan odbędziemy wjazd do Krakowa i włożą nam korony w katedrze! Tak, Michale, jest to ponętny obraz, który w każdej chwili powinniśmy mieć przed oczyma.
Żelazną stopą zdeptać winieneś ostatnią przeszkodę, jaka staje przed tobą! Wróć między gości! Za parę, godzin powrócimy do zamku, a wówczas przystąpię do spełnienia mojego planu!
Rozstali się, aby nie obudzić podejrzenia. Polowanie trwało dalej.
Jan Sobieski stał przy łóżku ranionej Sassy i chłodził jej ranę własną ręką.
Sassa odetchnęła ciężko... obudziła się z omdlenia.
— Gdzie jestem? — zapytała cichym głosem.
— Nie bój się biedne dziewczę! Ja jestem przy tobie! — odpowiedział Jan Sobieski.
— A więc mój piękny sen jest prawdą? Jesteś przy mnie, panie? Chłodzisz mą ranę? Wiele czynisz dla mnie! — rzekła Sassa, — serce me drży śmiertelną trwogą... jesteśmy jeszcze w zamku tych strasznych ludzi!
— Czegóż się lękasz, Sasso?
— Kula, która mnie dosięgła, była przeznaczoną dla ciebie, panie! Podsłuchałam rozmowę wojewody i jego żony!
— Boleść i omdlenie odbierają ci spokojną rozwagę, Sasso! Mówisz jak gdybyś jeszcze była pogrążoną w ciężkim śnie!
— Nie sen to i nie przewidzenie, panie! Uciekaj! zaklinam cię! ratuj swe życie! A mnie pozostaw memu losowi!
— Cóż cię tak przeraziło, dziewczyno? Skąd ta trwoga?
— Muszę ci to wyjawić, panie!... Michał Wassalski, wojewoda, jest mordercą twojego ojca, mego szlachetnego i dobrotliwego pana.
Jan Sobieski zerwał się.
— Co mówisz dziewczyno? — zawołał, — pomyśl, gdzie jesteś!
— Jesteśmy w jaskini twoich śmiertelnych wrogów, panie! Wierz mi, zaklinam cię! Knują tutaj twoją śmierć!
— Nie chcę więcej słuchać słów takich Sasso! Znajdujesz się w stanie wzburzenia i niedorzecznych przywidzeń!
— Nie chcesz mnie słuchać, panie!... ulituj się!... nie zamykaj ucha dla mego ostrzegającego głosu! — błagała ślepa niewolnica, — drżę o twe życie!
— Dosyć, Sasso! Rozumiem teraz twoją podejrzliwość! Małżonka Michała Wassalskiego jest dumną, zimną kobietą. Słowa jej sprawiły ci przykrość, nie chcesz być jej sługą, lękasz się jej!
— Tak panie, lękam się jej! Ale nie ze względu na siebie! Nie sądź, że, tu pozostanę! Darowałeś mnie... ale zabij mnie raczej, a nie zmusisz, żebym pozostała w tym zamku! Ucieknę, choćbym zginąć miała! Ale nie ucieknę, dopóki ty nie opuścisz zamku.
— Nieposłuszną jesteś Sasso!
Ślepa niewolnica smutnie spuściła głowę. Słowa te boleść jej sprawiały.
— Czyż nie powinnam iść za popędem mego serca, panie? — zapytała go po chwili milczenia, — łaj mnie, odpychaj od siebie, ukarz... ja z radością wszystko zniosę dla ciebie, nie będę skarżyła się ani jęczała! Ale usłuchaj mojej przestrogi!
— Niedorzeczne masz myśli, Sasso!
— Wysłuchaj mnie, panie! O! ty jesteś tak dobry dla biednej niewolnicy z Sziras, czemuż nie chcesz wysłuchać mojego błagania? Gdy ty umrzesz panie, to Sassa zwiędnie jak kwiat złamany! Gdy tobie, panie, niebezpieczeństwo grozi, drży serce Sassy! Czy będziesz łajał ją za to? Cóż ja mogę uczynić? muszę cię ostrzedz, muszę iść za tobą, bo inaczej nie znalazłabym spokoju! Czyż nie ty, panie, wyniosłeś niegdyś biedną małą niewolnicę z wody, w której byłaby nędzną śmierć znalazła? Czyż nie ty podniosłeś dziś biedną Sassę i sprowadziłeś tutaj na swoim koniu? Uczyniłeś to, nie zważając na szyderstwa innych, bo jesteś dobry i szlachetny, a serce twoje jest współczucia pełne, miękkie, wspaniałomyślne, nie przejęte zarozumiałością i pychą? A teraz wzgardzasz słowami biednej Sassy i nie chcesz jej słuchać? O! miej litość i pozwól, niech ci opowiem wszystko!
— Podejrzenia twoje są niesłuszne, Sasso, — odpowiedział Jan Sobieski łagodnie, — masz dobre chęci, wierzę ci, ale podejrzliwość prowadzi cię daleko! Jesteśmy tu w zamku szlachetnego wojewody!
Sassa upadła na łóżko, jak gdyby ją przeraziły te słowa, świadczące o nieorganiczonem zaufaniu Jana.
— Nie jesteś w zamku szlachetnego wojewody, panie! — szepnęła powstając nadludzkiem wysileniem, — jesteś w domu twojego śmiertelnego wroga! Jesteś w domu mordercy twego szlachetnego ojca! W nocy, w której twój ojciec zginął, słyszałam obcy, stłumiony głos... był to głos jego mordercy! Nikt więcej nie słyszał tego głosu, tylko ja, panie! Ale ten głos tak głęboko odbił się w mojej duszy, że go nie zapomnę przez całe życie! I ten głos usłyszałam znów tutaj, gdy wojewoda Wassalski przemawiał do mnie.
— Co za szaleństwo dziewczynom Łudzi cię przypadkowe podobieństwo głosu!
— Szukasz mordercy twego ojca panie, nieprawdaż? Słyszałam słowa, któreś wyrzekł w grobowcu, twoją uroczystą przysięgę, — mówiła Sassa z zapałem dalej, — wierz mi zatem, że mordercę twego szlachetnego ojca znalazłeś! Wojewoda Michał Wassalski i jego żona czyhają na twoje życie! Słysząłam ich słowa w lesie! Rozmawiali o tobie! On marzy o koronie polskiej, a Jagiellona sądzi, że im zawadzasz!
— Uspokój się, dziewczyno! Ostrzegłaś mnie, spełniłaś swój obowiązek, a więc dość o tem.
Głuchy tętent, oraz odgłos szczekania psów i trąbienia na rogach dał się słyszeć.
— Powracają... wieczór się zbliża... uciekaj panie! — prosiła ślepa niewolnica.
— Cóż znowu, Sasso? Dosyć! Wiem coś mi powiedzieć miała! Pozostaw memu uznaniu, co mam o tem sądzić!
— Panie... ratuj się! — zawołała Sassa w śmiertelnej trwodze, padając przed Janem Sobieskim na kolana, — na pamięć twego ojca szlachetnego, którego zastałam tarzającego się we krwi, błagam cię, opuść ten zamek, w którym straszne niebezpieczeństwo ci zagraża! Wiem, że cię czeka tutaj śmierć! Uciekaj! Pozostaw mię losowi!
Jan podał rękę klęczącej dziewczynie.
W tej chwili otworzyły się drzwi.
Wyniosła królewska postać Jagiellony ukazała się na progu. Lodowate jej rysy miały przestraszający wyraz.
— Usłuchaj mej przestrogi, panie! — mówiła dalej Sassa, odwrócona plecami do wchodzącej.
Nagle jednak zamilkła.
— Wstań, dobre dziewczę! — mówił Jan Sobieski.
— Zdaje mi się, szlachetny panie Sobieski, że zadaleko posuwacie waszą dobroć, — dał się słyszeć głos Jagiellony.
Sassa zerwała się, jakby ukąszona przez żmiję!
— Jak widzę opatrywaliście ranę niewolnicy, — rzekła Jagiellona, — czyżbyście ją miłością waszą obdarzać mieli?
— Skąd mowa o miłości, dostojna pani? — odpowiedział Jan, — mam dla niej współczucie. Biedna dziewczyna cierpi wskutek nieszczęśliwego przypadku...
— Pocóż się cisnęła pomiędzy myśliwych, panie Sobieski? Chodźcie, powróćcie do gości, którzy na was oczekują w biesiadnej sali! Mój mąż pragnie wznieść wasze zdrowie, jako najmilszego nam gościa i pyta o was!
Sassa słuchała.
— Pozostawcie tutaj tego skowronka, niech się wyleczy z rany, — mówiła dalej Jagiellona używając całej zalotności, aby Jana zwabić 1 i zatrzeć wrażenie słów Sassy, które w części pod słuchała, — wy, należycie do nas, panie Sobieski!
Ślepa niewolnica walczyła z sobą. Chciała się rzucić ku swemu panu, uklęknąć przed nim, ostrzedz go i zatrzymać.
Jednakże było już za późno.
Jan Sobieski podał rękę pięknej, zalotnej Jagiellonie.
— Przyjdę tu później do ciebie, Sasso, — rzekł on do ślepej niewolnicy.
To powiedziawszy wyszedł z Jagielloną.
Sassa stała przez chwilę jak odurzona. Czuła, że Jan Sobieski był bez ratunku zgubiony, że szedł nie wiedząc o tem na brzeg przepaści, do której wtrącić go chciano. Cóż miała począć? Wyśmiał on jej przestrogę i pogardził. A teraz Jagiellona prowadziła go do sali biesiadnej, gdzie może nowe nań niebezpieczeństwo czekało! Ślepa niewolnica była jednakże zabardzo wyczerpaną z sił. Upadła na łóżko w komnacie i przycisnęła głowę do poduszki leżącej na łóżku. Rozpacz przejęła jej duszę. Nie wiedziała co począć, aby ocalić Jana Sobieskiego od pewnej śmierci, która go oczekiwała w tym zamku.
W sali biesiadnej siedział Michał Wassalski ze swymi gośćmi przy długim stole i pił za powodzenie polskiego oręża.
— Długo wojny nie trzeba będzie czekać, — zawołał jeden z gości, czerwony Sarafan już się pokazuje.
— Czerwony Sarafan?... Za jego zdrowie! — rzekł Michał Wassalski, — piję zdrowie czerwonego Sarafana!...
— Mówią, że ukazuje się on także w nieprzyjaznych nam obozach, — zauważył ktoś inny.
— Co to za człowiek? — zapytano.
— To jakiś waryat, — odpowiedział jeden z gości.
— Powiedźcie raczej, że to duch! — zauważył inny.
— Duch mający ciało i kości, — wtrącił Michał Wassalski.
— Jest on krwawem widmem wojny i pokazuje się wszędzie, gdzie mają nastąpić zabureznia wojenne, — odpowiedziano.
W tej chwili w przyległym pokoju, gdzie znajdowała. się służba, powstał szczególny hałas.
— Nie puszczać go! Wyrzucić! Czego on tu chce! Precz z nim! — dawały się słyszeć głosy.
Przestraszeni służalcy ustąpili jednak z drogi pchającemu się do sali biesiadnej człowiekowi.
— To on! Tu idzie! To krwawe widmo wojny! Czerwony Sarafan! — wołali przestraszeni.
Goście zerwali się z krzeseł.
W tej chwili ukazała się na progu szczególna postać.
Michał Wassalski zerwał się także i spojrzał na fatalnego nieproszonego gościa który stał na progu, jakby wahając się i namyślając, a następnie wskoczył do sali biesiadnej, swoim zwyczajem, pochylony, z rękami naprzód wyciągniętemi, śmiejąc się przytem głośno.
— Cóż ty czerwony człowieku czy duchu? — zawołał Michał Wassalski, — słyszałeś może, że piłem na twoje zdrowie? Podobasz mi się bardzo.
Goście z prezrażeniem patrzyli na dziwnego gościa.
W tej samej chwili Jagiellona i Jan Sobieski weszli innemi drzwiami do bankietowej sali i ujrzeli czerwonego Sarafana tuż przed sobą. Cofnął się on na ich widok, popatrzył na nich przez chwilę i znowu przeraźliwie zaczął się śmiać.
— Jak się nazywasz? — zapytał Michał Wassalski, — nazywają cię wprawdzie czerwonym Sarafanem, ale to imię stare i bajeczne. Jak się nazywasz rzeczywiście?...
Jan Sobieski doprowadził Jagiellonę do stołu i zajął miejsce obok niej.
Czerwony Sarafan zwracał na siebie uwagę wszystkich. Jan Sobieski przypatrywał się także dziwnemu człowiekowi, który w kilku poskokach zbliżył się do niego i stanął przed nim.
— Dajcie mu puhar wina! — zawołano.
Jan uczynił zadość wezwaniu.
Czerwony Sarafan przyjął kielich, ukląkł, nizko pochylił głowę i dopiero potem wychylił wino.
Z tej chwili skorzystała Jagiellona. Wstała i opuściła miejsce zajmowane przy Sobieskim.
Wyszedłszy do przyległego pokoju dała znak kilku służącym i oddaliła się wraz z nimi.
Poszła do pokoju, w którym zrozpaczona Sassa klęczała jeszcze, wsparłszy głowę na poduszkach.
Służący nieśli świeczniki, ponieważ w pokoju ściemniło się.
Jagiellona weszła, służący weszli za nią.
Ślepa niewolnica usłyszawszy szmer, zerwała się i poczuła przed sobą swoją śmiertelną nieprzyjaciółkę.
— Widzicie tę niewolnicę, ślepą Sassę? — dał się słyszeć rozkazujący głos Jagiellony, — weźcie ją! Zanieście do lochów i tam zamknijcie o chlebie i wodzie! Jutro pani wasza wam powie, co z nią dalej zrobić macie.
Sassa zdrętwiała. Uczucie obawy przeminęło jednakże szybko, szło tu bowiem jedynie o własne jej życie. Nie drżała o siebie, nie lękała się tej, która od pierwszej chwili stała się jej śmiertelnym wrogiem.
Jagiellona stała dumnie wyprostowana. Prawa jej ręka wskazywała rozkazująco na bladą, biedną niewolnicę, której ramię było przewiązane.
— Zamknąć do lochu ślepą niewolnicę! — powtórzyła.
Służący przywykli spełniać każde skinienie swojej rozkazodawczyni. Byliby zabili Sassę, gdyby im Jagiellona kazała to uczynić.
Przyskoczyli do niej i pochwycili ją.
Sassa nie broniła się.
— Jestem w twej mocy, pani, — rzekła, — wiem, że umrę, ale nie obawiam się śmierci! Ty pani lękaj się spełnić czyn, który zamierzyłaś, bo on sprowadzi twoją zgubę!
Służący uprowadzili ją z sobą.
— Pożałujesz swych słów niewolnico! — szepnęła Jagiellona, — kochasz Sobieskiego, poznałam to po twoim śpiewie! Śmierć tobie, skoro się poważasz stawiać mi opór! Jan Sobieski zginie i ty wraz z nim!
Noc była ciemna, gdy Jan Sobieski powrócił z biesiadnej sali do swojego pokoju.
Nie zastał tam Sassy!
Gdzież się podziała ślepa niewolnica? Szukał jej wszędzie, ale nigdzie nie znalazł śladu. Pytał służących, ci jednak odpowiedzieli, że nic nie wiedzą.
Powiedział sobie zatem Sobieski, że Sassa uciekła i poszedł na spoczynek.
Tymczasem w ciągu nocy dały się słyszeć ciche, urocze dźwięki, o których niepodobna było powiedzieć, skąd pochodziły. Była to dziwnie tęskna, a jednak budząca pieśń, która się rozlegała w dolnych komnatach zamku. Dźwięki te nie dochodziły aż do Jana Sobieskiego, nie słyszał on wcale ich przenikającego duszę odgłosu.
Kto inny słyszał tony tej pieśni.
Czerwony Sarafan od chwili jak zniknął z sali biesiadnej, pozostał ukryty w jednym z ciemnych kątów zamku. Teraz ten śpiew wywarł na niego wpływ nieopisany. Zerwał się. W całej jego istocie objawiło się nowe życie. Każdy członek jego ciała drżał. Udał się w kierunku odgłosu śpiewu i szukał na dole w ciemnych kurytarzach.
Służba oddaliła się. W obszernych, sklepionych lochach panowała głucha cisza. Ty]ko wicher od czasu do czasu przebiegał tamtędy ze świstem.
Czerwony Sarafan przeszedł ostrożnie przez korytarze. Dostał się na schody prowadzące do więzień w lochach i kierując się odgłosem śpiewu zeszedł na dół.
Ale ktoś inny także usłyszał śpiew. Michał Wassalski wyszedł także ze swych pokoi, jak tylko dźwięki doszły do jego ucha. Stanął i słuchał. Byłaż to pieśń wojenna, przy dźwięku której prowadził orszak bojowy do walki? Byłże to śpiew pożegnalny? Pieśń ta miała dziwną moc i potęgę. Michał Wassalski słuchał.
Na galeryi na górze błyskało światełko...
Biała postać w nocnej odzieży ze świecznikiem w prawej ręce zaczęła postępować korytarzem. Blask światła padał na jej marmurowo zimną jak z kamienia wykutą twarz.
Była to Jagiellona.
Gdy spostrzegła swego małżonka, zbliżyła się żywo i z widocznem rozdrażnieniem do niego. Oczy jej płonęły ponuro. Przejęta była straszną myślą, można to było wyczytać z jej rysów.
— Przyszłam, ażeby cię obudzić, — szepnęła, — do dzieła! Jan Sobieski musi umrzeć tej nocy! Jutro już byłoby zapóźno!
— Nie mogę wymyśleć sposobu zabicia go tak, żeby się rzecz nie wydała, — odrzekł Michał Wassalski ponuro.
Dźwięki ucichły na dole, a w tej chwili dał się słyszeć w oddali wśród ciszy nocnej śmiech przeraźliwy.
— Czy słyszysz? — szepnęła Jagielona.
— Ten czerwony szatan jest w zamku, — rzekł wojewoda pocichu.
— Czerwony szatan niech zabije twojego rywala, — szepnęła Jagieł]ona, — czerwony szatan niech usunie tego, któremu przepowiedziano koronę! Michał Wassałski spojrzał na straszną kobietę, podszczuwającą go do nowego strasznego czynu.
— Bądź ty na chwilę czerwonym Sarafanem, — mówiła dalej Jagiellona zaledwie dosłyszalnym głosem, — zabij Jana Sobieskiego! Wina spadnie na to nocne zjawisko. Chodź! Chodź za mną! Jeszcze słów parę i pozostawię cię samego!
Jagiellona pociągnęła za sobą swego małżonka długim korytarzem, przez który wiatr przewiewał.
Tymczasem czerwony Sarafan dostał się do więzień ego lochu.
Słuchał on dźwięków, które go wabiły z taką potęgą, których urok opanowywał go zupełnie.
W ciemnych lochach na dole znalazł drzwi prowadzące do kaźni, w której osadzono ślepą niewolnicę.
Wielki klucz tkwił w zamku. Przekręcił go i otworzył drzwi.
Śpiew tak potężnie działał na słuch tego szczególnego człowieka, że gdy wszedł do Sassy, ukląkł przed nią.
Czerwony Sarafan klęczał przed skowronkiem, który go oczarował swym śpiewem.
Ślepa niewolnica usłyszała, że drzwi jej więzienia otworzyły się. Zamilkła zatem i pocichu, powolnie opuściła okropne miejsce, które jej żona wojewody przeznaczyła za więzienie.
Było ciemno, strasznie ciemno wśród lochów i na górze w korytarzach zamkowych, ale Sassa była przywykłą do ciemności, gdyż światło dla niej nie istniało.
Ślepa niewolnica dziękowała Bogu, że drzwi więzienia otworzyły się przed nią, gdyż głos wewnętrzny jej mówił, że tej nocy Jana Sobieskiego oczekiwało nowe nieszczęście.
Sassa nie czuła prawie swojej rany. Tylko gdy poruszała ręką, aby za pomocą macania odnaleźć drogę, doznawała żywego, przejmującego bólu.
Ale serce dziewczęcia, myślącego tylko o tem, który był zagrożony niebezpieczeństwem, nie dawało jej myśleć o własnem cierpieniu.
Wyszła po schodach z lochów na górę.
Tu zatrzymała się i słuchała. Wydało jej się, że słyszy czyjś chód ostrożny w korytarzu na górze.
Było już po północy, w zamku panowała głęboka cisza. Goście wojewody udali się do przeznaczonych dla siebie pokoi i poszli na spoczynek. Służba także już oddawna poszła do swych izb sypialnych.
A jednak ktoś się zakradał w korytarzu na górze.
Sassa słuchała. Zdawało jej się, że rozpoznaje ginący w oddali odgłos kroków wojewody.
Poszła ku szerokim schodom prowadzącym do górnych apartamentów.
Pocichu i ostrożnie weszła na schody. Przybywszy na górę zwróciła się w boczny korytarz, prowadzący do pokoju Jana Sobieskiego.
Ślepa niewolnica znalazła drzwi i zapukała do nich pocichu.
Sobieski czuwał jeszcze. Wstał, przywdział wierzchnią suknię, przystąpił do drzwi i otworzył je.
— Czy to ty, panie? — dał się słyszeć głos cichy.
— Sasso! tyś jeszcze tutaj? Sądziłem, żeś opuściła zamek, — odpowiedział Jan Sobieski.
— Cicho, panie! Na miłość boską, cicho! — szepnęła Sassa, wchodząc do pokoju Sobieskiego, do którego przedzierał się przez wysokie okno słaby blask księżyca.
— Jakże twoja rana, biedne dziewczę, — zapytał Jan.
— Panie, ja nie myślę o ranie, którą poniosłam, myślę tylko o niebezpieczeństwie zawieszonem nad twoją głową! Ulituj się opuść ten pokój! Przejdź: do innego!
— I dlatego w nocy przychodzisz, tutaj Sasso Gdzież, byłaś tak długo?
— Żona wojewody kazała mnie zamknąć — w lochach zamkowych, ale udało mi się wyjść stamtąd! Na pamięć twego, szlachetnego ojca, na świętą przysięgę, którą złożyłeś w grobowcu krakowskim, zaklinam cię, panie, opuść na tę noc ten pokój!
— Uczynię zadość — twojej prośbie, Sasso, ażeby cię uspokoić.
— Dzięki ci za to postanowienie, panie! Ja pozostanę w tym pokoju, a ty przejdź do innego. Jest wiele wolnych pokoi w tym korytarzu.
Jan Sobieski wyszedł z Sassą z pokoju, którego drzwi zamknął i udał się do drzwi innej komnaty. Była nie zajęta.
— Dobranoc, Sasso. zostanę tutaj, idź do pokoju, w którym byłem przedtem, ażebyś mogła dać wypoczynek twojej: ranie.
Sassa była szczęśliwa, że Jan Sobieski przeniósł się gdzieindziej. Powiedziała mu zcicha dobranoc i czekała, aż zamknie drzwi za sobą. Była pewną, że tam będzie mógł być bezpieczniejszym, ponieważ nikt nie wiedział, że się tam znajduje.
Chciała pozostać blizko niego i czuwać.
Wtem usłyszała, że ktoś wchodzi na schody.
Był to czerwony Sarafan. Poszedł on śladem ślepej niewolnicy i wszedł do pokoju, który był pierwotnie przeznaczonym dla Jana Sobieskiego. Zamknął ostrożnie drzwi za sobą i usiadł na podłodze na boku.
Sassa słyszała odgłos jego kroków, lecz nie dosłyszała, w któremu miejscu ucichły. Poczekała chwilę, następnie opuściła swoje miejsce i poszła ku schodom, przy których się schodziły wszystkie korytarze.
Wówczas doszedł do niej; odgłos drzwi po cichu otwieranych na dole. Po chwili znowu zapanowała cisza.
Sassa zaczęła na dół schodzić — po i schodach.
Gdy zeszła ma dół do wielkiego przedsionka, znowu otworzyły się jakieś drzwi.
Księżyc jasno oświetlał przedsionek, w którym znajdowało się kilką małych okiem ostrołukowych. Jakiś człowiek w czerwonej; koszuli czy bluzie wszedł otwierającemi się drzwiami do przedsionka.
Ślepa niewolnica nie mogła go widzieć, nie mogła poznać czarnobrodej twarzy wojewody, słyszała tylko że z któregoś pokoju ktoś wszedł to przedsionka i zatrzymał się nieporuszenie.
Blask księżyca doszedł jednak aż do niej i Michał Wassalski, który w czerwonej koszuli wyglądał przerażająco, spostrzegł ślepą niewolnicę.
Ta niespodziewana przeszkoda wściekłość obudziła w wojewodzie.
Pochwycił on za rękojeść swego sztyletu i wydobył go. Stal błysnęła w świetle księżyca.
Uczucie niewypowiedzianego przestrachu przejęło Sassę. Instynkt kazał jej uciekać.
Dał się słyszeć stłumiony okrzyk dzikiego gniewu.
Sassa poznała po głosie wojewodę i zaczęła biedź, aby ujść przed nim.
Wiedziała, że w blizkości znajduje się wielki korytarz, prowadzący do tylnych części zamku i że tam znajdowały się drzwi, które wychodziły na ogród.
Z trudną do opisania zręcznością przebiegła koło schodów i wpadła w ciemny korytarz, do którego dochodziło światło księżyca.
Wojewoda zgrzytając zębami z wściekłości biegł za dziewczyną, która wydała mu się przeszkodą w wypełnieniu jego zamiaru, podejrzywał ją bowiem, że go szpiegowała.
Wstrząsnął sztyletem i puścił się w ciemnv korytarz.
— Śmierć tobie, niewolnico! — wołał stłumionym głosem, — po coś tu przyszła? Chciałaś kraść czy uciekać! Odpokutujesz za to! Umrzesz!
Zaczęła się straszna pogoń. Wojewoda w czerwonej koszuli, wstrząsając sztyletem, biegł za ślepą niewolnicą przez ciemny korytarz. Była zgubioną, czyż bowiem mogła długo wytrzymać pogoń?
Chciała wołać, chciała wydać krzyk głośny, ale przestrach stłumił jej głos, a śmiertelna trwoga gnała ją dalej. Wołała ratunku, lecz jej wołanie było tylko słabym dźwiękiem nie mogącym dojść aż na piętro, gdzie się znajdował Jan Sobieski i inni goście, którzy zresztą zapewne już spali i nie byliby usłyszeli nawet głośnego krzyku.
Okropna to była scena!
Przejęty wściekłością wojewoda nie ustawał w pogoni.
Jagiellona przestrzegała go, żeby się miał na baczności względem niewolnicy Sobieskiego. Niewidoma nie mogła mu ujść, kilka minut jeszcze a pochwyci ją, gdyż biedna dziewczyna nie mogła wiedzieć, gdzie biegła. Znała wprawdzie miejscowość, gdyż przechodziła tędy tego dnia, będąc zaś od urodzenia pozbawioną wzroku nabrała pewnej zręczności w obchodzeniu się bez oczu, ale wojewoda musiał ją dogonić, a pochwyciwszy nie oszczędzałby jej pewno.
Tak rękami rozbijając przed sobą powietrze, jak ścigana sarna dostała się jeszcze liczba niebezpieczeństw i[1] Drzwi te były otwarte. Sassa dostała się na wolność. Tu jednak powiększyła się jeszcze liczba niebezpieczeństw i przeszkód. W niewielkiej odległości były drzewa, tarasy, kamieniste spadzistości oddzielały ogród od niżej położonych podwórzy, na których umieszczone były stajnie.
A zarazem przyświecał tutaj księżyc, wojewoda mógł zatem widzieć ofiarę którą ścigał, a Sassę tylko słuch mógł przestrzegać, w której stronie i jak daleko od niej znajduje się jej prześladowca.
Dostała się pod drzewa. Z zadziwiającą zręcznością przemykała się między niemi, ale lada chwila mogła się uderzyć o które z nich i paść omdlona na ziemię.
W śmiertelnej trwodze odzyskała głos, nie było jednak blizko nikogo, coby mógł ją usłyszeć.
Prześladowca był tuż za nią, zdradzał to odgłos jego kroków! Za chwilę będzie mógł ją pochwycić! Zdawało jej się, że czuje, iż ręka jego dotyka jej sukni, że dochodzi już do niej jego gorący oddech.
Niepodobna opisać trwogi biednej niewolnicy!
Tak, gdyby przynajmniej mogła mieć pewność, że jej ukochany pan, Jan Sobieski był bezpiecznym, gdyby ocalenie było już niewątpliwym!
Był on jednakże w zamku, a dopóki tam był, groziło mu niebezpieczeństwo!
Włosy Sassy rozpuściły się i powiewały miotane wiatrem nocnym. Drobne jej nóżki zaledwie dotykały ziemi. Wyglądała jak uchodzące zjawisko powietrzne.
Wojewoda wyciągnął rękę, ażeby pochwycić ją za włosy.
Sassa wymknęła mu się jednak raz jeszcze i pobiegła dalej, nie myśląc o tem, że w każdej chwili mogła jej się noga pośliznąć. Wyciągnęła wprawdzie ręce, lecz to nie mogło jej ochronić od niebezpieczeństwa.
Już wojewoda dotykał ręką jej sukni, już miał ją pochwycić i powalić na ziemię...
Nagle znikła Sassa tuż przed nim.
Michał Wassalski cofnął się.
Ślepa niewolnica z okropnym krzykiem wpadła w głębinę.
Po chwili zapanowała cisza.
Sassa zsunęła się na dół po stromej, kamienistej ścianie. Leżała na dolnem podwórzu nie poruszając się. Głęboka ciemność osłoniła ją, ponieważ blask księżyca nie mógł się przedrzeć przez korony dokoła stojących drzew...
Jan Sobieski uległ nareszcie prośbom ślepej niewolnicy, chociaż jeszcze nie przypuszczał, żeby słowa Sassy były prawdziwe. Był przekonanym, że jej podejrzliwość posuwa się zadaleko.
Jakim sposobem Michał Wassalski, znany mu oddawna dostojnik, mógł by być mordercą jego ojca? Sassa zostawała pod wpływem wstrętu do Jagiellony i to jej nasuwało takie myśli. Jagiellona wszakże jakkolwiek dumna, jakkolwiek wyniosła względem służby, zdaniem Sobieskiego nie zasługiwała jednak na zdanie, jakie o niej miała Sassa.
— Uwolnię cię od słuchania jej rozkazów, biedne dziewczę, — mówił do siebie, wchodząc do innego pokoju i udając się na spoczynek, — nie jesteś przyzwyczajoną do tak wyniosłego traktowania i szkodaby cię było, żebyś się stać miała ofiarą czyich kaprysów! Zbyt pośpiesznie postąpiłem, żem cię darował, ale cóżbyś robiła w mojej służbie? Ja nie potrzebuję służącej, a na wojnę przecież wziąć cię nie mogę! Już na polowaniu trafiła cię ta nieszczęśliwa kula! Nie chciałbym cię wystawiać na większe jeszcze niebezpieczeństwo! Biedna dziewczyno, poszłaś za mną wbrew mojej woli i ciężko to przypłaciłaś! Chcesz mego dobra, jesteś mi wierną, ale zbyt jesteś podejrzliwą! Postaram się nakłonić wojewodzinę, żeby mi pozwoliła inaczej twój los zapewnić. Dobrej nocy majestatyczna pani Jagiellono! Dobrej nocy wierne, szlachetne dziewczę!
Jan Sobieski rzucił się na stojące w pokoju łóżko, ażeby po wypadkach dnia pokrzepić się snem orzeźwiającym.
Głęboka cisza panowała dokoła w starym zamku. Nic już więcej nie słyszał. Oczy jego zamknęły się. Natura upomniała się o swe prawa.
Nagle wydało mu się, jakby z oddalenia dobiegło jego ucha wołanie o pomoc... Czyżby to był sen?... Zerwał się, słuchał, ale cisza była dokoła, cisza grobowa.
Położył się znowu i za chwilę zasnął znów snem głębokim.
W starym zamku wojewody nic już się nie poruszało. Wiatr tylko przelatywał długie, sklepione korytarze, w których głęboka panowała ciemność. Tylko w niektórych miejscach, gdzie były okna, przedzierały się w głąb zamku blade promienie księżyca i oblewały tajemniczym blaskiem stare, białe ściany.
Wtem coś znowu zaczęło się poruszać pocichu... Jakaś postać pochylona... ostrożna...
Cień jej ukazał się na białej ścianie w miejscu, w którem księżyc ją oświecał. Był to człowiek, chyłkiem skra dający się człowiek!
Byłże to czerwony Sarafan?... Miał na sobie czerwoną koszulę czy bluzę...
Po chwili jednak postać ta znikła w głębokiej ciemności, obejmującej inne części korytarza.
Nagłe ukazywanie się i znikanie nocnego gościa zamku czyniło przykre wrażenie. Po co o tej porze przybył w to miejsce? Poszedł ku drzwiom pokoju, w którym był pierwotnie umieszczony Jan Sobieski. Ten jednakże, jak już wiemy, przeniósł się oddawna gdzieindziej, przestrzeżony przez ślepą niewolnicę, która tę przysługę ciężko przypłaciła, leżała bowiem jak umarła na kamiennych płytach dolnego podwórza, opuszczona, pozbawiona pomocy...
Skradająca się postać zbliżyła się do drzwi.
Panowała w tem miejscu nieprzejrzana ciemność.
Nocny gość zcicha ujął ręką klamkę.
Z ostrożnością największą otworzył drzwi.
Miał otwarty wstęp do pokoju.
Światło księżyca wpadało oknem słabo i tajemniczo do ciemnej zresztą izby.
Przez chwilę nocny gość pozostał nasłuchując i czekając na progu. Wzrok jego przebiegał pokój. Ale miejsce, w którem stało łóżko, było otoczone ciemnością. Blask księżyca tam nie dochodził, bo go nie dopuszczały ciężkie firanki.
Nic się nie poruszało w pokoju. Zdawało się to ośmielać nocnego gościa, ponieważ wszedł pocichu i ostrożnie zamknął za sobą drzwi.
Znowu przez kilka sekund pozostał bez poruszenia. Ale i teraz cisza była w pokoju.
Człowiek w czerwonej koszuli odszedł do drzwi i postąpił ku łóżku stojącemu w głębi przy ścianie. Gdy na chwilę światło księżyca padło na niego, błysnęło w jego ręku coś nakształt broni.
Nocne zjawisko czyniło straszne wrażenie. Po co ten człowiek przyszedł tu w tej chwili?
Zbliżył się on do łóżka...
Pochylony, czatujący z bronią w ręku potwór zbliżał się do łóżka.
Nagle jednakże sztylet wypad! mu z ręki.
Łóżko było próżne!...
Nocny gość cofnął się o parę kroków.
W tej samej chwili tuż przy nim dał się słyszeć śmiech przeraźliwy, który niemile się rozległ po obszernej komnacie.
Nocny gość drgnął. Śmiech ten brzmiał szatańsko i mógł go zdradzić.
— Braciszku! he! he! Braciszku — dał się słyszeć głos nieprzyjemny, podobny do głosu obłąkanego.
Tuż przed zdrętwiałym wskutek tego zajścia nocnym gościem komnaty ukazała się pochylona postać i strasznie wykrzywiona twarz czerwonego Sarafana.
— Teraz stąd nie wyjdziesz braciszku! — mówił czerwony Sarafan, chwytając za czerwoną koszulę nocnego gościa, — teraz potańczymy z sobą... he! he!...
I znów rozległ się przeraźliwy, do szpiku kości przejmujący śmiech.
Nocny gość zdawał się być bardziej na wszystko przygotowanym niż na obecność w tem miejscu czerwonego Sarafana, który przyskoczył do niego, a w chwilę potem rzucił się na niego z wściekłością.
W ciemnej części pokoju rozpoczęła się zacięta walka, — walka z widmem.
Czerwony Sarafan nie chciał puścić tego, którego czerwona koszula spodobała mu się bardzo, a napadnięty nagle nocny gość wpadł w wściekłość i zapragnął się pomścić na widmie za to, że w komnacie, do której przyszedł, nie zastał tego, kogo szukał.
Czerwony Sarafan śmiał się dziko i z taką siłą ściskał za gardło silniejszego napozór przeciwnika, że ten ostatni chwiać się począł.
Rozległ się ten śmiech okropny po komnacie i rozpoczęła się w niej wściekła walka. Wojewoda czuł, że nie sprosta widmu, które kościstemi palcami ujęło jego szyję, niby w żelazne klamry.
Dobył jednak wszystkich swych sił i tak uderzył niespodziewanego przeciwnika, że ten puścić się musiał jego szyi, ale uczepił się za to czerwonej koszuli i szarpał ją odsłaniając czarne ubranie, które pokrywała.
Czerwony Sarafan był wprawdzie raniony bronią Wassalskiego, lecz zdawał się nie uważać na to.
— Umieraj, przeklęte widziadło! — zgrzytnął zębami wojewoda i zadał nowy cios rzucającemu się na niego zagadkowemu stworzeniu.
Ale czerwony Sarafan wyrwał mu broń, odrzucił ją i nanowo pochwycił go za szyję.
Zdawało się, że wojewoda ulegnie, że widmo uzyska zupełną przewagę.
Wojewoda czuł, że mu oddechu brakuje. Bronił się rozpaczliwie, tak, że powstał głośny krzyk w ciemnym pokoju.
Siły Wassalskiego poczynały już odstępować. W śmiertelnej trwodze trzymał się jeszcze wprawdzie rąk widma, chcąc je odciągnąć od swej szyi, ale te ręce trzymały go tak potężnie, że blizkim był zaduszenia się. Jeszcze chwil kilka, a wojewoda, który przed kwadransem dopiero był człowiekiem w pełni sił i który z zamiarem morderstwa wszedł do tego pokoju, byłby trupem.
W tej chwili powstała zwiększająca się coraz bardziej wrzawa w korytarzach starego zamku. Dały się słyszeć odgłosy kroków zbliżających się ludzi.
Czerwony Sarafan wsłuchiwał się w ten odgłos, ale nie puszczał szyi swego przeciwnika, którego ręce bezwładnie opadły.
Nagle drzwi pokoju otworzyły się.
Na progu ukazał się Jan Sobieski z świecznikiem w ręku.
Po za nim widać było innych gości zamkowych, których hałas i śmiech sza leńca pobudził i którzy przybiegli zobaczyć, co się stało.
Jasne światło świec padło na leżącego na podłodze wojewodę i na klęczącą na nim postać, która w tej chwili straszny przedstawiała widok.
Dały się słyszeć pomieszane głosy:.
— Czerwony Sarafan! Święty Stanisławie!... Dusi wojewodę! Na pomoc! Obudzić jego małżonkę! Jednakże czerwony Sarafan puścił już swoją ofiarę niezdolną do stawiania oporu. Zerwał się on na widok Sobieskiego i innych i poskoczył ku oknu, szarpnął je, otworzył i ze zręcznością kota wyskoczył, tak, że Jan Sobieski, który rzucił się za nim, cofnął się przerażony.
Pomimo, że okno było umieszczone dosyć wysoko, czerwony Sarafan nie zawahał się ani chwili z wyskoczeniem i skok udał mu się widocznie, gdyż wkrótce potem znikł śmiejąc się przeraźliwie.
Goście zbliżyli się do leżącego na podłodze wojewody, ażeby go opatrzyć i podać mu pomoc.
Michał Wassalski otworzył oczy. Był wolnym od strasznego widma. Gdyby ten, którego śmierć zaprzysiągł, ukazał się o kilka minut później, w pokoju znalezionoby trupa.
Wojewoda zdawał się być dość silnym i można się było spodziewać, że ujdzie śmierci, która mu zagrażała w najstraszliwszej swojej postaci.
Jan Sobieski odszedł od okna i zwrócił się również ku leżącemu na podłodze, który zwolna odzyskiwał przytomność.
Jagiellona ze służącą przybyła także do pokoju. Miała na sobie białą nocną odzież i z widocznem zdziwieniem spojrzała na Sobieskiego, który się do niej zbliżył ze świecznikiem, ażeby ją przygotować do wiadomości, którą miała usłyszeć.
Michał Wassalski podnosił się z wolna.
Goście byli wzruszeni do żywego.
— Co się stało? — zapytała Jagiellona blada i nachmurzona, — co się stało? Mój mąż...
— Czerwony Sarafan... czy duch jego... — mówił urywanym głosem wojewoda, — przyszedłem tutaj... a — żeby Sobieskiego... ostrzedz... ocalić...
— I byłbyś padł sam ofiarą! — zawołała Jagiellona, starając się pokryć wrażenie doznanego niemiłego zawodu.
Goście uspokoili się powoli, widząc, że Michał Wassalski zupełnie przychodzi do siebie. Czerwona szata, którą przywdział, była całkiem podarta i w szmatach leżała na ziemi.
Teraz dopiero Sobieski wzrokiem począł szukać ślepej niewolnicy. Nie było jej, znikła, zapewne udała się na spoczynek.
Służący odprowadzili wojewodę do sypialni. Goście także udali się napowrót na spoczynek.
W duszy Jagiellony wrzała niepohamowana namiętność. I tym razem Sobieski uniknął w niepojęty sposób przygotowanego mu losu!
Wojewoda w ciągu nocy zupełnie przyszedł do siebie. Kazał ścigać czerwone widmo, ale słudzy powrócili nic nie wskórawszy. Czerwony Sarafan znikł bez śladu.
Goście zaraz nazajutrz zaczęli się wybierać. Michał Wassalski nie dawał poznać po sobie słabości, ale był bardzo blady a na szyi nosił wyraźne ślady nocnej walki. Niespokojne i ponuro błyskające jego oczy świadczyły o wewnętrznem wzburzeniu.
Goście pożegnali się z nim i porozjeżdżali bezwłocznie.
Jan Sobieski chciał odjechać także, ażeby szukać mordercy swego ojca.
Podejrzenie, które mu podszepnęła Sassa nie znalazło przyjaznego gruntu. Nie przypuszczał on, żeby Michał Wassalski mógł być właśnie tym poszukiwanym mordercą, a gdy chwilami nasunęła mu się ta myśl, odpychał ją zaraz, ujrzawszy uroczo piękną Jagiellonę.
Zrana oczekiwał napróżno ukazania się ślepej niewolnicy, i żegnając się z gospodarstwem zapytał się o Sassę.
— Wasz skowronek, panie Sobieski? — zapytała Jagiellona z uśmiechem, — czy mi tego ptaszka chcecie odebrać? Sądziłam, żcście mi go darowali?
— Nie, pani, podarunku mego nie cofam, — odpowiedział Jan.
— Byłoby to dla mnie bolesnem, gdyż wasze szare ptaszę, chociaż ślepe i brzydkie, śpiewa bardzo ładnie i będzie nam po odjeździe waszym śpiewem przypominała waszą bytność.
— Czy rzeczywiście dostojna pani, sądzisz, iż będziesz wspominała o mnie? — zapytał Sobieski.
— Ile razy usłyszę, piosnkę o skowronku, — odpowiedziała Jagiellona zalotnie, radabym was zatrzymać, lecz macie do spełnienia święty obowiązek, wiem o tem. Winiliście pomścić śmierć waszego ojca i śpieszyć na wojnę w potrzebie kraju. I mój małżonek także udaje się do obozu, gdyż pięknem i świętem jest rzemiosło rycerskie! Przyrzecż nam, panie Sobieski, że nas po powrocie odwiedzisz.
— Słowa te bolesnem mi czynią pożegnanie, dostojna pani, — odpowiedział Jan, — lecz tak być musi. A zatem polecam dobroci pani ślepą niewolnicę, którą pani pozostawiam! Nie każ jej pani zamykać-do lochu, Sassa do tego nie przywykła, nie była traktowana jako niewolnica, a jest dobrą i wierną, gdy jej nie drażnić! Widzi pani, pozostawiam po sobie pamiątkę!
— Wiem, że macie upodobanie w tej ślepej niewolnicy, panie Sobieski i uważam to za dowód uprzejmości z waszej strony, żeście mi ją darowali!
— Zawsze lubiłem Sassę, ponieważ wierność jej wzruszała mnie i życzliwie usposabiała dla niej. Teraz pozostawiam ją pani. Dostojna pani jednak pojmie mą prośbę o dobre traktowanie biednego niewidomego dziewczęcia.
— Nie miejcie o to obawy, panie Sobieski.
— Gdzież ona jest?... pragnąłbym się z nią pożegnać.
— Pożegnać się z niewolnicą?... Co za niezwykła dobroć! Musi się jednak obyć bez pożegnania, bo ją wysłałam do innych dóbr!
— W takim razie racz, dostojna pani, zawiadomić biedną Sassę o mym odjeździe! Żegnam panią!
Jan Sobieski ukłonił się i poniósł do ust rękę dumnej Jagiellony.
Następnie zwrócił się do bladego wojewody, aby się z nim pożegnać i podziękować mu za gościnność.
— Nocą chcecie się puszczać w drogę? — zapytał Michał Wassalski, — za kilka godzin będzie wieczór, a na noc można spodziewać się burzy. Moglibyście wasz odjazd do jutra odłożyć.
— Dziś czy jutro, raz się rozstać musimy! Ujrzę was jednak w pośród boju w naszym obozie!
— Tak, tam się spotkamy, Janie Sobieski! Jak tylko przyjdę do siebie po wypadkach tej nocy, wyruszę z moją drużyną do obozu!
— Moglibyście pozostać tutaj i wy jechać razem z mym mężem, — rzekła Jagiellona do Jana.
— Pojadę naprzód! Tam się spotkamy! Przedtem jeszcze objadę kilka województw i będę się starał dowiedzieć, kto w nocy zgonu mojego ojca zbliżał się do niego, rzekł Jan Sobieski, — dojdę tego z pewnością, a wówczas niech drży winowajca, kimkolwiekby był! Nie ujdzie mojej zemsty, choćbym lata miał strawić nim go odszukam! Powiadam wam, dostojni państwo, że go wynajdę!
Michał Wassalski był ponury i milczący, gdy Jan Sobieski podawał mu rękę na pożegnanie.
— Żałuję, że wam towarzyszyć nie mogę, bo jestem jeszcze słaby po walce, którą stoczyłem dziś w nocy...
— A której wy powodem byliście, panie Janie Sobieski, — dodała chytra Jagiellona, — jedzcie szczęśliwie i przyjmcie nasze pożegnanie.
— Będziecie przejeżdżali przez wielki las komierzycki, jak tylko noc zapadnie, — rzekł Michał Wassalski, — chcecie może przewodnika albo eskorty?
— Nie potrzebuję przewodnika i nie lękam się niczego. Dziękuję wam, bywajcie zdrowi!
Jan Sobieski opuścił pokój, w którym pozostał wojewoda z małżonką, wynagrodził służących i kazał przyprowadzić swego konia, ażeby o chłodzie wieczornym puścić się w dalszą drogę. Nadzieja jego, że po nieznośnie gorącym dniu nastąpi chłodny wieczór, była zwodniczą. Wieczór był parny i gorący.
Wiatru nie było wcale. Duszne powietrze wieczorne było jeszcze przykrzejszem niż upał dzienny.
Jan Sobieski jednakże już się pożegnał, wypadało mu zatem bądźcobądź odjechać.
Gdy dosiadł konia, który rżał niespokojnie oczekując na niego, zdjęła go jakaś obawa o los biednej Sassy. Od poprzedniej niespokojnej nocy nie widział jej wcale. To go uderzyło.
Siedząc na koniu obejrzał się raz jeszcze, ale niecierpliwe zwierzę w kilku poskokach uniosło go daleko od zaniku wojewody.
Myśli, które mu nasunęła ślepa niewolnica zaczęły mu się teraz przypominać mimowolnie.
— Niechęć do dumnej Jagiellony zbyt daleko posunęła, — mówił do siebie, myśląc o Sassie, — jej podejrzenie jest zupełnie nieuzasadnione Uważa Michała Wassalskiego za mordercę mojego ojca i sądzi, że nastawał on także na moje życie. Cóżby go do tego skłoniło? Są to fałszywe wyobrażenia, które przez zbieg okoliczności powstały w umyśle biednej dziewczyny! Michał Wassalski pośpieszył przecież, ażeby mnie obronić przed tym szczególnym człowiekiem, który musi być waryatem! Sassa dała się uwieść pozorom. Czy jednak źle nie uczyniłem, żem ją darował?... Nie, Jagiellona spełni moją ostatnią prośbę i będzie dobrze się obchodziła ze ślepą niewolnicą!
Tak myśląc młodzian jechał dalej. Wieczór stawał się coraz ciemniejszym niebo pokrywało się gęstszemi chmurami.
Spokojnej parne powietrze zapowiadało zbliżającą się burzę.
Wojewoda miał słuszność. Zanosiło się na ciemną, burzliwą noc.
Jana Sobieskiego nie powstrzymała jednak zbliżająca się burza, jechał on spokojnie dalej ku lasom, które wkrótce okazały się przed nim w całym swym ponurym ogromie.
Tymczasem Michał Wassalski przywołał do siebie jednego ze swoich służących, którego postać i wyraz twarzy nie budziły wielkiego zaufania.
Był to strzelec i gajowy Szymon, człowiek surowy i zdziczały. Mógł mieć około lat 40stu, które przepędził w lesie jak dzikie zwierzę. Cała jego postawa o tem świadczyła.
Stanąwszy przed obliczem groźnego pana, z niewolniczą poddańczością ukląkł przed nim i pochylił głowę, porosłą długiemi, czarnemi, rozczochranemi włosami aż do posadzki, żegnając się jak przed obrazem.
Był ubrany w stary, długi, szaro-zielonkowaty surdut, obszerne spodnie i wysokie buty. Czapkę pozostawił za drzwiami.
Promienie włosów w nieładzie spadały mu na czoło, gdy się wyprostował na klęczkach. Twarz jego była koścista i szeroka oczy małe, błyskające. Zwierzęcość pewną czytać można było w jego rysach. Czarna broda zasłaniała jego usta i podbródek. Ręce miał nieforemnie wielkie.
Wojewoda siedział przed nim i spojrzał ponuro na klęczącą przed sobą swoją własność. Znał on Szymona. Wiedział, że człowiek ten bez wahania gotów jest spełnić każdy rozkaz. Szymon był biernem narzędziem w ręku swojego pana.
— Kazałem cię zawołać Szymonie, — zaczął, — ażeby ci dać ważny rozkaz. Czy rozumiesz, co ci mówię?...
— Rozumiem wszystko, najdostojniejszy panie, Szymon słucha, — odpowiedział gajowy.
— Uważałem na ciebie podczas ostatniego polowania, — mówił wojewoda dalej, — umiesz się obchodzić ze strzelbą, strzelasz dobrze, a jednakże nie masz muszkietu.
— Nie mam, najdostojniejszy panie!
— A czy chciałbyś mieć muszkiet? Szymon spojrzał. Szeroka jego, ponura twarz rozpromieniała się wyrazem najwyższej radości.
— Więc daruję ci muszkiet, Szymonie.
— Mnie, najnędzniejszemu słudze? — zawołał Szymon w nadmiarze szczęścia, którego nie był zdolny wyrazić.
— Tak ciesz się! Tam stoi muszkiet, który dla ciebie przeznaczyłem, — mówił wojewoda wskazując stojącą w kącie strzelbę.
Szymon spojrzał na nią z upojeniem.
— Jest twoja! Dostaniesz także prochu i ołowiu. Chcę wynagrodzić mojego najstarszego strzelca i gajowego za to, że tak dobrze umie obchodzić się ze strzelbą! Zdaje mi się, że strzelasz dobrze, Szymonie.
— O włos nie chybiam, najdostojniejszy panie! Nic mi nie ujdzie, do czego zmierzę! Zaledwiem ujrzał, już zabite! Zimny uśmiech zadowolenia przebiegł bladą twarz wojewody.
— Wszak słyszałeś, że przeszłej nocy życie moje było w niebezpieczeństwie? — mówił dalej, — otóż musisz zastrzelić sprawcę tej zbrodni! Udaj się do lasu i czekaj tak długo przy prowadzącej do niego drodze, aż zobaczysz pojedynczego jeźdźca. Tego jeźdźca zastrzelisz! Ale śpiesz się! Droga do lasu daleka, a jeździec już odjechał!
— Znam bliższą ścieżkę przez pola, najdostojniejszy panie! Uprzedzę jeźdźca! Będę czatował! Nie ujdzie zasłużonej kary! Zastrzelę go jak psa wściekłego! — zawołał Szymon podnosząc pięść, — zwalę go wystrzałem z konia!
— Dobrze, Szymonie, weź więc muszkiet i użyj go w usłudze swego pana!
Szymon powstał, poszedł niezgrabnie po muszkiet i wziął go z wyrazem radości. Następnie przystąpił do wojewody, ukląkł przed nim i poniósł do ust kraj jego szaty.
— Szymon dziękuje swemu najdostojniejszemu panu, — rzekł.
— Idź więc i czyń com ci rozkazał! — rzekł Michał Wassalski do ślepego swego narzędzia, — nie masz chwili czasu do stracenia, bo się spóźnisz! Już ciemno! W nocy jeździec przybędzie do lasu, ale wyjechać z niego nie powinien.
Gajowy zerwał się, pochwycił czapkę i muszkiet i wybiegł.
Tak jak wszystkim poddanym wojewody nie wolno mu było przechodzić przez portyk frontowy, lecz musieli chodzić tylnemi drzwiami.
Gdy gajowy wyszedł tylnemi drzwiami i zeszedł na taras, ażeby koło stajni przejść na drogę polną, którą się chciał udać, dał się słyszeć w blizkości głos:
— Hej! Szymonie! A skąd to masz taką piękną strzelbę?
Szymon stanął, poznawszy dojeżdżacza wojewody.
— Tak, takiej ładnej strzelby nie ma nikt na dziesięć mil wokoło, Wincenty, — pochwalił się podnosząc muszkiet w górę, — nasz najdostojniejszy pan sam mi ją podarował.
Wincenty z radością przypatrywał się muszkietowi.
— Jakie szczęście ma ten Szymon! — mówił półgłosem.
— To zapłata, powiem ci, — rzekł Szymon, — mam tego muszkietu użyć dziś jeszcze w służbie naszego pana! Mam zastrzelić jeźdźca, który będzie jechał przez las!
— Jakiego jeźdźca, — zapytał Wincenty.
— Tego co w nocy napadł na naszego najdostojniejszego pana! Tak, tak! Jeździec, który w nocy będzie jechał tamtą drogą, nie ujdzie z życiem. Pan rozkazał... Szymon słucha!
— Tak, to nasza powinność! — odrzekł Wincenty.
Szymon pośpieszył dalej, niosąc dumnie strzelbę na ramieniu. Wincenty odwrócił się i poszedł do stajni, prawie zawalonej, która się znajdowała w pobliżu drzew.
Wieczór już zapadł.
Koło studni ukazała się postać kobiety, która tam przez cały ten czas była ukrytą. Szara sukienka obejmowała jej smukłą postać i dochodziła aż do kostek, odsłaniając małe nóżki. Ciemne włosy splecione były w warkocz. Była ubraną w biały gorset z krótkiemi rękawami. Blada, pociągła jej twarz świadczyła o wielkiem wzburzeniu. Stała ona przez chwilę, nasłuchując.
Była to ślepa niewolnica, Sassa.
Gdy w nocy uciekając przed wojewodą spadła z tarasu, utraciła przytomność i nie odzyskała jej aż do rana. Rankiem w połowie jeszcze odurzona, kierując się instynktem, zaczołgała się między drzewa i tu w parku, przy zapuszczonej studni, powtórnie utraciła przytomność.
Jak długo tam leżała nie mogła sobie z tego zdać sprawy. Gdy się obu-[2] oraz straszne pragnienia. Zagasiła je, zaczerpnąwszy wody ze studni.
Następnie położyła się znowu i zasnęła.
Głosy dwóch rozmawiających z sobą ludzi obudziły ją. Zaczęła słuchać. Domyśliła się zaraz, że nowy zamach Wassalskiego miał na celu tego, który ją podarował i teraz zapewne pozostawił tutaj, nie troszcząc się o nią więcej.
Straszna boleść przejęła biedne, udręczone serce ślepej niewolnicy... Jan Sobieski odjechał bez słowa na pożegnanie, nie zapytawszy jej, czyby nie wolała przy nim pozostać.
— Nie chce cię wziąć... nie chce cię mieć przy sobie, — myślała.
Bolesne jednak jej uczucia ustąpiły natychmiast na drugi plan pod wpływem tego co usłyszała. Wszystkie jej zmysły natężyły się... żaden członek ciała nie poruszał się... zaledwie oddychała... słyszała wszystko.
— To o nim mówili! Tym jeźdzcem jest Jan Sobieski! — odezwał się w niej głos wewnętrzny.
Wkrótce potem dwaj ludzie znikli w ciemności wieczornej. Sassa powstała. Zapomniała o bólu. Potrzebowała ostrzedz Jana Sobieskiego, dogonić go! Znała drogę, którą do lasu komierzyckiego udał się Szymon. Byra wolną i mogła biedź za swoim panem, za tym ukochanym panem, do którego należała zawsze, cokolwiek się stało!
Nie było chwili czasu do stracenia... Sassa drżała o zagrożonego nowem, strasznem niebezpieczeństwem młodzieńca, który go nie przeczuwał wcale. Choć ją darował i opuścił, pragnęła go ocalić! Pragnęła udać się za nim, drżała o niego.
Wsłuchała się... dwaj ludzie odeszli nikogo blizko widać nie było...
Opuściła miejsce osłonięte drzewami i krzewami, przy zapuszczonej studni i macając rękami doszukała się drogi, którą poszedł Szymon, ażeby uprzedzić jeźdźca, jadącego wielkim gościńcem, który tworzył łuk obszerny.
Dostała się na tę drogę. Teraz szło o to, aby się nie spóźnić. Serce jej biło z obawy o zagrożonego niebezpieczeństwem.
Chmury, które zaciągnęły wieczorem, niebawem pokryły całe niebo. Ściemniło się wcześnie. Noc zapadła prawie bezpośrednio po dniu.
Powietrze było tak parne, że cała przyroda zdawała się pragnąć ożywienia. Wcześnie zapadająca nagła ciemność zapowiadała burzę.
Gdy Jan Sobieski, siedzący w zamyśleniu na koniu, zbliżył się do pierw szych drzew lasu, zerwał się nagle silny wiatr, wprowadzający w gwałtowny wir kurzawę i opadłe z drzew liście. Wkrótce powstała straszna burza, która jak się zdawało powinna była powywracać drzewa z korzeniem. Potęga jej jednakże nie była tak wielką, aby zwalić odwieczne, potężne dęby, tylko tu i owdzie opadały obłamane, spruchniałe gałęzie.
Wiatr wył przeraźliwie. Deszcz padał wielkiemi kroplami. W oddaleniu słychać było głuchy odgłos grzmotu.
Jan Sobieski otulił się płaszczeni, poklepał wiernego wierzchowca po szyi i jechał dalej, choć taka była ciemność, że chwilami jeździec i koń i zaledwie mogli dojrzeć drogę. Po obu stronach las przylegał, tuż do drogi. Deszcz uderzał gwałtownie w liście drzew i w twarz jeźdźca, któremu orzeźwiający jego chłód sprawiał przyjemność. Wkrótce jednakże noc zaczęła przedstawiać coraz więcej przerażający obraz. Trzask łamiących się gałęzi, wycie burzy i huk coraz bliższego grzmotu stanowiły okropny koncert.
Jan Sobieski spokojny i nieustraszony jechał dalej.
Błyskawice pruły niebo i na mgnienie oka oświetlały drogę. Niebieskawe, magiczne ich światło znikało jednak tak szybko, jak się ukazało. Uderzenia piorunów następowały po sobie tak często, że huk: ich wstrząsał ziemią.
Deszcz zaczął padać gęstszy. Światło błyskawic oświetlało drogę prowadzącą przez las. Drzewa przy drodze ukazywały się jak olbrzymie widma wyciągające daleko swe kościste ramiona.
Błyskawice i grzmoty następowały raz po raz.
Nagle przebiegła sycząca, oślepiająco jasna ognista iskra i ze strasznym hukiem uderzyła w jedne z wysokich drzew druzgocząc je i powalając.
Koń samotnego jeźdźca dał dęba, zrobił kilka gwałtownych skoków, a potem gnany postrachem puścił się galopem drogą. Jan Sobieski starał się go powstrzymać, ale spłoszone zwierzę pędziło nie zważając na jego wysilenia, tak że Sobieski szybciej niż zamierzał i sądził przejechał las.
— Tymczasem Szymon, który się udał bliższą ścieżką od lasu, przybył do jednej wioski, gdzie musiał przechodzić koło karczmy, w której codziennie raczył się wódką.
I tym razem coś go tam ciągnęło. W karczmie na stole paliło się światło widoczne zdala podczas ciemnej nocy.
— Tyle czasu jeszcze będę miał mruknął do siebie i wszedł do karczmy, gdzie sobie kazał dać wódki, chwaląc się przed karczmarzem swoją strzelbą.
— Masz szczęście, Szymonie, — mówił gospodarz oglądając muszkiet, — ale na wszystkich świętych, zasługujesz na to! Któż lepiej strzela od ciebie? I czyż nie jesteś dzień i noc na stanowisku?
— W mojej chacie leśnej nie mam co robić, wolę być w lesie, — odpowiedział Szymon, wypiwszy, — robactwo zjadłoby człowieka w chałupie!
— Taką strzelbą nikt się nie poszczyci, — wychwalał karczmarz.
— Dajcie mi jeszcze jedną miarkę, karczmarzu! — zawołał Szymon, — zapłacę jak dostanę nagrodę!
Gospodarz napełnił czarkę dobrego kundmana, Szymon zabrał się do picia.
Oczy zaczęły mu się świecić, ale miał tęgą głowę i mógł wypić dużo.
W tej chwili mimo karczmy przechodziła ślepa niewolnica. Okna szynkowni były otwarte, mogła więc słyszeć co mówiono.
Słuchała przez chwilę.... poznała głos gajowego... przejęło ją to radością, gdyż mogła go wyprzedzić!
Szybko pośpieszyła w dalszą drogę.
— Burza będzie w nocy, — mówił gospodarz, — mógłbyś tutaj pozostać Szymonie.
— Nie można karczmarzu, nie można, — odparł Szymon, — mam jeszcze do roboty coś tej nocy.
— Czy słyszysz? Burza już się zaczyna!
— Niech się zaczyna! muszę iść! Właśnie nie powinienem był nawet tutaj wstępować, ale tyle czasu znajdzie się zawsze! Nalej mi jeszcez jeden kubek! Ale uczciwy, powiadam ci! Pamiętaj, że jeśli mnie oszukasz, to cię zabiję; Znasz Szymona, karczmarzu! Szymon nie robi długich ceremonii!
— Bylebyś tylko zawsze mógł się dobrze napić! — roześmiał się karczmarz, napełniając rąz jeszcze kubek gajowego, — powiedzże mi, Szymonie, jak będzie z tobą, gdy nasz najdostojniejszy pan uda się na wojnę? Czy i ty pójdziesz, czy też tutaj zostaniesz?
— Wszyscy iść muszą, karczmarzu — odpowiedział Szymon, — nastąpi to niezadługo. Oho! wiem dlaczego się pytasz... he! he! lękasz się o to com ci winien! No, widzisz, nie każdy ginie na wojnie, a ci co powracają, miewają pełne kieszenie! Wówczas wszystko odbierzesz z procentem! Jeżeli nie pieniądze to dostaniesz jaki amulet wysadzany drogiemi kamieniami,, albo kosztowny pierścień!
— Musimy iść wszyscy, masz słuszność! Wojewodowie chcą się zemścić wzajemnie liczbą dostarczonych ludzi! Każdy radby najwięcej wyprowadzić do walki! Powiadam ci, Szymonie, że my wszyscy wyjdziemy kiedyś, prędzej czy później na wielkich ludzi! Bo nasz najdostojniejszy pan będzie wybranym na króla, gdy teraźniejszy król umrze albo złoży koronę.
— Czy tak myślisz, karczmarzu? — zapytał Szymon.
Ręczę słowem! Nikt inny nie będzie wybranym tylko on! Słyszałem to od służącego Kazimierza, który o tem słyszał niedawno w zamku. Nasz najdostojniejszy pan jest pierwszym ze wszystkich wojewodów!
— Toż to będzie dopiero bal! Będziemy mogli pić, ile się zmieści! — odpowiedział Szymon, uderzając z ukontentowania pięścią w stół.
— To się rozumie! W Krakowie i na placach przed bramami miasta będą darmo dawali wódkę, będą piekli całe woły, a każdy będzie mógł jeść i pić, ile zechce! A my, gdy nasz najdostojniejszy pan zostanie królem, będziemy mieli pierwszeństwo.
— A to będzie bal, karczmarzu! — powtórzył Szymon.
W tej samej chwili dał się słyszeć grzmot i burza tak gwałtownie zawrzała, że groziła zerwaniem dachu.
— Oho!... teraz już czas! — zawołał Szymon wychodząc śpiesznie. — Przejechać jeszcze nie mógł, zdybię go w samą porę! Pójdę tedy wprost przez gęstwinę! Brzydka dziś będzie noc... brr!
Wstrząsnął się, wypił kubek i porwał nabity muszkiet.
— Ciemno jak w norze, — rzekł gospodarz, wyprowadzając go przed drzwi karczmy.
Szymon mruknął parę niezrozumiałych wyrazów, poczem poszedł w głąb lasu a karczmarz patrzył za nim ciekawie.
— Ma on tej nocy coś na myśli, — pomrukiwał.
W tej samej chwili dał się słyszeć straszliwy grzmot.
— Hu!... straszna będzie noc! — rzekł karczmarz, wszedł do swego nędznego domostwa i zamknął dobrze drzwi za sobą.
Ślepa niewolnica przeszła tuż koło karczmy, ale gdy ją wyminęła, mimowolnie zboczyła z drogi.
Uszła tak dość znaczny kawał i dopiero spostrzegła, gdy się dostała na pole.
Stanęła. Ta pomyłka przeraziła ją. Doświadczeniem jednakże była nauczona, że w takich razach najlepiej zatrzymać się bez poruszenia, ażeby nie stracić kierunku. Zastanowiwszy się poznała, że obrała mylny kierunek.
Niepodobna do opisania trwoga przejęła ją.
Jeżeli gajowy tymczasem ją uprzedził?... jeżeli ona nie znajdzie Jana Sobieskiego?... jeżeli nie zdoła go przestrzedz?... Myśli te wywierały na Sassie dreszczem przejmujące wrażenie. W pośpiechu zboczyła z właściwej drogi, trzeba ją było teraz odnaleźć. Nie było to jednak łatwem zadaniem dla niewidomego dziewczęcia.
Burza wybuchła. Deszcz gwałtownie uderzył w delikatną postać i przeinaczał szarę sukienkę biednej Sassy.
i Nie czuła tego jednak. Potrzeba było ostrzedz i ocalić zagrożonego strasznem niebezpieczeństwem.
Wróciła nazad podczas wycia wichru i coraz bardziej zbliżających się grzmotów.
Nareszcie znowu dostała się na drogę.
Szymon już znikł w ciemnościach lasu udając się w miejsce wskazane i trzymając w pogotowiu muszkiet celem sprzątnięcia jeźdźca, którego mu usunąć polecił wojewoda. Było jednak nadzwyczaj ciemno w lesie, a przytem wypita wódka zaczęła działać w głowie gajowego.
Zaklął on, przysięgając jeźdźcowi śmierć.
Od czasu do czasu błyskawica tak jasno oświetlała jego drogę, że przystawał lub cofał się z przestrachu. Potem jednakże następowała tak głęboka ciemność, że zaledwie na odległość kilku kroków mógł ztrudem rozróżniać przedmioty.
Znał on jednak doskonale ścieżkę leśną, na której się znajdował. Chociaż nie szedł z całą pewnością, czasami zawadzając o drzewa i cofając się od nich z przekleństwem, zbłądzić jednakże nie mógł.
Zbliżył się do głównego gościńca, przeszedł nim kawałek drogi i ukrył się poza gęstem tuż przy szerokiej drodze stojącem drzewem, które mu służyło za punkt oparcia. Tak oczekiwał na jeźdźca. Burza srożyła się ciągle. Pioruny uderzały z coraz większym hukiem, zdawało się, że świat się kończy. Błyskawice od czasu do czasu magicznie oświetlały drogę i czarne drzewa.
Sassa odnalazłszy drogę szła dalej z większą ostrożnością i wkrótce przybyła do lasu. Tutaj mogła iść śmielej, bo drzewa stojące przy drodze stanowiły granicę, której się mogła dotknąć rękami. Tu ona miała wyższość nad Szymonem, łatwiej bowiem umiała się obchodzić bez światła.
Ciemność nocy nie zatrzymywała jej wcale. Niekiedy wprawdzie dreszcz ją przebiegł na odgłos grzmotu, lecz myśl o Janie Sobieskim popychała ją dalej.
Nie straciła jeszcze nadziei, że go spotka wkrótce na wielkim gościńcu przechodzącym przez las.
Śmiertelna trwoga przejmowała ją. Lękała się opóźnić. Nie przypuszczała, że Jan Sobieski już przejechał, nie mogła wiedzieć, że spłoszony błyskawicą koń uniósł go z nadzwyczajną szybkością z niebezpiecznego miejsca.
Dostała się na wielki gościniec. Uczuła, że droga w tem miejscu musiała być o wiele szerszą.
W oddaleniu może o sto kroków od niej stał na czatach Szymon. Trzymał on muszkiet w ręce. Oparł się o drzewo i czekał na jeźdźca, który już dawno przejechał.
Szum burzy nie pozwalał mu m< słyszeć, a ciemność na gościńcu była tak gęsta, że nic na nim nie mógł rozróżnić. Zmysły jego nie były przytem zupełnie pewne, gdyż wódka uderzyła mu do głowy. Odurzenie jednak, w jakim się znajdował, utwierdzało tylko napół zbydlęciałego człowieka w postanowieniu zastrzelenia tego, kto się pierwszy przybliży.
Nagle wydało mu się, że w chwili milczenia grzmotu usłyszał odgłos kroków zbliżającej się osoby. Słaby szmer wystarczył pijanicy. Podniósł on muszkiet i nie mogąc poznać idącej osoby, zamierzył wystrzelić do niej, pewny, że nie może to być kto inny, tylko wskazany mu rycerz.
Stał tak przez chwilę nieporuszony.
Wydało mu się, że ujrzał jakiś cień posuwający się gościńcem.
Wycelował.
W tej samej chwili rozległ się wystrzał.
Proch zapalony błysnął jasno.
Hukowi wystrzału, który głośnem echem rozległ się w lesie, towarzyszył odgłos grzmotu. Prawie jednocześnie z wystrzałem rozległ się straszny krzyk w powietrzu.
Krzyk ten przerażający na chwilę sparaliżował napół pijanego Szymona.
Wkrótce jednak gajowy skrzywił twarz w uśmiech zadowolenia.
— Trafiłem go, — szepnął, — niech sobie poleży do jutra! Nogi nie bardzo mi służą. Najlepiej zrobię idąc spać.
I niemogąc dłużej pokonywać działania wódki, nie troszcąc się więcej o swą ofiarę, rzucił się nieopodal na wilgotny mech i usnął obojętny na burzę, która uciszyła się powoli...
Silny oddział wojska polskiego stał w blizkości rzeki Bugu, rozłożony obozem, ażeby w każdej chwili odeprzeć można napad Szwedów, których znaczne siły znajdowały się w niewielkiej odległości.
Zawartem było wprawdzie zawieI szenie broni, ale strony wojujące nie zdawały się dowierzać sobie wzajemnie, a ta nieufność była powodem, że obie były ciągle w pogotowiu rzucić się na siebie.
Naczelnym wodzem polskiego oddziału był wojewoda Wiśniowiecki. Do niego udał się Marek, brat Jana Sobieskiego, po nadaremnem poszukiwaniu w ciągu drogi śladów mordercy swego ojca.
Pewnego dnia, gdy słońce pochyliło się ku zachodowi, Marek Sobieski stał przed swoim namiotem. W tej chwili przybył do obozu jeździec, który zapytawszy się o niego podjechał wprost ku niemu.
Teraz dopiero Marek poznał swego brata Jana i pośpieszył z radością naprzeciw niemu.
Jan zeskoczył z konia i w chwilę potem dwaj bracia padli sobie w objęcia.
— Spodziewałem się ciebie, — zawołał Marek, — wiedziałem bowiem, że się tutaj spotkamy! Chodź do tego namiotu, i opowiesz mi, czy szczęśliwszy byłeś odemnie.
Dwaj młodzieńcy udali się do namiotu i usiedli na krzesłach obozowych stojących przy stole utworzonym z pnia ściętego drzewa.
Marek kazał podać butelkę wina, nalał kieliszki i trąciwszy się z bratem wypili obaj na szczęście spotkania i dobro sprawy krajowej.
— A teraz opowiadaj, mój bracie, — rzekł Marek, zapaliwszy łuczywo, które ponuro oświetlało wnętrze namiotu, opowiadaj, czy znalazłeś mordercę naszego nieszczęśliwego ojca! Ja go napróżno szukałem. Jedyną rezczą, której dojść mogłem, jest pewność, że ojciec nasz padł ofiarą zawiści i ambicyi któregoś z wojewodów.
— Obawiam się, czy uda nam się kiedy rozwikłać tę tajemnicę, — odpowiedział Jan Sobieski poważnie, — w drodze Sassa doścignęła mnie i gdym bawił gościem w zamku wojewody Michała Wassalskiego, chciała przeciwko niemu zwrócić moje podejrzenia.
— Sassa udała się za tobą, mój bracie?
— Wbrew mojej woli! Pragnąc jej znaleźć nowe, odpowiednie miejsce, dałem ją żonie wojewody. To może było powodem, że Sassa powzięła takie podejrzenie i wyjawiła je przedemną.
— A więc została w zamku Wassalskiego?
— Od tego czasu nie widziałem jej więcej.
Jan Sobieski opowiedział swemu bratu wszystko co go spotkało w zamku, a co nam jest już wiadomem. Podróż jego do obozu odbyła się bez przeszkody.
— Nie odstępuj jednak od zamiaru szukania mordercy, — zakończył opowiadanie, — jestem pewny, że i później znajdziemy do tego sposobność. W drodze moje poszukiwania były bezskuteczne, nie udało mi się rozwikłać tajemnicy i wynaleźć winnego.
Dwaj bracia do późnej nocy siedzieli rozmawiając. Opowiadali sobie wszystko, co zaszło i układali plany na przyszłość.
Nazajutrz rano Jan zameldował się dowódzcy oddziału i został przez niego przyjęty z radością. Przyłączono go do chorągwi jednej, do której brat jego należał, tak że w razie, gdyby przyszło do walki, dwaj bracia walczyliby obok siebie.
Prawdopodobieństwo rozpoczęcia kroków nieprzyjacielskich w ostatnich dniach powiększyło się znacznie.
Małe oddziały przednich straży w blizkości brzegów rzeki uderzyły na siebie i przyszło między niemi do krwawej potyczki, która jednak na razie nie miała ważniejszych skutków.
Umysły obu stron były jednakże wzburzone i za ladajakim powodem, mogło przyjść do walnej bitwy.
W obozie polskim przedsięwzięto wszelkie środki ostrożności. Rozstawiono przednie straże i polecono im baczną uwagę zwracać na nieprzyjaciela. Wynajęto pomiędzy mieszkańcami znaczną liczbę szpiegów, którzy donosili o wszystkiem, co się działo po stronie szwedzkiej.
Pewnego wieczoru w kilka dni po przybyciu Jana Sobieskiego do obozu, gdy dwaj bracia siedzieli razem uchyliło się płótno namiotu i wszedł Michał Wassalski.
Jan i Marek powstali na powitanie wojewody.
— A więc zastaję was tutaj, — rzekł wojewoda, — spodziewałem się tego, gdyż wszyscy waleczni zbierają się teraz w obozie. I ja tu przed godziną przybyłem.
— Witaj nam szlachetny wojewodo! — powitał Jan ponurego Wassalskiego, którego Marek pozdrowił także pokłonem, — cieszymy się waszem przybyciem! Nie długo daliście czekać na siebie.
— Pilno mi było przybyć tutaj, bo tu najwłaściwsze miejsce w tej chwili dla rycerzy! Spokojne wysiadywanie w zamku mych przodków nie byłoby przyzwoitem.
— Czy przed odjazdem z zamku, dostojny wojewodo, widzieliście Sassę, ślepą niewolnicę? Cóż się z nią dzieje? — zapytał Jan.
— Opuściłem zamek wkrótce po was i nie pytałem się o niewolnicę, — odpowiedział Michał Wassalski, — ale cóżby ją złego spotkać mogło w moim zamku?
Marek wpatrując się w ponurą, brodatą twarz wojewody, nie mógł się pozbyć myśli, że ma on jakiś zamiar ukryty, że nie jest szczerym. Młodszy brat Jana Sobieskiego doznawał niemiłego uczucia na widok Wassalskiego i zwierzył się z tem przed bratem, gdy wojewoda opuścił namiot udając się do siebie.
— Więc i ty, Marku? — zapytał Jan zdziwiony, — wytłómaczę ci zaraz nieprzyjemne wrażenia, które Michał Wassalski czyni na to! Ciemnobrodata jego twarz jest ponurą, poważną, wojewoda jest człowiekiem zamkniętym w sobie, gościnności jego jednakże muszę oddać sprawiedliwość!
— Oczy jego były niespokojne i groźne, mój bracie, błyskał w nich szczególny ogień, — odrzekł Marek, — gdy sądził, że nie zwracamy na niego uwagi, można było pochwycić, dziwne jego spojrzenia.
— Sądzę, że niesłusznym jesteś względem niego, — odpowiedział Jan, — nie należy się powodować takiemi przypadkowemi wrażeniami.
Dwaj bracia poszli na spoczynek, zaledwie jednak usnęli, dał się słyszeć dźwięk rogów i głuchy odgłos bębnów alarmowych.
— Co to jest? słyszysz? — zawołał budząc się Jan.
— Bitwa! Sprawdza się to, com przewidywał od kilku dni! Straże przednie znowu uderzyły na siebie, tym razem jednak przyjdzie do formalnej bitwy, — odpowiedział Marek.
W obozie wszystko zaczęło się poruszać. Noc była jasna, księżycowa. Wrzawa panowała nadzwyczajna. Piechota zebrała się naprzód i pod dowództwem naczelników pośpieszyła ku oddalonemu miejscu nad rzeką, z którego dochodził głuchy odgłos rozpoczętej walki.
Marek miał słuszność. Przednie straże nieprzyjacielskich wojsk rozpoczęły krwawą potyczkę, która wkrótce przybrała znaczniejsze rozmiary. Szwedzi przeważni siłą odparli przednią straż polską, pomimo dzielnej obrony. Miejsce potyczki pokryte było zabitymi i rannymi.
Noc księżycowa sprzyjała walce. Na pałszczyźnie nadbużnej — widno było jak w dzień.
Odparty oddział polskiej przedniej straży poniósł bardzo znaczne straty i zmniejszył się do niewielkiej gromadki ludzi, gdy piechota z obozu przybyła mu na pomoc.
Wojska polskie uderzyły na nieprzyjaciela, który widocznie był przygotowany na tę nagłą zaczepkę, gdyż stał w zupełnym porządku.
Na całej równinie rozpoczęła się zapalczywa walka, świadcząca, że obie strony przejęte były nienawiścią i żądzą krwi. A nienawiść dodaje odwagi! To też walka wkrótce przybierać zaczęła coraz większe rozmiary. Słychać było okrzyki wojenne, szczęk broni, huk wystrzałów, odgłosy rogów.
Wtem wypadła z polskiego obozu kawalerya. Składała się ona z dzielnych synów szlacheckich rodzin, a stanowiła znaczny odddział który śpiesząc w pomoc piechocie, zręcznym manewrem uderzył na Szwedów z boku.
Oddział konnicy szwedzkiej puścił się także naprzód, ażeby odeprzeć atak i prawie jednocześnie po obu stronach zaczęły grat armaty aż ziemia wstrząsała się od huku. Artylerya jednakże obu stron nie była dość liczną, ażeby mogła rozstrzygnąć zwycięstwo i musiało przyjść do ręcznej walki, w której mąż staje przeciw mężowi.
Starcie było tak straszne, że cała linia pokryła się poległymi i żywi musieli przechodzić przez zabitych. Wystrzały muszkietów zionące śmiercią i spustoszeniem ucichły wkrótce i wywiązała się na całem bojowisku straszna walka na pojedynkę. Rozkazy wodzów przebrzmiewały niedosłyszane, każdy musiał bronić swojego życia i długi czas zdawało się, że ani Szwedzi ani Polacy nie cofnęli się o krok jeden.
Murem stały szeregi obu stron walczących. Miejsca poległych zajmowali natychmiast inni. Na jęki rannych nie zważano. Furya wojenna szalała w swojej orgii, ludzie zapominali, że mają przed sobą swych bliźnich.
Kawalerya polska przełamała linię nieprzyjacielską i zaczęła się rzeź straszliwa. Dzielni mężowie i młodzieńcy wywijali połyskającemi w blasku księżyca szablami, inni strzelali z karabinów i pistoletów, a przerażeni nieprzyjaciele padali pod ich konie.
W pierwszym szeregu walczących znajdowali się Marek i Jan Sobieski. Jednym rycerskim ożywieni zapałem walczyli obok siebie i bez trwogi przedzierali się w nieprzyjacielskie szeregi.
Wkrótce jednakże rozłączył ich przebieg walki. Jan Sobieski odwagą przodował i świecił tym, którzy postępowali za nim jako wzór waleczności i nieustraszonego męstwa.
Jak gdyby zaklęty od pałasza i kuli popędzał koma nieustannie dalej. Wrogowie cofali się przed nim, jak gdyby niepodobna było stawić mu oporu, a którego z nich dosięgła jego szabla, ten padał martwy lub raniony.
Ale i Marek nie pozostał w tyle za przykładem swojego brata, tak że dwaj ci młodzieńcy wszystkim przodowali i oświetleni blaskiem księżyca wyglądali jak dwie bohaterskie postacie, których zuchwałe męstwo o zwycięstwie rozstrzyga.
W liczbie śpieszących za nimi w bój jeźdźców znajdował się także ponury Michał Wassalski. Widział on obu braci odznaczających się godną podziwienia odwagą, a widok ten utwierdził go jeszcze bardziej w zbrodniczym zamiarze skorzystania z tej przyjaznej okoliczności i pozbycia się tego, któremu nad kolebką przepowiedzianą była korona.
Ten Jan Sobieski, król przepowiedziany znajdował się przed nim w blasku księżyca dzielny i waleczny jak starożytny bohater.
Michał Wassalski miał w pogotowiu nabity pistolet. Walczył sam białą bronią, a strzał przeznaczył dla Jana Sobieskiego. Jeżeli kula trafi go w ciżbie walki, nikt nie będzie wiedział, że poległ jako ofiara żądzy panowania i zawiści, wszyscy pomyślą, że poniósł śmierć w walce.
Na wschodzie zaczęły się już ukazywać jasne paski. Księżyc na bladem niebie coraz wątlejszym przyświecał blaskiem.
Za kwadrans miało się rozwidnić zupełnie.
Walka trwała jeszcze bez przerwy.
Obie strony walczyły z pogardą śmierci. Polska strona, słabsza liczebnie brak sił materyalnych zastępowała dzielnością.
Świtający poranek nie rozstrzygnął jeszcze zwycięstwa. Janowi Sobieskiemu pierwszemu jednak udało się w towarzystwie brata tak dzielnie natrzeć na nieprzyjaciół, że ci zaczęli się chwiać.
Nie tracąc chwili czasu i nie wątpiąc już o zwycięstwie Jan Sobieski nacierał dalej, na chwilę zostawiając po za sobą swego brata Marka.
Wtedy dało się słyszeć z tyku kilka wystrzałów, kilku jeźdźców, dało ognia do nieprzyjacielskiego dowódzcy.
Mogło to rozstrzygnąć walkę; wiadomo bowiem, jaki wpływ wywiera na walczące wojsko utrata wodza.
Z okrzykiem zwycięstwa spiął Jan Sobieski konia i puścił się w ciżbę cofających się nieprzyjaciół.
W tej samej chwili Marek, brat jego trafiony kulą spadł z konia.
Zamęt walki i pośpiech, z jakim nacierał na nieprzyjaciela, nie pozwalał Janowi Sobieskiemu widzieć katastrofy, jaka spotkała jego brata. Koń ranionego uczuwszy się uwolnionym od jeźdźca, odskoczył gawłtownie i Marek pozostał pomiędzy zabitymi i umierającymi, skazany na śmierć na polu walki, gdyż inni jeźdźcy konno przejeżdżali przez niego.
Czyż podobna w zamęcie walki pamiętać o bezpieczeństwie nawet najbliższych i najdroższych?
Szwedzi powoli ustępować zaczynali.
Polska piechota, która już niespodziewała się zwycięstwa, odzyskała straconą chwilowo odwagę i z głośnym okrzykiem uderzyła na nieprzyjaciela.
Szwedzi jednakże nie uciekali. Bronili się jeszcze i niejeden dzielny zapaśnik polskich szeregów przypłacił życiem tę obronę.
Wojsko szwedzkie cofnęło się na zajmowane przed bitwą stanowisko.
Bitwa skończyła się.
Po obu stronach straty były tak znaczne, że zwycięzcy nie mogli o ściganiu pokonanego nieprzyjaciela myśleć.
Równina, na której toczyła się walka, była pokryta zabitymi i rannymi.
Wojska polskie znużone bitwą cofnęły się do obozu i nim przystąpiły do pochowania poległych, musiało wypocząć, pozostawiając obserwowanie nieprzyjaciela kilku mniejszym oddziałom.
Szwedzi zatem uznali za właściwe zwinąć swój obóz i rozbić go nieco dalej w odpowiedniejszem miejscu.
Marek Sobieski leżał pomiędzy zabitymi i rannymi.
Brat jego Jan spostrzegł natychmiast, że go nie było i szukał go po bitwie.
Nie udało mu się jednakże go odnaleźć.
Dzień bitwy miał się ku schyłkowi.
Ciemność zaległa pole walki.
Ponura cisza nastąpiła po wrzawie bojowej. W niektórych punktach obszernej równiny żołnierze byli zajęci przenoszeniem ranionych i grzebaniem umarłych. Poświęcali sobie latarniami.
Był to straszny chaos zwłok ludzkich, ciał padłych koni, pogruchotanych wozów i porzuconego oręża.
Noc okryła swoim płaszczem równinę nadbużną, jak gdyby chciała ukryć straszny widok pobojowiska.
Jan Sobieski szukał swego brata aż do wieczora. Poszukiwania były bez skuteczne, przyszło mu zatem na myśl, że brat jego został raniony i wzięty przez nieprzyjaciół do niewoli.
Myśl ta przejmowała go głęboką boleścią. On, który się tak odznaczył, że dowódzcy jednogłośnie podziwiali jego waleczność, był pochylony i smutnie spoglądał w ziemię.
Gdy po niejakim czasie poszedł do namiotu i siedział zamyślony, wsparłszy głowę na ręku uchyliło się nagle płótno namiotu.
Wspaniała postać Wassalskiego ukazała się u wejścia.
Wojewoda na chwilę stanął jak skamieniały ujrzawszy przed sobą Jana Sobieskiego. Jego twarz sposępniała... zdawało mu się, że ujrzał widmo, gdyż był pewnym, że w zamęcie walki widział go spadającego z konia.
Widok znienawidzonego wywarł na Michale Wassalskim wrażenie trudne do opisania. Wszystkiego prędzej się spodziewał niż ujrzenia człowieka, do którego o świcie z pistoletu wypalił.
Odgłos kroków obudził Jana Sobieskiego z zadumy. Spojrzał on na wchodzącego.
— To wy, dostojny wojewodo! — rzekł wstając.
Wassalski wszedł do namiotu.
— Przyszedłem zobaczyć, czyście odwagi waszej nie przypłacili śmiercią, — odpowiedział.
— Wyszedłem z walki cało, bez najmniejszego draśnięcia!
— Macie chyba jakiś tajemny środek, jakieś czary, jakiś amulet, który was zabezpiecza przed kulą, panie Sobieski, — rzekł wojewoda z trudnością ukrywając niezadowolenie i pragnąc jakiegoś wyjaśnienia tej niepojętej dla siebie zagadki.
Jan Sobieski wstrząsnął głową.
— Patrzcie! — rzekł odsłaniając odzież na piersi, — nie noszę ani drucianej koszuli, ani pancerza! Nie mam żadnego amuletu, dostojny wojewodo, a jednak jakby cudem umknąłem śmierci!
— Cudem w istocie!
— Jednakże brat mój Marek, jak się zdaje, mniej był szczęśliwy, — odpowiedział Sobieski poważnie.
Wassalski drgnął.
— Więc brat wasz zginął i — zapytał.
Teraz dopiero zrozumiał, że kula, którą przeznaczył dla Jana, trafiła w jego brata. Jeden zatem przynajmniej członek nienawistnego rodu, został usunięty z jego drogi.
— Nic jeszcze o nim nie wiem! — szepnął, — nie wrócił dotąd... szukałem go nadaremnie.
— Cóż znowu?... zniknąć przecież nie mógł! — odrzekł Wassalski.
— Mógł zostać ranionym... ciężko ranionym i zabranym przez nieprzyjaciela!
— I to jest możebne! Poczekajcie jednak do jutra rana aż wszyscy ranni i zabici zostaną uprzątnięci z pobojowiska.
— Straszna niepewność! — rzekł Jan Sobieski.
— Jesteśmy znużeni! dobrej nocy! — odrzekł wojewoda i opuścił namiot tego, któremu śmierć poprzysiągł, a której uniknął ponownie.
Wyraz nienawiści przebiegł twarz wojewody, gdy wyszedł z namiotu, w którym Jan Sobieski pozostał sam. Ponuro błyskające jego oczy zdradzały niezadowolenie i wściekłość.
— Jeden z was zginął, widziałem to, — mówił do siebie, o świcie niepodobna było dobrze rozpoznać. Strzelałem do ciebie, Janie Sobieski! Brat twój Marek zginął tym razem! Widziałem go jak spadał z konia i uważałem go za ciebie! Oszukałeś mnie! Nie trafiłem cię! Nie ujdziesz jednak przedemną! Spotkamy się jeszcze! Z drogi mojej musisz ustąpić, choćbym miał gwiazdy powyrwać z niebios sklepienia, ażeby cię niemi zdruzgotać! Szczęście sprzyja ci widocznie! Strzeże cię jakiś anioł niewidzialny! Powiadam ci jednakże, że upoluję chwilę, w której ten duch opiekuńczy nie będzie bardzo uważnym! Czuję, że inaczej musiałbym lękać się ciebie!
Michał Wassalski udał się do swego namiotu i rzucił się na posłanie. Sen jednak uciekał od niego. Czarna jego dusza układała plany zbrodnicze. Nie mógł spocząć dopóki nie usunie tego, któremu przepowiedzianą była korona, po którą wyciągał chciwe, krwią bratnią zmazane ręce...
Tymczasem Jan Sobieski znużony tem wszystkiem, co przebył, rzucił się na łoże obozowe i zagasił pochodnię, która oświetlała namiot, rzuciwszy przedtem wzrokiem na próżne łóżko swego brata.
Marek nie wrócił! Jan stracił ostatnią nadzieję! Brat jego wpadł widocznie w ręce nieprzyjaciół i może już nie żył w tej chwili.
Głęboka noc panowała w obozie i w namiocie Sobieskiego. Żaden promyk księżyca nie dostawał się na ziemię. Zdawało się, że blady satelita ziemi zasłonił się chmurami aby nie widzieć pokrytego zmarłymi pobojowiska, na którem przy skąpym blasku pochodni i latarni kilka oddziałów żołnierzy uprzątało i grzebało poległych.
W obozie panowała cisza.
Wszyscy, z wyjątkiem nielicznych wart, pogrążeni byli w głębokim śnie, chociażby nawet na gołej ziemi, ażeby się pokrzepić po przebytych trudach. Któż mógł przewidzieć, co nazajutrz miało nastąpić? Któż mógł zaręczyć, czy za kilka godzin walka nie zacznie się na nowo? Najmniejszego światełka nie można było dostrzedz w obozie. Nic się nie poruszało dokoła. W oddali tylko, na równinie pobojowiska odbywała się smutna czynność uprzątania tych, co polegli.
Wtem dał się słyszeć głuchy, cichy jęk pod namiotami. Nikt nie uważał na to. Nikt tego nie słyszał. Wszyscy spali. Żadnej placówki nie było w blizkości.
Chociaż głęboka ciemność okrywała namioty, można jednak było dostrzedz po niejakim czasie, że jakaś ciemna postać poruszała się koło namiotów, czołgając się. Niepodobna było rozpoznać kształtów tej postaci, nie można nawet było powiedzieć z pewnością, czy to był człowiek, czy zwierzę, posuwające się chwilami, a chwilowo pozostające nieruchomo.
Jan Sobieski spał w swym namiocie, dręczony przykremi snami. Dziwne, przejmujące obrazy stawały przed wzrokiem jego ducha. Widział we śnie Sassę, słyszał ją śpiewającą smutną pieśń, widział ją potem tarzającą się we krwi i wyciągającą doń ręce z błagalną prośbą o ratunek. W tej chwili jednak stawała pomiędzy nimi dumna, piękna Jagiellona, depcząc Sassę jak robaka w prochu. Jan Sobieski chciał tego nie dopuścić ale w tej samej chwili mignęła mu w oczach zimna stal, którą wojewodzina skierowała przeciw niemu. Pochwycił za broń morderczą, uczuł w ręku zimne żelazo, a Jagiellona stała przed nim uroczo piękna ale straszna...
W tej chwili przebudził się, ale tak jeszcze był rozmarzony, że zdawało mu się, iż widzi przed sobą Jagiellonę, a przed nią nurzającego się we krwi brata swego Marka.
Starał się uwolnić od tych niemiłych sennych obrazów.
Uczuł jednakże, że trzyma w ręku jakąś dłoń lodowatą, a przed wzrokiem jego ducha stanął obraz brata.
Okropnego doznawał wrażenia!
Czuł w swojej dłoni martwą rękę nieżyjącego.
Czy marzył? Czy wrażenie snu było tak silne, że go się pozbyć nie mógł jeszcze w tej chwili?
Jan Sobieski zapanował nad sobą... zacisnął rękę i uczuł rzeczywiście martwą dłoń w swojej!
Owo nieprzezwyciężone uczucie przestrachu, które nas instynktownie przejmuje wobec śmierci, owładnęło nim! Wiedział, że nie śpi, że czuwa, a w ręce swojej trzymał zimną, wilgotną rękę zmarłego.
Powstał... sięgnął do ramienia, chciał dotknąć tego, do kogo należy ręka i ramię...
Człowiek jakiś leżał przy jego łóżku! Jan Sobieski czuł odzież, namacał głowę... ale ten, który przed nim leżał na ziemi, nie poruszał się i nie słyszał jego wołania.
Okropna to była chwila! Jan nie umiał sobie zdać sprawy z tego zagadkowego wypadku.
Zerwał się.
Potrzeba było to wyjaśnić!
Zapalił szybko pochodnię. Przystąpił z nią do łoża i oświetlił bladą, zmienioną twarz człowieka leżącego na ziemi.
Na widok, jaki ujrzał, odskoczył.
Ujrzał martwe rysy swego brata Marka! Umierający ostatkiem sił, dowlókł się aż do jego namiotu i nic już więcej uczynić nie mógł, tylko zimną już rękę podał bratu do pożegnania. Tak zaskoczyła go śmierć.
— Marku! mój bracie! — zawołał Jan Sobieski przejęty głęboką boleścią klękając przy martwem ciele.
Przemawiał do umarłego! Marek nie poruszał się ani słyszał... był trupem.
— Przyszedłeś tu pożegnać się ze mną, — rzekł Jan patrząc z najgłębszem wzruszeniem na brata, którego pierś przeszyta była kulą, — widzę cię znowu, ale tylko po to, aby się przekonać stanowczo o twojej śmierci. Przyszedłeś, przywlokłeś się tutaj, ażeby mnie upewnić, że nie jesteś jeńcem, że powinienem cię opłakiwać! Oczy twoje zamknęły się na wieki! Rękę twoją śmierć lodem ścięła! Straciłem cię!
Jan ukląkł i pochylił się nad zwłokami brata, oświetlonemi czerwonym blaskiem pochodni.
Tak czuwał aż do rana.
Pożegnał się z poległym bratem.
Marka Sobieskiego pochowano we wspólnej mogile z innymi poległymi.
Żałosny odgłos trąb towarzyszył pogrzebowi.
Grób zamknięto za umarłymi.
Jan Sobieski stał nad nim i odmawiał modlitwy.
Zdawało się, że losy wybrały ślepą niewolnicę z Sziras na to, aby wychyliła kielich cierpień, że biednej Sasie przeznaczone było, aby w usługach tego, którego ukochała nie dającą się opisać miłością, była zmuszoną przenosić najokropniejsze cierpienia.
Gajowy Szymon obudził się zrana i przypomniał sobie o tem, co zaszło w nocy. Wstał, ażeby zobaczyć, czy nie chybił celu. Usnął z przekonaniem, że wypełnił rozkaz swego pana.
Nagle wydało mu się, że usłyszał głuchy jęk.
— Zdaje się, żem go nie dobił, — rzekł do siebie pozbawiony uczuć człowiek.
I pochwyciwszy muszkiet, poszedł ku drodze.
Dzień był jasny. Cała przyroda zda wała się orzeźwioną po burzy. Promienie słońca przebijały się przez gęste liście drzew, pod któremi panował półcień, gdy drogę oświetlało słońce całym swym blaskiem.
Gdy Szymon wyszedł z gęstwiny na drogę i obejrzał się, spostrzegł w niewielkiem oddaleniu leżącą na środku drogi postać ludzką, — dziewczynę! Jęczała ona i widocznie nie mogła się poruszać.
Co to było? Szymon stanął zdziwiony. Następnie zbliżył się do dziewczyny. Mężczyzny tego, którego mniemał że trafił w nocy, nie było widać, powoli dopiero przyszło mu na myśl, że w ciemnościach nocy musiał wystrzelić do tej dziewczyny i ranić ją.
Była to Sassa, śpiewny skowronek. Leżała na środku drogi i jęczała.
Usłyszawszy obcego człowieka podniosła się z trudem.
— Powiedźcie mi tylko jedno! — rzekła słabym głosem do Szymona, — czy jeździec pojechał dalej, czy też tu gdzie leży w blizkości w kałuży krwi?
Śmiertelna trwoga malowała się w jej rysach.
— To wygląda na jakieś czary! — mruknął gajowy, — sądziłem że tu znajdę jeźdźca, a znajduję was!
Sassa złożyła ręce i padła znowu na drogę! Ofiara miłości udała się jej! Jan Sobieski przejechał szczęśliwie, był ocalony!\
W tej chwili ukazał się na drodze jakiś jeździec.
Był to Michał Wassalski! Przybył on dowiedzieć się, co zrobił w ciągu nocy wykonawca jego woli.
Szymon ujrzawszy wojewodę, ukląkł przed nim i skrzyżował ręce na piersiach.
— Stał się cud wielki, — najdostojniejszy panie! — zawołał.
— Co to jest?... To niewolnica! — rzekł z niezadowoleniem Wassalski, wskazując Sassę, — skąd się tu wzięła niewolnica mojej żony?
— Dzieją się tu jakieś czary, najdostojniejszy panie, — mówił Szymon przerażony, — strzeliłem do jeźdźca, a teraz zrana znajduję na jego miejscu tę dziewczynę.
Sassa była omdloną. Nie słyszała tej rozmowy. Gdy się dowiedziała, że Jan Sobieski jest ocalony, przemogłoją osłabienie. Straciła przytomność.
— Jesteś niegodnym psem! — zgrzytnął zębami wojewoda, podnosząc szpicrutę, aby ukarać gajowego, który klęczał przy jego koniu, — pominąłeś tego, którego ci wskazałem, a na to miejsce strzeliłeś cło tej niewolnicy, nędzny łotrze!
— To niepodobna, najdostojniejszy panie! czary wtem jakieś być musiały! — zawołał Szymon w śmiertelnej trwodze, — duch nieczysty wmieszał się w tę sprawę!
— Niewolnica powie mi prawdę, a wówczas biada tobie! — zagroził Wassalski, — podnieś ją na ramiona, bo widzę, że nie może się ruszać! Idź za mną. Zaniesiesz ją do zamku!
Szymon poskoczył żywo i niezgrabnie uniósł leżącą na ziemi Sassę, której głowa, ręce i nogi bezwładnie zwieszały się ku ziemi, gdy ją niósł za wojewodą.
W rysach Wassalskiego znać było żywy gniew. Ten, którego zgubę przysiągł, wymknął mu się wyraźnie i znowu niewolnica stanęła przy nim jak anioł opiekuńczy, ażeby go ocalić. Nienawiść wojewody miała za przedmiot także Sassę, która przedostatniej nocy chodziła po zamku, jak gdyby śledząc co się dzieje i która mu następnie uciekła.
Teraz przynajmniej był w jego mocy anioł opiekuńczy Jana Sobieskiego i nie mógł mu się ukazać w chwili niebezpieczeństwa, nawet gdyby się wyleczył z rany która była tak bolesną, że pozbawiała go przytomności.
— Naprzód! — zawołał wojewoda na gajowego, wstrząsając szpicrutą nad jego głową.
Szymon niosąc na rękach ślepą niewolnicę, postępował przed koniem.
Michał Wassalski przejechał znaczną część drogi, nie znalazł jednak nigdzie poległego Jana Sobieskiego. Przekonał się zatem, że gajowy nie wykonał rozkazu, który mu był dany. Szpicruta spadła na głowę i na plecy Szymona.
— Nędzny psie! — zgrzytnął zębami wojewoda, — czy po to darowałem ci muszkiet, żebyś napadał bezbronną dziewczynę?... Widocznie wódka zawróciła ci w głowie.
Szymon szedł pochylony nic nie od powiadając. Przywykł on do złego traktowania i nie wiele na nie zwracał uwagi.
Tak przybył do zamku, popędzany przez jadącego konno wojewodę i tu złożył swój ciężar.
Jagiellona stała w oknie i widziała ten szczególny transport.
Szymon złożywszy w zamku Sassę, skorzystał z dogodnej chwili i oddalił się.
— Przynoszę ci twego napół nieżywego skowronka, — zawołał Michał Wassalski, — od dnia dzisiejszego zamknij go w lepszej klatce, bo ci znowu ucieknie! Gajowy Szymon go złapał.
Jagiellona spojrzała nienawistnie na biedną, nieruchomo leżącą Sassę.
— Uciekła, zbiegła! Poszła za swoim dawnym panem! — rzekła wojewodzina.
— A Jan Sobieski uszedł cało! — dodał pocichu Michał Wassalski.
— Ciężko odpokutuje zuchwała niewolnica za to, że się poważyła uciekać, odpowiedziała Jagiellona.
Sassa przyszła do siebie. Podniosła się. Zadrżała poznawszy głosy rozmawiających. Załamała ręce.
— Oh! dlaczegóż jeszcze żyję?... — szepnęła.
Ślepa niewolnica przedstawiała budzący wzruszenia widok. Ale wojewoda i jego małżonka nie doznawali żadnego współczucia.
— Chciałaś uciec, niewierne stworzenie, — rzekła Jagiellona, — pocóżeś w nocy chodziła do lasu? Przekonałaś się zapewne teraz, że ucieczka ci się nie uda!
— Chciałabym umrzeć! — szepnęła Sassa.
— Krew płynie z jej rany! Wynieść ją! — rozkazał wojewoda.
— Nie ucieknie mi ona więcej, — rzekła Jagiellona, — już ja sama o tem pamiętać będę.
W tylnym narożniku zamku znajdowała się dosyć wysoka wieża, w której w czasach wojennych mieszkał dozorca, mający obowiązek obserwować, czy nie zbliża się skąd nieprzyjaciel.
W tej wieży, do której prowadziły strome schody, znajdowało sic na górze kilka izb od dłuższego już czasu niezajętych.
Do jednej z tych izb kazała Jagiellona zanieść ranioną i niezdolną do stawiania oporu Sassę. Przyrządzono tam dla niej nędzne posłanie ze słomy, na ktorem położyli ją służący.
Jagiellona sama dopilnowała, żeby drzwi wieży dobrze zamknięto i poleciła jednej szczególnie oddanej sobie służącej, żeby ślepej niewolnicy przynosiła jadło i wodę.
Gdy Sassa sama pozostała w knęły w oddaleniu, gdy głęboka, straży, gdy odgłosy kroków i rozmowy zniszna cisza objęła ją, podniosła się nieszczęśliwa na posłaniu.
Wyglądała przerażająco blado, jak gdyby blizką była śmierci. Miłe jej delikatne rysy wyrażały boleść i rozpacz.
Znajdowała się w miejscu, które dla niej było straszne, w ręku, ludzi, których obecność przejmowała ją przerażeniem.
A Jan Sobieski nie usłuchał jej przestróg i próśb! Jan Sobieski pozostawił ją w ręku tych strasznych ludzi, nie okazawszy jej żadnego współczucia.
Sassa zasłoniła twarz rękami i łkała. Boleść duszy dręczyła ją okropniej; niż rana.
Była opuszczoną i odepchniętą. Jan Sobieski darował ją, nie usłuchał jej ostrzeżeń! Wprawdzie tym razem uniknął szczęśliwie grożącego niebezpieczeństwa i sam był ocalony, ale pozostawił Sassę w ręku swych nieprzyjaciół. Nie miał dla niej współczucia, nie kochał jej.
Myśli te szarpały duszę biednej Sassy! Czyliż spodziewała się ona, że może być pokochaną przez niego? Czyż bujna jej fantazya pod wpływem gorącej, pełnej poświęcenia miłości mogła przypuszczać, że Jan Sobieski otworzy dla niej swe serce? A czyż jej nie uratował niegdyś z jeziora? A czyż jej nie odwiózł rannej z polowania?
A jednak darował ją. Darował tak, jak się daje kwiatek kochance!
Czyżby kochał Jagiellonę?... tego szatana?
Ślepa niewolnica drgnęła na tę myśl... to przypuszczenie przerażała ją, było dla niej nieznośne...
Upadła na słomę, siły opuściły ją, przestała myśleć.
Obudziwszy się czuła pragnienie i dotkliwy ból w ranach.
Z trudnością powstała, obmacały izdebkę i znalazła dzbanek z wodą.
Ugasiwszy pragnienie, pozostałą wodą obmyła swoje rany.
Nikt nie miał nad nią litości, nikt nie przychodził aby opatrzyć jej rany, tylko służąca przychodziła raz na dzień ażeby się przekonać, czy jeszcze żyła i przynieść jej chleba i wody.
Powoli jednak przychodziła do siebie Sassa i rany jej zaczynały się goić. Zaledwie jednak zaczęła uczuwać powrót do sił, nasuwała jej się zaraz myśl rozpaczliwa, myśl ucieczki z więzienia. Potrzebowała uciec, musiała śpieszyć za młodym rycerzem, do którego należało jej serce!
W izdebce wieżowej, która stanowiła więzienie, ’ znajdował się czworokątny otwór okienny, służący do wprowadzania światła i powietrza.
Sassa zbliżyła się do tego otworu i zaczęła słuchać.
Pod otworem była sztraszliwa głębia, nie mogła jej widzieć, domyślała się tego jednak po szmerach, które dochodziły aż do niej.
Każdy człowiek, chociażby był skazanym na walkę z okropnemi cierpieniami, był szczęśliwszym w porównaniu z tą biedną, ślepą, niewolnicą, która nigdy nie widziała ani światła słońca, ani przystrojonej kwiatami zie mi, ani twarzy człowieka. Będąc pozbawioną wzroku czyliż nie była zewsząd otoczoną niebezpieczeństwami? Co dla innych byłoby łatwem, ponieważ posiadali wzrok, dla niej było najzuchwalszem zadaniem.
— Uciec stąd, uciec! — mówiła sobie w duchu.
Rany zgoiły się, powzięła zatem postanowienie ucieczki, ażeby się uwolnić z niewoli zamkowej.
Była jednakże ślepą, a trudności, które się przedstawiały do zwalczenia, dla niej były podwójnie straszne.
Biedna Sassa myślała jednak o Janie Sobieskim a ta myśl dodawała jej odwagi i ufności ta myśl była bodźcem potężnym do wykonania powziętego zamiaru. Była ona wprawdzie pozbawioną wzroku od urodzenia, ale za to natura bardzo bogato uposażyła inne jej zmysły. Zmysły te nie mogły wprawdzie zastąpić tego, którego była pozbawioną, były jednak potężną pomocą i podporą dla ślepej niewolnicy, która nadto pod względem umysłowego rozwoju stała wyżej od innych dziewcząt równego jej wieku i stanu. Miłość otworzyła umysł łagodnej i miłej Sassy. Miłość gotowa do poświęceń, bezinteresowna, dopomagała jej znosić wszystkie cierpienia i boleści! Musiała uciec nie dlatego, ażeby ujść od swych dręczycieli, którzy nietylko jej nienawidzili, lecz także i jej ukochanego, ale musiała uciec dla tego, aby go odnaleźć, aby mu powiedzieć, co się stało i ostatecznie przekonać go o tem, że się powinien strzedz Michała Wassalskiego i okrutnej Jagiellony! Dotychczas wątpił on jeszcze o tem, teraz miała ona w ręku dowody, mogące go przekonać, mogła mu pokazać ranę którą kula Szymona zadała jej owej burzliwej nocy, kiedy spieszyła go przestrzedz.
Jednego z następnych dni Sassa przystąpiła do wykonania swego niebezpiecznego planu. Tutaj w klatce, w celi wieżowej, zginęłaby nędznie, tęsknota strawiłaby ją powoli. Kochała ona swobodę jak ptak bujający po przestworzu. Musiała uciec! Niebezpieczeństwa jej nie odstraszały.
Słoma, na której leżała pokrytą była grubem płótnem, a oprócz tego dano jej kołdrę z grubej tkaniny.
Miała właśnie zamiar wyjąć słomę z siennika i z grubej tkaniny, podarłszy ją na pasy ukręcić linę, gdy dał się słyszeć za drzwiami odgłos kroków i rozmowy.
Sassa zaniechała szybko pracy i usiadła na swem posłaniu.
Drzwi jej więzienia otworzyły się.
Dumna postać Jagiellony ukazała się na progu. Służąca weszła za nią.
Marmurowo blada twarz Jagiellony wyraziła zadowolenie na widok siedzącej na nędznem posłaniu nienawistnej Sassy, którą Jan Sobieski jej darował, chociaż była jego aniołem opiekuńczym.
— Dobra tu klatka dla ciebie, szary skowronku, — rzekła Jagiellona, — powiadają mi jednak, że zamilkłaś! Dla czegóż nie śpiewasz? Życzę sobie, żebyś śpiewała, bo po cóż cię mam? Po co żyjesz?
— Widzisz pani, że jestem słaba i nędzna, — odpowiedziała ślepa niewolnica, — chory ptak siedzi smutnie na gałęzi i milczy.
— Wiem, że pragnęłabyś stąd się wydostać i pobiedz za dawnym swym panem! Znam ja cię! — odpowiedziała Jagiellona.
Dźwięk jej głosu zdradzał ukrytą w jej duszy nienawiść dla Jana Sobieskiego i tej, która go kochała pełną poświęcenia miłością.
— Nie zobaczysz go jednak więcej, — mówiła dalej, — bo jesteś moją! Moją! Nie zapomnij o tem, niewolnico! Mogę cię zdeptać! Wolno mi cię zabić! Sassa podniosła się.
— Nie obawiam się śmierci, pani! — rzekła ślepa niewolnica.
— Jesteś chytrym wężem, znam ja cię! Ale drżyj przedemną! Zapomnij o swym dawnym panu, za którym wlokłaś się jak pies!
— Ciało moje należy do ciebie, pani, ale duszy mojej nie możesz rozkazywać! — odparła ślepa niewolnica bez trwogi.
— Pozbędziesz się ty tych buntowniczych myśli i zapomnisz o nich! Pozostaniesz jeszcze kilka tygodni w tej klatce, a wtedy twój opór osłabnie.
Przyzwyczaisz się do tego miejsca i zaczniesz śpiewać!
— Ptak milczy w niewoli, pani!
— Śpiewasz tylko wówczas, gdy Jan Sobieski ci rozkaże! Nie myśl, żebym o tem zapomniała, — rzekła Jagiellona groźnie, — zachodzi jednak pytanie, czy cię nie zdołam zmusić do posłuszeństwa, skowronku! Stąd się nie wydostaniesz! Pożegnaj się z nadzieją udania się do twego pana, nie dokażesz tego nigdy! Dni jego są zresztą i tak policzone, ponieważ udał się na wojnę, gdzie ze wszystkich stron śmierć go otacza! Jesteś moją i powiadam ci, że cię będę umiała poskromić!
Jagiellona spojrzała na nią ponuro i groźnie, wzrokiem Meduzy, która radaby zamienić w kamień to, co podpadło pod jej oczy.
Sassa jednakże była ślepą. Pioruny tego wzroku nie mogły na niej czynić żadnego wrażenia.
Dumna małżonka wojewody zwróciła się ku drzwiom.
Sassa stała, słuchała stojąc bez poruszenia.
Usłyszała wkrótce, że Jagiellona z służącą odeszły.
Po zamknięciu drzwi ślepa niewolnica odetchnęła. Wstąpiło w nią nagle nowe życie. Odwaga i stanowczość malowały się w jej bladych rysach.
— Nie zatrzymasz mię tu, — szepnęła.
Była w tej chwili piękną jak prawdziwa, odważająca się dla miłości na wszystko bohaterka.
— Nie tracę nadziei, że zdołam stąd uciec, — mówiła dalej do siebie, — będziesz mnie napróżno szukała w klatce, dumna, pozbawiona serca kobieto! Jeszcze jest dzień, odwiedziny twoje przestrzegają mnie o tem! Gdy służąca twoja przyniesie mi chleb i wodę, będę wiedziała, że już noc jest blizko. Ucieknę zatem, aby udać się w tropy tego, do którego życie moje należy. Pójdę za nim na pole bitew, aby go ostrzedz przed tobą i twoim żądnym krwi małżonkiem.
Dziwny zapał odbijał się w bladych rysach ślepej niewolnicy. Sassa miała w tej chwili w dziewiczej swej postaci i w wyrazie twarzy coś niewypowiedzianie uroczego.
Jakaż to sprzeczność pomiędzy nią ożywioną i przepełnioną uczuciem miłości, a knującą plany nienawiści i zbrodni Jagiellona! Jedna z nich była aniołem stróżem, druga złym duchem Jana Sobieskiego i walczyły z sobą o jego posiadanie.
Sassa czuła, że byłby zgubionym, ostatecznie zgubionym, gdyby tej okrutnej kobiecie i jej małżonkowi udało się niedopuścić jej do niego.
Musiała uciec, uciec koniecznie! Musiała udać się za nim! Mniejsza jej było o życie, byle tylko udało się jej znaleźć go raz jeszcze i ocalić!
Po niejakim czasie służąca weszła do izdebki. Napełniła dzbanek wodą i przyniosła Sassie posiłek.
Uczyniwszy to odeszła.
Ślepa niewolnica dowiedziała się tym sposobem, że noc się zbliża i że nikt przeszkadzać jej nie będzie.
Z gorączkowym pośpiechem wyrzuciła słomę z powłoki siennika i zaczęła rozdzierać w pasy płótno. Pasy te powiązała z sobą i utworzyła sznur, który przedłużyła za pomocą również podartej w pasy kołdry.
Wypróbowawszy moc tego improwizowanego sznura, uznała, że był dość silny do uniesienia niewielkiego ciężaru jej ciała.
W oknie nie było ani haka ani kraty, trzeba więc było wynaleźć jakiś przedmiot dość mocny, aby mógł sznur utrzymywać.
W rogu izdebki leżał gruby, silny drąg drewniany, szerszy niż otwór okienny. Przywiązała jeden koniec swojego sznura do tego drąga i położyła drąg przed otworem tak, żeby końce jego opierały się o ściany. Tym sposobem drąg miał stanowić silny punkt oparcia dla spuszczającej się po sznurze Sassy.
Na dworze było już ciemno.
Ślepa niewolnica nie czuła żadnej obawy wobec niebezpieczeństwa i głębiny. Głębi tej nie mogła widzieć. Uczucie strachu tłumiła zupełnie nadzieją odzyskania wolności.
Uklękła i odmówiła krótką lecz gorącą modlitwę. Słowa tej modlitwy były tak proste, tak z głębi serca płynęły, jak pacierz pobożnego dziecięcia, które jeszcze nie zna fałszu i żadnego grzechu nie popełniło.
Nadeszła stanowcza chwila!
Z zadziwiającą zręcznością dostała się Sassa na parapet, okienko było tak wielkie, że mogła się przez nie przesunąć.
Umieściła dobrze drąg w otworze okna, ujęła improwizowany sznur w ręce i bez drżenia zaczęła się spuszczać na dół.
Po chwili była już zawieszoną przy murze na niepewnej, przez siebie samą zrobionej linie...
Gdyby tak wątła lina zerwała się? gdyby się który z węzłów rozwiązał?... gdyby który z końców drąga, u którego zawieszoną była, obsunął się?...
W takim razie niewolnica spadłaby bez ratunku w głębinę i tylko roztrzaskane jej członki u stóp wieży świedczyłyby o tem, na co się odważyła, ażeby odzyskać wolność i pośpieszyć za ukochanym.
Spuszczała się.
Wiatr nocny powiewał w nią w jedną i drugą stronę.
Ślepa niewolnica zaufała bez drżenia niebu, swym siłom i swej miłości i tak przebywała swą straszną drogę. Im dalej jednak się posuwała, tem bardziej wzrastało niebezpieczeństwo urwania się wątłego sznura...
Ciemność nocy zasłaniała przerażające widowisko zawieszonego w powietrzu dziewczęcia.
Czy jej się uda szczęśliwie dostać się na ziemię?
Miłość przepełniała ją i chroniła! Miłość była talizmanem, gwiazdą, która jej towarzyszyła, która jej oświecała drogę wśród nocy...
— Pokaż kości ułanie, oszukujesz nas! — krzyknął zrywając się barczysty piechur.
— Ma fałszywe kości! ma ołów w kościach! — wołało jednocześnie kilku innych żołnierzy, którzy również zerwali się w groźnej postawie.
W blizkości jednego z wielkich namiotów pokładli się oni na ziemi i grali w kości. Nagle powstała kłótnia, która wkrótce przerodziła się w dziką wrzawę.
— Zabić na miejscu tego przeklętego ułana! — wołano.
Zagrożony w ten sposób roześmiał się i schował do kieszeni wygrane pieniądze.
— Wszyscy ułani są oszuści!
— Pokaż kości!
— Oszukał nas ten zagraniczny pies!
Miny i ruchy żołnierzy stawały się coraz groźniejszemi.
Ułan powstał także. Był to bardzo wysoki i silnie zbudowany żołnierz.
— Macie kości! — rzekł, — jesteście osły, nie umiecie rzucać i nie macie szczęścia! Z takiemi gamoniami nie warto się zadawać!
Dziki krzyk przejął te słowa.
— Zabić tego zagranicznego psa! — wołano.
Wrzawa wprowadziła na miejsce kłótni kilku ułanów. Zaczęła się straszna bójka. Dzbanki i szklanki stojące dokoła zadźwięczały.
Z głośnym krzykiem nadbiegła wysoka, silnej budowy markietanka.
— Wy zbóje! wy opoje! — wołała, — zapłaćcie mi za dzbanki, które tłuczecie! Czy myślicie, że wam pozwolę, za darmo wszystko rozbijać?...
Jakiś wysoki jak dąb kanonier wmieszał się pomiędzy walczących i rozłączył ich.
— Schowajcie pieniądze i nie grajcie, jeżeli ich nie chcecie stracić, — rzekł, — co przegrane, to przegrane!
— Chłopy głupie jak bydło! — dodał ułan.
Tymczasem markietanka klnąc i rzucając się z gniewu zbierała dzbany i kubki.
Po niejakim czasie żołnierze pokładli się znowu dokoła i na nowo grę rozpoczęli.
Nieopodal pod innym namiotem siedzieli inni żołnierze, zajęci czyszczeniem broni.
W pewnem oddaleniu pojedynczy żołnierz leżał na ziemi i nucił jakąś śpiewkę.
Przed namiotem markietanki stało kilku podchorążych, którzy raczyli się wódką.
— Niech żyje Jan Sobieski! — zawołał jeden z nich, podnosząc kubek do góry, — ten się ani na krok nie cofnął! Takiego dowódzcę to rozumiem!
— Niech żyje Jan Sobieski! — zawołali inni.
Kubki zadźwięczały.
W tej chwili w blizkości powstało zbiegowisko. Żołnierze powybiegali z namiotów. W środku powstałego wkrótce tłumu wyskakiwała jakaś czerwona postać.
— Co to za dyabeł? — zapytał jeden z podchorążych, wskazując na szczególne zjawisko.
— Daję słowo... to nie kto inny, tylko czerwony Sarafan! — odpowiedział inny podchorąży.
Czerwony Sarafan, który nagle ukazał się w obozie, śmiał się dziko i klaskał w ręce. Następnie ochrypłym głosem zaczął śpiewać pieśń wojenną, do której przyłączyli się wszyscy obecni, porwani jej nutą bojową.
Potem czerwony Sarafan poskoczył dalej, torując sobie drogę przez tłum.
— Do nas, człowieku! — zawołał na niego jeden z podchorążych.
Czerwony Sarafan pobiegł jednakże chyłkiem dalej i po chwili stanął pośród grających w kości żołnierzy, którzy z początku z gniewem chcieli się rzucić na niego, a następnie zaczęli się mu przyglądać ze zdziwieniem.
— Zagram z wami! — zawołał czerwony Sarafan.
Zkąd się wziąłeś? Czy chcesz się zaciągnąć do wojska?
— Zdałby się na towarzysza starej markietanki!
— Wygląda jak wcielony dyabeł!
— To jakiś błazen!
Jeden z ułanów przeżegnał się.
— To czerwony Sarafan! — szepnął.
W nocy byłem w obozie szwedzkim! — rzekł czerwony Sarafan z dziwnym wyrazem twarzy, — dziś jestem tu, jutro tam. Ciekawy jestem, co się tu u was dzieje, braciszkowie!
— To może jaki szpieg szwedzki!
— Zapewne tak się tylko przebrał!
— Przytrzymać go! — mówili jeden przez drugiego.
— Nie ważcie się! — zawołał ułan ostrzegając i powstrzymując żołnierzy, — nie ważcie się powstrzymywać czerwonego Sarafana!
— To waryat! śmieje się tylko! — zauważyli niektórzy.
— Nie jest on z krwi i kości jak my! — zwrócił się ułan do stojących obok i przysłuchujących się jego słowom, — jest w nim coś tajemniczego, niewiadomo skąd się bierze, a raz jest tu drugi raz tam!
Czerwony Sarafan poskoczył dalej śmiejąc się i wkrótce potem ukazał się w innej stronie obozu, pomiędzy jeźdźcami i końmi.
— Powiadam, że on gra rolę półwaryata jedynie dla pozoru! — rzekł jeden z muszkieterów.
— Zamknij twoją bezbożną gębę! — rzekł jeden ze starszych wiekiem wachmistrzów, który zbliżył się tam właśnie, — to czerwony Sarafan. Żaden żołnierz nic mu nie zrobi! Kto go wypędza, przytrzymuje albo zaczepia, ten nie pociągnie długo!
— Wachmistrz ma słuszność! — przyznała stara markietanka tajemniczo. — Wiecie jak było z Sołtykiem przed bitwą pilawiecką?
— Słuchajcie co stara matka Bolesława opowiada! — zawołało kilku.
— Nie chciał on także wierzyć, że czerwony Sarafan nie jest takim jak my człowiekiem, — opowiadała stara markietanka, podczas gdy dziwaczny gość obozu wyskakiwał w oddaleniu, — otóż przed bitwą ukazał się on w naszym obozie. Sołtyk znał go i słyszał, że był także w obozie nieprzyjacielskim. To tak rozgniewało Sołtyka, że w uniesieniu porwał się na niego i chciał go powalić na ziemię.
— Więc pochwycił go i powalił? — zapytano.
Stara markietanka wstrząsnęła głową.
— Pochwycił go, ale nie dał mu rady, — mówiła dalej, — zdawało się, że czerwony Sarafan jest wysoki i silny jak olbrzym! Aż strach było patrzeć na tę bójkę!
— Czyście ją sami widzieli?
— Nie! Wysoki Jan, ten od muszkieterów, był przy tem i opowiadał mi, — odpowiedziała markietanka. — Czerwony Sarafan szarpnął się wściekle i wołał: “Źle na tem wyjdziecie, a ty, Sołtyku, w najpierwszej bitwie przypomnisz mnie sobie!...” Wiecie co się stało! Sołtyk nie wrócił z bitwy pilawieckiej! Był cały oblany krwią, gdy go znaleźli jego ludzie! Sam wyglądał jak czerwony Sarafan!
— Zapominasz jeszcze o jednem, stara, — rzekł wachmistrz z ponurą powagą, — przepowiedział on wówczas naszą porażkę! Wołał: “Nie chodźcie pod Pilawęce, nie chodźcie, bo nie powrócicie!” I rzeczywiście wielu nie powróciło z pod Pilawiec!
Opowiadania markietanki i wachmistrza nie pozostały bez wrażenia na obecnych.
W innych częściach obozu znano już widać znaczenie ukazania się czerwonego Sarafana, gdyż nikt mu nie czynił krzywdy, lecz pozwalano mu robić, co chciał.
— Nie wypędzajcie go! — zawołał jeden ze starych żołnierzy, — Szwedzi pragnęliby bardzo mieć go u siebie! Już to taki prognostyk, że kto go wypędzi, przegrywa bitwę, a kto się dobrze z nim obchodzi, ten zwycięża.
W tej właśnie chwili do jednej z rozstawionych placówek zbliżyła się dziewczyna, której niepewne ruchy zdradzały, że jest niewidomą. Szara, prosta sukienka obejmowała jej smukłą postać.
Gdy dziewczyna zbliżyła się do namiotów obozowych, obskoczyło ją nagle kilku żołnierzy, spierających się z sobą, do kogo ma należeć.
Ślepa dziewczyna starała się ich uniknąć.
Żołnierze zaczęli do niej przystępować natarczywiej, ale postawa i obejście dziewczyny oddziałały na nich tak, że zaraz zamilkli.
— Prowadźcie mnie do Jana Sobieskiego! — rzekła ślepa niewolnica, — muszę się z nim widzieć, przynoszę mu ważną wiadomość!
Kilku żołnierzy prowadziło ją do obozu.
Tutaj spotkał ich wojewoda Wassalski.
Spostrzegłszy ślepą niewolnicę, stanął zdumiony.
— Co to jest? — zawołał głośno, — szary skowronek z narażeniem życia uciekł z klatki.
Sassa słyszała ten głos i drgnęła... poznała wojewodę.
— Niewierna sługo! — zawołał, — pocoś tu przyszła do obozu! Precz stąd! Wracaj do zamku swojej pani, albo nie ujdziesz zasłużonej kary!
Sassa wyprostowała się odważnie.
— Mam tutaj spełnić obowiązek i nikt mnie od tego nie wstrzyma, — odpowiedziała.
— Śmiesz mi się opierać, niewolnico? — zawołał wojewoda, — schwytać ją.
Żołnierze chcieli się rzucić na ślepą niewolnicę i schwycić ją, gdy nagle ukazała się wpośród nich wysoka, piękna postać Jana Sobieskiego, który spostrzegłszy i poznawszy Sassę, stanął przy niej.
— Niech się nikt nie waży podnosić ręki na tę biedną, bezbronną, niewidomą dziewczynę, — zawołał Jan Sobieski donośnym głosem, — gdyż przysięgam, że każdego, który jej krzywdę zrobi, trupem położę!
Twarz Sassy rozpromieniła się, gdyż biedna niewolnica usłyszała ten głos tak dobrze sobie znajomy. W mgnieniu oka stała się inną. Boleść i smutek znikły jej z czoła, a blada twarz przybrała wyraz radośny.
— Proszę! — zawołał Michał Wassalski, syn wojewody staje się rycerzem niewolnicy i to niewolnicy, która już do niego nie należy.
Krew zawrzała w żyłach Jana Sobieskiego.
— Sassa nie jest niewolnicą, panie Wassalski! — odpowiedział donośnym głosem, — niesłusznie postąpiłem, gdym ją darował! Sassa jest wolną! Skoro jej się niepodoba w zamku u waszej dostojnej małżonki, to żałuję, że rozporządziłem jej wolnością, do czego nie miałem prawa!
— Powiedzcie raczej, że to wam sprawia przyjemność, iż wabicie do siebie tę dziewczynę! — rzekł Wassalski.
— Daleko jest ta myśl odemnie! Mysłałem Sassę do dóbr mego ojca! Nie wabiłem jej do siebie! Byłoby to niegodnem z mojej strony, gdybym nadużywał wiernego przywiązania tej biednej niewidomej dziewczyny! Nie, panie Wassalski, niesłusznem jest to podejrzenie! Skoro jednak Sassa nie chce pozostać u waszej małżonki, to ja jej zmuszać do tego nie będę!
— Szczególne macie pojęcie o służbie i o własności! — zawołał wojewoda obraźliwie i szyderczo.
— Nie przemawialibyście w ten sposób, gdybyście wiedzieli, jak przywiązaną była ta dziewczyna do mego ojca i do całej naszej rodziny, — odpowiedział Jan Sobieski, — wychowała się ona w zamku mojego ojca i ojciec mój obdarzył ją wolnością. Jakżebyście, panie Wassalski nazwali tego, któryby przełamał pod tym względem wolę swego rodzica? Nie, nie, słowo mego ojca jest dla mnie świętem!
— No, to niechże sobie dziewczyna idzie, gdzie jej się podoba! — rzekł Michał Wassalski gniewnie i odwrócił się z pogardą.
Sassa przystąpiła do Jana Sobieskiego.
— Szlachetny panie! — rzekła łagodnym. proszącym głosem.
— Źle uczyniłaś Sasso, — zwrócił się Jan Sobieski do ślepej niewolnicy, — dlaczegóż nie pozostałaś w zamku wojewody?
— Nie gniewaj się na mnie! — mówiła miękkim głosem Sassa, — musiałam tu przybyć do ciebie, nie mogłam postąpić inaczej!
— I cóżbyś tu robiła w obozie wśród trudów i znojów wojennych? Wracaj!
— Do zamku Michała Wassalskiego?... Nigdy! — odrzekła Sassa z prze strachem..
Żołnierze oddalili się z wolna, gdyż ukazanie się szanowanego przez wszystkich Jana Sobieskiego nakazywało im odstąpić od dziewczyny.
— Czyń ze mną co chcesz, panie, — dodała Sassa stanowczo, tylko nie zmuszaj mnie żebym powracała do zamku tego, który z tobą mówił przed chwilą! Czy nie słyszałeś jego gniewnych wyrazów? Umrę raczej, a nie wrócę do zamku!
— Ależ tutaj w obozie nie możesz zostać, Sasso!
Ślepa dziewczyna słuchała. Gdy się przekonała, że otaczający oddalili się, zwróciła się nagle z gestem prawie namiętnym do Jana Sobieskiego i rzekła:
— Musisz mnie wysłuchać, panie! Nie łaj mnie! Musiałam tu przybyć do ciebie, aby ci zakomunikować ważną wiadomość! Nie lękałam się śmierci, nie lękałam się żołnierzy, musiałam cię znaleźć!
— Cóż cię do mnie sprowadza, Sasso?
— Nie tutaj, panie! Michał Wassalski mógłby podsłuchać!
— Oddalił się, Sasso!
— Weź mnie do swego namiotu, panie!
— W moim namiocie nie możesz pozostać, dziewczyno!
— Mam ci zakomunikować ważną wiadomość, panie, potem odejdę.
— Pod tym warunkiem możesz pójść ze mną! Nie dla ciebie tu życie, między zdziczałem w obozie żołdactwem, nie zawsze tak jak w tej chwili mógłbym cię obronić przed nimi, — rzekł Jan Sobieski do wsłuchującej się w każde słowo Sassy.
— Wiem, że pragniesz mojego dobra, panie... ty zawsze byłeś dobrym dla mnie... nie przemówiłeś do mnie nigdy gniewnie... ale nie mogłam uczynić inaczej, — odpowiedziała ślepa niewolnica szczególnie smutnym tonem, musiałam pójść za tobą, chociażby tutaj na mnie śmierć czekać miała! Wysłuchaj mnie, panie, ulituj się!
— Chodź więc, Sasso, — uległ Jan Sobieski prośbom ślepej dziewczyny i zaprowadził ją do swego namiotu.
Przed namiotem jednakże zatrzymał się nagle.
— Nie wezmę cię do mego namiotu, — rzekł, — nie chcę, żeby żołnierze pomyśleli coś takiego, coby cię zniesławić mogło.
— Czyż mogliby myśleć co podobnego, — zapytała niewidoma.
— Usiądź tu przed namiotem i powiedz mi, co cię sprowadziło, dziewczyno, a następnie opuścisz obóz i udasz się do dóbr mojego ojca.
— Słusznem jest to, co mówisz panie i będę ci posłuszną. Czy nikt nas nie słucha?
— Nie ma nikogo w blizkości!
Sassa zwróciła się do Sobieskiego i i pokazała mu bliznę swej rany.
— Strzał ten dla ciebie był przeznaczony, panie! — rzekła ostrożnie tłumiąc głos, — Michał Wassalski najął swojego gajowego, ażeby cię zastrzelił w lesie komierzyckim, przez który przejeżdżałeś owej burzliwej nocy.
— A więc znów oskarżenie przeciw wojewodzie? — zapytał Sobieski.
— Dotychczas nie wierzyłeś mym słowom panie! dotychczas wątpiłeś o ich prawdzie, — mówiła Sassa dalej, — ale nie powątpiewaj dłużej! Twój szlachetny ojciec padł z ręki Michała Wassalskiego! Na twoje życie czyhano! Słyszałam słowa Szymona i gdym pobiegła do lasu, aby cię przestrzedz, poniosłam ranę, która tobie miała być zadaną!
— Biedne dziewczę!
— Nie sądź, żebym się na to uskarżała, panie, przeciwnie, byłam szczęśliwą, że cię mogłam ocalić! Nie powątpiewaj jednak dłużej o nieprzejednanej nienawiści Michała Wassalskiego! A czyż brat twój Marek nie zginął także, gdy wojewoda znajdował się niedaleko od was obydwóch?
— Tak, na zbawienie dziewczyno, masz słuszność! — zawołał Jan Sobieski nagle, a twarz jego zachmurzyła się, — Wassalski był za nami, a rana, od której brat mój zginął, zadaną była z tyłu.
— Strzeże się go, panie! Ty jesteś ostatni! Dwie ofiary już padły! Nie dopuść do trzeciej!
— Czyż to podobna!... Tak, tak!... Precz z powątpiewaniem!... Jeżeli Michał Wassalski jest mordercą mojego ojca i mego brata, to krwią swoją przypłaci krew, którą przelał.
— Niebu niech będą dzięki, że nareszcie wysłuchałeś głosu mojego, panie! — rzekła niewolnica przejęta wdzięcznością, składając ręce.
— Bądź bez obawy, Sasso, jestem przestrzeżony! Wkrótce nadejdzie chwila, w której stanę przed Wassalskim i zażądam od niego usprawiedliwienia! Ty, dobre dziewczę, nie spoczęłaś, dopókiś mnie nie przekonała! Była to nowa usługa, nowy dowód twej wierności i przywiązania!
Sobieski przyciągnął do siebie ślepą niewolnicę i pocałował ją w czoło.
Uczucie niedającej się wypowiedzieć błogości przejęło biedną Sassę.
— Panie... co czynisz?... — szepnęła wzruszona.
— Dziękuję ci za twoją wierność, kochane dziewczę, dziękuję ci, żeś mnie przestrzegła! Przyjdzie teraz do porachunku pomiędzy mną a Michałem Wassalskim!
— A zatem mogę odejść, panie! — rzekła Sassa.
— Tak, Sasso, opuść obóz! Czy masz pieniądze, żebyś w drodze nie doznawała niedostatku? Weź to! Podał ślepej niewolnicy skórzany woreczek z pieniądzmi.
— Nie potrzebuję pieniędzy, panie — odpowiedziała Sassa, — nie brakuje mi nic!
— Więc zachowaj te pieniądze w nagrodę za twoją wierność! — rzekł Sobieski.
Ślepa niewolnica przez chwilę w milczeniu trzymała w ręku woreczek z pieniądzmi.
— W nagrodę, panie? — rzekła cichym pełnym bólu głosem, — ja nie myślałam o nagrodzie!
— Wierzę ci, ale życzę sobie, żebyś wzięła pieniądze, — odpowiedział Sobieski.
— Skoro rozkazujesz, panie, niech tak będzie! — odpowiedziała zcicha dziewczyna.
Wola Jana Sobieskiego była dla niej świętą.
Opuściła obóz, ale przejęta była niepokojem, jak gdyby nie powinna by ła oddalać się, jak gdyby nowe nieszczęście groziło.
Znaczniejszy oddział wojska pod dowództwem wojewody Michała Wassalskiego opuścił następnej nocy obóz, udając się w kierunku rzeki.
Potrzeba było zrekognoskować tę część kraju i zebrać kilka pomniejszych znajdujących się tam oddziałów. Po dopełnieniu tego oddział Wassalskiego wzmocniony miał powrócić do obozu.
Jednego z następnych dni wieczorem Wassalski przybył do starego drewnianego budynku znajdującego się nad brzegiem rzeki, w którym zazwyczaj przebywali rybacy, ale który w tej chwili był niezajęty.
Postanowił przenocować w tym budynku, żołnierzom zaś polecił urządzić sobie dookoła legowisko i zapalić ognie.
W pustej budowli paliło się łuczywo, rzucając skąpe światło dookoła.
Zaledwie wojewoda zjadł przekąskę, którą mu przyniósł służący, gdy dał się słyszeć gwar rozmowy i brzęk pałasza.
W tej chwili otworzyły się drzwi.
Wassalski spojrzał na wchodzącego.
Przy blasku pochodni ukazała się wysoka, smagła postać Jana Sobieskiego. Twarz jego była blada, gniew i straszliwe oburzenie wypiętnowane były na niej. Ponury wzrok jego wzrócił się na Wassalskiego. Sobieski wyjechał za nim i doścignął go nareszcie. Wszedł.
— Michale Wassalski! — rzekł donośnym głosem, — szukam cię! Wojewoda przybrał dumną postawę... przeczuwał, czego chce Sobieski.
— Czego chcesz odemnie, Janie Sobieski, — zapytał.
— Mam ci zadać pytanie, wojewodo!
— I aby zadać mi pytanie, przybyłeś tutaj? — zawołał Michał Wassalski szyderczo, — nie możnaż było zaczekać, aż powrócę do obozu?
— Nie! tak długo nie mogłem i nie chciałem czekać, bo moje pytanie jest ważne!
— Więc zadawaj je prędko! już późno!
— Przychodzę z tobą zrobić porachunek, Michale Wassalski!
— Jakim to tonem przemawiasz do mnie? — zawołał drgnąwszy wojewoda, — na wszystkich świętych, nie waż się przemawiać w ten sposób!
Jan Sobieski przystąpił do drzwi i otworzył je.
— Zbliżcie się, szlachetni przyjaciele i towarzysze broni, — rzekł, — będziecie świadkami tego spotkania!
Wassalski spojrzał w stronę drzwi.
Dwaj rycerze weszli do budynku. Byli to wojewodowie Wiśniowiecki i Grochowski.
— Co znaczy ta scena? — zapytał Wassalski.
— Dowiesz się zaraz, Michale Wassalski! dwaj szlachetni wojewodowie zgodzili się wysłuchać, o co cię oskarżam i być świadkami tego spotkania, które między nami rozstrzygnie.
— Na zbawienie moje, co ty sobie myślisz młody zuchwalcze? — zawołał Wassalski doprowadzony do wściekłości, porywając szpadę.
— Wstrzymaj się, Michale Wassalski! — rzekł Grochowski, stając pomiędzy nimi, — wysłuchaj pierwej, czego Jan Sobieski chce od ciebie!
— Szuka może owej ślepej dziewczyny, niewolnicy, którą nazywa skowronkiem. Jeżeli tak, to wracajcie panowie! — rzekł Wassalski z błyskającemi gniewem oczyma, — ta dziewczyna przyszła za nim do obozu, biegła za nim jak pies za swoim panem! Jego więc pytajcie, nie mnie, gdzie się podziała niewolnica!
— Jan Sobieski ma ci zadać trzy inne pytania, Michale Wassalski, — odparł wojewoda Wiśniowiecki, — a honor twój wymaga, ażebyś na te pytania odpowiedział w naszej obecności!
Wassalski był blady z wściekłości która nim miotała.
— Czy przychodzicie tu jako jego obrońcy? — zawołał szyderczo.
— Nie, Michale Wassalski, tylko jako świadkowie walki! Po takiem zajściu jeden tylko z was dwóch może pozostać przy życiu! — odpowiedział Grochowski spokojnie.
— Dosyć słów! Słuchajcie panowie! — zwrócił się Jan Sobieski do swoich towarzyszów.
I przystąpiwszy do wojewody zawołał głośno:
— Michale Wassalski, pytam cię, kto był mordercą mojego ojca? Kto ukazał się w nocy w zamku krakowskim i zamordował szlachetnego starca wprzód, nim mógł stanąć w pozycyi obronnej?
— Co mnie obchodzi śmierć Jakóba Sobieskiego? — odpowiedział Wassalski z pogardliwą miną.
— Ty jesteś jej sprawcą! — zawołał Jan Sobieski.
— Poważasz się ponownie mnie obrażać? — krzyknął wojewoda dobywając szpady.
— Wstrzymaj się, chwila pojedynku i rozstrzygnięcia nadejdzie! — rzekł Wiśniowiecki i Grochowski, stając między dwoma przeciwnikami.
— Czyż chcecie, abym milcząc, znosił tak śmiertelną obrazę?... — zawołał Wassalski.
— Pytam cię, Michale Wassalski, — mówił Sobieski dalej, — kto jest mordercą mego brata, który poległ od rany z tyłu zadanej? Ty byłeś za mną i za nim! Twoja kula trafiła mego brata! Pytam cię, kto najął gajowego Szymona, ażeby mnie zabił w lesie?
— Co znaczą te wszystkie oskarżenia? — zawołał Wassalski, — kto się poważa mnie o to pomawiać?
— Sassa! A ona mówi prawdę i jest czysta jak błękit nieba, — odpowiedział Sobieski.
— Czy słyszycie? — zawołał Michał Wassalski śmiejąc się, — czyście słyszeli? Ślepa niewolnica jest jego świadkiem!
— Sassa poznała cię po głosie, który w nocy śmierci mego ojca słyszała! Sassa nosi jeszcze bliznę wskutek rany, którą twój gajowy mnie chciał obdzielić! Nazajutrz rano szukałeś zmarłego Sobieskiego, a znalazłeś dziewczynę, którą wziąłeś do swego zamku. Sassa uciekła i zawiadomiła mnie o tem!...
— Więc na zeznaniu ślepej, złośliwej niewolnicy opierasz swoje oskarżenie? To krwią zmyć zmusisz. Musisz mi dać satysfakcyę, przysięgam na krew Chrystusa!
— Nie tutaj, panowie, — wtrącił Grochowski, — izba jest za mała i za niska. Na dworze jasno przyświeca księżyc. Jeżeli niecierpliwości waszej nie możecie powstrzymać do jutra, to stańcie naprzeciw siebie na wolnem polu! Wiśniowiecki i ja będziemy świadkami pojedynku!
— Więc chodźcie jestem gotowy, — odrzekł Michał Wassalski.
Służący jego znajdujący się w głębi budynku słyszał wszystko.
Gdy czterej domowmicy wyszli z drewnianego domostwa, poszedł za nimi w niejakiem oddaleniu. Zdawał się być zakłopotanym o swego pana.
Noc była wspaniała, gwiaździsta, jasna.
Księżyc stał wysoko ponad błękitnym niebios namiotem i rzucał łagodne, srebrne światło na śpiącą ziemię.
Czterej zapaśnicy odeszli od domostwa i obozowiska żołnierzy na znaczniejszą odległość i przybyli wkrótce na obszerną łąkę leżącą w blizkości rzeki. Tutaj zatrzymał się Grochowski.
— Możecie tutaj rozprawić się z sobą, — rzekł, — to co zaszło pomiędzy wami, krwią tylko zmytem być może.
— Broń się Janie Sobieski! — zawołał Wassalski i w tej samej chwili zamigotała jego szabla w blasku księżyca.
Dwaj świadkowie nocnej walki usunęli się na stronę.
Sobieski wydobył również szablę.
Pałasze skrzyżowały się.
Wojewoda Michał Wassalski pragnął koniecznie skorzystać z tej sposobności pozbycia się nienawistnego rywala, użył zatem całych sił i zręczności, ażeby pokonać i zabić przeciwnika.
Jednakże Jan Sobieski był wyćwiczonym i odważnym szermierzem, który dzielnie parował ciosy swojego wroga i odpowiadał na nie znakomicie.
Cała ta scena miała dziwnie romantyczny charakter. Dwaj na uboczu stojący wojewodowie, którzy uważnie przypatrywali się walce, stojący w głębi sługa i dwóch walczących, których szable błyskały w świetle księżyca, stanowili pełen interesu obraz.
Nagle Michał Wassalski zachwiał się.
— Trafiony! pada! Jan Sobieski zwycięża! — zawołali obaj świadkowie, śpiesząc do upadającego.
— Jestem... zabity! — rzekł wojewoda.
— Pomściłem ojca i brata, — odparł Sobieski. — Niebo wydało wyrok! Dosięgnęła cię zasłużona kara, Michale Wassalski.
Wojewoda, który jeszcze szablę trzymał w prawicy, chciał się podnieść i raz jeszcze uderzyć na przeciwnika, ale już opuściły go siły. Z głębokiej rany w szyi płynęła krew. Upadł bezwładnie na ziemię. Dwaj wojewodowie uklękli przy nim. Służący nadbiegł z narzekaniem na widok swojego pana, który wyziewał ducha.
Tej samej nocy jeszcze Sobieski i Grochowski zastępując zabitego dowódzcę poprowadził wojsko w dalszy pochód. Wiśniowiecki zaś zajął się odwiezieniem zwłok poległego do jego zamku i sam towarzyszył zwłokom, ażeby zawiadomić wdowę o tem, co zaszło, oraz zapewnić, że pojedynek odbył się według form przepisanych przez zwyczaj.
Następnego wieczoru wóz wiozący zwłoki przybył do zamku, w którym mieszkała Jagiellona.
Gdy jej oznajmiono przybycie wojewody Wiśniowieckiego, tchnęło ją przeczucie nieszczęścia. Przystąpiła do okna swej komnaty i wyjrzała. Na dworze było ciemno, mogła jednakże dojrzeć wóz.
W tej samej chwili wpadł dć pokoju służący i rzucił się na kolana przed swoją panią.
— Przynosisz mi straszną wiadomość, — rzekła.
Jednocześnie wszedł Wiśniowiecki i szanując boleść wdowy, zatrzymał się w oczekującej postawie.
— Tak, pani! — odrzekł sługa załamując ręce, — mój pan, dzielny potężny wojewoda nie żyje! mój pan nie żyje!...
— Nie żyje? Michał Wassalski nie żyje? Więc zginął w bitwie? — zapytała marmurowo blada Jagiellona.
— Zginął w pojedynku, pani!
— Któż zabił mego małżonka? — zapytała Jagiellona stłumionym głosem, jak gdyby tylko oczekiwała potwierdzenia przeczucia, które jej dech w piersiach tamowało.
Służący chciał odpowiedzieć w tej chwili jednak wojewoda Wiśniowiecki przystąpił do Jagiellony, mówiąc:
— Pozwól mi dostojna pani, ponieważ stanowiłem konwój honorowy zwłok nieboszczyka twego małżonka i byłem świadkiem pojedynku, poświadczyć, że walka, w której zginął woje- czyć, że walka, w której zginął woje-[3] wą.
— A któż był ten, co zabił? — zapytała Jagiellona powtórnie, patrząc badawczym ale lodowatym wzrokiem, jak gdyby nieprzystępną była boleści lub jak gdyby jej boleść ustępowała przed nienawiścią dla zwycięzcy nieboszczyka wojewody.
— Jan Sobieski go zabił, — odpowiedział Wiśniowiecki.
Chwilowy błysk oczu Jagiellony był jedynem świadectwem potężnego wrażenia tych słów, kilku.
Wyprostowała się i wydała się przez to wyższą niż była, podobną do bogini zemsty.
— Jan Sobieski, powtórzyła cichym głosem.
— Zwyciężył go w uczciwej walce! — dodał Wiśniowiecki.
Jagiellona stała przez chwilę milcząca i ponura, patrząc przed siebie. Ani jedna łza nie zrosiła jej ponuro błyskających oczu, wyraz boleści nie wyrył się na jej twarzy i słowo skargi nie wyszło z jej klasycznie nakreślonych ust.
— Zanieść zwłoki mego męża na górę! — wydała rozkaz służącemu.
Wojewoda poszedł za ciałem. Służba zaniosła zwłoki Michała Wassalskiego na górę.
Jagiellona kazała podać sobie wielki świecznik i gdy służący złożyli zwłoki w przeznaczonej dla nich komnacie, oświadczyła służbie że pragnie zostać samą, oraz w kilku poważnych słowach podziękowała wojewodzie Wiśniowieckiemu za odprowadzenie zwłok.
Wojewoda złożył jej ukłon i natychmiast opuścił zamek.
Głęboka cisza zapanowała w tym zamku i w komnacie, w której ciało Michała Wassalskiego złożono.
Jagiellona stała przez jakiś czas przed zwłokami, nieruchoma jak posąg wykuty z marmuru.
Następnie przystąpiła do zwłok wojewody i trzymanym w ręku świecznikiem oświetliła jego twarz.
— Michale Wassalski, — rzekła uroczyście, — Michale Wassalski, wysłuchaj mojej przysięgi! Jagiellona się pomści na Janie Sobieskim, któremu przepowiedzianym jest tron i który cię zabił w pojedynku! Jagiellona ścigać go będzie i nie spocznie, dopóki zwłok tego śmiertelnego wroga nie ujrzy przed sobą, tak jak teraz ogląda twoje! Zabierz z sobą przysięgę Jagiellony do grobu. Biada ci, Janie Sobieski, jeżeli losy postawią cię na mojej drodze, jeżeli mi się uda dosięgnąć ciebie i ślepą niewolnicę z Sziras. Oboje będziecie zgubieni!
W tej chwili Jagiellona wyglądała strasznie.
Tak starożytne ludy wyobrażały sobie owe boginie zemsty, które aż do krańców świata ścigały swoje ofiary.
Nim postąpimy dalej w naszem opowiadaniu, musimy się przedewszystkiem udać na dwór króla Jana II Kazimierza, gdzie w owym czasie ważne odgrywały się wypadki.
Król ten, który przed wstąpieniem na tron był kardynałem dyakonem nie był stworzony do wojennych zapasów, a za jego panowania Polska była bardzo niepokojona, szczególniej przez Tatarów i Kozaków pod dowództwem Chmielnickiego. Po licznych walkach przyszło do układów, te jednakże wywołały spory i niezadowolenie w polskiej radzie wojennej. Wiśniowiecki żądał, aby mu dano oddział wojska, ażeby Tatarom przeciąć odwrót, nie uczyniono jednak zadość jego żądaniu, wskutek czego zniechęcony opuścił Warszawę. Król zdał dalsze prowadzenie wojny na hetmanów. Nie posiadał on przymiotów, któremi odznaczał się Władysław IV, jako król i wojownik. Wychowanie jego duchowne i godność kardynała, którą piastował, nie zostały bez wpływu na niego, jak podaje dziejopisarz Aleksander Bronikowski, otaczał się też faworytami, którzy jak również królowa, posiadali za jego panowania wielką władzę.
Tymczasem Chmielnicki nie dotrzymał obietnicy danej przy podpisaniu pokoju, lecz wszedł potajemnie w układy z Sułtanem i ze Szwedami.
Listy jego przejęto i hetman koronny Kalinowski wyruszył z korpusem obserwacyjnym z dziewięciu tysięcy ludzi złożonym na Ukrainę. Tu dał się wywieźć w pole udanem pokojowem usposobieniem Chmielnickiego, tymczasem syn jego Tymoteusz napadł nań z Tatarami z tyłu i pobił go. Kalinowski poległ w bitwie. Kozacy odkupili od Tatarów i wymordowali jeńców.
Pomimo tego okropnego czynu Chmielnicki obawiając się swoich sprzymierzeńców Tatarów, nie chciał sobie zamykać drogi pojednania się z królem i posłał pismo proszące o pokój do Warszawy.
Tutaj podkanclerzy koronny Radziejowski ożenił się z Elżbietą Słuszkówną, córką wojewody trockiego, wdową po wielkim marszałku koronnym Kalinowskim, ale z niechęcią patrzył na to, że król zakochanym był w jego żonie, a ta odwzajemniała miłość monarchy.
Do większego jeszcze rozdrażnienia doprowadził go proces rozwodowy, który po rozmowie z królem wytoczyła Elżbieta, a do ostateczności został popchnięty przez to, że zabrała przemocą jego dom, a brat jej nawet przelał krew kilku jego ludzi.
Radziejowski odbił swój pałac, został jednak oskarżony przed sądem marszałkowskim i skazany na ciężką karę, gdy małżonkę jego i jej brata na lekkie kary skazano.
Oskarżony król uciekł do Wiednia, a następnie do Szwecyi, gdzie zastał wszystko przygotowane do wojny.
Wprawdzie młody cesarz Leopold przy wybuchu kroków nieprzyjacielskich dotrzymał zawartego z Polakami przymierza i wysłał wojsko przeciw ko Szwedom, to jednak niewiele pomogło i położenie Polski stało się bardzo przykrem.
Wkrótce jednak polski wódz Czarnecki odniósł zwycięstwo pod Lachowicami, a wielki hetman koronny Stanisław Potocki, również pobił nieprzyjaciół.
Naówczas miejsce wojny zajęły wewnętrzne niezgody. Jerzy Lubomirski, wielki marszałek i hetman polny koronny wraz z chorążym koronnym Janem Sobieskim odebrali Szwedom zabrane przez nich miasta pruskie, poczem po śmierci Karola X Gustawa szwedzkiego zawartym został pokój, o który układy królowa Marya Ludwika już przedtem za pośrednictwem Francyi zaczęła. Gdy następnie Jerzy Lubomirski i Jan Sobieski przybyli na dwór królewski do Warszawy, ten ostatni za okazaną waleczność został mianowany hetmanem polnym, gdy pierwszy przeszedł na stronę niezadowolonych, ponieważ ściągnął na siebie niełaskę królowej i uczuł ją bardzo dotkliwie.
Poszło to stąd że Jan Kazimierz, ulegając woli królowej, chciał ustanowić księcia francuskiego Kondeusza swoim następcą. Takiemu postanowieniu przeciwni jednak byli magnaci, a książę Jerzy Lubomirski oparł się jawnie mianowaniu obcego księcia następcą tronu. Postawiono go za to w stan oskarżenia i był zmuszony uciec do Wrocławia, gdzie oddał się pod opiekę Austryi.
Król dał się nakłonić królowej do prześladowania czcigodnego księcia, któremu wiele zawdzięczał. Pozbawił go godności i wysłał przeciw niemu wojsko. Ponieważ jednak wojsko królewskie jak zwykle nie dostawało żołdu, wzięło więc swoich dowódzców do niewoli i przeszło na stronę Lubomirskiego. Ten jednak rozpuścił swoje siły zbrojne i okazał się tyle szlachetnym, że się poddał królowi.
Król przecież znowu uległ namowom małżonki i odmówił księciu ułaskawienia, a spory wynikłe z tego powodu i z kwestyi wyboru następcy tronu spowodowały rozdwojenie w zwołanym sejmie.
Przyszło następnie pod Inowrocławiem do walki pomiędzy królewskimi a Lubomirskiego zwolennikami. W bitwie tej Lubomirski był zwycięzcą i zmusił króla do zawarcia pokoju, a mianowicie do przyrzeczenia, że nikomu nie będzie dopomagał do dostania się na tron. Niezadługo potem Lubomirski umarł.
Król znudzony temi walkami i zatargami, gdy małżonka jego królowa Marya Ludwika umarła postanowił złożyć dobrowolnie koronę. Gdyby nie zgubny wpływ królowej, rozsądek jego i osobiste męstwo byłyby ustrzegły państwo i jego samego od niejednej klęski. Złożywszy godność królewską, udał się do Francyi, gdzie został opatem w pewnym klasztorze.
Tym sposobem zawakowała korona polska, a że nie było bezpośredniego następcy, zaczęły się więc spory o następstwo tronu.
Książę prymas Prażmowski zwołał sejm elekcyjny, na którym dostojnicy i szlachta porozumieć się mieli co do wyboru króla. Książę prymas był za wybraniem księcia Kondeusza i nie brakowało mu stronników w krajach koronnych i litewskich. W ich liczbie znajdowali się bracia Pacowie, z których jeden był podkanclerzym, drugi hetmanem polnym litewskim. Złoto posła francuskiego Piotra de Bonzy, biskupa z Beziers, pozyskało ich na stronę księcia Kondeusza.
Na sejmie elekcyjnym przemawiało wiele głosów za księciem francuskim, ale biskup chełmski Olszowski powstawał przeciw niemu i zalecał wybranie na tron kogoś godnego z pomiędzy swoich. Wymienił przy tem księcia Michała Wiśniowieckiego, brata owego wojewody, który był świadkiem walki pomiędzy Janem Sobieskim a Wassalskim. Nie przyszło jednak do pojednania, a za dalekoby nas zaprowadziło, gdybyśmy chcieli wymieniać wszystkich kandydatów do tronu i opowiadać wszystkie intrygi, które stąd powstały.
Dzień wyboru króla został oznaczony. Wybór miał się odbyć w Warszawie, w dzień uroczystości Bożego Ciała.
Konno i powozami, otoczeni służbą i żołnierstwem, udawali się dostojnicy i cała szlachta do Warszawy, aby wziąść udział w wyborze króla.
Cała Polska i zagranica patrzyła z ciekawością na miasto, w którem panowało w tym czasie trudne do opisania ożywienie.
O oznaczonej godzinie szopa, wielki drewniany budynek przeznaczony na zebrania, zapełniła się senatorami, w pełnym stroju i dostojnikami państwa. Wszyscy oni przybyli do Warszawy i po największej części wzięli z sobą małżonki, ażeby wieczorem po wyborze króla mogły uczestniczyć w, festynie na zamku.
Prymas arcybiskup Prażmowski, przy boku którego znajdował się sędziwy kasztelan krakowski Jan Zamojski, otworzył zgromadzenie przy odgłosie dzwonów całego miasta.
Dokoła stały dumne postacie pierwszych dostojników kraju, poważne i piękne, dorodnego wzrostu i ujmującej powierzchowności. Marsowe twarze z ciemnemi, błyskającemi oczyma, z długiemi wąsami, ze szramami na czole i policzkach widać było w każdym punkcie sali.
Pośród tych dzielnych ludzi znajdował się także Jan Sobieski, dzielny wojewoda, wyniesiony do wysokiej godności wojskowej. Z ciekawością oczekiwał na rezultat wyboru. Wszedł on właśnie na drogę sławy i zaszczytów, a leżało jeszcze przed nim obszerne pole, które dzielnie i walecznie miał przebyć.
Wojewoda podolski zabrał głos i oświadczył, że tylko Polak, urodzony w kraju, powinien być powołanym na tron.
Słowa te zagrażające zniweczeniem planów przyjaciół księcia Kondeusza, znalazły bardzo sympatyczne przyjęcie. Szlachta przyjęła to oświadczenie z zapałem i liczne głosy odezwały się dokoła:
— Chcemy Piasta! nie chcemy cudzoziemca! Piast niechaj będzie na tronie! Tymczasem jeden z obecnych wywołał imię księcia Kondeusza, musiał się jednak oddalić, ażeby nie paść ofiarą tych, co go otaczali.
Powstał wielki hałas. Wszystkie stronnictwa odzywały się równocześnie. Tylko Litwini nie brali udziału w ogólnej wrzawie, liczba ich jednak była niewielka.
Zniechęcony niezgodą Jan Sobieski chciał już opuścić pole elekcyjne, ale wysłano za nim posłańców, którzy go sprowadzili napowrót.
Kanclerz Pac zaczął przemawiać za księciem, ale w tej samej chwili dał się słyszeć wystrzał. Kula przeszyła jego odzież i nakazała mu milczenie.
Strach przejął senatorów, widzieli bowiem, że rozdrażnione są umysły, i że jest wielu gotowych chwycić za broń, ażeby stłumić każdy głos odzywający się za cudzoziemcem.
Wpwczas powstał wojewoda kaliski, Opaliński i obwołał głośno królem tego, którego biskup Olszowski zaproponował, to jest księcia Michała Wiśniowieckiego. Był on synem księcia Jeremiego, który w wojnie kozackiej stracił cały swój majątek i dlatego Michał był tak biednym, że żył tylko ze szczupłej pensyi, którą mu wyznaczyła zmarła królowa.
Drobniejsza szlachta powtórzyła okrzyk i większością głosów zdecydowała wybór.
Wysocy dygnitarze oddalili się na stronę, ażeby się naradzić. Nie prędko potem powrócił prymas, arcybiskup Prażmowski z marszałkami koronnym i sejmowym i ulegając konieczności ogłosił wybór nowego króla, skutkiem czego prędzej niż się spodziewano spory zostały zakończone.
Michał Wiśniowiecki miał zatem odbyć wjazd do Warszawy jako król, ale nie miał powozu.
Jan Sobieski ofiarował mu swoją karetę.
Było to szczególnym prognostykiem, że ta kareta wieźć będzie kiedyś do stolicy tego, który w tym czasie był dopiero dowódzcą części wojska koronnego.
Jednakże król Michał z porady swojej matki, dumnej i rozsądnej kobiety, odmówił przyjęcia tej przysługi i odbył wjazd do Warszawy karetą prymasa.
Powozem Sobieskiego, który tylko w uroczystych okazyach był używany, przyjechała do Warszawy z jego dóbr także ślepa niewolnica Sassa.
Wieczorem gdy pewna liczba wojewodów, którzy mieli udział w wyborze przed rozpoczęciem uroczystości na zamku w pewnym domu za miastem zasiadła do stołu i Opaliński wniósł zdrowie nowego króla, w szeregu służących wnoszących potrawy i napoje znajdowała się także ślepa niewolnica w komnacie.
Jan Sobieski wychwalał właśnie w rozmowie z kilkoma siedzącymi obok niego panami piękność małżonki kasztelana krakowskiego, wyglądającej jak rozkwitła róża i ozdabiającej swemi powabami wszystkie uroczystości Warszawy, gdy Sassa usłyszawszy dźwięk jego głosu, zbliżyła się niego.
— Cóż to, Sasso i ty jesteś w Warszawie? — zawołał Sobieski, — chciałaś usłyszeć kto zostanie wybrany królem?
— Nie, panie, mam ci donieść pewną wiadomość, — odpowiedziała ślepa niewolnica.
— A więc mów, Sasso!
— Nie tutaj, panie, — rzekła Sassa pocichu.
— Oho! patrzcie! Sobieski ma jakieś tajemnice z tą niewidomą dziewczyną! — roześmiali się otaczający.
— Chodź, Sasso i powiedz, co mi chciałaś powiedzieć!
— Miej się na ostrożności, panie, — szepnęła niewolnica, — Jagiellona, wdowa po Michale Wassalskim, przybyła do Warszawy.
— Przyjechała, aby wziąść udział w uroczystościach! Spodziewa się może, że król Michał obierze ją za małżonkę, — zawołał Jan Sobieski i odwrócił się do współbiesiadników, Sassa zaś oddaliła się powolnie.
Wkrótce potem biesiadnicy powrócili powozami do miasta i na zamku zaczął się festyn, w którym wszyscy wojewodowie wzięli udział ze swojemi małżonkami.
Wielka sala była tak oświetlona, że światło równało się dziennemu. Tysiące świec paliło się w wysokich kandelabrach.
W jednej z sal ustawiony był ogromny bufet, na którym stały złote dzbany.
W głównej sali znajdowała się estrada z tronem dla króla.
Michał Wiśniowiecki zasiadł na tronie.
W blizkości jego stali i siedzieli wysocy dostojnicy państwa. Przy jednym z filarów zajął miejsce stary kasztelan krakowski, Jan Zamojski z młodą swoją małżonką, Maryą Kazimierą.
Gdy Jan Sobieski z kilkoma wojewodami wszedł na salę, widok piękności Maryi oczarował go i zachwycił.
Mile uśmiechnięta małżonka Zamojskiego wyglądała jak świeży letni poranek. Delikatną jej twarz otaczały bujne czarne włosy spięte kosztownym dyamentowym dyademem. Klasycznie nakreślone rysy świadczyły o dobroci serca i czystości duszy. Z wielkich, żywych jej oczu promieniały rozsądek i niewinność. Uśmiechała się właśnie w rozmowie z kilkoma blizko stojącymi panami, gdy wzrok jej padł na pięknego, dzielnego, wsławionego już walecznością Jana Sobieskiego, który stał po drugiej stronie sali i wpatrywał się w nią.
Zdawało się, że przebiegł pomiędzy nimi jakiś prąd niewidzialny, gdy oczy ich spotkały się mimowolnie i nie mogły się już od siebie oderwać.
Piękna Marya milczała, była pomieszana, wzrok i słuch jej istniał już tylko dla tego dorodnego męża, na którego patrzyła z podziwem. Zdawało się, że czar jakiś owładnął jej duszą, że niewidzialny węzeł oplótł w tej chwili tych dwoje ludzi, odłączonych od siebie nieprzezwyciężoną przeszkodą, gdyż Marya siedziała przy swoim małżonku, poważnym kasztelanie krakowskim.
Wreszcie zbliżył się do niej ten, którego wzrok promienny tak ją oczarował.
Jan Sobieski przystąpił do Zamojskiego, pozdrowił go i zbliżył się do Maryi.
— Uważam to za szczęście, dostojna pani, za najwyższe szczęście, że panią tutaj spotykam, — rzekł, — pozwól mi pani pozostać przy sobie dłużej, ażebym anielską twą postać mógł wyryć w swojej pamięci i duszy.
Mówiąc pocichu te słowa pochylił się i poniósł białą rączkę Maryi do ust.
Nieopodal stała, rozmawiając z kanclerzem Pacem wdowa po wojewodzie Wassalskim. Ponure i groźne jej spojrzenie spoczęło na Janie Sobieskim i pięknej Maryi. Przelotny uśmiech przebiegł jej marmurowe rysy.
— Patrz pan, — zwróciła się do kanclerza, — czy to nie nowy hetman polny Jan Sobieski, — daję słowo, że zręcznie wziął się do rzeczy i prędko się wybił na wpływowe stanowisko. Jednakże, — dodała z szyderczym uśmiechem, — sądziłam, iż go zastanę na wyższem jeszcze stanowisku.
— Na jeszcze wyższem? — zapytał kanclerz.
— Istnieje dawno proroctwo, które mu przepowiada koronę, — mówiła Jagiellona szyderczo dalej, — przybyłam tutaj jedynie po to, aby się prędzej dowiedzieć, na kogo wybór wypadnie.
— Śmieszne proroctwo, dostojna pani, — odpowiedział kanclerz, — droga z hetmaństwa polnego na tron jest dzięki Niebu nie tak blizką!
— Ale Sobieski umie się zręcznie brać do rzeczy i pozyskiwać sobie względy możnych, — rzekła Jagiellona, — nie myli się też jeżeli sądzi, że przedewszystkiem powinien jednać względy kobiet, kto pragnie mężczyzn mieć za sobą! Patrz pan, z jaką galanteryą całuje rękę Maryi Kazimiery Zamojskiej!
Jagiellona i kanclerz zbliżyli się po tych słowach do grupy, która się utworzyła w blizkości tronu i w której Marya i Sobieski z powodu wysokiego swego wzrostu mimowolnie środkowy wydatny punkt utworzyli.
W tej chwili Sobieski zwróciwszy wzrok ujrzał Jagiellonę, której oczy lodowato i przenikająco wpatrywały się w niego i doznał takiego uczucia, jakby mu się ukazał szatan. Głos wewnętrzny przestrzegał go przed tą kobietą.
Jagiellona zbliżyła się do niego.
— Jesteś pan w sali, szlachetny panie Sobieski, — rzekła, — a ulubięnicę swoją, ślepą niewolnicę, pozostawiasz na schodach?
Marya Kazimiera zaczęła słuchać uważniej.
— Trzeba pani wiedzieć, — zwróciła się do niej Jagiellona z uśmiechem, — że słynny z waleczności Jan Sobieski posiada ślepą niewolnicę, która jak pies jest przywiązaną do niego i wszędzie się za nim udaje, a on ją kocha i chroni.
— Wynagradzam tym sposobem wierność Sassy, — rzekł Sobieski otwarcie i głośno, — będę Sassy bronił wszędzie i zawsze, gdy będzie narażoną na jakąkolwiek niesłuszność lub niebezpieczeństwo.
— Mojem zdaniem jest to zacne i słuszne ze strony pana, — rzekła Marya głośno, — kto dopomaga nieszczęśliwym, ten jest prawdziwie szlachetnym.
— Hetman polny Sobieski wywiera tajemny wpływ na ślepą niewolnicę, która za nim udaje się wszędzie, — mówiła Jagiellona dalej, — możnaby go posądzić o czary!... Ale to miłość te czary wywoływać zwykła!... Pozwolisz zatem, panie Sobieski, ażeby, gdy tutaj sam się zabawiasz, szary skowronek na dole, na schodach i w przedsionkach służył za igraszkę dla halabardników?
Sobieski podniósł się żywo.
— Więc Sassa jest tutaj? — zapytał.
— Widziałam ją właśnie na dole, w głębi krużganku. Halabardnicy prawili jej komplementa i stroili z nią żarciki. Niewolnica nie może im tego brać za złe, owszem winna to sobie uważać za zaszczyt.
Jan Sobieski uczuł całą doniosłość ciosu, jaki nienawiść Jagiellony w obecności króla i otaczających mu zadała.
— W takim razie jest moim obowiązkiem bronić biednej Sassy przeciw zaczepkom i pokrzywdzeniu, — rzekł głośno i stanowczo.
— To prawda, panie Sobieski, — sawołała Marya, — przeczuwałam, że takie będzie pana zdanie.
Jagiellona rzuciła wzrokiem nienawiści na tę, która wypowiedziała te słowa pełne zachwytu.
Sobieski prosił Maryi, ażeby mu pozwoliła odejść na chwilę. Po niejakim czasie powrócił do niej.
— Więc obroniłeś pan tę biedną dziewczynę? — zapytała Marya, przystępując do niego ażeby się z nim przejść po sali.
— Halabardnicy otaczali ją, ale kalectwo biednej dziewczyny wzbudziło w nich obawę czy uszanowanie. Nieszczęście i niewinność są także bronią... Wyprowadziłem ją z pośród tych ludzi i odesłałem.
— Wspaniałomyślnie to z pańskiej strony, panie Sobieski, że jesteś tak dobry dla biednej dziewczyny!
— Słowa, któreś pani przedtem wypowiedziała i które mówisz teraz, są dla mnie zaszczytne i przejmują mnie radością. Widzę, że mnie pani rozumie i że serca nasze jednemi biją uczuciami, — odpowiedział Sobieski cichym, drżącym ze wzruszenia głosem.
Marya Kazimiera spuściła oczy.
— Gdym panią ujrzał dziś, jakiś błyskawiczny płomień przebiegł mnie całego, — mówił Jan Sobieski dalej, — zdawało mi się, że znam panią od dawna, i że powinnaś być moją a jednak jesteśmy rozłączeni!...
— Rozłączeni, lecz nie uczuciem! I ja od chwili zobaczenia pana noszę twój obraz w mojem sercu, — odpowiedziała Marya.
— Dzięki ci za to słowo, szlachetna, droga pani! — rzskł Sobieski z zapałem, — a jednak nie wolno mi wyznać wszystkiego co czuję!
— Patrzą na nas i słuchają, panie Sobieski!
— Och! cóżbym dał za to, gdyby mi wolno było w miejscu bezpiecznem od podsłuchów, wypowiedzieć pani uczucia, jakiemi jestem przejęty!
— Przestań pan na tem, że znaleźliśmy sposobność wypowiedzenia tego, cośmy sobie już powiedzieli.
— Powiedz to pani spragnionemu, gdy czarę przykłada do ust i chciej mu wydrzeć puhar!... Chwyci on za niego jak szalony!... Maryo! wysłuchaj mnie!
— Co pan mówisz, panie Sobieski, pomyśl pan...
— Muszę z tobą mówić, muszę ci wszystko wypowiedzieć, Maryo, tylko przez godzinę, później usunę się od ciebie, bo wiem, że jesteś małżonką innego.
— Widzą nas!... powróćmy do innych gości, zaklinam pana!
— Przyrzecz mi pani, wyznacz godzinę, chwilę!
Marya wahała się.
— Przyjdź jutro wieczór do ogrodu różanego, który się znajduje za zamkiem. Znasz altanę ocienioną trzema lipami? Gdy usłyszysz śpiew, zwróć się tam, ku tej altanie! Dobrze?...
— Przyjdę! — szepnęła zarumieniona.
— Dzięki ci, droga pani! Oh! jakże długie będą dla mnie godziny do jutrzejszego wieczoru! Dzięki ci, Maryo! Gdy skowronek zadzwoni, zobaczę cię znowu!...
Festyn się zakończył. Przebrzmiały dźwięki muzyki, zagasły świece, rozszli się goście.
Stary zamek i jego okolica pogrążyły się w ciszy nocnej.
Nowo wybrany król udał się do swoich apartamentów, ażeby spocząć po wypadkach i wrażeniach całodziennych.
Dostojnicy i wojewodowie udali się również do przeznaczonych dla siebie pokoi. Ci, którzy nie znaleźli pomieszczenia w zamku, zostali umieszczeni w blizkości, ponieważ budynki otaczające zamek i ogród różany, były po większej części własnością korony.
Jan Sobieski powróciwszy do swego pokoju w zamku, spotkał Sassę na schodach.
— Idź do służby, Sasso, dadzą ci pokoik i łóżko, — rzekł do niej.
— Pójdę, panie.
— Jeszcze słówko, Sasso, — dodał Sobieski zatrzymawszy się — jutro wieczorem gdy się ściemni pójdziesz do ogrodu różanego! Znasz go?
— Znam panie.
— Ukryjesz się w gęstwinie krzaków i będziesz śpiewała. Ja będę blizko.
— Jak tylko wieczór zapadnie, będę śpiewała, panie, — odpowiedziała ślepa niewolnica.
Jan Sobieski udał się na spoczynek. Obraz pięknej Maryi Kazimiery stał ciągle przed jego oczyma. Zdawało mu się, że słyszy ostatnie przez nią wyrzeczone słowa. Ale nazajutrz miał ją zobaczyć!
Gdy Sassa znikła w długim tylnym korytarzu zamkowym, Jagiellona przeszła przez galeryę i wyszła na schody, ażeby przez ogród dostać się do bocznego pawilonu zamkowego, w którym się znajdował przeznaczony dla niej apartament.
Jak zły duch przesuwała się po półciemnych, cichych korytarzach zamku.
Myśl jej była zajęta planami zemsty.
Długo czekała na dogodną sposobność. Teraz nakoniec ten, którego nienawidziła, był blizko niej, w jej mocy, byle tylko działała szybko i zręcznie.
Ślepą niewolnicę z Sziras, która właśnie rozmawiała z Sobieskim i której kazał przyjść do ogrodu różanego, potrzeba było przedewszystkiem usunąć. Jagiellona wiedziała z doświadczenia, że wiernej sługi Sobieskiego obawiać się musi.
— Ty przedewszystkiem musisz ustąpić mi z drogi, — szepnęła Jagiellona wyszedłszy z zamku i schodząc do okrytego ciemnością, ogrodu, — ty przeklęty szary skowronku, zdepczę cię, boś dla mnie niebezpieczna!
W tej chwili na dole tuż przy schodach, któremi Jagiellona schodziła, poruszyła się jakaś ciemna postać.
Postać postąpiła kilka kroków dalej i stanęła przy bocznej ścianie szerokich odsłoniętych schodów.
Teraz Jagiellona zeszła na dół.
— Kto tu jest o tej porze? — zapytała.
Ten, który pochylony i czatujący stał przy schodach, zdawał się nie chcieć odpowiedzieć.
— Wyjdź ze swojej kryjówki, — rozkazała bez obawy, — kto jesteś?
Ukazała się postać pochylona, w fezie na głowie. Źółto-brunatna twarz, oczyma błyskającemi w ciemności patrzyła na owdowiałą wojewodzinę.
Jagiellona przystąpiła do niego.
Pochylony człowiek miał na sobie rodzaj bluzy czy też kaftana spiętego pasem. Ubrany był w obszerne spodnie związane ponad kostkami.
Wymówił kilka wyrazów językiem, którego Jagiellona nie zrozumiała.
— Jak się nazywasz? — zapytała go.
Człowiek w brudnym czerwonym fezie zrobił znak jakiś żółto-brunatnemi rękami i obejrzał się lękliwie na wszystkie strony.
— Cicho! — szepnął przy tem, — nie tak głośno, dostojna pani! Na co się pani przyda, jeżeli powiem, że się nazywam Timur? Czy zna pani Timura? Nie!
— Kto jesteś? Zdajesz mi się śmiałym i zręcznym.
— A zatem dostojna pani wie kto jestem, — odrzekł z dziwnym wyrazem twarzy Timur, — jestem sługą i niczem więcej!
— Służący jednego z panów? I masz tu pewno umówioną schadzkę z jaką służącą.
Timur roześmiał się i podrapał w głowę.
— Coś w tym rodzaju, dostojna pani! — odpowiedział.
— Któż jest twym panem?
— Moim panem? Hm... czy dostojna pani zna wielkiego i potężnego indyjskiego kapłana i magika, nazwiskiem Allaraba?
— Nie, powiedz mi zatem, kto to jest?
— Timur jest sługą wielkiego i potężnego indyjskiego kapłana i przybył wraz z nim w ciągu podróży aż pod Warszawę.
— Więc twój pan jest pod Warszawą?
— Tak, dostojna pani, o pół godziny drogi na skraju lasu stoją dwa namioty.
— I twój pan jest magikiem?
— Wielkim i potężnym magikiem, powszechnie sławionym i znanym! Niech dostojna pani przyjdzie do jego namiotu cudów, a zobaczy dostojna pani zadziwiające rzeczy, — odpowiedział Timur.
— Czy twój pan z tobą wybiera się dalej?
— Za kilka dni! Powracamy do państwa ottomańskiego, dostojna pani.
— Uważaj, żeby straże nie wzięły cię za tureckiego szpiega, chłopcze! — rzekła nagle Jagiellona.
Timur pochylił się przestraszony.
— Szpiega? — powtórzył, — toby było nie dobrze!
— Naturalnie! Powieszonoby cię na pierwszej lepszej gałęzi!
Timur wstrząsnął głową.
— Mój pan nie jest Turkiem i Timur nie jest Turkiem, — odpowiedział — Timur może się pokazać, straże nie mu nie zrobią!
Jagiellona zmierzyła go wzrokiem. Widocznie rodził się w jej głowie jakiś projekt.
— Czy twój pan, indyjski kapłan i magik, umie także udzielać rad, czytać w przyszłości i sporządzać leki? — zapytała nagle.
Timur błysnął żywo oczyma i potakująco skinął głową.
— Mój pan i mądry rozkazodawca zna wszystkie siły tajemne przyrody! Niech dostojna pani przyjdzie do namiotu cudów, a zobaczy dostojna pajd rzeczy zadziwiające! Napojów wszelkiego rodzaju dostarczy dostojnej pani mądry i wielki Allaraba.
— Chcę wam powierzyć dziewczynę, która mi tu zawadza ażebyście ją zabrali do ottomańskiego państwa. Będzie to rzecz bardzo korzystna dla ciebie i twego pana! Dziewczyna ta jest z Sziras!
— Z Sziras w Persyi! — powtórzył Timur, którego oczy coraz chciwiej błyskały.
— Śpiewa pięknie i jest kształtnie zbudowana!
— Kształtnie zbudowana? — powtórzył znowu Timur z zadowoleniem, słuchając słów mówiącej z największą uwagą, — gdzie jest ta dziewczyna, dostojna pani?
— Tutaj jej nie ma i nie mógłbyś jej zabrać, Timurze!
— Dlaczego nie? Koń Timura stoi pod murem! Gdyby dziewczyna była tutaj... hop! sa!... zabrałbym ją z sobą i dostojna pani byłaby od niej wolną.
Jagiellona widocznie zajęta była rezolutnym sługą.
— Tutaj jej niema, a do zamku nie możesz pójść.
— Dlaczego nie? Jeżeli mnie dostojna pani z sobą zabierze?...
— To być nie może! Jesteś obcym.
— Ale dziewczyna! Jak dostanę tę dziewczynę? — nalegał Timur, rad że przypadek mu nastręcza sposobność i oddania swemu panu ważnej usługi.
— Przyjdź jutro wieczór tu od tyłu poza ogród różany, — odpowiedziała Jagiellona stłumionym głosem.
— Tu od tyłu poza ogród różany, — powtórzył Timur patrząc w stronę wskazanego miejsca.
— Jak tylko się ściemni usłyszysz Śpiewającego skowronka, tak się nazywa dziewczyna.
— Skowronek! Sassa! — rzekł Timur.
— Sassa, tak! Gdy usłyszysz śpiew zakradniej się do krzaku, z którego będzie dochodził...
Timur zdziwił się.
— Czyżby dostojna pani myślała o jednym z rzeczywistych skowronków, które teraz w maju wyśpiewują nocami w różanym ogrodzie? — zapytał szeroko otwierając oczy.
— Zakradnij się do krzaka a znajdziesz śpiewającą dziewczynę. Weź ją z sobą.
— Timur będzie punktualnym, dostojna pani, — odpowiedział sługa magika, błyskając oczami.
Jagielona poszła dalej.
Timur wyprostował się i spojrzał za odchodzącą.
— Ładny będzie połów, — rzekł do siebie. — najprzód służąca, potem pani!
Był prześliczny, miesięczny wieczór majowy. Kwiaty rozlewały woń, świeży wietrzyk zachodni poruszał liść mi drzew i okrytemi mnóstwem kwiecia gałęziami krzaków. Ćmy nocne latały dokoła a złotozielone chrząszczyki połyskiwały w kielichach róż kwitnących w wielkim ogrodzie różanym.
Z pośród ciemnej liściastej gęstwiny, do której ledwie gdzieniegdzie zakradał się ciekawy promień księżyca, rozlegały się cicho i rzewnie dźwięki piosenki:
Skowronek śpiewa wśród cienia.
Buja wśród nocy miesięcznej, —
Wszak znacie słodkie te pienia?
Wszak znacie odgłos ich dźwięczny?
Postać kobieca z twarzą osłoniętą welonem zbliżyła się szybkim krokiem do tego miejsca, nasłuchując. Dźwięki piosenki dobiegały do niej. Była to piosnka o skowronku rozlegająca się w oddali, jak przyrzekł Jan Sobieski, była to piosnka miłosna.
A tam w oddali coś leci,
Jak gdyby gwiazdka świetlana, —
To mały chrząszczyk co świeci
W wigilię świętego Jana.
Powoli postępowała postać ubrana w różową jedwabną suknię ku miejscu, które ocieniały trzy lipy. Serce jej biło gwałtownie. Piosnka, której urocze dźwięki brzmiały tak czarownie w półcieniu nocy, sprawiała, że jej pierś wzbierała miłością i tęsknotą.
Lecz ciepły minie wnet dzionek,
Szron zimny padnie na łany,
I zniknie śpiewny skowronek,
I zgaśnie chrząszczyk świetlany!
Powolnie zgasła piosnka wśród krzaka. Ostatnie jej dźwięki przebrzmiały jak łagodne tchnienie w powietrzu. Brzmiały one tak boleśnie, jak westchnienie nieszczęśliwie kochającego serca.
Cisza zapanowała w różanym ogrodzie.
Noc zapadała coraz głębsza.
Była to odpowiednia chwila i odpowiednie miejce dla zakochanych.
I oto prawdziwy słowik odpowiedział na piosenkę szarego skowronka, który stał w pośród krzaków i usłyszał cichy chód jakiejś postaci w jednej z ulic. Były to lekkie kroki kobiece! Zwróciła się ona ku altanie, przybywała o tej porze właśnie do różanego ogrodu, o której Jan Sobieski kazał śpiewać Sassie.
Ślepa niewolnica drgnęła.
I zinnej strony dały się także słyszeć kroki. Były to kroki żywsze, cięższe... był to chód męski! Sassa zbyt dobrze znała chód Sobieskiego. Był to on... wsłuchiwała się... zaledwie mogła oddychać... serce jej bić przestało z obawy, niepokoju, strasznego jakiegoś przeczucia.
Miała jednakże śpiewać, śpiewać, aby dać znak tej, z którą Jan Sobieski chciał się spotkać w ogrodzie różanym. Miała śpiewać, ażeby wskazać swej rywalce, że Jan Sobieski na nią czeka.
Na tę myśl drgnęło bólem serce Sassy. Doznawała takiego uczucia, jak gdyby ostra stal przeszywała jej serce i udręczona jej dusza uczuła dopiero teraz jak nieznośnym jest dla niej domysł, iż Jan Sobieski kocha inną, dopiero teraz przekonała się, że wołałaby była umrzeć, niż doczekać się tej męczarni.
Sobieski przystąpił do pięknej Maryi Kazimiery, która zezwoliła na tę schadzkę, podał jej rękę i zaprowadził ją do różowej altany, gdzie usiadł u jej stóp, gdy zajęła miejsce na ławce darniowej i namiętnie pochwycił ją w objęcia.
— Maryo!... luba, droga istoto!... aniele!... trzymam cię w objęciach!... radbym módz nie wypuścić cię z nich nigdy! — mówił z namiętnością, patrząc w jej marzące, długiemi rzęsami ocienione oczy.
Alarya Kazimiera opuściła zasłonę. Włosy jej w długich lokach spadały na ramiona.
— Kochasz mnie... wiem o tem... — szepnęła, — i ja cię kocham, kocham gorąco... niewypowiedzianie... Ale czyż nie wiesz, jakiem nieszczęściem jest ta miłość, zarówno dla mnie jak dla ciebie?... Czyż nie wiesz że to zbrodnia i że jej klątwa ścigać nas będzie całe życie?
— Nie pytaj mnie w tej chwili niepojętej błogości o granice, jakie świat zakreśla pomiędzy nami, — odpowiedział Sobieski, — używajmy szczęścia tej godziny, daj mi uczuć, że mnie kochasz, że jesteś moją chociażby wszystkie potęgi tego świata sprzysięgły się przeciwko związkowi serc naszych! — Nieszczęśliwi będziemy oboje, ale nasze nieszczęście będzie wspólnem, mój drogi, ukochany! Obraz twój nigdy nie zatrze się w mojej duszy.
W tej chwili z krzaka dał się słyszeć głos Sassy. Można było poznać, że głos ten drżał.
Czy ludzie bawią się czy zbroją,
Ja wiem to tylko, żem jest twoją!...
— Czy słyszysz? — szepnęła Marya Kazimiera, — ślepa niewolnica śpiewa piękną piosnkę! I ona musi kochać nieszczęśliwie, inaczej nie mogłaby tak śpiewać.
Drżący głos Sassy zabrzmiał znowu:
Westchnieniem, pieśnią, każdym gestem
Wyrażam tobie, że twą jestem.
— O gdybyś była moją, tylko moją aniele! — szeptał Jan Sobieski, okrywając pocałunkami rękę i śnieżne ramię Maryi, — gdybym cię mógł tak na wieki zatrzymać w objęciach!
— Jan Zamojski jest surowym, ale szlachetnym starcem. Serce moje pęka z boleści, że kocham kogo innego, bo on nie zasłużył na to złamanie wiary. Ale czyż mogę temu się oprzeć? O Najświętsza Panno Maryo! dlaczegóż postawiłaś tego człowieka na mojej drodze! — skarżyła się Marya Kazimiera.
A głos szarego skowronka brzmiał:
I choćbyś zdeptał miłość moją,
Zostanę zawsze, zawsze twoją!
— Ucieknijmy, — Maryo! — zawołał Sobieski namiętnością porwany, — wówczas będziesz moją! Czekam cię tej nocy z najlepszemi końmi poza bramą... przyjdziesz... wsadzę cię na konia, sam dosiędę innego i puścimy się z pędem wichru!
Oboje zakochani byli tak pogrążeni w upojeniach rozkoszy, że nie słyszeli lekkiego poruszenia się gałęzi i nie spostrzegli smagłej postaci niewolnicy, która ostrożnie rozsunęła rękami gałęzie i słyszała wyraźnie każde słowo.
Sassa była przez chwilę jak gdyby skamieniałą.
Poznała głos Sobieskiego! Mówił on te namiętne słowa do innej!...
— Uciec?!... O! jakże chętnie uciekłabym z tobą na koniec świata! — szepnęła piękna małżonka kasztelana krakowskiego, — ale przekleństwo mojego męża ścigałoby nas!
— Jan Zamojski podda się swemu losowi, Maryo! — odpowiedział klęczący.
Podsłuchująca dowiedziała się tym sposobem, kto była kobieta, którą jej pan pokochał tak namiętnie, że chciał z nią uciekać porzucając swe stanowisko i widoki.
— Gdybyś nawet powiedział: idźmy na śmierć ukochany, — szepnęła Marya Kazimiera w uniesieniu, — nie zawahałabym się ani chwili, gdyż należeć do ciebie jest największem szczęściem!
— Wiem teraz że mnie kochasz! Wiem, że wiecznie będziesz moją, chociaż los przeciwny szranki między nami położył, Maryo, — rzekł Jan Sobieski, — ciebie tylko kocham, twoim pozostanę wiecznie! przysięgam ci to podczas tej nocy letniej! Wolę zginąć, niż wyrzec się ciebie, aniele!
Sassa drgnęła.
W tej chwili do uszu ślepej niewolnicy doszedł odgłos oddalonych, cichych kroków ludzkich.
Bystry słuch, którym Sassa usiłowała częstokroć zastępować wzrok, którego była pozbawioną, pozwolił jej dosłyszeć ten szmer, wprzód nim zakochani go usłyszeli.
Z właściwym sobie darem szybkiego kombinowania, Sassa zrozumiała, że zbliżył się ktoś, którego obecność była niebezpieczną. Przyszedł jej na myśl wojewoda Zamojski. Musiała jednak się upewnić.
Opuściła miejsce w pobliżu altany i cofnęła się lekko i niedosłyszalnie ku krzakowi, w którym przedtem była ukrytą.
Poznała chód zbliżającej się osoby. Była to Jagiellona! Tak! Przychodziła do Jana Sobieskiego i Maryi Kazimiery, ażeby zgubić ich oboje! Gwałtowna walka toczyła się w tej chwili w sercu biednej ślepej niewolnicy.
W tej chwili wszystko było w jej ręku.
Gdyby pobiegła do różanej altany i ostrzegła kochanków, mogliby jeszcze ujść grożącego niebezpieczeństwa! Gdyby nie poszła, Jagiellona zastałaby Maryę Zamojską w objęciach Jana Sobieskiego, scena miłosna zostałaby nagle przerwaną i para zakochanych zostałaby rozłączoną może na zawsze!
Ta myśl miała w sobie coś niewypowiedzianie kuszącego dla Sassy gdyż tym sposobem zakończyłaby się ta schadzka miłosna, która rozdzierała jej serce. Byłoby dla mej zadosyćuczynieniem widzieć pognębioną rywalkę. Miłość jej dla Jana Sobieskiego popychała ją z jednej strony do usunięcia tej, która jej wydzierała ukochanego, z drugiej zaś czuła pociąg do ostrzeżenia Jana Sobieskiego ponad szatańską Jagielloną, która się zbliżyła, ażeby jego i Maryę Kazimierę zgubić zarazem. Straszna walka toczyła się w duszy ślepej niewolnicy!
— Zostań! — mówił do niej jeden duszy, — nie powinnaś ostrzedz Jana. Sobieski będzie wolny!
— Nie! — brzmiał inny głos w jej duszy, — nie! powinnaś ostrzedz Jana Sobieskiego.
Chciała ona wyjść z krzaku, ale zatrzymała się nagle.
Tuż przy niej ktoś oddychał.
Wsłuchała się.
Czyżby Jagiellona nadeszła?
Jakiś człowiek był tuż przy niej! Nie mogła go jednakże widzieć! Była skazaną na posługiwanie się innemi zmysłami, które jednak w tej chwili nie mogły jej oddać żadnej usługi.
Dreszcz instynktowny przebiegł ślepą niewolnicę. Kto oddychał tak blizko, kto się skradał do niej? Sassa stała nieruchoma.
Gdyby Jagiellona w tej chwili sztyletem przeszyła jej serce?
W takim razie ślepa niewolnica umarłaby. Ale nie lękała się śmierci! Mimo to jednak przejmowało ją uczucie jakiegoś niewyjaśnionego, nieokreślonego przestrachu, doznawała trwogi, jakiej dotychczas nie uczuła nigdy! Tymczasem Jagiellona, która przy szła do różanego ogrodu, aby zobaczyć co się z nim stanie i co szary skowronek wywoła swym śpiewem, weszła do bocznej alei i pocichu, ostrożnie, zbliżyła się do altany, w której Jan Sobieski klęczał przed Maryą Kazimierą.
Jagiellona słuchała. Usłyszawszy głosy drgnęła radośnie. Wyraz szatańskiego tryumfu przebiegł jej bladą twarz oświetloną blaskiem księżyca. Poznała tego, którego nienawidziła! Poznała małżonkę kasztelana krakowskiego! Jeżeli się pośpieszy, wróci do zamku i sprowadzi Jana Zamojskiego, to będzie jeszcze mogła przybyć na czas, ażeby mu wskazać dwoje kochanków.
Była pewną, że Jan Zamojski nie zawaha się zabić na miejscu tego, który miał tajemniczą schadzkę z Maryą Kazimierą.
Myśl ta szczególnem zadowoleniem napełniała duszę Jagiellony. Przypadkowo dostał się w jej ręce środek pokonania ich obojga jednym ciosem.
Nie tracąc chwili, pobiegła przez ciche blaskiem księżyca oświetlone aleje różanego ogrodu, napowrót do starego, posępnego, obszernego zamku, ażeby sprowadzić Jana Zamojskiego, kasztelana krakowskiego, surowego strażnika swego honoru.
Straszne niebezpieczeństwo wisiało nad głową dwojga zakochanych, a oni nie przeczuwali go wcale! Nie wiedzieli co się działo dokoła w różanym ogrodzie, w którym cicha, księżycowa noc rozlewała swoje blaski.
A tymczasem duch zemsty, w białej. powłóczystej szacie śpieszył po schodach i już zbliżał się do zamku! Jagiellona już miała tam wejść i wywołać Jana Zamojskiego!
Nagle rozległ się przeraźliwy krzyk... Odgłos tego krzyku był straszny, przejmujący do szpiku kości... Był to okrzyk niedającego się opisać przerażenia.
Nie było to wołanie o pomoc, był to dźwięk, który człowiek wydaje mimowolnie, gdy się znajduje wobec strasznego, zupełnie niespodzianego nieszczęścia.
Krzyk ten rozległ się w różanym ogrodzie.
Po chwili ucichł.
Panowała głęboka cisza.
W zamku widocznie nikt nie usłyszał tego krzyku, ponieważ panowała tam niczem nie zakłócona spokojność.
Ale kochankowie usłyszeli ten krzyk, gdyż osoba, która go wydała, musiała się znajdować w blizkości różanej altany.
Marya Kazimiera usunęła się szybko z objęć klęczącego przed nią Jana Sobieskiego. Dźwięk ten brzmiał tak strasznie, że włosy powstawały na głowie.
— Najświętsza Maryo Panno... co to było? — wymówiła.
Jan Sobieski powstał natychmiast. Wydobył szablę i wyszedł z Maryą Kazimierą z różanej altany.
— Zobaczymy co się stało — rzekł.
— Obawiam się, mój drogi... żeby kto nie nadszedł... muszę się oddalić, inaczej byłabym zgubioną, — szepnęła Marya Kazimiera, — odprowadź mnie do zamku! Ale ostrożnie, ażeby nikt nas nie widział!
Zasłoniła twarz welonem.
Szybko udała się z Sobieskim półciemnemi bocznemi alejami ku zamkowi.
— Bądź zdrów! — szepnęła żegnając go.
— Zobaczymy się wkrótce odpowiedział Jan Sobieski.
Marya znikła w zamku.
Sobieski pośpieszył z powrotem do ogrodu różanego. Wołał... szukał...
ale nie znalazł nic podejrzanego.
Nazajutrz wieczorem Jagiellona opuszczała konno Warszawę. Towarzyszył jej tylko jeden służący, jadąc na koniu.
Na rozkaz jego strażnik otworzył bramę miasta i dumna kobieta, okryta ciemnym płaszczem, ponieważ była nie pogoda puściła się boczną drogą ku lasowi leżącemu niedaleko od miasta. Służący musiał dobrze popędzać konia, aby jej nie stracić z oczu.
Jagiellona miała na głowie kapelusz z piórami, które powiewały w powietrzu.
Zmrok wieczorny zapadał szybko. Gdy po półgodzinnej jeździe amazonka i służący przybyli do lasu, spostrzegli wkrótce przed sobą dwa obszerne, silnie zbudowane namioty i w tej chwili ukazała się przed nimi z poza drzew pochylona postać Timura, ubrana w czerwony fez oraz bluzę turecką.
Jagiellona wstrzymała konia.
— Timur oczekuje dostojnej pani, — rzekł służący indyjskiego kapłana, cudzoziemskim akcentem.
Następnie wskazał zdziwiony na towarzysza Jagiellony.
— A któż jest ten? — zapytał.
— Mój służący, — odpowiedziała Jagiellona.
— Nie może on wejść do namiotów mego wielkiego i mądrego pana! — zawołał Timur przestraszony i niespokojny, — wynikłoby stąd nieszczęście, dostojna pani! Tylko, ty, pani, możesz widzieć tajemnice! tylko ciebie mój potężny pan przyjmie.
Jagiellona dała swemu służącemu znak, ażeby potrzymał jej konia. Służący zeskoczył szybko z siodła i ujął cugle konia Jagiellony. Timur dopomógł zsiąść wojewodzinie.
Rozkazała służącemu, ażeby pozostał z końmi i oczekiwał na nią. Następnie zwróciła się do Timura.
— Zaprowadź mnie do swego pana, — rozkazała.
Timur złożywszy ręce na piersi, złożył głęboki ukłon i zaprowadził Jagiellonę do dwóch wielkich ciemnością osłoniętych namiotów.
Cichy śpiew dał się z nich słyszeć.
Jagiellona stanęła ze zdziwieniem.
Timur zrobił grymas szczególny.
— Skowronek śpiewa, bo noc zapada, — szepnął.
— Ciemno tu w waszych namiotach, — rzekła Jagiellona postąpiwszy nieco dalej.
Timur pobiegł kilka kroków naprzód i powrócił z zapaloną pochodnią. W tej samej chwili, jakby na zaklęcie czarodziejskie zapłonęły w pierwszym namiocie liczne światła. Można było wyraźnie poznać, że wnętrze namiotu było oświetlone.
— Idź i oznajmij mnie twojemu panu! — rozkazała Jagiellona.
— Mój wielki i mądry pan oczekuje na ciebie, dostojna pani, — odpowiedział Timur i wszedł z Jagielloną do pierwszego namiotu, odsłaniając płótno.
Jagiellona ujrzała przed sobą niewielką przestrzeń przybraną bogatemi meblami i miękkiemi dywanami. Znajdował się tam odsłonięty posąg.
Weszła.
Gdy się obejrzała Timura już nie było.
Cichy, szczególny śpiew, wykonywany przez dziewczęce głosy dochodził do niej niby z wielkiego oddalenia i pieścił ucho rozglądającej się po namiocie.
Wszystko tu odznaczało się wschodnim przepychem. Kosztownemi dywanami pokryte ściany tworzyły u dołu rodzaj sof zdających się zapraszać do spoczynku.
Zasłonięty posąg mimowolnie obudził ciekawość Jagiellony i miała właśnie zbliżyć się do niego, gdy poza nią dał się słyszeć głuchy szmer. Obejrzała się i ujrzała za sobą mężczyznę w białym kaftanie i w białym, bogato złotem haftowanym turbanie. Był to człowiek dość wysokiej postaci i muskularnej budowy. Miał sandały na nagich nogach, które podobnież jak twarz, ręce i ramiona miały żółto-brunatną barwę, właściwą Indyanom i Egipcyanom.
Twarz jego na pierwszy rzut oka zdradzała przebiegłość, chytrość, a przedewszystkiem bardzo rozwiniętą zmysłowość. Czarne jego oczy, spoglądające dziko, miały w sobie coś przejmującego. Znać było po tym człowieku, że zostawał on pod wpływem nietylko namiętności, lecz także tajnych intryg i zamiarów. Miał on na rękach szerokie, złote bransolety, na szyi jego na łańcuszku zrobionym z nawleczonych szczególnego rodzaju chrząszczów wisiała mała, złota, dziwnie piękna figurka.
Człowiekiem tym, mogącym liczyć około lat 35, był Allaraba. Pożądliwy wzrok jego mierzył badawczo i z upodobaniem wysoką, piękną postać Jagiellony.
— Jesteś pani wdową po wojewodzie Wassalskim, któremu nie było przeznaczonem sięgnąć po koronę, — rzekł, — inny, który był biedniejszym i mniej znaczył od twego małżonka, Jagiellono Wassalska, wstąpił na tron.
— Jesteś indyjskim kapłanem i magikiem? — zapytała Jagiellona, — przyszłam tu, ażeby się przekonać, jak daleko sięga twoja mądrość i twoja władza.
Przelotny wyraz pogardy przebiegł pooraną namiętnościami twarz Allaraby.
— Rzucisz okiem na moje tajemnice, Jagiellono Wassalska, — odpowiedział, — a wówczas uwierzysz w moją moc i zaufasz mi! Wiem, żeś przy była tutaj, aby zasiągnąć mojej rady. Zobacz naprzód, co ten niepozorny namiot w sobie zawiera! Jest to dopiero namiot pierwszego cudu! Innych namiotów nie wożę z sobą. Masz tu dopiero pierwszy stopień mojej potęgi. Ale wiem, że ci to już wystarczy, ażeby się ze mną sprzymierzyć!
— Sprzymierzyć się?... Widzę cię po raz pierwszy, magiku indyjski! — rzekła Jagiellona ze zdziwieniem, mierząc magika zimnym i dumnym wzrokiem.
— Czyżbyś się wyrzekła zamiaru osiągnięcia i noszenia korony? Nie sądzę, żeby tak było, bo kto raz podniósł oczy na jej blask, ten zostaje olśnionym!...
— Wiesz przecież, że mój mąż nie żyje, kapłanie!
— Młody król jest nieżonaty, Jagiellono Wassalska... potrzeba mu małżonki!
Wzrok Jagiellony błysnął na te słowa, które zdawały się ją dziwić. Nadzieja, którą Allaraba roztaczał przed jej oczyma, zdawała się dla niej nową i ponętną! W tej samej jednak chwili przyszło jej na myśl, że ten cudzoziemski kapłan mógł być szpiegiem, sojusznikiem Turków i przybył tu tylko po to, aby się o wszystkiem dowiedzieć, Twarz Allaraby pozwalała się tego domyślać.
— Widzę, że twój język jeszcze jest w więzach, — rzekł z pogardliwym grymasem, — ale jesteś piękną, masz królewską postać i przyszłość może ci dać wiele, jeżeli nie zaniedbasz sięgnąć po to we właściwej chwili.
— Chciałam ci zadać pytanie.
— Otrzymasz odpowiedź, ale wprzód przystąp do miejsca cudów, ażebyś widziała, co może magik indyjski, który zbadał tajemnice egipskich kapłanów i osiągnął najwyższy stopień doskonałości!
Cichy śpiew umilkł.
Allaraba przystąpił do jednej dywanami pokrytej ściany i zrobił rękami ruch kołowy. W tej samej chwili wonna para zaczęła się wydobywać i gęstą mgłą go osłoniła.
Gdy mgła ta znikła, ściany już nie było.
Jagiellona znalazła się w wielkiej przytłumionem światłem oświetlonej komnacie, której filary i sufit przystrojone były wielkiemi różnokolorojwemi drogiemi kamieniami.
Widok, który się jej przedstawił, był czarujący i niezmierne czynił wrażenie. Zostawała pod wpływem tajemniczej potęgi. Allaraba znikł.
Na szczególnego rodzaju piedestałach z głów słoniów i tygrysów, stały brunatne posągi bóstw, których głowy były fantastycznie przybrane jasnemi i promieniejącemi drogiemi klejnotami których blask tem świetniejszym się zdawał, że w całej komnacie panował tajemniczy półcień. W głębi leżał kolos wykuty z ciemnego kamienia, przedstawiający dziwną postać, która przypominała sfinksa. Spojrzawszy na głowę kobiecą, z której niby sploty włosów spuszczały, się węże, można było sądzić, że oczy jej rzucają blask i poruszają się, a czarne, gładkie węże zdawały się także ruchome.
Nagle ukazały się przed patrzącą dwie postacie kobiece, ubrane w bardzo krótkie, lekkie złotem wykładane sukienki, a zresztą prawie nagie, niby, tancerki arabskie, wykonywające fantastyczny taniec. Obie były piękne, z twarzami i członkami opalonemi od słońca, miały czarne w długich kędziorach spadające włosy i prześliczną budowę ciała.
Obie bajadery kołysały się wdzięcznie i mile, poczem rozpoczęły upajający zmysły taniec, wabiąc pięknemi, czarnemi, zalotnemi oczyma Jagiellonę, uśmiechając się do niej, czarując ją.
Wszystko co widziała przed sobą, wywierało na Jagiellonie wpływ porywający, czarodziejski, tak że nie zauważyła, iż zwolna koło niej wydobywać się zaczęły z pod ziemi lekkie chmurki.
Oddychała upajającą wonią, która ją obejmowała powoli. Zdawało się jej, że brunatne posągi bożków schodzą ze swych piedestałów i łączą się z namiętnym tańcem bajaderek. Nie widziała że tuż za nią jak widmo, jak duch z innego świata ukazał się indyjski kapłan Allaraba, jak gdyby chciał się dowiedzieć czy odurzające wyziewy opium wywarły skutek.
Jagiellona zachwiała się... namiot zdawał się tańczyć dokoła niej... zdawało się jej, że bajadery porwały ją z sobą w pląsy.
Po chwili upadła na sofę i zaczęła wołać swego sługi.
W mgnieniu oka zniknęły bajadery, zagasły drogie kamienie, głęboka ciemność otaczała Jagiellonę, wołającą głośno na pomoc i starającą się wszelkiemi siłami panować nad odurzeniem.
Nagle zajaśniał koło niej promień światła. Nie widziała świecy ani lampy, było to tak jak gdyby słońce rzucało swój blask małym otworem i oświetlało postać Allaraby, chociaż dokoła panowała ciemność nocy.
Kapłan indyjski stał w blasku światła nieporuszony.
— Czego wołasz? — zapytał.
— Wyprowadź mnie stąd! — rzekła Jagiellona, — twój namiot cudów jest tajemniczy i niepojęty!
— Widziałaś tylko wstęp do tego, co ci kiedyś jeszcze okażę, Jagiellono Wassalska, — odpowiedział Allaraba, — ten namiot jest dopiero pierwszym stopniem! Zadziwisz się, gdy ujrzysz misterya Kamy i gdy weźmiesz w nich udział!
— Kto jest Kama? — zapytała Jagiellona.
— Bóg miłości! indyńscy strażnicy świata, których wszystkich u mnie ujrzysz są: Indra, firmament; Agni, ogień; Jama, świat podziemny; Surya, słońce; Waruna, woda; Waju, wiatr; Pritiri, ziemia; Soma, księżyc; Gameza, bóg mądrości i uczoności; Kama, bóg miłości i Ganga, nimfa Gangesu. Tam usłyszysz niebiańskich śpiewaków, Gandharva i otaczać cię będą nimfy niebiańskie Apsarasa!
Jasny blask zagasł nagle.
Jagiellona nie wiedziała, co się działo dokoła.
Gdy się rozjaśniło, stała znowu z Allarabą w małym przedsionku, w którym znajdowała się zasłonięta statua.
— Co się kryje za tą firanką? — zapytała.
— Mysteryum Kamy, — odpowiedział Indyanin.
— Podziwiam twoją sztukę, kapłanie, — zwróciła się Jagiellona da Allaraby, — wprowadziłeś mnie nią w zdumienie! Powiedz jednak, czy chcesz dać zupełny dowód twej sztuki i odpowiedzieć mi na pytanie, którego rozwiązanie obchodzi mnie nadewszystko?
— Mów, o co ci idzie, Jagiellono Wassalska, nie opuścisz tego namiotu bez otrzymania odpowiedzi!
— Jakiej żądasz nagrody?
— Czy sądzisz, że żądam pieniędzy dumna księżniczko? Nagrodą moją będzie, jeżeli mnie znowu odwiedzisz i weźmiesz udział w moich cudach. Bogactw nie żądam i nie szukam.
— A więc słuchaj! Jest człowiek, którego niewypowiedzianie nienawidzę, — zaczęła Jagiellona stłumionym głosem.
Można było z tych słów ocenić namiętność i nienasyconą żądzę zemsty, jaka ją przejmowała.
— Jest on moim wrogiem śmiertelnym, — mówiła dalej, — ale nie udało mi się jeszcze dostać go w moc moją!
— Opiera się nawet tobie?... A zatem kocha inną, jeszcze piękniejszą niż ty! Szukasz środka, ażeby go pokonać... idź, środek ten masz w ręku! Możesz go zniweczyć! Miłość jego oddaje go w twoją moc! Zapamiętaj sobie moje słowa: jeżeli chcesz pokonać wroga, to uderzaj w przedmiot jego miłości!
— Tak... kapłanie!... tak! Masz słuszność! W przedmiot jego miłości!... Pokonani go, zgubię go przez jego miłość! Gdy dumny sędziwy kasztelan krakowski usłyszy o zdradzie swej małżonki, nie zawaha się zabić uwodziciela, ażeby krwią jego obmyć plamę swego honoru!
Jagiellona okryła się płaszczem.
Magik indyjski otworzył namiot.
Przed wejściem stał Timur z pochodnią.
— Do widzenia, księżno! — rzekł Allaraba i Jagiellona opuściła namiot.
Kapłan patrzył za odchodzącą. Chytrym był wyraz jego czarnym zarostem otoczonej twarzy.
— Nienawidźcie się i prześladujcie wzajemnie! szarpcie się między sobą! — mówił półgłosem z nienawistnem spojrzeniem, — zdradzajcie jeden drugiego i szukajcie u nieprzyjaciół pomocy!... W takim stanie jesteście na najlepszej drodze do przepaści i Allaraba może donieść wielkiemu, potężnemu wezyrowi Kara Mustafie, że czas, ażeby przybył i odniósł zwycięstwo! Allaraba dostanie wówczas wielkiego wezyra w swoją moc i Allaraba będzie rządził połową świata!
Powróćmy jeszcze do poprzedniej nocy i do owej chwili, w której Sassa, uczuła w blizkości oddech obcego człowieka.
Któż to tak ostrożnie i cichaczem zbliżył się do niej? Pokonawszy obawę wyciągnęła ręce... przerażenie przejmowało i paraliżowało jej członki.
Dotknęła głowy mężczyzny, uczuła wyraźnie krótko strzyżone włosy! W tej samej chwili dał się słyszeć cichy, chrapliwy śmiech. Sassa uczuła, że dwie muskularne ręce ją objęły.
Z jej ust wydarł się ów przejmujący aż do szpiku kości krzyk, który przestraszył zakochanych.
Timur, który się zakradał po szarego skowronka, ażeby go porwać, wydał stłumiony głos niechęci, opuścił Sassę na ziemię i zawiązał jej usta szalem, który przyniósł z sobą, tak silnie, że nie mogła krzyczeć, następnie wziął półomdlałą dziewczynę ną ręcę i zaniósł do odległej części parku, w którym znajdowała się furta w otoczającym go murze.
Chciał on w tem miejscu złożyć Sassę na ziemi, zrobiła ona jednak natychmiast rozpaczne wysilenie, ażeby się uwolnić i odjąć szal od ust.
Timur jednak postanowił widocznie za nic w świecie nie puścić swojej ofiary.
Gdy spostrzegł, że ślepa niewolnica próbuje się uwolnić, ma chęć uciec lub przynajmniej wołać o pomoc, związał jej silnie ręce.
Tym sposobem Sassa nie mogła stawiać żadnego oporu, nie mogła się bronić ani wołać.
Timur pocichu i ostrożnie otworzył furtkę.
Wyszedł ze swym ciężarem na puste miejsce poza bramą. Przy murze stał koń, na którym Timur przyjechał. Był on na wszystko należycie przygotowany.
Doprowadzowszy konia do furtki, podniósł Sassę i umieścił na siodle, potem zaniknął furtkę i poprowadził koma, trzymając go za cugle i biegnąc prędko.
Plac poza murem był pusty. Księżyc oświecał go jasno. W niejakiej odległości znajdowało się kilka drzew. Na prawo w oddaleniu znajdowała się brama, ztamtąd jednakże nie można było widzieć, co się działo przy furtce.
Sassa przywiązana do konia, usiłowała zeskoczyć z niego i tym sposobem spróbować ucieczki, ale Timur uważał na nią pilnie i przeszkodził temu z łatwością.
Popędził konia i oddalał się coraz bardziej od miasta.
Gdy wreszcie zbliżył się do namiotów, odwiązał Sassę, uwolnił ją od szala i zdjął z konia.
— Kto jesteście i dokąd mnie prowadzicie? — zapytała, — ulitujcie się, puście mnie!
— Zostań tutaj, skowronku! — odpowiedział Timur, śmiejąc się, — będziesz tu mogła śpiewać, jak tam w różanym ogrodzie!
— Nie zostanę tutaj! Kto jesteście?
— Poczekaj, w twoim czasie dowiesz się wszystkiego, — odparł Timur, — będzie ci się tutaj podobało, choć jesteś ślepa... Ha! ha! u mojego potężnego i wielkiego pana podoba się każdemu. Ruszaj!
Timur pociągnął Sassę za sobą do drugiego namiotu. Koń szedł za nim posłusznie.
W namiocie zdawało się być ciemno.
— Chodźno, chodź skowronku! — wołał Timur, ciągnąc Sassę do namiotu i odsłaniając kotary, które zasłaniały wejście.
Ślepa niewolnica wiedziała, że wszystkie prośby na nic się nie zdadzą i poszła za tym, w którego mocy znajdowała się, nie stawiając już dalszego oporu.
W namiocie zdawało się jej, że przechodzi przez jakiś przedsionek do miejsca dobrze zamkniętego, gdyż Timur postąpiwszy z Sassą kilka kroków, otworzył zasuwę od drzwi.
— Hej dziewczęta! — zawołał wszedłszy do ciemnego pokoju, — macie tu nową towarzyszkę! Delho! Ludyano! Sassa nietylko uważała bardzo na drogę, lecz zwracała uwagę na wszystko, co się działo dokoła. Ostry jej słuch dopomagał jej do tego.
Dały się słyszeć ciche stąpania dziewcząt.
Dwie Cyganki podały nowej towarzyszce ręce, ażeby ją zaprowadzić do sofy, która jej mogła służyć za posłanie.
— Oh!... ona ślepa! — rzekła Ludyana półgłosem.
— Tak, ślepa, ale śpiewa ładnie, — odpowiedział Timur.
— Jak się nazywasz? — zapytała’ Dehla ciekawie.
— Nazywa się skowronek, Sassa! — rzekł Timur i wychodząc z ciemnego pokoju, zamknął drzwi na zasuwę.
— Chodź, Sasso, tu jest twoje posłanie! — rzekła Delha.
Sassa usiadła. Nie mówiła nic. To co się stało, zdawało jej się przykrym, okropnym snem. Gdzie się znajdowała? Nie wiedziała jeszcze! Czego od niej chciano? Co miała robić w tem obcem miejscu?
A w ogrodzie różanym siedział Jan Sobieski z piękną Maryą i ona nie przestrzegła ich przed Jagielloną!
Wszystkie te myśli gorączkowo przebiegały jej głowę.
Dwie Cyganki chciały z nią rozmawiać, lecz ona nie odpowiadała... siedziała pogrążona w zadumie.
Nareszcie Delha i Ludyana położyły się na swoich posłaniach i zasnęły. Tylko ślepa niewolnica z Sziras nie spała i nie znajdowała spokoju.
Nareszcie nad ranem i ją sen zmorzył.
Biedna Sassa położyła się na sofie i usnęła.
Gdy po kilku godzinach obudziła się, usłyszała tuż przy sobie szept dwóch dziewcząt.
— Ona nie śpi, — mówiła Ludyana.
— Biedna dziewczyna nie może nas widzieć! — dodała Delha z współczuciem.
— Powiedzcie mi tylko jedno, — rzekła Sassa, odgarniając włosy z czoła, — gdzie ja tu jestem?
— W namiocie indyjskiego kapłana, Sasso! — odpowiedziała Delha.
Ślepa niewolnica przelękła się.
— W namiocie indyjskiego kapłana? — powtórzyła, — więc wy jesteście bajadery?
— Służymy wielkiemu Allarabie, który nas kupił od naszych rodziców. Jesteśmy Cyganki, — rzekła Ludyana, — a teraz ty do nas należysz, słowiku.
Sassa o mało nie zdradziła się ze, wstrętem, jaki w niej budziło miejsce, do którego została wprowadzoną.
— Musisz teraz tu zostać, — dodała Delha, — Timur jest czujny, ha! ha! ha! on cię nie wypuści!
— Czy Allaraba widział cię już? — zapytała Ludyana.
— Kapłan indyjski? nie!
— Lęka się go! — rzekła Ludyana do Delhy. Następnie zwróciwszy się do Sassy, dodała.
— Strzeż się go!
W tej chwili rozmowa doznała przerwy. Otworzyły się drzwi i ukazała się głowa Timura.
— Jest tutaj i nie śpi! — rzekł zadowolony.
Następnie przyniósł wody, różnych postraw i ciast i postawił to wszystko przed dziewczętami.
Ludyana podawała ślepej niewolnicy jadło i napój. Sassa nasyciła głód i pragnienie. Nic nie mówiła, siedziała pogrążona w zadumie.
Po odejściu Timura, dowiedziała się Sassa z rozmowy dziewcząt, że służący kapłana był łotrem, którego się obawiały. Ale zarazem usłyszała także, że nie może mieć nadziei ucieczki, ponieważ drzwi ich izdebki były zawsze zamknięte, a Timur prawie ciągle ich pilnował.
A jednakże ani na chwilę nie opuszczała jej myśl, że bądź co bądź musi wydostać się z tego miejsca.
— Dziwi mnie, że Sassy dotąd jesz cze nie zaprowadzono do drugiego namiotu, — rzekła Ludyana.
— Allaraba powraca dopiero nad wieczorem, — odpowiedziała Delha.
Sassę przejęła instynktowna, niewypowiedziana obawa przed indyjskim kapłanem.
Po niejakim czasie, gdy się ściemniało, dziewczęta uprosiły cicho na sofie siedzącą Sassę, ażeby im zaśpiewała swoje piosnki i ślepa niewolnica uległa ich prośbom.
Tym sposobem Jagiellona wchodząc do namiotu, słyszała śpiew.
— Allaraba przyszedł! — szepnęła wkrótce potem Dehla, — usłyszałam gruby głos jego.
I Sassa także usłyszała ten głos, którego dźwięku nigdy nie byłaby w stanie zapomnieć.
Wkrótce potem wszedł Timur i zawołał obie bajadery do drugiego namiotu.
Ślepa niewolnica z Sziras pozostała sama w izdebce.
Gdy odgłos kroków ucichł, Sassa podniosła się szybko. Zaczęła rozpoznawać dotykaniem ściany i drzwi. Wszystko zdawało się być zrobionem z mocnego drzewa. Otworu okiennego widocznie nie było, a drzwi były silnie zamknięte.
Sassa z rozpaczą załamała ręce i wzniosła bladą twarz swoją ku niebu, błagając o ratunek i skarżąc się na swą niedolę.
— Uciec stąd! uciec... inaczej umrę! — szepnęła zrozpaczona, — muszę powrócić do Warszawy!... muszę ztąd ujść, chociażbym to życiem przypłacić miała!
Po niejakim czasie Debla i Ludyana powróciły zmęczone i rzuciły się ciężko oddychając na posłanie. Mówiły o jakiejś damie, która była w namiocie i szeptały coś z sobą o indyjskim kapłanie.
Sassa nie uważała na nic, myślała tylko o wydostaniu się na wolność.
Nagle otworzyły się drzwi i wszedł Timur.
— Hej! skowronku! — zawołał, — mój pan chce cię zobaczyć! chodź!
I porwawszy Sassę za rękę pociągnął ją z sobą do tego dziwnego miejsca, w którem stały posągi bożków, świeciły się drogie kamienie i bajadery wykonywały taniec.
Tutaj, z rękami skrzyżowanemi na piersiach, oczekując na ślepą niewolnicę stał ponury Allaraba. Chciał się przypatrzeć tej, którą Timur mu sprowadził. Śpiew jej podobał mu się.
Timur sprowadził Sassę do słabo oświetlonej komnaty. Niepewne jej ruchy zdradzały dla bystrego oka indyjskiego kapłana, że była ślepą. Ale jej delikatna, smagłej budowy postać, jej piękna choć blada twarz, dodawały jej szczególnego powabu, który obudził łatwo zapalną namiętność Allaraby.
Timur przyprowadziwszy ślepą niewolnicę przed swego pana, oddalił się.
— Chodź do mnie, Sasso, skowronku z Sziras, — rzekł Allaraba do Sassy, która na dźwięk tych słów instynktownie się cofnęła, — pozostaniesz w moim namiocie i będziesz śpiewała! Śpiewasz pięknie! Podobasz mi się!
— Panie! — zawołał Sassa nagle, padając na kolana i wyciągając ręce do Allaraby, — panie, miej litość nad ślepą niewolnicą z Sziras! Pozwól mi stąd się oddalić! Puść mnie! Nie wytrzymałabym w tej klatce!
— To, zobaczymy, dziewczyno — odpowiedział Allaraba, — musisz mieć kochanka, choć jesteś ślepa, kiedy cię tak ciągnie do niego!
— Tutaj nie mogę zostać! Puść mnie, panie! Puść mnie! będę ci za to wdzięczną na wieki! — błagała Sassa załamując ręce.
— Głupstwa gadasz i dziecko jesteś! — rzekł Allraba podnosząc klęczącą.
Chciał ją pocałować, ale w tej chwili Sassa odskoczyła, jak ukąszona przez żmiję.
— Nie dotykaj mnie! — zawołała.
Pierś jej wrzała oburzeniem i wstrętem. Nigdy jeszcze nie wyglądała tak, jak w tej chwili. Stała wyprostowana. Zmieniła się nagle do niepoznania. Była zdecydowana bronić się.
Pogardliwy uśmiech przebiegł ponurą twarz indyjskiego kapłana. Wyszedł i powrócił po chwili z srebrnem naczyniem, na którem leżała jakaś masa wyziewająca parę. Postawił to naczynie przy Sassie i oddalił się.
Ślepa niewolnica nie wiedziała, co się koło niej działo. Oddychała nasyconem niebieskawą parą powietrzem.
— Puść mnie ztąd! — wołała, — ulituj się, puść mnie! Umrę tu!
Nie było odpowiedzi. Otaczała ją, grobowa cisza.
Nagle zaczęło jej się wydawać, że ziemia kręci się pod nią i z przytłumionym krzykiem padła na dywan. Górna część jej ciała spoczywała na miękkiej poduszce. Nie wiedziała, gdzie była, zmysły jej zaczęły się mącić. Wydawało się jej, że ma piękny, wspaniały sen, który przejmował ją niewypowiedzianą rozkoszą, jakiej w rzeczywistości nie doznawała nigdy.
Jan Sobieski ukazał się jej. Widziała przed sobą ukochanego pięknego mężczyznę. Ślepota jej znikła. Niepodobna do opisania błogość przejmowała ją. Takim go sobie wymarzyła, jakim go ujrzała. Słyszała miękki głos jego, podawał jej rękę i przyciągnął ją do siebie.
— Kocham cię Sasso, — mówił do dziewczyny, której serce, drżało rozkosznem upojeniem miłości, — kocham tylko ciebie!
— O panie! czy to prawda? czy ja nie marzę? — szeptały wargi ślepej niewolnicy, która pod wpływem wyziewów, jakiemi oddychała, znajdowała się w stanie zachwytu.
— Jestem przy tobie, Sasso, — od powiedział Jan Sobieski, — trzymam cię w objęciach i bronię cię!
— Ale panie... ja jestem tylko biedną niewolnicą!
— Doświadczyłem twego serca! Czem byłaś-wszystko mi jedno! Kocham cię! Jesteś moją!
Sassa upadła na piersi ukochanego.
Był to błogi sen, nie dające się z niczem porównać upojenie!
Jednakże chwile marzonego szczęścia były krótkie.
Leżącej na dywanie zdawało się jeszcze przez chwilę, że widzi przed sobą tego, którego tak gorąco i niewypowiedzianie kochała, a który przemawiał do niej z dobrocią i miłością.
Ale wkrótce zaczęło jej się wydawać, że ją obejmuje jakaś połyskująca masa. Wyglądało to jak oświecone blaskiem słonecznym morze płynnego złota i zamiast ukochanego ukazała się z tego blasku straszna twarz, zbliżająca się coraz bardziej słowa, która wyglądała szatańsko, Z pomiędzy czarnych włosów wyrastały dwa tępe rogi, oczy były skośno rozcięte, nos wygięty, usta wielkie, otoczone czarnym, ostrym zarostem.
Dwie brunatne ręce ze zgiętemi, nakształt szponów palcami zbliżyły się doniej, ażeby ją pochwycić.
Instynktowne uczucie przestrachu, przerażenia przejęło obezwładniałą Sassę. Chwila ta była dla niej tak straszną, że serce jej bić przestało, a oddech się zatrzymał. Chciała wołać... krzyczeć... ale nie mogła.
Zimny pot wystąpił na jej czoło.
Straszna głowa zbliżyła się... zbliżyły się okropne ręce... jeszcze chwila a pochwycą ją.
A nie miała władzy nad sobą, nie miała siły, ażeby się zerwać i uciec przed potworem.
Lekki jęk wydobył się z jej bólem przytłoczonej piersi.
Zdawała się walczyć ze stanem oburzenia. Wpływ narkotyku widocznie przemijał.
— Sasso! Sasso! obudź się! — wołał jej anioł stróż, — pokonaj siłą woli senne marzenia! Wstań! Porusz się tylko, a cały ten czar zniknie i będziesz ocalona!
Sassa poruszyła się rzeczywiście. Podniosła się. Zdjęta nagłą energią wyciągnęła ręce przed siebie i... uczuła głowę i ręce Allaraby tuż przed sobą.
W tej chwili zerwała się.
— Precz! — zawołała odzyskując zupełną przytomność, — jesteś kapłan indyjski! Nie dotykaj się mnie!
— Uparta niewolnico! — syknął Allaraba, — jak śmiesz?...
Chciał pochwycić Sassę w objęcia.
Ale ślepa niewolnica, zdjęta bohaterską odwagą, sięgnęła za gors.
Miała tam ukryty sztylet, Wyjęła go i wstrząsnęła nim ku Allarabie, który na jego widok cofnął się o parę kroków.
— Zginiesz, jeśli mnie dotkniesz! — wołała wstrząsając sztyletem.
Allaraba spojrzał ponuro błyskającemi oczyma na ślepą niewolnicę, która ważyła się grozić mu.
— Niewolnico! — zawołał, — nie drażnij mnie, bo chłosta cię poskromi!
— Nie uczynisz tego, — odpowiedziała Sassa śmiało, — bo w chwili, w której wydałbyś taki rozkaz, — krew moja popłynęłaby na ten dywan!
— Daję słowo, że ta niewolnica jest odważna! — rzekł Allaraba zdziwiony i zadzwonił.
Wszedł Timur.
— Chodź i zaprowadź skowronka napowrót do jego klatki, — rozkazał Allaraba, — już on tam złagodnieje! Timur wziął Sassę za rękę, pociągnął za sobą i odprowadził do izby bajadarek.
Tu Sassa upadła na kolana... trzymała jeszcze sztylet w ręku, lecz siły jej były już wyczerpane.
Stary kasztelan krakowski, posiwiały w zaszczytach Jan Zamojski, mąż surowy i poważny, wieczorem dnia, w którym odbywała się schadzka w różanym ogrodzie, znajdował się z kilkoma, innymi dostojnikami koronnymi u nowo wybranego króla, ażeby z nim ułożyć kilka szczegółów koronacyjnego obchodu.
Podczaszy ze złotych dzbanów napełniał winem starożytne puhary.
Było już późno, gdy doradzcy królewscy wyszli od monarchy i rozstali się z sobą w galeryi zamkowej.
Każdy z nich udał się do zajmowanej przez siebie części zamku. Narady i uroczystości się skończyły.
Gdy stary kasztelan krakowski zwrócił się w długi sklepiony, korytarz, który prowadził do pokoi zajmowanych przez niego i jego małżonkę, wydało mu się, jak gdyby coś poruszało się na końcu korytarza.
Korytarz ten oświetlony był niedostatecznie, słabem światłem, które księżyc rzucał przez okna.
Janowi Zamojskiemu zdawało się, że widzi długą suknię osoby idącej przez korytarz.
Mógł to być jakiś przedmiot poruszany przez powiew wiatru.
Światło i cień zmieniały się kolejno w korytarzu.
Gdy kasztelan krakowski zbliżył się do swoich pokoi, wysunęła się nagle z cienia kobieca postać i przystąpiła do niego.
Sądził w pierwszej chwili, że to Marya Kazimiera, jego małżonka. Wkrótce jednak, gdy przeszedł wraz z tą postacią koło jednego z okien korytarza i gdy jasny blask księżyca padł na nią, ujrzał, że to była inna gęstym welonem osłonięta dama.
— Słowo tylko, kasztelanie krakowski! — dał się słyszeć głos przytłumiony welonem, — ale nikt nie powinien słyszeć tego, co ci zamierzam powiedzieć!
— Kto pani jesteś? zasłoniłaś welon tak, że nie mogę cię poznać, — rzekł Jan Zamojski.
— Twoja przyjaciółka, kasztelanie krakowski!
— Jeżeli jesteś moją przyjaciółką nie potrzebujesz się zasłaniać!
— Posłuchaj mnie! Czy wiesz gdzie jest Marya Kazimiera, twoja małżonka?
Jan Zamojski zmierzył uważnie idącą koło niego postać, która się odznaczała wspaniałym królewskim wzrostem.
— Dlaczego pani pytasz o moją małżonkę? — rzekł niechętnie, przystając.
— Bom tu przyszła, aby cię ostzedz!
— Względem kogo?
— Względem tajnego wroga, który chce piękną różę oderwać od twego serca!
— Na wszystkich świętych, muszę wiedzieć, kto pani jesteś!
— Nie pytaj się o to kasztelanie!
— A więc ani słowa więcej!
— Byłoby to dla ciebie szkodą i zmartwieniem!
— To moja rzecz!
— A więc nos swoją hańbę, kiedy tak chcesz!
Jan Zamojski drgnął.
— Zostań! — rzekł rozkazująco, — ktokolwiek jesteś, musisz mi się wytłómaczyć!
Jagiellona odwróciła się... szatański uśmiech przebiegł po jej ustach zasłoniętych welonem... dosięgła tego, czego dopiąć chciała. Obudziła ciekawość Zamojskiego.
— Mówiłaś o hańbie! — rzekł.
— Gdzie jest twoja małżonka, Marya Kazimiera?
— Tam w pokojach!
— Jesteś w błędzie!
— Na moje zbawienie... jak śmiesz kobieto...
— Mówić prawdę!
— Ośmielasz się podejrzywać moją małżonkę?
— Daleką odemnie jest ta myśl! Chcę ciebie i twój dom ustrzedz od hańby, dopóki czas jeszcze!
Twarz Zamojskiego zachmurzyła się.
— Więc mów! — zawołał, — co znaczą te podejrzliwe słowa.
— Jestem twoją przyjaciółką, panie Zamojski! Zbliżam się do ciebie, ażeby cię ostrzedz przed fałszywym przyjacielem, który hańbi twój dom! Idź na dół do różanego ogrodu! Udaj się do ciemnej, różanej altany, do której zaledwie mały promyk księżyca dostać się może. Skowronek śpiewa pieśń miłosną. Noc jest jasna i chłodna. Wejdź do altany, panie Zamojski!
— Czy dobrze cię rozumiem?
— Idź i zobacz!
— Gardzę podejrzeniami i podszeptami!
— Wolisz więc dać się oszukiwać!
— Któż mnie oszukuje?
— Marya Kazimiera.
— Dopuszczasz się nędznego oszczerstwa! — zawołał Jan Zamojski gniewnie.
— Chcesz zaprzeczyć temu, com widziała?
— Widziałaś?...
— Twoją małżonkę i młodego, pięknego kawalera!
— Na zbawienie moje... to kłamstwo!
— Więc zejdź i przekonaj się sam!
— Precz z moich oczu, nędzna potwarczyni!
Jagiellona cofnęła się.
— Więc to moja nagroda? — rzekła.
— Niech ci szatan nagrodzi taką przysługę! Kto jesteś?
Jan Zamojski przystąpił do osłoniętej welonem.
— Podnieś zasłonę! — rozkazał.
— Czy chcesz użyć przemocy względem kobiety? — zapytała Jagiellona obrażającym tonem.
— Prawda, kobietą, która pod zasłoną poważa się spotwarzać inną, nie warto się zajmować! Odejdź!
— Popamiętam ci tę podziękę i te słowa, kasztelanie krakowski!
— Nie wchodź mi więcej w drogę, bo drugim razem nie ujdzie ci to bezkarnie! — rzekł Jan Zamojski głosem drżącym z gniewu. — Marya Kazimiera stoi o tyle wyżej od ciebie, że twoje oskarżenia dosiągnąć jej nie mogą!
— Wspomnisz o mnie kiedy! Strzeż się Jana Sobieskiego! Idź do różanego ogrodu!
— Ufam mej małżonce bardziej niż tobie!
— Więc będziesz oszukany, zarozumiały starcze! — rzekła z szyderstwem Jagiellona, — chciałam cię ostrzedz, chciałam cię ocalić od hańby! Weź broń i zejdź do ogrodu! Ujrzysz tam ładne widowisko!
Postać znikła z szyderczym śmiechem.
Zamojski stał przez chwilę w ponurem zamyśleniu.
Następnie poszedł do swoich pokoi.
Służący zbliżył się ze światłem.
Stary kasztelan o nic nie pytał, nic nie mówił. Z powagą wszedł do pokoju, którego drzwi otworzył mu służący.
Na stole paliły się świece w świeczniku.
Jan Zamojski kazał odejść służącemu.
iNastępnie wziął świecznik i poszedł do przyległego pokoju... pokój ten był pusty... Maryi Kazimiery nie było.
Sędziwy kasztelan widocznie nie spodziewał się tego.
Gdzie była jego małżonka? Czyżby donosicielka mówiła prawdę? Jan Zamojski nie chciał w to wierzyć.
A jednakże... gdzież była Marya?...
Miał już pokusę zejść do ogrodu, ale porzucił ten zamiar. Nie zgadzało się to z jego honorem. Nie chciał szpiegować. Został.
Usłyszał odgłos cichy kroków w przedsionku.
Drzwi były otwarte.
Marya ukazała się na progu.
Gdy spostrzegła swego małżonka, gdy ujrzała jego poważną, pełną wyrzutu twarz i świecznik w jego, ręku, przelękła się.
Jan Zamojski przystąpił do drzwi i zamknął je.
— Nie. — mówił do siebie w duchu, — to być nie może! To było oszczerstwo.
Marya stała przez chwilę nieporuszona.
— Wyrządzono ci krzywdę, Maryo, — rzekł Zamojski do swej małżonki, — oczerniono cię przedemną! Ale powiedz, skąd przychodzisz o tej porze?!
Marya walczyła z sobą... drżała.
Nagle padła przed Janem Zamojskim na kolana i rozdarła gwałtownie gorset na piersiach.
— Zabij mnie! — zawołał zrozpaczona, — oto me serce, które pokochało innego! Przeszyj to serce żelazem, Janie Zamojski!
Sędziwy kasztelan spojrzał z ponurem zdziwieniem i niedającą się opisać boleścią na swoją młodą, piękną małżonkę.
Była to przejmująca scena!
Jan Zamojski zakrył swą twarz rękami.
— A zatem to prawda! Zakwefiona oskarżycielka miała słuszność! Byłaś w różanym ogrodzie, — jęknął głęboko dotknięty wyznaniem Maryi, — oh! dlaczegóżeś mi to uczyniła, — nieszczęśliwa?...
— Odepchnij mnie! zabij mnie! Nie mogłam postąpić inaczej! — wymówiła Marya ze drżeniem.
Nastąpiła krótka, przykra chwila milczenia.
Jan Zamojski wyprostował się.
— Kochasz Jana Sobieskiego? — zapytał.
— Tak chciało przeznaczenie! Nie mogę się oprzeć! Broniłam się przeciw tej miłości, chciałam ją stłumić... ale biada mi! Byłam za słabą! zwyciężyła mnie!
— Jestem starcem! Twój ojciec, margrabia de la Grande d’Arquien dał! mi cię za małżonkę, nie pytając czy mnie kochałaś, — rzekł Jan Zamojski, — poznałem cię na dworze królowej Ludwiki i zażądałem twojej ręki! Niesłusznie postąpiłem, że twoją rozkwitającą młodość przykułem do mojej starości!
— Nie dobijaj mnie twą szlachetnością! — błagała Marya!
— Posłuchaj mnie! Jak możesz przypuszczać, żebym cię zabił za to, że serce twoje otworzyło się dla innego, młodszego i piękniejszego? — mówił Jan Zamojski dalej, — dopóki bawiliśmy na starostwie Sandomierskiem, serce twoje było czystem i troskliwą byłaś o mnie. Wierzę, że miałaś dla mnie raczej dziecięce poszanowane niż miłość. Następnie los nas sprowadził do Krakowa i znalazłaś sposobność poznać młodych i pięknych. Jan Sobieski stanął na twojej drodze...
— I Zginęłam, mój małżonku! Nie chciałam o nim myśleć, chciałam stłumić w sobie wszelkie uczucia dla niego, myśl o nim odpędzałam, wspominając o twej szlachetności, o twej dobroci, o twej ojcowskiej miłości... ale przęklnij mnie!... Siły moje nie dorównywały mojej woli! Gdym tu znowu ujrzała Jana Sobieskiego, uległam memu uczuciu.
— I ściągnęłaś hańbę na moje siwe włosy, Maryo? Dopuściłaś się...
— Przestań! kocham Jana Sobieskiego wyznałam mu to... ale nie lękaj się niczego! Klęczę nieskalana przed tobą.
Jan Zamojski przystąpił do Maryi i podał jej rękę z poważną, prawie uroczystą miną, aby ją podnieść.
— Wiem teraz wszystko, — rzekł, — nie będę od Jana Sobieskiego żądał zadośćuczynienia i nie zabiję cię za uczucie, które niebo zsyła, a którego, zaprzeć nie umiałaś!
— A więc odepchnij mnie od siebie, Janie Zamojski i pozwól mi iść do klasztoru.
Sędziwy kasztelan wstrząsnął poważnie głową.
— Nie należy nic czynić zbyt pośpiesznie, — odpowiedział z pełnym godności spokojem, chociaż serce krajało mu się boleścią, — spokojnie obmyślimy naszą przyszłość! Jak na teraz postanowiłem ztobą opuścić natychmiast Warszawę!
— I ja mam ci towarzyszyć?
— Tak wypada! Jak gdyby nic nie zaszło, — postanowił Jan Zamojski, — przygotuj się do wyjazdu z Warszawy.
Wyszedł do bocznego pokoju i zawołał służącego, któremu kazał natychmiast przygotować karocę do wyjazdu.
Zaczynało prawie świtać, gdy kareta zaprzężona czteroma wspaniałemi końmi wyjechała z zamku i potoczyła się po cichych, pustych ulicach Warszawy.
Strażnik otworzył bramę, gdy służący siedzący za karetą wymienił nazwisko jadącego.
Jan Zamojski i jego piękna małżonka opuścili miasto, w którem się rozstrzygnął los Maryi.
W owym czasie niejaki Piotr Doroszenko zamierzał przy pomocy Turków i Tatarów zawładnąć Ukrainą, a lud kozacki z powodu tego przedsięwzięcia rozpadł się na kilka stronnictw, z których, jedno pod hetmanem Sierko, okazywało się skłonnem do uznania zwierzchnictwa Polski.
Gdy wojska polskie pobiły przed niejakim czasem Tatarów, Doroszenko wszedł w układy, które jednak podczas abdykacyi Jana Kazimierza i następnie powstałego stąd zamętu przerwane zostały.
Hetman innej części kozaków zbuntował się również przeciw zwierzchnictwu carów moskiewskich, został jednak przez Doroszenkę zdradziecko zamordowany i zdawało się, że Doroszenko dopnie swego celu.
Jednakże kozacy zadnieprzańscy odebrali mu ponownie część Ukrainy i Doroszenko ostatecznością zmuszony, oddał się w opiekę Turków.
Turcya jednakże zajęta wojną przeciw Wenecyi i niechcący obudzić niechęci Tatarów, obawiała się przyjąć hołd jego.
Nowe próby Doroszenki w celu zbliżenia się do Polski nie udały się, ponieważ w sejmie i senacie zaraz po wyborze Michała Wiśniowieckiego na króla, zapadła uchwała ogłaszająca kogoś innego hetmanem Ukrainy.
Kilka dni zaledwie upłynęło od wyniesienia na tron króla Michała, gdy pewnego wieczoru monarcha przyjmował u siebie w jednym z jasno oświetlonych pokoi zamkowych, hetmana polnego Jana Sobieskiego, którego do siebie zawezwał.
Dowiodłeś wielokrotnie swej waleczności i oddałeś krajowi wielkie usługi, panie hetmanie polny, — rzekł Michał, — postanowiłem zatem, zgodnie ze zdaniem mych doradców, dać ci sposobność do nowego odznaczenia się.
— Dziękuję memu królewskiemu panu za to postanowienie, — odpowiedział Sobieski, wyglądający bardzo poważnie i posępnie, — muszę wyznać, że obecnie bardziej niż kiedykolwiek pałam rządzą rzucenia się w ciżbę bojową. Niech mi sejm da wojsko, a podejmę się odzyskać wszystkie kiedykolwiek utracone prowincye.
— Znaną jest twoja odwaga, panie hetmanie polny i spodziewam się, że wkrótce będę miał sposobność powitać cię wielkim hetmanem, — rzekł król.
— Kto dziś ze mną wybierze się na wojnę, najjaśniejszy panie, ten może być pewnym, że albo zginie, albo powróci zwycięzcą! — mówił Jan Sobieski z rosnącym zapałem, — jestem gotów do służby ojczystej, jestem gotów zginąć!
— Co cię naprowadza na te myśli o śmierci, kochany panie Sobieski? — zapytał król Michał, — powiadają mi wprawdzie, że serce twoje przejęte jest miłością dla kasztelanowej krakowskiej, ale jak sądzę, to nie powinno być powodem, ażebyś miał pragnąć śmierci. Kasztelan Zamojski jest starcem. Jak długo jeszcze może pożyć? A wówczas jego żona będzie młodą wdową.
— Wstrętnem mi czekać i rachować na śmierć Zamojskiego, najjaśniejszy panie! Mógłbym Maryę Kazimierę wykraść, mógłbym pojechać z nią za granicę, ale to byłoby zdradą względem mojej ojczystej ziemi, która potrzebuje mojego ramienia! Poświęcę zatem wszystkie moje siły i miłość moja ojczyźnie, chętnie będę szukać śmierci dla niej i znajdę ją, jeżeli przez to będę mógł być użytecznym!
— Wzniosłe jest to postanowienie, panie hetmanie polny i godne ciebie! — rzekł król. — Chcesz się wyrzec swojej miłości, chcesz starać zapomnieć o niej, ażeby jej żaden grzech nie splamił. Cóż właściwszego przedsięwziąść w takim razie od udania się na wojnę? A dowództwo wyprawy mam dla ciebie gotowe!
— Dzięki ci, najjaśniejszy panie, nie zawiodę twojego zaufania, — odpowiedział Jan Sobieski, — wyrzekającemu się i zrozpaczonemu nie zdoła się tak łatwo oprzeć nieprzyjaciel, gdyż taki chętnie waży życie swoje, ażeby odnieść zwycięstwo. Dobrze jest mieć takich wodzów!
— Wiadomo ci, panie hetmanie polny, że buntownik i wróg Doroszenko ciągle się trzyma na Ukrainie, — mówił król Michał do Sobieskiego, — ja sam stanąłbym chętnie na czele znacznej siły, ażeby go pokonać, gdyby moja obecność w kraju nie była tak potrzebną. Dlatego powierzam ci naczelne dowództwo nad wojskiem znajdującem się już na Ukrainie. Znasz swój obowiązek. Trzeba koniecznie pobić i ująć Doroszenkę. Żywy czy trup, powinien dostać się w twoje ręce, zadaniem twojem jest silnym ciosem położyć koniec jego działaniom i całemu ruchowi.
— Spełnię to polecenie, najjaśniejszy panie! Niech mi jednakże wolno będzie uczynić jedną uwagę, którą nietylko ja zrobiłem, lecz na którą wasza królewska mość sam wpaść musiałeś! — rzekł Jan Sobieski. — Turcy czatują tylko na sposobność wtargnięcia do naszego kraju, zabrania nam ziemi i ludzi! Chociaż sułtan sam jest bezczyn ny, ma jednakże wezyrów, którzy tembardziej tęsknią do zaborów!
— Padyszach jest teraz za bardzo zajęty wojną z Wenecyą, panie hetmanie polny — odpowiedział król, — zdaje mi się, że nie mamy potrzeby obawiać się go!
— Racz nie lekceważyć mojej przestrogi, najjaśniejszy panie! Widzę już w duchu półksiężyc i skupione koło nie go tłumy! Niech wasza królewska mość nie ocenia zbyt nizko potęgi Ottomanów! Mogą oni nam wiele dać do roboty!
— Prawda, hetmanie, lecz w takim razie liczę zawsze na ciebie! Wyrusz przedewszystkiem przeciw Doroszence i zniszcz jego potęgę, a potem pomówimy dalej! Ale oszczędzaj swego życia, kochany panie hetmanie, ponieważ jestem pewny, że ci przeznaczono oddać jeszcze niejedną ważną usługę ojczyźnie! Tobie ze wszystkich moich jenerałów ufam najbardziej!
— Dziękuję za łaskawe słowa, najjaśniejszy panie!
— Rozporządź bezzwłocznie, kto ci ma towarzyszyć, ażebyś nie był bez dobrych pomocników i zastępców, panie hetmanie, zgromadź ich tutaj i wyruszycie razem, zaopatrzeni we wszystko, co wam potrzebne do obozu!
— W ciągu dni kilku wyruszę, najjaśniejszy panie, — zakończył Jan Sobieski rozmowę z królem, który łaskawie podał mu rękę na znak ukończenia audyencyi.
Król Michał pozostał sam w obszernym, jasno oświetlonym pokoju i usiadł na krześle.
Wypadki ostatnich czasów przesuwały się we wspomnieniu przed wzrokiem ducha monarchy, który parę miesięcy temu nie myślał jeszcze o tem, że mu przeznaczonem było nosić koronę.
Teraz stał na czele państwa ciężko zagrożonego przez wewnętrznych i zewnętrznych nieprzyjaciół.
Siedział tak z głową wspartą na ręku przy marmurowym stole, gdy nagle otworzyły się drzwi pokoju.
Służący oddalili się, panowie należący do orszaku królewskiego znajdowali się w przyległej sali. Drzwi, które cicho się otworzyły, prowadziły z innego pokoju do salonu, w którym znajdował się monarcha.
Odgłos kroków zwrócił uwagę Michała. Twarz jego zachmurzyła się.
Na progu ukazał się człowiek, który się śmiał jak obłąkany, a ubranym był wczerwoną bluzę, czerwone obcisłe spodnie i czerwone boty.
Był to czerwony Sarafan.
Król Michał wstał niechętnie i spojrzał z zadziwieniem na szczególnego człowieka, który zdołał się dostać aż przed jego oblicze.
— Przybywam z wizytą! — rzekł czerwony Sarafan, śmiejąc się.
Twarz jego była blada, pociągła, nos ostro zakończony, oczy jego miały czasami martwy wyraz, a czasami błyskały jakby pod wpływem myśli budzących się nagle pod czaszką tej szczególnej postaci.
Król mierzył go podejrzliwym wzrokiem.
Czerwony Sarafan zdjął czapkę. Włosy w nieładzie spadały mu na czoło.
— Kto jesteś, dziwny człowieku? — zapytał król, — wyglądasz na jakiegoś kuglarza!
Sarafan spojrzał po sobie z uśmiechem.
— Pięknie! — szepnął, — Sarafan pięknie wygląda!
Król drgnął usłyszawszy te słowa.
— Więc jesteś czerwony Sarafan, o którym już słyszałem, — rzekł, — widzę cię jednak po raz pierwszy! Skąd przybywasz?
— He! he! jestem raz tu, raz tam! Czy wasza królewska mość nie potrzebuje dworskiego błazna?
— Ale pytam cię, skąd jesteś? kto jest twój ojciec? Czerwony Sarafan spojrzał jakby z zadziwieniem na króla.
— Musisz przecież mieć ojca i matkę, — mówił król Michał dalej, — mu siałeś się gdzieś urodzić!
Czerwony Sarafan zaczął macać rękami naokoło siebie.
— Hm... ciemno tutaj! — mruknął zamiast odpowiedzi, — na jeden krok od siebie widzieć niepodobna!
Król wstrząsnął głową. Świece w świeczniku paliły się na stole. Czerwny Sarafan poruszał się jednakże tak, jakby się znajdował w ciemności.
Nagle roześmiał się dziko, jak obłąkany.
— Gdybym był królem, piłbym codzień wino! — zawołał, — hejsa!... Toby było wesołe życie! Miej się na baczności, panie królu! Jest tam za wielką rzeką sześć tysięcy nieprzyjaciela!
— Niewiadomo, czy ten człowiek mówi prawdę, czy plecie w obłąkaniu, — rzekł do siebie Michał, — wygląda bardzo nieprzyjemnie!
— Widzicie? widzicie? — zawołał czerwony Sarafan, zgiąwszy się nagłe i wskazując w róg pokoju, — skrada się tu do mnie! To moja matka! Szuka mnie! Jest noc! Przychodzi mnie zabrać! Cicho! Niech mnie nie spostrzeże! Ma w ręku chustkę.... wynosi... niesie mnie do rzeki, gdzie trzciną i sitowie... rzuca mnie... rzuca mnie do wody!...
Król wzdrygnął się. Czerwony Sarafan poruszał rękami jak tonący, który chce się ratować.
Nagle uspokoił się i zaczął się wsłuchiwać.
— Teraz idą... wyciągną mnie... he! he! bądź spokojny Sarafanie! Wyciągną cię!...
I znowu dał się słyszeć śmiech przeraźliwy, którego odgłos doszedł do przedpokoju.
Drzwi otworzono pocichu i ostrożnie.
Kilku służących ukazało się na progu.
Czerwony Sarafan stał przez chwilę nieporuszony, następnie wskazał na nich:
— To są słudzy mojego ojca! — zawołał nagle prostując się, — tutaj! do mnie! Dlaczego dajecie mi wołać tak długo? Chcę wina!
— Dajcie temu nieszczęśliwemu wina i wyprowadźcie go z zamku! — rozkazał król.
Służący chcieli pochwycić i wyprowadzić czerwonego Sarafana!
— Nie dotykajcie mnie swojemi niegodnemi rękami, nicponie i opoje! — wołał czerwony Sarafan, — czy nie widzicie, kto jestem? Miejcie uszanowanie dla wielkiego księcia, psy jedne! Wina tu! Czego stoicie i gapicie się na mnie!
Oczy czerwonego Sarafana błysnęły, stanął w postawie dumnej i rozkazującej.
Nagle wybuchnął głośnym śmiechem i pochyliwszy się znowu, zaczął tańczyć dokoła pokoju, wyciągając ręce przed siebie.
Wtem wszedł służący z wielkim, winem napełnionym puharem.
Czerwony Sarafan przyskoczył do niego, wziął puhar i wychylił jednym tchem.
Trunek smakował mu. Śmiał się zadowolony, tańczył i skakał jeszcze kilka razy dokoła pokoju i w takich poskokach wybiegł na korytarz gdzie służący zebrali się koło niego i patrzyli nań ciekawie.
Powoli ucichł odgłos jego śmiechu. Czerwony Sarafan w poskokach opuścił zamek i zniknął w ciemnych ulicach Warszawy.
— Nikt nie wie skąd on się bierze, — rozumowali służący, — a przynosi z sobą nieszczęście i rozlew krwi wszędzie gdzie się ukaże! I w zamku czegoś spodziewać się trzeba, bo czerwony Sarafan tu tańczył!
— Powątpiewam o twej potędze i o twojej sztuce, kapłanie, — rzekła dumnie Jagiellona do Allaraby, znajdując się z nim w jego namiocie, — słowa twoje nie sprawdziły się! Powiedziałeś mi, że Jan Sobieski znajduje się już w moich rękach, że sam się zgubi swoją miłością... Było to fałszywe proroctwo, kapłanie!
— Wiem co się stało dostojna pani, wiem co cię do mnie sprowadza, Jagiellono Wassalska, — odpowiedział Allaraba, którego chytra i namiętnościami zorana twarz świadczyła, że chętnie przyjmował odwiedziny pięknej wdowy po wojewodzie, a jeszcze chętniej pociągnąłby ją w swoje objęcia, — to co mi chcesz powiedzieć, jest mi! wiadome! Ja to sam wpłynąłem na Jana Zamojskiego, ażeby nie podnosił ręki na tego, którego nienawidzisz!
— Dlaczego to uczyniłeś?
— Bo Jan Sobieski byłby zabił w pojedynku sędziwego Zamojskiego.
— I tym sposobem dopiąłby swego celu! Słusznie postąpiłeś, kapłanie! Przychodzę jednak do ciebie, ażebyś te go, którego nienawidzę oddał w moje ręce!
— To się stać musi. Jagiellono Wassalska! Dam ci w ręce moc, która cię doprowadzi do twego celu! Moc, której wszyscy będą ci zazdrościli! Chodź do drugiego namiotu, tam otrzymasz środek, który nietylko uczyni cię panią Jana Sobieskiego, ale nawet królową, jeżeli twa ambicya sięga tak wysoko!
Marmurowo blada twarz Jagiellony drgnęła odblaskiem tryumfu.
— Królową? — zapytała.
— Dlaczegóż droga do tronu nie ma ci być otwartą, jeżeli tego pragniesz, — mówił Allaraba dalej, — a gdy zasiędziesz na tronie, dopomogę ci swoją radą, ażebyś się stała najpotężniejszą władczynią!
— Jakiż to środek, który mi ma otworzyć drogę do tronu, a zemstę moją nad Janem Sobieskim zadowolnić? — zapytała Jagiellona.
— Urodziłaś się na królową! Spojrzej w zwierciadło, zapytaj go! Nie wątpij o tem, że nowy król polski pojmie cię za małżonkę, jeżeli pójdziesz za moją radą! Chodź do drugiego namiotu! Tam dowiesz się reszty!
Timur ukazał się z pochodnią.
Allaraba zaprowadził Jagiellonę do drugiego namiotu, w którym znajdował się zamkniety pokoik, będacy miejscem pobytu dwóch bajader i ślepej Sassy.
Uwięziona niewolnica siedziała tuż przy cienkiej ścianie, oddzielającej ten pokój od sąsiedniego.
Nagle doszedł do niej odgłos kroków i głosów.
Sassa słuchała nieporuszona, podczas gdy dwie Cyganki szeptały z sobą i śmiały się.
Głosy rozmawiających obok dochodziły wyraźnie do podsłuchującej... Nie myliła się! Był to głos Jagiellony! Rozmawiała z indyjskim kapłanem.
Sassa słyszała doskonale każde słowo. Tłumiąc dech w sobie przytulała się do ściany.
— Poszłam za tobą kapłanie! Nie dotykaj mnie! — mówiła właśnie Jagiellona dumnie i groźnie, — nie chcę być blisko ciebie!
Allaraba coś szepnął.
— Nie chcę nic od ciebie, oprócz środka, o którym mówiłeś kapłanie! Opłacę go na wagę złota, — odpowiedziała Jagiellona.
— Złoto twoje nie nęci mnie, ale wiem, że mnie i później będziesz potrzebowała i szukała! Jeden jest tylko środek zwyciężenia i ujarzmienia mężczyzn, — rzekł Allaraba stłumionym głosem, — jeden tylko środek zdobycia nad nimi nieograniczonej władzy! Siłą, o której mówię, tym nigdy niewyczerpanym środkiem jest miłość!
— Sądzisz, że Jana Sobieskiego można pokonać za pomocą miłości? — zapytała Jagiellona.
— Nie mówię o miłości dla Maryi Zamojskiej! Musi się on od niej odwrócić! Musi, upojony miłością, przed tobą paść na kolana! Będzie patrzył na ciebie i w oczach twoich hędzie szukał spełnienia wszystkich swych życzeń! Wówczas będziesz go miała w swojej mocy, wówczas nogę na kark jego postawisz, wówczas się pomścisz!...
— Tak, kapłanie, tak! — zawołała Jagiellona w zachwyceniu, — jeżeli możesz zapewnić mi ten tryumf, jeżeli możesz zagasić jego miłość dla Maryi Zamojskiej i miłość dla mnie w nim rozniecić, wówczas uznam wielkość twojej potęgi i poddam się twojej woli we wszystkiem.
— Nietylko oddam w twoje ręce dzielnego, po najwyższe zaszczyty sięgającego Jana Sobieskiego, — mówił dalej Allaraba, — oddam w moc twoją każdego, kogo zapragniesz widzieć u stóp swoich!
— Nawet młodego króla Michała? — zapytała Jagiellona upojona świetnemi planami, które się roiły w jej umyśle.
— Nawet króla, dumna, ambitna kobieto!
— A twój warunek, kapłanie?
— Jest łatwy! Nie żądam twych pieniędzy, Jagiellono Wassalska, nie żądam hojnej zapłaty! Jeżeli ci się uda środkami, które ci wręczę, zmusić króla do miłości i przyozdobić się koroną, jeżeli ci się uda doprowadzić do tego, że Jan Sobieski będzie klęczał przed tobą, to powróć do Allaraby, a on jeszcze większą potęgę złoży w twe ręce!
— Jest to warunek, który warto przyjąć, kapłanie!
Ślepa niewolnica drgnęła... Jagiellona miała otrzymać środek zmuszenia Jana Sobieskiego do miłości! Miał on się odwrócić od pięknej Maryi, a niezwalczona potęga zmusić go miała do pokochania Jagiellony!
Kusząca myśl powstała mimowolnie w duszy ślepej niewolnicy... gdyby posiadała ten środek, mogłaby za jego pomocą zmusić Sobieskiego, ażeby ją pokochał! Wtenczas zapominałby i porzucił piękną Maryę, a zakochałby się w Sasie.
Myśl ta przejęła duszę podsłuchującej niewypowiedzianą rozkoszą. Kochała ona Sobieskiego niedającą się wyrazić miłością, dążyła za nim wszędzie, a teraz miała poznać środek wzbudzenia w nim wzajemności!
Był to obraz tak ponętny dla Sassy, że natychmiast powzięła postanowienie, bądź co bądź dostać ten środek, jak tylko Allaraba dostarczy go żonie wojewody. Musiała go dostać, chociaż nie była wolną! Musiała zostać wolną, ażeby przyjść do posiadania takiego środka!
— Weź tę butelkę, — dał się słyszeć głos Allaraby, — zawiera ona płyn bezbarwny. Połowa jego wystarczy, ażeby w jednym mężczyźnie wzniecić gorącą miłość dla tej kobiety, która mu ten napój przymiesza do wina! Gdyby opór jego był tak wielki, że nie mógł by uczuć miłości, wtedy umrze!
— Zgadzam się na jedno lub na drugie! Daj mi butelkę z napojem!
— Gdy powrócisz do zamku, Jagiellono Wassalska, mówił Allaraba dalej, — wtedy spełnij przedewszystkiem następne moje zlecenia: przelej płyn do innnego naczynia i zniszcz butelkę. Płyn ten, wyglądający przejrzysto jak woda, może stać w naczyniu dopóki go nie podzielisz i nie użyjesz.
— Rozumiem, kapłanie! Nie chcesz się niczem zdradzić, że się przyczyniłeś do tego! — odpowiedziała Jagiellona.
— Przysiąż mi, że wykonasz moje zlecenie, że zniszczysz butelkę!
— Przysięgam!
— O naszej tajemnicy nikt wiedzieć nie powinien! Plany twoje sięgają wysoko, nie zdradzaj się z nikim! Tylko ten kto umie milczeć i działać z żelazną wytrwałością, osiągnąć może cel wysoki!
Jagiellona wzięła z rąk jego szczególnego kształtu butelkę!
— Nie będziesz długo czekała na skutek, dumna kobieto, mówił Allaraba dalej, — bądź ostrożną i odważną! Gdy wlejesz napój do wina, ten, co je wypije, ma tylko wybór pomiędzy kochaniem cię, a śmiercią! A to dostateczne dla twej ambicyi, wiem o tem! Gdy tu przybędziesz, opowiesz mi o skutku, a następnie powitam cię polską królową!
Jagiellona ukryła flaszeczkę z napojem miłosnym w fałdach swego gorsetu.
— Do widzenia, kapłanie! — rzekła jeszcze.
— Gdy powrócisz do mnie, odsłonię ci inną, jeszcze większą tajemnicę, która zwiększy jeszcze większą tajemnicę, która zwiększy jeszcze twoją potęgę, bo jeżeli jaka kobieta godną jest władzy, to ty, dumna Jagiellono Wassalska, wdowo po wielkim wojewodzie!
— Do widzenia, kapłanie!
Allaraba odprowadził Jagiellonę aż do wyjścia z namiotu. Tu oczekiwał na nią Timur z pochodnią i zaprowadził ją do jej konia, który był przywiązany w blizkości.
Gdy kapłan indyjski pozostał sam w namiocie i popatrzył przez chwilę za dumną, przed niczem nie cofającą się kobietą, przebiegł wyraz szatańskiego zadowolenia po jego czarno-brodej, nieprzyjemnej twarzy.
— Nie zawiodłem się na tobie, — szepnął tryumfująco, twoja mściwość i ambicya oddają cię w nasze ręce! Będziesz zadowolonym z twego sługi, wielki wezyrze! Przez tę kobietę Polska upadnie w swoje ręce?... — powtórzył z szyderczym uśmiechem, — na pozór tak! Ale potężny wezyrze, nie zapomnij, że sługa czasem staje się panem! Allaraba, który jest twojem narzędziem, czeka tylko chwili, w której ty zaczniesz do niego należeć ciałem i duszą! Kara Mustafa, wielki wezyr, syn Spahisa, nieubłagany i okrutny wróg chrześcijan, jest mądry, lecz Allaraba zdoła wyprowadzić go w pole!
Ponury człowiek z pooraną namiętnościami twarzą i błyszczącemi, ciemnemi oczyma, podniósł swą opaloną rękę, na której widać było złotą bransoletę.
— Dziś Allaraba korzy się przed tobą i przed twoją potęgą, wielki wezyrze, dziś jestem twoim sługą i spełniam twoje rozkazy, ale przyjdzie godzina, w której podniosę czoło i będę panował nad tobą! Ty jesteś chciwy, goniący za rozkoszami i zbytkiem... to odda cię w moje ręce! A gdy się poważysz wówczas podnieść rękę przeciwko mnie w morderczym zamiarze, aby usunąć powiernika, to spadnie twoja głowa Kara Mustafo i Allaraba zajmie wtenczas twoje miejsce!... Należysz ty do mnie, chociaż się tego nie domyślasz! Od dzisiaj jestem twym panem! Godziny, Michała, nowowybranego króla są policzone! Na twoje nieszczęście wstąpił on na tron! A Jan Sobieski, dzielny, postrachem będący wódz, któremu przepowiedziano koronę, podzieli los jego! Wówczas będziesz mógł przyjść z twymi Ottomanami, Kara Mustafo! Wówczas zajaśnieje twoja chwała! Twój szpieg utorował ci drogę!
Dwie bajadery spały.
Sassa tylko czuwała i słuchała... wszystkie jej zmysły były natężone do najwyższego stopnia.
Postanowienie jej było niezachwiane! Zamierzyła bądź co bądź dostać ów napój! Jeżeli część jego przymiesza do wina Janowi Sobieskiemu, posiędzie jego miłość wzajemną! Myśl ta wracała życie ślepej niewolnicy, której serce biło jedynie dla ukochanego.
Musiała w tym celu uciec z namiotu!
Ostry jej słuch rozeznał, że izba, w której się znajdowała i której ściany były zbite z desek, była u góry otwarta, pokrycie jej. stanowił tylko lekki dach namiotowy z tkaniny.
Jeżeli jej się uda wdrapać po ścianie, będzie mogła przez nią przeleźć i znajdzie może wyjście na wolność.
Allaraba budzący postrach, tajemniczy człowiek udał się zapewne ze swoim sługą Timurem do drugiego namiotu, ponieważ nie było słychać żadnego ruchu ani głosu.
Sassa ufała swojej zręczności. Weszła na sofę i sięgnęła do wierzchu ściany, ręce jej nie dostawały jednak jeszcze do niego.
Powzięła zatem rozpaczne postanowienie uchwycenia się wierzchołka ściany w podskoku.
Rzeczywiście pochwyciła górny brzeg deski wierzchniej i całem wysileniem starała się dostać na górę.
Smagłej, gibkiej, pięknie zbudowanej dziewczynie udało się spełnić ten zamiar. Z łatwością potem zsunęła się na drugą stronę. Wiedziała o tem, że się jeszcze znajdowała w namiocie, ale sądziła, że z tej jego części zdoła się wydostać bez trudu.
Ostrożnie rękami macając koło siebie postępowała dalej i doszła do ściany, którą stanowiło tylko silnie rozciągnięte płótno. W kilka sekund dostała się do miejsca, w którem się znajdowała zasłaniająca wyjście firanka.
Odrzuciła ją... i uczuła powiew świeżego powietrza.
Szybko jak cień szary skowronek pomknął na wolność.
Wiedziała, w jakim kierunku ma się udać, ażeby dostać się do miasta.
Potrzebowała tylko szybko przybyć do starego królewskiego zamku.
Oddaliła się od namiotu. Macała rękami przed sobą, ażeby nie uderzyć o drzewo i ostrożnie a szybko dotykała stopami ziemi, ażeby wiedzieć, gdzie stąpa.
Gdy po godzinie mniej więcej przy była pod mury miasta, zaczęła iść pod niemi, macając ręką, aby znaleźć furtkę, przez którą Timur niepostrzeżony wyniósł ją z ogrodu.
Szczęście jej sprzyjało! Znalazła wkrótce furtkę, nie natrafiwszy na żadną przeszkodę.
Otworzyła ją ostrożnie i pocichu weszła do tylnych części wielkiego ogrodu.
Aż dotąd wszystko udało się szczęśliwie, teraz jednak oczekiwała ją najtrudniejsza część zuchwałego przedsięwzięcia! Trzeba było dostać się do zamku i niepostrzeżenie wejść do pokoi, które zamieszkiwała Jagiellona bawiąc w Warszawie. Sassa wiedziała wprawdzie, gdzie leżały te pokoje, ale musiała starać się o to, ażeby jej nikt nie spostrzegł.
Ślepa niewolnica posiadała jednak wiele odwagi i determinacyi! Postanowiła dostać napój miłosny i dać go temu, którego kochała!
Szybko zamknęła furtkę za sobą i poszła dalej powoli i ostrożnie, nasłuchując i macając rękami, przez osłonięty ciemnością i nocną ciszą ogród.
Wkrótce zbliżyła się do zamku.
A do tej chwil nikt jej nie widział.
Teraz potrzeba było nie dać się spostrzedz służbie.
Sassa złożyła drżące z wzruszenia ręce.
Modliła się.
Następnie weszła z tarasu do zamku. Nie mogła widzieć, czy kogo nie ma w bliskości. Musiała się we wszystkiem zdawać na delikatności swego słuchu.
Wtem, gdy weszła w jeden długi korytarz, usłyszała odgłos kroków i rozmowy, prowadzonej w pewnej odległości.
Ukryła się szybko we framudze.
Pognała głosy. Byli to dwaj bracia Pacowie, dwaj wpływowi dostojnicy, którzy niechętnem okiem widzieli wzbijanie się do zenitu gwiazdy szczęścia Jana Sobieskiego.
Kanclerz Pac zdawał się jeszcze większą pałać do Sobieskiego nienawiścią, niż brat jego, hetman polny litewski.
— Tak jest jak ci powiadam, — mówił stłumionym głosem pierwszy, — nowoobrany król, sprzyja bardzo Sobieskiemu. Powierzył mu naczelne dowództwo w kampanii przeciw Doroszence i daję słowo, że jeżeli temu zapaleńcowi uda się pobić kozaków, to może być pewny swej buławy koronnej!
— Mnie raczej należałaby ona niż jemu, na moje zbawienie! — odpowiedział hetman polny litewski.
— Król Michał chce mu schlebić i pozyskać go sobie, bo wie, że wojsko bardzo jest przywiązane do Sobieskiego, — mówił dalej kanclerz, którego głos coraz bardziej słabł w oddaleniu, — Sobieski jedzie teraz do Krakowa, ażeby sobie przybrać podwładnych dowódzców!
— Do Krakowa! do pięknej Maryi Zamojskiej! — rzekł drugi brat szyderczo, — na wszystkich świętych, nie jestem ja jego przyjacielem! Czy nie słyszałeś co wojewodzina Wassalska mówiła wczoraj do biskupa Olszowskiego? Jemu przy urodzeniu przepowiedziano koronę!
Kanclerz roześmiał się i dał w ten sposób folgę wybuchowi swmjej niechęci.
— Koronę? — zawołał, — no, mój bracie, dopóki ja żyję, nie dostanie jej! Może go olśniewa jej blask, może wybór Wiśniowieckiego, takiego jak on szlachcica, budzi w nim nadzieję, że prędzej lub później będzie mógł sięgnąć po koronę, ale powiadam ci, że ta szabla, którą noszę przy boku, odcięłaby rękę którąby po nią wyciągnął!
Głosy znikły w oddaleniu.
Sassa zerwała się z miejsca.
— Do Krakowa — szepnęła, — chcę jechać do Krakowa... do Maryi Zamojskiej! Gdy mu zadam ten napój, przestanie ją kochać!
Ślepa niewolnica słuchała.
Korytarze były puste.
Chwila działania nadeszła.
Znała dokładnie oddaloną część zamku, w której znajdowały się pokoje Jagiellony, poszła więc korytarzami, ażeby dostać się do nich jak najprędzej.
Gdy weszła już w korytarz mający doprowadzić ją do celu, spotkała ją nowa przeszkoda.
Dwóch służących szło tym korytarzem.
Sassa miała jeszcze czas ukryć się poza jednym z potężnych czworokątnych filarów. Słuchała. Dwaj służący mówili z sobą o tem, że wojewodzina przybywszy przed godziną do zamku, udał się następnie do apartamentów kanclerzyny Pacowej i jeszcze nie wróciła ztamtąd.
Była to ważna wiadomość dla Sassy. Jagiellona nie była w swojem mieszkaniu. Sassa mogła tam wejść i zabrać flaszeczkę, którą jej dał Allaraba.
Gdy dwaj służący oddalili się i napowrót cisza zapanowała w korytarzu, ślepa niewolnica opuściła swoje stanowisko za filarem i poszła słabo oświetlonym korytarzem aż do drzwi prowadzących do pokoju Jagiellony.
Nadeszła chwila stanowcza!
Myśl o tem, że dostanie napój i będzie go mogła przymieszać Sobieskiemu do wina, kazała jej lekceważyć wszelkie niebezpieczeństwa.
Sprawdziwszy słuchem, że nikogo blisko nie było, pocichu i ostrożnie otworzyła drzwi.
Cisza panowała także w apartamentach Jagiellony.
Serce ślepej niewolnicy biło tak żywo i gwałtownie, że stanęła na chwilę, aby odetchnąć i instynktownie przy cisnęła ręce do piersi.
Myśl o celu, do którego dążyła, przynaglała ją do pośpiechu i energicznego działania. Zamknęła pocichu drzwi na klamkę i poszła ostrożnie przez pokoje macając, co się znajdowało na stołach. Zmysł dotykania miała wyrobiony do najwyższego stopnia.
Znalazła wielki, snycerską robotą ozdobiony stół, około którego stało kilka krzeseł o wysokich poręczach. Na stole tym stojącym na środku pokoju znajdował się tylko świecznik z zapalonemi świecami.
Szukała dalej i przybyła wkrótce do marmurowego stolika przy ścianie, na którym była napełniona wodą karafka i kilka szklanek. Dotykając się poczuła, że wprawdzie małej flaszeczki Allaraby nie było na tym stoliku, ale że w jednej ze szklanek znajdował się jakiś płyn.
Przypomniała sobie teraz słowa Allaraby, który rozkazał Jagiellonie, ażeby płyn przelała do szklanki, a butelkę zniszczyła.
Już Sassa wzięła za szklankę, aby wraz z nią opuścić pokój, gdy przyszło jej na myśl, że Jagiellona natychmiast brak szklanki spostrzeże. Tego chciała uniknąć. Jagiellona nie powinna była zauważyć, że jej napój miłosny zabrano. Allaraba mówił, że ten napój jest przezroczysty jak woda, plan zatem łatwo dawał się wykonać. Postawiła szklankę na stole i z karafki napełnionej wodą nalała do innej szklanki tyle wody, ile płynu znajdowało się w szklance, którą miała zabrać.
W chwili jednakże gdy ukończyła tę czynność, wydało jej się, że słyszy odgłos kroków.
Stała przez kilka sekund nasłuchując.
Echo umilkło.
Wzięła zatem śpiesznie jedne z dwóch zupełnie podobnych szklanek i z pośpiechem zaczęła odwrót.
Pocichu i ostrożnie, unosząc drogi swój łup, przeszła przez pokoje, otworzyła drzwi i wyszła na korytarz.
Gdy zamknęła drzwi za sobą, usłyszała wyraźnie w jednym z bocznych korytarzy szelest sukni kobiecej.
Jagiellona powracała do siebie.
Gdyby Sassa była pozostała przez chwilę dłużej, byłaby zgubioną.
Cieszyła się, że drugą szklankę napełniła wodą i że Jagiellona nie będzie mogła poznać, iż napój skradziony jej został.
Która szklanka jednakże zawierała skuteczny napój, która tylko wodę? Ślepa niewolnica sądziła, że pochwyciła i wzięła właściwą szklankę.
Odgłos kroków zbliżał się.
Szybko i zręcznie wbiegła Sassa ze szklanką w boczny korytarz.
Tutaj przeczekała, aż Jagiellona dojdzie do drzwi i wejdzie do swoich pokoi.
Wtedy dopiero wyszła Sassa z bocznego korytarza i bez żadnej przeszkody oddaliła się od apartamentu Jagiellony.
Tegoż wieczoru Sobieski w towarzystwie kilku młodej szlachty puścił się w podróż do Krakowa, aby tam umówić się z kilkoma zamieszkałymi w okolicy niższymi dowódzcami o udział w kampanii przeciwko Piotrowi Doroszence, który popierany przez Turków i Tatarów, pozostawał ciągle w groźnej postawie i lada chwila mógł przedsięwziąść zaczepkę.
Szczególne uczucia miotały piersią Jana Sobieskiego podczas podróży do Krakowa, gdzie przebywała piękna Marya Zamojska.
Nie widział jej od nocy w różanym ogrodzie.
Jan Zamojski odjechał śpiesznie z młodą małżonką.
Jan Sobieski kochał Maryę całym zapałem swego serca, lecz ona należała do innego! A na jego propozycyę wykradzenia, Marya odpowiedziała w końcu śpiesznym odjazdem, co w końcu w Sobieskim wzbudziło myśl, że zaczęła żałować udzielonej mu schadzki.
Czy Marya rzeczywiście tak go kochała, jak mu wyznała owej nocy?
O gorącej miłości Maryi Sobieski nie mógł wątpić. Nie mogła ona jednak należeć do niego, ponieważ była; żoną innego! I czyż nie wyrządzał niezasłużonej krzywdy sędziwemu kasztelanowi krakowskiemu?
— Maryo! czemuż nie jesteś wolna? czemuż nie możesz być moją? — wołał pod wpływem wezbranego uczucia, — kocham cię, kocham wiecznie, widzę ciągle przed sobą twój luby obraz i bez skrupułu przełamałbym prze szkody, które nas dzielą! Nasza miłość jest grzeszna! A teraz mam cię znów, ujrzeć czarodziejska istoto! Jakież to nowe godziny męczarń i boleści ocze-1 kują nas! Gdybym mógł z tobą uciec, gdybym mógł pochwycić cię w objęcia, posadzić na mym koniu i pędzić z tobą w świat, daleko, bez celu, choćby nawet na zgubę, byle z tobą, Maryi!... Śmierć wraz z tobą, byłaby piękną śmiercią i nie byłoby mi trudno rozstać się z tą ziemią, która nam naszego szczęścia zazdrości i która nas z sobą rozdziela!
A po chwili znowu rozmawiał z sobą:
— Czy cię zobaczę w Krakowie? Raz tylko pragnąłbym cię ująć w objęcia, raz usłyszeć słowa miłości, potem spokojnie pójdę na śmierć i w zamęcie walki położę głowę za ojczyznę! Tak, Janie Zamojski, poświęcę się, umrę za moję miłość, zostawię ci Maryę, jeżeli i ona nie będzie wołała umrzeć ze mną!
Młodzi szlachta którzy towarzyszyli Sobieskiemu, widzieli ponurą i zrozpaczoną jego twarz, a niejeden z nich odgadywał i mógł się domyślać, co się działo w sercu wodza. Żaden jednak nie poważył się mówić z nim o tem.
Po szybkiej jeździe podróżni przybyli do Krakowa, gdzie mieli zabawić dni kilka.
Stary kasztelan krakowski przyjął w zamku wysłańców króla.
Spotkanie Jana Sobieskiego ze starym kasztelanem było szczególne.
Sprawy prywatne trzeba było jednakże zostawić na boku wobec spraw państwa, które ich zmuszały do komunikowania się z sobą.
Marya nie była obecną podczas przyjęcia. Stary kasztelan powitał hetmana polnego i jego towarzyszów i był zmuszony zaprosić ich, ażeby zamieszkali w zamku, dopóki obowiązek każę im pozostać w Krakowie.
Ani jedno słowo gniewu lub wyrzutu nie wyszło z ust szlachetnego starca. Był on zbyt dumny a zarazem zbyt sprawiedliwy i łagodny, ażeby przykremi słowy przemawiać lub grozić temu, który uczuł w sercu miłość dla Maryi. Powiedział sobie, że jest starcem i że młoda, pragnąca żyć Marya naturalnie w młodym, dzielnym człowieku, więcej niż w nim znajdować musiała upodobania.
Miał tylko jedno silne postanowienie: ocalić honor swojego domu! Dopóki on żył, Jan Sobieski nie powinien był widzieć Maryi! Gdy Sobieski z towarzyszami przybył do Krakowa, Marya z polecenia swego małżonka opuściła miasto wyjeżdżając na czas bytności Sobieskiego do starostwa nadanego Zamojskiemu przez króla.
— Bądź jak u siebie w zamku, panie hetmanie polny, — rzekł stary kasztelan krakowski do Jana Sobieskiego.
Przyjęcie to uczyniło szczególne wrażenie na młodym bohaterze.
W milczeniu podał rękę szlachetnemu starcowi.
— Jesteś moim gościem wraz ze swymi towarzyszami, panie hetmanie polny, — mówił Zamojski głosem poważnym ale wolnym od nienawiści, — witam was! Sala jadalna stoi otworem, wypiję z wami za pomyślność rozpoczynającej się kampanii, a to, co pomiędzy nami zaszło, niechaj pójdzie w zapomnienie!
— Szlachetny starcze! — zawołał Sobieski w nadmiarze uczuć, które się w nim obudziły, nie spodziewałem się tego przyjęcia!
— Ojczyzna jest w niebezpieczeństwie, a ty, hetmanie, jesteś jej dzielnym rycerzem! Sprawy i zajścia familijne muszą ustąpić przed tym względem! Wiem, że masz dosyć poczucia honoru, ażebyś zrozumiał moje postępowanie! Wiem, że dopóki żyć będę, nie uczynisz ponownie nic takiego, coby ubliżyło mojemu honorowi!
— Przyrzekam ci na to uroczyście, szlachetny kasztelanie! — zawołał Jan Sobieski, podając rękę starcowi, który ją ujął i uścisnął.
— Podanie ręki wystarcza mi, — mówił Jan Zamojski dalej, — dni moje są policzone, jestem starcem! Po śmierci mojej podaj rękę osamotnionej mej małżonce... do tego czasu nie zobaczysz jej!
— Będę umiał uszanować to twoje polecenie, panie Zamojski! Ciągiem, niezmordowanem mojem usiłowaniem będzie, służyć ojczyźnie narażonej na tysiączne niebezpieczeństwa i wznieść się tak wysoko, ażebym, jeżeli mi przeznaczono żyć dłużej od ciebie, stał się godnym tego spadku!
— Są to słowa człowieka z sercem i uczuciem! — zawołał Jan Zamojski, — pójdź w moje objęcia, mój synu! Nie zawiodłem się na tobie!
Sędziwy kasztelan uścisnął marzącego o zwycięstwach hetmana.
Była to wzruszająca i podniosła scena.
Sobieski spodziewał się wszystkiego, tylko nie tego, że przyciśniętym zostanie do serca przez człowieka, którego w zaślepieniu miłosnem tak ciężko obraził.
Sędziwy Zamojski zaprosił Sobieskiego i jego towarzyszów do jadalni zamkowej, zachęcając ich, ażeby przez czas pobytu w Krakowie rozgościli się w zamku.
Przy przygotowanej biesiadzie odprowadził ich do przygotowanych pokoi, a na dowód swej życzliwości wskazał im, że spać będzie w pobliżu, ażeby czuwać niejako nad swymi gośćmi. Pokój Zamojskiego przylegał do sypialni Sobieskiego, którego wzruszył ten nowy dowód szczerości uczuć.
W ciągu kilku dni następnych zbierali się pod Kraków pomniejsi dowódzcy ze swojemi oddziałami, Jan Sobieski jeździł do nich i przyjmowany z uszanowaniem, oznajmił żołnierzom, że wkrótce wyruszą na wroga.
Wojsko z zapałem przyjmowało tę wiadomość.
Podczas tych układów Sobieskiego z pomniejszymi dowódzcami, przybyła do miasta karoca wojewodziny Wassalskiej, która miała dom w blizkości zamku i tam wysiadła ze służącą.
W zamkniętem naczyniu przywiozła z sobą Jagiellona napój, który miała przymieszać do wina znienawidzonemu Sobieskiemu.
Nad wieczorem kasztelan krakowski opuścił zamek na wspaniale osiodłanym koniu, ażeby się udać naprzeciw swoim gościom powracającym z wycieczki do zamiejskich obozów.
Jagiellona przekupiwszy sługę zamkowego, otrzymała od niego wiadomość o wyjeździe kasztelana.
Wieczór zapadł. Kasztelan ze swymi gośćmi miał dosyć późno powrócić do zamku.
W takich razach było zwyczajem, że każdemu gościowi stawiano karafkę napełnioną winem w jego sypialni. Jagiellona wiedziała o tem i postanowiła to wyzyskać. Jeżeli wleje połowę napoju, który otrzymała od Allaraby do karafki Sobieskiego to cel jej będzie osiągnięty. Sobieski wybuchnie nagłą dla niej miłością, a ona dokona dzieła zemsty, obali go, oddając na pastwę śmieszności. Jeżeli umrze od napoju, to śmierć Wassalskiego będzie pomszczona, a kandydat do korony zostanie usunięty.
Jagiellona wlała połowę przyniesionego napoju do małej szlifowanej flaszeczki i wyszła następnie z mieszkania włożywszy na siebie obszerne, czarne okrycie.
Ciemno było na ulicach i placach.
Przekupiony przez nią służący, czekał już na nią przy małej bocznej furtce zamku, którą dla niej otworzył.
Gdy się tam zbliżała, nie było blizko nikogo, ktoby ją widział.
Przystąpiła do drzwi.
W ciemnym sklepionym korytarzu stał służący.
— Gdzie jest sypialnia Sobieskiego? — zapytała Jagiellona stłumionym głosem, — zaprowadź mnie tam!
— Niech dostojna pani pozwoli, że bym tu pozostał na czatach, — prosił po cichu służący — te małe schody w głębi korytarza prowadzą na długi korytarz, z którego wchodzi się do szerokiego korytarza. W tym ostatnim korytarzu po obu stronach znajdują się sypialnie gości mojego pana. Pierwsze drzwi na prawo prowadzą do pokoju pana hetmana polnego.
Służący w gorliwości swojej, czy też pod wrażeniem tego, co czynił, zapomniał, że Sobieski mieszkał w drugim pokoju.
— Czy w pokojach jest ciemno? — spytała jeszcze Jagiellona.
— Nie, dostojna pani, palą się już świece we wszystkich pokojach, bo pan mój ze swymi gośćmi lada chwila powrócić może.
Jagiellona zdawała się zadowolona temi wyjaśnieniami. Poszła wąskim, ciemnym korytarzem do schodów. Weszła na schody. Nie było chwili czasu do stracenia.
Służący na dole pilnował nasłuchując, czy nie usłyszy tętentu koni. Było jednakże cicho. Zamiar Jagiellony widocznie miał się udać.
Dostała się ona na długi korytarz, który był słabo oświetlony. Służby nigdzie widać nie było.
Ciemna wysoka postać Jagiellony postępowała korytarzem. Ciężka jej suknia szeleściła po posadzce. Trzymała flaszeczkę silnie w ręku.
W chwilę potem zwróciła się w szerszy i lepiej oświetlony korytarz. I ten był pusty.
Przeczekawszy parę sekund, przystąpiła do pierwszych drzwi znajdujących się po prawej stronie.
Otworzyła je.
Miała przed sobą jasno oświetloną, obszerną sypialnię. W głębi stało przy ścianie wielkie, wysokie ciężkiemi jedwabnemi firankami osłonięte łóżko.
Jeden rzut oka przekonał ją, że nikogo nie było w pokoju, którego drzwi pocichu za sobą zamknęła.
Na jednym stole stał świecznik z zapalonemi świecami, a obok niego wino w dzbanku ze szlifowanego, weneckiego szkła.
Nie tracąc chwili czasu zbliżyła się zawetowana postać do stołu.
Trzymała w białej ręce flaszeczkę, zawierającą połowę napoju Allaraby.
Pocichu przystąpiła do stołu. Wlała truciznę do wina. Przez chwilę powierzchnia płynu w szklannym dzbanku pieniła się. Następnie wino, które chwilowo zmieniło barwę, przejaśniło napowrót.
— Jagiellona przyrządziła ci napój, Janie Sobieski, — rzekła straszna kobieta, — teraz wszystko musi się rozstrzygnąć! Za godzinę wypijesz to wino, a wtedy będziesz moim! Wypij je aż do dna! Jutro nie będziesz żył, lub rzucisz się do mych stóp! A wtedy ja zawołam: Tryumfuj, Jagiellono, chwila twojej zemsty nadeszła!
Ciemna, jak duch zemsty wyglądająca postać drgnęła nagle... głuchy szmer z dołu doszedł do jej ucha.
Byli to jeźdźcy wjeżdżający na podwórze zamkowe.
— Stało się! — szepnęła Jagiellona. Następnie ukryła szybko próżną flaszkę za gorsem i powróciła ku drzwiom.
Otworzyła je.
Słychać było chodzenie na galeryi zanikowej. Służący wbiegali na wielkie przodowe schody.
Jagielloną szybko zamknęła drzwi za sobą i znikła wkrótce w próżnym korytarzu, prowadzącym do małych bocznych schodów.
Na dole przy furtce czekał już służący w śmiertelnej trwodze, ponieważ kasztelan krakowski powrócił już do zamku.
Ale już słychać było lekki chód Jagiellony na małych schodach.
Ciemna postać ukazała się w wąskim korytarzu, następnie nie tracąc czasu na powiedzenie jednego słowa wobec grożącego niebezpieczeństwa, przemknęła się koło służącego i znikła w ciemności wieczornej.
Tymczasem sędziwy Zamojski i jego goście pozsiadali z koni i oddali je nadbiegłym służącym. Udali się do zamku i weszli wraz z kasztelanem po wyłożonych czerwonym suknem schodach na górę, gdzie ich już oczekiwała służba ze światłem.
Sobieski szedł obok kosztelana.
— A zatem postanowiłeś stanowczo, panie hetmanie polny, jutro ze swymi towarzyszami opuścić Kraków? — zapytał kasztelan.
— Jutro o samym świcie, panie kasztelanie, — odpowiedział zapytany, — obowiązek mnie powołuje, pan to sam wiesz najlepiej. Im prędzej uderzymy, tem łatwiejsze będzie zwycięstwo!
— Masz przed sobą trudne zadanie, panie hetmanie! Doroszenko jest żądnym krwi i podstępnym człowiekiem, który umie budzić zapał w kozakach! A za nim stoi sułtan i Turcy! Będziesz miał roboty niemało.
— Im cięższa walka, tem piękniejsze zwycięstwo, panie kasztelanie.
— Zdobędziesz sobie nowe laury! Pragnąłbym po twym powrocie należeć do tych, którzy cię już niemi ozdobią! Obawiam się jednakże, że nie ujrzę cię już więcej, panie hetmanie! Mam jakieś smutne przeczucie. Zdaje mi się, jak gdyby śmierć już czyhała na mnie.
— Nie sądź, panie kasztelanie, ażebym poznawszy twoją wspaniałomyślność, mógł pożądać twojej śmierci! — odpowiedział Sobieski, wchodząc ze starym Zamojskim i swoimi towarzyszami w wielki, szeroki korytarz, w którym po obu stronach znajdowały się drzwi do sypialń.
Wchodzili oni z przodu, do tego korytarza, gdy Jagiellona weszła do niego od przeciwnej strony.
— Bądź zdrów, panie kasztelanie, — zawołał Sobieski, podając sędziwemu Zamojskiemu rękę na pożegnanie — wyjeżdżamy o świcie, więc żegnamy się teraz przed pójściem na spoczynek!
— Szczęśliwej drogi do sławy, Janie Sobieski! Rozstajemy się wprawdzie i bez urazy! — rzekł Zamojski ściskając hetmana polnego — szczęśliwego powodzenia w kampanii przeciw Doroszence! Niech zwycięstwo towarzyszy twoim sztandarom!
Sędziwy kasztelan krakowski pożegnał się z Sobieskim i jego towarzyszami.
Następnie rozstali się. Każdy poszedł do swej sypialni.
Jan Sobieski wszedł przedostatniemi drzwiami do swojego pokoju, zaś kasztelan Zamojski udał się przez drzwi ostatnie do jasno oświetlonej komnaty, w której kilka chwil temu była wojewodzina Wassalska.
Wkrótce potem głęboka cisza objęła zamek krakowski.
Jan Sobieski, spokojnie noc przespawszy, obudził się ledwie świtać zaczęło.
Wstał zaraz i przywdział odzież.
Gdy wyszedł z pokoju na korytarz, czekali tam już nań jego towarzysze, którzy podobnie jak on powstali przededniem.
Skłonili się oni Sobieskiemu i wyszli wraz z nim na podwórze, gdzie służący trzymali konie w pogotowiu.
Wkrótce potem jeźdźcy wyjechali z zamku w pogrążone jeszcze w głębokiej ciszy ulice miasta.
Strażnik przy bramie podniósł kratę, którą na noc zawsze spuszczano i jeźdźcy opuścili starą stolicę.
Pomniejsi dowódzcy już w nocy rozpoczęli pochód. Po kilku godzinach Sobieski i jego towarzysze połączyli się z ich oddziałami.
Tegoż poranku, w którym rycerze opuszczali Kraków, szeroką drogą zbliżała się do bramy miasta dziewczyna ubrana w skromną szarą sukienkę.
Dozorca, który stał poza zapuszczoną kratą, zauważył ją, gdyż dziewczę mimowolnie zwracało na siebie uwagę.
— Zdaje mi się doprawdy, że to Sassa, niewolnica byłego kasztelana, — mówił do siebie, — niech mnie licho porwie, jeżeli to nie ona!
Sassa ostrożnie macając przed sobą przybliżyła się. Pomimo swej ślepoty szła dosyć szybko i pewnie.
— Hej, Sasso! czy to ty, dziewczyno? — zawołał dozorca bramy, — skąd powracasz tak rano? I cóż to niesiesz w tym dzbanuszku, który masz zawieszony u pasa?
— Czy przybyłam do bramy? — zapytała Sassa stając.
— Tak, dziewczyno, tak. Chcesz wzejść do miasta?
— Tak, dozorco, puść mnie! Czy hetman polny Jan Sobieski jest jeszcze w mieście?
— Jeżeli do niego idziesz, dziewczyno, to nie potrzebuję podnosić kraty! Hetman polny Sobieski ze swoimi towarzyszami przed godziną opuścił Kraków!
— Opuścił? — powtórzyła Sassa niemile tą wiadomością dotknięta.
Stanęła nie wiedząc, co ma począć. Nogi jej były zbłocone i poranione. Była blada i wycieńczona. Widać było po niej, że odbyła daleką drogę i że to wyczerpało jej siły.
I gdy sądziła, że przybyła do celu, gdy z mozołem i trudem dostała się do Krakowa, dowiedziała się, że Jan Sobieski wyjechał!
Wywarło to pognębiający wpływ na biedną, ślepą niewolnicę.
Strażnik bramy, który ją znał dawniej, uczuł dla niej współczucie.
— Jesteś bardzo zmęczona, Sasso! — rzekł, musiałaś zrobić długą drogę! Wejdź i odpocznij! Znajdzie się tu trochę wina dla ciebie!
— Tylko kilka chwil mogę odpocząć, strażniku, — odpowiedziała Sassa, — usiędę tutaj pod bramą.
— Ażeby z ciebie żartowali chłopcy i dziewczęta?... Nie, nie! Wejdź tutaj i odpocznij! Tu w moim domku znajdzie się lepsze miejsce dla ciebie! Dozorca podniósł kratę, podał ślepej niewolnicy rękę i poprowadził ją do ławki znajdującej się przed jego domkiem.
— Tu siadaj, biedna dziewczyno! Na moje zbawienie, wierną jesteś Sobieskiemu! Biegasz za hetmanem polnym, jakbyś mu miała przynieść ważną wiadomość o nieprzyjacielu, — mówił strażnik przynosząc dzbanek, w którym znajdowało się nieco wina, — masz i napij się!
— Dobry jesteście dla mnie, strażniku, dziękuję wam z całego serca, — odpowiedziała Sassa, pijąc trunek, który ją orzeźwiał i dodał jej nowych sił.
Nagle jednak przestała pić.
— Czy to wszystko wino w dzbanku jest dla mnie? — zapytała.
— Wypij je Sasso!
— Skoro mi je daj ecie, to mogę je wziąść z sobą, — rzekła ślepa niewolnica.
Dlaczego nie?
Sassa zaczęła zręcznie przelewać wino do dzbanuszka, który miała zawieszony u pasa.
— Ma jeszcze wodę w dzbanuszku i miesza ją z winem, — szepnął strażnik.
Sassa miała w naczyniu napój, który przeznaczała dla Jana Sobieskiego i który wzięła z pokoju Jagiellony.
Dolawszy do niego wina, oddała dzbanek strażnikowi.
— Dziękuję wam, — rzekła, — a teraz zróbcie mi jeszcze jednę łaskę! Powiedźcie mi, w którą stronę mój pan się udał?
Dozorca bramy wskazał jej jednę z poblizkich miejscowości, do której drogę znała już dawniej.
— Wyrusza z chorągwiami, które się w okolicy zebrały, na wojnę, — dodał, — jeżeli się jeszcze pośpieszysz, to może go jeszcze dogonisz, bo oddziały wojska są piesze!
— A więc zaraz puszczam się w drogę, — odpowiedziała ślepa niewolnica wstając.
— Ale masz nogi zupełnie poranione, Sasso, — zauważył strażnik bramy miejskiej z współczuciem.
— Wyleczą się... muszę iść, — odpowiedziała Sassa, — bywajcie zdrowi dozorco, dziękuję wam!
Sassa podała mu rękę na pożegnanie. Wyprowadził on ją za bramę i patrzył za odchodzącą.
— Biedna dziewczyna! — mówił do siebie, — nie może widzieć słońca i błękitu nieba, nie może się cieszyć zielonością lasów i pól, żyje wśród ciągłej nocy, nie wie jak wyglądają ludzie, nie zna różnicy pomiędzy nocą a dniem! A jednak idzie śmiało naprzód! To prawdziwie rzecz dziwna, że znajduje drogę! Dotyka rękami drzew i oto... zwróciła się rzeczywiście w właściwą stronę. Serce ją prowadzi. Jest tak przywiązaną do Sobieskiego, że poszłaby za nim w wir bojowy bez obawy! Wierne ma serce ta ślepa niewolnica! Niechże Najświętsza Panienka wiedzie ją po drogach osłoniętych nocą i ochrania!
Gdy Sassa nie czując znużenia zwróciła się na drogę, którą przed godziną oddalił się Sobieski ze swymi towarzyszami i szła dalej z krótkiemi bardzo przerwami przez dzień cały, tymczasem oddziały, przy których Sobieski się umieścił, nad wieczorem po długim marszu zatrzymały się pod jakimś lasem.
Ponieważ żołnierze byli zmęczeni, postanowiono zatem wypocząć w nocy i dopiero nazajutrz puścić się w dalszy pochód.
Jan Sobieski i inni dowódzcy musieli także nocować w polu, ponieważ w blizkości żadnego miasta ani wsi nie było.
Każdy wyszukał sobie dogodnego, osłoniętego miejsca pod drzewem lub krzakiem, ażeby wypocząć i przespać się.
Żołnierze chcieli wprawdzie rozbić namiot dla Sobieskiego, powiedział im jednakże, że to niepotrzebne. Nie chciał on dla siebie większych wygód, ażeby dawać dobry przykład żołnierzom, których zaufanie i przywiązanie już oddawna posiadał.
Powiedziawszy swoim towarzyszom dobranoc, otulił się płaszczem położył się na mchu i trawie bujnie rosnącej nieopodal od drogi pod drzewami i zasnął.
W blizkości drogi stał szyldwach wsparty o drzewo i wpatrywał się przy jasnym blasku księżyca w daleko wijącą się drogę.
Mogła być północ, gdy drogą nadeszła ślepa niewolnica.
Sassa była zmęczoną długą podróżą, nogi prawie odmawiały jej usług.
— Kto tam?... — dał się słyszeć głos szyldwacha.
Sassa drgnęła radośnie... poznała po tem zawołaniu, że oddział wojska jest blizko.
— Czy mnie nie znacie? Idę do hetmana Jana Sobieskiego, — odpowiedziała.
— Więc jesteś tą ślepą dziewczyną, coś już kiedyś była w obozie? — zapytał szyldwach, — hetman śpi. Czy masz mu co donieść?
— Jeżeli śpi, to nie trzeba go budzić, — rzekła Sassa stłumionym głosem, — pozostanę tutaj i poczekam aż się obudzi.
Poszła ku drzewom i usiadła pod jednem z nich.
Teraz była spokojną... znajdowała się blizko Sobieskiego!
Wypoczynek był jej bardzo potrzebny. Nogi miała poranione i pokaleczone cierniami. Głowa jej opadła na piersi. Szary skowronek zasnął. Nie lękała się niczego, ponieważ Sobieski był blizko. Widziała go we śnie. Czego rzeczywistość dać jej nie mogła, dawał jej sen! Widziała jego piękną, wysoką postać, z długim wąsem ozdobioną twarzą i łagodnym wzrokiem. Słyszała jego głos. Mówił do niej życzliwie, nazywał ją swoją kochaną Sassa.
Serce ślepej niewolnicy biło rozkosznie podczas tego pięknego snu. Marzyła, że mu już podała napój i że Sobieski zaczął ją kochać. Przekonanie to przejmowało ją niedającą się opisać rozkoszą.
Gdy ranek zaświtał, Jan Sobieski się obudził.
Szyldwach zawiadomił go, że ślepa niewolnica przybyła w nocy, a nim skończył mówić, już Sassa stanęła przed swoim panem.
Jan Sobieski zawołał na żołnierza, żeby mu przyniósł wody, ponieważ czuje pragnienie.
Wtedy Sassa z bijącem sercem przystąpiła do niego.
— Weź mój dzbanek, panie i pij, — rzekła drżącym z wzruszenia głosem, wiedząc, że cel swój osiągnęła.
Podała swój dzbanek Sobieskiemu.
W tej chwili miało rozstrzygnąć się wszystko!
Jeżeli Sobieski przyjmie podany przez Sasoę napój orzeźwiający, to plan Sassy będzie uwieńczony powodzeniem.
I Sobieski wziął dzbanuszek, zawierający napój Allaraby pomieszany z winem.
Serce ślepej niewolnicy biło gwałtownie.
Słuchała... słuch ją przekonał, że Sobieski pił.
Stało się zatem!... Od tej chwili należał do niej.
Sassa była pewną, że trunek będzie skutecznym i że Sobieski ją pokocha. Myśl ta przejmowała ją szczęściem.
Oddał jej próżny dzbanuszek.
— Dziękuję ci, Sasso, — rzekł z dobrocią, — ale czegóż tak drżysz?
— Nie pytaj mnie panie! Jestem blizko ciebie, znalazłam cię, — odpowiedziała ślepa niewolnica, — nie łaj mnie, żem poszła za tobą, nie mogłam postąpić inaczej!
— Musisz powracać, Sasso, idziemy na wojnę! — rzekł Jan Sobieski.
A ślepa niewolnica szepnęła z zachwytem:
— Stało się... teraz tyś mój!
Gdy sędziwy kasztelan krakowski wszedł do swojej sypialni, ukazał się je go stary sługa Korybut, ażeby mu dopomódz przy rozbieraniu się.
Korybut był wiernym i przywiązanym do pana, w którego usługach posiwiał.
W chwili, gdy stary kasztelan Zamojski rozkazał swemu służącemu, ażeby dał mu się napić, jak to było jego zwyczajem każdego wieczoru, portret nieboszczyka kasztelana krakowskiego, Jakóba Sobieskiego, wiszący na ścianę, spadł z wielkim halsem.
Korybut, który właśnie nalewał do szklannego puharu trunek zawarty w szklannym dzbanku, przestraszył się tak, że o mało nie upuścił kielicha.
I kasztelan spojrzał z ponurem zadziwieniem na obraz leżący na podłodze.
— Co to znaczy, stary mój poprzedniku w urzędzie, że nagle o tej godzinie opuszczasz miejsce swoje na ścianie? — zapytał.
— Jest to przestroga, dostojny panie! — zawołał sługa drżący, — jaśnie wielmożnego pana kasztelana spotka jakieś nieszczęście! Ja się już boję od kilku nocy... a tu i obraz stary spadł ze ściany!
— Gwóźdź musiał przerdzewieć, Korybucie! — rzekł sędziwy kasztelan krakowski.
— Nie dostojny panie, gwóźdź jest mocny i dobry, rama obrazu, która tak długo się trzymała, pękła nagle, — odpowiedział przerażony służący, — wróży to nieszczęście dla zamku!
— Życie nasze jest w ręku Boga, Korybucie.
Stary służący padł przed swym panem na kolana.
— Drżę o życie jaśnie wielmożnego pana kasztelana, — rzekł nie mogąc stłumić łez w oczach, — dręczy mnie niepojęta trwoga! Od trzech nocy mam sny okropne i zrywam się na równe nogi! Dawniejszy kasztelan krakowski, dostojny panie, zakończył życie niespodziewanie pewnej okropnej nocy! Jakaś fatalność ciąży na tym zamku!
— Wstań Korybucie! Obawy twoje są bezpodstawne!
— Ulituj się, dostojny panie, usłuchaj mojej przestrogi! Nie odrzucaj mego błagania! Ten obraz nie spadł przypadkowo!
— Co mi się stać może, Korybucie?
— Nie mogę powiedzieć... Ciąży mi to na sercu!
— Jesteś mi wierny, wiem o tem! Jesteś przywiązany do mnie! Cóż cię przestrasza?
— Nie żądaj, żebym mówił, dostojny panie!
— Obowiązkiem twoim jest powiedzieć mi, czego się obawiasz? Żądam tego od ciebie.
— Pan kasztelan będzie się gniewał!
— Będę się gniewał, jeśli nie powiesz!
— Więc niech tak będzie! Choćbyś się miał rozgniewać dostojny panie, muszę ulżyć sercu mojemu!
— Obawiam się o życie jaśnie wielmożnego pana kasztelana! Dostojny pan jest w niebezpeczeństwie!
— Któż ma być dla mnie tak niebezpiecznym, Korybucie?
— Obawiam się, czy ze strony małżonki jaśnie wielmożnego...
Jan Zamojski wyprostował się groźnie.
— Żebym nie słyszał na przyszłość o niczem podobnem! — zawołał surowo, — każdy inny śmiercią przypłaciłby podobne słowa!
— Przebacz mi, jaśnie wielmożny panie kasztelanie! W sąsiedztwie twojem śpi hetman polny Sobieski!
— Cóż znaczy ta uwaga, Korybucie?
— Lękam się o życie jaśnie wielmożnego pana kasztelana!
— Sądzisz, że Jan Sobieski mógłby godzić na moje życie?
Oblicze sędziwego kasztelana przy brało łagodny wyraz. Wstrząsnął głową.
— Popadłeś w obłęd, Korybucie, — mówił dalej, — przy Sobieskim jestem bezpieczny, jak przy tobie! Między nim i mną nie ma żadnej nienawiści, żadnej urazy! Podejrzenie twoje jest fałszywe, pozbądź się go!
— Niebezpieczeństwo ci grozi, dostojny panie, choć nie wiem skąd! — Myślisz o tym obrazie? Podnieś go! Jutro każesz go umieścić na swojem miejscu!
Służący podniósł obraz i postawił go w kacie.
— Udam się na spoczynek, — mówił sędziwy Zamojski dalej, — daj mi pić.
Korybut podał kielich swojemu panu.
Stary kasztelan przyłożył go do ust i wypił, poczem próżny kielich oddał służącemu.
— Idź! — rzekł, — pójdę spać.
Korybut przez chwilę — walczył z sobą.
— Czegóż się wahasz?... idź! — powtórzył Zamojski.
Służący zbliżył się do niego i ukląkł, wyciągając doń ręce.
— Ulituj się nad twoim sługą, dostojny panie, — rzekł wzruszonym głosem, — byłeś zawsze tak dobrym dla mnie! Ja nie mam spokoju! Pozwól mi abym spał tu przed drzwiami!
— Dobrze, zezwalam na to, Korybucie!
— Oh! dzięki jaśnie wielmożnemu panu kasztelanowi!
— Jesteś przejęty niepokojem i trwogą... pozostań w mojej sypialni.
Stary kasztelan rozebrał się i poszedł do łóżka, Korybut położył się we drzwiach na progu. Gdyby kto chciał wejść do mieszkania jego pana, musiał by przechodzić przez niego.
Wierny, stary służący postanowił czuwać.
Tymczasem w zamku spokój nocny zapanował od dawna.
Nikt się nie poruszał na korytarzach.
Korybut leżał i wsłuchiwał się.
Jan Zamojski widocznie zasnął już na jedwabnej pościeli.
Na stole świece paliły się w świecznikach.
Północ minęła.
Powoli leżącym przy drzwiach Korybutem owładnął sen. Usnął nie spodziewając się tego.
Cisza... wszędzie. cisza...
Korybut spał.
Wtem dał się słyszeć cichy jęk.
Nikt nie słyszał tego słabego odgłosu.
Skąd pochodził? Zdawało się, że z pościeli, w której spoczywał sędziwy kasztelan krakowski.
I znowu zrobiło się cicho.
Pierwsze brzaski jutrzenki zaczęły się przebijać przez okna.
Na korytarzach zaczął się ruch.
Jan Sobieski i jego towarzysze opuścili zamek.
Stary służący obudził się.
Nagle coś poruszyło się w głębi pokoju.
Korybut zerwał się przestraszony.
Czyżby kto dostał się do pokoju?
Nie, to sędziwy kasztelan krakowski jęcząc zebrał ostatnie siły i wstał z posłania.
— Korybucie... ratuj mnie... umieram! — jęknął sędziwy kasztelan krakowski i padł napowrót na łóżko.
Stary służący stanął przed nim i załamał ręce.
— Panie! — zawołał, — panie... co się stało?
— Przyszła śmierć... Korybucie... już zapóźno!...
Głos sędziwego starca był słaby i bez dźwięku.
— Na pomoc! Nasz dostojny pan umiera! — wołał Korybut śpiesząc ku drzwiom.
Kilku służących nadbiegło.
— Sprowadźcie lekarza! Wysłać posłańca na starostwo! rozporządzał Korybut.
Następnie z kilkoma służącymi przystąpił do obumarłego kasztelana i ułożył go na łóżku.
Tak leżał Jan Zamojski bez poruszenia, bez oddechu... Zdawał się nieżywym.
Służący przyprowadzili lekarza. Zbliżył on się do łóżka kasztelana.
— Co się stało? — zawołał, — co mogło spotkać pana kasztelana!... On umiera...
— Pomóż pan! pan! ocal naszego pana, — zaklinał wierny Korybut doktora.
— Już po wszystkiem! już mu pomódz niepodobna! — oświadczył lekarz po obejrzeniu martwego kasztelana.
— Powiedz pan, co się stać mogło naszemu dostojnemu panu? — pytał Korybut, — jakim sposobem jaśnie wielmożny kasztelan mógł popaść w stan taki? Wczoraj jeszcze był zdrów.
— Atak apoplektyczny nagle przeciął dni jego, — odpowiedział lekarz, — ja nie mogę nic na to pomódz!
Służący uklękli dokoła i modlili się.
Spowiednik zapalił poświęcane świece i wykadził pokój zmarłego, poczem oddalił się.
Cały dzień zeszedł na przygotowaniach do uroczystego wystawienia zwłok kasztelana krakowskiego.
Gdy wieczór nadszedł, sędziwy kasztelan został złożony w czarnej trumnie. Dokoła paliły się świece. Pomiędzy kandelabrami służący ustawili kwiaty.
Czuwania w nocy nad ciałem podjął się stary Korybut. Inni służący z zapadnięciem nocy udali się do swoich pokoi, leżących w oddalonym pawilonie zamku na górze.
Korybut pozostał sam z swym panem. Nie chciał on jeszcze wierzyć, żeby kasztelan nie żył. Siedział przy nim na niskim stołku i patrzył w blade, nieruchome jego oblicze, które wyglądało tak spokojnie, jak gdyby zmarły spał.
— Oni czyhali na twoje życie, dostojny panie, śmierć twoja nie była naturalną, — mówił, — a może ty nie umarłeś? Może ty śpisz tylko! Wyglądasz tak, iż niepodobna, żebyś umarł! Nie odchodź od nas, panie, bo co z nami będzie?
Ale stary kasztelan nie poruszył się.
Tak upłynęła cała noc. Zrana Jana Zamojskiego złożono do żelaznej trumny i w tym czasie właśnie przybyła do zamku powracając ze starostwa jego małżonka.
Maryę głęboko przejęła wiadomość o nagłej śmierci jej męża. Przygnębiona przeczuciem winy, padła na kolana przy trumnie i modliła się.
Służący Korybut stał w głębi pokoju nieruchomie.
Długo klęczała Marya przy zwłokach zgasłego małżonka. Uspakajało ją to, że miłość swoją wyznała przed nim i że to wyznanie nie przyprowadziło go do rozpaczy.
Słyszała jego słowa, które mówił wysyłając ją na starostwo.
— Honor mojego domu niech ci będzie świętym, póki ja żyję! Po mojej śmierci możesz oddać rękę temu, którego kochasz! Do tego czasu nie zobaczysz go. Taka jest moja wola.
I Marya nie widziała Jana Sobieskiego.
I tej nocy stary, wierny sługa Korybut czuwał przy zwłokach swego pana.
Z rana przybyli w uroczystych strojach mieszkańcy miasta, ażeby zobaczyć kasztelana przed przewiezieniem zwłok jego do dóbr rodzinnych, w których obok swych przodków miał spocząć, ponieważ za życia tak rozporządził.
Wszyscy, którzy go widzieli i modlili się przy jego trumnie, mówili, że | tak wygląda, jak gdyby spał.
Wieczorem jednak przykryto wieko trumny i słudzy wynieśli ją przed zamek, gdzie stał już wielki w sześć koni zaprzężony wóz pogrzebowy.
Przy blasku pochodni rzucających czerwone nie pewne światło, umieszczono trumnę na wozie żałobnym, który powoli ruszył w drogę. Małżonka Jana Zamojskiego jechała za wozem ze swymi służącemi w karocy.
Tak przy odgłosie dzwonów orszak opuścił miasto. Wielka liczba mieszkańców odprowadziła go daleko za mury stolicy. Nazajutrz orszak pogrzebowy przybył do dóbr Zamojskiego.
I tutaj panował głęboki smutek, gdyż wszyscy kochali i szanowali zgasłego wrojewodę, który był surowym, lecz sprawiedliwym i ludzkim panem.
Marya Zamojska, młoda wdowa, płakała i bolała, gdyż szlachetne i pobłażające postępowanie małżonka wzruszyło ją do głębi. Żałowała go jak dobrego ojca. Z woli rodziców wydaną została za niego bez pytania o głos jej, serca.
Nie kochała nigdy namiętnie o wiele starszego od niej kasztelana, ale nauczyła się szanować go.
Trumnę złożono w starożytnym grobowcu przy blasku pochodni poświęcono.
Tak stary kasztelan spoczął wpośród swych przodków, których trumny stały dokoła.
Marya odmówiła modlitwy nagrobne i opuściła grobowiec.
Tylko stary sługa Korybut pozostał z nim jeszcze i gdy inni służący z pochodniami oddalili się, zapalił dwie świece woskowe, które z sobą przyniósł i postawni je przy trumnie.
Nie chciał on jeszcze wierzyć, że pan jego umarł.
Podniósł ciężkie wnęko trumny.Blade, słabe światło świec padło na Jana Zamojskiego.
Leżał on jednak niezmieniony i jakby śpiący na miękkiej poduszce.
— Panie! powstań! ty śpisz tylko! tyś nie umarł! — wołał Korybut wzruszonym głosem.
Noc nadeszła. Wierny sługa nie spał. Nie odchodził on od trumny swego pana, ciągle przypuszczając, że się obudzi.
Podczas gdy Jan Sobieski z podwładnymi dowódzcami i ich oddziałami najkrótszą drogą śpieszył naprzeciw zbuntowanych kozaków, ażeby o ile można najprędzej na nich uderzyć, główna część powierzonej mu armii inną drogą, na Lwów dążyła, ażeby się z nim połączyć.
Jan Sobieski przybył jednak na umówione miejsce wcześniej od tego i głównego oddziału i był zmuszonym czekać jego nadejścia.
Pewnego wieczoru kilku jego jezdnych, których wysłał na zwiady, przyprowadziło do obozu schwytanego nieprzyjacielskiego szpiega.
Człowieka tego w poszarpanej odzieży przyprowadzono przed Jana Sobieskiego, który stał przed rozpalonem ogniskiem wsparty na szabli, w postawie dumnego i dzielnego wodza.
Gdy przyprowadzony spostrzegł go, upadł przed nim na kolana.
— Ha! wielki wodzu! — zawołał, — teraz mogę umrzeć, kiedym cię widział!
— Chcesz mi pochlebić i sądzisz, że tym sposobem nakłonisz mnie, żebym ci życie i wolność darował, — odpowiedział Sobieski z pogardą, — może chcesz się tłómaczyć, żeś się zakradał do nas, by mnie się przyjrzeć?
— Twoje imię powtarzają wszystkie hordy z podziwem, wielki wodzu! Nie ma ani jednego atamana jak szeroka i długa cała Ukraina, któryby nie mówił o tobie! A teraz ja cię widziałem, wielki wodzu, którego wszystkie języki wielbią, przed którym drżą wszystkie wrogi!
— Nie sądź, że twoje słowa zdołają cię ocalić od śmierci, na którą jako szpieg zasłużyłeś! — przerwał Jan Sobieski pochwały kozaka, który na te słowa drgnął nieznacznie i małemi, przenikliwemi oczyma spojrzał z podełba na polskiego wodza, poza którym stało kilku oficerów i pewna liczba żołnierzy, — czyliż nie wiesz, że szpiega wieszają na pierwszej gałęzi? Chciałeś wyszpiegować, jakie są moje siły i jestem pewny, że Doroszenko nietylko ciebie, ale i więcej szpiegów wysłał w tym celu, a ty zostałeś złapany. Skąd przyszedłeś.
— Ze Żwańca, wielki wodzu!
— Ze Żwańca? Więc Doroszenko jest już w Żwańcu? — zapytał Sobieski zdziwiony, ponieważ to kilkoma wieżami i murami opatrzone miasteczko znajdowało się zaledwie kilka mil od obozu.
Kozak zdawał się namyślać nad kłamstwem.
— Daruję ci życie, kozaku — mówił Sobieski dalej, — jeżeli mi powiesz, gdzie przebywa hetman kozaków i jakie ma siły.
— W takim razie byłbym zdrajcą! — skrzywił się chytrze kozak.
— Rozumiem... chcesz powiedzieć, że za takie wyznanie żądasz czegoś więcej niż życia! A więc dobrze, dam ci sakiewkę złota, jeżeli mi odpowiesz na moje pytania.
— Sakiewkę złota? — powtórzył kozak, cmokając językiem, — i owszem! Za to ci powiem, co chcesz wiedzieć, wielki wodzu!
— Przychodzisz ze Żwańca... czy Żwaniec obsadzony?
— Tak, wielki wodzu, silnie obsadzony!
— Mów prawdę, kozaku, jeżeli ci życie miłe!
— Hetman był dzisiaj w Żwańcu, czy tam jest jeszcze, nie wiem!
— Czy nie miał czekać twego powrotu!
— Tak, panie, miał czekać, ale pewno zdało mu się za długo! Sprowadza jeszcze więcej zbrojnych pod miasto!
— Ilu zbrojnych ma hetman przy sobie?
— Tego nie wiem, panie!
— Kłamiesz, kozaku!
— Będzie około trzech tysięcy, wielki wodzu!
— Trzy tysiące? Zatem główne jego siły są jeszcze daleko, bo, że Doroszenko prowadzi przynajmniej cztery razy tyle zbrojnych, wiem o tem tak dobrze, jak ty!
— Ja tylu zbrojnych nie widziałem, panie! Przeceniasz siły twoich nieprzyjaciół!
— Jak silną jest osada Żwańca? — zapytał Sobieski.
— Trzy tysiące kozaków, panie!
— A z której strony miasteczko najsłabiej ufortyfikowane i obsadzone?
— Od strony wieży, panie! Jeżeli chcesz na nie uderzać, to przypuść atak na wieżę!
— Czy stoją tam forpoczty?
— Nie, panie. Most zwodzony jest ściągnięty.
— I Doroszenko stoi w tyle ze swemi głównemi siłami w zasadzce. Wysunął nam Żwaniec jako ponętę, jakbyśmy byli stadem myszy wietrzących za słoniną! — rzekł Sobieski.
— Wiesz wszystko, wielki wodzu, wiesz teraz wszystko, co ci mogłem wyjawić! — odparł kozak.
— I masz apetyt na sakiewkę złota! — dodał Sobieski.
— Czyżbyś chciał złamać swoje słowo, wielki wodzu? — drgnął żywo kozak, który powoli przyczołgał się do Sobieskiego i stanął przed nim prosto.
— Nigdy jeszcze słowa.nie złamałem! — odpowiedział Sobieski z pogardą.
— Więc daj mi moją nagrodę, wielki wodzu!
— Otrzymasz ją, chytry i fałszywy chłopcze, jak tylko się okaże, że twoje podania są prawdziwe!
Kozak zerwał się. Lewą rękę podnosił w dzikiej wściekłości, prawą zaś trzymał pod swoim podartym wełnianym płaszczem, który właściwie składał się tylko z brunatnej obszarpanej płachty.
— Chcesz mnie tu zatrzymać? — zawołał, — chcesz mnie wziąść do niewoli?
— Czy sądzisz, że cię puszczę wolno? Bądź kontent, że ci darowałem życie! Jeżeli twe podanie są prawdziwe i oddawać mi będziesz usługi, to dostaniesz nadto nagrodę!
— Więc dobrze, — zgrzytnął kozak nagle zębami, — skoro jestem pewny śmierci i niewoli, oddam przynajmniej wielkiemu hetmanowi przysługę, która moje imię tak sławnem uczyni, jak twoje!
Kozak błysnął sztyletem w ręku i w tej samej chwili zrobiwszy zręczny skok ku Sobieskiemu, skierował sztylet ku jego piersi.
Wszystko to było dziełem jednej sekundy. Otaczający nie byli w stanie powstrzymać tak szybko skrytobójcy, który był widocznie najętym, ażeby zgładzić ich wodza.
Ale Sobieski miał się na baczności.
W tej samej chwili, w której kozak przyskoczył do niego ze sztyletem, pochwycił Sobieski rękę skrytobójcy.
— Więc dlatego dałeś się wziąść do niewoli! — zawołał Sobieski, gdy ludzie jego przyskoczyli i pochwycili kozaka, — więc na to byłeś najęty?
Kozak zgrzytnął dziko zębami. Odrzucono go na stronę.
— Nie robić z nim długich zachodów! — rozkazał Sobieski, — musimy dać odstraszający przykład. Ma być rozstrzelany.
— Uszedłeś mojej ręki! — zgrzytnął zębami kozak, — ale poczekaj! jeżeli ja cię nie zgładziłem, znajdzie się inny, co wymierzy lepiej!
— Żołnierze odprowadzili więźnia na niezbyt odległe miejsce, gdzie się paliło kilka ognisk obozowych. Tam Przywiązano go do drzewa.
Dziesięciu muszkieterów stanęło w odległości dwudziestu kroków od niego.
— Módl się kozaku! — dał się słyszeć głos kierującego ezgekucyą oficera.
Szyderczy śmiech był odpowiedzią na te słowa.
— Strzelajcie! — zawołał kozak, — niech będzie przeklętą moja ręka, która chybiła.
Muszkietnicy podnieśli strzelby i wymierzyli.
— Ognia! — zakomenderował oficer.
Rozległ się huk wystrzałów.
W tej samej chwili głowa skazanego opadła na piersi.
Tymczasem Sobieski zwrócił się do swych towarzyszów i zbliżających się do niego podwładnych dowódzców.
— Dorszenko jest blisko, — rzekł, — trzeba się dowiedzieć o jego planach i o jego siłach! Musimy posłać do Żwańca jakiego pewnego i odważnego człowieka, ażeby się przekonał, jak silnie obsadzone jest miasto!
— Ja udam się na zwiady, wodzu! rzekł jeden z podkomendnych dowódzców, przystępując do Sobieskiego.
— Wyślij mnie wodzu! — zawołał inny, podnosząc rękę do góry.
Sobieski zdawał się namyślać przez chwilę.
— Zostańcie tu wszyscy! — zawołał nagle, — ja sam udam się do Żwańca.
— Na to nie możemy pozwolić, wodzu! — dały się słyszeć głosy dokoła, — nie powinieneś się narażać na takie niebezpieczeństwo!
— Więc mnie przynajmniej zabierz z sobą! — rzekł jeden z podwładnych.
— Com postanowił, to uczynię! — zmienić tego nie można, — odpowiedział Sobieski, — ja udam się do Żwańca.
Nikt nie śmiał się opierać tym stanowczym słowom.
— Dajcie mi płaszcz i czapkę szpiega! — mówił Sobieski dalej, — jako kozak dostanę się do miasta i otworzę wam bramy wieży! Ty udasz się ze mną aż pod miasto i pozostaniesz na; czatach, — rzekł do jednego z podkomendnych, — gdy o świcie na szczycie wieży zobaczysz chorągiew, będzie to znakiem, że macie przystąpić do ataku! Szturmujcie Żwaniec! Dokonajmy bez głównych sił zuchwałego dzieła, które powiększy naszą sławę!
Otaczający okrzykami wtórowali wodzowi.
— Następnie przyjdą nasze główne siły i połączą się z nami, a wtedy wyruszymy ze Żwańca, — mówił Sobieski dalej, — nic nas wówczas nie wstrzyma w zwycięzkim pochodzie i pokonamy buntowników!
Plan Sobieskiego otaczający, przyjęli z zapałem. Zuchwała odwaga wodza udzieliła się podkomendnym. Wszyscy patrzyli z podziwem na Jana Sobieskiego, który nie chciał się nikim wyręczyć w wykonaniu najtrudniejszego i najniebezpieczniejszego zadania.
Kilku oficerów przyniosło mu starą, podartą burkę rozstrzelanego i jego czapkę. Sobieski kazał sobie przystrzydz włosy jak noszą kozacy, włożył czapkę i okrył się burką.
— Naprzód, — rzekł do podkomendnego, który miał mu towarzyszyć aż pod miasto, — do widzenia towarzysze! Gdy ujrzycie chorągiew na wieży w Żwańcu, to przypuszczajcie szturm do miasta! Ja wam otworzę bramę!
Sobieski, na którego napój Sassy nie wywarł żadnego wpływu, co było dowodem, że owej nocy Sassa wzięła niewłaściwą szklankę, przejęty był wielką odwagą i chciał poprowadzić do zwycięstwa swój mały stosunkowo oddział, wiedząc, że gdyby się plan jego udał, on i jego żołnierze okryliby się nieśmiertelną sławą.
Nie lękał on się niebezpieczeństw, lecz rzucał się w nie bez chwili wahania. Był w tej chwili świetnym wzorem dla swych oficerów i żołnierzy, którzy z podziwem i miłością spoglądali na niego.
Było około jedenastej w nocy, gdy Sobieski i jego towarzysz konno w cichości opuścili obóz i najbliższą drogą udali się do Żwańca.
Gdy przybyli do czat rozstawionych dokoła obozu, zawołano na nich, dali się poznać i zostali przepuszczeni.
Po niejakim czasie jazdy napotkali daleko naprzód wysuniętą placówkę, która im oznajmiła, że dokoła nie ma nic podejrzanego.
Nie można było polegać na oświadczeniu szpiega, że dokoła miasta nie ma wart i placówek. Należało postępować ostrożnie.
Gdy dwaj jeźdźcy po północy zbliżyli się do małego dobrze ufortyfikowanego miasta, Sobieski zatrzymał konia i zeskoczył z niego, oddając cugle towarzyszowi.
— Pozostań tutaj, — rzekł po cichu do niego, — tam znajdują się drzewa. Umieść się z obydwoma końmi w ukryciu. O świcie gdy będziesz mógł ujrzeć wieżę żwaniecką, patrz, czy na gzymsie jej będzie powiewała chorągiew. Jeżeli ją ujrzysz, śpiesz do obozu i sprowadzaj co prędzej oddział pod mury miasta.
— Wykonam rozkaz, wodzu!
— Tymczasem bądź zdrów!
— Niech cię niebo ochrania, panie! — odpowiedział podkomendny.
Następnie oddalił się Sobieski, który w burce i czapce wyglądał jak szpieg Doroszenki.
W tej chwili zaczynały się dla niego niebezpieczeństwa, nie znał on jednak obawy. Bohaterska jego odwaga czyniła go z dolnym przewodzić wojskom i patrzeć śmierci w oczy bez zadrżenia.
Noc była ciemna. Wiatr wiał w oczy bohaterowi idącemu przez pole do miasta zajętego przez nieprzyjaciół. Być może, że straszny, a śmiały hetman Doroszenko był w Żwańcu.
Zuchwałym i szalenie odważnym czynem było przedsięwzięcie Jana Sobieskiego. Gdyby się udało, Żwaniec wraz z osadą dostałby się w jego ręce, lecz w razie nieudania się był on zgubiony!
Niepodobna go było poznać w przebraniu. Obszarpana, brunatna burka, która go okrywała i kapelusz nasunięty na czoło, sposób ułożenia włosów, słowem cała postać była podobną do rozstrzelanego szpiega.
Zbliżył się do okrytego nocną ciemnością miasta.
Dokoła widocznie nie było placówek, bo nikt go nie zatrzymał.
Gdyby jego ludzie punktualnie i szybko uderzyli na Żwaniec zaraz po wywieszeniu chorągwi, miasto byłoby w ręku Sobieskiego wprzód, nimby się zrobiło widno, aby go poznać.
Niezatrzymany przybył do fos otaczających miasto. Poza niemi widać było ciemne zarysy wieży miejskiej.
Sobieski zbliżył się do miejsca, w którem znajdował się most zwodzony, który na noc podjęto. Stała tam warta na wałach.
Sobieski zawołał na szyldwacha.
Szyldwach zapytał kto nim jest.
— Iwan, — odpowiedział Sobieski.
Oczekiwano widać powrotu szpiega, gdyż opuszczono most zwodzony.
Kozacy wyszli naprzeciw nadchodzącego.
— To Iwan! — mówili, — i czegożeś dokazał Iwanie?
— Weźmiemy ich wszystkich z Sobieskim, — odpowiedział Sobieski, zmieniając nieco głos.
— Czy byłeś u niego? Zdołałeś się wydostać żywcem?... Obudzić hetmana mówiono.
— Nie, nie budźcie go! Obudźcie go dopiero nad ranem, — rzekł Sobieski, — czasu jest dosyć nim nadejdą!
— Kiedyż przyjdą? — pytali kozacy.
— Puście mnie do wieży, jestem strasznie zmęczony, — odpowiedział Sobieski, — muszę się przespać parę godzin! Jutrzejszej nocy przyjdą!
Ciemność sprzyjała zuchwałemu czynowi Sobieskiego. Warty go nie poznały. Wpuściły go bramą do miasta.
Sobieski przekonał się, że w brudnych, wąskich uliczkach pełno było kozactwa. Musiała być znaczna siła w Żwańcu, a Doroszenko sam znajdował się pomiędzy nimi.
Tu i ówdzie na placach paliły się ogniska. Dokoła nich leżeli źle odziani i niekompletnie uzbrojeni kozacy w śnie pogrążeni. Wszyscy zdawali się być zupełnie bezpiecznymi od napadu. Nikt nie zwracał uwagi na Sobieskiego, który przechodził ulicami, ażeby się rozpatrzeć w siłach Doroszenki.
Zaczynał on wierzyć w powodzenie swego planu. Szło tylko o to, żeby się mógł dostać do wieży i zaciągnąć chorągiew.
Po krótkim czasie przybył do starożytnej, obszernej wieży stanowiącej część muru otaczającego miasto i w której tu i ówdzie rozstawione były warty.
Przy wejściu do wieży stało kilku kozaków. Gdy Sobieski chciał przejść koło nich, zawołali na niego.
— Czyż nie znacie Iwana? — odpowiedział.
Kozacy zrobili parę szyderczych uwag.
Niebezpieczna była to chwila.
Przeszedł jednak szczęśliwie koło kozaków i dostał się do wieży. Teraz był już u celu.
Ukryty wpośród drzew stał podkomendny Sobieskiego z końmi.
Dokoła niego panowała ciemność. Wiatr poruszył liśćmi i gałęziami drzew, zresztą cisza była dokoła.
Z natężoną uwagą oczekiwał na posterunku. I jego zadanie było niebezpiecznem, gdyby bowiem nagle zbliżył się do niego patrol nieprzyjacielski, byłby musiał zginąć, pomimo swej całej waleczności.
Do świtu było jeszcze ze dwie godziny. Przed trzecią nie mogło zacząć świtać.
Towarzysz Sobieskiego trzymał konie za cugle i oparł się o drzewo. Myśli jego były przy wodzu.
Nagle wydało mu się, jak gdyby słyszał lekki odgłos kroków. Czyżby się mylił. Czy to było złudzenie natężonych zmysłów.
Nie! to nie było złudzenie! to był odgłos kroków!
Towarzysz Sobieskiego odwrócił się. Poza nim słychać było wyraźny szmer. Nagle drgnął.
Ciemna postać ukazała się tuż przy nim między drzewami.
Wyciągnął szybko szablę. Gdyby nieprzyjaciele posunęli się bliżej, pragnął przynajmniej drogo sprzedać swoje życie.
— Kto tam? — zawołał stłumionym głosem.
Postać stanęła na chwilę.
— Szlachetny panie, — rzekła — czy to ty?
Odpowiadającym nie był mężczyzna... był to głos dziewczyny.
Towarzysz Sobieskiego zaklął.
— Kto jesteś? — zapytał, — i czego tu chcesz po nocy?
Dziewczyna rękami macając koło siebie, zbliżyła się powoli.
— Jestem Sassa, szlachetny panie! Szukam ciebie! — odpowiedziała.
— Daję słowo, to ślepa niewolnica! — rzekł towarzysz Sobieskiego nie chętnie:
I głośniej dodał:
— Po cóż przyszłaś aż tutaj? Czy nie wiesz, że tu grozi niebezpieczeństwo?
— Nie obawiam się go! — odpowiedziała Sassa.
— Lecz możesz na nas je sprowadzić, dziewczyno.
— Jesteś towarzyszem hetmana Sobieskiego, poznaję cię po głosie. Gdzie jest mój pan?
— Zdaje mi się, że jesteś tyle nierozsądna, iż chciałabyś iść za nim!
— Co?... a więc pan mój udał się do Żwańca, — zapytała Sassa.
— Powracaj, tutaj nie możesz zostać! — rozkazał towarzysz Sobieskiego.
Ślepa niewolnica stała przez chwilę nie wiedząc, co począć.
— Do Żwańca, a w Żwańcu stoją nieprzyjaciele, — rzekła, — jest zgubiony, nie zobaczymy go więcej!
— Czego się tutaj kręcisz? Możesz nas zdradzić przez swój nierozsądek, szalona! Powracaj natychmiast albo zabiję cię na miejscu! Idzie tu o życie naszego wodza!
— Sądzicie, że ja narażę hetmana na niebezpieczeństwo? — zapytała Sassa.
— Jeźli cię znajdą? jeźli cię zaczepią?
— Fałszywie mnie sądzicie, nie powiem nic.
— Tortury rozwiążą ci język.
Sassa wstrząsnęła głową.
— Gdy idzie o ocalenie mego dostojnego pana, — odrzekła, — umarłabym raczej, niżbym jedno słowo zdradziła.
Towarzysz Sobieskiego spojrzał zdziwiony na ślepą niewolnicę, która te słowa powiedziała z godną z podziwu pewnością siebie i spokojem.
— Czegóż się tu kręcisz, dziewczyno? — zapytał.
— Szukam mego dostojnego pana! — odrzekła Sassa.
— Nie szukaj go! Mogłabyś mu wyrządzić niesłychaną krzywdę! — mówił towarzysz Sobieskiego dalej, gdy hetman powróci do obozu, będziesz mogła mu powiedzieć to, co masz do powiedzenia.
Powoli zaczęło świtać. Sassa odeszła.
Towarzysz Sobieskiego wpatrywał się w wieżę.
Wydało mu się, że spostrzega u jej szczytu chorągiew.
Drgnął. Czyżby się mylił?
Należało koniecznie się upewnić.
Pole dokoła było ciche i puste.
Towarzysz Sobieskiego dosiadł konia, drugiego wziął za cugle i puścił się przez pola..
Tam przekonał się, że się nie mylił. Chorągiew powiewała na wieży.
Pochwycił za cugle, dosiadł konia i galopem puścił się do obozu.
W drodze dopędziwszy Sassę, zatrzymał się i wziął ją na konia Sobieskiego.
Przybył szybko do obozu, złożył raport, gdzie należało i wkrótce cały oddział wyruszył, aby otoczyć i zaatakować miasto.
— Znak nas powołuje! — mówił towarzysz Sobieskiego, — chodźmy do Żwańca! Na szczycie wieży powiewa chorągiew! Śmierć lub zwycięstwo!
Ożywione zapałem wojsko szło naprzód. Potrzeba było przypuszczać szturm gwałtowny. Zdobycie Żwańca przyniosłoby wielką korzyść Polakom.
Nim się dowiemy, co się dalej stało musimy raz jeszcze powrócić do Żwańca i dowiedzieć się, jakim sposobem chorągiew dostała się na wieżę.
Gdy Jan Sobieski, przebrany za kozaka Iwana, szczęśliwie przybył do wieży, nieszczęśliwy przypadek, a może jakieś przeczucie Doroszenki zrządziło, że wstał on w nocy, ażeby się przekonać czy wszystkie warty są na stanowiskach.
Doroszenko, człowiek wysoki, dziko wyglądający, lubił czynić takie niespodzianki swoim szyldwachom. Otulił się płaszczem i zaczął ich obchodzić.
Gdy po niejakim czasie zbliżył się do wieży, zapytał warty, czy nie ma co zameldować.
— Szpieg Iwan powrócił do miasta, hetmanie, — odpowiedział szyldwach.
— Gdzież jest? — zapytał Doroszenko, który wysłał tego człowieka, ażeby zabił Sobieskiego.
O ilości sił nieprzyjacielskich Doroszenko był już zawiadomiony od innych szpiegów, którzy późnym wieczorem wrócili do Żwańca.
— Jest w wieży, hetmanie, — odpowiedział szyldwach.
— A on tam po co? — zapytał Doroszenko.
I poszedł sam do wieży, ażeby tam znaleźć Iwana.
Sobieski nie przeczuwał groźnego niebezpieczeństwa, które nagle zawisło nad jego głową. Aż do tej chwili wykonanie jego planu udawało mu się.
Dostał się szczęśliwie do starej, szerokiej wieży i wszedł na górę.
Na górze wieży znajdowała się izba dla straży, w której kilku żołnierzy Doroszenki leżało na podłodze, a w szczelinie muru utkwione duże łuczywo słabym blaskiem oświetlało to miejsce.
W izbie tej, jak o tem wiedział Sobieski, znajdowała się stara chorągiew, którą mieszkańcy zatykali na szczycie wieży, gdy chcieli dać znak jaki lub obchodzili jaką uroczystość.
Potrzeba było zabrać tę chorągiew.
Sobieski słuchał przez czas jakiś pod drzwiami.
Ponieważ nic nie poruszało się w głębi, otworzył po cichu drzwi.
Żołnierze leżeli dokoła i nic nie słyszeli.
Chwila ta zdawała się sprzyjać zamiarowi Sobieskiego.
Wszedł do izby i ujrzał w jednym z rogów zwiniętą chorągiew.
Nie wahając się chwili przystąpił do niej. Miał ciągle na oku śpiących żołnierzy. Żaden z nich się nie obudził.
Zapalone łuczywo rzucało czerwone światło aż do rogu, w którym stała chorągiew.
Potrzeba było teraz dostać się do niej, zatknąć ją na wieży i otworzyć na dole żelazne drzwi, prowadzące do fos fortecznych.
Sobieski zbliżył się po cichu i pochwycił chorągiew.
Zuchwały czyn zdawał się udawać.
Trzymając w ręce chorągiew w prawej ręce, zwrócił się do wyjścia.
Śpiący nie poruszyli się.
Jednakże w chwili, gdy przystępu wał do stojących otworem drzwi, ażeby dostać się na ciemne schody wieży i na jej szczyt, ukazała się nagle w ciemności jakaś wysoka postać.
Sobieski drgnął.
Naprzeciw niego stał Doroszenko! Dwaj przeciwni wodzowie stali naprzeciw siebie, z tą tylko różnicą, że jeden był w mocy drugiego i musiał zginąć, gdyby został poznanym.
Hetman kozaków spojrzał na wychodzącego z izby wieżowej.
— Po co bierzesz chorągiew, Iwanie? — zapytał, — jakie wiadomości mi przynosisz?
W tej chwili zamilkł. Żołnierze jego przebudzili się i powstali.
Doroszenko przystąpił do Sobieskiego i szybkim ruchem ręki zerwał mu czapkę z głowy.
— Ty nie jesteś Iwan! — zawołał, — jesteś nieprzyjacielskim szpiegiem, który się zakradł do miasta! Przekleństwo! — krzyknął, — to Sobieski!
Była to przejmująca chwila!
Sobieski widział, że go poznano. Był zgubiony. Był w ręku swoich wrogów.
Odwaga i przytomność umysłu nie odstępowały go jednakże! Miał właśnie zadać chorągwią silny cios w głowę Doroszenki. Ten jednak uniknął ciosu i wydobył szablę.
W tej samej chwili żołnierze Doroszenki rzucili się na Sobieskiego, który próżno usiłował się bronić. Uderzenie tępem narzędziem powaliło go na ziemię.
— To Jan Sobieski, daję słowo! — wołał hetman kozacki tryumfująco. — dostał się do nas do niewoli! Zaprowadźcie go do celi w wieży i zamknijcie dobrze! Co on chciał zrobić z tą chorągwią? — mówił dalej Doroszenko, podnosząc chorągiew, która wypadła z rąk Sobieskiego, — chciał dać znak swoim wojownikom! Skoro mamy wodza w ręku, możemy mieć jego żołnierzy! Wszystko dostać musimy!
Dowódzcy kozaków nadeszli, dopytując się co zaszło.
Żołnierze zanieśli Sobieskiego do celi wieżowej.
Doroszenko trzymał w ręku chorągiew.
— Sobieski, wódz nieprzyjacielski, chciał tu urządzić jakiś atak, — mówił śmiejąc się, — dobrze, więc zamiast tego urządzimy zasadzkę i zwabimy do niej jego żołnierzy! Wszystkie wały i mury niech będą obsadzone, ale niech nikogo widać nie będzie, ażeby; nieprzyjaciel nie spostrzegł, że go czekamy! Zatknąć tę chorągiew na wieży, ażeby wszyscy, którzy wejdą, natychmiast zostali wytępieni! Albo nie! Wpuśćmy ich do miasta! Wy się ukryjcie, a gdy wejdą, wyskoczycie z kryjówek i zaśpiewacie pieśń zwycięstwa.
Rozkazy zostały wykonane natychmiast.
Nagły ruch powstał w wieży i w całem mieście.
Jak piorun rozeszła się wieść, że hetman Sobieski został wzięty do niewoli.
Kozacy głośno objawiali swoją radość.
Nagle odezwały się rogi i wezwały ich pod chorągwie.
Powtórzono rozkazy hetmana. Na wieży powiewała chorągiew.
Żołnierze Sobieskiego mieli być zwabieni w zasadzkę.
Z brzaskiem dnia ukończono wszystkie przygotowania w Żwańcu.
Doroszenko ukrył się na górze pod dachem wieży, ażeby widzieć wszystko.
Tymczasem oddział polskiego wojska nadciągał pod Żwaniec.
W drodze wojsko polskie spotkało się z przedniemi strażami przybywającego polskiego oddziału. Oddział ten miał dwie armaty. Główna siła wojsk polskich znajdowała się jeszcze daleko.
Podwładni Sobieskiego nie chcieli czekać na przybycie armat, ale bezwłocznie ruszyli na Żwaniec.
Uderzyło ich wprawdzie, że miasto było pogrążone w tak głębokiej ciszy, mimo to otoczyli je i brnęli przez otaczające fosy.
Stąd i zowąd padło kilka strzałów. Osada miasta jednak była widocznie bardzo słaba.
Kilku odważniejszym udało się spędzić wartę od mostu zwodzonego i spuścić most.
Nadciągający Polacy rzucili się na most z głośnemi okrzykami.
W tej chwili ze wszystkich domów i kryjówek dano do nich ognia. Na każdym kroku padali zabici. Ranionych tratowano końmi.
Doroszenko widząc z wieży, że wszyscy Polacy dostali się do miasta, rzucił się z garstką najodważniejszych do bramy, ażeby ją zamknąć i nikogo żywego nie wypuścić.
Kilku tylko żołnierzy Sobieskiego, przy których znajdowała się Sassa, pozostało za miastem i uniknęło losu, jaki spotkał tych, którzy byli bez ratunku zgubieni.
Daremnie się bronili z rozpaczną odwagą, próżno usiłowali dostać się do bramy lub do wieży. Wszyscy, którzy się o to pokusili, zostali bez litości wytępieni.
Parę godzin trwała rozpaczliwa walka na ulicach i placach. Jeden z dowódców polskich, bronił się na jednym placu przeciw potrójnej liczbie nacierających na niego nieprzyjaciół. Wszyscy jego ludzie polegli przeszyci kulami, szablami, lancami i strzałami kozaków, mała garstka topniała powoli i wkrótce nikt z niej nie pozostał.
Ulice miasta były pokryte zabitymi i rannymi. Rynsztokami płynęła krew. Drobny szczątek wojska Sobieskiego, który poddał się w końcu, został wymordowany bez litości. Tylko mały oddziałek, przy którym znajdowała się Sassa, ocalał, ponieważ nie wszedł do miasta.
Kozacy i Tatarzy z rozbestwieniem dobijali rannych i kaleczyli trupów. Żądza krwi i dzikość wystąpiły w całej pełni. Nie ludzie to snuli się po ulicach i placach i rabowali poległych nieprzyjaciół, lecz dzikie zwierzęta.
Doroszenko nie bronił tego swoim podwładnym. Ukazał się pośród nich i został przez nich radosnemi okrzykami przyjęty.
Kozacy i Tatarzy padali przed nim na kolana, całowali kraj jego płaszcza i ślady jego stóp.
Ci z pomiędzy mieszkańców Żwańca, którzy nie zostali wymordowani przez kozaków, pokryli się do piwnic i drżeli o życie.
Całe miasto było jedną kałużą krwi. Nie było ulicy ani domu, któreby nie były krwią zbroczone.
Rozbestwieni zwycięzcy obchodzili krwawe wesele, siadając na trupach pili wino i wódkę. Wielu pijanych padało przy trupach.
Żwaniec straszny przedstawiał widok.
Doroszenko także z atamanami od dawał się rozpasanej radości. Zasiadł wraz z nimi w jednym z domów miejskich za stołem i brał udział w uczcie pijackiej.
— Zamknęliśmy lwa do klatki, — mówił do swoich podkomendnych, — jutro będzie wyprowadzonym za miasto, żeby zobaczył swoich żołnierzy! To go ucieszy! Co potem mamy zrobić z Janem Sobieskim, o tem jutro naradzimy się! Dzisiaj obchodzimy zwycięstwo!
Wino i wódka płynęły strumieniami, a zwycięzcy oddawali się rozpasanej radości.
— Zlitujcie się... gdzie jest mój pan? Gdzie jest Jan Sobieski, wasz wódz? — wołała ślepa niewolnica, załamując ręce, gdy mały oddział w bezładnej ucieczce uchodził od miasta, w którem wrzała walka.
Sassa nie otrzymała odpowiedzi od niewiedzących co począć, przerażonych żołnierzy.
— Jest w Żwańcu! Ratujcie go! Ratujcie Jana Sobieskiego! — wołała zrozpaczona.
— Któż go zdoła ocalić? Jest nas za mało! — rzekł wreszcie jeden z żołnierzy.
— Więc chcecie uciec, uciec, a wodza waszego, dzielnego wodza oddać na pastwę? — wołała Sassa.
— Musimy sprowadzić odsiecz, dziewczyno! Do miasta iść nie możemy, bo i mybyśmy zginęli! — odpowiadano.
— A Sobieski zginie! — krzyczała Sassa z rozpaczy, — oddaj ecie swego wodza na łup! Pozwalacie go zabić! Wstyd wam i hańba! Pomocy! Jan Sobieski ginie w mieście pod ciosami swych nieprzyjaciół! Pomocy! ratunku dla Jana Sobieskiego! Wszechmocny Boże! dlaczegóż jestem słabą dziewczyną... dlaczegóż jestem ślepą?
Kilku żołnierzy stanęło, słuchając słów Sassy. Słowa ślepej niewolnicy trafiały im do serca i budziły w nich poczucie obowiązku.
— Jest nas za mało, — rzekli, — musimy się udać do nadciągającego oddziału, przy którym są dwie armaty! Musimy ostrzedz przybywających!
— A tymczasem wszystko będzie za późno! — wołała Sassa, — tymczasem Sobieski zostanie zamordowany!
— Prędzej nic nie możemy zrobić, dziewczyno, — odpowiedział jeden siwobrody żołnierz, — na świętego Stanisława i mnie żal naszego wodza i wszystkich dzielnych braci, którzy; wzięci zostali w mieście.
— Będą wymordowani! — zawołała Sassa, — ja znam Tatarów! Nie oszczędzają oni żadnego nieprzyjaciela!
— Czyż mamy się poświęcać, wiedząc, że to na nic się nie zda, ponieważ jest nas niewielu? Musimy czekać na nadciągający oddział! Wówczas będzie my mogli ostrzeliwać i szturmować Żwaniec, — wyjaśniał żołnierz, — musisz być cierpliwą, dziewczyno!
— Cierpliwą, a nasz wódz zostanie zamordowany! — rzekła Sassa kryjąc twarz w rękach i wybuchając głośnym płaczem, — stanęła... pozwoliła żołnierzom odejść... głęboko przejęta padła na ziemię... boleść ją zabijała.
Cisza panowała dokoła. Żołnierzy nie było. Wrzawa, która dochodziła od miasta, cichła powoli. Godziny upływały. Oddziału z dwiema armatami nie widać było jeszcze.
Wieczór zapadł na miasto i okolicę.
Sassa podniosła się. Zuchwałą determinacyę wyrażały jej blade rysy. Musiała odejść, musiała się dowiedzieć, czy Sobieski jeszcze żyje! Jeżeli był w niewoli, pragnęła dzielić z nim niewolę.
Znała kierunek, w jakim winna była się udać, pomimo swojej ślepoty. Nie lękała się swoich nieprzyjaciół. Jeżeli Jan Sobieski zginął, to i ona także zginąć pragnęła. Musiała się dostać do miasta! Pędziła ją tam rozpacz! Pragnęła wiedzieć, co się stało z jej panem.
W ciemności wieczornej zbliżyła się do fos, które otaczały miasto. Głęboka cisza zapanowała w mieście po okrzykach zwycięstwa.
Uczuła nagle, że wchodzi do wody.
Dowiedziała się tym sposobem, iż ma przed sobą fosy miejskie.
Chciała spróbować, czy jej się nie uda przebrnąć i dostać się do bramy, o której towarzysz Sobieskiego powiedział, że miała zostać otwartą.
Fosy otaczające małe miasta bywały zwykle napół wyschłe, a zatem niezbyt głębokie.
Ślepa niewolnica nie lękała się niczego. Ostrożnie stawiając nogę za nogą zeszła do fosy. Woda zmoczyła jej szarą sukienkę i dochodziła jej do bioder.
Poszła dalej i dostała się wkrótce na brzeg przeciwległy.
Dotykając rękami murów, zaczęła szukać żelaznej bramy.
Przeszedłszy dość znaczną odległość, przyczem nieraz ześliznęła się do wody, stanęła nagle.
Głuchy huk dochodził z oddali.
Sassa drgnęła przejęta nadzieją.
Był to oddział z dwiema armatami przybywający na zdobycie Żwańca.
W mieście i na murach nikt nie zdawał się o tem wiedzieć i słyszeć, wszystko pozostało w ciszy.
Ślepa niewolnica szukała dalej.
Nareszcie przybyła do stojącej otworem bramy. Przybyła do wieży. Brama żelazna, która do niej prowadziła, pozostała otworem.
Odzież Sassy była zmoczoną — nic zważała na to. Rękami macając około siebie, dostała się do wieży.
Panowała w niej grobowa ciemność, tak że człowiek z najlepszym wzrokiem tak samo nicby nie widział, jak ślepa Sassa.
Potrzeba było dowiedzieć się czy Jan Sobieski, który, jak Sassa przeczuwała, został poznany i wraz z całym oddziałem wzięty do niewoli, znajdował się w wieży. Przypuszczała, że tak było, ponieważ wieża nadawała się na najlepsze i najpewniejsze więzienie, pomimo że część jej górna i niektóre części wewnętrzne były zbudowane z drzewa. Nie wątpiła ani na chwilę o tem, że Sobieski jeszcze żyje.
Z podziwienia godną odwagą dziewczyna wykonywała swój zamiar w siedzibie swoich nieprzyjaciół. Okrucieństwa kozaków i Tatarów znane były powszechnie. Torturowali oni swych nieprzyjaciół bez litości. Gdyby Sassa dostała się w ich ręce, byłaby zgubioną.
Wszystko to jednak nie wstrzymało wiernej niewolnicy. Miłość kazała jej zapomnieć o tem wszystkiem.
Poszła wąskim, sklepionym korytarzem wieży i bez przeszkody dostała się do schodów.
Wchodziła na schody ostrożnie i po cichu.
Na górze doszedł do niej odgłos rozmowy. W kordegardzie wieżowej dwaj kozacy kłócili się o parę sztuk złota zrabowanych jakiemuś zabitemu.
Ślepa niewolnica zatrzymała się i słuchała. Przekonała się zaraz, przy pomocy swego ostrego słuchu, że drzwi od kordegardy były zamknięte.
Ostrożnie i cicho poszła dalej. Ręce jej dotykały wystających belek i części muru. Szukając natrafiła na inne schody.
Ponieważ domyślała się, że kozacy ujętego nieprzyjacielskiego wodza musieli osadzić w najbezpieczniejszem zamknięciu, poszła temi schodami, prowadzącemi na sam szczyt wieży.
W tej chwili rozległ się strzał, podobny do dalekiego grzmotu.
Oddział polski zbliżył się do miasta i zaczął je ostrzeliwać z armat.
Huk tych wystrzałów radością przejmował ślepą niewolnicę! Nadchodzili wybawcy! Teraz, jak sądziła Sassa, wszystko jeszcze dobrze skończyć się mogło. Sobieski jeszcze mógł być ocalony z rąk nieprzyjaciół.
Zagrzmiał ponowny wystrzał i musiał być skuteczny, gdyż Sassa usłyszała krzyki.
Drzwi kordegardy otworzyły się. Żołnierze Doroszenki wybiegli po schodach na dół.
Na ulicach powstał zamęt i ciżba. Nadciągający oddział nieprzyjacielski, o sile którego nie wiedziano, ostrzeliwał miasto! Kula właśnie uderzyła w mury otaczające Żwaniec. Gdyby padła na dom i wznieciła pożar, całe miasto byłoby w niebezpieczeństwie. Lada chwila jednak inna kula mogła wywrzeć taki skutek.
Kula ognista uderzająca w mur nie mogła sprawić żadnej szkody, mimo to nadbiegli kozacy i starali się ją zagasić.
Niebezpieczeństwo dla miasta było wielkie. Armat w niem nie było. Doroszenko nie posiadał ich, a w mieście był tylko stary moździerz nie przydatny do użytku.
Większa część kozaków i Tatarów otrzeźwiała, słysząc strzały armatnie. Tylko bardzo pijani leżeli jak martwi.
Doroszenko i jego podkomendni ukazali się na wałach. Straszny był widok, gdy nagle błysnął znów wystrzał i kula ognista wzniosła się w powietrze, w ciemności.
Żołnierze obsługujący armaty celowali dobrze. Kule padały częścią do wody w fosach, częścią do miasta, gdzie osada starała się zapobiegać ich niebezpiecznemu działaniu.
Położenie znajdujących się w mieście było jednakże zagrożone i Doroszenko myślał o przedsięwzięciu wycieczki, dla przyśpieszenia decydującej chwili. Wstrzymywała go od tego jedynie myśl, że to może główne siły polskie przedsiębiorą atak, gdyż w takim razie byłby ze swą przednią strażą zgubiony.
Miał zatem do wyboru albo ze swym oddziałem opuścić miasto i połączyć się z głównemi swemi siłami, albo zrobić wycieczkę i doprowadzić do stanowczej bitwy.
Zdecydował się na ostatnie, aby położyć koniec ostrzeliwaniu miasta.
Odezwały się rogi i powołały kozak ów i Tatarów pod broń.
Polegli leżeli jeszcze na ulicach i placach. Gromadzący się ludzie Doroszenki stąpali po nich.
Otworzono wielką bramę, spuszczono zwodzony most i oddział opuścił miasto.
Przed fortecą uszykował się. Następnie zatrąbiono do ataku.
Dwie armaty rzucały ciągle kule ogniste. Doroszenko wyruszył naprzód.
Tymczasem Sassa dostała się aż pod szczyt wieży i tam czyniła poszukiwania. Gdy straż opuściła kordegardę, uczuła się bezpieczną i zaczęła głośno wołać Sobieskiego.
W tej chwili jednak, z rozkazu Doroszenki, wyprowadzono Sobieskiego z wieży, aby w razie odwrotu nie pozostawić go w mieście.
Sassa słuchała, ale nie mogła rozróżnić, co działo się pod nią.
Ciągle jeszcze przypuszczała, że znajdzie swojego pana.
Gdy się rozległ dźwięk rogów i hałas na ulicach, oznajmił jej, że coś zaszło, chciała zejść po schodach na dół, aby tam szukać Sobieskiego.
Nagle rozległ się straszny łomot.
Kula ognista, po wyjściu Doroozenki z miasta, trafiła w wieżę.
Ślepa niewolnica pozostała przez chwilę jak skamieniała na miejscu.
— Co się stało? Sassa, choć niewidoma, odgadła zaraz, że straszne niebezpieczeństwo jej zagraża. Trzask drzewianych części wieży dowodził, że kula w szczyt jej trafiła.
Okropna to była chwila.
Czy miała zejść, uciekać, zostawić Sobieskiego w wieży?
Trzask trwał tylko przez chwilę. Sassa czuła, że ona sama i to, co ją otaczało, pozostało nietknięte.
— Panie! — wołała załamując ręce w rozpaczy, — panie! odpowiedz, czy jesteś tu w wieży?
Słuchała.
Co to było? Cichy trzask dobiegi do jej ucha. Głos żaden się nie odezwał.
— Janie Sobieski! Sassa cię woła! Sassa jest tu, aby cię uwolnić z niewoli! Daj mi znak, czy żyjesz, czy jesteś tutaj w wieży?
Słuchała znowu.
W wieży widocznie nie było żadnej istoty ludzkiej.
Z daleka dochodziły do niej dzikie okrzyki wojsk Doroszenki śpieszących przez pola, a poza którymi czerwony płomień wzbijał się w niebo ze szczytu wieży.
Słuchała znowu.
Sassa stała nieruchoma i słuchała.
Dreszcz ją przeszedł. Jana Sobieskiego nie było tu, Jan Sobieski nie odpowiadał, a trzask zagadkowy stawał się coraz głośniejszym.
— Najświętsza Panno! — krzyknęła ślepa niewolnica uczuwszy nagle duszność i gorąco, — ogień! wieża się pali!
Przeraźliwy krzyk niewidomej rozlegał się echem po pustej wieży. Nie mogła ona widzieć pożaru, tylko gorąco i dym, który ją obejmował, przestrzegały ją, że jest zgubioną. A nikt nie wiedział, że poszła do wieży.
Gdyby była mogła widzieć, poznać całe niebezpieczeństwo, znaleźć schody prowadzące na dół... Ale Sassa była niewidomą, a ogień szerzył się z przerażającą wściekłością, obejmując belki jednę po drugiej.
Przerażenie na chwilę sparaliżowało jej członki. Wkrótce jednak, kierując się instynktem zaczęła rękami macać ścianę, ażeby dostać się do schodów, zejść i opuścić wieżę.
Wskutek przestrachu nogi prawie odmawiały jej posłuszeństwa. Kilka chwil jeszcze, a byłaby zgubioną, bo dym zwiększał się ciągle.
Chciała wołać pomocy, lecz słowa zamierały jej na ustach... przerażenie było zbyt wielkie, dawało jej się, że wszystko kręci się koło niej, że wieża wali się na nią, że ją płomienie obejmują.
Dostała się nareszcie do schodów prowadzących na dół.
Okrzyk nadziei wydarł się z jej ust.
Szybko zeszła po schodach.
Okropny dym ścigał ją. Cała wieża była go już pełna.
Płomienie szerzyły się u góry, dopóki znajdowały drzewo, z niesłychanym pośpiechem obejmując stare suche belki i deski. Rzucały one okropne przerażające światło na ulice miasta zawalone trupami.
Ślepa niewolnica zeszła na dół i zaczęła szukać wyjścia. Dostała się na korytarz prowadzący na miasto. Ale gdy doszła do drzwi, przekonała się, że kozacy wybiegając z wieży zamknęli drzwi za sobą.
Przebiegła prędko do żelaznej furtki wychodzącej na fosę, którędy dostała się do wieży.
I tę znalazła wkrótce, podczas gdy dym dostawał się już do dolnych kompartymentów wieży.
Dotknąwszy drzwi drgnęła... dotknęła ich raz jeszcze... szarpnęła niemi... były zamknięte! Warta i te drzwi zamknęła!
Ślepa niewolnica zachwiała się pod wrażeniem tego strasznego rozczarowania... upadła... siły ją opuściły...
Wycieczka, którą Doroszenko z kozakami i Tatarami przedsięwziął, zmusiła wkrótce do milczenia armaty małego oddziału wojska polskiego.
Nie mógł się on opierać pięćkroć przeważnej sile i musiał się cofnąć pośpiesznie, ażeby nie został otoczonym i wytępionym.
Na szczęście udało się oddziałowi ocalić i uprowadzić obie armaty.
Doroszenko jednak nie wiedział, czy liczniejszy oddział nieprzyjacielski nie znajdował się w odwodzie i już nie nadciągał, postanowił zatem nie ścigać uchodzących.
Przypuszczenie jego, że główne siły Sobieskiego nie mogły być daleko, było uzasadnione. Nie posunęły się one jeszcze tak daleko, żeby mogły mieć styczność z cząstką straży przedniej, która właśnie doznała porażki.
Hetman kozacki powrócił zatem o świcie pod mury miasta i tu znacznej części swych ludzi kazał zająć stanowisko.
Sam z atamanami i jednym oddziałem udał się do miasta.
Z wieży pozostała już tylko czarna ruina. Części drewniane były spalone, żarzyły się i dymiły jeszcze. Inna kula ognista zapaliła w innej części miasta dom samotnie stojący, ale na szczęście pożar nie rozszerzył się dalej.
Gdy Doroszenko powrócił do miasta przekonał się przedwszystkiem, że pojmany Sobieski znajduje się jeszcze w bezpiecznem zamknięciu, do którego został przeprowadzony i w którem go strzeżono.
Następnie hetman z atamanami udał się do domu, w którym mieszkał i w którym znajdowała się wielka izba będąca rodzajem sali.
Zająwszy z atamanami miejsce przy długim stole, kazał przynieść jadło i wino.
— Mamy jeszcze wydać wyrok, towarzysze broni, — rzekł po biesiadzie, — mamy ważnego i znakomitego więźnia w naszych rękach! Odbędźmy nad nim sąd! Sprowadzić tutaj Jana Sobieskiego, wodza naszych nieprzyjaciół.
Sześciu zbrojnych kozaków wykonało rozkaz.
Wkrótce Sobieski, który zrzucił z siebie przebranie kozackie, ukazał się w sali pośród zebranych.
Postawa jego była dumna i nieugięta. Nieprzyjaciele ponuro i groźnie spoglądali na niego.
Jan Sobieski nie okazywał żadnej obawy i oczekiwał swego losu z prawdziwie bohaterską odwagą.
Wszedł do sali i zbliżył się do stołu, przy którym Doroszenko biesiadował z atamanami.
— Jestem w waszej mocy, — rzekł donośnym głosem, — macie w ręku swego nieprzyjaciela! Więc dobrze, oznajmicie mi mój los.
— Przestałeś wydawać rozkazy, Sobieski, jesteś naszym jeńcem, — odpowiedział Doroszenko, — my tu rozkazujemy! Wkrótce dowiesz się wyroku!
— Nie sądźcie, żebym go się lękał, — odparł Sobieski.
— Słynną jest twoja odwaga, ale zobaczymy, czy zasłużyłeś na tę sławę, — mówił Doroszenko dalej, — daję ci do wyboru: albo wstąpisz w nasze szeregi i będziesz walczył razem z nami, albo poniesiesz śmierć jako szpieg!
— Pod twoją buntowniczą chorągwią Sobieski nigdy walczyć nie będzie! — zawołał więzień, — jak śmiesz mi czynić taką nikczemną propozycyę?... Na moje zbawienie, musiałbym być człowiekiem takim jak ty, ażeby się buntować.
Doroszenko zerwał się z wściekłością i dobył szabli.
— Co śmiesz mówić zwyciężony? — krzyczał rozjuszony.
— Mnieś nie zwyciężył! Przechwalasz się i kłamiesz, — odpowiedział Sobieski dumnie.
Doroszenko chciał szablą zabić jeńca, ale powstrzymał się i zmienił postanowienie.
— Inaczej umrzesz, — mówił z tryumfem, — poniesiesz haniebną śmierć skazanego, nie zginiesz z mojej ręki! Zarozumiałe twoje słowa zamilkną, gdy cię na pal wbijemy. Wymyślimy ci śmierć taką, która zdoła twoją dumę złamać lub ugiąć! Nieprzyjaciołom naszym damy przykład.
— Tego nie potrzebujecie, bo wasze okrucieństwa i żądza krwi znane są powszechnie, — odrzekł Sobieski, — nie sądźcie, żebym obawiał się śmierci w jakiejkolwiek postaci stanęłaby przedemną, nie doczekacie się tego tryumfu, żebyście usłyszeli z ust moich słowo skargi lub jęk boleści.
— To zobaczymy! — zawołał Doroszenko z szatańską miną, — każdy z nas wymyśli jaki rodzaj śmierci, a najokropniejszą wybierzemy, a wtedy przekonamy się, czy wzięty do niewoli wódz nieprzyjacielski, waleczny Sobieski, pozostanie niemym i dumnym.
Słowa te znalazły w kole naczelników głośne uznanie.
— Ja proponuję, żeby na szczątkach murów wieży postawić wysoki słup, — mówił Doroszenko dalej, — Sobieski zostanie do niego przywiązany, ażeby go nasi wojownicy widzieć mogli. Następnie zostanie mu okręcony około szyi stryczek, który będzie przywiązany do wierzchołka słupa, ażeby nim wiatr pomiatał jak dzwonem.
— Dobra to propozycya, ale ja podam lepszą, — zawołał jeden z atamanów, — ubierzcie go w suknię umaczaną w smole i zapalcie. Niech jako słup płomieni wróci do swoich żołnierzy.
Projekt ten znalazł wielkie poparcie w kole zebranych, jednakże jeszcze inny ataman zażądał głosu.
— Czyż nie nazwałeś go wczoraj pojmanym lwem, hetmanie? — zapytał, — lew pojmany, gdy się znajduje w naszych rękach nie powinien nam więcej dać uczuć swych łap. Zbudujmy klatkę z drzewa i sztab żelaznych, zamknijmy w tej klatce pojmanego lwa i obwodźmy go po mieście i za miastem, ażeby wszyscy widzieli go w klatce.
— To najlepszy pomysł! Wsadzić go do klatki! — zawołano dokoła.
— A potem przyniosą drzewa, — mówił ataman dalej, — i włożą do klatki, i zapalą je, a wtedy usłyszymy, czy lew nie zacznie wyć!
— Spalić go! Tak spalić go w klatce! — wołali odurzeni winem naczelnicy.
— I ja się zgadzam na ten wyrok! — zawołał Doroszenko, — dalej zbijcie klatkę z mocnego drzewa i zaopatrzcie ją z dwóch otwartych stron żelaznemi sztabami, ażeby można było widzieć pojmanego lwa w klatce.
Rozkaz wykonano natychmiast. Kilku kozaków zbiło klatkę.
— Jest to was godne, — rzekł Jan Sobieski, — ale nie sądźcie, że się obawiam waszego barbarzyństwa! Możecie mnie dręczyć, możecie mnie zabić, możecie mnie uczynić ofiarą waszego okrucieństwa, ale wobec śmierci zostanę takim samym, jak jestem!
— To zobaczymy, Janie Sobieski! — zawołał Doroszenko, — do klatki z tobą! Głód i pragnienie zmiękczą cię! A jeźli nie, to ogień da ci radę!
— Drżyjcie przed zemstą moich żołnierzy!
— Chcesz nam grozić, zuchwalcze? — zapytał Doroszenko, — czas twój przeminął! Nie darmo wpadłeś w nasze ręce! Tym razem nie ma ratunku dla ciebie!
— Jestem w ręku moich nieprzyjaciół, jestem więc na los mój przygotowany! — odpowiedział Sobieski.
— Będziesz ostrzegającym przykładem dla innych dowódzców, — mówił Doroszenko dalej, — gdy usłyszą co się stało z tobą, będą się wystrzegali przeciw mnie podnosić broni!
— Mylisz się buntowniku! — zawołał Sobieski dumnie, — przykład mój zachęci ich tembardziej, ażeby ciebie i twoich ludzi wytępić! Śmierć moja będzie pomszczoną!
Kozacy oznajmili, że klatka jest już gotowa.
— Wziąść go do klatki! — rozkazał Doroszenko z wściekłością, wskazując ręką Sobieskiego.
Kozacy rzucili się na niego.
Sobieski odepchnął ich.
— Pójdę sam! — odpowiedział.
— Powalcie go! — krzyknął Doroszenko, — ale nie zabijcie!
Kozacy rzucili się na Sobieskiego i wywlekli go na ulicę.
Tam stała przygotowana wielka żelazną kratą opatrzona klatka.
Sobieski został do niej wepchnięty, poczem drzwi klatki zaryglowano.
— Zaprządz konia! — rozkazał Doroszenko, który z atamanami znajdował się na dole.
Rozkaz jego wykonano natychmiast.
Kozacy zaprzęgli konia do wozu, na którym umieszczona była klatka.
Doroszenko i atamanowie kazali sobie przyprowadzić konie i dosiedli ich.
Wóz z klatką ruszył.
Sobieski widział dokoła zwłoki swoich żołnierzy, przez które przejeżdżali kozacy i wóz, na którym on sam się znajdował.
O ile mężnie i bez zachwiania znosił on wszystko, co go spotykało osobiście, o tyle przejmujące i bolesne wrażenie czynił na nim widok licznych pokaleczonych zwłok wojowników.
Zasłonił sobie twarz. Tego okropnego widoku nawet mężna jego dusza przenieść niemogła.
Dokoła leżeli wierni jego podkomendni. Wszyscy oni ponieśli śmierć! Sassa także, jak sądził Sobieski, musiała zginąć z nimi.
Widok ten był tak przerażający że bohater w niewoli odwrócił się od niego.
Tutaj widać było człowieka powieszonego na ramach okna, tam poszarpanie zwłoki wbitego na pal, gdzieindziej kilkanaście trupów zwalono jeden na drugiego.
Klatka eskortowana przez kilku kozaków z pikami, jechała naprzód. Doroszenko i atamani jechali za nią konno.
Tak orszak przybył do bramy miasta i przebywszy most zwodzony, opuścił miasto.
Za miastem obozowali ludzie Doroszenki.
Wydali oni głośne krzyki na widok klatki i zbiegli się do niej, ażeby zobaczyć więźnia.
Hetman pozwolił tej uciechy swoim żołnierzom. Tryumf ten sprawiał mu największą przyjemność.
— Chodźcie tu i przypatrzcie się wodzowi w klatce! — wołał z konia na nadjeżdżających kozaków i Tatarów.
Klatka z Sobieskim przedstawiała straszny widok.
Miał on przed oczyma okrutną śmierć, ale nie szemrał. Wszystkie te cierpienia ponosił dla ojczyzny i ta myśl dodawała mu siły!
Konie popędzane przez kozaków ciągnęły klatkę dalej. Witały ją wszędzie dzikie okrzyki zadowolenia.
Nagle, gdy klatka jechała dalej, kozacy i Tatarzy pobledli i rozskoczyli się na obie strony. Widocznie coś ich przestraszyło.
Pomiędzy nimi ukazał się pochylony, skaczący, czerwony Sarafan.
Klatka stanęła.
Doroszenko i jego towarzysze zatrzymali konie.
Czerwony Sarafan, śmiejąc się przeraźliwie, spostrzegł klatkę i zamkniętego w niej bohatera.
Spostrzegłszy czerwony Sarafan, pobiegł pochylony ku klatce i pochwyciwszy rękami za kraty, wpatrzył się pomiędzy nie z widocznym wielkiem wrażeniem.
Poznał Jana Sobieskiego.
Następnie zaczął skakać z dzikim śmiechem dokoła klatki, a wyglądał tak strasznie, że kozacy cofali się przed nim.
— Czerwony Sarafan się pokazał! — zawołał Doroszenko, — nie ruszajcie go! Niech robi co chce i niech idzie gdzie chce! Dosyć już krwi przelanej! Naprzód!
Orszak puścił się w dalszą drogę.
Czerwony Sarafan przyłączył się do niego.
Jagiellona tej samej nocy, w której połowę otrzymanego od Allaraby napoju wlała do wina sędziwemu kasztelanowi krakowskiemu, zamiast Sobieskiemu, opuściła miasto, nie czekając następstw.
Widzieliśmy, że Jan Zamojski wskutek: wypicia napoju, umarł.
Okropnej kobiecie pozostała jeszcze; druga połowa tego płynu, a tę wskutek podszeptu Allaraby przeznaczyła nowo wybranemu królowi.
Myśl, że król Michał zapłonie do niej miłością i posadzi ją na tron, nasuwała jej kuszące obrazy. Gdyby była królową, gdyby nosiła koronę, natenczas wszystkie drogi byłyby dla niej otwartej mogłaby w zupełności zadowolnić swoją niesłychaną ambicyę. Wtenczas śmiałą ręką pochwyciłaby wodze rządu i zawładnąwszy zaślepionym przez miłość Michałem, stałaby się despotyczną panią całego kraju.
I Sobieski leżałby wówczas u jej stóp; a ona mogłaby wykonać uplanowaną zemstę.
Czarna dusza tej szatańskiej kobiety upajała się myślą, że zbliżyła się do upragnionego celu. W ponurem zamyśleniu Jagiellona siedziała w karocy, która ją zawieźć miała do Warszawy. Blada jej, kusząco piękna twarz, nosiła na sobie w tej chwili odbicie planów, jakiemi jej umysł był zajęty. Mar murowy chłód wiał z jej rysów a ponuro błyskające spojrzenia pozwalały się domyślać, co się w niej działo. Była na drodze do potęgi i sławy.
W Warszawie tymczasem około osoby króla snuły się intrygi stronnictw, na które kraj był rozdarty.
Większa część wyższej i bogatej szlachty była niezadowolona z tego, że jeden z mniej zamożnych i mniej znakomitych został wyniesiony na tron.
Król Michał był synem księcia Jeremiasza Wiśniowieckiego, który w wojnie kozackiej stracił cały majątek i był tak biedny, że żył tylko ze skromnej pensyi, wyznaczonej przez zmarłą królowę, a na cztery dni przed wyniesieniem swego syna na tron, otrzymał wskutek prośby od francuskiego marszałka, Chavagnaca, dwieście talarów.
Stronnictwo francuskie rozwielmożniało się u dworu, co dało powód do zawiści.
Król Michał otrzymał od cesarza Leopolda order Złotego Runa i zaczął czynić przygotowania do starania się o rękę jego córki Eleonory, która przedtem była przeznaczoną jego rywalowi w ubieganiu się o koronę, księciu lotaryńskiemu.
Prymas i kilku innych dostojników byli jednakże zdania, że właściwiej będzie ożenić króla z córką księcia orleańskiego, noszącą tytuł “Mademoiselle” i okazywali niezadowolenie, że projekt ich nie został przyjęty. Niespokojne ich zachowanie się i zawiść magnatów, którzy niechętnie widzieli na tronie potomka podupadłego rodu, wystawiały na igrzysko dobro ogółu i paraliżowały wszystkie zamiary króla Michała.
Tak rozpoczęły się intrygi dworskie.
Michał podejrzywał osoby z najbliższego swego otoczenia, a podejrzenia te podsycała jeszcze jego matka, rozsądna kobieta, przenikająca bystrem okiem intrygi.
Matka króla przebywała na dworze i czuwała.
Właśnie w chwili, gdy wojewodzina Jagiellona Wassalska przebywała w Warszawie, u dworu poczynione zostały szczególne zarządzenia, które zdradzały, że matka króla lęka się o jego życie.
Miała ona sen przestrzegający i wierzyła w jego znaczenie. Widziała we śnie rękę, która królowi podawała napój, a gdy Michał napił się, upadł martwy na posadzkę.
Przestrachem zdjęta księżna obudziła się i od tej chwili postanowiła nie ufać tym, którzy otaczali jej syna. Sama miała mu podawać wszystkie potrawy i napoje, i przestrzegała go, żeby nie spożywał niczego, co nie było przyrządzonem w jej obecności.
Król Michał sam był w obawie i poddał się chętnie zarządzeniom swojej matki.
Sejm, który się odbył w owym czasie, został zerwany wskutek opozycyi jednego posła. Powaga królewska upadała wśród sporów szlachty, a kasztelan poznański, który na ponownie zwołanym sejmie przemawiał przeciw niezadowolonym, otrzymał na publicznem zebraniu stanów sześnaście ciężkich ran.
Król Michał nie był tak słabym i niezdolnym, jakim go przedstawiali jego przeciwnicy. Usiłował on z trudem i energią utrzymać spokój i powagę tronu, nie udało mu się to jednak w pośród sprzecznych opini, które łączyły się z sobą tylko wtedy, gdy chciano go upokorzyć.
Nareszcie w przykrem swojem położeniu obdarzył swojem zaufaniem biskupa chełmskiego, Oliszowskiego, który wkrótce wziął nad nim zupełną przewagę.
Tym sposobem kierownictwo wszystkich spraw pozostawało w ręku biskupa i matki króla.
Wszystkie te okoliczności nie podnosiły kraju i tronu w oczach innych dworów. Elektor brandeburski, Fryderyk Wilhelm, kazał pułkownika Kalksteina, mającego dobra w jego państwach i w Polsce i zbiegłego do Warszawy, schwytać w samej stolicy przez ludzi swego posła Brandta i odesłać do Brandeburgu. Bez względu na zażalenia króla Michała, Kalkstein został stracony, a całe zadosyćuczynienie ograniczyło się na tem, że poseł elektora na czas pewien pozornie został usunięty od urzędu. Ażeby odzyskać od elektora 1500 ludzi posiłków przeciw grożącym Turkom, trzeba było mu odstąpić kilka polskich obwodów.
Król Michał jednak w owym czasie niezgody z prymasem i magnatami, nie tyle obawiał się Turków, ile swoich przeciwników w kraju, a obecność wojewodziny Wassalskiej dowodziła najlepiej, że obawa króla była uzasadniona.
Jeden z wezyrów sułtańskich, Cuprogli, podniecał Mahometa IV przeciw Polakom, a wzrastający we wpływ i potęgę doradzca sułtana, Kara Mupodsycał jeszcze bardziej tę niechęć.
Zerwane zostały wszelkie układy z posłem polskim i wojna zdawała się nieuniknioną w chwili, kiedy Polacy mieli jeszcze do czynienia z kozakami. Ottomanowie chcieli widocznie skorzystać z tej sposobności i rzeczywiście za nosiło się na to, że nie spotkają żadnego skutecznego oporu.
Cztery sejmy jeden po drugim rozeszły się bez powzięcia żadnej uchwały.
Wszystkie te niebezpieczeństwa i niezgody mogły się ukończyć tylko wte dy, gdyby silna, energiczna ręka ujęła ster i kierowała nawą rządu z żelazną wolą.
Jagiellona wyciągała pożądliwą rękę po koronę i sądziła, że przyszła chwila, w której trunek Allaraby będzie mógł zrobić ją władczynią.
Nie było jednak podobnem wykonać tego planu, ponieważ matka króla była baczną dozorczynią.
Wreszcie Jagiellona udała się raz wieczorem do swego znajomego od lat dawnych, kanclerza Paca, mieszkającego w zamku królewskim i zaraz przy szła jej myśl użyć pomocy i pośrednictwa tego chytrego a wpływowego człowieka, ażeby dopiąć swego celu.
Kanclerz Pac tak jak i jego brat, należał do niezadowolonych, ale rozsądek kazał mu kryć się z tem.
— Ze mną możesz być szczerym, kanclerzu, — rzekła Jagiellona z kuszącym uśmiechem do lubiącego intrygi dostojnika, — ażebyś widział i przekonał się, że ja także jestem szczerą, powiem ci otwarcie, że jestem z obecnego stanu rzeczy niezadowolona.
— Należysz do nas, wojewodzino, wiem o tem od dawna, — odpowiedział kanclerz, którego oczy małe, przenikliwe, błysnęły przy tych słowach, — i cieszę się z twego przybycia na dwór! Powiedz pani sama, czy spór o osobę, która ma być królową, nie zostałby rozstrzygniętym odrazu, gdyby król się zdecydował oddać swą rękę córce lub wdowie po jednym z wojewodów i tym sposobem ujął sobie stronnictwo niezadowolone.
Jagiellona spuściła tajemniczo swe wielkie, piękne oczy.
— Duma Michała na to nie pozwoli, panie kanclerzu, — odpowiedziała po chwili, — chce on zaślubić którą z cudzoziemskich księżniczek.
— A gdyby ciebie wybrał, wojewodzino? — szepnął Pac, obserwując wpływ swoich słów, — gdyby tobie podał rękę, ażeby cię na tron wprowadzić?
— Wtenczas możesz być pewny, panie kanclerzu, że zaczęłyby się inne rządy! — odpowiedziała Jagiellona dumnie i stanowczo.
— Na moje zbawienie, wojewodzino, jesteś kobietą zdolną ująć silną ręką władzę i położyć koniec niezadowoleniu.
— Jednego tylko brakuje, panie kanclerzu; miłości króla, a ta jest najważniejszą.
i — Tak piękna kobieta, jak wojewodzina Wassalska nie bawi darmo na dworze.
— Daj pokój podchlebstwom, idzie tu o zawarcie tajemniczego przymierza, panie kanclerzu!
— Tem silniej będę pragnął zapewnić ci koronę, wojewodzino.
— Bez gwałtownego środka nie da się to uczynić!
Chytry Pac drgnął.
— Powiedz mi, wojewodzino, o jakim środku myślisz, a przyrzekam być wiernym pomocnikiem, jeżeli wykonanie tego środka jest możebne!
— No, cóż? A gdybym królowi zadała napój miłosny?
— Napój miłosny, tak, masz pani słuszność! Ale czy go posiadasz?
— Odziedziczyłam po mojej matce, panie kanclerzu, napój, który obudzą miłość w tym, co go wypije dla osoby, która go przyprawiła! Matka moja pragnęła mi zapewnić miłość mego męża!
— A pani byłaś tak przezorną, żeś zachowała część tego napoju! A zatem wojewodzino, masz w ręku środek, za pomocą którego możesz zostać królową! Wlej napój królowi do wina, i...
— Bardzo to ładnie, panie kanclerzu, — przerwała Jagiellona, — lecz zapominasz o matce króla!
— To prawda, wojewodzino, — odrzekł Pac, — muszę jednak wymyślić środek podania napoju królowi! Ręka moja, że tego dokażę! Jutro wieczorem rada koronna zbiera się u Michała. W takich razach zwykle podają wino. Daj mi pani napój! Znajdę sposobność podania go temu, dla którego przeznaczony!
— Gdybyś sam przyrządził trunek, panie kanclerzu, miłość króla mogłaby zwrócić się ku tobie!
— To znaczy, że pani sama musisz go przyrządzić... trudne to będzie zadanie, wojewodzino!... Ale prawda! przypomina mi się, że jest inny sposób! Koło sali radnej jest mały gabinet, którego ściany zawieszone są mapami geograficznemu Gdybyś mogła dostać się do tego gabinetu, pani wojewodzino...
— To dałoby się wykonać, panie kanclerzu.
— Ja przyniosę pani puhar... pani będziesz przygotowana... wiejesz napój do wina... ja wezmę puhar i postawię go napowrót na swojem miejscu i plan cały się powiedzie!
— Trzeba spróbować, panie kanclerzu!
— Jestem pewny twojej wdzięczności, wojewodzino.
— Jesteśmy i pozostaniemy sprzymierzeńcami!
Przyrzeczenie to zupełnie pozyskiwało kanclerza Paca dla powziętej myśli. Mógł osiągnąć najwyższy wpływ gdyby Jagiellona została królową.
— Przymierze zawarte, pani wojewodzino, — rzekł, podając rękę Jagiellonie.
Ona odpowiedziała podaniem mu wzajemnie ręki, którą on podniósł do ust. Następnie rozstali się.
Nazajutrz wieczorem zebrała się rada koronna, do której kanclerz należał, w sali radnej zamkowej. Brało w niej udział oprócz króla jedenastu dygnitarzy, którzy zasiedli przy wielkim stole, na którym świece paliły się w kandelabrach. Przed każdem miejscem stał wysoki, kolorowy puhar. Po krótkim czasie ukazał się podczaszy ze złotym dzbankiem i napełnił puhary.
Biskup Olszowski siedział po jednej, a Pac po drugiej stronie króla. Wysocki, poseł z Konstantynopolu, znajdował się także w liczbie obecnych i opowiadał o tem, co się działo na dworze sułtana.
Dygnitarze słuchali z uwagą.
Wysocki opowiadał o nieprzyjaznych usposobieniach Turków przeciwko cudzoziemcom i o zarozumiałości, z jaką wielki wezyr go traktował.
— Zmuszano mnie, — mówił w ciągu opowiadania, — żebym w znacznej odległości od pałacu sułtana wysiadał z karocy i piechotą dochodził do marmurowych kolumn. Warta zatrzymywała moje konie za cugle.
— To niesłychane! — zawołał Olszowski, — jest to upokorzenie, którego płazem puścić nie można!
— Jak daleko od pałacu musiałeś pan wysiadać, — zapytał jeden z obecnych ambasadora.
— Nie mierzyłem odległości, ale ją łatwo mogę pokazać, — odpowiedział poseł, wstając od stołu.
Wszyscy dygnitarze i król poszli za jego przykładem i przystąpili wraz z nim do wysokiego okna, które Wysocki otworzył, ażeby na dole wskazać położenie.
Kanclerz wstał także. Chwila ta zdawała mu się nadzwyczaj pomyślną.
Wszyscy przystąpili do okna. Podczaszy i służba oddalili się, nie mogąc być świadkami obrad.
Kanclerz szybko rzucił wzrokiem dokoła.
Nikt nie uważał na niego.
Wziął swój puhar i poszedł z nim szybko do drzwi gabinetu. Po cichu otworzył je i wyciągnął rękę z puharem przez otwór.
Jagiellona stała tam, czekając.
Kanclerz nie widział, co się działo w gabinecie za drzwiami.
Upłynęła chwila, potem wysunął rękę z puharem.
Wracał napowrót do stołu.
Ale w tej samej chwili, w której przybliżał się do stołu, dygnitarze odwrócili się od okna, ażeby powrócić na swoje miejsca.
Pac pobladł... plan jego mógł się nieudać w ostatniej chwili.
Był zmuszony postawić puhar przed sobą.
— Piję za powodzenie naszej broni w wojnie z kozakami, — rzekł król, podnosząc kielich, — gdy ich pokonamy, wyślemy wojsko nasze przeciw Ottomanom!
Wszyscy byli zmuszeni pójść za przykładem króla i pić za powodzenie wojsk.
Podniesiono kielichy. Kanclerz Pac podniósł także swój, w którym się znajdował napój Allaraby.
Gdy jednak wszyscy wychylili kie lichy, on wypił tylko parę kropli.
Nie udało mu się zamienić puhar z królewskim.
Gdy powstano i król uwolnił swych doradzców, Pac musiał pełny puhar pozostawić przed sobą.
Zamiar jego nie powiódł się. Z ponurą twarzą wyszedł z pokoju razem z innymi dygnitarzami.
Gdy sala radna opróżniła się i król Michał udał się także na spoczynek, ukazali się służący, ażeby uprzątnąć stoły.
Jeden z lokai, jakiś Francuz, spostrzegł pełny puhar kanclerza. Pochwycił go chciwie i odwróciwszy się, wychylił jednym tchem.
Napój Allaraby chybił swego przeznaczenia. Lokaj następnej nocy śmiercią przypłacił swe łakomstwo.
Znaleziono go z rana umarłego na łóżku.
Kanclerz Pac usłyszawszy o tem, domyślił się natychmiast, co spowodowało śmierć służącego. Nie zdradził się jednak przed nikim, ciesząc się tylko, że nie wypił więcej wina.
Czerwony Sarafan jeszcze podczas objazdu klatki poza miastem, udał się do miasta.
Straszny był widok tego czerwonego widma, tańczącego po trupach.
Śmiech jego miał coś przerażającego. Tylko obłąkany mógł tak śmiać się i tańczyć.
Kozacy znajdujący się w mieście usuwali się przed nim na bok. Oni nawet doznawali instynktownej trwogi na widok czerwonego Sarafana, którego wszyscy mieli za nadludzką istotę, za zjawisko zapowiadające nowy rozlew krwi.
Tańczące widmo przybliżyło się do wieży, pod którą w tej chwili nie było żadnej warty.
Popatrzył przez chwilę na wieżę, której górna drewniana część spaliła się.
Następnie pochylony zbliżył się do jej murów.
Zdawało mu się, że słyszy stłumione wołanie.
Twarz jego wyrażała najwyższe skupienie uwagi. Oczy miał szeroko roztwarte.
Co to było? Przez chwilę panowała głęboka cisza, następnie lekki jęk doszedł do niego.
Dokoła nie było widać nikogo. Słaby ten dźwięk musiał więc dochodzić do niego z wnętrza spalonej wieży.
Czyżby tam był jaki człowiek?
Czerwony Sarafan zbliżył się do bramy wieży — była zamknięta.
Stanowiło to niespodziewaną przeszkodę.
Ale czerwony Sarafan umiał sobie poradzić. Wszedł do znajdującej się obok wieży niskiej kordegardy i znalazł tam na ścianie na gwoździu kilka wielkich kluczy. Wziął je i powrócił z niemi do bramy.
Wkrótce znalazł klucz właściwy, włożył go do starego, zardzewiałego zamku i obrócił z całą siłą.
Otworzył bramę.
Nieznośna, silna woń spalenizny uderzyła go tak, że cofnął się na chwilę.
Ściany, schody, kamienne tafle podłogi były pokryte czarną sadzą. Na pół spalone kawały drzewa leżały dokoła.
U góry tliły się jeszcze niektóre w murze osadzone belki. Górna część wieży była zupełnie zburzona i światło z góry padało do dolnych części, które czerwony Sarafan przejrzał starannie i ostrożnie.
Poczerniały, bezładny chaos dokoła przedstawiał się strasznie.
Czerwony Sarafan dotknął na pół spalonych odłamów drzewa, leżących dokoła, — były jeszcze gorące.
Zręcznie przeskakiwał pomiędzy niemi.
Wtem ciężkie westchnienie dało się słyszeć wyraźnie z ciemnego tylnego korytarza.
Czerwony Sarafan wytrzeszczył oczy. Nie mylił się. W ciemnej części wieży znajdował się jakiś człowiek, o którym zapomniano.
Dziwny człowiek wymówił kilka niezrozumiałych wyrazów i wspinając się na opalonych belkach, dostał się na wąski, sklepiony korytarz.
Tu było tyle dymu, że zaledwie mógł oddychać.
Wdzierające się jednak powietrze rozrządzało powoli dym.
— Na pomoc! — wołał słaby głos.
Czerwony Sarafan wzdrygnął się, lecz przemagając wstręt, rzucił się w korytarz pomimo dymu.
Gdy zbliżył się do drzwi wychodzących na fosy, ujrzał w słabem świetle, które się tam przedzierało, leżącą ślepą niewolnicę z Sziras.
Sassa była blizką śmierci. Straciła przytomność. Tylko instynktem zachowawczym kierowana, wymawiała nieświadomie wyrazy, które czerwony Sarafan słyszał. Leżała nieruchoma.
Czerwony Sarafan przyjrzał się jej.
— To ślepa! — szepnął.
I otworzywszy jednym z przyniesionych kluczy małe drzwi, wpuścił światło i powietrze do zadymionego wnętrza wieży.
Następnie wyjrzał na zewnątrz tą furtką. Przekonał się, że po drugiej stronie fosy znajdowali się kozacy, cofnął się szybko. Potem z beczki znajdującej się w wieży przynioósł wody i zaczął nią cucić Sassę. Ukląkł przy niej i patrzył w jej bladą twarz. Obmył jej czoło i zwilżył wodą jej usta.
Świeże powietrze i woda podziałały orzeźwiająco na omdlałą.
Ciężkie westchnienie wydobyło się z jej piersi... podniosła się.
— Kto jest przy mnie? — rzekła słabym głosem.
Czerwony Sarafan przedewszystkiem dał jej napić się wody.
— Zgadnij skowronku! — rzekł następnie.
— Nie wiele razy słyszałam twój głos, ale jeżeli się nie mylę, to jesteś tym, któergo lud czerwonym Sarafanem nazywa.
— Dobrześ odgadła, skowronku! — śmiał się Sarafan.
Sassa napiwszy się i przyszedłszy nieco do siebie, podała mu rękę.
— Wyratowałeś mnie, dziękuję ci. Gdyby nie ty, gdyby nie twoja niespodziewana pomoc, byłabym zgubioną!
— To nic! — odrzekł czerwony Sarafan, — nie potrzebujesz mi dziękować skrowronku! Usłyszałem, że wołasz i jęczysz, więc przyniosłem klucz.
Sassa drgnęła i pochwyciła za ramię Sarafana.
— Gdzie jest mój pan? gdzie jest Jan Sobieski? — zapytała nagle i śmiertelna trwoga wyraziła się w jej rysach, — ogień powstał w wieży i w mieście... oddział wojska nadciągnął, ostrzeliwał miasto! Ulituj się, gdzie jest mój pan! Kto został zwycięzcą!
— Kozacy zwyciężyli! Leżą tam dokoła! Ty tego, prawda, widzieć nie możesz, skowronku. A gdzie jest Jan Sobieski?... He! he! z nim nie dobrze!
— Mów, gdzie jest? — zapytała Sassa wstając, — muszę iść do niego! Dostał się do niewoli!
— Do niewoli, tak! Kozacy zamknęli go do klatki, jak dzikie zwierzę! — roześmiał się czerwony Sarafan.
— I ty możesz się śmiać! — zawołała Sassa przerażona, — Najświętsza Panno Maryo... więc w klatce! powiadasz?
— Obwożą go w klatce! — A cóż z nim zrobią później? Jest zgubiony. I nikt go nie ocali?... On nie powinien zginąć!
Czerwony Sarafan wpatrzył się w ślepą niewolnicę.
— Zginę chętnie, byleby go ocalić, — mówiła Sassa dalej! — ulituj się, pomóż mi ocalić mego pana!
Czerwony Sarafan nic nie odpowiedział.
— Gdzie jesteś? — zapytała Sassa, wyciągając rękę do niego, — wyratowałeś mnie, wchodzisz wszędzie, ponieważ lud uważa cię za ducha i nic ci nie czyni... musimy Jana Sobieskiego ocalić!
— Ty! — rzekł czerwony Sarafan krzywiąc się, — skrowronku, ty się nie możesz pokazać. Kozacy poznaliby zaraz, że należysz do ich nieprzyjaciół i podzieliłabyś los Sobieskiego!
— Nie lękam się śmierci!
— Gdzie chcesz iść, skowronku?
— Do mego pana!
— Nie znajdziesz go, jesteś ślepa!
— Muszę go znaleźć!
— Kozacy cię zobaczą, skowronku! A choćbyś wtedy śpiewała, oni nie znają się na śpiewie!
— Ale mój pan będzie zgubiony, jeżeli jaki cud go nie ocali!
— Ty nie możesz go ocalić, skowronku!
Sassa zakryła twarz rękami.
— Któż mi pomoże? Boże miłosierny, ulituj się! Kto mi pomoże ocalić mego pana? — wołała w rozpaczy.
Czerwony Sarafan patrzył na nią.
— Zostań tu w wieży, — rzekł, — ukryj się tu, skowronku, nie powinnaś się pokazywać! Ja tam pójdę i zobaczę, co zrobią z twoim panem.
— Mów, czy chcesz go ocalić? Jeżeli kto, to ty zrobić to możesz!
— Ocalić go mogę, jeżeli zechcę i leżeli kozacy jeszcze go nie zabili.
Sassa załamała ręce.
— Jest w ich ręku! — zawołała z rozpaczą, — zabiją go!
— Zabiją.
— Idź! obroń go! Będę ci wiecznie wdzięczną za to! Pójdę z tobą!
— Nie! pozostań tutaj! Toby tylko wszystko popsuło! Ciebie nikt nie może widzieć!
— A czy mi przyrzekasz, dobry, kochany Sarafanie, że ocalisz mojego pana?
Sassa pogłaskała rozczochraną głowę szczególnej postaci.
Czerwony Sarafan przybrał szczególny wyraz i roześmiał się.
— Mój dobry, kochany Sarafanie, — powtórzył ze szczególnym wyrazem dumy i zadowolenia, — he! he!... tego jeszcze nigdy nie słyszałem! Mój dobry, kochany Sarafanie!...
— Zdawał się niesłychanie cieszyć temi wyrazami.
— Ludzie powiadają, że ty jesteś potworem i śmierć sprowadzasz za sobą! Wszędzie gdzie się ukażesz, jak powiadają, płynie krew, masz być widmem wojny... Ja nie uciekam przed tobą, lecz wdzięczną ci będę, bo czyż nie ocaliłeś mi życia? Ale stokroć więcej wdzięczną ci będę, jeżeli ocalisz życie mojemu panu.
— Postanowiłem wprawdzie nigdy nie ocalać życia człowiekowi bo ludzie, to dzikie zwierzęta, — mówił czerwony Sarafan, prostując się nagle.
— Na twarzy jego był w tej chwili wyraz straszny, okropny, nienawistny.
— A jednak mnie ocaliłeś życie!
— Jesteś ślepa i biedna skowronku!
— A czyż Jan Sobieski nie jest również zgubiony, jeśli go nie ocalimy?
— Postanowiłem nie czynić tego, skowronku... cieszyłem się, gdy przeklęci ludzie rzucali się wzajem na siebie, gdy krew płynęła, tańczyłem, bo to sprawiało mi radość!...
— Skądże masz takie szatańskie uczucia, Sarafanie? — zapytała ślepa, niewolnica przerażona.
— Więc ty nie poznałaś jeszcze jacy są ludzie? Więc nikt cię jeszcze nie skrzywdził? Nikt cię jeszcze nie skazał na głód i pragnienie?
— Było tak, Sarafanie! — musiała Sassa przyznać wspomniawszy o Jagiellonie.
— A gdy tobą poniewierali, gdy cię chcieli zgubić, czyś ich nie przeklinała i nienawidziła? — zgrzytał zębami czerwony Sarafan, przejęty nieopisaną wściekłością i nienawiścią ludzi, — gdy cię deptali, skazywali na głód i pragnienie, traktowali gorzej niż psa lub konia, czy nic się nie oburzało w twojej piersi?
— Powiedz mi jednak, Sarafanie kto cię tak źle traktował? Skąd ci przyszły takie szatańskie myśli?
— Eh!... nie pytaj mnie o to!
— Czy nie masz matki... ojca?...
Czerwony Sarafan roześmiał się dziko.
— Czy nie masz dachu, domu? — pytała Sassa dalej.
— Nic!... nie mam nic!...
— Więc ja będę twoją pociechą Sarafanie! Jestem tylko biedną opuszczoną niewolnicą, nie mającą rodziców i ojczyzny, od dzieciństwa wychowaną w niewoli! Ty przynajmniej masz światło dzienne! Jesteś szczęśliwszym w po porównaniu z biedną Sassą!
Czerwony Sarafan słuchał zdziwiony i patrzył na nieszczęśliwą.
— Wyrzecz się swojej nienawiści i dzikości, — mówiła Sassa dalej, — ukazujesz się raz tu, raz tam, tańczysz i śmiejesz się, jesteś tam zawsze, gdzie krew płynie, więc nazywają cię widmem, czerwonym Sarafanem i uciekają przed tobą. Gdy będziesz innym i lepszym, nikt nie będzie uciekać od ciebie.
— Niech uciekają! — zawołał czerwony Sarafan, — powiedziałem ci już, że ich wszystkich nienawidzę! Nie pytaj mnie więcej, nic nie powiem.
— Daj mi rękę, Sarafanie! Czyż nie cierpimy jednakowo? — zapytała Sassa wzruszająco miękkim głosem.
Czerwony Sarafan doznał takiego wrażenia, jakby się przeląkł i wyrwał swoją rękę z rąk Sassy.
— Gdzie chcesz iść? — zapytała przestraszona.
— Do klatki! — odpowiedział czerwony Sarafan, — zostań tutaj, ukryj się!
— I ocalisz mojego pana? Czerwony Sarafan nic nie odpowiedział, wybiegł i wkrótce potem znikł w ulicy.
Dziki śmiech jego dochodził do ślepej niewolnicy, która znów pozostała sama.
— Co to jest? — mówiła składając ręce, — co się dzieje w duszy tego człowieka, którego wszyscy nazywają widmem? Czy on ocali mojego pana? Tak sądzę! Przecież ocalił mnie! I ja już go się nie boję! Jest to człowiek z ciała i z kości jak inni... tylko słysząc jego okropny śmiech, zdaje się, że jest obłąkanym! Ale on jest przy zdrowym rozumie! Głos wewnętrzny mi mówi, że nie napróżno udałam się do niego! Pozostań tutaj... ukryj się! To były jego ostatnie słowa! Zastosuj się do nich! W ciągu tych kilku godzin musi się wszystko rozstrzygnąć. Oby tylko niebo chroniło mojego pana.
Ślepa niewolnica upadła na kolana, złożyła ręce i modliła się.
Hetman kozaków, który z oddziałem swoim stał za miastem w blizkości murów fortyfikacyjnych spostrzegł, że mała żelazna furtka na pół zburzonej wieży otworzyła się.
Wysłał natychmiast jednego z swych ludzi do miasta z poleceniem, że by ją zamknął.
Sassa usłyszawszy, że kozacy wchodzą do wieży ukryła się jak jej doradził czerwony Sarafan.
Kozacy zamknęli furtkę, opuścili wieżę, a następnie zamknęli wielką bramę, która z wieży prowadziła na miasto.
Tymczasem czerwony Sarafan wyszedł na ulicę, tańcząc i wyciągając ręce zbliżył się aż do bramy miejskiej.
Szyldwachy i inni żołnierze ustępowali mu z drogi.
Już się ściemniało, gdy czerwony Sarafan doszedł do obozujących pod miastem wojowników Doroszenki.
Klatka, w której Sobieski się znajdował, objechała miasto i powróciła nazad mostem zwodzonym.
Czerwony Sarafan obserwował wszystko i ukazywał się to tu, to owdzie, pomiędzy kozakami i Tatarami, którzy pod wpływem przesądnej obawy ustępowali przed nim.
Hetman Doroszenko, siedzący na koniu i otoczony swoim orszakiem, wydał niektórym ze swych ludzi rozkaz przyniesienia drzewa i ułożenia go na około klatki.
Straszny wyrok śmierci miał być wykonany.
Wobec całego zastępu kozactwa zgromadzonego dokoła miasta, wódz nieprzyjacielski miał być w klatce spalony. Aby płomienie straszny blask rzucały dokoła, hetman wybrał w tym celu godzinę wieczorną.
W niejakiej odległości od miasta i daleko na polach rozciągały się placówki, mające zawiadamiać o zbliżającem się niebezpieczeństwie.
Gdyby hetmanowi powodziło się jak dotychczas, gdyby mógł rozdzielać oddziały nieprzyjacielskie i pokonywać je pojedyńczo, to mógłby odbyć wjazd tryumfalny do Warszawy jako zwycięzca.
Doroszenko upajał się tą myślą pochlebiającą jego dumnie. Najdzielniejszy dowódzca jego nieprzyjaciół, ten, którego obawiał się najbardziej, był w jego ręku i oczekiwał męczeńkiej śmierci.
Kozacy znosili szczapy drzewa i układali dokoła klatki.
Doroszenko i atamanowie przypatrywali się tej czynności z pewnego oddalenia. Czerwony Sarafan pojawiając się także w różnych miejscach patrzył uważnie co się działo przy klatce:
Ciemność zapadła szybko.
Ognie obozowe rzucały blask daleko. Doroszenko tak się czuł bezpiecznym, iż nie kazał przedsiębrać żadnych środków ostrożności, oprócz daleko wysuniętych placówek. Nie obawiał się w tej chwili żadnej napaści.
Kozacy, którym polecone było znoszenie drzewa, od tej strony miasta, z której znajdował się Doroszenko i wszyscy jego podkomendni, ustawili stos daleko wyższy niż od strony zwróconej na osłonięte ciemnością nocną pola.
Z przodu ułożyli drzewo do wysokości klatki, z tyłu nie zadawali sobie tyle trudu. Zamknięty w klatce Sobieski musiał i tak śmierć ponieść, choćby tylko od gorąca i dymu, a ilość drzewa była dostateczną, aby dokoła klatki utworzyć straszny żar, od którego każda żywa istota koniecznie zginąć musiała.
Kozacy oznajmili swemu hetmanowi, że ich praca jest skończoną.
— A więc zapalcie! — rozkazał Doroszenko, — będziemy stąd patrzyli na wykonanie wyroku!
Dwaj kozacy z zapalonemi pochodniami przystąpili do stojącej w pośród ułożonego drzewa klatki.
Niepewne światło pochodni w blizkości stosu przedstawiało się jeszcze bardziej ponuro. Klatki prawie widać nie było.
Szczapy drzewa były polane smołą i olejem, na dole zaś leżały drzazgi i cienkie gałęzie, aby ogień łatwiej się zajął.
Dwaj kozacy mieli właśnie za pomocą pochodni zapalić te drzazgi, gdy nagle czerwony Sarafan ukazał się przy nich, jakby z pod ziemi, wyrwał jednemu i drugiemu pochodnie i odepchnął przerażonych jego widokiem kozaków.
Chcieli oni natrzeć na niego, ażeby odebrać mu pochodnie, ale czerwony Sarafan ku uciesze hetmana i całego zebranego kozactwa rozpoczął już dziwaczny straszny taniec z pochodniami około stosu. Trzymał on w każdej ręce pochodnię, wykonywując swoje dzikie podskoki. Ukazywał się to z tej to z drugiej strony stosu. Odrażająca jego postać przy blasku pochodni piekielne czyniła wrażenie. Wyglądał jak szatan wcielony.
— Pozwólcie mu tańczyć! — zawołał Doroszenko, — żeby się nikt nie ważył przeszkadzać mu! Kiedy on u nas, to przy nas zwycięstwo!
Czerwony Sarafan tańczył ciągle dokoła stosu.
Nagle rzucił jednę z pochodni pomiędzy drzazgi i suche gałęzie, które natychmiast z trzaskami zapłonęły.
Drugą pochodnię podniósł w górę, jakby na znak, że widowisko się zaczyna i że on sam zapalił stos.
Potem w poskokach przebiegł na ciemną stronę stosu, gdzie nie było nikogo i począł szybko odrzucać na bok nagromadzone tam drzewo, tak że z tyłu utworzył się otwór w stosie, którego jednak widzieć nie mogli znajdujący się po drugiej stronie kozacy i Tatarzy.
Czerwony Sarafan był widocznie przebiegłym i zręcznym, gdyż w tej chwili czynił raczej wrażenie widma, niż obłąkanego. Czerwona jego postać w czerwonem oświetleniu wyglądała przerażająco.
Drzazgi i gałęzie paliły się jasno i wydawały gęsty, czarny dym, który szybko zaczął obejmować stos cały.
Czerwony Sarafan tańcząc dokoła, rzucił i drugą pochodnię w to morze dymu.
Płomienie szybko obejmowały oblane smołą drzewo.
Widok czerwonych płomieni wydobywających się z pośród dymu, obudził dzikie zadowolenie w pozbawionych ludzkich uczuć widzach.
Doroszenko podniósł w górę kapelusz.
Tysiące okrzyków wzbiło się w powietrze.
Kozacy i Tatarzy wyrażali swą radość wobec tego strasznego widowiska.
Wiedzieli oni o tem, że w pośród dymu i płomieni znajduje się człowiek. Okrucieństwo ich było tak wielkie, że właśnie ta myśl przejmowała ich radością.
Płomienie wznosiły się wysoko. Dym obszernem kołem otaczał miejsce, w środku którego stos się palił.
Postać czerwonego Sarafana raz jeszcze pokazała się wśród dymu. Skakał on i tańczył jak tryumfujący szatan, a potem znikł nagle w czarnych chmurach.
Gdy przybył do tylnej części stosu, w której poprzednio zrobił otwór, przyskoczył do objętej dymem klatki i używając całej swej siły, otworzył jej drzwi.
— Chodź! — zawołał do otoczonego dymem Sobieskiego, — tędy wyjść możesz!
Jan Sobieski poznał czerwonego Sarafana.
— Chcesz mnie ocalić? — zapytał pochylając się, ażeby wyjść otworem z klatki.
— Prędko! nie ma chwili do stracenia! — zawołał czerwony Sarafan.
Sobieski wyszedł. Dym groził mu zaduszeniem, płomień dotykał jego odzieży, wyszedł jednak szczęśliwie i stanął obok czerwonego Sarafana, który roześmiał się głośno.
— Będą myśleli, żeś spalony, — zawołał, — ale musisz uciekać!
— Skąd ci przyszło na myśl ratować mnie, dziwny człowieku? — zapytał Sobieski.
Czerwony Sarafan nie odpowiedział. Ujął Sobieskiego za rękę i pociągnął z sobą silnie przez okryte ciemnością pole.
Chmury dymu sprzyjały ucieczce, zasłaniając uchodzących.
Ani Sobieski, ani czerwony Sarafan nie myśleli o Sassie, która pozostała w wieży. Pierwszy nie wiedział, że wierna, ślepa niewolnica znajdowała się tam, a czerwony Sarafan zdawał się myśleć tylko o ocaleniu tego, którego wyprowadził z morza płomieni.
Po niejakim czasie obejrzał się i wskazał na płonący stos.
— Niech się klatka pali, — zawołał, — jest próżna!
Ciemność dokoła sprzyjała ucieczce. Sobieski i czerwony Sarafan poszli dalej przez pole, nie spostrzeżeni przez pozostałych poza płomieniami nieprzyjaciół.
— Ocaliłeś mnie, zagadkowy człowieku! — rzekł Sobieski po chwili, nie zapomnę ci nigdy tej przysługi!
Nagle czerwony Sarafan stanął.
— Ślepa niewolnica, — szepnął, — skowronek jest jeszcze w mieście!
— Sassa była w mieście? — zapytał Sobieski.
— W wieży!
— Czyś ją widział i mówiłeś z nią?
Czerwony Sarafan skinął głową.
— A więc ona cię nakłoniła, ażebyś mnie ocalił! Oh! poznaję cię, moja wierna Sasso! — rzekł Sobieski, — lecz gdzież ona jest? Została w mieście?
— Kto idzie? — odezwał się w tej chwili głos jakiś tuż przy nich.
W tej samej chwili ukazała się postać kozaka.
Stał on na placówce.
Kozak przystąpił do idących i zdawał się poznawać Sobieskiego.
W tym momencie jednak Sarafan, poznawszy odrazu całe niebezpieczeństwo, przyskoczył do kozaka i zręcznie wymierzonem uderzeniem powalił go na ziemię.
— Uciekaj! krzyknął na Sobieskiego, — uchodź szybko! Ja muszę cię opuścić i wracać do miasta.
— Wróć i ocal Sassę? — zawołał za nim Sobieski.
Ale czerwony Sarafan znikł już, jakby się zapadł w ziemię.
Kozak leżał bezprzytomny na ziemi.
Sobieski podniósł leżącą przy nim lancę, ażeby jej użyć jako broni i pośpieszył dalej przez pole, ażeby o ile można było najprędzej oddalić się od nieprzyjaciół. Było niezawodnem, że gdy kozak przyjdzie do siebie z odurzenia, zaraz da znak alarmu.
Noc zapadła. Sobieski tymczasem oddalał się coraz bardziej od miasta i nareszcie przybył do drzew, pod któremi zostawił swego towarzysza wybierając się na spełnienie zuchwałego przedsięwzięcia.
Tu zatrzymał się przez chwilę, ażeby zaczerpnąć oddechu. Przed wzrokiem duszy jego stał obraz poległych, który z taką boleścią i przerażeniem widział w Żwańcu. Cały oddział zginął. Nieprzyjaciel podobijał rannych, pokaleczył trupy. Wymagało to krwawej zemsty i kary!
— Tak, wam, którzyście polegli, przysięgam, że będziecie pomszczeni! — zawołał Sobieski, wyciągając rękę ku niebu, — teraz wiem, dlaczego czerwony Sarafan mnie ocalił! Lud ma słuszność, gdy z ukazaniem się jego łączy przepowiednię nowego krwi rozlewu! Bądź pewnym, czerwony Sarafanie, że zostaniesz zadowolony, będziesz się kąpał w krwi, którą przeleję w odwet za tych nieszczęśliwych, co wpadli w zasadzkę Doroszenki!
Gdy Sobieski po złożeniu tej przysięgi puścił się w dalszą drogę, w nadziei dostania się do głównego oddziału swoich wojsk, kozak, który stał na placówce, przyszedł do siebie z odurzenia i zerwał się.
— To był czerwony Sarafan! — zawołał, — a obok niego był hetman Sobieski, który dzisiaj wieczór miał być spalony.
I nie namyślając się chwili, kozak pośpieszył do miasta.
Płomienie stosu jeszcze nie zupełnie wygasły. Doroszenko z atamanami na koniach znajdowali się jeszcze na placu, z którego się przypatrywali barbarzyńskiej egzekucyi.
Kozak zdyszany stanął przed nimi.
— Sobieski uciekł! — krzyknął ochrypłym głosem, — czerwony Sarafan go ocalił!
Kozacy myśleli, że zwiastun tej wieści stracił rozum.
Skupili się dokoła niego.
Przepalone szczapy stosu zwaliły się i ukazały się tylko rozpalone do czerwoności sztaby klatki żelaznej.
Doroszenko widząc zbiegowisko, zapytał, co było jego powodem.
Doniesiono mu, że jedna z placówek przybyła do obozu i przyprowadzono do niego kozaka.
— Jak śmiałeś, psie niewierny, opuścić swoje stanowisko? — krzyknął na niego Doroszenko.
— Przebacz mi, wielki hetmanie! — zawołał kozak padając na kolana, — więzień twój ten którego skazałeś na spalenie, uciekł!
— Jan Sobieski uciekł? — krzyknął Doroszenko, — czy oszalałeś? patrz! — dodał wskazując na stos tlejący, — tam leżą spopielone jego kości!
— Sobieski żyje i uciekł, wielki hetmanie! Czerwony Sarafan przeprowadził go koło mnie! — odpowiedział kozak.
Brodata twarz Doroszenki zachmurzyła się na te słowa.
— Uciekł? — zawołał, — chodźcie, zobaczymy czy w klatce znajdziemy zwęglone kości, ażeby temu głupcowi pokazać, że mu się śniło.
Doroszenko i atamani pośpieszyli do kupy żarzących się węgli. Kilku kozaków pośpieszyło wraz z nimi, aby rozrzucać drągami żarzenie.
W klatce żelaznej nie było widać szczątków więźnia.
— Nie spalił się! uciekł! — mówiono.
— Ścigajcie go! — krzyknął Doroszenko, — szukajcie i złapcie przedewszystkiem czerwonego Sarafana! On mi wykradł z niewoli Sobieskiego!
Jeźdźcy rzucili się w pogoń za Sobieskim. Inni szukali czerwonego Sarafana.
Niesłychane wzburzenie zapanowało w obozie. Kozacy i Tatarzy biegali z dzikim krzykiem. Doroszenkę sam także szukał człowieka-widma.
Jezdni Doroszenki, którzy ścigali zbiegłego Sobieskiego, powrócili nic nie dokazawszy do obozu pod miastem.
Nie udało im się pochwycić zbiega. Noc sprzyjała jego ucieczce.
Hetman rzucał się na wszystkie strony. I czerwonego Sarafana nigdzie znaleźć nie było można.
Gdy jezdni zawiadomili hetmana, że Sobieski uszedł, wpadł on w największą wściekłość.
Klął i zaciskał pięści.
— Czemuż zaraz wczoraj nie zabiłem go szablą? — wołał zgrzytając zębami, — dlaczego zostawiłem go przy życiu? A teraz pomści się krwawo! Daleko jednakże ujść nie mógł! Za nim! Doroszenko w towarzystwie trzech atamanów opuścił obóz i puścił się na pola osłonięte ciemnością nocy. Pragnął wyszukać Sobieskiego. Głos wewnętrzny mówił mu, że on sam i jego sprawa były stracone, jeżeli ten zuchwały a rozdrażniony dowódzca polski zostanie wolny i przy życiu.
Wściekła pogoń rozpoczęła się.
Doroszenko i jego towarzysze udali się w kierunku w którym zbieg miał się oddalić według wskazania placówki. Pędzili galopem jak na wyścigi.
Nad ranem jednak dał się słyszeć głos przestrogi jednego z atamanów.
Jeźdźcy zatrzymali konie.
W niejakiej odległości spostrzegli na obszernej płaszczyźnie małe ognisko.
— To placówka nieprzyjacielska! — zawołał ataman, — nie powinniśmy się
pokazywać!
— Tchórze! — krzyknął hetman z wściekłością, — Jan Sobieski może tam jest! Chciał puścić się prosto ku placówce, gdy jeden z jego towarzyszy wstrzymał jego konia za cugle.
— Zginąłbyś tam, hetmanie! — zawołał, — czy nie słyszysz w oddali szmeru podobnego do brzęku pszczół? Tam jest armia nieprzyjacielska.
Doroszenko powstrzymał się i spojrzał we wskazanym kierunku.
Daleko w głębi był ruch. Noc osłaniała jeszcze płaszczyznę. Powoli ciemne punkta zaczęły się ukazywać w pośród niej. Oddział jezdnych widać było w oddali. Zbliżał się on do ciemnych punktów, złożonych z żołnierzy, którzy tam widocznie obozowali.
Ataman miał słuszność. W oddaleniu widać było wojsko!
Nagle poruszyli się żołnierze stojący na placówce koło ogniska. Zdawało się, że spostrzegają jeźdźców. Część ich dosiadła koni.
— Czy chcesz dopuścić się bitwy, hetmanie, — wołali atamanowie przestrzegając, — toby nam na kark ściągnęło całą armię i nasza przednia straż w Żwańcu byłaby zgubioną!
Doroszenko uznawał słuszność tej uwagi. Trzeba było o ile podobna najprędzej z oddziałami stojącemi w Żwańcu i pod tem miastem, cofnąć się do głównych sił. Wraz z temi dopiero Doroszenko mógł przyjąć stanowczą bitwę.
Skręcił konia i puścił się ku Żwańcowi. Atamanowie poszli za jego przykładem. O ściganiu Sobieskiego nie można było myśleć.
Prędzej niż się oddalili, jezdni powracali do miasta, ścigani kawał drogi przez placówkę, która jednakże wkrótce dała pokój pogoni i powróciła na swe stanowisko.
O wschodzie słońca Doroszenko i jego towarzysze powrócili pod miasto.
Natychmiast zatrąbiono do odwrotu.
Cała silna przednia straż kozacka opuściła miasto i obóz pod niem. Oddziały cofały się pośpiesznie do oddalonych o mil kilka głównych sił, które Doroszenko powołał do broni.
Była to armia złożona z blizko dwudziestu tysięcy wojowników. Doroszenko chciał z tą siłą oczekiwać nadciągającego nieprzyjaciela w dogodnej pozycyi i stoczyć bitwę korzystną dla siebie.
Sobieski przybył o świcie do placówek swojej głównej armii, która szybko nadciągała po powróceniu do niej małego oddziału z dwiema armatami.
Armia polska liczyła wprawdzie zaledwie piętnaście tysięcy ludzi, ale Sobieski ożywiony był chęcią pokonania kozaków temi siłami i pomszczenia się śmierci poległych.
Gdy przybył do obozu, ukazanie się jego między dowódzcami i żołnierzami obudziło najwyższy zapał i radość.
Wskutek opowiadania uciekających stracono już nadzieję ujrzenia go przy życiu, a on tymczasem wracał, wpraw7dzie sam, ale cały i ożywiony odwagą.
O brzasku obszedł Sobieski obóz i oznajmił garnącym się do niego żołnierzom, że ich bezzwłocznie poprowadzi do walki i zwycięstwa.
Powoli nadciągnęła kawalerya i armaty i Sobieski odbył przegląd wojska. Dosiadł konia. Podkomendni dowódzcy otaczali go.
Przejeżdżał od oddziału do oddziału, głośnemi okrzykami witany, wszędzie oznajmiał blizką bitwę żądnym bo ju wojownikom, bitwę, która miała rozstrzygnąć los kampanii.
Wschód słońca oświecił powolnie wyruszające oddziały polskie.
Sam Sobieski prowadził straż przednią.
Tak po upływie kilku godzin armia zbliżyła się do pogrążonego w martwej ciszy Żwańca.
Mogła się tam ukrywać nowa zasadzka Doreszenki.
Sobieski wysłał naprzód swoich jeźdźców, ażeby otoczyli miasto i mieli je na widoku, a sam z jednym oddziałem zbliżył się do zwodzonego mostu.
Ku jego zdziwieniu brama była otwarta i most spuszczony.
Naprzeciwko przybyłych wyszedł orszak mieszczan w pokornej postawie, opowiadający, co wycierpieli od buntowników.
Padli oni przed Sobieskim na polana, prosząc o opiekę i oznajmili mu, że kozacy opuścili miasto z największym pośpiechem.
— Nie obawiajcie się niczego więcej! — rzekł do nich Sobieski, — będziecie bezpieczni od nowych napaści.
Wysłańcy mieszczaństwa prosili, żeby Sobieski dał im oddział ludzi dla pomocy w pochowaniu poległych niepogrzebanych.
Sobieski kazał natychmiast wyznaczyć pod miastem miejsce na grób i wykopać wielki dół, który kapelani wojskowi mieli poświęcić.
Następnie poległych wyniesiono z miasta i uroczyście złożono do ziemi, przy odgłosie salw muszkietowych.
Gdy smutna ta praca ukończoną została i żołnierze posilili się, Sobieski bez zwłoki wyruszył w dalszy pochód, ażeby nie dać czasu nieprzyjacielowi na przygotowanie się do zamierzonej bitwy.
Jezdni tymczasem powrócili i donieśli, że od wieśniaków otrzymali dokładne wiadomości o stanowiskach zajmowanych przez nieprzyjaciela. Uwiadomili wodza o sile wojsk kozackich i o miejscu, na które hetman je zgromadził.
Sobieski ze swemi pułkami prowadził pochód aż do zapadnięcia nocy. Następnie nocą dał swym żołnierzom wypoczynek.
Obie armie stały tuż przeciw sobie.
O wczesnej godzinie rano forpoczty polskie spotkały jeden oddział kozacki.
Sobieski kazał zatrąbić do ataku i sam stanął na czele swojego wojska.
Pułki odważnie posuwały się naprzód i wkrótce rozpoczęła się na wielkiej, objętej wzgórzami płaszczyźnie bitwa zapalająca się bardziej z każdą chwilą.
Doroszenko znajdował się również na czele swoich pułków i kierował bitwą.
Obie strony walczyły z pogardą śmierci, ale przykład Sobieskiego porywał żołnierzy do najenergiczniejszego nacierania, a armaty jego niosły śmierć i zniszczenie w szeregi kozaków i Tatarów.
Długo wahały się losy bitwy na obie strony. Krew zbroczyła ziemię, a śmierć zbierała straszne żniwo. Hetman kozacki miał więcej żołnierzy, mógł więc odświeżać siły, które wysyłał przeciw Polakom.
Godziny upływały w gorącem starciu. Nikt nie chciał ustąpić.
Wtem Sobieski na czele swoich jeźdźców przedsięwziął zuchwały atak z boku. Sam z wzniesioną szablą rzucił się na nieprzyjaciół, a temu silnemu ns tarciu Doroszenko nie mógł się oprzeć.
Jakkolwiek Sobieski nieprzyjacielską lancą został raniony w ramię, nacierał jednak dalej na czele porwanych jego przykładem rycerzy i skrzydło kozackie złamało się.
Gdy wojska polskie ujrzały to, gdy spostrzegły swego hetmana na koniu wpośród chwiejących się nieprzyjaciół, rzuciły się za nim z głośnym okrzykiem zwycięstwa i zabijały wszystko, co spotkały po drodze.
Całe skrzydło wojsk Doroszenki zostało otoczone. Inne części jego armii rozpierzchły się. On sam nie był w stanie powstrzymać spłoszonych.
Sobieski wziął przeszło pięć tysięcy nieprzyjaciół do niewoli, a następnie sam ze swą jazdą kierował ściganiem uciekających, których wielu zginęło lub dostało się do niewoli podczas pogoni. Armaty i namioty nieprzyjacielskie wpadły także w ręce polskiego wodza, który aż do granicy pędził pobitych.
Odniesionem zostało w ten sposób tak stanowcze zwycięstwo, że hetman kozacki ze szczątkami swojego tak licznego wojska musiał się cofnąć do swojej stolicy Czehryna i nie mógł myśleć o dalszym oporze. Ze wszystkich jego pułków pozostało mu ledwie sześć tysięcy ludzi, a i ci zniechęceni i w nędznym stanie.
Sobieski zdobywszy plac boju obchodził na nim tryumf pokonania nieprzyjaciela, a żołnierze jego ubóstwiali go za to, że ich Poprowadził do tak świetnego zwycięstwa.
Po bitwie dopiero kazał on opatrzyć lekką ranę, którą odniósł podczas walki.
Gdy ślepa niewolnica usłyszała, że ludzie zamknąwszy wieżę oddalają się, przejął ją nagle przestrach nieopisany.
Zerwała się.
Czerwony Sarafan radził jej wprawdzie, żeby się ukryła, żeby się nie pokazywała, gdyż może wpaść w ręce kozaków, przyszło jej jednak na myśl, że może być zapomnianą w wieży, a jeszcze bardziej trapiła ją niepewność względem losu Sobieskiego. Aby tylko on został ocalony! W tem się streszczały jej modlitwy i życzenia.
Pocieszała się myślą, że czerwony Sarafan poszedł, ażeby Sobieskiego wydobyć z rąk nieprzyjaciół. Zrozumiała, że wydostawszy się do górnych części wieży i wołając o ratunek, może zostać ocaloną.
Na dole w wieży było ciągle duszne powietrze. Chociaż Sassa poniekąd przyszła do siebie, czuła jednak potrzebę opuszczenia dolnych części wieży i wydostania się na schody, ażeby gdy ostygną zwęglone części drzewa, dostać się na szczyt ruiny.
Poszła korytarzem i zbliżyła się do jego końca.
Nagle jednak uczuła że coś jej przeszkadza iść dalej. W korytarzu znajdowały się drzwi, które kozacy zaniknęli także, Sassa więc nie mogła wydostać się do górnych części wieży.
Niespodziane to spostrzeżenie niezmiernie przeraziło ślepą niewolnicę z Sziras.
Wąski, sklepiony i dosyć długi korytarz wieży był odcięty od reszty świata. Na jednej stronie znajdowały się drzwi, które go oddzielały od schodów i wielkiej, od ulicy położonej izby, z drugiej strony mała żelazna furtka oddzielała go od fos fortecznych.
Sassa stała przez chwilę jak sparaliżowana.
Była odciętą od całego świata. Była zatraconą w wieży. Gdyby zapomniano o niej, byłaby zmuszoną zginąć tu nędznie z głodu i pragnienia.
Była prócz tego zupełnie wyczerpaną z sił. Po tem, co przebyła, podziwiać należało jej wytrwałość, że była jeszcze w stanie trzymać się na nogach. Teraz zaś widziała się znowu zagrożoną niebezpieczeństwem nie mniejszem od przebytego.
W chwilę potem jednakże pocieszyła się myślą o czerwonym Sarafanie. Wiedział on przecież o jej pobycie w wieży, a ponieważ rozmawiała z nim tego dnia, nabrała zatem o nim innego pojęcia. Powzięła do niego zaufanie. Przestał on być dla niej przerażającym. Czynił na* niej wrażenie człowieka nieszczęśliwego, skazanego na powodzenie smutnego życia, tak jak ona.
I myśl o nim dodawała jej ochoty. Mówiła sobie, że on przyjdzie, ażeby ją ocalić.
Powróciła ponownie do żelaznej furtki, która się znajdowała od zewnętrznej strony wieży i usiadła tam, wypiwszy resztę wody, którą jej przyniósł czerwony Sarafan, ażeby ugasić pragnienie.
Godziny upływały jedna za drugą.
Od strony miasta doszedł do niej gruchy szmer... głosy dochodziły do niej.
Nadszedł wieczór, kozacy wydali okrzyki przy stosie.
Następnie uciszyło się. Sassa zasnęła.
Nagle zbudzoną została głośnym hałasem.
Kozacy opuszczali miasto i okolicę.
Sassa przerażona zerwała się.
Czuła, że o niej zapomniano, że będzie musiała zginąć w wieży. Głód zaczynał ją już dręczyć bardzo dotkliwie.
A nie było żadnego wyjścia z tego strasznego miejsca.
Wstrząsnęła silnie zamkniętą żelazną furtką, wołała, ale furtka nie dała się otworzyć, a głos jej nikł bez echa w niskiem miejscu.
— Byle stąd wyjść! — mówiła do siebie, — czyż mnie nikt nie usłyszy?...
I znów wołała podniesionym głosem: — Na pomoc! tutaj! uwolnijcie mnie! Sarafanie! ulitujcie się, Sarafanie!
Zamilkła... wsłuchiwała się!...
Cisza, dokoła cisza!... Nic się nie poruszało.
A jednak... cóż to być mogło?... Jakiś szczególny głos dał się słyszeć tuż przy niej, rodzaj nieprzyjemnego pisku.
Pochyliła się... ręka jej pochwyciła gładkie, uciekające zwierzątko. Szczury znajdujące się w wieży zbliżały się do niej, aby zobaczyć, kto podziela z nimi siedzibę.
Sassa nie obawiała się zwierzątek które się przesuwały koło jej nóg, lękała się tylko śmierci głodowej, której straszliwy obraz stał przed jej oczyma.
Załamała drżące ręce. Raz jeszcze przystąpiła do furtki i silnie w nią uderzyła. Wołała o pomoc. Wstrząsała drzwiami rozpaczliwie.
Nikt jej nie słyszał!...
— Sarafanie! — krzyczała przerażającym głosem, — czy mnie nie słyszysz? Sarafanie, ulituj się! uwolnij mnie, Sarafanie!
Nikt nie przychodził.
Ślepa niewolnica z Sziras czuła, że była bez ratunku zgubioną.
Przerażenie i śmiertelna trwoga złamały ją... upadła na kolana... lekki jęk wydobył się z jej udręczonej piersi.
— Pragnę umrzeć, — szepnęła, — nie będę się skarżyła, byłeś ty tylko był ocalony, mój szlachetny panie... ale obawiam się... czy i ty nie znajdziesz śmierci... z ręki... twoich nieprzyjaciół!... Sarafanie!... ulituj się!...
Słabe dźwięki jej głosu ucichły zupełnie. Biedna ślepa niewolnica leżała wycieńczona i bezwładna...
Straszna cisza otaczała samotnicę, która jakby żywcem pogrzebiona w ciemnych wnętrzach spalonej wieży, była wystawioną na zgubę!
Nagle z bezprzytomności zbudził ją przestrach... krzyk przerażenia wydarł się z jej ust... uczuła silny ból w ręku.
Wstręt i przestrach przywróciły jej zmysły.
W tej chwili jednak chcąc powstać i uciec przed napastującemi ją zwierzątkami, Sassa natrafiła ręką na małe żelazne kółko, znajdujące się w jednej z płyt podłogi.
Natychmiast nasunęło jej się na myśl pytanie, jaki cel mogło mieć to kółko. Ujęła je i próbowała podnieść płytę kamienną.
Nie było to tak łatwem, bo płyta była ciężka.
Nakoniec po długich usiłowaniach, udało jej się podnieść ją o tyle, że mogła ją wyciągnąć na przyległe płyty i przekonała się, że ma przed sobą mały czworograniasty otwór.
Pochyliła się i zapuściła w ten otwór rękę.
Uczuła, że w tym otworze znajduje się drabina.
Być może, że pod wieżą znajdowała się jakaś piwnica lub korytarz, którym zdołałaby wydostać się na wolność.
Myśl ta wlała w nią nową nadzieję i dodała jej nowych sił.
— Zejdę na dół, — mówiła do siebie, — ocalę się! ucieknę z tego strasznego więzienia! Muszę uciec! Muszę uciec!
I przejęta śmiertelną trwogą, ponieważ czuła, że zginie, jeżeli szybko nie znajdzie jakiego ujścia, postanowiła zejść po schodach w wilgotną głębię prowadzącej drabiny.
Uderzyło ją prawdziwe grobowe powietrze.
Zręczna przyzwyczajona do wiecznej ciemności, dostała się na szczeble i zeszła nimi powolnie i ostrożnie na dół.
Wkrótce drobne jej nóżki dostały się na twardy grunt.
Znajdowała się pod wieżą. Wilgotne nie świeże powietrze dowodziło najlepiej, że było to miejsce położone głęboko pod ziemią i od dawna zamknięte.
Odszedłszy od drabiny, zaczęła swoim zwyczajem macać około siebie.
Czuła dokoła ściany sklepienie u góry, po jednej stronie nie było ściany. Poszła w tę stronę powoli dalej, macając rękami wzdłuż dwóch ścian, które otaczały wąski sklepiony podziemny korytarz.
I tutaj roje szczurów zdawały się mieć swoje królestwo; świadczył o tem szmer koło nóg Sassy, ręce zaś jej posuwały się po wilgotnych, śliskich miejscach i niekiedy natrafiały na brzydkie wstrętne robactwo.
Przejście podziemne zdawało się być długiem.
Takie podziemne korytarze za dawnych czasów, kiedy miasta często były narażone na oblężenia, znajdowały się prawie wszędzie. Miały one na celu dać możność mieszkańcom oblężonego miasta zaopatrywania się w żywność i utrzymywania stosunków ze światem.
Podobny cel miało widocznie i to przejście, ale już od dawnego czasu było pozostawionem bez użytku.
Podłoga była wilgotna, a miejscami tak zawodniona, że Sassa mogła czuć brudną i cuchnącą wodę, która przepływała u jej stóp.
Nieprzejrzana ciemność otaczała ślepą niewolnicę z Sziras. Dla każdej innej grób ten byłby okropniejszym niż dla niej, ponieważ była pozbawioną wzroku.
Szła dalej, coraz dalej. Obawa jej wzrastała z każdą chwilą, ponieważ trudy i wysilenia błąkały prawie jej zmysły.
A jeżeli nie wydostanie się na wolność? Jeżeli padnie tutaj sił pozbawiona.
W takim razie byłaby zgubioną. Przekonywała się o tem z największą zgrozą. Zimny dreszcz przebiegał jej członki. Włosy stawały jej na głowie. Drżała, kolana chwiały się pod nią, zimno ścinało jej członki.
Wymawiała pomięszane, nie mające związku wyrazy... zdawała się tracić rozum wobec tych strasznych wrażeń.
Korytarz podziemny zdawał się być bez końca.
Sassa stanęła i wsparła się o ścianę.
Czy miała wracać?... A może czerwony Sarafan przyjdzie do wieży i nie zastanie jej!...
Nie!... skoro zaszła tak daleko, powinna była użyć ostatnich sił, ażeby dostać się do wyjścia, bo przecież jakieś wyjście być musiało.
Szła dalej.
Pierś jej wznosiła się gwałtownie... powietrze było napełnione szkodliwemi gazami... groziło jej zaduszenie.
Chwiała się.
Nagle uderzyła nogą o kamień... wyciągnęła ręce...
Krzyk przerażenia rozległ się w podziemiu...
Przyszła do końca lochu, ale wyjście z niego było zasypane kamieniami, i ziemią! Nie było wyjścia! Była zagrzebaną!
Nie była w stanie przenieść tego zawodu.
Załamała ręce rozpacznie!
— Na pomoc!... litości! — wołała słabym, zamierającym głosem, — wybaw mnie, ocal Sarafanie!... Umieram! powietrza!... precz stąd!... Mój ukochany panie...
Wymawiając te wyrazy, padła bez zmysłów.
Przedmiotem jej ostatniej myśli był Jan Sobieski.
Biedna ślepa niewolnica padła na rumowisko, którem zasypane było wyjście.
Jeszcze westchnienie wydobyło się z jej piersi.
Potem nastąpiła cisza, śmiertelna cisza w podziemiu, w tym wielkim, ponurym grobie, do którego żaden odgłos ze świata nie mógł się dostać.
Sassa nie poruszała się.
Imię Sobieskiego zmarło na jej ustach, a wśród snów gorączkowych czuła go przy sobie...
Sen był litościwszym, niż rzeczywistość!”
Tymczasem król Michał położył koniec intrygom dworskim w ten sposób, że zawarł związki małżeńskie z arcyksiężniczką Eleonorą, otrzymawszy od cesarza Leopolda order Złotego Runa.
Jakkolwiek jednak świetną była uroczystość zaślubin, szczęście nie zawitało do królewskiego zamku.
Młoda królowa tylko ze względów politycznych oddała królowi rękę, a kochała nie jego, lecz księcia lotaryńskiego, który współcześnie z Michałem ubiegał się o koronę, to też nie czuła się szczęśliwą przy małżonku, który dźwigał cały ciężar korony, a rzeczywistej potęgi królewskiej nie posiadał.
Niesnaski w kraju były tak wielkiej że król nie mógł ufać swoim doradzcom, ani tym, którzy go bezpośrednio otaczali.
Chciał on za radą swojej matki olśnić i przywiązać do siebie niespokojnych i niezadowolonych wojewodów, blaskiem festynów, postanowił zatem, że w Krąkowie odbędzie się uroczysta koronacya jego małżonki.
Koronacja odbyła się dnia 19 października 1670 roku w przytomności wszystkich najwyższych dygnitarzy kraju, w uroczyście przystrojonym Krakowie. Po skończonej uroczystości para królewska przyjęła licznych gości w wielkiej sali zamkowej.
Strojów tak wspaniałych i tak świetnych blaskiem drogich kamieni dawno już nie widziała ta sala. Zdawało się, że jedni drugich chcą zaćmić przepychem i że magnackie domy pragnęły młodej królowej okazać cały ogrom swego bogactwa.
Na galeryi sali przystrojonej polskiemi i austryackiemi chorągwiami, umieszczono kapelę, która odegrała uroczystą fanfarę, gdy ukazali się paziowie, a zaraz potem weszła para królewska otoczona świetnym orszakiem. Sala płonęła tysiącami świateł.
W głównem miejscu sali zamkowej na podniesieniu umieszczono tron, do którego król Michał poprowadził swą młodą małżonkę w koronie, po pozdrowieniu szerokiem kołem stojących gości kilkoma uprzejmemi słowy.
W głębi sali pod dekoracyą, mającą kształt namiotu, umieszczono wspaniały bufet, na którym stały złote dzbanki i czasze. Bogato przybrani lokaje i paziowie po podaniu przez wielkiego podczaszego puhara królowi, roznosili kielichy, a wszyscy za przykładem króla wychylali je za pomyślność kraju i królowej.
Pomiędzy gośćmi znajdowała się także piękna Marya Ludwika, wdowa po kasztelanie Zamojskim, którą królowa zaszczyciła dłuższą rozmową. Ukazała się ona na festynie koronacyjnym wskutek życzenia obojga królestwa i zdjęła na ten dzień żałobę.
Ubrana w powłóczystą suknię z jasnobłękitnej jedwabnej materyi z przodu i po bokach przystrojoną kwiatami, z pod której widać było drugą białą atłasową szatę, wyglądała tak czarująco, że kanclerz Pac, który stał obok Jagiellony Wassalskiej, nie mógł się wstrzymać od szepnięcia do niej, że jeszcze nie widział tak majestatycznej, prawdziwie królewskiej piękności.
Jagiellona uśmiechnęła się lodowato.
— Marya Zamojska, jak się zdaje, prędko zapomniała o śmierci swego małżonka i o uczuciach, jakie w niej obudził Jan Sobieski, — odpowiedziała po cichu, — patrz, panie kanclerzu, jak żywo i wesoło rozmawia z posłem angielskim, hrabią Rochester, zwykle tak zimnym, a dzisiaj okazującym tyle życia.
— Powiadają, że młody lord znał ją jeszcze w latach dziecinnych, — odpowiedział kanclerz Pac.
— Jeżeli hetman Sobieski rzeczywiście tak ją kocha, jak się wówczas zdawało w Warszawie, to ta młodociana znajomość kasztelanowej może być dla niego niebezpieczną, — rzekła Jagiellona szyderczo. — Hrabia Rochester jest pięknym mężczyzną a co jeszcze niebezpieczniejsze, posiada wszelkie przymioty, które budzą zajęcia kobiet.
— Jest nieżonaty. Powiadają, że unika kobiet.
Innych może, ale nie tych, które kocha.
Podczas tej rozmowy prymas arcybiskup, Prażmowski, stał w głębi obok posła austryackiego.
Rozmawiali z sobą po cichu i poufnie.
Prymas obejrzał się właśnie, czy ich kto nie podsłuchuje.
— Znasz te rzeczy, panie hrabio, — rzekł następnie, — po tem, co usłyszałem od pana, mogę z panem mówić otwarcie! Coby twój najjaśniejszy monarcha powiedział na to, panie hrabio, gdyby grożąca burza nie dała się zażegnać, i gdyby złożenie z tronu króla Michała okazało się koniecznem?
— Czyżby to niebezpieczeństwo było rzeczywiście tak blizkiem, dostojny księże prymasie? — zapytał poseł.
— Dotąd jeszcze udawało się zażegnywać burzę, ale liczba niezadowolonych wzrasta i wybór coraz bardziej jest atakowany, — mówił dalej prymas stłumionym głosem, — do tego dodać należy, że sukcesa hetmana kozaków, Doroszenki, są coraz groźniejsze i zagrażają państwu, a król Michał nie zdaje się dość silnym, ażeby stawić im czoło.
— Czyż temu nie są winni ci, którzy zwlekają z wysłaniem przeciw kozakom znaczniejszych sił? Czyż dzielnemu Sobieskiemu, nie udało się na czele walecznego wojska odnieść znacznych korzyści? — zapytał poseł austryacki.
Prymas wyruszył ramionami.
— Widoki są niepomyślne, panie hrabio, — odpowiedział poważnie, prawie ponuro, — wiadomości z placu boją zalegają, a jeżeli się bardzo nie mylę, jest to już złym znakiem! Ostatnie wiadomości były niepomyślne. Według nich Jan Sobieski w Żwańcu i pod tem miastem poniósł znaczne straty i sam dostał się do niewoli!
— Wiadomości przywiezione w tych dniach przez kuryera, przybyłego do Warszawy, mówią, że hetmanowi udało się odzyskać wolność i że przybył on do głównego oddziału swego wojska, — mówił prymas, — ale ten główny oddział nie sprosta siłą Doroszence, który odwagą i dzielnością mierzyć się może z Sobieskim.
— A zatem sądzisz, dostojny księże prymasie, że porażka zbyt nielicznej armii i zwycięstwo Doroszenki będzie hasłem upadku króla Michała?
— Idzie tylko o to, coby na taki przewrót powiedział najjaśniejszy cesarz austryacki...
— Odpowiedź na to dać mi nie będzie trudno! Sądzę, że mój najjaśniejszy monarcha pogodziłby się z tym przewrotem, gdyby tego żądała cała Polska, i gdyby wskutek tego książę lotaryński osiadł na tronie.
— A ta młoda, poważna blada królowa?... — zapytał prymas z ciekawością, oczekując odpowiedzi.
— Arcyksiężniczka Eleonora jest posłuszną córką cesarza, dostojny księże prymasie.
W tej chwili potajemna rozmowa została nagle przerwaną.
W sali objawiło się nagle, trudne do opisania wrażenie.
Dźwięk rogów dał się słyszeć z oddali, do okien dochodził stłumiony gwar tłumu, złożonego z tysięcy ludzi.
Co znaczył ten hałas? Co zwiastowały te zbliżające się z oddalenia odgłosy rogów?
Niepewność i oczekiwanie malowały się na wszystkich twrarzach.
Król powstał.
Kilku mężczyzn wpadło do sali.
— Przybywa! zwyciężył! Jan Sobieski powraca z jeńcami i trofeami! Odniósł świetne zwycięstwo! Doroszenko zupełnie pobity! — wołano.
Kasztelan zamku utorował sobie drogę pomiędzy tłumem gości i w radosnem wyruszeniu ukląkł przed królem i królową.
— Radosny nam dzień nastał, — rzekł wzruszonym głosem, — hetman Sobieski właśnie przybył do bram Krakowa i tysiącznemi głosy witają go tłumy! Przyprowadził dziesięciu związanych i okutych atamanów Doroszenki! Jeńcy których liczba wynosi tysiące, znajdują się przy jego zwycięzkiem wojsku! Dwróch chorążych niesie zdobyte sztandary pobitych i rozproszonych kozaków!
Kasztelan zamilkł. Wzrastając z każdą chwilą, jak szum zbliżającego się morza, coraz wyraźniej grzmiały radosne okrzyki tłumu.
— Chwiała ci, Janie Sobieski! Niech żyje dzielny hetman! — wołano.
W sali na górze wieść o tem niespodziewanem zwycięstwie wywołała także niepodobną do opisania radość. Król, który wiedział zbyt dobrze o grożącem mu niebezpieczeństwie i pojmował, że ten nagły i niespodziewany zwrot największy pożytek mu przyniesie, ze łzami radości przyjął tę pomyślną wiadomość.
— A więc cieszmy się wszyscy razem z ludem! — zawołał, — na koronę moją, ten, którego mamy uczcić, zasłużył na to!
Zapał radosny ogarnął wszystkich obecnych w sali, tylko prymas, kanclerz Pac, Jagiellona, i hetman polny litewski, Pac, nie podzielali tej radości i trzymali się na uboczu.
Rogi odezwały się tuż pod zamkiem.
Plac przedzamkowy rozjaśniły setki pochodni światłem, równającem się dziennemu.
Jan Sobieski zajechał na koniu przed zamek, otoczony swoimi podwładnymi i strażą przyboczną, która prowadziła jeńców i trofea. Tutaj oczekiwał pozwolenia, ażeby mógł wjechać do zamku.
Król Michał, prowadząc pod rękę swoją młodą małżonkę, wyszedł na balkon zamkowy i powitał powracającego zwycięzcę, wobec tłumnie zgromadzonego ludu.
Zwycięstwo Sobieskiego zamieniło uroczystość dworską w powszechną uroczystość ludową.
Król kazał prosić bohatera do zamku.
W sali otworzono szpaler dla niego.
Król Michał i królowa zajęli swoje miejsca na podwyższeniu.
Dźwięki rogów napełniały powietrze.
Nastąpiło wspaniałe widowisko.
Dwóch przybocznych dowódzców podkomendnych Sobieskiego weszło naprzód na salę, niosąc zdobyte sztandary i składając jen nóg króla i królowej.
Dźwięki rogów napełniały powietrze.
Nastąpiło wspaniałe widowisko.
Następnie wprowadzono do sali dziesięciu związanych i okutych atamanów Doroszenki, i kazano im uklękać po obu stronach tronu.
Dalej kilku podwładnych Sobieskiego wniosło zdobytą kasę wojenną Doroszenki i inne trofea.
Wreszcie sam Jan Sobieski wszedł na salę. Miał postawę bohatera i zwycięzcy. Włosy i broda w nieładzie, skutkiem pochodu, ubranie i obuwie pokryte kurzem, mimo to jednak wszyscy przed nim schylali czoła, gdy przechodził pomiędzy szeregiem gości i zbliżał się do tronu, gdzie złożył ukłon królowej i królowi.
— Witam cię waleczny hetmanie Sobieski! — zawołał król Michał.
I powstawszy przystąpił do zwycięzcy Doroszenki i uściskał go.
— Przybywam w pięknej i szczęśliwej godzinie, najjaśniejsze państwo! — rzekł Sobieski po uściskaniu przez króla, przystępując do królowej i niosąc do ust jej rękę, — uroczystość koronacyi zeszła się z wieścią o odniesionem zwycięstwie i ze złożeniem u stóp tronu trofeów! Tak jest, najjaśniejszy panie kozacy zostali pobici i rozproszeni! Hetman Doroszenko uciekł do Czehrynu, siły jego zniszczone, pobite i rozpędzone, z całej jego armii pozostało mu tylko sześć tysięcy ludzi i upokorzony prosi o pokój i łaskę.
— Dziękuję ci, hetmanie Sobieski za dzielność twoją i twych wojsk, dla których byłeś wzorem. Gdym ci powierzał dowództwo sił zbyt słabych w stosunku do liczby nieprzyjaciół, wiedziałem o tem, że jeśli możebnem jest zwycięstwo, to ty jeden odnieść je możesz!
Błyskawica dzikiej zawiści zajaśniała w oczach hetmana polnego litewskiego, Paca. Słysząc te słowa zwrócił się on z cichą, szyderczą uwagą do stojącego obok swego brata.
— Nie zawiodłeś zaufania, jakie pokładałem w tobie, — mówił król dalej, — wznoszę więc kielich i piję na cześć świetnego zwycięstwa na pomyślność wielkiego wodza Sobieskiego, oraz dzielnych jego towarzyszów broni i żołnierzy!
Jeden z paziów przyniósł na złotej tacy kielich i podał go Sobieskiemu.
Jan Sobieski spełnił puhar do dna. W tej chwili ujrzał siedzącą w blizkości królowej piękną Maryę Kazimierę.
Spojrzenia ich spotkały się... zdawało się, prąd elektryczny przepłynął pomiędzy nimi...
Teraz dopiero Sobieski spostrzegł obok Maryi mężczyznę wysokiej pięknej postaci, interesujących rysów, z żywemi, ciemnemi oczyma i piękną brodą...
Kto to był?... Sobieski go nie znał.
— Radością jest dla mnie i świętym obowiązkiem, — mówił król dalej, — świetne czyny i zasługi położone dla ojczyzny wynagradzać odpowiednio, a zatem tutaj w obecności wszystkich dostojników korony, znakomitego wodza i zwycięzcę Jana Sobieskiego, mianuję uroczyście wielkim marszałkiem koronnym!
Wszyscy, stosownie do zwyczaju dworskiego, złożyli ukłon nowomianowanemu marszałkowi.
Tylko prymas, kanclerz Pac i brat jego, hetman polny litewski, nie uchylili głowy.
Gdy król i królowa wielkiemu mar szalkowi Sobieskiemu wypowiedzieli w przyjaznych słowach swoje życzenia, przystąpili do niego biskup chełmski i inni dostojnicy, posłowie i wojewodowie, ażeby mu powinszować nowego dostojeństwa, jakie otrzymał.
I ów obcy, młody człowiek, który tak długo stał w blizkości Maryi, zbliżył się do niego, prosząc biskupa, aby go przedstawił. Był to lord Hyde hrabia Rochester, poseł króla angielskiego.
— Wielkiemu wodzowi i zwycięzcy składam moje uszanowanie, — rzekł hrabia Rochester, — nie omieszkam donieść mojemu rządowi, jak znakomitego bohatera posiada korona polska!
— Dziękuję panu, panie hrabio! — odpowiedział Sobieski, do którego w tej chwili zbliżył się ktoś inny z winszujących, gdyż z wyjątkiem dwóch braci Paców wszyscy się do niego cisnęli.
Nareszcie znalazł chwilę spokojną i mógł się zbliżyć do wdowy po Janie Zamojskim.
Ukłonił się jej i złożył gorący, namiętny pocałunek na jej ręku.
— Drogą mi jest ta godzina, w której widzę cię znowu, Maryo, — rzekł pocichu, — obraz twój towarzyszył mi wszędzie!
— Witam cię, panie marszałku, — odpowiedziała Marya.
Sobieski podniósł oczy i wzrok jego padł na stojącą w blizkości Jagiellonę.
Napój Allaraby nie wywarł na nim takiego skutku jakiego spodziewała się wojewodzina.
Sobieski powrócił do tej, którą kochał przedtem. Przejęło to Jagiellonę jeszcze większą niechęcią i nienawiścią! Zdawało się że Sobieski jest zabezpieczony przeciwko wszelkim jej zamachom.
Jagiellona wbrew swojej woli, chcąc zgubić Sobieskiego, usunęła prze szkodę, która go dzieliła od pięknej Maryi. Wszystko więc, co przeciw niemu przedsiębrała, wychodziło na jego korzyść.
— Strzeż się pan! patrzą na pana! — szepnęła doń Marya.
— Muszę się z panią widzieć! — miał jeszcze czas Sobieski szepnąć pięknej wdowie i zaraz oddzielonym od niej został przez napływ składających mu życzenia.
Jagiellona udała się w głąb sali, gdzie zastała hetmana polnego litewskiego Paca, w żywej półgłośnej rozmowie z bratem.
— Oto zbliża się nasza sojuszniczka, wojewodzina Wassalska, — rzekł hetman polny litewski, — cóż pani wojewodzina powie o nowym wielkim marszałku? Daję słowo, że ten Sobieski potrafi czynić się głośnym! Rzecz to jednakże jasna. Król Michał na nikogo liczyć nie może oprócz niego, musi go zatem sobie kupować!
— Nie tak głośno i nie tutaj! — szepnęła Jagiellona do dwóch zawiścią przejętych braci — w małej pobocznej sali nie ma nikogo!
Poszła naprzód, dwaj bracia udali się za nią do przyległej sali.
Przybywszy tam, zajęli miejsce na środku tak, że przez otwarte wysokie i szerokie drzwi mogli patrzeć do sali tronowej.
— Jesteśmy sami i nikt nas nie słucha, moi przyjaciele, — rzekła Jagiellona do swoich sprzymierzeńców, — Jan Sobieski jest jak widzicie na drodze do osiągnięcia najwyższych stanowisk! Na moje zbawienie, wzbija się on ciągle w sławę i zaćmiewa wszystkich! Teraz bardziej niż kiedykolwiek wierzę, że będzie nosił koronę, którą mu przy urodzeniu przepowiedziano.
— Masz słuszność wojewodzino, dąży on do korony, — odpowiedział kanclerz.
Brat jego pobladł z gniewu, ponieważ słowa Jagiellony niewypowiedzianie go drażniły.
— Zwraca już pożądliwy wzrok na koronę, — mówiła dalej Jagiellona, — patrzcie panowie sami, czy już teraz nie przedstawia się jak król, jak władca.
Podczas gdy mówiła te słowa, jeden z obrazów przedstawiających portrety dawnych królów poruszył się zwolna i cicho, rozmawiające osoby, przejęte nienawiścią, nie zwróciły na to uwagi.
— Król Michał jak się zdaje, każę sobie opowiadać wypadki, zaszłe na placu boju, — rzekł kanclerz.
— Powiadają, że Sobieski cudem uniknął niewoli i śmierci, — mówiła Jagiellona dalej, — ma on anioła opiekuńczego...
Z obrazu, który, jak się zdawało, zasłaniał drzwi ukryte w obiciu, ukazała się głowa okryta kapturem mniszym, ale znikła natychmiast.
— Anioła opiekuńczego? — zapytał kanclerz.
— Więc nie wiecie o tem panowie?... Anioł ten, prawda jest z ciała i kości, — mówiła Jagiellona, — zapomnieliście o ślepej niewolnicy?
— Widziałem kiedyś tę ślepą niewolnicę na zamku w Warszawie, — odpowiedział kanclerz.
Hetman polny litewski stał ze skrzyżowanemi na piersiach rękami i nie spuszczał wzroku z Sobieskiego, który w sali tronowej zajął miejsce obok króla i królowej i zdawał im sprawę z przebiegu kampanii.
— Ta ślepa niewolnica jest aniołem opiekuńczym Sobieskiego, — mówiła dalej Jagiellona, — i ona teraz miała go ocalić z niebezpieczeństwa! Chodzi ona za nim wszędzie, jak wierny pies. Można ją zamknąć, wydobędzie się i pospieszy za swoim panem, którego zdaje się kochać namiętnie.
Hetman polny litewski zwrócił się do Jagiellony.
Drzwi zasłonięte obrazem poruszyły się znów pocichu, tak, że tylko mały otwór pozostał.
— A zatem ślepa niewolnica jest rywalką wdowy po Zamojskim? — zapytał młodszy Pac, — gdzież ona jest? Chciałbym jej powiedzieć, że jej pan kocha piękną Maryę!
— Dziś do tej chwili bardzo mało rozmawiali z sobą, — wtrącił się kanclerz do rozmowy.
— Hetman litewski ma słuszność, — rzekła Jagiellona, — ślepa niewolnica znienawidzi rywalkę i raczej zabije swego pana, niżby miała dozwolić, żeby się rzucił w objęcia innej.
— Gdyby tylko nie była ślepą! — zauważył hetman polny litewski, — ale gdzież ona jest?
— Niezawodnie przybyła tutaj za swym panem, albo przybędzie jutro, bo nie zawsze może wydążyć!
— Eh!... jutro?... Jutro zapóźno! — szepnął hetman polny.
Oczy Jagiellony błysnęły... widać było tryumf w jej spojrzeniu... pojęła z tych słów, że ten, który je wymówił, nie był w stanie panować nad swoją zawiścią.
— Biada mu jeżeli się z nim spotkam, — zgrzytnął zębami Pac, ściskając gorączkowo rękojeść szabli, — mam z nim załatwić rachunek!
— Nie zapominaj hetmanie, że cię w pojedynku zwycięży! — szepnęła Jagiellona.
— Jeśli go znajdę, jeśli go spotkam, to będzie niedobrze! Zginie on, albo ja!
— Dodaj, jeżeli spotkasz go bez świadków, panie hetmanie, bo jeśli warta albo inni panowie będą w blizkości, to rzucą się i powstrzymają.
— Mój brat będzie działał ostrożnie! — rzekł kanclerz poważnie, półgłosem, — panuj nad swoją nienawiścią! my ją podzielamy! Znajdzie się sposobność usunięcia tego, co nam zawadza! Cierpliwości tylko!
— Cierpliwości?... Czyż mamy czekać aż nas wszystkich pokona, aż się wzniesie tak wysoko, że go dosięgnąć nie będzie można? — rzucał się hetman polny litewski, — postanowienie moje jest stanowcze! Gdziekolwiek go spotkani, to żywego nie puszczę! — Jeden z nas dwóch tylko może zostać przy życiu, ja albo on! Dla nas obu świat ten zaciasny!
Jagiellona uśmiechała się szatańsko.
Podnieciła hetmana polnego litewskiego tak, jak to było jej zamiarem.
— Przypomina mi się jednak, — rzekła, — że wiem, gdzie go później z pewnością spotkać będzie można.
— Powiedz mi, w którem miejscu Wojewodzino!
— Udaj się do galeryi zamkowej, hetmanie i zatrzymaj się w miejscu, w którem się znajdują stare filary, a pomiędzy niemi w niszach posągi. Nie ma tam blizko żadnej warty. Czy wiesz hetmanie dokąd prowadzi przejście boczne z tamtego korytarza?
— Do apartamentu wdowy po kasztelanie krakowskim.
— Czyż potrzebuję więcej mówić? — szepnęła Jagiellona, której bladą twarz przebiegł uśmiech.
— Sądzisz pani, że Sobieski odwiedzi Maryę Kazimierę? — zapytał Pac.
— Z pewnością złoży jej wizytę, hetmanie!
— Dobrze! Dziękuję ci wojewodzino, rzekł hetman litewski, — gdy Sobieski ukaże się około filarów, — rozstrzygnie się sprawa pomiędzy nami.
Skończył się festyn. Przebrzmiały dźwięki muzyki. Król i królowa udali się do zajmowanego przez siebie pawilonu zamkowego.
Światła w wielkiej sali tronowej pogasły. Goście oddalili się. Mieszkający w zamku, a w ich liczbie nowy wielki marszałek koronny Sobieski, udali się do swych apartamentów. Powoli cisza zapanowała w zamku. Paziowie, lokaje i inna służba po utrudzeniach dnia poszli na spoczynek do przeznaczonych dla siebie w odległym pawilonie pokoi.
Tylko miarowy chód wart przerywał głęboką ciszę. Na dole przed wielkiemi głównemi drzwiami i przed mieszkaniem królowej stali halabardnicy.
Na dole w krużganku na górze w wielkiej galeryi, oraz tu i owdzie w korytarzach, latarnie rzucające słabe, nie pewne światło, paliły się przez całą noc.
W tem na końcu długiej galeryi ukazała się postać człowieka, ubranego w długi, ciemny płaszcz.
Na dworze powietrze było burzliwe, wiatr dostawał się kilkoma otwartemi oknami do galeryi i powiewał obszernym płaszczem tego nowego gościa, którego żadna warta nie zatrzymywała podczas przejścia na górze.
Miał on na głowie wielki głęboko na czole nasunięty kapelusz.
Tak zbliżył się do tej części galeryi, w której wychodził z niej szeroki, boczny korytarz.
Były w tem miejscu starożytne, z gruba ociosane filary, na których wspierało się sklepienie. Pomiędzy filarami znajdowały się nisze, a w nich stały posągi.
Człowiek w płaszczu zbliżył się do filarów. Jasny blask palącej się w blizkości latarni popadł na niego, i można było rozpoznać jego rysy.
Był to blady, nienawiścią przejęty hetman polny litewski.
Głęboka cisza zapanowała znów w galeryi.
W końcu jej znajdował się inny, boczny korytarz, — prowadzący do tej części zamku, w której mieszkał Sobieski. W tem mieszkaniu paliły się jeszcze jasno świece woskowe w świeczniku, stojącym na stole.
Jan Sobieski, oświetlony blaskiem tych świec stał na środku pokoju. Wspomnienia wypadków tego dnia przesuwały się przed oczyma jego duszy.
Wzniósł się on tego dnia na najwyższe stanowisko, jakie walecznością zdobyć było można. Prześcignął wszystkich rówieśników, świetna przyszłość otwierała się przed nim.
Jeden przecież obraz zaćmiewał wszystkie inne, obraz Maryi.
Ujrzał ją znowu. Anielska ta postać ukazała mu się znowu. Ale Marya była zimną, zupełnie inną, niż wówczas W nocy, w różanym ogrodzie.
Od tego czasu wiatr jesienny pozbawił liści i połamał róże... czyżby i miłość Maryi złamała się także? Czyżby żałowała przysięgi, które z sobą zamienili w owej chwili upojenia?
Marya była wolną! Sędziwy Jan Zamojski, którego czcigodna postać w tej chwili jeszcze stała przed oczyma Sobieskiego, rozstał się z tym światem. Czas żałoby, który zwyczaj przepisywał wdowie po zmarłym, nie upłynął wprawdzie jeszcze, ale dlaczegóż nie znalazła jednego słowa, któreby podniecało jego miłość?
Przy niej był młody, ciemnobrody Anglik, hrabia Rochester.
Czy to było przypadkiem? lub czy ta, którą Sobieski kochał całą namiętnością swej duszy, była kobietą zmiennego postępowania? Czyżby lordowi gładkiemi słówkami i palącemi spojrzeniami udało się utorować sobie drogę do serca pięknej Maryi?
Była to dręcząca myśl. Sobieski ponuro patrzył przed siebie.
Potrzebował się upewnić, rozstrzygnąć wątpliwość bądź co bądź.
Apartament, w którym się znajdowała piękna Marya Kazimiera, leżał w innym pawilonie zamkowym, do którego prowadził długi, boczny kurytarz, wychodzący z galeryi.
Pokój był jasno oświetlony. Marya jeszcze nie spała. Siedziała na kanapie w pokoju umeblowanym z wschodnim przepychem. W powabnej, czarującej postawie, spoczywała na miękkich poduszkach. W głębi stała jej pokojówka nie daleko od otwartych drzwi sypialni.
Marya myślała o wrażeniach doznanych tego wieczoru. Dwie piękne, męzkie postacie stały przed jej oczyma. Jedna miała wyraz bohaterskiej odwagi i dzielności, druga powab światowości, marzące spojrzenie, zdradzające tajoną miłość.
Sobieski i Rochester! Dwaj ci mężowie walczyli z sobą w duszy pięknej Maryi. Jakkolwiek bohater i dyplomata różnili się obaj bardzo, jedno przecież mógł im każdy przyznać, byli to najpiękniejsi mężczyźni na dworze! A Marya ich obu widziała u swych stóp.
Niezmiernie bogaty Anglik, który podobnież jak Marya, odebrał wychowanie w Paryżu, i którego już tam, będąc dzieckiem poznała, był spokrewniony z angielską królewską rodziną. Obejście się jego i znalezienie wobec kobiet było pełne uprzejmości i elegancyi, był to zawsze człowiek wielkiego świata, którego wszędzie chętnie widziano. Jan Sobieski był mężem czynu, szablą utorował sobie drogę do zaszczytów i sławy.
Dziwna walka toczyła się w sercu pięknej Maryi. Nie wiedziała komu dać pierwszeństwo. Wahała się. Niekiedy hrabia Rochester występował na pierwszy plan, to znowu Jan Sobieski był jej bliższym.
A w duszy jej pomiędzy nimi stała czcigodna, poważna postać zmarłego Zamojskiego. Zaślubiła go ona, czyniąc zadość woli ojca, nie kochała go nigdy, gdyż różnica wieku była między nimi zbyt wielką, ale przywykła go szanować, miała pewną cześć dla szlachetnego, siwowłosego męża.
Teraz on ją opuścił, a ona miała zacząć życie na prawdę. Namiętność drzemiąca tak długo, obudziła się w niej.
Wzrok Maryi padł na pokojówkę... kazała jej odejść... nie potrzebowała służącej... pragnęła być samą.
Czyżby piękna wdowa po Jamę Zamojskim spodziewała się jeszcze w tej chwili czyich odwiedzin?
Na końcu korytarza pod filarami, tam gdzie korytarz przytykał do galeryi, stał hetman polny litewski, Pac, wsparty o filar. Stał bez poruszenia... głęboka ciemność go otaczała.
Nagle cisza panująca dokoła przerwaną została wołaniem:
— Kto idzie?
Zapytanie to wyszło z ust szyldwacha, stojącego na dole przy schodach.
Szyldwach ujrzał kogoś zbliżające go się jednym z ciemnych korytarzy, dochodzących do przedsionka.
Była to wysoka, ciemna postać, w mniszej jak się zdawało odzieży, z kapturem tak nasuniętym na głowę że rysów jej twarzy wcale widać nie było.
W chwili gdy szyldwach mierzył wzrokiem tę postać która na zapytanie nie dała żadnej odpowiedzi, lecz szła dalej, jakby jej służyło wszelkie prawo znajdowała się w nocy w tem miejscu, drugi szylwach zbliżył się do niego i rzekł:
— Czyż nie widzisz że to stary zakonnik?
Szyldwach zamilkł.
Warta pozwoliła odejść mnichowi, który jak się zdawało, znanym był szyldwachom. Postać ta widocznie po raz pierwszy przechodziła o tej porze korytarzami zamku, wśród których panowała głęboka nocna cisza.
Mnich przeszedł koło szyldwacha do szerokich schodów, pokrytych czerwonem suknem i zaczął na nie wchodzić poważnie i z godnością.
Gdy przybył do galeryi na górę i przechodził koło filarów, żaden ruch ani gest jego nie zdradził, nie spostrzegł stojącego tam nieruchomie hetmana polnego litewskiego, Paca. Poszedł spokojnie dalej i wszedł w korytarz, prowadzący do mieszkania Sobieskiego.
I znowu zapanowała cisza w długich przewiewnych korytarzach.
W tem Jan Sobieski żywo otworzył drzwi i wyszedł ze swego mieszkania.
W tej chwili ujrzał przed sobą tajemniczego mnicha, podnosząc rękę do góry.
— Janie Sobieski, — rzekł tajemniczy zakonnik, — nie chodź!
Sobieski mimowoli cofnął się... Skąd to zjawisko o tej porze pojawiło się w zamku?
— Kto jesteś mnichu? — zapytał.
— Nie pytaj mnie, — odpowiedział zakonnik, — posłuchaj mojej przestrogi! Pozostań tu! Nie wychodź tej nocy z pokoju!
— Co znaczą twoje tajemnicze słowa? twoje ostrzeżenie, świątobliwy człowieku? — zapytał Sobieski, — ja się nie obawiam nikogo! Nie zastępuj mi drogi! Muszę wykonać mój zamiar.
— Zamiar twój jest mi znany, Janie Sobieski, dzielny wodzu! Nie zwracaj wzroku na kobietę, na przemijającą i zwodniczą miłość, tylko na laury, które uśmiechają się do ciebie! Dopniesz do najwyższego celu! Jesteś wybranym do nąszenia korony, wywalczy ci ją twoja odwaga! — mówił mnich głosem, w którym było tyle potęgi, że Jan Sobieski mimowolnie pozostawał pod jego wpływem. — Chcesz iść do Maryi Kazimiery! Zostań! Nie chodź!
— Jakim sposobem odgadujesz moje myśli, świątobliwy człowieku? Jak się nazywasz? Skąd tu przybyłeś? Odsłoń twarz!
— Twarzy mej nikt jeszcze nie widział, Janie Sobieski!
— Więc jesteś pokutnikiem i uczyniłeś ślub?
— Pytania twoje są nadaremne! Nie otrzymasz odpowiedzi!... odparł mnich.
— Ostrzeżenie twoje nie zmusi mnie do cofnięcia się, tajemniczy człowieku, nie staraj się zatrzymać mnie, muszę iść do Maryi!
— Zaklinam cię więc na miłość twoją dla Maryi Kazimiery, ażebyś swego zamiaru nie spełniał tej nocy, lecz pozostał u siebie, Janie Sobieski.
— Używasz silnego środka, ażeby mnie zatrzymać!
— Jeżeli kochasz Maryę Kazimierę, szlachetny rycerzu, to nie chodź, — powtórzył mnich.
— Sądzę, że cię zrozumiałem świątobliwy mężu, — odpowiedział Sobieski poważnie, — chcesz bronić honoru Maryi i upomnieć mnie, że o tej nocnej porze nie powinienem wchodzić do pokoi wdowy po czcigodnym starcu, którego szlachetności i wspaniałomyślności nigdy nie zapomnę!... Dobrze Pod daję się twemu ostrzeżeniu!
— Dobrze czynisz, Janie Sobieski, — odrzekł mnich, odchodząc słabo oświetlonym kurytarzem.
Sobieski patrzył za wysoką ciemną postacią, dopóki nie znikła w oddaleniu.
— Masz słuszność, tajemniczy mnichu, twoja przestroga skłania mnie, abym zamiar mój odłożył do jutra, — mówił do siebie Jan Sobieski, — dziękuję ci za twe słowa, które mi przypomniały, że wiedziony namiętną miłością, popełniłbym krok nierozsądny!
Powrócił do swego pokoju, zdjął kapelusz i odpasał szablę, ażeby się udać na spoczynek.
Zaledwie ułożył się do snu, zaledwie postać mnicha znikła w korytarzach zamku, gdy w galeryi oddalonej od pokoi Sobieskiego, dał się słyszeć odgłos kroków i ukazał się w niej okryty obszernym płaszczem jeden z panów dworskich. Na głowie miał kapelusz francuskiego kroju i widać było, że nogi jego ubrane były w czarne obcisłe trykoty i cienkie na sprzączki zapinane trzewiki. Przy lewym jego boku wisiała elegancka szpada, po której można było poznać cudzoziemca, ponieważ Polacy nosili szable.
Późny gość galeryi przybył na miejsce, w którem znajdowały się filary i miał właśnie przejść koło nich, ażeby się zwrócić w boczny korytarz, gdy hetman polny litewski, Pac, żywym, gwałtownym ruchem wystąpił z cienia filarów i wydobywając szablę, rzucił się nań niespodzianie.
Słabe światło jakiem oświetloną była ta część galeryi, była powodem, że dwaj niespodziewani przeciwnicy nie od razu mogli poznać się wzajemnie, zwłaszcza, że cień od kapelusza zasłaniał ich rysy, a zaczepka była tak szybką, iż nie było czasu na rozpatrywanie się.
Pac z wściekłością natarł szablą na nocnego przechodnia, tak, że gdyby ten szybko nie był wyciągnął szpady, ażeby się Obronić, byłby został odrazu zabity na miejscu.
Szczęk broni rozległ się niemile w cichych korytarzach zamku.
Straż usłyszała go i nadbiegła. Gdy jednak wartownicy ujrzeli, że dwóch znakomitych panów wszczęło z sobą bójkę, nie śmieli wmieszać się między nich, lecz postanowili obudzić i sprowadzić burgrabiego zamku.
— Na wszystkich świętych, panie hetmanie, co się panu stało? — zawołał w tej chwili zaczepiony, odpierając zadawane ciosy według wszelkich prawideł sztuki szermierskiej.
— Hrabia Rochester! — zawołał hetman polny Pac zdziwiony.
— Czy pan rzeczywiście na mnie uderzyć chciałeś, panie hetmanie? — zapytał poseł angielski, uśmiechając się i opuszczając szpadę.
Pac doznawszy niemiłego zawodu, schował także swoją szablę do pochwy.
— Nie, na moje zbawienie, nie, pa nie hrabio! — odpowiedział, — wziąłem pana za kogo innego, lecz jeżeli mi uszedł dzisiaj, to nie ujdzie kiedyindziej.
Pac podał lordowi rękę na zgodę i poszedł z nim razem korytarzem.
Burgrabia nadszedłszy, przekonał się z zadowoleniem o zakończeniu sporu, który byłby go postawił w kłopotliwem położeniu.
W blizkości zamku krakowskiego znajdował się pałacyk, należący do zmarłego, bogatego wojewody Wassalskiego. Był on zwykle próżny, gdyż owdowiała wojewodzina mieszkała zwy kle albo w dobrach swoich, albo w Warszawie, gdzie było właściwe ognisko dworskiego życia.
Widzieliśmy, że Jagiellona przybyła do Krakowa na uroczystość koronacyi młodej królowej.
Wszystkie jej zamiary i plany nie powiodły się, wszystkie oczekiwania ją omyliły, a na domiar przykrości, jakich doznawała w sam dzień uroczystości, Sobieski powrócił jako zwycięzca i odbył świetny wjazd do przystrojonego wspaniale miasta.
Jagiellona zwierzyła się ze swoich uraz i nienawiści dwom swoim sprzymierzeńcom. Obrachowanemi szatańsko słowy podburzyła hetmana polnego, Paca, przeciw nowomianowanemu wielkiemu marszałkowi koronnemu i zadowolona udała się do swego pałacu z przekonaniem, że w tym samym zamku krakowskim, w którym stary Sobieski padł z rąk, swego wroga, zginie z ręki nocnego napastnika.
Z rana jednakże oczekiwało ją przykre rozczarowanie.
Dźwięk rogów obudził ją. Pospieszyła do okna.
Spojrzała na plac przedzamkowy.
Straż honorowa Sobieskiego stała dokoła w pełnym rynsztunku wojskowym.
Jan Sobieski wyjeżdżał z zamku.
Żył! był nietknięty! kłaniał się tym, którzy go okrzykami witali! Wyglądał jak młody bożek wojenny! Paź przyprowadził mu konia dosiadł go, nie dlatego, żeby miasto opuścił ale żeby za bramami miasta odbyć przegląd oddziału swoich wojowników, którzy mu towarzyszyli do Krakowa.
W tem król, ażeby uczcić Sobieskiego, ukazał się w altanie zamku.
Jagiellola zbladła z gniewu... cofnęła się oburzona... ręce jej zacisnęły się.
Król powitał wielkiego marszałka.
Odezwały się rogi.
Zebrany lud wybuchnął rozgłośnym okrzykiem, gdy siedzący na wspaniałym rumaku Sobieski zdjął przed królem kapelusz, a następnie z podziękowaniem ukłonił się szerokim kołem zgromadzonej publiczności.
Lud składał hołd zwycięzcy nad Doroszenką.
Król łaskawym giestem, do wielkiego marszałka zwróconym, przyłączył się do tego hołdu.
W tej chwili na górze, w jednym z okien zamkowych, ukazała się także czarowna twarz pięknej Maryi.
Wyraz szatańskiego szyderstwa przebiegł bladą twarz Jagiellony.
Jan Sobieski ujrzał Maryę i odjeżdżając złożył jej ukłon rycerski.
Dowódzcy wojska, przywiązani do niego całą duszą i przejęci czcią dla niego, postępowali za nim.
Dalej jechała straż honorowa przy odgłosie rogów. Ludność witała przejeżdżającego okrzykami radości.
— Więc taką jest twoja nienawiść i twoje słowo, dumny, obrażony hetmanie polny litewski? — szepnęła Jagiellona z szyderstwem, — taki skutek twego postanowienia?... Przysiągłeś, że nie będziesz dłużej żył na świecie razem z Sobieskim! miałeś go w nocy przeszyć sztyletem, a ja wskazałam ci miejsce, w którem mogłeś go znaleźć!... Sobieski żyje, dumny upokorzony Pacu, którego ten młody człowiek prześcignął i zaćmił... Sądziłam, że mogę liczyć na ciebie, ale się zawiodłam!
A po krótkiem milczeniu dodała:
— Zdaje się, jakby się odbijały od niego wszelkie pociski! Ale ja nie spoczywam! Drżyj przedemną Janie Sobieski! Znasz moją nienawiść, jak sądzę! Będę cię ścigała, będę myślała nad tem ciągle, póki nie znajdę drogi i sposobu, aby cię zgubić, gdyż widok twego wzrastającego szczęścia doprowadza mnie do obłąkania!
Podczas gdy Jagiellona stała jak ponury duch zemsty i przemawiała w ten sposób za odjeżdżającym bohaterem, lud wszystkiemi bramami wyruszył za miasto, ażeby na obszernym placu przed niem przypatrzeć się Janowi Sobieskiemu i wojownikom, którzy wraz z nim powrócili z placu boju, a teraz odbywali manewry, obchodząc w ten sposób swój powrót.
Wieczorem dopiero skończyło się to widowisko... ognie obozowe zabłysły tu i owdzie... jeźdźcy pozsiadali z koni i zaczęli się posilać podanem im jadłem i napojami.
Przegląd ten wojskowy służył jedynie za pozór zgromadzenia wojsk, które Sobieski zgromadził pod Krakowem w znacznej ilości właściwie dla tego, ażeby nieprzyjaznemu królowi stronnictwu dworskiemu, a mianowicie obu Pacom okazać, że król rozporządza znaczną siłą.
Sobieski znał zdradzieckie myśli i zamiary tego licznego stronnictwa. Pragnął on zamanifestować w ten sposób, że przy nowowybranym królu stać będzie wiernie i stale.
Czy Michał zrozumiał ten zamiar i tę troskliwość swego najdzielniejszego i najwaleczniejszego wodza?
Gdy mu nad wieczorem doniesiono, że pułki po za murami miasta zapaliły ognie i rozłożyły się obozem, ażeby po ukończeniu uroczystości koronacyjnych połączyć się z korpusem wracając do Warszawy, domyślił się właściwego celu tej manifestacyi, lecz milczał o tem, wiedząc równie jak Sobieski, że wiernych stronników nie ma wielu.
Gdy się ściemniło, Jagiellona znajdowała się w swoim pałacu, w pokoju, z okien którego mogła widzieć plac na dole i dojazd do zamku.
Odprawiła ona służącą, która chciała wnieść światło, mówiąc że go nie potrzebuje. Pragnęła, żeby ciemno było w pokoju, ażeby nikt jej w oknie widzieć nie mógł. Patrzyła z góry na plac, który w tej chwili był pusty.
Nagle ukazał się po drugiej strome placu pochylony, ostrożnie idący człowiek, który ustawicznie zwracał okrytą fezem głowę w tę i ową stronę, mając widocznie powody, ażeby się nie bardzo przyglądano jego rysom. Przekonawszy się jednak, że na placu dokoła nie było nikogo, przebiegł go szybko.
Pospieszył do pałacu wojewodziny.
W kilka minut potem zapukał.
Jagiellona zwróciła się do drzwi.
Przez okno wpadł słaby promień światła z wewnątrz do ciemnego pokoju.
Drzwi otworzyły się pocichu i ostrożnie.
Ukazała się brunatna głowa, której błyskający wzrok przebiegł po pokoju.
Człowiek z głową nakrytą fezem dostrzegł Jagiellonę. Zwinnie i bez szmeru wszedł do pokoju i pochylony zbliżył się do wojewodziny. Miał na sobie starą, ciemną bluzę.
— Jesteś sługą indyjskiego kapłana? — zapytała Jagiellona, poznając go.
— Timur jestem, dostojna pani, Timur, sługa potężnego i mądrego Allaraby, — odpowiedział z uszanowaniem przybyły.
Następnie obejrzał się znów ostrożnie na wszystkie strony, poczem rzekł półgłosem, poufnie:
— Przynoszę wiadomość, dostojna pani, ważną wiadomość!
— Od twego pana?
Timur wstrząsnął głową.
— Wiadomość, dla kogo? — zapytała Jagiellona.
— Dla pięknej i dostojnej pani!
— Dla mnie?... Mówże!... Gdzie jest twój pan?
— Odjeżdżamy, dostojna pani, ale mój pan pragnie raz jeszcze widzieć się i mówić z dostojną panią przed odjazdem.
— Powiedz twojemu panu, że czekam na niego.
Timur szeroko roztworzył oczy.
— Tu? — zapytał, — mój pan nie może przybyć do miasta! Ja sam z narażeniem życia dostałem się tutaj! Mój potężny i dobry pan czeka dostojnej pani za bramą miasta przy wielkim posągu! Z tej strony miasta obozują wojownicy przy ogniskach, lecz z drugiej. strony jest zupełna cisza...
— A więc przy pomniku Kazimierza Wielkiego.
— Jakąż odpowiedź mam zanieść mojemu panu, dostojna pani? — zapytał Timur ciekawie.
— Zaprowadzisz mnie do niego!
— Wielki to zaszczyt i łaska dla Timura! — rzekł służący Allaraby z głębokim ukłonem, składając ręce na piersi.
Jagiellona okryła się obszernem, ciemnem okryciem i opuściła pałac z pochylonym, zręcznym jak kot, Timurem.
Oboje poszli przez plac ciemny i pusty, następnie zwrócili się do bramy miejskiej, którą obrał Timur.
Brama ta była już zamknięta.
Gdy Timur zbliżył się do bramy, przystąpił do niego strażnik i chciał mu zadawać pytania.
Jagiellona jednakże dała strażnikowi rozkaz aby otworzył bramę i wypuścił służącego, przyczem dała się poznać. Dozorca przybrał postawę pełną uszanowania i wykonał jej rozkaz.
Brama otworzyła się, skrzypiąc.
Jagiellona i Timur, który śmiał się w duchu, wyszli za miasto.
Następnie udali się drogą, prowadzącą koło stojącego w cieniu kilku drzew pomnika dawno zmarłego króla.
Gdy Jagiellona uszła kawał drogi, ujrzała w oddali migocące w ciemności ognisko.
Z tej strony miasta jednakże, w której się znajdowała, było cicho, pusto i ciemno.
Znała dobrze drogę do posągu i sam posąg. W chwili, gdy się do niego zbliżała, zaświeciło coś jak błyskawica i oświetliło niebieskawym blaskiem posąg, oraz stojącego przed nim w białym kaftanie Allarabę.
Magiczne światło padało na jego postać.
Skąd pochodziło?... Jagiellona stanęła zdziwiona.
Widok oświeconego niezwykłem światłem posągu i postać indyjskiego kapłana wywierał na nią potężne wrażenie. Po chwili światło zagasło. Spojrzała dokoła.
Niebo było pogodne i gwiaździste, nie błyskawica zatem oświetliła posąg i Allarabę. Skądże pochodził ten blask niezwykły, który zagasł po chwili?
Jagiellona spostrzegła teraz dopiero, że Timura już przy niej nie było.
Zbliżyła się do starego, wysokiego ciemnego posągu i stojącego przed nim człowieka w białym kaftanie.
— Skąd pochodził ten blask, kapłanie? — zapytała.
— Miał ci okazać pani, kto cię oczekuje, — odpowiedział Allaraba, — przychodzisz... dzięki ci za to.
— Jakież to było światło, które widziałam, kapłanie?
— Był to ogień Agni, który jest strażnikiem świata, — odpowiedział Indyanin, — patrz Agni użycza mi jeszcze jednego promienia swego wiecznego ognia!
Allaraba miał słuszność... Raz jeszcze jasny blask padł na niego i na otaczające go drzewa.
Trwało to jednak tylko chwilę, poczem światło zagasło znowu.
— Witani cię, dostojna pani, — rzekł Allaraba zbliżając się z szczególną szybkością do Jagiellony, — nim udam się do innych krajów w powrocie do odległych Indyi, uczułem potrzebę podziwiania raz jeszcze twej piękności i usłyszenia od ciebie, czy pozwolisz ręce mojej, aby się do ciebie zbliżyła.
Namiętna mowa kapłana zdawała się budzić wstręt w Jagiellonie. Zrobiła gest dumny i odpychający.
— Przychodzę tu, kapłanie, — rzekła, — ażeby ci powiedzieć, że twój napój, który nazwałeś napojem Kamy, nie miał żadnego skutku. Twój Bóg miłości, jak się zdaje nie towarzyszył temu napojowi!
— Skarżysz się na jego działalność, pani? — zapytał Allaraba, — ja wiem, co się stało! Sama jesteś temu winna, że skutek nie odpowiedział twoim życzeniom, że zawiódł twoje oczekiwania, bo nie został zadany tym, dla których go przeznaczałaś!
Jagiellona spojrzała na kapłana ze zdziwieniem.
— Wiesz co się stało? — zapytała.
— Wiem, że nie Jan Sobieski, lecz kasztelan Zamojski napił się tego napoju! Wiem, że nie król Michał, lecz jeden z jego służących wychylił drugą połowę, — odpowiedział Allaraba, — gdyby go wypili ci, dla których go prze znaczyłaś, byłabyś już do dzisiaj cel swój osiągnęła!
— Obaj oni umarli, kapłanie! — szepnęła Jagiellona.
— Umarli, gdyż kochać cię nie mogli lub nie chcieli!
— A Jan Sobieski jest na drodze do tronu!
— Przeszkodzić temu jest zawsze w twojej mocy!
— Dowiedź mi, że mówisz prawdę, żebym nie sądziła, że słowa twoje są tylko czczym dźwiękiem, kapłanie!
— Jeżeli chcesz zawrzeć ze mną przymierze, obdarzę cię koroną!
— A któż tron ze mną podzieli!
— Ten, którego sobie wybierzesz i nad którym zapanujesz, ażeby moc i władza pozostała w twoich rękach!
— Propozycya to ponętna, kapłanie! — odrzekła Jagiellona stłumionym głosem.
Wzrok Allaraby błysnął tryumfem.
— Wiedziałem o tem, że ją przyjmiesz, pani! Jeżeli chcesz się ze mną sprzymierzyć, jeżeli chcesz we wszystkiem, co będziesz czyniła, używać moich rad i moich środków, to złożę w twoje ręce władzę i potęgę, będziesz powszechnie podziwianą królową, przystroisz czoło świetną koroną i wszystkie ludy będą mówiły o tobie!
— Za tę cenę zgadzam się na twoją propozycyę, kapłanie! Jestem twoją!
To mówiąc, Jagiellona podała rękę noszącemu się z tajemniczemi planami człowiekowi.
Ujął on tę rękę i przycisnął ją do piersi.
Dreszcz przebiegł całą postać Jagiellony.
Czarnobroda, brunatna twarz kapłana miała demoniczny wyraz.
— Chwila ta będzie miała ważne następstwa, pani, — mówił, — czuję, że jesteś moją i na znak tego kładę twą rękę na moją obnażoną pierś. Jeżeli od tej chwili dokładnie i szczerze wypełniać będziesz moje rady, zasiędziesz na tronie i ręka twoja zdruzgocze nienawistnego ci Jana Sobieskiego!
— Powiedz mi, czego za to żądasz kapłanie!
— Żadnej nagrody, księżno! Żądam tylko wiary w moją potęgę i doniesień o wszystkiem, co się będzie działo lub co będzie zamierzonem u dworu! Wysłańcy twoi z tajnemi doniesieniami spotkają moich wysłańców w blizkości Warszawy! Wówczas wybiorę właściwą chwilę, ażeby ci dać w ręce środki, które cię zrobią władczynią.
— Moi wysłańcy oddadzą twoim doniesienia starannie opieczętowane i pewne! O wszstkiem, co się będzie działo na dworze warszawskim będę ci donosiła, kapłanie. Określ jednak dokładniej, gdzie moi wysłańcy twoich mają spotykać.
— W blizkości, Warszawy nad wielką rzeką, w cieniu gałęzi odwiecznego drzewa stoi wielki kamień ofiarny, na którym znajduje się znak wyciśniętej stopy ludzkiej. Pod tym kamieniem w nocy podczas każdej pełni twoi posłańcy zastaną moich! Przymierze między nami zawarte! Krótki czas jeszcze, pani, a droga do tronu otworzy się przed tobą.
Rozstali się, Jagiellona oddaliła się od posągu, przy którym pozostał Allaraba, który patrzał za nią tryumfująco i powróciła do miasta.
Ciężko przez wojnę dotknięte miasto Żwaniec, odetchnęło po zwycięstwie Sobieskiego.
Gdy Doroszenko ze swem nieludzkiem gospodarstwem opuścił wreszcie miasto, nieszczęśliwi mieszkańcy poważyli się wyjść z kryjówek i piwnic, ażeby zobaczyć co zburzonem a co zrabowanem zostało.
Mieszkańcy przedewszystkiem podziękowali modlitwą Bogu, że ich od tej strasznej klęski uwolnił.
Gdy następnie z pomocą Sobieskiego żołnierzy grzebiono zmarłych, mieszkańcy zabrali się do przywrócenia porządku. Oczyszczano domy i ulice, usuwano zwaliska po budynkach zgorzałych od kul ognistych.
Straż miejska chciała właśnie zamknąć bramę i podnieść most zwodzony, gdy ukazała się znana im prawie wszystkim z wieści i przy domku postać czerwonego Sarafana, i chociaż straż szybko chciała przez podniesienie mostu przeszkodzić jego przejściu, rzucił się na płaszczyznę mostu w ostatniej chwili, uchwycił się silnie łańcucha i tym sposobem został także podniesiony do góry, gdy jednak ujrzał się na drugiej stronie mostu, spuścił się szybko po łańcuchu i skoczył między przestraszonych strażników, jak gdyby wykonywał jakiś dziki taniec.
Strażnicy rozstąpili się. Jeden z nich był tyle przytomnym, że chciał pośpiesznie zamknąć bramę miasta. Ale w tej samej chwili, gdy brama przymykała się ze skrzypem, przesunął się przez nią czerwony Sarafan i wpadł do miasta.
Pospólstwo z krzykiem uciekało przed nim.
— Precz stąd! Jesteś czerwonem widmem wojny — wołali mężczyźni, — czego tu chcesz czerwony Sarafanie? czyż jeszcze nie dość krwi popłynęło?
— Jak on się dostał do miasta? — pytały kobiety, — kto go wpuścił?... Cierpieliśmy dosyć!... Wygnać go z miasta.
Tłum okazywał coraz większe rozdrażnienie i groził czerwonemu Sarafanowi, który zwrócił się do poblizkiej, na pół rozwalonej wieży, około której pracowało wielu ludzi nad uprzątnięciem rumowiska dla odbudowania spalonej części.
Gdy robotnicy na górze ujrzeli, że czerwony Sarafan wszedł do wieży, a tłum rozdrażniony zdawał się chcieć iść za nim, zaczęli krzyczeć i wygrażać pięściami.
— Czego ten czerwony potępieniec chce w naszem mieście, — wołali, — czyż nie dosyć tu nieszczęścia, przelewu krwi i nędzy! Ukazuje się on wszędzie, gdzie majnastąpić bitwa, czy chce nam zapowiedzieć nową klęskę?
Szczególna postać zdawała się zupełnie nie zważać na ludzi, zostających pod wpływem przesądnych przekonań. Przyszedł on do wieży, by tam odszukać Sassę. Jednak ślepa niewolnica mu siała już opuścić wieżę, gdyż na dole i w całym korytarzu wcale jej widać nie było.
Sarafan przypuszczał, że się zapewne oddaliła, gdy mieszczanie otworzy li wieżę, ażeby przystąpić do odbudowy.
— Hej, ludzie! — zawołał na robotników, którzy z narzędziami schodzili po schodach, — czy nie widzieliście ślepej niewolnicy?
— Zabić tego czerwonego szatana! wołał z ulicy wdzierający się tłum, Wpośród którego jedni groźnie podnosili ręce, inni zaś wskazywali śmiejącego się z niedowierzaniem i pogardliwością Sarafana, — zabić go! Ukamienować tego, który nam wróży nowe nieszczęścia!
Groźne te i oburzające słowa napotykały oddźwięk coraz powszechniejszy, a gdy robotnicy z narzędziami zeszli na dół, klnąc czerwonego Sarafana, rozwścieczony tłum rzucił się na szczególną postać.
Wszelkie usiłowania opamiętania pospólstwa, które w czerwonym Sarafanie widziało sprawcę wszystkich nieszczęść, były nadaremne! Tłumem tym owładnęła wściekłość, sądził on, że uwolni się od nowego rozlewu krwi zabijając tajemnicze zjawisko, którego pojawienie się miało klęski wojenne prowadzić za sobą.
Przez chwilę czerwony Sarafan stał zdumiony i wpatrywał się jak obłąkany w nacierających.
Zdawał się jeszcze nie wierzyć, żeby ludzie na seryo zabierali się do niego.
— Zabić go! Wrzucić do wody! Śmierć przeklętemu czerwonemu Sarafanowi! — wołał tłum podnosząc rozmaite narzędzia i nacierając na szczególnego człowieka, który, jak to było jego zwyczajem, zrobił kilka szczególnych poskoków i cofnął się w półcień który panował w głębi korytarza.
Nagle zobaczył tuż przy sobie otwór, przy którym płyta kamienna leżała jeszcze tak, jak ją położyła Sassa, a ponieważ w korytarzu, którego wyjście od strony fos fortecznych było zamknięte, byłby się dostał bez ratunku w ręce swoich towarzyszów, zrobił więc szybko zręczny skok w głąb, a zeskoczywszy odjął drabinę, która od otworu prowadziła na dół.
Mężczyźni i kobiety cofnęli się.
Znajdujący się bliżej zaledwie nie powpadali do otworu.
— Przynieść pochodni! — krzyczeli robotnicy, — zeskoczył do piwnic!
— Przecież to wejście do starego, zawalonego podziemia! — zawołał pewien stary mieszczanin.
— Nie ucieknie nam, ludzie! — rzekł inny zaciskając pięść, — dostał się do pułapki! Z tego podziemia nie ma wyjścia! Mamy go!
— Zamurować otwór! — zaprojektowała jakaś fanatyczka, wskazując czarną przez odjęcie płyty powstałą jamę, — niech czerwony Sarafan zginie tam w głębi!
— Przynieść pochodni! — wołali robotnicy, — dalej za nim! Musimy go schwytać! Trzeba go zabić! Inaczej nie zginąłby tutaj!
Słowa te potwierdzano ogólnie.
Tłum był podobny do stada dzikich bestyi, które chciały rozszarpać tego, którego uważały za sprawcę rozlewu krwi.
Kilku robotników przyniosło pochodnie.
— Drabiny! — wołali stojący nad otworem, — drabiny tutaj! Czerwony Sarafan ściągnął drabinę na dół! Czy słyszycie jak tam w głębi śmieje się z nas i szydzi? Słyszycie?
— Niech sobie szydzi! — rzekł inny, — niedługo będzie szydził!
Kilku ludzi przyniosło nareszcie drabinę. Przy czerwonawym blasku palących się pochodni spuszczono w głąb, drabinę i szło już tylko o to kto pierwszy spuści się do podziemia, gdyż dwóch jednocześnie schodzić nie mogło.
Jeden herkulesowej postaci robotnik, trzymający w lewej ręce pochodnię, a w prawej ręce uzbrojony kosturem, zdecydował się być pierwszym.
— Chodźcie za mną! — zawołał, — śmierć i zagłada czerwonemu Sarafanowi!
Zeszedł. Mężczyźni tłoczyli się za nim. Niektórzy wzięli pochodnie, inni drągi żelazne i pałki. Nawet niektóre kobiety tak się rozfanatyzowały, że poszły za mężczyznami do podziemia.
Inni pozostali na górze i otoczyli otwór, wywołując obelgi i przekleństwa na czerwone widmo wojny.
Na dole w podziemiu powstała ciżba i krzyki.
Pochodnie oświecały ponuro sklepiony korytarz, którego ściany pokrywała pleśń i robactwo. Dalsza część korytarza podobną była do ponurego grobu, ponieważ światło pochodni oświetlało tylko niewielki okrąg.
Strasznem miejscem było owo podziemie!
Wilgotne ściany, brudna podłoga, zgnilizna powietrza, wszystko to miało w sobie coś przerażającego.
Mimo to mężczyźni i kobiety, których popędzała ślepa wściekłość, szli nieustając dalej, aż by znaleźć czerwonego Sarafana, który ujść stamtąd nie mógł, i jak znający podziemie zapewniali, musiał się koniecznie dostać w ich ręce!
Gdyby zupełnie nieuzbrojony i widocznie niezbyt silny Sarafan został napotkany i napadnięty przez ten tłum, gdyby został znaleziony, musiałby zginąć w tych podziemiach! Nic go ocalić nie było w stanie! Był zgubiony gdyby ci ludzie schwytali go i powalili na ziemię. Byli oni w stanie zdeptać go albo ukamienować. Dziki krzyk rozległ się głucho w sklepionym długim korytarzu.
Czerwony Sarafan cofał się przed postaciami oświetlonemi przez pochodnie. Widział dokładnie wszystkich swych prześladowców.
Postępowali oni coraz dalej.
Nagle jeden z idących naprzód robotników, ów człowiek herkulesowej postaci, trzymający w lewej ręce pochodnię a w drugiej drąg żelazny ujrzał przed sobą czerwonego Sarafana, który widocznie doszedł do końca podziemia, gdyż zatrzymał się i stanął.
Z wściekłym krzykiem rzucił się robotnik na niego i zamachnął się z całą siłą żelaznym drągiem.
Zapomniał on jednak w zapale, że u góry nad podziemiem znajdowało się sklepienie i uderzył w nie tak silnie żelaznym drągiem, że rozległ się głuchy huk i w tejże chwili sklepienie zawaliło się.
Cegły i gruzy spadły na robotnika z taką siłą, że został przewrócony i pochodnia którą trzymał w ręku, zagasła.
Wszyscy obecni cofnęli się z przerażeniem.
Krzyk przestrachu rozległ się w korytarzu.
— Zasypany! Korytarz się wali! Uciekajcie! Czerwony Sarafan zasypany! — wołano.
— I robotnik także zasypany! — zawołał jeden z odważniejszych, który jeszcze nie uległ wpływowi ogólnego przestrachu, — trzeba mu pomódz! Do mnie! trzeba go wydobyć z pod gruzów!
— Sklepienie się wali! wszystkich nas zasypie! — wołali bojaźliwsi.
W wązkim korytarzu podziemia powstała straszna ciżba i zamęt niepodobny do opisania. Większa część pochodni zagasła podczas popłochu.
— To sprawka czerwonego Sarafana! — wołały kobiety nawet w ucieczce miotające się gniewem, — on zawalił sklepienie, żeby nas pozabijać, zasypać, zgubić!
Wysileniom kilku zdeterminowanych mężczyzn, mających jeszcze pochodnie powiodło się nakoniec zatrzymać w korytarzu część uciekających i nakłonić ich do powrotu na zagrożone miejsce.
Sklepienie nie waliło się dalej, ale dostać się do czerwonego Sarafana, który znajdował się po za zasypanem miejscem było trudno i niebezpiecznie, gdyż przy usuwaniu kamieni i uprzątaniu ziemi mogło nastąpić nowe obsypanie się części sklepienia.
Trzeba jednakże było ocalić zasypanego robotnika.
Nieustraszeni ludzie przy blasku pochodni zabrali się do pracy.
Po wielu wysileniach udało się im wreszcie wydobyć towarzysza. Był on jednak już martwy, nie oddychał. Przypłacił życiem swą natarczywość.
Gdy robotnicy wynieśli jego zwłoki z podziemia, kobiety załamywały ręce i oskarżały czerwonego Sarafana jako sprawcę jego śmierci.
Nikt jednak nie miał odwagi wracać do podziemia.
— Czerwony Sarafan zasypany! — mówiono, — czerwony Sarafan musi zginąć, bo jest pogrzebiony żywcem!
Wojewodzina Jagiellona Wassalska szybko umiała pozyskać zaufanie młodej królowej Eleonory i często do późnej nocy bawiła w jej apartamentach.
Eleonora odsłaniała przed nią całe swe serce, skarżyła się na swoją nieszczęśliwą miłość i nietylko wtajemniczyła ją we wszystkie tajemnice swego małżonka, ale także w sekreta wiedeńskiego dworu.
— Chytra i gładka jak wąż Jagiellona uważała bacznie na każde słowo i zakradała się coraz bardziej w zaufanie młodej, niedomyślającej się niczego królowej, cieszącej się z tego, że na obcym dworze znalazła kobietę, przed którą mogła serce swoje otworzyć.
Pewnego wieczoru Eleonora ze łzami w oczach zwierzyła się Jagiellonie, że ciągle kocha księcia lotaryngskiego i że gotową byłaby poświęcić wszystkie skarby świata, ażeby tylko do niego należeć.
Podczas tej poufnej rozmowy zapadła noc.
Jagiellona wstała chcąc odejść.
— Królowej przykro było rozstać się z nią.
— Jutro zobaczę cię znowu, wojewodzino, — rzekła, — tylko pod tym warunkiem puszczam cię od siebie! Dobra noc! Do widzenia!
Była prawie północ, gdy Jagiellona opuściła apartament królowej i ubrana w obszerne ciepłe okrycie wyszła na puste korytarze zamku, ażeby się udać do swego poblizkiego pałacu.
Zdobyła już bogaty łup wiadomości dla swego tajnego sojusznika, a ponieważ wkrótce miał nastąpić powrót dworu do Warszawy, mogła więc w dniu następnej pełni zanieść ważne szczegóły pod stary kamień ofiarny nad brzegiem Wisły.
Nagle przystanęła.
Zamiar ponętny, myśl, która ożywiła jej marmurowe rysy, powstała nagle w jej umyśle.
Król jeszcze nie spał! Cały dwór znajdował się jeszcze w jego pokojach i przedsionkach. Gdyby się udała do mieszkania pięknej Maryi Kazimiery, gdyby u niej zastała Jana Sobieskiego, lekki krzyk mógłby sprowadzić wszystkich panów dworskich, którzy zastaliby wielkiego marszałka koronnego u wdowy po Janie Zamojskim.
Byłaby to zręczna niespodzianka wystawiająca dwoje zakochanych na śmieszność i szydercze uwagi dworzan.
W mgnieniu oka mściwa kobieta powzięła i postanowiła wykonać zamiar. Przeszła z galeryi do słabo oświetlonego korytarza, prowadzącego do apartamentu wdowy po kasztelanie.
W tej chwili zegar zamkowy zaczął bić północ.
Niesłyszana przez nikogo szła Jagiellona pustym korytarzem, tylko tren jej powłóczystej sukni szeleścił po posadzce.
Nagle w korytarzu ukazała się ciemna postać. Kto to był?
Jagiellona przez chwilę zatrzymała się zdziwiona.
Czy to był Jan Sobieski, który już powracał od Maryi i osłonił się czarnym płaszczem?
Jagiellonie żal się zrobiło na tę myśl, że hetman polny Pac nie znajdował się tej nocy na swojem stanowisku pod filarami.
A może był to piękniejszy od Sobieskiego i lubiany przez damy dworskie jego współzawodnik hrabia Rochester?
Postać zbliżyła się.
Jagiellona postąpiła naprzeciw niej.
Teraz dopiero w zbliżającym się poznała mnicha, który głowę osłonił kapturem, tak że niepodobna było widzieć jego twarzy, i widać było tylko białą czy też srebrno-popielatą brodę.
Kto był ten człowiek i jak się dostał do zamku?
Były wprawdzie w Krakowie liczne klasztory, dotychczas jednak Jagiellona nie widywała w zamku żadnego mnicha, tem więc dziwniejszem wydało się jej to spotkanie w nocnej godzinie.
Miała zamiar przejść koło niego, gdy mnich stanął i rozkazująco wyciągnął rękę.
— Wracaj! — dał się słyszeć głos grobowy, ale brzmiący tak stanowczo, że Jagiellona zadziwiona stanęła.
— Kto jesteś? — zapytała bez obawy. — Wracaj! nienawiść twoja nie zna granic, — odpowiedział mnich, ale ten, którego pragniesz zgubić jest przestrzeżony! Nie znajdziesz go! Nie szukaj! Wracaj!
— Na zbawienie! muszę się dowiedzieć kto jesteś! — rzekła Jagiellona, ochłonąwszy po chwili ze zdziwienia.
Mnich w dumnej, pełnej godności postawie poszedł dalej, jakby miał zupełne prawo znajdowania się w tych miejscach.
— Warta! tutaj! — zawołała Jagiellona donośnym głosem.
Odgłos wołania doszedł aż do przedpokoi królewskich.
— Żołnierze pełniący straż nadbiegli.
Jagiellona była w wielkiem wzburzeniu.
— Czyście widzieli tę ciemną postać? — rzekła do żołnierzy, — jakiś mnich przechodził właśnie przez galeryę! Biegnijcie za nim i przytrzymajcie go, dla dowiedzenia się kto to jest.
Żołnierze pospieszyli we wskazanym kierunku. Panowie dworscy ukazali się w galeryi.
— Jest to tajemnicze zjawisko,. — rzekła do nich Jagiellona, — trzeba zbadać kto jest tym nocnym gościem zamku, mającym na celu, jak się zdaje, straszyć mieszkańców!
— Mnich... — odrzekł jeden z panów, — tak i ja go widziałem.
— Gdzie jest? trzeba go znaleźć! — powiedział inny.
Biegano szukając na wszystkie strony.
— Możeby lepiej było nie szukać tego sędziwego mnicha, który nocą ukazuje się w zamku, — zauważył ktoś z dworzan.
— A to dlaczego? — zapytała gniewnie Jagiellona, — co on tutaj robi po nocy?
— Mówią, że nie wyrządza szkody; nikomu, — brzmiała odpowiedź.
— Gotowam pomyśleć, że się panowie boicie mnicha! — zawołała Jagiellona szyderczo, — jeżeli tak to tem bardziej pragnę dowiedzieć się z pewnością kto to być może!
W korytarzu i w oddalonej części galeryi straż nie znalazła nikogo.
Nadszedł burgrabia zamku.
— Wyjść ten mnich jeszcze nie mógł! — rzekła Jagiellona, — proszę pana, kaź obsadzić i zamknąć wszystkie wyjścia.
Znane były wysokie wpływy wojewodziny, nikt zatem nie śmiał opierać się jej woli.
Burgrabia zastosował się do jej rozkazu, widząc jak bardzo przejęło ją spotkanie z nieznajomym mnichem.
Wyjścia z zamku zostały zamknięte i bramy obsadzone strażą.
Tymczasem król zapytał o powód hałasu.
— Pani wojewodzina Wassalska, — powiedziano mu, — spotkała przed chwilą w korytarzu jakiegoś mnicha, którego widok ją przestraszył.
— Mnicha? Jakim sposobem przybył w nocy do zamku? — dopytywał się król, — czy wiadomo co to za mnich?
— Spotykano go już kilkakrotnie nocami w korytarzach, — odpowiadano królowi, ale dotychczas nikt go nie zaczepiał.
— Dlaczego?... Nie lubię takich postaci unikających światła dziennego, — rzekł Michał, któremu na myśl przyszło jakie sprzysiężenie, lub inne jego osobie grożące niebezpieczeństwo, — pani wojewodzina słusznie czyni, że się chce dowiedzieć co to za mnich? Trzeba tego dojść.
Rozkaz królewski poparł zarządzenie Jagiellony, jednakże straż z szczególną niechęcią przystępowała do jego wykonania.
Straż postawiona przy wyjściach, oświadczyła burgrabiemu, gdy ją obchodził, że nigdzie nie widziała mnicha.
Ujść on nie mógł jednakże.
Cały zamek był wzburzony.
Zaczęto na żądanie wojewodziny, przy blasku świec przeszukiwać gmach cały. Jagiellona osobiście brała gorliwy udział w tej pracy.
Służący, którzy słysząc hałas wybiegli ze swoich izb, usłyszawszy o co idzie, nie okazywali wielkiej ochoty do szukania mnicha, którego nocne wędrówki i im także zdawały się być wiadome.
Mimo to potrzeba było szukać wszędzie.
Godziny upływały na najstaranniejszych poszukiwaniach, ponieważ zamek był obszerny i dzielił się na wiele części.
Wszakże jednak poszukiwania nie naprowadziły na żaden ślad mnicha, co jeszcze bardziej drażniło Jagiellonę, która kazała ciągle szukać dalej, ażeby wykryć jego schronienie.
Było to daremne. Śladu zagadkowego zjawiska niepodobna było w zamku wynaleźć.
Stary mnich znikł w sposób niewyjaśniony.
Nad świtem, przetrząsłszy wszystko zaniechano dalszych poszukiwań.
Wskutek tego wypadku tajemnicza postać mnicha nabrała w pojęciu straży pewnego nadprzyrodzonego pozoru.
Jagiellona z przykrością musiała poprzestać na tem, że starego mnicha nie znaleziono i nie dowiedziano się żadnych szczegółów o jego osobie.
W chwili, gdy herkulesowej postaci robotnik spostrzegłszy czerwonego Sarafana zamierzył się na niego żelazną sztabą, czerwony Sarafan cofnął się nagle.
Zawalenie nastąpiło w tej samej chwili.
Noc nie przenikniona ogarnęła go nagle, nie doznał jednak żadnego skaleczenia od opadającego rumowiska.
Był zasypany. Odwrót był mu odciętym.
Głucho tylko dochodził do niego odgłos cofających się ludzi.
Czerwony Sarafan, który nieokazywał żadnej obawy, ponieważ instynktownie ufał, że się z tego zajścia jakoś wydobędzie i teraz widząc się w zasypanym korytarzu, nie przestraszył się bardzo.
Ciemność grobowa, która go otaczała, byłaby przeraziła każdego innego, czerwony Sarafan pozostał jednak spokojny, mówiąc sobie, że z podziemnego korytarza musi być przecież jakieś inne wyjście.
Zaczął więc iść dalej, rękami dotykając ścian.
Nagle stanął.
Głębokie, ciężkie westchnienie doszło do jego uszu.
Kto wydał ten jęk żałosny? Zdawał się on pochodzić z miejsca bardzo blizkiego czerwonego Sarafana.
Czerwony Sarafan zdawał się nie znać obawy i przerażenia. Wymówił do siebie kilka słów i zaczął szukać po ciemnym korytarzu.
Jęk boleści powtórzył się.
— To człowiek! szepnął Sarafan, — he! kto tu jest? — zawołał.
Nadstawił uszu.
Słaby jęk odpowiedział mu. Czerwony Sarafan poznał, że zbliża się do jęczącej istoty.
Uszedłszy parę kroków uczuł, że noga jego dotknęła jakiegoś ciała.
Pochylił się doznając jakiegoś uczucia na kształt przestrachu.
Macając rękami poczuł leżącą na małym pagórku postać ludzką.
— Kto jesteś? — zapytał, — zdaje mi się, doprawdy, że to ślepa niewolnica z Sziras.
— Pomóż mi człowieku, ktokolwiek jesteś! — dał się słyszeć głos słaby.
— Jesteś Sassa! Dostałaś się tu do podziemia!
— Daj mi... kawałek chleba... lub trochę wody... nie mogę wyjść... wyjście jest zasypane!
Czerwony Sarafan podniósł się.
— Więc i tu wyjście zasypane? — szepnął, — eh! toby było głupio! Nie moglibyśmy wyjść!
Obszukał swoje kieszenie. W jednej znalazł dość spory kawał chleba. Odłamał kawałek i podał wycieńczonej Sassie, która chwyciła go chciwie, aby dręczący głód zaspokoić.
— Wody nie mam, — rzekł, — jestem czerwony Sarafan! Szukałem cię, bom wiedział, żeś została w wieży.
— Jestem jeszcze pół nieprzytomna, — odpowiedziała ślepa niewolnica, przychodząc zwolna do siebie, — jesteś czerwony Sarafan? I przychodzisz mnie ocalić?
— Zdaje mi się, że teraz oboje jesteśmy zgubieni, — odpowiedział szczególny człowiek, macając rękami dokoła siebie.
— Podziemie tutaj się kończy, wyjść niepodobna, — rzekła słabym głosem Sassa.
— A za nami podziemie zasypane!
— Powiedz mi przedewszystkiem, czy mój dostojny pan ocalony? — zapytała ślepa niewolnica.
— Jan Sobieski jest ocalony!
Słowa te dodały Sassie nowej odwagi.
— I ty go ocaliłeś, Sarafnie? — zapytała, — o! to już nie boję się teraz ciebie! Kocham cię za to!
Czerwony Sarafan nie słuchał tych słów lecz badał zawalone miejsce, koło którego Sassa siedziała na zsuniętej ziemi.
— Mówisz, że tamto wejście jest zasypane? — rzekła Sassa zjadłszy chleb, — w takim razie jesteśmy zgubieni! Zlituj się, Sarafanie, czy mówisz prawdę? Jakże się dostałeś tutaj, jeżeli tamto wejście jest zasypane?
Sarafan w kilku słowach opowiedział co zaszło.
— Musimy więc nędznie tu zginąć, — zawołała Sassa, — a ty ulegniesz temu losowi dlatego tylko, żeś mi chciał dopomódz! Masz umrzeć dla mnie!
— Tak łatwo się nie poddamy, dziewczyno! — odpowiedział Sarafan z uśmiechem, — bywałem nieraz blizkim śmierci, ale zawsze udawało mi się wykręcić! Nie rozpaczaj jeszcze!
— Może się jeszcze wydostaniemy, skowronku, — odpowiedział, — dostają mi się w ręce korzenie i rośliny.
— Niebo może nas wyswobodzi! — rzekła ślepa niewolnica, składając ręce.
Sarafan kopał dalej rękami i nagle ukazał się nad nim, w miejscu, w którem podziemia się zapadła, mały otwór, przez który przedzierał się promień światła.
— Wydostaniemy się, — zawołał, — robi się widno.
Sassa szeptała modlitwę dziękczynną.
Otwór robił się coraz większy.
— Chodź tutaj i ostrożnie wdrap się na górę! — zawołał Sarafan.
Ujął ją za ręce i pociągnął ku miejscu, po nad którem znajdował się otwór.
— Dziękuję ci za ocalenie, dobry Sarafanie, — rzekła ślepa niewolnica drżącym głosem, wdychając świeże, czyste powietrze, — zdaje mi się, że się wydostaję pod otwarte niebo.
— Dalej! wydostań się tylko na wierzch! — wołał na nią Czerwony Sarafan, pomagając jej wyleźć.
Sassa wdrapała się do otworu i wydostała się szczęśliwie na powierzchnię ziemi, gdzie dokoła rosły krzaki i drzewa.
Jakie uczucie niewypowiedzianej rozkoszy przejęło ocaloną, gdy odetchnęła świeżem, swobodnem powietrzem! Złożyła ręce... wyraz błogości opromienił jej twarz. Była jednak zbyt osłabioną, żeby z łatwością przenieść mogła tę zmianę. Radła na mech i trawę... opuściła ją przytomność i leżała bez poruszenia, jak martwa.
Czerwony Sarafan wydostał się z kolei z czarnej, zaduszonej głębiny.
— Twoja odwaga i mnie ożywia, Sarafanie! Tak masz słuszność, nie powinniśmy jeszcze umierać! Wyrzekłam się już ostatniej nadziei, ale twoje zjawienie się dodaje mi nowej, — rzekła Sassa, — mój szlachetny pan żyje! Więc i ja żyć muszę! Gdzie jesteś, Sarafanie! Czy widzisz co?
— Widzę tyle co ty, skowronku! Noc nas otacza, ale nie bój się! — odparł czerwony Sarafan.
Sassa usłyszała, że grzebie w ziemi.
— Co robisz? zapytała, — czy nie mogę ci pomódz?
— Robię tylko próbę, skowronku!
— Odkopujesz ziemię?
— Tylko tu na górze, w suficie podziemia! Spada wprawdzie jeszcze trochę ziemi, ale to musi się skończyć, jeżeli dalszy kawał się nie zawali.
Sassa wstała. Obecność Sarafana i spożycie chleba powróciło jej siły, najbardziej jednak ożywiała ją myśl o Janie Sobieskim. Chciała pomagać czerwonemu Sarafanowi, nie pozwolił jej jednak na to.
Godziny upływały.
— Nic z tego nie będzie! — rzekł wreszcie Sarafan znużony.
Rzucił się na ziemię i jak się zdawało, nie miał zamiaru pracować dalej.
Ślepa niewolnica siedziała również skulona.
Cisza, grobowa cisza panowała w strasznem podziemiu.
Czerwony Sarafan zasnął, Sassa słyszała jego równy oddech.
Nareszcie i ona usnęła.
Gdy się obudziła po długim, pokrzepiającym śnie, usłyszała Sarafana kopiącego.
— Jakże idzie, Sarafanie? — zapytała.
Odetchnął głęboko i roześmiał się swoim zwyczajem.
Stojąc przy otworze, spostrzegł Sassę.
Patrzył na nią przez chwilę nieruchomy.
— Śpi, — szepnął, — gdy się obudzi, to sobie sama da radę.
I oddalił się z miejsca, w którem ślepa niewolnica leżała pod drzewami, aby dalej prowadzić swoje awanturnicze życie.
Nie zaszedł jednak daleko.
Gdy zbliżył się do miasta, ujrzał nagle oddział straży miejskiej.
Chciał przejść koło tych ludzi, śmiejąc się, przyszli oni jednak do siebie z przestrachu, jakim ich przejął widok tego, którego uważali za zginionego.
— Oto on! czerwony Sarafan! — wołali — schwytać go! Nie zginął! Jest nieśmiertelny!
— Zobaczym! Zabić go! Zakłóć! — rozkazał dowódzca oddziału.
— Nie! nie trzeba go zabijać! — zawołało kilku, — weźmy go do miasta! Jeżeli go tu zostawimy, to znów powróci żywy! Zabierzmy go do miasta i złóżmy do trumny zmarłego robotnika, który dziś ma być pochowany! Z trumny nie wyjdzie! Tym sposobem pozbędziemy go się raz na zawsze!
— Złożyć go do trumny zmarłego, — zgodzili się wszyscy, — niech go umarły zabierze z sobą do ziemi! Umarł on przez niego, więc go od siebie nie puści! Jeżeli dobrze zagwoździmy trumnę, upiór ten, zapowiadający rozlew krwi, nie będzie się mógł wydobyć! Czerwony Sarafan patrzył na tych ludzi ze zdziwieniem, następnie roześmiał się i rzekł do nich kilka słów.
Nie słuchali go jednak, ale związali i powlekli z sobą.
Dotychczas wszędzie na czerwonego Sarafan spoglądano z pewną obawą i nikt się nie ważył go zaczepiać, — tutaj po raz pierwszy spotkało go nieznane dotąd niebezpieczestwo. Mieszkańcy Żwańca nie uciekali przed nim, lecz widocznie mieli ochotę uśmiercić widmo wojny, ukazujące się niespodziewanie w różnych miejscach.
— Na nic się to nie przyda, — mówiono w mieście, gdy straż z okrzykami tryumfu prowadziła czerwonego Sarafana przez ulice, — temu nikt nie nie zrobi! Czy nie widzicie, jak się z was śmieje? On nie umrze! Cokolwiekbyście mu zrobili, żyć będzie. Czyż nie był pogrzebany żywcem w podziemiu? Czyż nie sądzili wszyscy, że musi zginąć? A jednak jest tu znowu i śmieję się!
— Do trumny go! — wołali inni.
Nie brakowało wiele do ukamienowania czerwonego Sarafana przez rozdrażniony tłum. Straż miała nie mało trudności, ażeby go uchronić i zamknąć do aresztu, w którym miał zostać, aż wszystkie przygotowania ukończone zostaną.
Tymczasem w lesie dwie kobiety z poblizkiej wioski zbliżyły się do miejsca, w którem Sassa leżała bez przytomności.
Spostrzegły one biedną dziewczynę i przystąpiły do niej.
— Śpi, — rzekła jedna, — to jakaś obca.
— Jest blada i musi być słabą, — zauważyła druga.
— Zdaje mi się, że się poruszyła.
— Wody! — jęknęła ślepa niewolnica, którą podczas wydobywania się z podziemia utrzymywała przy siłach tylko gorączkowa żądza wolności, obecnie zaś wycieńczenie wzięło górę.
— Jęczy! chce wody! — rzekła jedna z kobiet, — musi być bardzo słabą! Zdaje mi się, że jest niewidoma.
— Przynieś wody, a ja przy niej pozostanę, — odpowiedziała druga.
I pochyliła się nad Sassą, a tymczasem jej towarzyszka poszła po wodę ze dzbankiem, który miała z sobą.
— Czyś bardzo chora? — spytała Sassy.
— Nie mogę się ruszyć, — jęknęła Sassa, — zlitujcie się, dajcie choć kroplę wody!
— Zaraz, zaraz, woda będzie za chwilę! Musiałaś się zbłąkać! Jesteś niewidoma?
— Tak! — szepnęła ślepa niewolnica.
— Jakże się nazywasz? — Sassa! — wymówiła zcicha chora.
— Skądże tu przyszłaś? — Ślepa niewolnica odpowiedziała kilka słów bez związku, wśród których powtórzyła parę razy imię Jana Sobieskiego i czerwonego Sarafana.
— Jest bardzo chora! majaczy w gorączce — rzekła klęcząca przy niej kobieta do swej towarzyszki, która właśnie wróciła z wodą.
Klęcząca wzięła naczynie i zwilżyła usta chorej.
Sassa podniosła się.
— Wody! dajcie mi wody! — prosiła.
Kobiety podały jej naczynie.
— Nie widzi, — objaśniły jedna drugą.
Ślepa niewolnica napiła się i opadła znowu na trawę. Usta jej szeptały słowa bez związku.
— Tu przecież nie możemy jej zostawić, — mówiły do siebie kobiety, — cóżby się z nią stało? Noce teraz są zimne! Zginęłaby tutaj biedaczka!
— Zabierzmy ją na wieś.
Litościwe, chociaż biedne kobiety wykonały zaraz ten zamiar. Podniosły Sassę, która z początku iść nie mogła, ale przy ich pomocy mechanicznie poruszała nogami.
Po dość długiej wędrówce przybyły z chorą późnym wieczorem do wioski, złożyły ją na posłaniu, przykryły i jedna z nich pozostała przy niej. Dawała ona chorej pić, ocierała pot z jej czoła i pilnie pełniła służbę przy niej, chociaż całe leczenie stanowiła tylko zimna woda.
Przez kilka tygodni biedna niewolnica leżała tak w gorączce w chacie starej kobiety, która od czasu do czasu, ażeby ją utrzymać przy życiu, dawała jej nieco miodu albo rosołu.
Zima już nadchodziła, a Sassa jeszcze nie wróciła do domu.
Biedna kobieta, która ją przyjęła do siebie, wychodziła często z chaty po gałęzie i drzewo do lasu, ponieważ było zimno, a gdy wyszła zrana, zazwyczaj nie powracała aż wieczorem.
Stan chorej poprawił się nareszcie. Mogła już na parę godzin codzień łóżko opuszczać.
Pewnego wieczoru właśnie, gdy litościwa kobieta powróciła do chaty i roznieciła ogień, dał się słyszeć wielki hałas. Cała wieś poruszyła się nagle, wszyscy byli na nogach. Powstało formalne zbiegowisko.
Sassa wyszła także z chaty.
Kobieta, która ciągle jeszcze pielęgnowała rekonwalescentkę, wyszła przed chatę, aby zobaczyć, co zajść mogło w wiosce zazwyczaj tak spokojnej.
Nadjechali do wioski ludzie w popłochu, uciekający od strony niedaleko położonej granicy.
— Idą! zbierają się tysiącami! — opowiadali zbiegowie zgromadzonym mieszkańcom wioski, którzy z przerażeniem załamywali ręce, — niedługo tutaj przybędą!
Sasa wyszła także z chaty.
— Kto idzie? — zapytała.
— Tatarzy! jest ich moc niezliczona, — odpowiedziano, — jest ich tyle co piasku w morzu! Zbierają się w cichości i chcą urządzić straszliwy najazd.
— A tu nikt nie wie o tem? tu nie ma wojska? — rzekła, bledniejąc Sassa, której ten wypadek zdawał się przywracać utracone siły — dowódzcy nic nie wiedzą o grożącem niebezpieczeństwie? Mój Boże, czemuż stoicie! na cóż czekacie?
— Pozostaniemy tutaj w wiosce! — odpowiedzieli zbiegi.
— I żaden z was nie pospieszy, aby wiadomość o tem zanieść do Warszawy, aby ostrzedz dowódzców, zawiadomić Jana Sobieskiego, że straszne niebezpieczeństwo zagraża, — mówiła Sassa dalej, załamując ręce. — Czegóż się wahacie? czemuż go nie zawiadomicie?
— Mężczyźni odwrócili się.
— To już zapóźno, — rzekł jeden.
— Żleby mógł wyjść, ktoby zaniósł taką wiadomość, — mruknął drugi.
— Więc wolicie pozostać tutaj i przepuścić Tatarów przez granicę? zawołała Sassa przerażona.
— Powstrzymać ich już nie zdołamy! — odpowiedzieli, — horda ich jest zbyt wielka! Któżby się zdołał im oprzeć? My tu najpierwsi padlibyśmy ofiarą! Jeżeli weźmiemy wojsko, to wyjdziemy gorzej, niż siedząc cicho.
— I dlatego zostajecie tutaj? — wyrzucała im Sassa, — dlatego pozwalacie Tatarom wkraczać do kraju? Hańba wam! Gorszem to jest, niż gdybyście otwarcie przeszli do nieprzyjaciela!
— Kto jest ta dziewczyna, — mówili zbiegowie i mieszkańcy wioski, odwracając się niechętnie i chcąc się oddalić.
— Czyż nie słyszycie? Czy nie ma wpośród was żadnego, któryby chciał zawezwać wodza? Czyż żaden z was mnie nie usłucha? Macie przecież koi nie! Ludzie rozeszli się zwolna, wzruszając ramionami na napomnienia ślepej dziewczyny.
— Najświętsza Panno! czemuż milczycie? — mówiła Sassa dalej w śmiertelnej trwodze, — sami przecież mówicie, że nie ma chwili czasu do stracenia, że horda nieprzyjacielska już nadciąga? Czyż żaden z was nie dosiędzie konia i nie puści się do Warszawy, ażeby zawezwać Jana Sobieskiego? Zlitujcie się! Wszyscy wiecie jakie grozi niebezpieczeństwo, a wódz jeszcze nic o niem nie wie! Pędźcie do niego, aby go zawiadomić! Ratujcie ojczyznę!
Zamilkła i wytężyła słuch.
Cisza panowała dokoła.
Nie było żadnej odpowiedzi.
— Gdzież jesteście? — zawołałaś Sassa, — czyż żaden nie wysłucha moich błagań? Czy chcecie zdradzić ojczyznę i oddać ją na pastwę wrogów? Może jeszcze wszystko da się ocalić? Doniesienie wasze może jeszcze zapobiegnie nieszczęściu! Chcecie się zgubić sami? Ulitujcie się! zawiadomcie wodza! sprowadźcie wojsko!
Nikt jej nie słuchał.
Kobieta, która ją pielęgnowała, przystąpiła do niej i ujęła ją za rękę.
— Chodź do chaty, — rzekła, — ludzie odeszli... nie ma żadnego!
— Nie ma żadnego? więc pojechali?
— Nie Sasso, nie chcą się narażać na niebezpieczeństwo!
Ślepa niewolnica z przerażeniem zasłoniła twarz rękami.
— Odeszli! Żaden mnie nie usłuchał! — zawołała nawpół gasnącym głosem, — żaden nie chciał zawezwać Jana Sobieskiego!
Kilka tylko dziewcząt i młodych chłopców stało w blizkości.
Kobieta zatrwożona o Sassę wzięła ją za rękę.
— Chodź do chaty, noc zapada, Sasso, — rzekła, — jesteś jeszcze słaba, ledwie powróciłaś do zdrowia.
W umyśle Sassy zaczynało się rodzić rozpaczliwe postanowienie.
— Do chaty? — powtórzyła, — nie! Nie mogę dłużej u was pozostać... Pielęgnowaliście mnie... dziękuję wam! Nie zapomnę wam tego nigdy! Może jeszcze spotkam się z wami! Niech was Bóg wynagrodzi!
— Co chcesz uczynić Sasso? — zapytała kobieta.
— Muszę się oddalić... oddalić zaraz...
— Ależ jest noc... i zima! Zmarzniesz w drodze, Sasso!
— Bywajcie zdrowi! Muszę iść... do Warszawy... do Jana Sobieskiego! Muszę go wezwać tutaj! — odpowiedziała ślepa niewolnica z odwagą i stanowczością heroiczną, — kto pójdzie ze mną? — zawołała, — czy znajdzie się który, żeby mnie poprowadził, abym prędzej iść mogła?
Na te słowa zbliżył się do niej biedny, w obdartej odzieży, dwunastoletni chłopiec, sierota i podał jej poczerwieniałą od zimna rękę.
— Ja ci będę towarzyszył, Sasso! — rzekł donośnym głosem, — ja będę cię prowadził!
— Widzicie Leszka! — wołali chłopcy i dziewczęta, — chce prowadzić ślepą! chce iść w świat!
Sassa zapałem pochwyciła podaną rękę.
— Dziękuję ci Boże! — zawołała z rozjaśnioną twarzą, — jeszcze wszystko może być odwrócone.
Piękna i dumna Marya Kazimiera była francuzką rodem i gorąca krew płynęła w jej żyłach. Była ona córką Henryka Lagrange, margrabiego d’Arquien, który był kapitanem gwardyi księcia Orleanu.
Margrabia był biedny i dawno już musiał sprzedać siedzibę swoich przodków, Arquien. Było mu zatem przyjem nie, że córka jego, Marya, pojechała za księżniczką Maryą Ludwiką, która wyszła za króla polskiego Jana Kazimierza, i że została przy niej damą honorową.
Następnie, zaledwie rozkwitła jej młodość, z woli ojca wydaną została za mąż za bogatego i powszechnie uwielbianego Jana Zamojskiego, wojewodę sandomierskiego i kasztelana krakowskiego.
Młoda wdowa, której małżonek, jak widzieliśmy, bardzo nagle został wydarty, zapomniała prędko o tym ciosie, ponieważ poważała Jana Zamojskiego, ale nie kochała go nigdy.
Podczas nieobecności Sobieskiego u dworu, piękna postać i ujmujące obejście hrabiego Rochester uczyniły na Maryi głębokie wrażenie i damy dworskie szeptały między sobą z zazdrością, że wdowa po kasztelanie czuje skłonność do młodego lorda, który podobał się powszechnie i okazuje to przy każdej sposobności.
Hrabia Rochester kochał Maryę i oddawna spostrzegł, że może liczyć na wzajemność. Pewnego dnia, wkrótce po powrocie zwycięzkiego wodza Sobieskiego z wyprawy, złożył jej wizytę w jej mieszkaniu.
W odzieży wdowiej była ona jeszcze bardziej czarująca, niż zwykle i przyjęła zakochanego Rochestera z wy razem smutku na twarzy.
Przy łonie jej wpiętą była róża, którą jej tegoż rana przyniósł paź królowej.
— Widząc, że Marya jest samą, hrabia Rochester z zapałem ujął jej rękę i poniósł do ust.
— Odwracasz się Maryo, — szepnął, — oczy twoje zdają się od łez wilgotne? O! powiedz, co cię dręczy, co do lega twojemu sercu?
— Musimy się rozstać, hrabio Rochester... nie powinniśmy się więcej widywać! — odpowiedziała Marya z cicha, usuwając rękę z rąk hrabiego, który przyklęknął przed nią.
— Jesteś okrutną, Mąryo! — zawołał Rochester, — przykułaś mnie do siebie, ażeby mi powiedzieć, że cię mam utracić na zawsze!
— Cóż uczyniłam takiego, coby pana upoważniało do takich słów, hrabio Rochester?... Wstań pan... może kto nadejść.
— I mam odejść z taką zimną odprawą? Pytasz mnie, czem zrobiłaś mi nadzieję? Niczem, Maryo! Serce moje kazało mi mieć nadzieję! Serce moje powiedziało mi, że miłość moja będzie wysłuchaną! I chcesz mnie za to potępić? Czyż miłość nie ma nadziei zawsze? — zapytał Rochester nie podnosząc się.
— Nie spodziewaj się niczego, hrabio Rochester! Nie mogę do ciebie należeć, — odpowiedziała wdowa po kasztelanie.
— Tem jednem słowem burzysz wszystkie moje piękne marzenia, — szepnął klęczący, — miłości mojej nie możesz stłumić, więc mnie odpędzasz z przed swego oblicza! Łączy nas tajemny, święty węzeł, chociaż się do niego sama nie chcesz przyznać przed sobą! Choćbyś nawet oddała rękę komu innemu, choćbyś sądziła, że przy boku innego znajdziesz szczęście, ten związek tajemniczy nie rozerwie się nigdy... nigdy!...
— Co panu daje prawo do wypowiedzenia tych słów, panie hrabio?
— Pochodzą one z głębi mej duszy, Maryo, są one moją pociechą w tej chwili, — mówił Rochester z wruszeniem, — pytasz o prawa, tam gdzie przemawia miłość! Nigdy jeszcze nie wypowiedziałem tak otwarcie tego co czuję, ale odgadnąć to musiałaś już od dawna!
— Nie jestem już wolną, hrabio Rochester! Nie powinniśmy widzieć się nigdy, — szepnęła Marya, zniewalając go żeby powstał.
Chciał on ruchem pełnym zapału pociągnąć ją w objęcia.
Obroniła się. Róża złamana przy jej łonie padła na dywan.
Rochester pochylił się, podniósł ją i do ust przycisnął.
— Nosiłaś ją przy swem łonie, Maryo, pozostaw mi tę ostatnią pamiątkę! — błagał.
— Róża jest złamana...
— Jak miłość, chciałaś powiedzieć... a jednak jest ona dla mnie ostatnią tej miłości pamiątką! Zachowam ją, będę na nią patrzył w chwilach samotnych i powiem sobie: Marya ją nosiła! Czyż myślisz na seryo, że mógłbym cię zapomnieć? Żądaj raczej wszystkiego, wszystkiego!
— Musimy się rozstać, hrabio Rochester... lepiej będzie, jeżeli nie zobaczymy się więcej.
Rochester z boleścią zasłonił twarz rękami.
Nastąpiła długa chwila milczenia.
— Maryo, — zawołał wzruszonym głosem, podając jej ręce, — czy pamiętasz nasze dziecinne lata? Ujrzeliśmy się po raz pierwszy w Paryżu. Mój ojciec, zamiłowany w francuzkich obyczajach, wysłał mnie do Paryża. Odwiedziłem dom twego ojca. Byłaś jeszcze dzieckiem, Maryo, ale twego widoku nie zapomnę nigdy! Patrząc na mnie wielkiemi, ślicznemi oczyma, przystąpiłaś do mnie, a ja podałem ci rękę...
— Czy pamiętasz naszą przejażdżkę w towarzystwie mojego brata? — zapytała Marya uśmiechnięta pod wrażeniem tego pięknego wspomnienia, — miałeś niespokojnego konia, który nie chciał iść obok mego. W tem nadjechał do nas młody, złośliwy wicehrabia Rieux, syn naturalny księcia Orleańskiego.
— I pozwolił sobie zrobić uszczypliwą uwagę o twoim koniu...
— Koń był istotnie trochę za stary, — roześmiała się Marya.
— Skarciłem go za to słowami. Wtedy wicehrabia z całą zuchwałością zrobił ruch pogardliwy. W tej samej chwili spadała nań moja szpicruta...
— Nabawiłeś się dla mnie niemałego kłopotu hrabio. Wypadek ten mógłbyś był przepłacić drogo, bo książę Orleański rozgniewał się strasznie!
— Odesłano mnie napowrót do Londynu... Była to sroga kara, bo ciebie nie mogłem widywać... Tak było wówczas, Maryo! Wówczas rozłączył nas książę Orleański... Znalazłem cię tutaj... a teraz znowu ktoś inny nas rozłącza!... Wymień mi jego imię, Maryo?... Kto nas rozdziela?... Do kogo należy twoja ręka, że mnie ją oddać nie chcesz?... Kto ma do niej większe prawo, niż ja?
— Ręka moja należy do wielkiego marszałka Sobieskiego, — odpowiedziała Marya z cicha.
— Do wielkiego marszałka! Powinienem był to odgadnąć! Głos wewnętrzny mówił mi, gdy go teraz po raz pierwszy na festynie ujrzałem, że ten poważny zwycięzca odegra rolę w mojem życiu! Czułem, że coś było pomiędzy nami, nie wiedząc co... teraz wiem, Maryo!... Wielki marszałek koronny! Masz słuszność! Rozumiem teraz wszystko! Ja jestem tylko hrabią Rochester.. Jan Sobieski jest wielkim marszałkiem, który osiągnąć może jeszcze wyższą godność w tym kraju, w którym korona oddaje się najgodniejszemu!
— Hrabio Rochester! — rzekła Marya z wyrzutem.
— Ambicya mi cię wydziera!
— Przestań hrabio! Krzywdzisz mnie! — przerwała Marya dumnie i stanowczo, — z Janem Sobieskim łączy mnie przysięga!
— Przysięgłaś mu wierność?... Jeżeli tak Maryo, to milczę! Przysięga wiąże cię z wielkim marszałkiem? Czemuż nie wiąże cię ze mną? — mówił Rochester, załamując ręce z boleścią, — czemu... Ale dość pytań! To już zdecydowane! Przybyłem zapóźno!... zapóźno!...
Marya odwróciła twarz... łza na jej bladych licach świeciła.
— Nie pytam o nic więcej Maryo! — mówił Rochester z cicha, drżącym głosem dalej, — zamknę w sobie moją boleść, hrabio Rochester! Wyjadę do mego starostwa.
— Rozstanie... rozstanie może na wieki! Nie, Maryo, nie wymagaj odemnie rzeczy niemożebnych! Muszę cię widzieć jeszcze!
— Zapomnij o mnie! wybierz inną, uszczęśliw inną swą miłością!
— Czy naprawdę sądzisz, że mógłbym to uczynić, Maryo? O! gdybym mógł, może oboje bylibyśmy szczęśliwsi! Tak, oboje, bo i ty nie zdołasz zapomnieć o mnie! Nie nazywaj mnie zarozumialcem, słysząc te słowa... nazwij je raczej pociechą, którą chcę zabrać z sobą i która mi jest potrzebną, ażebym mógł dłużej znosić to nędzne życie!
— W rozrywkach dworskiego życia znajdziesz dosyć pociechy, hrabio Rochester!
Spojrzał na nią z tęsknym uśmiechem.
— Widzę że nie znasz mojej miłości, Maryo, — rzekł z lekka, wstrząsając głową, — ale dosyć! Musimy się rozstać... Co nas czeka w przyszłości, tego nie możemy odgadnąć! Ja także nie wiem, czy będę mógł żyć, nie widząc ciebie! Nic przyrzec nie mogę, Maryo! Wiem tylko o tem, co się dzieje w tej chwili. Powiem mojemu sercu: “bądź zimne jak lód”, ażeby ci nie sprawiać przykrości, a sobie łatwiejszem uczynić rozłączenie. O Maryo! Maryo! dlaczegóż muszę rozstawać się z tobą? Ale dosyć! Idę. Niech cię niebo ochrania. Pozwól mi wierzyć, że mnie nie zapomnisz!
— Czyżbyś mi życzył życia pełnego cierpień, hrabio Rochester?...
— Zapomnij mnie! zapomnij! Ale nie będziesz mogła, tak samo jak ja nie mogę! — zawołał hrabia Rochester i wybiegł zrozpaczony z pokoju.
Marya została blada i przejęta. Żaden wyraz nie wyszedł z jej drżących warg. Rochester znikł... Marya marząca i zamyślona patrzyła za nim.
Posępny cień padł na jej życie.
Czyż kochała bardziej Rochestera niż Jana Sobieskiego?
Młody, wykwintny Anglik, którego obraz już w młodych latach miał dla niej urok, zakradł się rzeczywiście do jej serca.
Nie chciała jednak zgrzeszyć powtórnie! Postanowiła dotrzymać przysięgi, danej owej nocy w ogrodzie różanym zakochanemu Janowi Sobieskiemu.
I Sobieski przyszedł przypomnieć jej owe słowa, które z sobą podówczas zamienili.
Wojownik, wódz zwycięskich wojsk, nie przypuszczał nawet, żeby uczucia Maryi zmienić się mogły.
Jakaż to jednak zachodziła różnica pomiędzy tymi dwoma ludźmi, którzy się ubiegali o jej serce!
Z porównania Sobieski podobno wyszedłby gorzej, a jednak Marya musiała wyznać przed sobą, że jego męzka godność, jego dzielność i odwaga, jego czyny zupełnie zaćmiewały eleganckiego hrabiego.
— Maryo! — zawołał Sobieski, przystępując z zapałem zwycięzcy do pięknej wdowy po Zamojskim, — teraz niema między nami żadnej zapory!
Przeląkł się jednak.
— Czemuż się cofasz? — zapytał, widząc bladość i chłód Maryi, — czyliś się mnie nie spodziewała?
— Wiedziałam, że przybędziesz, panie Sobieski, aby mi przypomnieć dane słowo! — odpowiedziała.
— A jednak jesteś zimną... usuwasz się... co się stało, Maryo?...
— zapytał Sobieski.
— A jednak jesteś zimną... usuwasz się... co się stało, Maryo?...
— zapytał Sobieski.
— Zapominasz, panie Sobieski, że stoję przed tobą w żałobnych szatach.
— Dobrze, Maryo szanuję twą żałobę, gdyż Jan Zamojski był szlachetnym i wspaniałomyślnym mężem, którego pamięć czcić będę, dopóki życia mego!
— Mam zamiar wrócić do mego starostwa.
— Nie pojedziem z dworem do Warszawy, Maryo?
— Winnam się usunąć od zabaw i festynów.
— Tak się zmieniłaś! — rzekł Sobieski po krótkiej chwili, — czy i uczucia twoje zmieniły się, Maryo?... Czy mnie już nie kochasz?...
— Oszczędź mi tych pytań, panie wielki marszałku! Cóżbyś powiedział, gdybym cię zapytała, co ci jest droższem, czy ja, czy twój zawód wojenny?
— Więc pozwól mi zadać inne pytanie: czy pamiętasz o swojem słowie?
— Tak, panie Sobieski, dotrzymam mojej przysięgi!
— A zatem dobrze, Maryo, jesteś moją! — zawołał Jan Sobieski zadowolony i wyciągnął ręce do bladej pięknej Maryi, ażeby ją ująć w objęcia.
— Poczekaj pan czas żałoby, — rzekła.
— Niech się spełni twoje żądanie! Kilka jednak tylko miesięcy tęsknić jeszcze będę do tego dnia, w której kapłan rękę twoją z moją połączy! Do tego czasu bądź zdrowa!... Udajesz się do swego samotnego starostwa... ja z królem pojadę do Warszawy i czas ten przepędzę na dworze. A potem będziesz moją, aniele! Wówczas twoja miłość i twoja delikatna rączka złagodzi twardą powłokę wojownika!
W Żwańcu dla herkulesowej postaci robotnika, który przy zawaleniu się podziemia śmierć poniósł, musiano sporządzić trumnę bardzo wielką i długą.
Następnie złożono go do niej w śmiertelnej koszuli i wystawiono w przedsionku kościoła. Wszyscy śmierć jego przypisywali czerwonemu widmu wojny.
Przesądna niechęć i zawziętość przeciwko czerwonemu Sarafanowi tak dalece opanowała umysły mieszkańców całego miasta, że o niczem nie mówiono, tylko o nim i zaprzysięgano mu śmierć.
Niektórzy wprawdzie byli tem zafrasowani i radzili postępować ostrożnie. Mówili oni, że czerwonego Sarafana nie można zabić, bo zawsze zmartwychwstanie, a co najgorsza, będzie pamiętał miastu, że z nim postąpiło nieprzyjaźnie.
Gdy zatem zebrali się naczelnicy i starszyzna miejska na naradę nad więźniem, postanowiono jednomyślnie zabezpieczyć się raz na zawsze od tej zagadkowej postaci, uważanej za widmo wojny.
Uchwalono zatem wziąść czerwonego Sarafana przedewszystkiem na tortury, aby go zmusić do przyznania się, skąd pochodzi i że jest wspólnikiem szatana, a następnie żywcem wraz z ofiarą zamknąć do trumny i trumnę tę zamurować. Tym sposobem sądzono, że Sarafan raz na zawsze zostanie usunięty.
Uchwałę tę obwieszczono mieszczanom przez obwoływaczów publicznych, i wszyscy przyjęli ją z zadowoleniem.
Do tego czasu nie zaglądano wcale do czerwonego Sarafana który się znajdował w pilnie strzeżonem i bezpiecznem zamknięciu. Teraz dopiero przełożeni miasta udali się z oprawcą i poświęcaną chorągwią do kaźni, ażeby zajrzeć do więźnia i areszt, w którym się znajdował, wykadzić poświęcanem kadzidłem.
Czerwony Sarafan, któremu ani jeść ani pić nie dawano, leżał w kącie ciemnej izdebki na garści przegniłej słomy. Nie poruszał się. Oczy miał zamknięte. Wyglądał okropnie i powinien był obudzić litość.
— Oho! udaje! — wołali mieszczanie, — nie trzeba mu dowierzać! To sam szatan, albo jego wysłaniec!
— Nie umrze on! Nawet z głodu nie umrze! — mówili inni, — udaje tylko nieżywego!
— Niech mu oprawca naleje wrzącej smoły na piersi! — zawołał któryś.
— Tak, macie słuszność! — zawołano dokoła, — przekonamy się, czy z nas nie drwi! Niech mu oprawca naleje wrzącej smoły na piersi.
Myśl torturowania czerwonego Sarafana znalazła ogólne poparcie i wszyscy tłoczyli się dla zobaczenia, czy martwota czerwonego Sarafana była udaną.
Ciemny, sfanatyzowany tłum zgromadził się przed kaźnią, aby słyszeć co się tam działo. Co chwila odzywały się głośne przekleństwa, rzucane na tajemniczą postać, która jak powszechnie sądzono, sprowadziła na miasto nieszczęścia i rozlew krwi.
Oprawca, który tuż obok kaźni miał izbę z przyrządami do torturowania, wyniósł z niej naczynie z węglami i drugie naczynie ze smołą.
Mieszczanie sypali na węgle kadzidło, a oprawca rozżarzał je i ogrzewał smołę.
Następnie przystąpił do obumarłe go czerwonego Sarafana, którego blada twarz i rozrzucone rude włosy wyglądały okropnie i ukląkł przy nim.
Otworzył czerwony jego kaftan pod szyją i obnażył pierś.
Nagle odskoczył przestraszony.
— Co ci jest? coś zobaczył? — wołali otaczający, — czy ma znak? pewno końską podkowę? pewno ma czarny znak na sercu!
— Jest znak, to prawda — odpowiedział oprawca, — wisi na łańcuszku na szyi.
— Cóż to takiego? Zapewne talizman! Przecież nie święte relikwie, — mówili otaczający, — skądby taki szatan mógł mieć relikwie! Wygląda to na talizman!
— Jest to blaszka z obrazkiem! — zawołał jeden z obecnych.
— Z jakim obrazkiem? — zapytało kilku.
— Wygląda to jak głowa dziewczęcia!
— Pewno portret jakiej szatanicy!... Odrzućcie na bok obrazek i róbcie co do was należy, oprawco!
Oprawca nie wahał się dłużej. Przyniósł żelazne naczynie z rozpuszczoną, wrzącą smołą.
— Sarafnie! obudź się! — zawołał.
Czerwony Sarafan nie poruszał się.
Kat puścił kroplę wrzącej smoły na chudą pierś podejrzanego o stosunki z szatanem.
Głuchy jęk bólu wydarł się z piersi czerwonego Sarafana.
— Oho! słyszycie? — wołali otaczający, — już daje znak życia! Widzicie, że tylko udawał! Dalej oprawco!
Kat puścił znowu kroplę na pierś nieszczęśliwego.
Czerwony Sarafan podniósł się nagle, otwierając zapadłe oczy i patrząc strasznie na otaczających. Jęknął z bólu.
— Ocknął się! Podniósł się! żyje! Udawał tylko! — wołali zgromadzeni.
Czerwony Sarfan spostrzegł teraz dopiero, co się działo, a że ból, którego doznawał już przeszedł, uśmiechnął się szyderczo i pogardliwie.
Był jednak osłabiony i padł na słomę, nie wymówiwszy ani słowa.
— Niech nie będę zbawionym, jeżeli to nie sam szatan! — zawołał człowiek stojący koło oprawcy, — widzicie, jak się z nas śmieje! Jest pewny, że mu nic nie zrobimy! Przekonamy się jednak zaraz, czy mu co zrobić można!
— Oprawco, zapytaj go, jak się nazywa — skąd pochodzi, — wołano, — jeżeli nie powie, będzie torturowany dalej! Spytaj go także, czy jest w spółce z szatanem! Musi się przyznać!
— Tak, musi się przyznać, — powtarzali jedni, — musi wyznać, że ma spółkę z szatanem i roznosi po święcie wojnę i pożogę.
Kat klęczał nad leżącą na przegniłej słomie ofiarą.
— Nazywają cię czerwonym Sarafanem, — rzekł donośnym głosem, — ale jak się nazywasz rzeczywiście i kim jesteś?
Czerwony Sarafan nic nie odpowiedział.
— Nie chce mówić! — wołali z gniewem otaczający, — brać go na tortury!
Oprawca wykonał rozkaz.
Wrząca smoła płynęła znowu na pierś nieszczęśliwego.
Nie wydał on żadnego dźwięku. Zdawało się, że się już pasuje ze śmiercią i nie jest zdolnym do żadnego oporu.
— Więc wyznaj, żeś we spółce z szatanem! — zawołał oprawca.
Za chwilę zapanowało głuche milczenie.
Czerwony Sarafan poruszył ustami.
— Przyznał się! odpowiedział! — wołali otaczający, — słyszeliśmy doskonale.
— Tak jest, jak się domyślaliśmy, — mówili inni, — nikt nie wie, skąd on jest, nikt go nie zna! Ukazuje się tylko tam, gdzie ma nastąpić rozlew krwi! Zapytajcie żołnierzy, znają go od dawna!
— Niech nie ściąga na Żwaniec nowych nieszczęść! — wołano, — do trumny z nim! zamurować.
Czerwony Sarafan otworzył wielkie, osłupiałe oczy. Zdawał się słyszeć wszystko, co mówiono.
Zaślepiony tłum domagał się spełnienia strasznego wyroku.
Ludzie, z oprawcą na czele opuścili izbę, w której znowu Sarafana pozostawiono samego. Miano się zająć natychmiast przygotowaniami do spełnienia powziętego zamiaru.
Gdy cisza zapanowała w izbie, czerwony Sarafan podniósł się z trudem. Rany na piersiach piekły go i bolały. Bardziej jeszcze dręczył go głód i pragnienie.
Spostrzegł w blizkości kubek wody, który przyniósł oprawca dla zagaszenia rozżarzonych węgli.
Przyczołgał się do tego kubka i z wielkiem wysileniem zdołał go tak pochylić, że mógł się napić. To go orzeźwiło. Następnie ochłodził wodą rany na piersiach.
Tymczasem radni miejscy obejrzeli stary, zrujnowany klasztor, znajdujący się na końcu miasta i znaleźli tam miejsce odpoiwednie do zamurowania czerwonego widma wojny.
Wybrali w tym celu niszę w grubym murze kościelnym, dość obszerną. Sprowadzono murarzy, którzy natychmiast, tego jeszcze wieczoru mieli dokonać strasznego czynu.
Zgłosiło się jednakże kilku deputatów pospólstwa, którzy przedłożyli radnym, że nie byłoby po chrześcijańsku zabitemu robotnikowi, który był pobożnym człowiekiem, dodawać za towarzysza do trumny czerwonego upiora.
— On na to nie zasłużył, — mówił rzecznik tłumu do radnych, — on powinien być pochowany na cmentarzu, jak każdy prawy chrześcijanin. Czerwonego Sarafana można zamurować samego, bo na nic innego nie zasługuje.
Radni odbyli radę nad propozycyą i prośbą mieszkańców i po niejakim czasie uchwalili, że czerwony Sarafan nie zostanie złożonym do trumny robotnika, który tym sposobem nie miałby w grobie spokoju, lecz że robotnik zostanie pochowany po chrześcijańsku, a czerwony Sarafan jeszcze tego wieczora będzie zamurowany żywcem, ażeby nie ściągał więcej klęsk i rozlewu krwi na miasto.
Gdy delegaci miejscy oznajmili tę wiadomość tłumowi który ją przyjął głośnemi okrzykami, dopełniono na cmentarzu obrzędu pochowania zabitego robotnika.
Następnie tłum udał się do więzienia Sarafana.
Przybyli tam jednocześnie radni z oprawcą. Było już ciemno, zapalono zatem pochodnie.
Otworzono więzienie.
Czerwony Sarafan leżał na słomie.
Zmuszono go, żeby powstał.
— Udaje tylko! Musi iść! — krzyczano, — zaprowadzić go do klasztoru!
Przy ponurym blasku pochodni wyprowadzono czerwonego Sarafana z zajmowanej izby.
Uszedłszy kilka kroków upadł.
Dano mu wina i pozwolono mu posilić się. Lud chciał widzieć skazanego. Miano go oprowadzać po ulicach.
Gdy wypoczął i posilił się, kat znaglił go do pójścia dalej.
Okropny to był pochód.
Krzycząca, tryumfująca, wstrząsająca pięściami gromada ludzi otwierała go.
Dalej szedł czerwony Sarafan obok oprawcy.
Obok nich szli słudzy miejscy z zapalonemi pochodniami.
Za tymi postępowali radni, a koniec długiego orszaku stanowił tłum nieprzejrzany, wydający głośne okrzyki radości, że z krwawem widmem wojny raz będzie zrobiony koniec.
Okropny orszak zbliżył się do dawno opuszczonego i na pół zrujnowanego klasztoru, leżącego na końcu miasta w samotnem i pustem miejscu.
Ciemne mury rysowały się ponuro w blasku pochodni.
Tłum towarzyszył skazanemu aż do wielkiego portyku kościelnego, który był zawsze otwarty i przez który przewiewał sobie swobodnie wiatr nocny.
Cały pochód przedstawiał straszny widok.
Sfanatyzowane pospólstwo zabierało się do wykonania strasznego wyroku na swym bliźnim, za którym nikt wśród tłumu ująć się nie myślał.
Nagle, właśnie w chwili, gdy czerwonego Sarafana miano wprowadzać do klasztoru, pochód został wstrzymany przez zbliżający się odgłos, który radnych i lud przejął na chwilę obawą i przerażeniem.
Dały się słyszeć w oddaleniu rogi... — nadciągali żołnierze... — okrzyki napełniały powietrze.
— Zamurować go prędko! — wołano.
Nadbiegli jednak w tej chwili mieszczanie, którzy się znajdowali przy bramach miasta i na wałach i oznajmili radnym, że wódz Sobieski powraca z pola walki zwycięsko, pobiwszy Doroszenkę i jego kozaków.
Radni i lud przyjęli wprawdzie tę wiadomość z głośnym okrzykiem, ale nie myśleli wstrzymywać się z wykonaniem wyroku.
Miano właśnie wprowadzić czerwonego Sarafana do klasztoru, gdy nadjechało kilku jeźdźców.
Był to Jan Sobieski z kilkoma podkomendnymi.
Lud okrzykiem witał zwycięzcę, a radni miejscy zgięli przed nim kolano.
Sobieski w blasku pochodni ujrzał czerwonego Sarafana.
— Co chcecie z nim robić? — zawołał, — czy straciliście zmysły? Czemu czepiacie się tego człowieka, który mi życie ocalił? Puśćcie go! Biada wam wszystkim, jeśli włos jeden spadnie z jego głowy!
Czerwony Sarafan roześmiał się. Ujrzał siedzącego na koniu Jana Sobieskiego, który go uwalniał z rąk oprawców.
Nikt nie miał odwagi oprzeć się rozkazowi wodza.
— Jesteś wolnym, Sarafanie! — rzekł Sobieski, — możesz się udać, gdzie ci się podoba.
Był to niespodziewany ratunek. Tłum stał w milczeniu.
Sobieski zwrócił się do radnych i powiedział im, że wojsko jego wypocznie dni kilka w okolicach miasta, i że sam z kilkoma podkomendnymi i oddziałem straży honorowej, prowadzącym ujętych dowódzców nieprzyjacielskich, śpieszy do Krakowa.
Następnie opuścił miasto.
Zaledwie Sobieski ze swymi towarzyszami oddalił się gdy tłum rzucił się znowu na czerwonego Sarafana, żądając, aby go zamurowano.
Radni tem chętniej ulegli temu życzeniu, że im samym nie bardzo się podobał rozkaz wodza, Jana Sobieskiego.
Czerwony Sarafan został zatem już o zmroku nocnym zaprowadzony przez lud i oprawcę do klasztoru, gdzie murarze oczekiwali, ażeby dokonać przeznaczonej im roboty.
Żaden dźwięk prośby albo skargi nie wyszedł z ust nieszczęśliwego skazańca. Pozwalał robić z sobą co chciano. Był tak wycieńczony, że nie mógł opuścić miasta jednocześnie z Sobieskim i jego towarzyszami.
— Zamurować go! zamurować! — wołano zewsząd.
Oprawca wprowadził czerwonego Sarafana w pośród okrzyków tłumu do przeznaczonej dla niego niszy w murze.
Straszny wyrok został wykonany.
Nikt nie pomyślał o ocaleniu go.
Czerwony Sarafan padł na twarde kamienie niszy.
Przy świetle pochodni murarze rozpoczęli swoją robotę. Zapełnili otwór wielkiemi kamieniami ciosowemi, kto re spoili z sobą wapnem.
Coraz wyżej wznosił się mur, zamykający niszę.
Nareszcie założono ostatni kamień.
Czerwony Sarafan został pogrzebany żywcem.
Sassa, prowadzona przez młodego Leszka, opuściła wieś, w której zatrzymali się zbiegowie przybyli od granicy.
Święty obowiązek, wzniosła myśl ożywiała ślepą niewolnicę i popychała ją dalej. Pragnęła ona znaleźć Jana Sobieskiego i zawiadomić go o grożącem strasznem niebezpieczeństwie.
Nikt zdawał się jeszcze nie wiedzieć o nadciąganiu Tatarów. Dzikie ich hordy zamierzały kraj napaść nagle, co mogłoby pociągnąć za sobą nieobliczone klęski.
Wódz Jan Sobieski był odpowiedzialnym za bezpieczeństwo kraju, a do tej chwili nic nie wiedział o nadciągającym wrogu.
Myśli te zajmowały i dręczyły Sassę.
— Czy jesteśmy na dobrej drodze do Warszawy, Leszku? — zapytała chłopca, który ją prowadził, jednego z następnych dni, gdy po przepędzeniu nocy w nędznej szopie, wybierali się dalej.
— Tak, Sasso, w miasteczku, przez które przechodziliśmy, zapytywałem. Straż przy bramie wskazała mi tę drogę.
— Śnieg pada, czuje to, — mówiła Sassa, drżąca z zimna.
— Niebo jest szare, a powietrze tak śnieżne że zaledwie o kilka kroków widzieć można, — odpowiedział Leszek który zdawał się lepiej znosić zimno, choć tylko szmatami był okryty.
Ślepa niewolnica czuła, że jej nogi coraz głębiej w śnieg zapadają.
— Wszystko to nie powinno nas wstrzymywać, Leszku, musimy iść dalej! Musimy dostać się do Warszawy! Mówiłam ci przecież co mamy do zrobienia.
— Postanowienie twoje jest szlachetne i piękne, Sasso, — rzekł młody chłopiec, — i czy sądzisz, że wielki wódz Sobieski zatrzyma mnie przy sobie?
— Jeżeli uzna cię za młodym, aby cię przyjąć do szeregów, to przyjmie cię tymczasem do swojej służby, ponieważ jesteś dosyć silny.
Słowa te widocznie dodawały zapału młodemu chłopcu.
— W takim razie chętnie będę znosił wraz z tobą przygody, przeniosę zimno i śnieg, — odpowiedział, — jedynem mojem pragnieniem jest dostać się do ułanów.
— Będę prosiła o to wodza, a ponieważ mi dopomagasz, abym go zawiadomiła o nadciąganiu nieprzyjaciela, więc wypełni moją prośbę!
— Mówiłaś, że go znasz, Sasso!
— Byłam służącą jego ojca, nieboszczyka kasztelana.
Wędrowcy nasi szli dalej po śniegu w milczeniu. Nie łatwo im było iść, ponieważ nogi ich coraz bardziej w śnieg zapadały.
Dokoła, jak daleko oko zasięgnie, widać było tylko wielką śnieżną płaszczyznę, z której tu i owdzie sterczało drzewo bezlistne z okrytemi śniegiem gałęźmi.
Zimny wiatr dął w twarz podróżnym. Od kilku dni nie jedli nic pożywnego i nie spoczęli jak się należy.
Jednakże odwaga nie opuszczała ślepej niewolnicy z Sziras, która ledwie przyszła do zdrowia. Nogi jej drobne przemarzły od zimna, już i ręce straciły czucie wskutek mrozu, a ona odważnie szła dalej.
Leszek pociągany jej przykładem, ledwo był w stanie iść dalej drogą, której zwroty tylko drzewa tu i owdzie rosnące, wskazywały. Przytem oglądał się ciągle bojaźliwie na wszystkie strony. Zdawał się myśleć o jakiemś innem niebezpieczeństwie, daleko większem od tego, którem groził mróz i śnieg.
Młody chłopiec, silnie zbudowany, ale nie uzbrojony niczem oprócz grubego kija, myślał o wilkach.
Gdyby te dzikie zwierzęta, wypędzone głodem z swych jaskiń leśnych wpadły na ich ślad, byliby bez ratunku zgubieni.
Nie zwierzał się przed Sassą ze swej obawy, ale ona także wpadła na myśl o tem niebezpieczeństwie.
— Czy widzisz co? — zapytywała niekiedy.
— Nic, oprócz śniegu, a w oddaleniu ciemnych drzew lasu, — odpowiadał Leszek.
— Czy nie widać gdzie ludzkiego mieszkania?
— Nie, Sasso!
— Czy dojrzysz dobrze aż do lasu? — Droga zbliża się do niego, a potem zwraca się wielkim łukiem.
— Bądź ostrożny! Z lasu mogłyby wybiedz wilki! W takim razie musisz mnie szybko doprowadzić do jakiego cienkiego drzewa i dla siebie upatrzeć inne, ażebyśmy mogli wdrapać się na nie!
— Uważam pilnie, ale nic nie widać, Sasso!
Rozmowa ucichła znowu. Szli dalej, byli jednakże już zmęczeni. O ile Leszek mógł dojrzeć, nigdzie nie było widać wsi ani miasta. A do Warszawy mieli jeszcze kilka dni drogi. Cel podróży jednakże dodawał im odwagi.
Zbliżyli się do lasu, który droga wielkim łukiem okrążała.
Nagle doszło do nich z oddali tak głośne i przeciągłe wycie, że Sassa i jej młody towarzysz stanęli na chwilę przerażeni.
Oboje znali ten straszny dźwięk... oboje wiedzieli co znaczył.
W blizkości znajdowała się wilczyca i głosem tym oznajmiała młodym, że zwęszyła dobry łup.
To, czego się obawiali, nastąpiło.
Oboje byli nieuzbrojeni, Sassa była ślepą, młody chłopiec wycieńczony zmęczeni i ujrzeli się nagle wobec strasznego niebezpieczeństwa.
Wieczór właśnie zapadał. Wszystko się składało na powiększenie okropności tej chwili.
Sassa ujęła drżącą rękę swego towarzysza.
— Czy widzisz co? — zapytała po cichu.
Leszek obejrzał się dokoła.
W niejakiej odległości poza nimi wyszło z lasu wielkie, czarne zwierzę, podniosło na chwilę głowę w powietrze, węsząc trop, następnie krótkiem wyciem przywołało młode.
— Jest wilk... goni nas! — rzekła ślepa niewolnica, — Najświętsza Maryo Panno, jesteśmy zgubieni!
— Mam gruby kij, Sasso!
— Uchodźmy! uchodźmy szybko! Nie puszczaj mnie! Trzymaj mnie za rękę! Uciekajmy!
Wilczyca wpadła już na ślad dwojga uciekających, a w chwilę potem przybiegły do niej wesoło trzy młode wilki.
— Dalej! dalej! — wołała Sassa na swego towarzysza.
Biegli oboje, o ile im sił starczyło.
Czyż długo jednak biedź tak mogli?
Odległość pomiędzy nimi a wilkami z każdą chwilą się zmniejszała...
Leszek trzymał silnie za rękę ślepą niewolnicę, biegnącą bardzo szybko i wytrwale.
Skręcili koło kilku naprzód wysuniętych drzew lasu.
Leszek wydał głośny okrzyk radości.
— Jesteśmy ocaleni, Sasso, — zawołał, — przed nami wieś... widać światła.
— Prędko, Leszku, żebyśmy uszli przed wilkami.
— Na pomoc! — krzyczał młody chłopiec z całych sił, — na pomoc! wilki nas gonią!
Zdawało się, że głos wołających pomocy usłyszano w chatach położonych najbliżej, bo zaraz odpowiedziało kilka głosów.
Stara wilczyca, która znajdowała się już zaledwie o dwadzieścia kroków od Sassy i jej towarzysza, stanęła.
Na śniegu ukazały się postacie kilku ludzi uzbrojonych w widły i kosy.
— Tutaj! — wołał Leszek, — tutaj są wilki! Gonią nas! Ratujcie!
Ludzie nadbiegli.
Stara wilczyca stała, młode biegały koło niej.
Sassa usłyszała głos ludzi.
— Bogu dzięki! Jesteśmy ocaleni! — rzekła przerywanym głosem, bo zmęczenie dech jej tłumiło.
I Leszek jużby nie był w stanie biedź dłużej.
Ludzie pobiegli odpędzić wilki.
Tymczasem Sassa i jej towarzysz doszli do pierwszej chaty, z której naprzeciw nim wyszła jakaś kobieta.
Spostrzegłszy okrytych śniegiem dwoje ludzi, ściganych przez wilków, przyjęła ich do chaty, w której palił się jeszcze ogień na ognisku.
— Chodźcie tu i ogrzejcie się, — rzekła, — zkądże idziecie o tak późnej porze, podczas zawiei śniegowej?
Leszek opowiedział jej cel ich drogi
— I jesteś niewidomą? — zwróciła się kobieta do Sassy, — to cud prawdziwy, żeście nie zginęli od mrozu, śnie gu i wilków!
Sassa opowiedziała współczującej, podstarzałej już kobiecie wszystko co przebyli, dodając, że śpieszą do Warszawy.
Kobieta załamała ręce.
— A więc będziecie musieli przebywać rzekę i macie jeszcze przeszło dwadzieścia mil przed sobą na takie zimno! — zawołała.
I gdy powrócił jej mąż, który wraz z innymi odpędzał wilki, powtórzyła mu co słyszała.
— Rzeka zamarzła, możecie jutro rano iść dalej, — rzekł ten człowiek, — daj im jeść i pić, żono. Ja tu w blizkości ogniska urządzę posłanie dla niewidomej dziewczyny, a malec może przespać się w komorze.
Sassa i Leszek usiedli, gospodarz chaty przyniósł słomy i zrobił jej posłanie, żona jego zagrzała mleko i podała im.
— Dziękuję wam! — rzekła Sassa, którą mleko pokrzepiło.
Jej towarzyszowi posiłek bardzo smakował. Od wielu dni nie mieli już takiej uczty.
Naltępnie gospodarz wskazał znużonemu Leszkowi posłanie, a kobieta nakłoniła Sassę, ażeby się położyła w miejscu przygotowanem przy ognisku.
Oboje zmęczeni podróżą zasnęli prędko.
Wówczas dopiero gospodarz i gospodyni udali się na spoczynek.
Obudziwszy się nazajutrz ślepa niewolnica uczuła się rzeźwiejszą i silniejszą.
Wstała i ubrała się. Gospodyni z współczuciem patrząc na nią i na Leszka, przygotowała im śniadanie.
— Musimy iść dalej, — nagliła Sassa, — nie możemy tracić ani godziny!
— W nocy nastąpiła odwilż, — rzekł gospodarz, — nie będzie wam tak zimno w drodze, ale ociepliło się tak bardzo, że lód na rzece, który i tak nie był dość silnym, stanie się niebezpiecznym.
Sassy nic powstrzymać nie mogło.
— Musimy iść, — powtórzyła.
I podziękowawszy za przyjęcie dobrym ludziom, którzy ją jeszcze zaopatrzyli chlebem i serem, opuściła wraz z Leszkiem chatę.
Gospodarz odprowadził, ich do drogi i wskazał kierunek.
Wędrowcy pokrzepieni, puścili się w dalszą, daleką jeszcze podróż.
Śnieg topniał, gdyż nie było zimno i słońce dogrzewało dobrze. Leszek pro wadził za rękę ślepą niewolnicę. Oboje szli raźnie dalej. Gościnna wioska wkrótce pozostała daleko za nimi.
Przez ciąg dnia uszli znaczny kawał drogi. Nad wieczorem, jak im przepowiedział gospodarz chaty, przyszli nad Bug, w miejscu, w którem na przeciwnym brzegu znajdowała się wioska. Tam po przebyciu rzeki mogli przenocować, a stamtąd do Warszawy mieli już tylko trzy dni drogi.
Ta nadzieja dodawała im ducha i chociaż śnieg topniejący utrudniał pochód, szli ochoczo naprzód.
Około południa zatrzymali się, aby wypocząć i pokrzepić się zapasami, w które ich zaopatrzono we wsi.
Następnie znowu puścili się w drogę i o zachodzie słońca przybyli nad szeroką i głęboką rzekę.
Wpływ słokca i odwilży można było dostrzedz na porysowanej w wielu miejscach powierzchni lodu.
Wieś, do której dostać się zamierzali, leżała na drugim brzegu w dół rzeki tak, że zaledwie chaty dostrzedz było można.
Gdy ślepa niewolnica ze swym przewodnikiem stanęła nad brzegiem rzeki, Leszek spojrzał zdziwiony na powierzchnię lodu.
— Co widzisz? — zapytała go Sassa.
— Zdaje mi się, że lód już jest słaby, — odpowiedział chłopiec, — wygląda tak, jakby lada chwila miał puścić.
— Czy nie ma tu ludzi w blizkości?
— Nie, Sasso.
— Może gdzieindziej lód będzie silniejszy.
Leszkowi zdawało się, że lód się rusza. Czyżby się mylił? Nie był jeszcze pewny.
— Musi już być wieczór, Leszku, nie czekajmy dłużej, — rzekła ślepa niewolnica, — nie jesteśmy ciężcy, lód nas utrzyma.
— Lepiejbyśmy noc tutaj przeczekali, — rzekł młody towarzysz Sassy.
— Tu nie ma wioski ani ludzi, gdzież noc spędzimy Leszku?... Tam łatwiej znajdziemy schronienie, a jutro o świcie pójdziemy dalej. Czegóż się wahasz? Prowadź mnie na lód. Musimy przejść na drugą stronę.
Prowadząc Sassę za rękę, Leszek zszedł na powierzchnię lodu.
Wybrał takie miejsce, w którem lód zdawał się silnym.
Przebywszy śnieg na brzeg nawiany, zstąpił na lodową powłokę rzeki.
Leszek pociągnął szybko ślepą, niewolnicę za sobą.
Wtem, gdy już znaczny kawał uszli od brzegu, rozległ się nagle pod jej stopami głuchy stuk. Zdawało się, że wszystko się zapada.
Sassa stanęła.
— Co to było? — szepnęła.
— Lód pęka, — odpowiedział Leszek, — chodź prędko! Nie możemy się zatrzymywać!
— Co widzisz? — zapytała ślepa niewolnica.
— Nic, tylko lód, tu i owdzie już popękany!
— Mnie się zdaje, że lód się rusza pod mojemi nogami! — Idąc szybko i zręcznie, zdołamy przejść! Będę cię dobrze prowadził! Jeszcze dość widno!
Szli dalej.
Leszek ujrzał z przerażeniem, że w różnych miejscach rozpadliny się powiększały, Lód widocznie puszczał.
— Prędko! — wołał, — prędko! bo zginiemy! Przeskocz przez rozpadlinę, Sasso!
Skocz dobrze! Ślepa niewolnica poszła za radą swego przewodnika.
Wkrótce potem rozległ się tuż koło niej głuchy krzyk.
Uczuła, że Leszek puścił nagle jej rękę.
Lód popękał dokoła.
Leszek z krzykiem wpadł do głębiny i znikł pomiędzy odłamami lodu, które się wkrótce nad nim zamknęły.
Nie pokazał się więcej.
Ślepa niewolnica stała na wielkim grubym odłamie płynącego lodu.
— Leszku! — zawołała bledniejąc, — Leszku... gdzie jesteś?... Opuszczasz mnie?...
Okropna cisza... tylko woda szumiała, unosząc krę na swym grzbiecie.
Przerażenie przejęło opuszczoną.
— Leszku! Leszku! — krzyczała.
Nie było żadnej odpowiedzi.
Wielki odłam lodu, na którym się znajdowała ślepa niewolnica z Sziras, płynął dalej z brzegiem rzeki.
Śmierć czyhała na nią ze wszystkich stron. Kry nacierały jedna na drugą i piętrzyły się miejscami.
A nieszczęśliwa nawet widzieć nie mogła, co się koło niej działo. Mogła tylko polegać na słuchu, który jej mówił, że płynie razem z kruchą wysepką lodową, zdana na wolę rozhukanej rzeki.
Zapadała ciemność wieczorna.
Wiatr powiewał szarą sukienką ślepej dziewczyny.
Nie rozpaczała jednak... przyszło jej na myśl, że musi przepływać koło wsi.
— Ratunku! — wołała, dając znaki rękami, — ratunku!
Ale szum fal był donośniejszym od jej głosu.
Na brzegu stali mieszkańcy wioski.
Gdy kra niosąca ślepą niewolnicę przepływała naprzeciw nich spostrzegli w mroku wieczornym postać rozpacznie załamującą ręce.
Nikt jednak nie mógł jej ratować, nikt nie mógł podać jej pomocy.
Niektórzy mężczyźni odważyli się na to, nim jednak czółnem utorowali sobie drogę pomiędzy krami, odłam lodu, na którym znajdowała się ślepa niewolnica, już był daleko.
Nawet jej krzyk o pomoc, zamierający w oddali, nie dobiegł do nich.
Wreszcie prąd rzeki tak gwałtownie porwał odłam lodu wraz z nieszczęśliwą, że znikła w nocy i mgle...
W pałacu Zamojskich w Warszawie, który przeszedł na własność wdowy po zmarłym kasztelanie, był wielki ruch i ożywienie.
Pokoje i salony oddawna nieużywane oczyszczono z kurzu i przystrojono bogato.
Oczekiwano wielkiego marszałka koronnego Jana Sobieskiego i pięknej jego narzeczonej Maryi Kazimiery. Przywoził on ją ze starostwa do Warszawy, aby ją poprowadzić do ołtarza w starej katedrze, w której arcybiskup błogosławił związki małżeńskie królów i dostojników państwa.
Cała Warszawa przybrała się uroczyście i przypatrywała się z ciekawością wjazdowi narzeczonych, których nazwiska były w ustach wszystkich.
Piękna Marya zdjęła szaty żałobne, ażeby je zamienić na strój godowy.
Wszyscy pragnęli widzieć i powitać okrzykiem dzielnego wodza.
Król Michał patrzył z ukrytą niechęcią na te świetne przygotowania. Jakkolwiek mógł dotychczas polegać we wszystkich potrzebach na swym dzielnym wielkim marszałku i hetmanie Sobieskim, nasuwała mu się jednakże myśl, że lud i część panów w kraju oddają mu cześć prawie królewską. Nigdy jeszcze króla nie przyjmowano w tak zaszczytny sposób jak wodza Jana Sobieskiego.
Było to nie miłe spostrzeżenie.
A jednak król Michał był zmuszony łączyć się z ogólną uroczystością i pomnożyć jeszcze zaszczyty, jakie oczekiwanego i piękną jego narzeczoną oczekiwały.
Około południa wspaniałe karoce pary nowożeńców przebyły bramę miasta i zostały powitane okrzykami radości przez lud świątecznie przystrojony.
Król wysłał naprzeciw nim kilku wysokich dygnitarzy, ażeby przybywających powitali w jego imieniu.
Wspaniałe powozy przejeżdżały powoli ulicami miasta aż do portyku wielkiego, wspaniale oświetlonego kościoła, u wejścia do którego arcybiskup z duchowieństwem uroczyście powitał nowożeńców.
W przedsionku kościoła oczekiwali dostojnicy i znakomici goście.
Wszyscy przybyli, tylko Jagiellony i braci Paców nie było w liczbie gości weselnych.
Gdy Marya Kazimiera wysiadła z powozu, damy dworu poprowadziły ją prawą nawą kościelną do wielkiego ołtarza. W ubraniu ślubnem wyglądała ona tak młodo, że spojrzenia wszystkich zwracały się na nią z podziwem i zachwytem. Twarz jej jednakże była blada i tęskny wyraz wyczytać w niej było można.
Sobieski przeciwnie, uszczęśliwiony, z miną zwycięzcy wchodził do przedsionka kościoła, gdzie dostojnicy i przyjaciele jego powitali go serdecznie.
Orszak Sobieskiego utworzył szpaler.
Wkrótce potem zajechały powozy króla i królowej, którzy przybyli do kościoła, aby hetmana Sobieskiego zaszczycić bytnością na jego zaślubinach.
Sobieski wyszedł naprzeciwko królewskiej pary i podziękował za ten dowód łaski.
W liczbie panów zebranych znajdował się także poseł angielski hrabia Rochester.
Następnie Sobieski udał się z panami do wielkiego ołtarza, przy którym spotkał się z Maryą.
Król i królowa zajęli miejsca na przygotowanym tronie.
Arcybiskup, otoczony duchowieństwem ukazał się przy wielkim ołtarzu i zaczęła się uroczystość.
Jan Sobieski podał rękę pięknej, śmiertelnie bladej Maryi i stał przed ołtarzem promieniejąc radością.
Dzień oczekiwany nadszedł. Marya należała do niego.
Arcybiskup uroczyście pobłogosławił związek, potem król pierwszy przystąpił do nowożeńców, ażeby im złożyć swoje życzenia. Królowa powiedziała także kilka życzliwych słów do państwa młodych.
Następnie zbliżyły się inne osoby z dworu i winszowały świeżo połączonej parze.
Gdy hrabia Rochester przystąpił do młodej pary, Marya była blada i tak drżąca, że się o krzesło wesprzeć musiała.
Sobieski jednak nie zauważył wzruszenia swojej młodej małżonki, gdyż w owym czasie właśnie rozmawiał z królową.
W tej chwili w przepełnionym kościele powstał ruch wielki.
Głuchy krzyk rozległ się w poświęcanem miejscu.
Coś zaszło widocznie.
Nikt nie wiedział co się stało i co to zajście znaczyć mogło.
Krzyk zdawał się jękiem omdlewającej kobiety i przy ołtarzu otaczający nowozaślubioną parę sądzili rzeczywiście, że jakaś kobieta zemdlała.
Powód jednak do zaszłego poruszenia był inny.
Gdy arcybiskup łączył już ręce Maryi i Sobieskiego, a tłum nagromadzony gęsto stał przed świątynią, zbliżyła się do portyku kościoła młoda dziewczyna, prowadzona przez jakąś starą kobietę, ubrana w biedną, szarą sukienkę i jak się zdawało ślepa.
— Cóż to za uroczystość obchodzą dziś w Warszawie? — zapytała dziewczyna ta kobiety.
— Więc nie wiesz, biedne dziecię? Musisz przychodzić z daleka, — odpowiedziała zapytana.
— Przybywam aż od granicy. Przebyłam śniegi i mrozy. Na wielkiej rzece małom nie utonęła, ponieważ lód puścił. Ocaloną zostałam prawie cudem, gdyż odłam lodu, na którym się znajdowałam wyrzucony został na brzeg, na którym litościwi ludzie dali mi pomoc. Od kilku tygodni jestem w drodze.
— W takim razie nie możesz wiedzieć co się tu dzieje! Czy chcesz wejść do kościoła? Jan Sobieski bierze właśnie ślub z piękną i szlachetną Maryą Kazimierą Zamojską.
Ślepa niewolnica, która już z rozmawiającą kobietą weszła do kościoła, pochwyciła kurczowo rękę tej, co jej udzieliła tę wiadomość i wydała ów okrzyk, który się rozległ po kościele.
— Co to jest? co się stało tej dziewczynie? — pytano dokoła.
Powstała ciżba.
— Kto jest, ta dziewczyna? — pytano.
— Omdlała! Podtrzymujcie ją! Biedna ślepa niewolnica, usłyszawszy niespodziewaną wiadomość doznała tak straszliwej boleści, że zapominała, gdzie się znajduje.
Jan Sobieski żenił się z Maryą!
Cała namiętność nieszczęśliwej miłości objawiła się i zawrzała w duszy Sassy.
Rozpacz ją ogarnęła.
Była to zbyt wielka dla niej boleść.
Ślepa niewolnica przybyła. Nie cofnęła się przed żadnem niebezpieczeństwem, ażeby dostać się do Warszawy.
Przybyła wreszcie, wycieńczona z poranionemi nogami dostała się do Warszawy i zastała Jana Sobieskiego przy boku istoty, której na zawsze rękę swoją oddawał.
Zdawało się, że Sassa nie przeniesie tej boleści.
Otaczający okazywali współczucie dla biednej, ślepej dziewczyny, która wyglądała tak nędznie, a wkrótce znalazł się także w blizkości jeden z dworzan, który poznał ślepą niewolnicę Sobieskiego.
Wiadomość o tem co zaszło, powtarzana z ust do ust doszła aż do stopni ołtarza, a królowa, która usłyszała krzyk zapytywała także o jego przyczynę.
Powiedziano jej, że ślepa niewolnica hetmana Sobieskiego, wycieńczona długą podróżą, dostała się właśnie do kościoła i zemdlała.
Królowa rozkazała napół omdlałą jeszcze, ślepą niewolnicę posadzić na krześle, ażeby przyszła do siebie.
W tej chwili Sobieski ujrzał prowadzoną przez służących do krzesła Sassę i przeląkł się o nią.
— Mój Boże... to Sassa! — zawołał przystępując do biednej, ślepej niewolnicy.
Marya spojrzała także i poznała sługę Sobieskiego, która niegdyś w ogrodzie różanym tak pięknie śpiewała i którą nazywano skowronkiem. Zbliżyła się zatem wraz z otaczającymi ją pannami i damami do krzesła.
— Sasso! — zawołał Jan Sobieski głosem po części wyrzutu a po części współczucia.
Głos ten zelektryzował ślepą niewolnicę z Sziras i przywrócił ją do życia.
Sassa powstała. Rysy jej zabarwiły się znowu. Przejęta była niewypowiedzianem zachwytem.
— Mój dostojny panie! — rzekła.
— Sasso! jakże mogłaś przyjść tutaj w tem ubraniu podczas takiej uroczystości? — mówił Sobieski gniewnie.
— Przebacz mi, dostojny panie, — prosiła Sassa składając ręce, — ja o tej uroczystości nie wiedziałam!
— Biedna dziewczyna! — zawołała Marya z współczuciem i przystąpiła do Sassy.
— Nie gniewaj się na mnie, dostojny panie, — mówiła Sassa, która drgnęła na głos Maryi, zwracając się do Sobieskiego, — przybyłam właśnie po długiej, długiej wędrówce do Warszawy! Przybyłam od dalekiej granicy! Musiałam przybyć do ciebie, nie tracąc ani dnia jednego! I tak więcej czasu spędziłam w drodze niż chciałam! Przybyłam ażeby ci przynieść ważną wiadomość! Tatarzy ciągną ku granicy!
To oznajmienie ślepej niewolnicy sprawiło wielkie wrażenie na otaczających.
— Mówiła, że Tatarzy nadchodzą! Słyszycie tę ślepą dziewczynę, przyniosła ważną wiadomość! Patrzcie na jej nogi i ręce! Daleką odbyła wędrówkę! — mówiono.
— Musiałam przybyć do ciebie, panie, ażeby cię zawiadomić, że wielkie zastępy Tatarów ciągną ku granicy, zamierzając przedsięwziąść wielki najazd i wszystko wyniszczyć po drodze, — mówiła dalej, klęcząc przed Sobieskim, Sassa, — wybacz mi, że tak przed tobą stoję! Ale niebezpieczeństwo jest wielkie! Nikt nie chciał się podjąć zanieść ci tej wieści. Zwołaj swych wojowników nim będzie zapóźno! Horda już przebywa granicę, a jest tak liczna jako piasek w morzu!
Król i otaczający słuchali głośno wypowiedzianych słów Sassy.
— I ty przynosisz nam tę wiadomość? tyś przez śniegi i zawieje odbyła tak daleką drogę? — zawołał Sobieski podnosząc klęczącą niewolnicę, — jest to czyn wielki i dzielny!
Wszyscy tłoczyli się, ażeby zobaczyć Sassę. Królowa zdjęła z szyi złoty łańcuch i włożyła ślepej niewolnicy na szyję.
— Ty ich zwyciężysz i pokonasz, dostojny panie! Jeszcze jest czas! — mówiła dalej z zapałem ślepa niewolnica, nie troszcząc się tem co się działo w koło niej, — teraz jestem zadowolona! Oznajmiłam ci zagrażające straszne niebezpieczeństwo.
— Z objęć miłości na pole walki! — rzekł Sobieski.
I zwróciwszy się do króla dodał:
— Oto stoi ta, która przyniosła wiadomość, najjaśniejszy panie! Pozwól mi zarz dzisiaj wieczorem wyruszyć, zwołać pułki i wyruszyć przeciwko tajemnie nadciągającym ku granicy.
Podczas, gdy król oznajmiał hetmanowi swoje zezwolenie, Marya Kazimiera przystąpiła do ślepej niewolnicy i ujęła ją za rękę.
— Pozostaniesz przy mnie, wierne dziewczę, — rzekła, — jesteś wybawicielką ojczyzny.
Arcybiskup przystąpił.
Sobieski pochylił przed nim głowę.
— Pobłogosław mnie na nową wojnę, księże arcybiskupie, — zawołał, — nie ma chwili czasu do stracenia! Bywajcie zdrowi!
Trudne do opisania wrażenie przejęło wszystkich. Wiadomość o grożącem nowem niebezpieczeństwie przechodziła z ust do ust. Wszyscy uwielbiali czyn ślepej niewolnicy.
W wielkim bazarze w stolicy państwa tureckiego Stambule, panował jak zazwyczaj ruch bardzo żywy.
Starzy i młodzi wyznawcy islamu, przechodzili koło wystawionych towarów, pozdrawiając się właściwym sobie, poważnym i godnym sposobem.
Można było zabłądzić w tym labiryncie pokrytych u góry uliczek, w których bocznych ścianach, w niszach, kupcy porozkładali swoje towary.
W jednej z uliczek na lewo i na prawo, w długości stu kroków widać było tylko żółte skórzane pończochy i czerwone trzewiki, w innej indyjskie i perskie szale różnokolorowemi barwami wabiły kupców, w trzeciej połyskiwały wspaniałe złote i srebrne hafty, w czwartej handlarze futer powystawiali kosztowne, bogato przyozdobione futra, w innej jeszcze była porozkładaną i porozwieszaną broń rozmaitego gatunku, a w innej ulicy znajdowały się olejki różane, wosk i najrzadsze produkta Persyi i Indyi.
W ulicy bazaru zajętej przez handlarzy broni, siedzących za nizkiemi stołami, sposobem tureckim w pośród ludzi poubieranych w kaftany i turbany, mających starannie pielęgnowane brody, pojawił się człowiek, którego cera była jeszcze brunatniejszą od cery Turków, a który był ubrany w bluzę i fez.
Ruchy jego były bardzo żywe i jak by lękliwe, co dowodziło, że nie należał do Turków. Rzucał oczyma na wszystkie strony, szedł pochylony i tak się rozpatrywał, jak gdyby bazar był dla niego czemś zupełnie nowem.
Ponieważ jednak między zwiedzającymi bazar bywali często rozmaici cudzoziemcy, Persi, Indyanie, Armeńczycy, człowiek w bluzie i fezie nie zwracał na siebie uwagi.
Był to Timur, sługa indyjskiego kapłana.
Zwracał on wzrok pożądliwy, jak się zdawało na kosztowności pewnego starego handlarza broni, ponieważ wielokrotnie przechodził koło jego niszy a zawsze oczy jego padały na dziwnie piękny sztylet wysadzany drogiemi kamieniami, który brodaty Turek wywiesił, aby jego kosztownością kupców przywabić.
I rzeczywiście dwaj młodzi bogaci Turcy przystąpili do stołu i do niszy starego handlarza broni, ale nie targowali się o sztylet, tylko o wspaniałą szablę ze złotą kamieniami sadzoną rękojeścią.
Podczas gdy stary Turek, który znał jednego z młodzieńców, przemawiał do niego z wielkiem uszanowaniem, Timur coraz mniejszemi kołami krążył koło niszy.
— Weź szablę za nizką cenę, za którą ją oddaję, — rzekł handlarz do jednego młodzieńca, — nikt inny nie powinien jej nosić jak ty, młody i piękny syn potężnego wezyra Kara Mustafy!
Synowi wezyra i jego towarzyszowi jednakże cena się wydawała jeszcze za wysoką.
Stary Turek nie chciał nic ustąpić, lecz ciągle zalecał szablę.
Z chwili, w której stary Turek odwrócił się plecami do wiszącego na boku niszy sztyletu, skorzystał Timur, ażeby chyłkiem się przybliżyć i porwać sztylet.
Ale syn Kara Mustafy spostrzegł to.
Timur chciał ze zręcznością kota ujść ze swą zdobyczą i odbiegł szybko.
— Złodziej! — zawołał syn wezyra, wskazując za nim, — chwytać złodzieja!
Służący jego, którzy byli w niszy puścili się za Timurem, a stary handlarz, który spostrzegł swą stratę zaczął głośno narzekać.
Timur ukrył szybko swą zdobycz i starał się ujść, zwracając się w tę stronę, w której przechodziło najwięcej ludzi.
Ścigający jednakże pochwycili go w jednej z bocznych ulic i sprowadzili do niszy handlarza broni, gdzie stał jeszcze syn wezyra ze swoim przyjacielem.
Ponieważ kradzież w Turcyi zazwyczaj śmiercią jest karana, położenie Timura było bardzo fatalne. Odebrano mu sztylet i oddano handlarzowi, którego nadto dwaj młodzi Turcy uszczęśliwili zakupem szabli. Handlarz broni przejęty radością dziękował i wynosił pod niebiosa syna Kara Mustafy.
I Timur także upadł przed młodzieńcem na kolana.
— Mój dostojny ojciec wyda wyrok dla ciebie, Indyaninie, rzekł do niego syn wezyra i dał służącym swoim rozkaz, ażeby schwytanego na uczynku złodzieja związali i odprowadzili do pałacu wezyra.
Timur został związany i odprowadzony przez służących, którym towarzyszył tłum ludzi.
Wezyr, człowiek w pełni lat męskich, był tak gorliwym zwolennikiem islamizmu, że już w młodych latach odznaczał się okrucieństwem przeciwko wszelkim innowiercom. Ambicya jego, szczęście i energia, dały mu dojść do stopnia wezyra, pomimo, że był synem prostego spahiza, a gdy osiągnął tę godność obudziła się w nim chciwość, zamiłowania przepychu i żądza używania.
Kara Mustafa ubrany był we wspaniałą, złotem tkaną suknię, spiętą wysadzanym drogiemi kamieniami pasem, u którego wisiała krzywa szabla. Na dumnie wzniesionej, ciemnowłosej głowie miał turban przystrojony pawiemi piórami.
Znajdował się on właśnie w swoim gabinecie gdy słudzy przyprowadzili przed niego związanego Indyanina i opowiedzieli spełnioną, przezeń zbrodnię.
Timur nie zdawał się przerażony tym obrotem rzeczy. Ukląkł on przed wezyrem. Głowa jego była pochylona, lecz oczy biegały żywo na wszystkie strony, co świadczyło, że miał jakiś plan w głowie.
Wezyr zdziwił się bardzo, widząc przed sobą związanego Timura.
Następnie rozkazującym głosem wezwał służbę do odejścia.
Słudzy wykonali rozkaz.
Timur wyprostował się z dziwnym grymasem.
— Jakto?... co ja widzę?... — rzekł doń Kara Mustafa, — wszakże jesteś sługą indyjskiego kapłana?
— Twoja mądrość nietylko poznała sługę potężnego i mądrego Allaraby, o panie, — odpowiedział Timur, próbując uwolnić się z więzów, — ale odgadła co się stało, to jest zrozumiała dlaczego postarałem się o to, aby mnie związanego do pałacu twego przyprowadzono.
— Czy twój pan wrócił do Stambułu? — zapytał wezyr.
— Tak, wielki i potężny doradco padyszacha! Mój pan przysłał mnie do miasta, ażeby ci przynieść wiadomość, że mądry i wielki Allaraba jest tutaj i prosi o łaskę twych odwiedzin.
— Dlaczego dałeś się schwytać na kradzieży, sługo kapłana. Czy cierpisz niedostatek.
Timur roześmiał się.
— Podstęp, o panie, tylko podstęp! — odpowiedział, uwolniwszy swe ręce z więzów, — patrz! Wydobył pełną garść pieniędzy z kieszeni.
— Co nazywasz podstępem? — zapytał wezyr.
— Okaż łaskę twojemu słudze i wysłuchaj go, o panie! — rzekł Timur z chytrym wyrazem twarzy, — miałem przyjść do ciebie, ale wiadomo ci, wielki i potężny doradco padyszacha, że jest jeszcze wyższy i potężniejszy doradca.
— No?... co znaczy ten wstęp?... Skąd ci przychodzi mówić o wielkim, wezyrze Achmedzie Koeprili?
— Potężny wielki wezyr nie powinien mnie widzieć, nie powinien wiedzieć, że ci przynoszę wiadomość od niego wielkiego i mądrego pana, — mówił Timur dalej, — a mój wielki i mądry pan powiedział mi, że przebrani słudzy wielkiego wezyra podpatrują wszystko, co się dzieje w twoim pałacu.
Kara Mustafa drgnął niechętnie.
— Tak powiedział Allaraba? — zapytał.
— Mądry mój pan widzi wszystko, o panie, wielki mój pan wie wszystko!
Wiadomość ta przejmowała wezyra tajonym gniewem, który wyczytać było można z jego wzroku.
Timur śledził wpływ swoich słów, patrząc na wezyra z pod oka.
— Ale mój wielki i mądry pan dodał: słudzy wielkiego wezyra nie będą długo w pałacu podpatrywali, teraz tylko bądź ostrożnym Timurze, — mówił mój mądry i łaskawy pan, — i nie daj się spostrzedz szpiegom wielkiego wezyra!
— Niedługo będą w moim pałacu podpatrywali? — powtórzył Kara Mustafa.
— Tak powiedział mój wielki pan, o panie, a mój mądry pan wie wszystko! Namyślałem się zatem w jaki sposób najbezpieczniej i najłatwiej zbliżyć się do ciebie bez zwrócenia uwagi i podejrzliwości szpiegów. W tem spostrzegłem w bazarze rozkosz oka twojego, dumę twego pałacu, twego syna! W tej chwili plan mój gotów! Zbliżyłem się do niszy handlarza broni i udałem, że kradnę sztylet, ażeby mnie syn twój schwytał i tutaj kazał przyprowadzić i oto jestem tu, o panie, a szpiedzy wielkiego wezyra mogli tylko widzieć i słyszeć, że złodzieja do twego pałacu przyprowadzono!
— Na brodę proroka, jesteś przebiegłym, Indyaninie! — zawołał Kara Mustafa, — i droga, jaką obrałeś, podoba mi się! Umiałeś sobie poradzić! Bierz!
Wezyr rzucił Ti murowi skórzany woreczek ze złotem, który klęczący sługa indyjskiego kapłana zręcznie pochwycił.
— Timur wielbi twą wspaniałomyślność i wielkość, dostojny i potężny wezyrze! Timur swe dzięki składa u twych stóp! — rzekł.
— Gdzież jest Allaraba, twój pan? — zapytał Kara Mustafa.
— Tam, w Pera, o panie, w swoim indyjskim domu.
— Jak tylko się ściemni, zaprowadzisz mnie do niego.
— Ażeby szpiedzy cię nie widzieli, włóż inne szaty, panie.
— Dobrze.
W tej chwili syn wezyra wszedł do pokoju i przyklęknąwszy przed swoim ojcem, wskazał na Timura.
— Czy słudzy przyprowadzili ci złodzieja? — zapytał, — ale co widzę? jest uwolniony z więzów?
— Pozostaw mnie wydawanie wyroków, — odpowiedział wezyr surowo, — ten Indyanin wytłómaczył mi jak to było. Rozkaż służącym, aby mu dali jeść i pić.
Syn wezyra był tem zarządzeniem zdziwiony, ale przywykł słuchać i oddalił się, aby wykonać rozkaz swego ojca.
Timur śmiał się ze służących, zmuszonych do usługiwania mu i karmienia go i jadł z wielkim apetytem.
Wieczorem wezyr włożył obszerny kaftan, włożył turban, który go czynił nierozpoznalnym i opuścił pałac z Timurem.
Było ciemno. W blizkości nie było widać żadnego szpiega, ale wezyr wierzył słowom sługi indyjskiego kapłana.
Udał się z nim ulicami miasta aż do zatoki, zwanej Złotym Rogiem.
Tu wsiadł wraz z Timurem do czółna, zwanego kaikiem, i rozkazał kaikczemu, ażeby go przeprawił do Galaty.
Po za Galatą leży Pera, obecnie wielkie i kwitnące miasto, które w owych czasach było jeszcze nędznem przedmieściem.
Wezyr usiadł pod namiotem kaiku, Timur stał koło namiotu.
Przewoźnik robił szybko wiosłem i przepłynąwszy do Galaty, odebrał zapłatę, poczem wysadził obu swych pasażerów na ląd.
Timur poprowadził wielkiego wezyra do odległego, szczególnie wielkiego i obszernego, drewnianego domu. Dom ten nie miał okien od ulicy, lecz wszystkie okna, również jak altana i otwarte pokoje wychodziły na ogród.
Brama domu była zamknięta.
Gdy wezyr i Timur przybyli do drzwi, sługa kapłana zapukał.
Wymienił swoje nazwisko, poczem dopiero otworzono mu drzwi, które po wejściu wezyra i Timura zamknęły się. Nie było widać nikogo, coby pełnił służby przy drzwiach.
W korytarzu, do którego wszedł Kara Mustafa z Timurem, panowała ciemność grobowa.
Po chwili jednak jakiś blask magiczny oświetlił korytarz z góry. Było to jakby światło słoneczne, przepuszczające czerwonawe promienie przez rubinowe szkło.
Teraz dopiero można było spostrzedz, że korytarz był długi, i że na jego końcu znajdowały się wysokie, kunsztownie wyrobione, przezroczyste drzwi żelazne.
Po za temi drzwiami zaczynało się dopiero właściwe wnętrze tak niepozornego na zewnątrz drewnianego domu. Przez otwory żelaznych drzwi wpadało na korytarz inne światło, blado niebieskawe, podobne do promieni księżyca w nocy podzwrotnikowej.
Gdy wezyr zbliżył się do drzwi żelaznych, otworzyły się one same, a w tejże chwili Timur znikł, jak gdyby się zapadł pod ziemię. Nikogo nie było przy drzwiach i nie było widać, kto je otworzył.
Czarodziejski widok przedstawił się wezyrowi, który stanął olśniony i zachwycony.
Był on już wprawdzie w domu indyjskiego kapłana, ale tego, co teraz ujrzał, jeszcze w nim nie widział.
Miał przed sobą obszerne, czworokątne podwórze, wyłożone taflami mar murowemi, w którem rozlane było blade światło księżyca. Wiatr nocny kołysał liśćmi palm i innych roślin podzwrotnikowych.
W środku podwórza znajdowała; się wielka sadzawka, pełna orzeźwiającej wody.
Dokoła podwórza widać było w głębi do złudzenia wierne obrazy odległych krain.
Gdy Kara Mustafa nie rozpatrzył się jeszcze w tych widokach dalekich okolic, ujrzał nagle obok siebie indyjskiego kapłana w białym kaftanie i złotem wyszywanym zawoju.
Allaraba miał i tym razem na szyi łańcuszek z świętych chrząszczów, na którym z przodu wisiało bóstwo pogańskie, wyrobione ze złota. Na rękach jego świeciły szerokie, złote bransolety.
— Allaraba, twój sługa, jest uszczęśliwiony twojem przybyciem, potężny wezyrze! — rzekł czarnobrody kapłan, — Allaraba przybywa, aby ci złożyć sprawozdanie!
— Podziwiam twą potęgę i twoje sztuki, kapłanie, nie udało ci się jednakże dotrzymać jednego z twych przyrzeczeń. Tron polski nie wakuje i Sobieski, straszny wódz Polaków żyje, — odpowiedział Kara Mustafa.
— A jednak więcej niż pragnąłeś, przynoszę ci potężny wezyrze! Wkrótce twa ręka i twa wola będzie kierowała losami wielu ludów! Twój najdostojniejszy monarcha nie ma powodu obawiać się Polski! — odpowiedział kapłan indyjski.
— Dumne to słowa, kapłanie! Jak je mam rozumieć, — zapytał wezyr.
— Wszystko co się dziać będzie w Warszawie i Krakowie, będzie ci przezemnie donoszone! Moja wola... nie, twoja wielki wezyrze, będzie panowała w Polsce, — mówił Allaraba dalej. — Może powątpiewasz o mojej potędze? Może nie chcesz polegać na mej sztuce?
— Przyrzekłeś mi skarby polskiej korony, przyrzekałeś mi, że moja ręka będzie kierowała losami wielu ludów.
— Przyrzekam ci jeszcze więcej, potężny wezyrze! Krótko jeszcze bądź cierpliwy, a najwyższe stanowisko posiądziesz!
— Jakież to! — zawołał Kara Mustafa, rozkoszując się tą myślą, — wymień je.
— Jeden jest tylko jeszcze wybór dla ciebie: albo musisz obalić Achmeda Koeprili, wielkiego wezyra, albo on cię obali i zniweczy.
— Koeprili jest moim dobroczyńcą, kapłanie!
— Eunuchy jego szpiegują cię!
— W jakim celu?
— Pytasz się?... Aby wiedzieć o każdym twoim kroku i czynie! Mówię ci: strzeż się Achmeda Koeprili, wielkiego wezyra! — zawołał Allaraba potężnym głosem, — Achmed Koeprili postanowił śmierć twoją!
Wezyr drgnął.
— A w księgach niebieskich jest napisano: Po Achmedzie Koeprili Kara Mustafa będzie pierwszym, — mówił Allaraba dalej.
— Po nim? — zapytał Kara Mustafa żywo, — po nim będę wielkim wezyrem?
— Po jego śmierci!
Ambicya i chciwość wezyra ujrzały się nagle tak blizkiemi celu, że pod ich wpływem gotów był zdecydować się na wszystko.
Musisz obalić i zabić Achmeda Koeprili, ażeby zająć jego miejsce, wielki wezyrze! Posłuchaj mej rady, a uśmiechnie ci się najwyższa potęga i półświata padnie do twoich stóp!
— A twoja nagroda, kapłanie?
Błysk przelotny zaświecił w oczach Allaraby.
— Nagrodą moją będzie, że będę ci towarzyszył i dopomagał radami, potężny wezyrze!
— A więcej żadnej nie żądasz nagrody?
— Bogactwa, zaszczyty, sławę, rozkoszy, wszystko pozostawiam tobie, o panie. Allaraba pragnie ci tylko służyć! Ale jeśli odrzucisz jego radę, to się wynieść nie zdołasz na najwyższy szczebel!
— Czegóż więc żądasz odemnie?
— Niczego, prócz upadku Achmeda Koeprili!
— Jest on w łaskach u padyszacha.
— Tem świetniejszem będzie twoje zwycięstwo, potężny wezyrze. Podaj go w podejrzenie u sułtana! Zgub go!
Kara Mustafa zdawał się wahać.
— Zgub go! zabij! a zostaniesz wielkim wezyrem! — powtarzał Allaraba.
— A piękne twoje bajadery?...
zapytał Kara Mustafa.
— Poweźmij postanowienie, a ukażą się! — rzekł kapłan, patrząc badawczo na wezyra, którego chciał zmusić do uległości!
Kara Mustafa nagle wyciągnął rękę do kapłana.
— Zabiję go! — przyrzekł.
W tej samej chwili dźwięki muzyki, niewiadomo skąd pochodzące, napełniły powietrze.
Przy tych czarodziejskich dźwiękach ukazały się naokoło piękne dziewczęta, smukłe, ciemnego lica bajadery. Kołysały one swemi zalotnemi postaciami, ubrane tylko w krótkie, wyszywane złotem spódniczki. Czarne ich oczy płonęły podczas tańca, a szereg ich otaczał wezyra, który się zachwycał niemi po kolei, upojony rozkoszą tego widoku.
A w głębi stał Allaraba i badawszy wzrok jego z tryumfem spoczywał na wezyrze!
— Mam cię! — szeptał, a wyraz jego twarzy był przerażający, — jesteś moim niewolnikiem od tej chwili, Kara Mustafo, chociażbyś został wszechwładnym na pozór wielkim wezyrem! Ja będę panował, nie ty!
Znaczna część polskiego wojska po pokonaniu Doroszenki rozeszła się do domów. Wielcy panowie, którzy dostarczali żołnierzy, byli jak nam wiadomo, niezadowoleni, oddani waśniom i nie myśleli żadnych więcej ofiar ponosić na rzecz państwa i korony.
Żołnierze zawerbowani przez króla Michała, rozproszyli się po ukończeniu wojny, tak, że właściwą siłę zbrojną stanowili tylko wierni osobiście Sobieskiemu i oddział około tysiąca pięciuset jeźdźców, tworzących zarazem gwardyę królewską, którzy również przywiązani byli do Sobieskiego.
Należy przyznać, że ta mała liczba wojska zaledwie zasługiwała na imię armii i zobaczymy wkrótce co Sobieski uczynił w nowym ucisku, który zagrażał jego ojczyźnie.
Musimy jednak przedewszystkiem powrócić do owej epoki, kiedy Doroszenko został pobity, a Sobieski ze swojem rycerstwem powrócił do Krakowa, część zaś jego wojska rozwiązała się.
Oddział żołnierzy udał się do Żwańca i przybył tam nazajutrz po zamurowaniu czerwonego Sarafana, ażeby wypocząć a następnie puścić się w dalszą drogę, w końcu zaś rozejść się do domów.
Sześciu jezdnych, po zaopatrzeniu w żywność przez mieszczan, udało się na kwaterę do starego klasztoru na końcu miasta.
Stare, na pół rozwalone mury spodobały się przywykłym do awanturniczego życia żołnierzom.
Urządzili oni sobie na jednym z krużganków wielkie posłanie ze słomy, na którem wieczór razem położyli się spać.
Jeden z żołnierzy przyniósł ogromne łuczywo i zatknął je w rozpadlinie muru. Czerwonawe światło łuczywa oświetlało obszerne sklepione krużganki, po których niegdyś przechadzali się mnisi.
Teraz cisza i pustka panowała w starym klasztorze.
Żołnierze jeden po drugim kładli się na posłaniu i usypiali szybko.
Mogło być około północy, gdy jeden z żołnierzy, leżący najbliżej ściany, obudził się i zaczął nasłuchiwać.
Dochodził do niego odgłos jakiegoś głuchego jęku...
Czyżby się mylił? Skąd ten jęk mógł pochodzić? Inni żołnierze dokoła spali głęboko.
Światło łuczywa ponuro oświetlało grube mury krużganku, których tylko część pogrążona była w ciemności.
Żołnierz myślał, że mu się coś przyśniło i położył się napowrót.
W tem znowu odezwał się odgłos, przedłużony i przykry, jak jęk umierającego.
— W imię Boże! — szepnął, — co to jest? Teraz znowu usłyszałem! Coś takiego, jak wołanie z głębiny!
Żołnierz obejrzał się na wszystkie strony. Podłoga krużganku wyłożoną była kamiennemi taflami, za nim zaś znajdowała się gruba ściana.
Po długiej pauzie dał się słyszeć ponownie głuchy odgłos, a tym razem usłyszał go także leżący obok obudzonego żołnierza towarzysz i podniósł się nagle.
— Co to było? — zawołał, — w imię wszystkich świętych! jakieś wołanie!
— Ja także to słyszałem! — rzekł pierwszy.
— Skąd może pochodzić ten głuchy odgłos, — zastanawiał się drugi, — w tym starym klasztorze widać coś straszy.
— Człowiek tu przecież być nie może, — odpowiedział pierwszy, wstając.
Inni żołnierze pobudzili się także i klęli gniewnie.
— Czego wstajecie? — wołali, — czemu nie dajecie nam spać? Połóżcie się! O świcie idziemy w drogę! Niech sobie tam jęczy, kto chce! W takim starym klasztorze to rzecz zwyczajna! Łażą po nim duchy zmarłych mnichów, które na tamtym świecie nie mają spokoju.
W tej chwili dał się słyszeć tuż w bliskości głos wychodzący jakby z głębokiego grobowca.
— To stąd musi wychodzić! — rzekł żołnierz, który najpierwszy się obudził i zaczął szukać w korytarzu.
Inni żołnierze zaczęli wstawać jeden za drugim.
— Tu przecież nie ma drzwi, — mówili, — a tafle w podłodze są grube i szczelnie osadzone.
— Tu pod temi taflami musi być piwnica!
— Zobaczymy! — rzekł jeden z żołnierzy, wyjmując łuczywo z rozpadliny.
Sześciu żołnierzy zaczęło szukać dokoła. Powrócili jednak wkrótce na korytarz, na którym spali, gdyż tylko tam głuche jęki słychać było.
— Jest tu w ścianie nisza zamurowana, — zawołał jeden z żołnierzy.
— I mur jest jeszcze mokry! — zauważył drugi.
— Przez rany Chrystusa! To niezawodnie tutaj! Słuchajcie! — krzyknął trzeci, przykładając ucho do ściany.
— Człowiek być musi za tym murem! — wołano.
— Hej! jest tam kto? — zawołał głośno jeden z żołnierzy tuż pod murem.
Przez chwilę panowała cisza, potem znowu doszedł odgłos głuchego jęku do słuchających.
— Tu jest! — zawołało kilku, wskazując świeżo zamurowane miejsce w ścianie.
— Nie traćmy czasu i rozbierzmy ten świeży mur, — zaproponował któryś.
Nie namyślając się długo, żołnierze przynieśli swoje lance i szable, obtłukli wapno, które łatwo było usunąć, a następnie wywalili jeden kamień.
— Jest tu za murem próżna przestrzeń! loch! — mówili jeden do drugiego.
— Cicho! — zawołał jeden, — czy jest tam kto za murem?
Dała się słyszeć słaba odpowiedź.
— Odjąć kamienie, żebyśmy mogli zajrzeć, — zachęcali się wzajemnie żołnierze.
Wyjęli jeszcze kilka kamieni, wskutek czego powstał otwór, który im pozwolił zajrzeć do niszy.
Wsunęli do niej zapalone łuczywo i zajrzeli.
— Jest tam jakiś człowiek w kącie... wyprostował się i oparł o ścianę... na świętego mego patrona, to czerwony Sarafan!
Odkrycie to wywarło na żołnierzach tak wielkie wrażenie, że na ich opalonych od słońca twarzach czytać można było prawie coś na kształt przestrachu.
Czerwony Sarafan pomiędzy żołnierzami uchodził za zjawisko nadziemskie, które jednak chętnie widywali, bo im zapowiadało wojenną robotę.
— Patrzyli w głąb niszy, oświetlonej łuczywem.
— Czerwony Sarafan! — powtarzali.
W pierwszej chwili zdawali się nie wiedzieć jak postąpić w tym szczególnym wypadku.
— Psst! — rzekł jeden ze starszych żołnierzy z siwiejącą już brodą do towarzyszów, odstępując od otworu i dając im znak tajemniczy.
Żołnierze zbliżyli się do niego.
— Zostawmy go w spokoju, — rzekł stary żołnierz cicho, — któż wie, jak się tam dostał i co zamierza! Ale mu dajmy do niszy kawałek chleba i dzbanek wina! Z czerwonym Sarafanem powinniśmy być w przyjaźni, bo gdyby nie on, wyszlibyśmy na żebraków.
Żołnierze zgodzili się na propozycyę. Jeden z nich zaniósł po cichu kawałek chleba do niszy, drugi wstawił tam dzbanek wina.
Następnie zabrali swe posłania i przenieśli się na oddalone miejsce, ażeby Sarafana pozostawić sobie samemu. Łuczywo zatknęli w innej rozpadlinie ściany, w rogu krużganku.
Czerwony Sarafan przyczołgał się do otworu, który mógł mu posłużyć do wyjścia z straszliwego więzienia, napił się wina i posilił się chlebem.
Siły zaczęły weń powracać.
Wkrótce, napiwszy się wina raz jeszcze, powstał.
Włożył głowę do otworu.
Żołnierze leżeli w pewnej odległości i rozmawiali z sobą po cichu.
Czerwony Sarafan przelazł przez mur i chwiejąc się, wyszedł na wolność.
Jeden z żołnierzy zauważył to i wskazał w milczeniu ku wyjściu.
Czerwony Sarafan opuścił właśnie klasztor.
Na dworze była noc.
Ulice miasta były ciche i pustej Mieszkańcy spali. Tylko przy wielkiej bramie w murze fortecznym stała warta miejska koło ogniska.
Mieszczanie, odbywający wartę, rozmawiali z sobą spokojnie, gdy nagle jeden z nich zbladł i przerażony wskazał w najbliższą ulicę.
Wszyscy zwrócili wzrok w tę stronę i cofnęli się jakby nie dowierzali swym oczom.
— Czerwony Sarafan! — mówili.
Był to on. Ten sam, którego poprzedniej nocy zamurowano. Żył. Był wolny.
Przerażenie zajęło miejsce wściekłości, jaką przedtem budziło widmo.
— To on! idzie tutaj! — szeptali mieszczanie, — odbiegając od ogniska, — czerwony Sarafan żyje!
Chwiejąca się postać zagadkowego zjawiska czyniła rzeczywiście szczególne wrażenie. Jasny blask ogniska oświecał czerwoną odzież Sarafana. Z chodu jego trudno było zrozumieć, czy się chwiał czy tańczył, jak to było jego zwyczajem.
Mieszczanie nie mieli zresztą czasu nad tem się zastanawiać. Odeszli od ognia i od bramy do niewielkiego domku strażniczego i pochowali się tam.
Czerwony Sarafan zbliżał się.
Zdawało się, że znowu był tym samym co dawniej, gdy bowiem spojrzeli nań z niewielkiej odległości mieszczanie, dał się słyszeć jego śmiech zwykły.
Sarafan wszedł do budki strażniczej przez drzwi otwarte i zdjął wiszący tam wielki klucz od bramy miejskiej.
Nikt nie śmiał zastąpić mu drogi. Wartownicy patrzyli tylko zdala na niego szeroko roztwartemi oczyma.
Wziąwszy klucz czerwony Sarafan wyszedł z budki. Kroki jego były niepewne.
— Co mamy robić? — mówili do siebie mieszczanie, — czy zaalarmować miasto?
— Ja myślę, że należy obudzić radnych! — zaproponował inny.
— Po co? pozwólmy mu robić co chce! — doradził trzeci, — byle tylko opuścił miasto! Na niego nie ma sposobu! Najlepiej będzie, gdy go się pozbędziemy!
— Nie mówmy nic o tem! — zaprojektował czwarty, — udajmy, żeśmy nic nie widzieli.
Czerwony Sarafan przystąpił bez przeszkody do wielkiej starożytnej bramy, włożył klucz w zamek i otworzył. Następnie zamknąwszy bramę za sobą, przystąpił do zwodzonego mostu, zdjął łańcuch z haka i spuścił most.
Miał przed sobą wolną drogę.
Z cichym śmiechem przeszedł przez most zwodzony i znikł w ciemnościach nocy.
Po niejakim czasie warta odważyła się zobaczyć co się z nim stało.
Gdy wartownicy zbliżyli się do bramy otworzyli ją i wyjrzeli, zbliżało się do nich sześciu żołnierzy na koniach.
Byli to ci sami, których zakwaterowano w klasztorze. Postanowili opuścić miasto przed świtem.
Brama była otwarta. Na moście mieszczanie rozmawiali ze sobą, starając się dojrzeć, czy nie widać czerwonego Sarafana.
Jeźdźcy dojechali do nich.
— Wyjeżdżacie? — rzekł do nich jeden z wartowników, — miejcie się na baczności! Czerwony Sarafan jest tam!
— Niech sobie będzie! — odpowiedzieli żołnierze, — nam on nic złego nie zrobi.
Przejechali przez most zwodzony i opuścili miasto.
Wartownicy szybko podnieśli most zwodzony i zamknęli starannie bramę.
— Przed nim jednak nie jesteśmy bezpieczni, — mówili do siebie, — choćbyśmy się nie wiedzieć jak zatarasowali!
Ale czerwony Sarafan nie przyszedł.
Z rana warta opowiedziała o tem, co zaszło w nocy.
Wzburzenie, które z tego powodu powstało w mieście, niepodobna opisać.
Wszyscy pośpieszyli do starego klasztoru.
Znaleziono otwór w murze, a w niszy próżny dzbanek i szczątki chleba.
Czerwonego Sarafana nie było.
Sułtan Mahomed IV był władzcą słabym, chwiejnego umysłu i podległym wpływowi pałacowych intryg.
Ojciec jego, Ibrahim, został przez janczarów złożony z tronu i zamordowany, a Mahomed w siódmym roku życia pod opieką matki dostał się na tron. Rozkosze wielkiego rodzaju, jakiemi otaczano młodego sułtana pozbawiły go wcześnie prawdziwej siły i energii, tak, że teraz mając lat dwadzieścia cztery, był zupełnie zależny od swoich doradzców.
Mahomed najchętniej przebywał w haremie i tam spędzał największą część czasu, nie troszcząc się bardzo o sprawy rządowe. Zdał on to na swoich wezyrów, w liczbie których najbardziej zakraść się umiał w jego łaskę Kara Mustafa, mający wtym czasie około lat czterdziestu.
Z rana po schadzce Mustafy z indyjskim kapłanem, wielki wezyr Achmed Koeprili i Wezyr Kara Mustafa spotkali się z sobą w pałacu sułtana.
— Dobrze się stało, szlachetny i czcigodny Mustafo, że cię spotkałem, — rzekł wielki wezyr życzliwie do kłaniającego mu się nizko wezyra, — mam ci oznajmić wiadomość, która cię niewątpliwie ucieszy!
— Tyle ci już winien jestem, wielki i łaskawy baszo, — odpowiedział Kara Mustafa, myśląc w tej chwili o spełnieniu danego indyjskiemu kapłanowi przyrzeczenia, to jest o zabiciu wielkiego wezyra i zajęciu jego stanowiska.
Słowa Mustafy były prawdziwe, chociaż nie pochodziły z serca.
Wszystko czem był, wszystko co posiadał, zawdzięczał on dobroci wielkiego wezyra, który z podrzędnego stanowiska wyniósł go na wysokie dostojeństwo, jakie Mustafa zajmował w tej chwili.
— Wiedząc, żeś waleczny i przedsiębiorczy, obmyśliłem dla ciebie ważne stanowisko, — rzekł wielki wezyr. — Wiadomo ci, że zamierzamy przedsięwziąść wyprawę do Polski. Chciałbym ci powierzyć dowództwo nad nią.
— Dobroć twoja jest nieskończoną, szlachetny i wielki baszo, — odpowiedział Mustafa, — serce moje jest tak przejęte uczuciem wdzięczności, że usta nie znajdują dosyć wyrazów, ażeby je wypowiedzieć!
— Wiem, że mogę liczyć na twą wierność i przywiązanie, Kara Mustafo i pragnę mieć zawsze w tobie wiernego stronnika i przyjaciela! — dodał wielki wezyr i udał się do apartamentu sułtana.
Mustafa sam pozostał w przedsionku.
Wyraz nienawiści zastąpił układną minę, którą przybrał przed chwilą.
— Chcesz mnie się pozbyć! chcesz mnie usunąć! — mówił do siebie, patrząc szatańskim wzrokiem za odchodzącym, — ale się mylisz w rachunku chytry Achmedzie! Kara Mustafa cię uprzedzi! Czyż mi nie powiedział sługa indyjskiego kapłana, że twoje eunuchy szpiegują mój pałac? Fałszem zatem twoje słowa! Strzeż się mnie! Twoje godziny są policzone!
Mustafa zapomniał o długim szeregu dobrodziejstw, jakie mu wyświadczył Achmed, zapomniał o tem, że jemu zawdzięczał wpływowe swoje stanowisko w radzie sułtana.
Czarne plamy zajmowały samolubną i chciwą duszę Kara Mustafy.
W godzinę potem znalazł on sposobność przelania swego jadu w duszę sułtana.
Padyszach zakończył posłuchanie, dane Achmedowi Koeprili, a wezyra Mustafę wezwał do siebie.
Sułtan siedział tureckim zwyczajem na kosztownej sofie i miał na głowie wspaniały zawój, wyszywany drogiemi kamieniami. Ubrany był w półdługą różnowzorowo haftowaną suknię, przepasaną pasem, u którego wisiała szabla.
Obok sułtana stał niski stół, a na nim kilka filiżanek kawy.
Po drugiej stronie sofy stała półnaga niewolnica, chłodząca padyszacha wachlarzem z piór pawich.
W głębi kilku czarnych eunuchów oczekiwało na rozkazy swojego władzcy.
Kara Mustafa ukląkł przy wejściu do pokoju.
Młody sułtan, który lubił poddańczą pokorę u swych doradzców, rozkazał wezyrowi powstać i zbliżyć się.
— Achmed Koeprili lubi cię, Mustafo! — zawołał Mahomed, — obmyślił dla ciebie nowy dowód swej życzliwości i chce cię zrobić wodzem!
— Gdyby to była życzliwość, najpotężniejszy władzco i panie, zawołałbym: “błogosławiony niech będzie Achmed Koeprili!” — odpowiedział wezyr, — obawiam się jednak, czy tu tchórzostwo jedynie nie jest pobódką!
— Tchórzostwo? — zapytał Mahomed.
— Tak jest, najpotężniejszy władco i panie! Miejsce wielkiego wezyra jest na czele wojowników. Na brodę proroka, gdybym ja bym wielkim wezyrem, nigdybym tego stanowiska innemu zająć nie pozwolił, — mówił Kara Mustafa dalej. — Ale Achmed obawia się porażki... i co jeszcze straszniejsze, najpotężniejszy władco, że twój pierwszy doradca i sługa, twój wielki wezyr knuje tajemne, niebezpieczne zamiary!
— Czyż możesz wiedzieć o jego zamiarach?
— Ponieważ wiem o nich, pragnie mnie oddalić i usunąć, najdostojniejszy władco, — odpowiedział wezyr, chce mnie wysłać, gdyż mu stoję na drodze! — Muszę przyznać, że powzięty przez niego zamiar powierzenia ci wojska, wydawał mi się podejrzanym. Już kilku na dworze dało mi do zrozumienia, że Achmed Koeprili nie chce brać odpowiedzialności za porażkę!
— Achmed obawia się mnie, najpotężniejszy władco.
— Do tego nie ma żadnego powodu, gdyż winieneś mu wdzięczność i obowiązany jesteś go szanować.
— Obawia się mnie, ponieważ ma na myśli plan tak straszny i tak zbrodniczy, że zaćmiewa on i niweczy wszelkie dobro, jakie kiedykolwiek mnie albo komu innemu uczynił! Są jeszcze wyższe i świętsze obowiązki, niż wdzięczność, dostojny i wspaniały władco!
— O jakich mówisz obowiązkach?
— O najświętszych względem naszego najpotężniejszego pana!
— Masz słuszność. Te obowiązki są pierwsze. Ale cóż zamierza Achmed?
— Obawiam się wymówić tu, najpotężniejszy władco, gdyż samo wypowiedzenie takiej myśli jest zagrożone śmiercią.
— Przestraszasz mnie, Mustafo! — zawołał sułtan.
— Achmed obawia się mnie, ponieważ zna moją wierność! Każe szpiegować mój pałac i obserwować mnie na każdym kroku, z powodu swego zbrodniczego planu.
— Chcę wiedzieć jaki to plan! Rozkazuję ci powiedzieć! Wezyr padł przed sułtanem na kolana.
— Łaski, najpotężniejszy panie! — zawołał, — narażę życie swoje, jeżeli powiem, co Achmed uczynić zamierza!
— Nie lękaj się niczego. Owszem wynagrodzę cię za wyznanie, które będzie mi dowodem twojej wierności.
— A więc słuchaj, najpotężniejszy władco! Twój wielki wezyr Achmed zamierza cię zdetronizować i zabić! — rzekł Kara Mustafa.
Sułtan przeląkł się widocznie... drżał już o swe życie, a ponieważ, jego ojciec padł ofiarą intryg pałacowych i został zamordowany przez janczarów, straszny więc obraz stanął mu przed oczyma, gdy Kara Mustafa wymówił te słów kilka.
— Kto ci zdradził zamiar Achmeda? — zapytał sułtan.
— On sam, najpotężniejszy panie! Chciał mnie pozyskać dla swoich zbrodniczych planów.
— Rozumiem. I dla tego, uważając cię za swego sprzymierzeńca, chce cię postawić na czele wojsk! — rzekł sułtan ponuro, — wierzę ci, — ponieważ słowa twoje dotyczą twego dobroczyńcy, o którym twój język nie mógłby powiedzieć kłamstwa. Ale masz słuszność Mustafo, zamiar podobny znosi wszelkie obowiązki wdzięczności.
— Miałem do wyboru umrzeć, albo też złożyć przed tobą zeznanie, najdostojniejszy władco, otóż przyszedłem i zeznałem.
— Nie wyjdzie to na twoją szkodę, Mustafo! Nie chciałbym zwracać niczyjej uwagi. Jeżeli wielkiemu wezyrowi poślę czerwony sznurek, to może zapomnieć go użyć.
— Mógłby się domyśleć niebezpieczeństwa, najpotężniejszy panie. Lepiej będzie, jeżeli Achmed nagłe umilknie!
— Sądzę, iż najlepiej uczynię, jeżeli los jego i życie złożę w twoje ręce tego, który go swoim dobroczyńcą nazywa.
— W moje ręce najdostojniejszy panie?
— Tak, w twoje ręce! Widzisz stąd, że mam w tobie nieograniczone zaufanie. Nie nadużyj go! Możesz tej nocy tego, o którym mi mówiłeś, kazać wsadzić na okręt, płynący do Epiptu i wysłać na wygnanie, jeżeli serce twoje przemawia za darowaniem mu życia... Możesz, jeżeli to uważasz za potrzebne, kazać go zabić. Jeden tylko warunek kładę ci, Mustafo: Milczenie!
— Sługa twój słucha, najpotężniejszy panie i władco! — odpowiedział Kara Mustafa, i wstał, ażeby opuścić pokój sułtana, który tego wezyra uważał za najwierniejszego i najlepszego swego sługę.
Mustafa kilkakrotnie zręcznemi radami i okrucieństwem przeciw chrześcijanom zwrócił jego uwagę i zjednał sobie życzliwość, a następnie pozyskał całe zaufanie Mahomeda.
Ułożył on już cały swój plan, nim wrócił do przedpokoju.
Sułtan zastrzegł sobie milczenie.
Znaczyło to tylko, że Achmed ma zniknąć w ten sposób, żeby jego upadek lub śmierć nie wywołały wiele hałasu.
Gdy go już nie będzie, powiedzą: “Wielki wezyr strącony! Mamy nowego wielkiego wezyra!” I nikt się nie i poważy zapytać o poprzedniku. Każdy będzie wiedział, że ściągnął on na siebie niezadowolenie padyszacha i że jak niejeden wielki dostojnik państwa, poniósł śmierć w tajemnicy.
Sułtan miał zwyczaj przepędzać wieczór w tak zwanym kiosku gwiaździstym, leżącym po za wielkim serajowym ogrodem i Kara Mustafa wiedział, że Achmed co wieczór przychodzi do sułtana do kiosku, ażeby mu złożyć raporta, a następnie zawsze sam jeden szedł ogrodem aż do bramy serajowej. Sułtan okazywał mu niekiedy tyle łaski, że grał z nim partyę szachów, a wtedy Achmed wychodził bardzo późno z gwiaździstego kiosku.
Wiedząc o tem Kara Mustafa w ciągu dnia ostatecznie ułożył plan, a nad wieczorem ukończył swoje przygotowania, kazawszy nadzorcy eunuchów ażeby mu przysłał kilka czarnych niewolników, gdyż, jak powiedział, ma im dać ważne zlecenie.
Dozorca czarnych eunuchów nie wahał się ani chwili ze spełnieniem danego rozkazu potężnego wezyra.
Czterej młodzi jeszcze, prawie nadzy eunuchowie weszli zaraz potem do pokoju, w którym na nich czekał Mustafa i padli przed nim na kolana.
Czarni eunuchowie byli, jak wezyr wiedział dobrze, najdyskretniejszymi wykonawcami wszelkich dawanych im rozkazów.
— Czy dziś macie służbę w haremie? — zapytał Kara Mustafa.
— Nie, panie! — odpowiedzieli niewolnicy.
— A więc, gdy noc zapadnie, udajcie się z czarnym, skrzywionym wozem albo noszami na zewnątrz muru serajowego, — zarządził wezyr, — czekajcie w bliskości drzew i krzaków gwiaździstego kiosku, dopóki nie zostaną wam przerzucone przez mur zwłoki człowieka. Nie oglądajcie go, jeżeli wam życie miłe, lecz włóżcie na wóz lub na nosze i zanieście na odległe miejsce wybrzeża. Tam przywiążecie mu kamienie do rąk i nóg i rzucicie go do wody.
— Rozkazałeś panie... będziemy posłuszni, — odpowiedzieli czarni eunuchowie.
— Idźcie! — rozkazał wezyr.
Czterej niewolnicy oddalili się po cichu.
— Skończyło się! — rzekł Kara Mustafa, patrząc ponuro przed siebie, — po raz ostatni skierujesz swe kroki do gwiaździstego kiosku... tam dojdziesz.. ale do swego pałacu więcej nie powrócisz!
Podczas gdy Tatarzy nadciągali i kraj znajdował się w największem niebezpieczeństwie, zgromadzili się niezadowoleni magnaci pod laską pisarza polnego, Czarneckiego w Gołębiu, ażeby się naradzić, co mają czynić.
Cała siła zbrojna królewska składała się z pięciuset jezdnych, a tymczasem Tatarzy pociągnęli już aż pod Lublin.
W tem krytycznem położeniu odwaga i talent wojskowy Jana Sobieskiego ukazały się w całem świetle.
Z niewielką liczbą ludzi, których szybko zebrał około siebie i z pięciuset jezdnymi wyruszył on natychmiast, nie czekając na decyzyę Wielkopolski.
Dzielny ten mąż własną swą bohaterską stanowczością i energią zastępował brakujące pułki.
Uderzył na hordy tatarskie, umiejąc swojemu niewielkiemu oddziałowi dać taki pozór, jak gdyby był on tylko przednią strażą większej armii.
Po kilku zwycięzkich potyczkach z Tatarami, Sobieski poprowadził swoich dzielnych żołnierzy do stanowczej bitwy.
W ostatniej chwili kilku wiernych jeszcze królowi wojewodów połączyło się z jego wojskiem i tym sposobem Sobieski mógł z dwóch stron zaatakować dziesięćkroć liczniejszego nieprzyjaciela.
Przyszło do takiego strasznego rozlewu krwi, że wedle starej kroniki, zasługującej na zupełną wiarę, piętnaście tysięcy Tatarów pozostało na placu boju, strata zaś Polaków była bardzo małą, ponieważ przykład Sobieskiego pociągał żołnierzy i każdego z nich czynił bohaterem.
Następnie Sobieski ze swem rycerstwem rzucił się w pogoń za uciekającym w dzikim popłochu nieprzyjacielem i wziął do niewoli całą resztę hordy z dwudziestutysięcy ludzi złożoną.
Nikt jeszcze nigdy przedtem nie odniósł podobnego zwycięstwa.
Nadciągający odważnie Tatarzy, podszczuci przez Turków, którzy im dopomagali, liczyli z pewnością na zwycięstwo, wiedząc, że Polska jest nieprzygotowaną i osłabioną przez wewnętrzne spory.
Wielki marszałek Sobieski okazał jednak co może odwaga i dzielność.
Król, który był w blizkości, przybył na pole bitwy do Sobieskiego, a ten mu okazał nieprzejrzaną liczbę jeńców.
Widok ten małej garstki zwycięzców i ogromnego zastępu zwyciężonych był tak przejmującym i wzruszającym, że król, uniesiony podziwem ujął w objęcia i uściskał Jana Sobieskiego.
Żołnierze, gdy Sobieski przejeżdżał obok króla, padali przed nim na kolana i wyciągali ręce do bohatera.
Rycerstwo Sobieskiego stanowiło konwój jeńców, którzy zajmowali wielką przestrzeń w bliskości pobojowiska.
Rycerze Sobieskiego przyczynili się najwięcej do zwycięstwa, to też wódz wieczorem w dniu zwycięstwa wyprawił im własnym kosztem sutą ucztę.
Król wieczorem powrócił do Lublina.
Sobieski, dla którego rozbito namiot, pozostał przy swoich żołnierzach.
Gdy noc zapadła i dookoła zapalono ognie, Jan Sobieski powstał nagle z posłania, na które się położył, aby wypocząć przez kilka godzin.
Zawołał w blizkości śpiącego kapitana Wychowskiego, który pełnił przy nim służbę adjutanta.
Wychowski zerwał się z posłania, na którem spał w zupełnem ubraniu wojskowem, tak jak Sobieski.
— Zdaje mi się kapitanie, że niektórzy z naszych ludzi będą rabowali i dręczyli ranionych i umierających Tatarów, chociaż tego haniebnego i niegodnego postępowania stanowczo im zakazałem, — rzekł Sobieski, — noc zapadła może obudzić żądzę rabunku. Chodź kapitanie, pójdziemy razem. Objadę plac boju, aby hyeny spłoszyć i ukarać, jak na to zasługują.
Wychowski widocznie niezupełnie zgadzał się z tym wnioskiem, ale nie śmiał opierać się wodzowi, który już włożył płaszcz i kapelusz i był gotów do wyjścia.
— Dla czego milczysz, Wychowski. — zapytał go Sobieski.
— Z przeproszeniem twojem wodzu, Tatarzy nietylko w poprzednich bitwach rabowali i dręczyli naszych ranionych, ale ich zabijali, zadając im najstraszniejsze męczarnie, — zawołał Wychowski.
— A zatem sądzisz, Wychowski, że należy im odpłacać podobnem postępowaniem? — rzekł Sobieski, kładąc rękę na ramieniu kapitana, — ale nie!.. My jesteśmy chrześcijanie, powinniśmy dawać dobry przykład i tym sposobem ulepszać i uszlachetniać system prowadzenia wojny.
— Stracone to usiłowania, wodzu! Ci Tatarzy to nie ludzie, to szatany. Dobry przykład ich nie poprawi. Należy ich jak dzikie bestye mordować i tępić.
— Pragnę zaprowadzić karność i posłuszeństwo, Wychowski.
Kapitan zamilkł.
— Nie jesteśmy poganami i bałwochwalcami, — mówił Sobieski dalej, — nie powinniśmy się poniżać i stawać na równi z tymi, którzy stoją niżej od nas i ulegają ślepym popędom. Muszę temu rozbójnictwu położyć koniec. Chodź ze mną.
Warta otrzymała rozkaz osiodłania i przyprowadzenia koni. Sobieski i jego adjutant dosiedli ich.
Noc była ciemna i przykra. W oddali świeciły się wszędzie ogniska.
Dokoła panował spokój, ponury spokój śmierci.
Obszerne pobojowisko ukazało się oczom Sobieskiego.
Nagle wzrok jego, zaczynający się przyzwyczajać do ciemności, spostrzegł na pobojowisku małe, do błędnych świateł podobne punkta świecące.
Wskazał na nie.
— Tam się kręcą rabusie, — rzekł do swego adjutanta, — jedźmy tam.
Pod osłoną ciemności nocnych pojechali na miejsce, z którego widok małych punktów świetlnych dochodził.
Sobieski nie mylił się.
Niektórzy żołnierze zaopatrzywszy się w latarki, przyszli ukradkiem do rannych i zabitych, ażeby ich obedrzeć z odzieży i obszukać, czy nie mają przy sobie jakich kosztownych przedmiotów.
Chciwość tak ich zaślepiała, że wodza i jego adjutanta dostrzegli dopiero wtedy, gdy ci przybyli blizko nich.
Kilku rabusiów chciało uciekać, ale Sobieski zeskoczył z konia i pochwycił własną ręką jednego z nich, który właśnie pastwił się nad jakimś ciężko rannym Tatarem i strasznie go pokaleczył.
Sobieski oddał tego żołnierza swojemu adjutantowi.
— Każesz go powiesić na najbliższem drzewie, — rozkazał, — ażeby służył za odstraszający przykład dla innych. Nie ma przebaczenia dla nędznika, który się poważył przekroczyć moje wyraźne rozkazy. Powiesić go.
Inni rabusie znikli, wszystkie światełka pogasły.
— Wiedziałem o tem i cieszę się z tego, że to nie był żaden z mego rycerstwa, — mówił Sobieski dalej, — czynili to tylko zaciężni. Moje rycerstwo nigdy tego nie robi.
W chwili, gdy Wychowski schwyconego na uczynku obdzieracza trupów oddawał nadchodzącej straży polowej z rozkazem, ażeby go powiesili na pierwszem drzewie, ciężko poraniony, ale żyjący jeszcze Tatar rzucił się do nóg wodza.
— Uwolnij mnie od moich męczarń, wielki wodzu — zawołał, — dobij mnie! Ulituj się nademną! Przyjmij ten podarunek odemnie jest on ciebie godny!
Tatar trzymał w ręku pudełko metalowe, o które walczył przed chwilą z żołnierzem.
— Na wszystkich świętych, wodzu nie przyjmuj podarunku Tatara, — zawołał Wychowski, przestraszony o Sobieskiego, — zaraza jest z nim połączoną! Chce on ci oddać czarną śmierć, dżumę, ażeby ciebie i twoich wytępił! Nie ufaj temu Tatarowi, wodzu.
— Zadaj mi śmierć! — błagał raniony, — weź ten podarunek za to, żeś mnie uwolnił z rąk rabusia, który mnie nie zabijał, tylko dręczył, ażeby mnie zmusić do oddania mojego skarbu. Gdyż to jest skarb wodzu! Weź go! Nie wierz słowom twojego adjutanta! W tej skrzynce nie ma zarazy! Łańcucha, który się w niej znajduje, nie nosił żaden dotknięty zarazą.
Sobieski miał chęć wysłuchać błagalnej prośby rannego.
— Nie przyjmuj podarunku, wodzu! — ostrzegał go adjutant.
— Umierający Tatar nie kłamałby w godzinie śmierci! — rzekł Sobieski.
— Wiara jego uczy go, że spełni dobry uczynek, jeżeli tobie i nam wszystkim śmierć zada! — utrzymywał Wychowski.
— Przyjmij pudełko! Masz małżonkę! Zanieś jej łańcuch! Jeden tylko jeszcze taki istnieje na świecie... jest on własnością sułtana! Nie zaraza, nie czarna śmierć przywiązaną jest do tego łańcucha, przynosi on zdrowie i długie życie! Godzien jesteś go posiadać! Ty, wielki wodzu, wyrwałeś mnie z rąk nieprzyjaciela! Weź i dokończ swego szlachetnego czynu, któryś spełnił względem nieprzyjaciela... Zabij mnie ażebym był wolny od męczarni.
Sobieski wziął pudełko.
— Skąd to masz, Tatarze i jak się nazywasz? — zapytał.
— Iszym Beli, panie! Pudełko z łańcuchem pochodzi z dalekiego wschodu, żona kalifa nosiła ten łańcuch. Matka moja była jej sługą i otrzymała go w nagrodę za ocalenie jej życia.
— Nie zabiję cię Iszymie Beli, będę się starał ocalić ci życie, — rzekł Sobieski.
— Co chcesz uczynić, panie? Chcesz takie dobrodziejstwo wyświadczyć swemu wrogowi? — zapytał Tatar.
— Zdaje ci się że to jest niemożebnem, ponieważ nie jest to w zwyczaju u twego ludu!
— Więc przyjmujesz mój podarek, panie?
— Ufam ci, że nie jest zapowietrzony, Iszymie Beli.
— Zabijesz mnie, panie, jeśli tobie albo twojej małżonce najmniejszą szkodę przyniesie!
— Kupię go od ciebie! Tymczasem zarządzę, żeby ci dano pomoc.
Sobieski przywołał patrolu obozowego i kazał odnieść do swego namiotu ciężko rannego Tatara.
Żołnierze nie wierzyli swym uszom.
— Zróbcie jak rozkazałem, — rzekł Sobieski, — nie należy naśladować barbarzyńców i pastwić się nad nieprzyjaciółmi! Zanieście go do mego namiotu! Gdy zaświta, należy podać wszelką możebną pomoc ranionemu! Taka jest moja wola!
Żołnierze byli posłuszni. Znaną była surowość Sobieskiego dla tych, którzy się opierali jego rozkazom.
Wychowski sposępniał. Bardziej jeszcze niż przyjęcie pudełka przerażało go umieszczenie ranionego Tatara w namiocie wodza.
Nie śmiał jednakże nic powiedzieć.
Żołnierze zanieśli Iszyma Belę do namiotu Sobieskiego, gdzie dlań urządzono posłanie.
Następnie jeszcze w ciągu nocy sprowadzono chirurga, który obejrzał i obandażował jego rany.
Po dopełnieniu tego Iszym Beli przyczołgał się do Sobieskiego i ucałował kraj jego płaszcza.
Łzy płynęły z jego zapadłych oczu.
— Ja umrę, panie, — mówił słabym głosem, — umrę, ale ostatnią moją myślą będzie: niech Ałłach błogosławi moim nieprzyjaciołom, niech Ałłach błogosławi tobie! Nad ranem Sobieski obejrzał pudełko metalowe, które miało wszelkie cechy wielkiej starożytności, i jak się zdawało, pochodziło z Egiptu.
Gdy je otworzył, uderzyła go przyjemna woń. Na miękkiej, wyblakłej materyi leżał łańcuch, wyrobiony z dwudziestu delikatnie rzeźbionych gałek z rzadkiego, wonnego drzewa.
Każda gałka przedstawiała misternie wyrobioną głowę, której oczy stanowiły drogie kamienie.
Złoty sznur szczególnie pięknej ro boty łączył gałki w śliczny naszyjnik.
Iszym Beli widział Sobieskiego oglądającego naszyjnik.
— Przynosi on zdrowie, radość i błogosławieństwo kobiecie, która go nosi, rzekł — wyświadcz mi łaskę i przyjm go!
Sobieski przyjął podarunek.
Rany Tatara w ciągu dni kilku pod troskliwą opieką lekarza zaczęły się zabliźniać.
— Nie umrzesz, Iszymie Beli, — rzekł Sobieski do Tatara, — będziesz żył.
— Więc pozwól mi być twoim sługą, panie, — odpowiedział Iszym Beli.
Wychowski ciągle jeszcze podejrzywał Tatara i niedowierzał mu.
— Darowałeś mi rzadki, kosztowny, wonny łańcuch, — rzekł Sobieski, — ja ci daję wolność i sądzę, że cię uczyniłem lepszym.
— Nie oddalaj mnie od siebie, panie!
— Jesteś wolnym, gdy się wyleczysz będziesz mógł odejść dokąd zechcesz.
— Pozwól mi pozostać przy tobie, panie!
Wychowski po cichu przestrzegł wodza.
— Ja nie wierzę żadnemu Tatarowi, hetmanie, — rzekł, — obawiam się, czy nie będzie to przytuleniem i ogrzaniem żmii.
— Jesteś więc ciągle podejrzliwym i trwasz przy swoich przekonaniach, Wychowski.
— Jeżeli moja prośba coś znaczy, nie przyjmuj go do siebie, wodzu, — perswadował Wychowski.
— Nie mogę i nie chcę odpychać go od siebie, — odpowiedział Sobieski, — zobaczymy jak będzie postępował i przekonamy się, czy mu wierzyć można! Jest wolny! Darowałem mu wolność. Jeżeli sobie pójdzie, dobrze! Nie będę pytał, dokąd się udaje. Ale jeżeli pójdzie za mną, to go zatrzymam przy sobie i będę się starał serce jego pozyskać. Taką jest moja wola.
Odwaga i dzielność Sobieskiego i tym razem ocaliły Polskę od niebezpieczeństwa, ale już nowe klęski jej groziły.
Przykład wielkiego marszałka koronnego wpłynął jednak zbawiennie na Polaków i wzbudził na nowo w ich sercach miłość ojczyzny.
Zagrażało niebezpieczeństwo wojny z Turkami, i aby zebrać środki do jej prowadzenia, postanowiono zastawić klejnoty koronne.
Tylko trzej ludzie jeszcze ze swymi stronnikami wstrzymywali się od ofiar i ogólnego współudziału, trzej ludzie, którzy znieść nie mogli na czele narodu króla Michała i jego hetmana.
Michał jednakże starał się wszelkiemi sposobami spełniać swe obowiązki i okazywać się godnym korony.
Burze, jakie miotały Polską podczas jego panowania, przypisać należy raczej jego nieszczęśliwej gwieździe, niż nieumiejętnym rządom.
Był to człowiek, który otrzymał świetne wychowanie i uczył się wiele. Dziewięcioma językami mówił biegle. Osobistej odwagi także mu nie brakowało, brak mu było raczej silnej woli i energii w stawianiu skutecznem czoła nieszczęściom.
Jakkolwiek nie udało mu się pokonać niechęci magnatów, rycerstwo jednak było mu wiernie oddane.
Zarzucając mu nieumiarkowane u podobanie w biesiadach, a podskarbi Morsztyn miał raz do niego powiedzieć że nie potrzebuje się obawiać, ażeby go otruto, gdyż on sam wyręcza trucicieli, jedząc bez uwagi na zdrowie. Zdaje się jednak, że Morsztyn zostawał w związkach z jego nieprzyjaciółmi, a samo to odezwanie się mogło mieć na celu danie naturalnego pozoru i pokrycia jakiemu projektowanemu zamachowi na życie nielubianego monarchy, którego wyniesienie na tron solą w oku było dla tych, co mu przedtem byli równi.
Król miał wówczas zaledwie lat 25.
Nadeszła wiosna. Wiśniowiecki z dworem swoim znajdował się w Warszawie.
Pewnego ciemnego i parnego wieczoru opuściła miasto kareta i pojechała drogą ciągnącą się nad brzegiem; rzeki.
Ciemne chmury, osłaniające niebo, rozdzierały się niekiedy na chwilę i przepuszczały promienie księżyca w pełni.
W jednem z oddalonych miejsc nadbrzeżnych kareta zatrzymała się i otworzyły się jej drzwiczki.
Gęstym welonem osłonięta dama w ciemnem okryciu wysiadła z powozu i rozkazała służącemu, aby pozostał przy karecie.
Sama odeszła i udała się do odwiecznego, olbrzymiego drzewa, stojącego w blizkości rzeki.
Gdy przybyła pod drzewo, księżyc wychylił się znowu z poza chmur i można było spostrzedz, że pod drzewem znajdował się wielki kamień ofiarny, na środku którego było głębokie wyżłobienie, mające kształt ludzkiej stopy.
Zaledwie zawelonowana dama przy stąpiła do tego kamienia, gdy coś się poruszyło pod drzewem i z ciemności wyszedł człowiek w długiej, białej odzieży.
— Kto cię przysyła? — zapytała okryta welonem kobieta.
— Mój pan i mistrz! Wymień mi jego imię, dostojna pani, ażebym poznał, czy jesteś tą, do której mam polecenie! Następnie ja powiem ci twoje imię, ażeby ci dać dowód, że jestem tym, którego tutaj szukasz podczas pełni, odpowiedział człowiek w białej odzieży.
— Przyszłam tu do posłańca od Allaraby.
— Więc bądź pozdrowiona w tem miejscu dostojna wojewodzino Wassalska! — rzekł, kłaniając się nizko i krzyżując ręce na piersi wysłaniec indyjskiego kapłana.
Jagiellona uchyliła zasłonę.
Blask księżyca padł na jej twarz i oświecił jasno blade jak z marmuru wykute rysy.
— Jakąż wieść mi przynosisz, wysłańcze Allaraby? — zapytała.
Człowiek w białej odzieży, który się zdawał młodym jeszcze, a którego twarz okryta była zasłoną, podobną do używanych przez kobiety w Turcyi, z pod której widać było tylko oczy jego i usta, zbliżył się do wojewodziny.
— Misya moja brzmi niejasno, dostojna pani przyjaciółko mego mądrego i potężnego pana, ale zrozumiesz jej znaczenie, ponieważ wyjaśnienie otrzymałaś już inną drogą.
— Jak brzmi twoja misya? — zapytała Jagiellona.
Młody człowiek w białej odzieży wydobył z pod sukni podłużny przedmiot obwinięty w cienką skórę i położył na kamieniu ofiarnym.
— Słońce jest ogniem, który błogosławieństwo rozlewa, — mówił młody człowiek, — zapal ogień nocy, który śmierć niesie.
Wyraz zrozumienia a zarazem tryumfu przebiegł twarz Jagiellony.
— Przynosisz mi ten tajemniczy przedmiot? — zapytała, wskazując na podłużną paczkę obszytą w skórę, — czy wiesz, co w tej paczce się mieści?
— Nie, dostojna pani, wie to tylko mój mądry i potężny pan! Rozkazał mi, abym ci to położył na kamieniu ofiarnym!
W tej chwili na drodze dał się słyszeć wyraźny tętent zbliżających się jeźdźców.
Jagiellona wzięła przedmiot z kamienia ofiarnego i ukryła pod okryciem.
— Ktoś przybywa, — rzekł młodzieniec którego oczy błysnęły, — kto może przybywać o tej godzinie?
— Nie obawiaj się niczego! Oddal się śmiało i zanieś swemu panu pokłony i podziękę, odpowiedziała Jagiellona, — spełniłeś dane ci zlecenie! Weź to jako nagrodę!
To mówiąc, podała nizko kłaniającemu się słudze małą jedwabną sakiewkę z kilkoma sztukami złota.
Wysłaniec Allaraby wziął sakiewkę i znikł w głębokiej ciemności, która znowu okryła stare olbrzymie drzewo i kamień ofiarny.
Jeźdźcy podjechali bliżej.
Jagiellona pozostała w cieniu pod drzewem.
Dały się słyszeć trzy głosy, było zatem trzech jeźdźców.
— To musi być tutaj! — zawołał jeden, — widzisz kanclerzu, żeśmy trafili.
Był to głos brata prymasa, wojewody Prażmowskiego.
— Jesteśmy na miejscu, przyjaciele, — odpowiedział kanclerz Pac, — tu jest wielkie drzewo i kamień ofiarny.
— Co ci jest hetmanie polny, — zapytał Prażmowski.
— Widzę tam w oddaleniu jakiś ciemny przedmiot, — rzekł Michał Pac, zdaje mi się, że to powóz! Czyżby nasza niezmordowana sojuszniczka wojewodzina Wassalska już tu przybyła?
— Jest; już tutaj i oczekuje was, przyjaciele! — dał się słyszeć z pod drzewa głos Jagiellony.
Trzej panowie zsiedli z koni przywiązali je do gałęzi.
— Jakżeś gorliwa i punktualna, droga przyjaciółko, — rzekł z galanteryą Prażmowski, przystępując do Jagiellony i całując ją w rękę, ale tak być powinno! Widzisz wojewodzino, że i my jesteśmy punktualni!
— Witam was panowie!
— Noc jest pomyślna i miejsce dobrze wybrane, — przyznał kanclerz Pac.
— Jesteśmy tu bezpieczni, — dodał hetman polny.
— Tej nocy ma być rozstrzygniętą ważna sprawa, panowie i przyjaciele! — rzekła Jagiellona.
Głos jej dźwięczał ponuro, wróżył nieszczęście.
— Tej nocy zawrzemy ścisłe przymierze! — dodał brat prymasa.
— A raczej mówiąc otwarcie, zrobimy spisek, — odparł hetman polny Pac z niezadowoleniem.
Kanclerz pochwycił brata za rękę, aby go w ten sposób przestrzedz, żeby nie używał zbyt stanowczych wyrazów, gdyż brat prymasa nie był jeszcze wtajemniczonym dokładnie w sprawę sprzysiężenia.
Jagiellona zauważyła ruch kanclerza.
— Wojewoda Prażmowski jest nasz duszą i ciałem, — rzekła, — precz ze wszelkiemi skrupułami i nieufnością! Cel nasz musi być nam jawny i jasny! Mamy wspólne dążenia i zamiary, panowie i przyjaciele!
— Kto inny musi zająć miejsce Michała na tronie, kto inny miejsce Sobieskiego na czele wojska! — rzekł otwarcie hetman polny Pac, — gdyż inaczej możemy być pewni, że potężny Sobieski stanie się wkrótce dyktatorem Polski.
Masz słuszność hetmanie, powinniśmy zapobiedz temu niebezpieczeństwu, — odpowiedział Prażmowski.
— A zapobiegniemy tylko wtedy, gdy zrobimy królem kogoś po naszej myśli — dodał kanclerz.
— Mówmy otwarcie panowie, — rzekła Jagiellona, — pierwszem naszem i najświętszem zadaniem jest obalić Michała, którego wyboru nie pochwalaliśmy nigdy. Wiadomo wam, w jakim celu zebraliśmy się w tem miejscu. Dobądźcie z pochew szable i złóżcie je na krzyż, a ja na znak, że do was należę, rękę na nich położę.
Trzej panowie usłuchali wezwania.
W bladym blasku przedzierającego się przez gęste chmury księżyca, zabłysły trzy szable i skrzyżowały się.
Jagiellona położyła na nich lewą rękę, prawą zaś wzniosła db góry.
— Przysięgnijcie, rzekła, — że krew i mienie, ciało i życie oddacie chętnie sprawie obalenie króla Michała i Sobieskiego.
— Przysięgamy! — odpowiedzieli stłumionym głosem trzej mężczyźni.
— Przysięgnijcie, że nie spoczniecie, dopóki tron nie zawakuje i póki go nie zajmie ktoś przez nas wybrany.
— Przysięgamy! — powtórzyli spiskowcy.
— Przysięgnijcie, że przed nikim, nawet na torturach nie zdradzicie naszego związku!
— Przysięgamy!
— Związek nasz jest zawarty i zaprzysiężony — mówiła dalej Jagiellona, zdejmując rękę z szabel, które trzej panowie włożyli następnie do pochew, — a teraz bez zwłoki przystąpmy do wykonania naszego planu! Wspólne cele nas łączą! Mamy tylko jedno życzenie, jedno żądanie! Zdołamy dopiąć naszego celu!
— Michał opiera się na Sobieskim i na jego wojsku, — zauważył hetman polny Pac!
— Czy mówisz o tej małej garstce rycerstwa, która przy nim pozostanie, gdy wszyscy magnaci cofną swoje oddziały? — zapytał Prażmowski.
— Gdy Michał padnie, musi także upaść Sobieski, a ty hetmanie polny zajmiesz jego miejsce!
— Prażmowski zasiędzie na tronie! — zawołał kanclerz Pac.
— To będzie zależało od wyboru. — odpowiedział brat prymasa, — cóż powiesz na to księżno?
— Tobie, wojewodo, należy się korona, — odrzekła wojewodzina.
— A ty, wojewodzino, słusznem prawem powinnaś ją podzielić! — rzekł hetman polny.
— Żartujesz, hetmanie, — uśmiechnęła się zimno Jagiellona.
— Czy słowa hetmana spełnią się czy nie, jest to rzeczą niedalekiej przyszłości, — rzekł brat prymasa do otaczających, — dzielna energiczna wojewodzina, mojem zdaniem, pierwsza zasługiwałaby na to, aby zająć miejsce obok króla na tronie! I po cóż zresztą mielibyśmy zawsze sprowadzać sobie królowe z innych krajów? Nie przynosiło to nam nigdy żadnej korzyści a w innych mocarstwach budziło zazdrość! Król i królowa z pośród nas, to będzie najlepszy wybór!
— I przy tej zasadzie wytrwamy! — dodał kanclerz.
— Tobie szlachetny i mądry przyjacielu należy się pierwsze miejsce w radzie korony, — rzekła Jagiellona do kanclerza, — a dzielny brat twój obejmie dowództwo wojska! Tym sposobem stworzymy koło, trzymające się silnie i zamykające wszystko! Nie łagodność i względność będzie naszem hasłem bo te przymioty, które posiada Michał, słusznie nazywają słabością. Nie! żelazna wola winna połączyć rozstrojone żywioły, nieugięta surowość ujmie silną ręką ster Polski; Podajcie mi ręce, panowie! Plan gotów i nie będę zwlekała z wykonaniem, do którego potrzebuję waszej pomocy!
Podała rękę Prażmowskiemu.
— Jestem na twe rozkazy, wojewodzino, — rzekł brat prymasa.
— A tymczasem do widzenia! — zakończyła Jagiellona, podając ręce obu Pacom, — rozstajemy się, ażeby po tajemnie w tem ściślejszym pozostać związku.
— Do widzenia! — odpowiedziano.
Trzej panowie powrócili do swoich koni i wkrótce słychać było, że odjeżdżają.
— Wszystko zatem spoczywa w moich rękach! — szepnęła dumna Jagiellona, — moja wola a nie wasza stanowi o wszystkiem!... I twoje życie jest w mych rękach, Michale! i twoje także dumny Janie Sobieski! Musicie mi ustąpić z drogi... z drogi do tronu!... Tak, indyjski kapłanie, będziesz mnie podziwiał! Najbliższe moje doniesienie dowiedzie ci, że umiem działać! A jeśli sądzisz, Allarabo, że w końcu i mną zawładniesz, to mylisz się! Jagiellona używa cię ale ci się nie podda.
Z takiemi myślami wojewodzina wróciła do swego powozu.
Sułtan Mahomet w dniu w którym miała miejsce rozmowa z Karą Mustafą, późnym wieczorem, jak codziennie udał się do chłodnego i przewiewnego gwiaździstego kiosku, gdzie okrytą zasłoną nowa niewolnica z ziemi czerkieskiej, przygrywając sobie na lutni, śpiewała mu swoje pieśni ojczyste.
W czasie śpiewu przywódzca eunuchów wszedł i oznajmił wielkiego wezyra.
Achmed Koeprili otrzymał pozwolenie wejścia.
Sułtan spoczywający na sofie spój rżał szczególnie badawczo na podanego w najcięższe podejrzenie swego doradcę.
— Czy przychodzisz mi co donieść? — zapytał, — jeżeli tak, to mów prędko, wolę słuchać śpiewu czerkieski niż twojego gadania.
Achmed zdziwił się.
Słowa sułtana wskazywały, że coś nakształt niełaski wisiało nad głową wielkiego wezyra.
— Jeżeli moja obecność przerywa twą rozrywkę, najpotężniejszy władco prawowiernych, to pozwól, żebym się oddalił, — rzekł kłaniając się nizko.
— Cóż cię sprowadziło? — zapytał sułtan.
— Chciałem zdać ci sprawę o ruchach twoich wojsk, najpotężniejszy sułtanie.
— Jakże możesz wiedzieć co o nich kiedy przy nich nie jesteś, — odpowiedział sułtan, — o ile znam historyę mego wielkiego i potężnego państwa, wiem, że albo sam sułtan, albo wielki wezyr dowodził zawsze wojskami udającemi się na wojnę.
— I jabym poszedł za tym przykładem przodków, najpotężniejszy władco, gdyby nie to, że moją obecność tutaj uważam za potrzebną! Dlatego wysyłam do armii Kara Mustafę, o którym wiem, że jest ci wierny, że jest przedsiębiorczy i że na nim mogę polegać.
— Dlaczegóż twoja obecność tu jest potrzebną? — przerwał sułtan.
— Bo muszę czuwać, najpotężniejszy władco!
— Rozumiem! — zawołał Mahomed, — i dlatego każesz pilnować Kara Mustafy.
Wielki wezyr spojrzał zdziwiony, nie rozumiejąc słów sułtana.
— Kara Mustafa nie jest pilnowany, władco władców, — odpowiedział.
— A więc nad kimże czuwasz?
— Nad twojem życiem i bezpieczeństwem, najdostojniejszy padyszachu, — odpowiedział śmiało Achmed Koeprili.
— Więc uważasz, że życie moje jest zagrożone, czy też chcesz tylko okazać się dla mnie niezbędnym? — zapytał sułtan.
— Niech mnie Allach uchowa od takich nieczystych zamiarów!
— A może chcesz zwrócić podejrzę nie na kogo innego?... Ale dosyć!... Nie chcę słuchać twojego sprawozdania o ruchach mojej armii idącej do Polski! Wysłucham go od tego, co będzie dowodził mem wojskiem! Twoje raporta nie mogą być dosyć pewne!
— Jeśli rozkażesz, panie panów, żebym się udał do armii, to jeszcze tej nocy wyjadę.
— Możesz się przygotować do wyjazdu... Kiedy on nastąpi, nie wiem jeszcze! Idź i nie przerywaj dłużej śpię wu czerkieski.
Achmed Koeprili zrozumiał z tej odprawy, że jakaś tajna dworska intryga pracuje nad jego obaleniem.
Zdawało się jednak, że sułtan nie powziął jeszcze ostatecznego postanowienia.
Gdy wielki wezyr opuścił wewnętrzne pokoje kiosku i wszedł do przedsionka, przywódca eunuchów, który jemu zawdzięczał swoje korzystne miejsce, zwrócił się nagle do niego i ukląkł przed nim.
— Szlachetny Achmedzie! — zawołał, — nie idź przez ogród!
Wielki wezyr spojrzał na Murzyna zdziwiony.
— Co znaczy ta przestroga? Czyżby mnie niełaska padyszacha miała tak szybko dosięgnąć? — zapytał Achmed.
— Usłuchaj mojej przestrogi, wspaniałomyślny baszo, nie idź tej nocy przez ogród! — prosił Murzyn.
— Muszę wrócić do mojego pałacu, wiesz o tem.
— Nie wrócisz do niego, panie.
— To co mi tej nocy tutaj zagraża, grozić mi będzie jutro w moim pałacu, — odpowiedział wielki wezyr z uśmiechem.
— Tam stoi lektyka padyszacha. Wsiądź do niej. Niewolnicy przeniosą cię przez ogród. Gdy się wydostaniesz z Seraju, wsiądź tej nocy jeszcze na jeden z okrętów odpływających z portu!
— Więc aż tak źle jest ze mną? — zapytał Achmed, — no, zdaje mi się, że wierzysz tak jak ja, iż nikt nie zdoła ujść swojego losu! To co mnie tutaj ma spotkać, spotka mnie także na odległem wybrzeżu! Dziękuję ci za ostrzeżenie, które mi twego przywiązania dowodzi! Życzę ci, żeby ci ta usługa nie przyniosła kłopotu! Bądź zdrów!
— Jesteś zgubiony! Nie zobaczę cię więcej...
— Śmierć nas wszystkich czeka! Nie lękam się jej!
— Ale ciebie spotka przedwcześnie!
— Jesteśmy w ręku Allacha!
— Weź ten sztylet ażebyś się mógł obronić!
Wielki Wezyr odmownie wstrząsnął głową.
— Zatrzymaj swoją broń, — rzekł, — widziałeś żem przypasał szablę w przedsionku, wystarczy mi ona do obrony! Powiem ci jednak, że obrona jest niedorzecznością, jeżeli Pan zdecydował już o czyjemś życiu lub śmierci. Puść mnie! Co Ałłach mi przeznaczył, stanie się, choćbym uszedł na koniec świata! A kogo jak mnie śmierć oderwie od pracy i spełniania obowiązków, tego zgon jest pięknym! Zdaje mi się jednak, że twoja obawa jest bezpodstawną! Cóżby mnie mogło spotkać w ogrodzie! Nie, nie, widzisz tę rzecz zbyt czarno! Mimo to dziękuję ci za twoje przywiązanie i nie zapomnę o niem nigdy!
Achmed poszedł.
Dowódca eunuchów spojrzał za nim smutnie.
— Widzę cię po raz ostatni, — szepnął do siebie.
Wielki wezyr nie miał żadnej obawy.
Dumny, spokojny, miarowym krokiem, z godnością opuścił przedsionek i wyszedł przez otwartą podsień kiosku do ogrodu, w którym wiosenne kwiaty rozlewały woń balsamiczną.
Księżyc oświecał szeroką aleję, krzaki okryte kwiatami i gęstym świeżym liściem ocienione stare drzewa.
Była to prześliczna noc wiosenna.
W krzakach bzu, wydających woń przyjemną, słychać było żałosną pieśń słowika.
Głęboka cisza panowała w daleko dokoła ciągnącym się ogrodzie.
Kiosk gwiaździsty leżał w środku tego raju.
Achmed Koeprili w chwilę potem zapomniał o ostrzegających słowach Murzyna.
Zmysły jego upajały się powabem otaczającej go przyrody.
Stanął przed podsienią, w której uzbrojeni od stóp do głów rzezańcy pełnili straż i patrzył w ogród.
Następnie poszedł szeroką aleją, ku wielkiej bramie wchodowej.
Zaledwie uszedł połowę drogi i znalazł się w równej odległości od bramy i od kiosku, gdy nagle z po za ciemnych drzew parku ukazała się przed mm postać człowieka.
Wielki wezyr stanął.
Kto wychodził naprzeciw niego?
Warta przy bramie wpuszczała tylko najwyższych dostojników do ogrodów seraju i to tylko wówczas, kiedy byli wezwani.
Był to Kara Mustafa.
Przystąpił on do Achmeda.
Teraz dopiero Achmed poznał wezyra.
— Ciebie tu spotykam, Mustafo! — zapytał.
Stanąwszy tuż przed wielkim wezyrem Kara Mustafa wydobył sztylet.
Ostre narzędzie śmierci błysnęło w jego podniesionej ręce.
— Umieraj! — zawołał Kara Mustafa.
I sztyletem przeszył tak szybko pierś Achmeda, że wielki wezyr nie mógł się obronić.
Krew trysnęła z jego rany; zachwiał się.
— Jakto... ty... Mustafo? — wymówił jeszcze, — ty mnie zabijasz?... to twoja wdzięczność?...
Po tych słowach zamilkł i upadł.
Kara Mustafa dobrze wymierzył i z zimną krwią przeszył pierś Achmeda.
Jęk ani krzyk nie zamącił ciszy oświetlonego blaskiem księżyca ogrodu.
Achmed leżał u stóp Kara Mustafy.
Morderca pochylił się nad swoją ofiarą.
Achmed szeroko rozwarł oczy i patrzył na niego.
— Tyś... mym zabójcą!... — szepnął, — Ałłach jest sprawiedliwy!... Kara cię dosięgnie!...
Ostatnie słowa zamarły na ustach wielkiego wezyra.
— Po twoim trupie dojdę do mego celu! — rzekł okrutny Mustafa, podczas gdy umierający wydawał ostatnie tchnienie, — usunąłem cię z mojej drogi! Co tam wdzięczność!... Kto w locie pragnie wznieść się aż do słońca, nie może zważać na rzeczy poboczne! Musiałeś mi ustąpić miejsca, Achmedzie Koerprili! Twój uczeń przerósł cię i obala! Twój czas upłynął! Kara Mustafa nastąpi po tobie w szeregu wielkich wezyrów i lepiej od ciebie będzie umiał zawładnąć najwyższą władzą! Bądź pewny, że ja nikomu tak nie zaufam jak ty mnie, nikogo tak nie wyniosę, nie będę liczył na wdzięczność niczyją! Czem jesteś w całej swej potędze i dostojności! Niczem! trupem!
Mustafa pochylił się nad wielkim wezyrem.
Achmed już nie żył.
Wezyr wziął umarłego i zaniósł do krzaków pod mur.
O mur była wsparta drabina.
Mustafa wchodząc na jej szczeble ciągnął za sobą zwłoki do góry.
Po drugiej stronie muru czekali rzezańcy z lektyką.
Mustafa nie pokazał się im, zawołał tylko na nich, żeby byli w pogotowiu.
Następnie przesunął zwłoki Achmeda przez wierzch muru na drugą stronę.
Tutaj podjęli je rzezańcy.
Poznawszy wielkiego wezyra złożyli zwłoki na chwilę pod murem.
Wahali się przez chwilę co mają czynić.
Mustafa zeszedł z drabiny i opuścił ogród.
Wkrótce przybył do stojących nad zwłokami i nie wiedzących co począć eunuchów.
— Czegóż czekacie? — zawołał, — czyliż nie wiecie, jaki rozkaz był wam dany.
Rzezańcy złożyli zwłoki zabitego wielkiego wezyra do lektyki i poszli z niemi koło muru.
Warta stojąca przy bramie zatrzymała ich.
— Kto jest w lektyce? — zapytał oficer.
— Wielki wezyr, — odpowiedzieli Murzyni.
Oficer uchylił firanki lektyki.
Achmed Koeprili leżał przed nim.
Poznał on zaraz co się z nim stało, nie poważył się jednak mówić o tem, domyślił się bowiem zaraz że było to spełnieniem tajnego rozkazu sułtana, o którym nikomu pod karą śmierci wspominać nie było wolno.
Zapuścił firankę napowrót i przepuścił eunuchów.
Zwrócili się oni nad brzeg morza.
Księżyc jasno oświecał lekko pomarszczone fale.
Dokoła panowała głęboka cisza.
W odległem, bezludnem miejscu wybrzeża rzezańcy zatrzymali się i postawili lektykę.
W blizkości znajdowały się kamienie.
Rzezańcy wyjęli zwłoki z lektyki i złożyli na wilgotnem wybrzeżu.
Następnie do każdej nogi wielkiego wezyra przywiązali worek z długim, ciężkim kamieniem.
Po dopełnieniu tego pociągnęli zwłoki aż nad sam brzeg, następnie rozkołysali je i rzucili do wody, która rozprysła się wysoko.
Wielki wezyr znikł z oblicza żyjących i nie pokazał się więcej.
Rzezańcy zabrali lektykę i oddalili się od wybrzeża.
W niejakiej odległości stał Kara Mustafa i widział wszystko.
Zadowolonym był zupełnie.
Achmed Koeprili znikł bez śladu.
Najwyższy dostojnik państwa stał się pastwą drapieżnych istot morskich.
Miejsce jego było wolne.
Kto inny miał zająć miejsce zaginionego.
Tym innym był Kara Mustafa, morderca swego dobroczyńcy!
Marya, małżonka Sobieskiego z Sassą i służbą zajęła w Warszawie pałac należący do wielkiego marszałka koronnego, a położony w blizkości zamku.
Ślepa niewolnica z wielką niechęcią zgodziła się pozostać przy Maryi.
Ukryta boleść szarpała jej łono.
Jan Sobieski jej nie kochał. Była skazaną na świadomość, że miłością swoją obdarzał inną, którą pojął za małżonkę.
Jednakże dobroć, jaką jej Marya okazywała, rozbroiła ślepą niewolnicę.
Z początku nienawidziła ona zwycięzkiej rywalki, sercem jej miotało budzące się uczucie zazdrości, zawiści, pragnienia zemsty, rozproszyła jednakże to uczucie ujmująca dobroć, jaką piękna i młoda małżonka Sobieskiego okazywała ślepej Sassie.
Marya Kazimiera tak była zaufaną w ślepej niewolnicy z Sziras, że ją prawie ciągle miała w blizkości siebie.
Pewnego dnia podczas nieobecności Sobieskiego na placu boju pod Lublinem, przyszedł do Maryi hrabia Rochester.
Marya zbladła gdy jej to oznajmiono.
Wzruszenie jej było tak wielkie, że zadrżała.
Miała zamiar nie przyjąć lorda, z którym ją ciągle łączyły węzły tajonej miłości.
Czuła, że nie będzie w stanie stawić czoła burzy swych uczuć, wołała zatem nie widzieć człowieka, który był dotąd jeszcze panem jej serca.
Ale Rochester już ukazał się na progu.
Marya chciała się odwrócić.
— Maryo! nie uciekaj! — zawołał hrabia.
Głos ten niezwalczoną potęgą przy kuł do miejsca tę, do której były zwrócone te słowa.
— Zmiłuj się, panie hrabio... czego chcesz odemnie?... co cię tutaj sprowadza? — zapytała Marya.
— Wysłuchaj mnie pani, błagam cię! odpowiedział Rochester przystępując do Maryi i z zapałem ujmując ją za rękę.
— Nie zapominaj o służbie, hrabio Rochester!
— Przybywam z pożegnaniem Maryo!
— Z pożegnaniem?... — zadrżała Marya Kazimiera.
Widzimy się po raz ostatni Maryo, pod tym warunkiem sądziłem, że mi wolno odwiedzić cię jeszcze raz przed odjazdem, ażeby ci powiedzieć: bądź zdrowa!
— Chcesz odjechać, hrabio Rochester.
— Nie mogę tu pozostać, Maryo... byłoby to moją zgubą, gdybym był codzień zmuszony widzieć cię i czuć, że należysz do innego! Nie pojmujesz cierpień, jakie przenoszę!
Marya stała półodwrócona od niego.
Rochester przyklęknął przed ukochaną, piękną istotą i przycisnął drobną białą rączkę Maryi do rozpalonych warg.
— Musimy się rozstać, szepnął, — nie chcę, nie mogę pozostać dłużej blisko ciebie, Maryo. Czyż mam stawać pomiędzy tobą i twym mężem? Czyż mam na twoją głowę sprowadzać nieszczęście? Nie! nie! Wybrałaś innego!... wszystko skończone... muszę się wyrzec ciebie!...
W tej chwili Sassa ukazała się na progu przyległego pokoju i usłyszawszy rozmowę, stanęła tuż przy portyerze.
— Muszę się wyrzec! — narzekał Rochester.
Żałośny dźwięk jego głosu odbił się echem w sercu ślepej niewolnicy.
— Chcesz więc jechać z powrotem do Anglii, hrabio Rochester? — zapytała Marya z wruszeniem.
— Dokąd pojadę, sam jeszcze nie wiem! — odpowiedział Rochester, — może do Wiednia, może do Paryża, tam gdzie cię poraź pierwszy ujrzałem, Maryo! Och! ty nie wiesz ile mnie kosztuje rozstanie... a jednak musi ono nastąpić, bo mi nie dano nazwać cię moją!
Marya przebyła ciężką walkę...
łzy cisnęły się do jej oczu...
Zwróciła się do klęczącego i rzekła drżącym głosem.
— Tak będzie najlepiej, hrabio Rochester! pożegnajmy się, rozstańmy na całe życie! W innem, odległem miejscu wejdziesz w inne koła, w inne stosunki... ja będę się starała zapomnieć o nie spełnionych pragnieniach mego serca...
— Wejdę w inne koła, — powtórzył Rochester, — ale nie żądaj odemnie, abym kiedykolwiek zapomniał o tem co tu opuścić musiałem, Maryo. Obraz twój towarzyszyć mi będzie, chociażbym przed nim uciekł na koniec świata! Jak ciężką jest dla mnie ta chwila pożegnania, niebu tylko wiadomo... lecz ponoszę dla ciebie tę ofiarę. Maryo! Chciałem odjechać nie zobaczywszy się z tobą, ale to było nad moje siły. Przyszedłem tutaj i teraz dopiero czuję cały ciężar mego postanowienia. O Maryo! dlaczegóż drogi naszego życia rozejść się muszą?...
— Nie utrudniaj tej chwili pożegnania, hrabio Rochester.
— Zapomnij o mnie, Maryo! Będzie ci to tem łatwiej że twój małżonek zbiera coraz nowe wawrzyny i zaszczyty! Teraz właśnie król powróci z Lublina dumny nowem zwycięstwem i rozwodzi się z pochwałami o tym bohaterze, któremu oddałaś swą rękę? Wielka czeka cię przyszłość, Maryo... ale czy będziesz szczęśliwą? Bohater musi dowodzić wojskiem i rzucać się w wojenną sprawę... ale czy cię przez to nie będzie zaniedbywał? Czy nie zapomni on uczcić gorącej miłości pod napływem wypadków?
— Nie pytaj o to, co mnie czeka, hrabio Rochester... przyszłość jest zasłonięta przed naszym wzrokiem, — odpowiedziała Marya głęboko wzruszona.
— A jakiemże to szczęściem byłoby dla mnie, gdybym cię nazwać mógł moją! — mówił Rochester dalej, — lecz to próżne marzenie! Nie mogło do tego przyjść, Maryo!... Jesteśmy rozłączeni... rozłączeni!
— Niech cię Bóg ma w opiece, hrabio Rochester.
— Błogosławieństwo twoje towarzyszyć mi będzie Maryo! Za kilka dni małżonek twój powróci do Warszawy; ozdobiony nowemi laurami... wówczas przejęta radością wśród zwycięskich festynów, zapomnisz o mnie...
— Gdybym mogła, hrabio Rochester!...
— Nie zapomnisz?... Czegóż mam pragnąć, Maryo? Czy mam błagać nieba, żeby ci nie pozwoliło zapomnieć. W takim razie los nas obojga byłby jednakowy, ciężki, bolałbym nad tobą! Ale czyż mogę pragnąć, żebyś nie pamiętała o mnie?
— Jedno tylko mi przyrzecz, hrabio Rochester: że boleści rozłączenia nie wznowisz ponownem spotkaniem, że żegnamy się teraz na zawsze!
— Żegnamy się na zawsze, Maryo! — odpowiedział Rochester.
Nastąpiła długa chwila milczenia.
Rochester wstał.
— Bądź zdrowa Maryo! — zawołał drżącym głosem i jak obłąkany wybiegł z pokoju.
Aż do tej chwili Marya opierała się dzielnie trawiącej ją namiętności.
Teraz opuściły ją siły.
Głośnem łkaniem dała wyraz boleści, która rozrywała jej pierś.
Załamała ręce i upadła na sofę, zasłaniając sobie twarz.
Gdy się podniosła, Sassa klęczała przy niej.
Cicho, żałośnie brzmiała jej pieśń o skowronku, którą chciała panię swoją pocieszyć.
Marya słuchała nieruchoma... zaledwie słychać było jej oddech... śpiew jej przenikał aż do duszy... wielkie łzy zawisły u jej rzęs.
Ślepa niewolnica zamilkła.
— Śpiew twój sprawił mi ulgę, Sasso, — rzekła Marya po chwili głuchego milczenia, — wiesz, co mnie boli, ale i twoje serce, jak sądzę, dręczy boleść tajona.
— Tak pani, i moja głowa była przed chwilą czarnemi przepełniona myślami, wyznała Sassa drżącym głosem, — słyszałam coś przed chwilą mówiła z tym cudzoziemskim hrabią i brała mnie pokusa pośpieszyć do mego pana i wyjawić mu wszystko.
Marya zerwała się przestraszona i ponuro patrzała na ślepą niewolnicę.
Na jakie straszne niebezpieczeństwo była narażoną nie domyślając się tego nawet!
— Ale nie obawiaj się pani! — mówiła Sassa dalej, — nie chcę zdradą otrżymywać tego, czegobym inaczej nie osiągła! Wargi moje nie powtórzą tego, co słyszały uszy!
— Szczególną jesteś istotą Sasso! — zawołała Marya.
I pociągnąwszy Sassę ku sobie, pocałowała ją w czoło.
Jesteś nieszczęśliwą pani!... Nie czujesz tego, jak dalece godny zazdrości los przypadł ci w udziale, skoro mój pan, wielki i sławny Jan Sobieski kocha cię!
Marya spojrzała ze zdziwieniem, badawczo na niewolnicę, która te słowa wymówiła z zapałem.
Sassa ubóstwiała Sobieskiego. Słowa jej i twarz rozpromieniona świadczyły o tem.
Tęskny wyraz przebiegł przez lica Maryi.
— Biedna dziewczyno! — rzekła łagodnie biorąc za rękę Szarego Skowronka.
— Usłuchaj mej przestrogi pani! — rzekła Sassa z cicha do Maryi, — niech mój pan nigdy nie dowie się i nie usłyszy, żeś przyjmowała zagranicznego hrabiego. Sądzę, że byłoby to wyrokiem śmierci na hrabiego!
— Wyjeżdża on za granicę, Sasso, przyszedł pożegnać się ze mną! Nie zobaczymy się więcej!
Ślepa niewolnica zaśpiewała zcicha:
On odjechał za dalekie morze,
Ona poszła za dalekie góry,
Nikt nie widział wspólnej ich żałoby,
Tylko księżyc na niebiańskim torze,
Gdy blask jego przebił się przez chmury,
Dostrzegł później ich samotne groby.
Jednego z dni następnych Sassa znów wbiegła nagle do pokoju Maryi.
— Pani, czy słyszysz radość tłumu? czy słyszysz odgłosy rogów? — zawołała drżącym głosem, — mój pan się zbliża!
Marya Kazimiera powstała szybko aby pójść na przyjęcie Sobieskiego.
Wjeżdżał on konno, otoczony swoimi wiernymi. Lud witał na ulicach miasta powracającego zwycięzcę, który pokonał Turków i główną ich siłę wziął do niewoli.
Marya wyszła na balkon i powiewała białą chustką na powitanie.
Jan Sobieski powitał ukłonem swoją małżonkę, a następnie zeskoczył z konia.
Młody, zręczny Tatar, który towarzyszył wodzowi, przybiegł i wziął konia za cugle.
Wtedy Sobieski spostrzegł klęczącą ślepą niewolnicę.
— To moja wierna Sassa! — zawołał, podając klęczącej rękę i podnosząc ją, — zaprowadź mnie do swojej pięknej pani, Sasso!
Ślepa niewolnica dobrze z miejscowością obeznana, przeszła przez przysionek do schodów, któremi Marya zeszła naprzeciw męża.
— Powracam Maryo, — rzekł Sobieski po pierwszem powitaniu, — ale tylko po to, ażeby ci oznajmić, że krótki czas pozostanę przy tobie.
— Dlaczego mój mężu?
— Obowiązki powołują mnie znowu, Maryo! Turcy chcą wojny z nami i grożą, że uderzą na nas z wielką siłą zbrojną! Muszę jechać znowu na wojnę.
Mimowolnie przypomniały się Maryi słowa Rochestera, że obowiązki wodza zbyt często będą męża od niej odrywały.
— Rozpoczynamy nową, wielką kampanię, — mówił Sobieski rozpromieniony, — król Michał i wszystka szlachta ciągnie do obozu... trzeba nauczyć rozumu Osmanów!
— Zaledwieś wrócił, a już mówisz o nowych wojnach.
— Idzie tu o obronę ojczyzny, a ta jest moim najświętszym obowiązkiem, — odpowiedział Sobieski.
I wyjąwszy z kieszeni pudełko, zawierające kosztowny łańcuch, podarunek Tatara, rzekł:
— Przynoszę ci rzadki podarek, Maryo, noś go jako pamiątkę moich wypraw wojennych.
To mówiąc, otworzył pudełko.
— Co za rozkoszna woń! — zawołała Marya, oglądając naszyjnik, — co za niezwykły podarunek! Żadna królowa nie posiada nic podobnego!
— Noś go, Maryo, niech cię chroni od nieszczęścia, gdyż jest zarazem talizmanem, i niech ci w każdej chwili o mnie przypomina. Tatar Iszym Beli, którego przyjąłem do mej służby, dał mi go jako najdroższy klejnot swej rodziny i całego plemienia, a któżby był godniejszym od ciebie nosić ten rzadki klejnot?
— Dziękuję ci mój małżonku!
— Dobrze ci w tym naszyjniku, droga Maryo, — mówił Sobieski dalej, — jakże mi przykro, że pobyt mój przy tobie nie potrwa długo, Maryo. Masz męża wojownika nie dworaka lub śpiewaka piosnek miłosnych! Używajmy krótkiego czasu, który nam zostaje...
Nadzwyczajne uzbrojenia, przedsięwzięte przeciwko Turkom, powołały wkrótce króla wraz z jego orszakiem do Lwowa.
Stamtąd cały dwór udał się do obozu, zebranego nad brzegiem Dniestru.
Do orszaku królewskiego należeli także dwaj bracia Pacowie.
Nawet wojewodzina Jagiellona Wassalska ze służbą swoją udała się do Lwowa, ażeby być świadkiem wielkich przygotowali do mającej się rozpocząć wojny.
Aby pozyskać zaufanie króla, wysłała doń ze swoich starostw chorągiew jezdnych, ażeby jak powiedziała, dowieść czynem, iż i ona jest zdolną do ofiar na potrzebę ojczyzny.
We Lwowie Jagiellona stanęła w biednym domu jakiejś wdowy, ponieważ wszystkie domy przepełnione były panami dworskim, oficerami i żołnierzami.
Nad wieczorem przybył do niej Mi chał Pac, hetman polny litewski i wszedłszy, zdjął płaszcz i kapelusz.
— Czy cię nie zauważono, hetmanie? — zapytała Jagiellona, — ostrożność przedewszystkiem! Winniśmy unikać nawet najlżejszego podejrzenia.
— Znam twą przezorność, pani wojewodzino, — odpowiedział Pac, ale okryłem się dobrze! Przybywam tutaj, ażeby pani przynieść ważną wiadomość! Sobieski z królem udaje się jeszcze tej nocy do obozu nad brzegiem Dniestru.
— To niweczy moje plany! — rzekła Jagiellona ponuro.
— Nie znam tych planów, wojewodzino!
— Nikt się ich nie dowie, nawet ty hetmanie!
— Nie pragnę ich poznać, wojewodzino, skoro są zniweczone.
— Zniweczone są jak na teraz! Ale kto wie, hetmanie, czy to pozorne zniweczenie planów nie nastręczy nam sposobności do lepszego ich wykonania! Czy jedziesz z królem do obozu?
— Jeżeli to będzie dla nas pożytecznem, pani wojewodzino.
— Namyślę się nad tem hetmanie.
— Tej nocy odjeżdża część dworu, którą król zabiera z sobą do obozu.
— To znaczy, że mnie przestrzegasz, iż powinnam się śpieszyć.
— Do północy zostawiam pani czas do namysłu.
— Dobrze! Więc zobaczę się jeszcze z tobą.
— Na krótką chwilę! O północy otworzy pani okno. Ja przyjdę pod nie.
— A kanclerz?
— Jedzie również z królem.
— Czy będzie w najbliższym orszaku?
— Tak jest, podczas podróży! W obozie urządzi się to inaczej. Mój brat zawiadomił mnie, że król wyraził życzenie w obozie dzielić jeden namiot z Sobieskim!
— Co za szczególna łaska! — zawołała Jagiellona szyderczo i nienawistnie.
— Sądzę że się domyślasz, pani wojewodzino, iż obawa o osobiste bezpieczeństwo natchnęła królowi to postanowienie, — uśmiechnął się Pac lodowato, — król Michał sądzi, że tylko przy Sobieskim może być bezpieczny!
— Dobrze! — pomyślała Jagiellona.
— Zły to duch jego do tego namiotu go prowadzi! — dodała w myśli.
— O północy zatem, księżno! — rzekł Pac i pożegnał się natychmiast z Jagielloną, która pozostała sama w słabo oświetlonym, biednym budynku.
Wyraz tryumfu przebiegł marmurowo bladą twarz Jagiellony.
— Dogodniejsza sposobność znaleźć się nie może, — szepnęła, — tajemnicza przesyłka Allaraby odegra teraz swoją rolę.
Wyjęła z kufra podłużną paczkę, którą w nocy sprzysiężenia oddał jej posłaniec indyjskiego kapłana.
Przedmiot zawarty w tej paczce był obszyty w mocno cienką skórę.
Zaczęła otwierać paczkę.
Po odjęciu skóry znalazła dwie świece, zrobione z różowego wosku, mające zupełnie kształt taki, jakiego ówcześnie używano w znakomitych domach.
Jagiellona przyjrzała się tym świecom.
Byłoby to wielkim sukcesem, krokiem najwyższego znaczenia, gdyby się udało ciebie dumny Sobieski w twym pochodzie zwycięzkim zwabić do namiotu, w którym te świece palić się będą. Byłby to zamach podwójny, który w przeciągu jednej nocy doprowadziłby nas do upragnionego celu.
Obwinęła napowrót świece skórzaną powłoką, przystąpiła do małego okna izby i otworzyła je.
Na niebie fantastycznie, grupowały się chmury, któremi wiatr szybko przerzucał.
Chłodne powietrze owiosnęło wojewodzinę i ochłodziło jej rozpaloną twarz.
Nagle drgnęła.
Wyjrzała na niewielki plac, znajdujący się przed skromnem domostwem, które zamieszkiwała.
Po drugiej stronie dostrzegła ciemną postać.
Nie był to hetman polny Pac.
Człowiek którego dostrzegła, zdawał się być mnichem.
Jagiellona zgasiła szybko świecę, która się paliła u niej i przystąpiła do otwartego okna, ażeby widzieć lepiej.
Był to rzeczywiście ów mnich, którego już raz widziała przed sobą, nie mogąc dojść, kim mógł być.
Jakim sposobem jednak dostał się do Lwowa?
Do jakiego zakonu mógł należeć?
Jagiellona wpatrując się bez poruszenia z samej odzieży zakonnej ocenić tego nie mogła.
Ciemna postać przesunęła się w oddaleniu.
W tej samej chwili tuż pod domem ukazał się hetman polny litewski.
— Hetmanie! — szepnęła doń Jagiellona, — czy widzisz tego mnicha, który się tam jak cień przesuwa?
Pac obejrzał się na wszystkie strony.
— Nie widzę nic, wojewodzino! — odpowiedział.
I Jagiellona teraz wytężyła wzrok swój napróżno.
— Znikł... a jednakże nie ma sekundy, jak tu był, — rzekła.
— Co panią obchodzi ten mnich?
— Sądzę, że jest on tem samem tajemniczem zjawiskiem, które widziałam w Krakowie.
— To niezawodnie złudzenie. Mnich ten musi należeć do jednego z tutejszych klasztorów.
— Miej się na baczności, hetmanie. Jakieś przeczucie mi mówi, że mamy nieprzyjaciół, potężnych, tajnych nieprzyajciół! Kto mógł być ten mnich, którego wtedy widziałam w zamku? On jest jednym z najniebezpieczniejszych naszych wrogów! Nie zapominaj także o ślepej niewolnicy, tej kotce, która ukazuje się wszędzie, gdzie jest jej pan! A teraz Sobieski ma jeszcze kogoś trzeciego, co nad nim czuwa!
— Kapitana Wychowskiego? — rzekł Pac pogardliwie, Wychowski nic nie znaczy! Człowiek ten byłby równie dbałym o mnie, gdybym go zrobił dzisiaj moim adjutantem.
— Mówię o Tatarze z ran wyleczonym, hetmanie.
— Ha! ha! — roześmiał się Pac, — jeżeli Sobieski ufa nieprzyjacielowi, którego obdarzył wolnością i życiem, to bez naszego przyczynienia się będzie wkrótce zgubiony! Kto zaufa Tatarowi, ten zginął!
— Czy widziałeś tego Iszyma Beli, hetmanie? — Nie, pani, ale z pewnością nie okaże się on wyjątkiem.
— A jednak radżę ci, żebyś go się strzegł, — szepnęła Jagiellona, — tylko ten może liczyć na zwycięstwo, kto postępuje zręcznie i przezornie.
— Niech się pani wojewodzina nie obawia. Będę korzystał z przestrogi! Jestem ostrożny! Nawet brat prymasa nie wie o moich zamiarach, o mojej bytności tutaj i o naszej tajemnicy, choć należy do sprzysiężenia.
— To dobrze, — odpowiedziała Jagiellona, — zwycięstwo wkrótce będzie naszem! Masz!
To mówiąc podała mu paczkę obszytą w skórę.
— Schowaj to! — dodała, — są tu dwie świece. Tam, gdzie te świece palić się będą, chociażby tylko przez godzinę, ustać musi wszelkie życie! Potężną broń oddaję w twoje ręce! Zapal te świece! Zioną one jadem i rozsiewają śmierć, czy w pałacu, czy też w namiocie! Weź je generale!
— Dziękuję ci, pani wojewodzino! Nie będziesz czekała długo na otrzyma nie ważnej wiadomości! — odpowiedział Pac, ukrywając świece pod płaszczem.
— Byłoby to bardzo zręcznem, byłby to tryumf w całem znaczeniu, gdyby ci się udało umieścić te świece w miejscu zebrania wszystkich tych, którzy nam stoją na drodze! Przedewszystkiem jednakże pamiętaj o Janie Sobieskim!
— Możesz liczyć na mnie wojewodzino.
— Gdyby tron się opróżnił, to Sobieski zasiadłby na nim, jeśli go wprzód nie usuniemy! Pamiętaj o tem, że korona jest mu przepowiedzianą!
— Nie lękaj się niczego, wojewodzino! Sobieski nosić jej nie będzie! — zawołał z gniewem hetman polny Pac, jeszcze chwila, a wszystko dostanie się w nasze ręce!
— Życzę ci powodzenia, hetmanie!
— Wkrótce ważne wypadki nastąpią w obozie! Tam się rozstrzygnie wszystko! Do widzenia.
Michał Pac pożegnał wojewodzinę ukłonem wojskowym, a następnie znikł! w ciemności.
Sobieski przybył do Lwowa jednocześnie z królem, i miał z sobą pułk kawaleryi, z którym miał się przyłączyć do wojsk zebranych nad brzegami Dniestru.
W orszaku jego znajdowali się adjutant Wychowski i Tatar Iszym Beli, który już dawno wyleczył się z ran i prosił Sobieskiego na klęczkach, ażeby go nie oddalał od siebie, lecz wziął na wojnę.
Iszym Beli był jeszcze młody i nosił piękne, starannie pielęgnowane wąsy.
Ubrany był w krótki, błękitny kaftan, hajdawery spięte u góry bogato przyozdobionym pasem, za który zatknięta była broń, w sandały na nogach i szczególnego kształtu czapkę czerwoną z kutasem, przypominającą fez.
Był to młodzieniec smukły, piękny i zręczny.
Ciemne jego czy biegały niespokojnie, widziały wszystko, nic przed ich wzrokiem nie uszło.
Król zajął kilka pokoi w zamku hrabiego Borkowskiego. Przy królu umieścił się jego orszak. Sobieski zaś ze swoim adjutantem i Tatarem pozostali w kordegardzie zamkowej, znajdującej się tuż przy bramie miasta.
Hrabia Borkowski zaprosił wprawdzie do siebie hetmana koronnego i wielkiego marszałka Sobieskiego, ten jednak wołał umieścić się w kordegardzie, gdzie było obszerne i dogodne miejsce.
Jeźdźcy jego zaciągnęli wartę, czuwającą nad bezpieczeństwem króla i wodza. Byli oni gotowi położyć życie W spełnieniu obowiązku i w obronie swego dowódcy.
Bohater rzucił się na twarde i wcale nędzne posłanie, które dla niego przygotowano.
Wychowski wypoczywał w sąsiednim pokoju w fotelu.
Tatar pozostał w sieni i położył się na podłodze, podesławszy pod siebie zużytą derę.
Nie mógł jednakże zasnąć.
Miał przeczucie, że tej nocy coś niezwykłego musi nastąpić.
Po północy wojsko miało wyruszyć w dalszą drogę.
Sobieski, położywszy się na łóżku, zasnął wkrótce.
Tatar otworzył po cichu drzwi i wszedł do pokoju marszałka.
Czy miał jakie zdradzieckie zamiary?
Gdyby w tej chwili chciał zabić Sobieskiego i uciec, wielki marszałek byłby bez ratunku zgubiony.
Wychowski nie spał. Miał on ciągle podejrzenia względem Tatara.
Nagle wydało mu się, że słyszy czyjś chód w przyległym pokoju, w którym spał Sobieski.
Wstał i przystąpił ostrożnie do drzwi.
Uchyliwszy drzwi po cichu, zobaczył wchodzącego cichaczem do pokoju wodza, słabo oświetlonego Iszyma Beli.
Potwierdzało to w straszny sposób jego podejrzenia.
Po co Tatar podczas nocy wszedł do pokoju swego pana? Iszym Beli przybliżył się do łóżka.
Wychowski stał na czatach, gotów w każdej chwili rzucić się na Tatara wprzód, nimby ten zdążył wykonać zamach morderczy.
Czemuż jednak Iszym Beli nie wydobył z zanadrza sztyletu?
Popatrzył on tylko przez chwilę na swego śpiącego pana, a potem położył się na podłodze przy jego łóżku.
Tego Wychowski nie spodziewa] się.
Nie wszedł zatem do pokoju w kto rym spał Sobieski, lecz wrócił zawstydzony do swego fotelu.
Iszym Beli nie miał złych zamiarów względem Sobieskiego, pragnął jedynie z blizka czuwać nad nim.
Po północy Wychowski, jak mu to było poleconem, obudził marszałka i Tatara.
Iszym Beli zerwał się szybko.
— Skąd się tu wziąłeś? — zapytał Sobieski.
— Przebacz panie, — odpowiedział Iszym z nizkim ukłonem, obawiałem się o twe życie.
— O moje życie?... dlaczego?...
— Miałem jakieś złe przeczucie...
Czy mi pozwolisz, panie, abym zawsze spał blizko ciebie?
Sobieski roześmiał się.
— Ja się nie boję, — rzekł, — ale skoro chcesz tego, niech tak będzie. Idź i przyprowadź mego konia!
Gdy Tatar odszedł, Sobieski zwrócił się do swego adjutanta.
— Widzisz, jak się myliłeś! — rzekł — przestrzegałeś mnie przed nim, a tymczasem mam w nim wiernego sługę. Idź i zobacz, czy najjaśniejszy pan już wyrusza.
Wychowski wyszedł z kordegardy, aby spełnić rozkaz wodza.
Sobieski pozostał sam w starożytnej, obszernej, sklepionej komnacie, w której panowała głęboka cisza.
Podczas gdy przypasywał szablę i kładł kapelusz, zapukano do drzwi.
Nie słyszał tego.
Wkrótce potem zapukano powtórnie.
I tego ponownego zapukania nie dosłyszał Sobieski, ponieważ chodził po pokoju i szabla jego szczęk wydawała.
Zapukanie odezwało się po raz trzeci, i w tejże chwili otworzyły się drzwi.
Sobieski słyszał wprawdzie, że drzwi się otwierają, sądził jednak, że to Tatar powraca i stał tyłem do drzwi, nie oglądając się.
W tej chwili dał się słyszeć głos, który Sobieskiemu żywo przypomniał jedną z dawno ubiegłych nocy.
— Janie Sobieski!...
Wielki marszałek obejrzał się.
W głębi pokoju stał ów mnich, którego widział już niegdyś.
— Kto mnie woła? — zapytał Sobieski.
— Czy mnie poznajesz?
— Poznaję w tobie owego tajemniczego mnicha, który już raz pokazał mi się w Krakowie i ostrzegał mnie.
— I dzisiaj przychodzę, aby cię ostrzedz!
— Czyż jesteś wszędzie? Skąd się dzisiaj zjawiasz we Lwowie?... Tajemniczy człowieku, powiedz kto jesteś?
— Nie pytaj mnie o to, Janie Sobieski! Zapanuj nad swą ciekawością, gdyż jej zaspokojenie nie przyniosłoby ci pożytku, lecz owszem przejęłoby cię przerażeniem, — odpowiedział mnich.
— A jednak muszę wiedzieć, kto jesteś? Dlaczego przychodzisz do mnie? Przed czem mnie ostrzegasz, tajemniczy człowieku?
— Nie staraj się zbadać, kto jestem, — odpowiedział mnich, — nie dokazałbyś tego i tylkobyś sobie zaszkodził! Twoja niezmordowana nieprzyjaciółka, Jagiellona Wassalska, chciała mi wówczas zerwać kaptur, aby się dowiedzieć kto jestem, ale to było nadaremne! Nadaremnie, wołała straży! Przedsiębrała wszelkie środki, kazała zamknąć bramy zamku...
— A jednak nie znalazła cię, tajemniczy człowieku, — dokończył Sobieski, — to mnie tembardziej zaciekawia, żeby się dowiedzieć kto jesteś.
— Twój przyjaciel i obrońca, Janie Sobieski — jestem duchem opiekuńczym Polski... niechaj ci to wystarczy!
— Jakże pozyskałem twą przyjaźń skoro cię nie znam! — zapytał Sobieski.
— To dość, że ja cię znam! Udajesz się do obozu nad Dniestr... i ja tam będę... Lecz moja przestroga jest ci już tutaj potrzebną! Sprzysiężono się na twe życie! Strzeż się hetmana polnego litewskiego Paca! Zawiść może go popchnąć do ostateczności! Strzeż się Jagiellony Wassalskiej! Ostrzeż króla!
— Jakto?... sądzisz, że istnieje sprzysiężenie przeciw wybrańcowi narodu? — zapytał Sobieski.
— Nawet prymas należy do niezadowolonych i sprzysiężonych! Słuchaj głosu mojej przestrogi! Nie ufaj nikomu! Jeżeli kanclerz Pac, albo wielki [4]ścić w namiocie króla, odpowiedz, że ten zaszczyt nie tobie, ale prymasowi się należy! Tym sposobem ocalisz siebie i króla!
Mówisz więc, że jest sprzysiężenie przeciw naszemu życiu, tajemniczy człowieku? — zapytał Sobieski, a zatem przestrzegę naprzód króla!
— Nie czyń tego, mój synu! — odpowiedział stąry mnich, — skutkiem ostrzeżenia byłoby to jedynie, że sprzysiężeni chwyciliby się innych środków, aby zgubić ciebie i jego.
— A więc każę aresztować prymasa i obu Paców i oskarżę ich o zdradę!
— Nie braknie ci odwagi do takiego czynu, Janie Sobieski, wiem o tem! Ale oburzysz przeciw sobie całą szlachtę i magnatów, a tym sposobem tylko przysłużysz się swoim nieprzyjaciołom.
Sobieski zamyślił się. Widocznem było, że uznawał trafność tych słów.
— Posłuchaj mojej rady, mój synu, — mówił tajemniczy mnich dalej, — udaj się z królem do obozu, ale nie śpij w namiocie króla, lecz staraj się, żeby tam sypiał prymas!
Sam sypiaj w namiocie osobnym i nie dopuszczaj nikogo do siebie.
— Skąd możesz wiedzieć, tajemniczy człowieku, co mnie i królowi zagraża? — zapytał Sobieski, — co cię skłania do ostrzegania mnie o tem?...
— Życie twoje potrzebnem jest dla Polski, Janie Sobieski! Twoja waleczność, twoja odwaga ocali ojczyznę od upadku! Nie powinieneś umrzeć! Ty jesteś duchem bohaterskim Polski, mającym kraj zatrzymać na krawędzi przepaści!
— Pięknie brzmią twoje słowa, szanowny starcze i miłe są dla mego ucha, nie dla tego że mi przepowiadasz wielką przyszłość, ale dla tego, że wróżysz lepszą przyszłość dla mej ojczyzny, — odpowiedział Jan Sobieski.
— Wiem, że kochasz swój kraj, mój synu!... potrzeba, byś dla niego ocalał!... Poświęć dlań wszystko!... Wierna twa szabla niech będzie twoją towarzyszką, a w niej szukaj jedynej pociechy, a wielkich dzieł dokonasz! Wiele już zwycięstw, odniosłeś, ale wielka sława czeka cię jeszcze, którą szabli swojej będziesz zawdzięczał!
— Kto jesteś, tajemniczy człowieku, który przemawiasz do mnie w ten sposób?... Nie ukrywaj się dłużej!..., Przemawiasz do mnie jak mój ojciec...
ten jednak zginął dawno z ręki nędznego skrytobójcy, którego ukarałem za tę zbrodnię! Czy jesteś duchem mego szlachetnego, niezapomnianego ojca? O! mów czcigodny starcze, odsłoń zasłonę, która okrywa twoją twarz, wyjaw, przedemną swoją tajemnicę!
— Nie staraj się przeniknąć mojej tajemnicy, Janie Sobieski, — odpowiedział mnich, — nie dowiesz się nigdy kim jestem.
— Nigdy? — powtórzył Sobieski.
Wymówiwszy to słowo, postąpił krok naprzód, ażeby zbliżyć się do mnicha.
Starzec w mniszej odzieży podniósł ręce z gestem przestrogi.
— Nie zbliżaj się do mnie! — zawołał, — ciekawość twoja pozostanie niezaspokojona! W chwili, gdy zbliżysz się do mnie, aby mi wydrzeć moją tajemnicę, ustanie raz na zawsze moje posłannictwo, zbawienne dla Polski i dla ciebie! Twój duch opiekuńczy zniknie, gdy z niego zerwiesz zasłonę!
— Ciężka to pogróżka, pobożny mężu.
— Przykra dla ciebie, a jednakże konieczna.
W tej chwili Tatar ukazał się we drzwiach.
Iszym Beli, ujrzawszy mnicha w pokoju swego pana, ukląkł, pochylił się głęboko i skrzyżował ręce na piersiach.
Mnich przeszedł powoli i poważnie koło niego i znikł po chwili w długim, ciemnym korytarzu zamkowym.
Wkrótce potem dał się słyszeć szczęk szabli.
Wychowski wszedł do pokoju.
— Najjaśniejszy pan w tej chwili wyjeżdża, panie marszałku, — rzekł.
— Chodźcie, — zwrócił się Sobieski do swego adjutanta i do Iszyma Beli.
Po chwili wyszedł wraz z nimi.
Przed drzwiami stały konie, które Tatar przyprowadził dla swego pana i dla kapitana, oraz dla siebie.
Okryci cieniem nocy, jeźdźcy puścili się w drogę.
W niejakiej odległości od miasta doścignęli króla Michała i jego orszak.
Nazajutrz po dniu, w którym Achmed Koeprili znikł na wieczne czasy, Kara Mustafa ukazał się w seraju i polecił jednemu z wyższych urzędników pałacowych, ażeby doń sprowadził tego oficera warty serajowej, który w nocy unosił firanki lektyki.
Gdy oficer ujrzał pałacowego urzędnika, domyślił się zaraz o co chodziło.
— Kto cię przysyła? — zapytał.
— Chodź za mną, a sam zobaczysz, — odpowiedział urzędnik.
Oficęr poszedł za urzędnikiem do pokoju, w którym spostrzegł ambitnego wezyra, stojącego nieruchomo, z surową twarzą.
Gdy urzędnik seraju odszedł Kara Mustafa nie mówiąc ani słowa, przystąpił do oficera i podał mu czerwony, jedwabny sznurek.
Straszny, niemy wyrok był wyrzeczony!
Oficer wiedział co znaczyło i z głębokim ukłonem przyjął straszny podarunek.
Gdyby do następnego rana z pomocą tego sznura nie odebrał sobie życia, musiałby ponieść śmierć hańbiącą z ręki kata.
Schował sznur do kieszeni mundura i nic nie mówiąc wyszedł z pokoju do którego zaraz potem wszedł urzędnik serajowy.
— Zawołaj do mnie kata seraju! — rozkazał wezyr.
Kara Mustafa chciał widocznie władztwo swoje rozpocząć szeregiem krwawych egzekucyi, aby dać powód, że silną dłonią trzymać będzie ster rządu.
Postrach miał wzbudzić dlań uszanowanie.
Taki sposób nadawnia sobie powagi był dość zwyczajnym na dowrze Mahomeda IV.
Postrachem tylko, nie dobrocią i wdzięcznością, wysoki dostojnik mógł wymódz dla siebie bezwarunkowe posłuszeństwo.
Kara Mustafa wiedział o tem najlepiej z własnego doświadczenia.
Niepomiernie wysoki, herkulesowej budowy, pół nagi Murzyn wszedł do pokoju i upadł przed wezyrem na ziemię.
Był to Hussein, czarny kat seraju.
Kara Mustafa spojrzał ze szczególnem zadowoleniem na klęczącego, który przywykł ślepo i niewolniczo wykonywać otrzymane rozkazy.
— Osadzisz w lochu serajowym eunuchów których ci wymienię, Husseinie, — rozkazał wrezyr, — mają pozostać pod najściślejszem zamknięciem, dopóki nie otrzymasz rozkazu wypuszczenia ich na wolność.
— Hussein spełni twą wolę, dostojny baszo, — odpowiedział kat, dotykając głową do podłogi.
Kara Mustafa wymienił katowi tych eunuchów, którzy w nocy nieśli lektykę i wrzucili Achmeda do morza.
W chwilę potem osadzono ich w okropnym lochu w podziemiach seraju, ażeby więcej nie ujrzeli światła dziennego.
Uwolniwszy kata seraju, Kara Mustafa poszedł do wewnętrznych pokoi i czekał, aż go sułtan wezwie do siebie.
— Co robi Achmed? — zapytał padyszach.
— Głosy ludzkie zamilkły o nim, potężny władco, i milczą jak morze, odpowiedział Kara Mustafa z głębokim ukłonem.
— Przywdziejesz oznaki jego godności, Mustafo, — rzekł sułtan, — sądzę, że się będziesz wystrzegał i nie pójdziesz w ślady twojego poprzednika.
— Rozkaz twój, władco władców, wyśle mnie na plac boju, — odpowiedział nowy wielki wezyr, — będę się starał znaleźć tam odpowiednie pole do oddania ci ważnych usług! Państwo twoje musi wzrosnąć! Rozszerzyć się muszą jego granice i objąć sobą nowe krainy! Zatknę chorągiew z półksiężycem w Warszawie, Wiedniu i Wenecyi, a imię twoje sława głosić będzie we wszystkich krajach świata!
— Propozycya twoja podoba mi się, Mustafo! Biada ci jednak, jeśli się skończy na czczej obietnicy! — rzekł Mahomed, — oddam w twe ręce nadzwyczajne siły, ale ich użyj na powiększenie mojej monarchii.
— Wojna z Polską już się zaczęła, najpotężniejszy władco. Podczas gdy ja jeszcze bawię w Stambule, tam może już toczy się walka, która z winy mojego poprzednika niepomyślnie wypadnie. Tej jednak straty nie można mnie przypisywać! Powetuję ją i naprawię tysiąckrotnie gdyż ożywia mnie odwaga, oraz wiara w Ałłaha i jego wielkiego proroka.
— A więc dziś zaraz udajesz się do wojska?
— Jeszcze czas krótki zabawię w Stambule, aby liczbę twoich wojowników podwoić, najpotężniejszy władco, — odpowiedział Mustafa, — tylko na czele potężnej armii mogę wykonać zamierzone plany! Wojska twoje będą niezwyciężone. Choćby Polacy teraz odnieśli zwycięstwo, to wyjdzie ono na ich szkodę, gdyż łudzić się będą, że dalsze zwycięstwa przyjdą im równie łatwo!
— Nie zapominaj Mustafo, że Polska ma wodza, którego sława szybko wzrosła! — rzekł sułtan.
— Mówisz o marszałku Sobieskim, potężny władco... nie lękam się go. Zwyciężę go i upokorzę. Sława jego jest wielka, ale tem większą będzie twoja, gdy mi się uda go pokonać i u stóp twoich złożyć koronę Polski, abyś ją włożył na głowę twego wazala. Ja sam z nowemi pułkami pośpieszę na plac boju i ręczę głową, potężny władco, że nie długo poczekasz na wieść o zwycięstwie!
— Powiększy to twoją władzę i dostojeństwo, Mustafo! Idź i spełń, co mi przyrzekłeś, pierwszy baszo mojego państwa, w którego ręce powierzam największe siły.
Kara Mustafa skłonił się głęboko sułtanowi i wyszedł z pokoju.
Cel jego był osiągnięty. Ujął sobie chciwego podbojów sułtana.
Nowy wezyr w przedsieniach pałacu przyjął hołdy innych wezyrów i urzędników dworskich, a następnie udał się do swoich pokoi, ażeby poczynić potrzebne zarządzenie, celem utworzenia nowych pułków.
Wysłał kuryerów do wszystkich gubernatorów. ażeby ludzi zdolnych do broni przysyłali coprędzej do Stambułu.
Noc już zapadła, gdy nowy wielki wezyr ukończył swoje pierwsze prace i opuszczał seraj, wracając do swego pałacu.
Gdy Kara Mustafa przechodził przez wyłożone marmurem a oświetlone blaskiem księżyca podwórze, przyboczna warta sułtańska padała przed nim na kolana.
Trzy bramy cesarskiego pałacu otworzyły się szybko jedna po drugiej na skinienie dostojnika, który w swych rękach miał życie wszystkich.
Kara Mustafa przeszedł przez bramy, które się zaraz zanim zamknęły.
Księżyc oświecał jasno szeroką ulicę i wysokie mury, otaczające pałace i ogrody sułtana.
Wielki wezyr uszedł kawałek drogi pod murem.
W pewnej odległości znajdowała się w murze szeroka nisza.
Miała ona z mocy dawnych tradycyi szczególne przeznaczenie: można ją było nazwać niszą wisielców.
Żaden z mieszkańców Stambułu nie przeszedł tamtędy, nie oddawszy pokłonu jak przed poświęcanem miejscem.
Kara Mustafa przechodząc koło niszy, spojrzał na nią.
Na silnym wbitym w mur haku wisiał nieruchomo człowiek.
Księżyc jasno oświecał jego postać.
Wielki wezyr zbliżył się i przypatrzył się wisielcowi.
Twarz jego przebiegł wyraz zadowolenia.
Powieszonym był oficer straży pałacowej.
Gdy noc zapadła, spełnił on zapadły wyrok i na otrzymanym od Mustafy czerwonym sznurze śmierć sobie zadał.
Nisza wisielców otrzymała nowego mieszkańca.
Dopiero po upływie dwudziestu czterech godzin kawasom wolno było zdjąć i pochować ciało na cmentarzu zamiejskim.
Kara Mustafa przekonał się, że jego rozkaz ze straszną punktualnością został spełniony.
Panował... wielką i straszną była jego potęga.
Ale i jego życie także zależało tylko od humoru sułtana.
Nowy wielki wezyr nie obawiał się jednak padyszacha.
Stanąwszy na czele przywiązanej do siebie potężnej armii, mógł lepiej zabezpieczyć swą władzę niż jego poprzednik.
A jednakże był ktoś potężniejszy niż sułtan i wielki wezyr, ktoś co trzymał wszystkie nici w swych rękach i panował nawet nad nowym najwyższym dostojnikiem.
Tym jednym był Allaraba.
Nad brzegami Dniestru zebrały się wielkie siły świeżo zwerbowanego wojska i nadciągały coraz nowe kompanie, tak, że powstał wielki obóz, którego namioty tworzyły rodzaj miasta.
W obozie oczekiwano na króla Michała i Sobieskiego, z którymi razem miał także przybyć prymas.
Dla króla rozbito wielki, mocno zbudowany namiot, a w pobliżu wzniesiono mniejszy dla osób z najbliższego orszaku.
Pewnego posępnego wieczoru, gdy zmierzch zapadł wcześnie, oczekiwano przyjazdu monarchy i warty były już rozstawione koło jego namiotu.
Nagle w blizkości królewskiego namiotu ukazał się Czerwony Sarafan.
Żołnierze trącali się wzajemnie i wskazywali dziwaczną postać, która śmiejąc się i tańcząc postępowała pomiędzy wojskiem.
Wojskowi radzi widzieli Czerwonego Sarafana, którego ukazywanie się zwiastowało im wybuch wojny.
Nagle czerwony Sarafan stanął przed dwoma żołnierzami odbywającymi wartę przy namiocie królewskim.
— Na kogo czekacie? — zapytał ich.
— Czy nie wiesz? — odpowiedzieli, — na naszego króla Michała.
— Jak się nazywa?... Michał?... — zawołał czerwony Sarafan, — mylisz się chyba!
— Król Michał przybywa właśnie do obozu. Zaraz go sam zobaczysz! — odpowiedziano.
Czerwony Sarafan wstrząsnął głową.
Z oddali słychać było okrzyki żołnierzy, witających króla, Sobieskiego i prymasa.
Król Michał jechał konno, przy nim Sobieski.
W orszaku to powozami to konno znajdowali się panowie dworscy, w ich liczbie prymas, kanclerz Pac i brat jego hetman polny, podskarbi Morsztyn i pisarz polny koronny Czarniecki.
Jeźdźcy z pochodniami jechali naprzód i po obu stronach orszaku, który przedstawiał wspaniały i malowniczy widok.
Z okrzykami mieszały się donośne odgłosy rogów, uderzenia bębnów i wystrzały wiwatowe.
Cały obóz polski okazywał największą radość.
Nieprzyjaciele Sobieskiego z zawiścią patrzyli na to, że wojska najgłośniejszemi okrzykami witały bohatera, którego uwielbiali zarówno starzy żołnierze jak nowozaciężni.
— Patrz, marszałku, rzekł król do Sobieskiego, jak cię żałośnie wita lud zbrojny... Pamięta on, żeś go prowadził do zwycięstwa i wdzięcznym ci jest za to!
— Są to po większej części starzy żołnierze najjaśniejszy panie, — odpowiedział Sobieski, — spodziewając się nowych zwycięstw i nowych łupów!
Król z orszakiem zbliżył się do wielkiego przeznaczonego dla siebie namiotu.
— Sprawiedliwem będzie marszałku, — rzekł do Sobieskiego, — jeżeli cię przyjmę do swojego namiotu, aby i z mej strony okazać ci także uznanie! A zatem zapraszam cię!
— Jest to dla mnie oznaką wielkiej łaski, najjaśniejszy panie, — odpowiedział Sobieski.
W tej chwili czerwony Sarafan przecisnął się pomiędzy niosącymi pochodnie i dostał się aż pod konie króla i marszałka.
— Który jest król? — zawołał — czy nie wiecie?...
I wskazując na Sobieskiego dodał:
— Oto ten jest król!
Słowa te na wrogach Sobieskiego; którzy je usłyszeli, sprawiły bardzo przykre wrażenie.
— Nie bierz mu tego za złe, najjaśniejszy panie, — rzekł Sobieski do Michała, — to czerwony Sarafan.
Żołnierze usunęli się w głąb śmiejącego się głośno czerwonego Sarafana i opróżnili dla króla drogę do namiotu.
Pochodnie oświecały orszak.
Hetman polny Pac zbliżył się do podskarbiego, aby zobaczyć co teraz nastąpi.
Król Michał zwrócił się do Sobieskiego i zaprosił go gestem, żeby z nim wszedł do namiotu.
Inni panowie zbliżyli się także do niego i wraz z nim weszli do przygotowanego dla króla obozowego mieszkania, w którem znajdował się wielki stół, kilka krzeseł i dwa wygodne łoża.
Trzej jeźdźcy ze straży przybocznej weszli także do namiotu niosąc pochodnie i stanęli przy wejściu, aby oświecać jego wnętrze.
Kamerdyner królewski przyniósł dwa lichtarze i wyszedł widocznie po to, ażeby wyjąć z pakunku przywiezione świece i obsadzić je.
Król zwrócił się tymczasem do obecnych i oświadczył, iż pragnąc dać Sobieskiemu dowód, że prawdziwie ceni jego zasługi, prosi go, ażeby zamieszkał w jego namiocie.
Hetman polny litewski skorzystał z tego chwilowego odwrócenia uwagi króla i podał podskarbiemu Morsztynowi dwie różowe świece, które otrzymał od Jagiellony.
Podskarbi nie mówiąc ani słowa oddał te świece kamerdynerowi, a ten myśląc, że zostały wyjęte z przywiezionych pakunków, obsadził je w lichtarzach a następnie zapalił.
Król zmęczony podróżą odprawił wkrótce obecnych, tylko prymas, Sobieski, podskarbi i kamerdyner pozostali jeszcze przez czas jakiś w namiocie.
Ludzie z pochodniami wyszli także, ponieważ światło świec dostatecznie oświetlało namiot.
Michał Pac czekał w blizkości namiotu, ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, co dalej nastąpi, słyszał już bowiem, że król zaprosił Sobieskiego do swego namiotu, wszystko zatem stało się podług jego przewidywań.
Jednakże po upływie pewnego czasu Michał Pac pomyślał, że jego obecność może zwrócić czyją uwagę.
Trzeba było tego uniknąć, a zresztą wszystko było jak najlepiej przygotowane do spełnienia zamachu.
Opuścił zatem swoje stanowisko i udał się do namiotu brata swego, kanclerza.
Prymas Prażmowski życząc królowi i Sobieskiemu dobrej nocy, opuścił namiot królewski i udał się do swojego.
Właściwe jego miejsce było w namiocie króla, na tę noc jednak musiał go ustąpić Sobieskiemu.
Wkrótce potem król kilkoma łaskawemi słowy pożegnał podskarbiego.
Kamerdyner również, przyniósłszy dzbanek wina i kielichy, otrzymał pozwolenie odejścia.
Król i Sobieski pozostali sami w namiocie.
U wejścia do namiotu od strony zewnętrznej stało dwóch szyldwachów, a opodal znajdowało się kilku oficerów ordynansowych.
Król był w najlepszym humorze.
Przystąpił do stołu, na którym się paliły dwie różowe świece i wziąwszy kielich napełniony winem, rzekł:
— Piję za twoje zwycięzstwo, marszałku! Obyś pokonał Turków! Trąć się z twoim królem!
Sobieski był zamyślony.
Uderzyło go to, że prymas żegnając się z królem, okazał się bardzo obojętnym i jakby urażonym.
Znał on wpływ prymasa w Wielkopolsce, który mógł wiele zaważyć w czasach, gdy wojna wymagała wiele ofiar w ludziach i pieniądzach.
Posłuszny wezwaniu króla, wziął puchar, trącił się z królem i wychylił.
— Zdaje mi się marszałku, — rzekł król, — że na twem czole zasiadła jakaś ciemna chmura, której nie widywałem. Co ci jest?
— Czy wasza królewska mość pozwoli, abym powiedział szczerze? — zapytał Sobieski.
— Żądam tego, panie marszałku.
— Popsuło mi humor spostrzeżenie, które zrobiłem przed chwilą! Książę prymas odszedł widocznie niezadowolony, a to w tych czasach nie jest dobrym znakiem! Zdaje mi si jednakże, że zgaduję powód. Książę prymas miał pierwsze prawo do przebywania w namiocie królewskim i sądzi, że łaska jaką mi wasza królewska mość okazać raczył, jest ujmią dla jego przywileju! To obudziło jego niezadowolenie.
— Być może! Książę prymas dba bardzo o swoje przywileje.
— A w obecnej chwili nie należałoby ograniczać tych przywilejów, najjaśniejszy panie! Upraszam zatem waszej królewskiej mości o pozwolenie zaproszenia tutaj prymasa. Wysoko cenię łaskę, jaką mi najjaśniejszy pan okazać raczył, ale niech mi wolno będzie miejsca tego ustąpić temu, kto ma do niego pierwsze prawo.
— Uznaję twój dobry zamiar i zgadzam się na to, panie marszałku, — chciałem ci dać dowód mojej wdzięczności, skoro jednakże sądzisz, że tak będzie właściwiej, udaj się do swego namiotu i zaproś do mnie prymasa.
Sobieski podziękował królowi i odszedł.
Gdy wyszedł z namiotu wydało mu się, że się znajduje w jakimś szczególnym stanie, którego nie czuł wcale będąc w namiocie.
Doznawał przez chwilę takiego wrażenia, jakby się wszystko dokoła niego kręciło.
Po kilku minutach jednak odurzenie to przeszło.
Sobieski udał się do namiotu prymasa, którego w imieniu króla, na mocy służącego mu tradycyjnego przywileju, zaprosił, ażeby noc przepędził w namiocie monarchy.
Zaproszenie to widocznie rozproszyło zły humor prymasa, którego bezzwłocznie odprowadził do królewskiego namiotu.
Michał przyjął go z należnemi jego dostojeństwu honorami i zaprosił do zajęcia drugiego w namiocie znajdującego się łóżka, sam zaś w odzieży położył się na łożu przeznaczonem dla siebie.
Prymas poszedł za jego przykładem.
Dwie świece pozostały niezgaszone, ażeby w namiocie nie było ciemno.
Sobieski kontent z załatwienia sprawy, któraby łatwo sprowadzić mogła przykre następstwa, udał się do swojego namiotu, w którym zastał Wychowskiego i Tatara Iszyma Beli.
Znalazł tam dla siebie łóżko gotowe, na które rzucił się.
Dopiero w chwili zaśnięcia przypomniała mu się przestroga tajemniczego mnicha, o której następnie zapomniał.
Zdawało mu się, że ponownie słyszy wyrazy:
— Udaj się z królem do obozu, lecz nie śpij w królewskim namiocie, ale postaraj się o to, żeby prymas tam spał. Śpij w swym namiocie sam i nie pozwól spać ze sobą nikomu obcemu.
Nie myśląc o tem ostrzeżeniu, Sobieski jednak zastosował się do niego.
Prymas był w namiocie króla.
Przejęło go to niepokojem, jakkolwiek stary mnich mówił doń jeszcze:
— Jeżeli prymas u króla spać będzie, ocali to ciebie i króla.
Widocznie zatem był uknuty jakiś zamach.
Niepokojące obrazy snuły się w myśli Sobieskiego gdy zasypiał.
Jednakże prymas znajdował się w namiocie króla.
Cóżby było, gdyby on sam miał jakie nieprzyjazne zamiary, on, o którym wiadomo było, że się nie liczył do sprzyjających monarsze?...
Sobieski zerwał się z łóżka.
Było już dawno po północy, ale może jeszcze nie zapóźno, ażeby przeszkodzić zamachowi, jeżeli miał być wykonany tej nocy jeszcze.
Iszym Beli, leżący przed wejściem do namiotu, usłyszawszy swego pana wstał również.
W namiocie było ciemno.
— Panie, czy nie będziesz spał? — zapytał Tatar.
— Mam jeszcze spełnić obowiązek, Beli, — odpowiedział Sobieski i wyszedł.
Naokoło w obozie było cicho i ciemno.
Zmiana wart odbyła się przed chwilą.
Sobieski przeszedł koło namiotu Paca.
Przystąpił do szyldwacha, który na widok wodza, stanął w wojskowej postawie.
— Czy kto wychodził z namiotu? — zapytał Sobieski.
— Nie, panie marszałku, od godziny nikt nie wchodził i nie wychodził, — odpowiedział żołnierz.
Około namiotu króla panowała głęboka cisza.
Sobieski zawahał się.
W obawie o bezpieczeństwo monarchy posuwał się może zadaleko.
Czyż miał przerywać sen panującego?
Przystąpił do szyldwachów, którzy sprezentowali broń i zapytał ich także, czy kto nie wchodził albo nie wychodził.
Odpowiedzieli przecząco.
Chciał już wracać do swego namiotu, gdy nagle płótno namiotu królewskiego uchyliło się i ukazał się prymas blady, chwiejący się.
Sobieski poznał go.
Książę prymas wyglądał jak widmo.
Świece w namiocie króla wypaliły się i zagasły.
— Co się stało? — zawołał Sobieski.
— Na pomoc.... umieram.... — jęknął prymas grobowym głosem.
I upadł przed namiotem.
— Przynieść pochodnie! Co tu się stało? — zawołał Sobieski.
Kamerdyner króla nadbiegł ze światłem.
Ukazała się straż z pochodniami.
Znalazło się kilku oficerów i panów z królewskiego orszaku, a zaraz potem przybył kanclerz Pac, podskarbi Morsztyn i hetman polny Pac.
Patrzyli oni, nie rozumiejąc o co chodzi, na stojącego w blasku pochodni Sobieskiego i zapytywali się wzajemnie wzrokiem.
Sobieski nie był w namiocie króla, żył, cudownym jakimś sposobem i tym razem uniknął śmierci.
Stał przy nieruchomym, obumarłym księciu prymasie.
Sobieski rozkazał przyzwać lekarzy znajdujących się w obozie i z służącymi oraz z kilkoma oficerami i ludźmi niosącymi pochodnie wszedł do namiotu króla.
Uderzył go szczególny, przykry zaduch, który jednak prędko ustąpił gdy płótna namiotu pozostawiono podniesione.
— Na pomoc... umieram! — dał się słyszeć słaby głos z namiotu...
Był to głos króla, widocznie pasującego się ze śmiercią.
— Najświętsza Panno! — zawołał Sobieski, — co się stało naszemu miłościwemu panu?...
— Na pomoc... duszę się!..
Wielkie zamieszanie powstało pomiędzy osobami znajdującemi się w namiocie, do których przyłączyli się także podskarbi i obaj Pacowie.
— Zaszło tu coś niedobrego! Zdrada!... — rzekł Sobieski przystępując do chorego i bladego jak marmur króla, — lekarzy! lekarzy tutaj!
Powietrza! duszę się!... marszałku... ratuj!... Jesteś mi wierny... zdaje mi się, że umieram!... jęczał król Michał.
Sobieski pomógł królowi podnieść się i wraz z kamerdynerem wyprowadził chorego z namiotu.
Posadzono go na krześle..
Dzień już świtał.
Sobieski był w łatwem do pojęcia wzburzeniu.
Słowa starego, tajemniczego mnicha sprawdziły się.
Gdyby Sobieski nie był ich sobie przypomniał, gdyby nie przyszedł zobaczyć co się dzieje z królem, znalezionoby go nazajutrz martwego w łóżku.
Kanclerz, Pac, podskarbi i hetman polny Pac stali opodal, rozmawiając, ponieważ to co zaszło, było dla nich niepojętem.
Następnie udali się do namiotu, do którego z rozkazu Sobieskiego przeniesiono prymasa, w nadziei, że może od niego zdołają się czegoś dowiedzieć.
Zastali jednak prymasa bez przytomności, a lekarze, którzy pośpieszyli do króla, powiedzieli, że nie ma prawie nadziei utrzymania przy życiu pierwszego dostojnika kościoła.
Wiadomość o tem co zaszło rozeszła się o świcie po obozie i gromadzono się zewsząd, ażeby się prawdy dowiedzieć.
Wielu sądziło, że wódz Sobieski nie żyje.
Gdy go zobaczono przy królu, wojsko uspokoiło się.
Sobieski wezwał żołnierzy, ażeby powrócili do namiotów i zachowali się spokojnie.
Lekarze zrewidowali króla i zadali mu łagodzące środki, oświadczyli jednakże Sobieskiemu, że należy monarchę natychmiast przewieźć do Lwowa, gdzie będzie mógł być lepiej pielęgnowanym, niż w obozie.
Na zapytanie Sobieskiego, co mogło spowodować nagłe zasłabnięcie króla i prymasa, lekarze nie byli w stanie nie odpowiedzieć.
Sobieski sam nie pojmował tego, co zaszło, bo gdyby wino, które pił z królem było zatrute, toby i on był się otruł.
A jednak mnich przepowiedział niebezpieczeństwo, tylko że zamiast Sobieskiego, prymas padł pastwą śmierci.
Sprowadzono natychmiast kilka powozów; w najwygodniejszym umieszczono chorego króla, w drugim zmarłego już prymasa.
Sobieski nie poprzestał na pozostawieniu przy królu podskarbiego i kamerdynera, lecz dał rozkaz swemu adjutantowi Wychowskiemu, ażeby nie oddalał się od monarchy i polecił również Iszymowi Beli, żeby został przy królu i na wszystko zwracał baczną uwagę.
Następnie dodał do powozów znaczną eskortę.
Powozy pod dozorem lekarzy bezzwłocznie wyruszyły w drogę do Lwowa.
Sobieski przejęty był żałobą i oburzeniem, ponieważ lekarze obozowi niewiele dawali nadziei utrzymania króla przy życiu.
Wzburzenie pomiędzy wojskiem uspokoiło się powoli, ponieważ Sobieski pozostał w obozie.
Miał on wielką ochotę kazać aresztować obu Pacow, przyszło mu jednak na myśl, że taki krok mógłby mieć fatalne następstwa, ponieważ dwaj bracia mieli stronników pomiędzy wojewodami, a gdyby wojewodowie obrażeni opuścili obóz ze swojemi oddziałami, osłabiłoby się wojsko, mające lada chwila stanąć do boju z nadciągającemi siłami tureckiemi.
Nie taił przed sobą Sobieski, że w obec nieprzyjaciół, którzy używają takich środków i jego życie jest w niebezpieczeństwie, nie miał jednak obawy, ponieważ miał stronników pomiędzy wojewodami i całe wojsko za sobą.
Szło tylko, o dopilnowanie się, ażeby skrytobójcy nie znaleźli łatwej sposobności do wykonania swojego planu.
Był więc ostrożnym w piciu i jedzeniu, spał w ubraniu, mając zawsze szablę pod ręką i otaczał się strażą, na której mógł polegać bezwarunkowo.
Michał Pac i brat jego wystrzegali się starannie wszystkiego, coby mogło zwrócić na nich podejrzenie.
Plan ich powiódł się tylko w połowie.
Przypadek chciał, żeby nie Sobieski, lecz sprzyjający im prymas padł ofiarą ich zbrodniczego zamachu.
Teraz jednakże nie mogli nic przedsięwziąć przeciw Sobieskiemu, musieli czekać dogodnej okazyi.
Hetman polny Pac był pewny, że taka okazya zdarzy się w najbliższej bitwie.
Po upływie kilku dni Wychowski i Iszym Beli, powrócili do obozu.
Do tego czasu Sobieski starał się unikać obu Paców.
Teraz i oni przybyli do jego namiotu, ażeby się dowiedzieć, jaką wiadomość przynoszą powracający.
Wychowski przystąpił do Sobieskiego i wzruszonym głosem oznajmił, że król we Lwowie dokonał życia.
Głucha cisza nastąpiła po tej żałobnej wieści.
Sobieski kazał przynieść krepy i obwiązał nią rękojeść swojej szabli.
Następnie spojrzał na stojącego naprzeciw hetmana polnego Paca i rzekł donośnie:
— Jeżeli śmierć naszego miłościwego pana nastąpiła z winy zdrajcy, to kara nieba spadnie na winnego i śmierć króla będzie poniszczoną! Módlmy się za duszę króla Michała!
Ukląkł.
Inni poszli za jego przykładem.
Uroczysta to była chwila.
Głęboka cisza panowała w obozie: wszyscy zanosili modły o spokój duszy zmarłego monarchy.
Tron był opróżniony, potrzeba było wybrać nowego władcę.
Tymczasem jednak niebezpieczeństwo było zbyt wielkie.
Potrzeba było wprzód je usunąć i następnie dopiero myśleć o elekcyi.
A jakież to spory, jaki zamęt miała ona sprowadzić! Król Michał, dla którego korona nie była lekką, przeniósł się do lepszego świata.
Umarł w trzydziestym piątym roku życia.
Pochowano go w Krakowie, a serce jego złożono w klasztorze Kamedułów na Bielanach pod Warszawą.
W oszańcowanym obozie pod Chocimem, w którym znajdowało się czterdzieści tysięcy Turków i tyleż Tatarów, dowodził wezyr wojny Hussein basza, noszący tytuł seraskiera.
Wezyr Kara Mustafa w tych dniach dopiero, jak widzieliśmy, został mianowany wielkim wezyrem i pozostawił dowództwo osiemdziesięciotysięcznej armii seraskierowi.
Nazajutrz po zgonie króla Michała we Lwowie, zewnętrzne straże łańcucha forpoczt przyprowadziły do obozu cudzoziemca, którego postępowanie wydawało się podejrzanem.
Miał on na sobie ciemną podartą bluzę i fez, i bystrym wzrokiem rzucał na wszystkie strony.
Był to Timur, sługa indyjskiego kapłana.
— Pst... gdzie mnie prowadzicie! — zapytał żołnierzy po turecku.
— Do Husseina baszy, do saraskiera! — odpowiedzieli.
Timur błysnął oczyma z zadowoleniem.
— Właśnie chciałem iść do potężnego seraskiera! — rzekł.
Żołnierze zaprowadzili go do kosztownego wielkiego namiotu baszy.
Seraskier siedział na sposób turecki na wspaniałej, jedwabną materyą obitej sofie.
Czarni niewolnicy znajdowali się w głębi.
Timur padł na dywan przed wodzem.
— Ważną wiadomość ci przynoszę wielki i waleczny baszo, — rzekł.
— Wszak jesteś sługą indyjskiego kapłana, który ma swój pałac w Stambule? — zapytał Hussein basza.
— Tak, wielki i potężny wodzu, jestem Timur, sługą mądrego Allaraby! Twoi żołnierze schwytali mnie i przyprowadzili tutaj! Tym sposobem najłatwiej dostałem się do ciebie.
— Jaką mi przynosisz wiadomość?
— Przedewszystkiem mam ci oznajmić, wielki i mężny baszo, że król twych wrogów przeszedł do królestwa cieniów.
— Król Michał umarł? A Jan Sobieski, wódz jego?...
— Żyje i dzisiaj z wojskiem wyrusza przeciw tobie.
Seraskier powstał.
— Czy mówisz prawdę, Timurze?
— Ręczę głową, panie! Byłem aż pod obozem twoich nieprzyjaciół i widziałem jak wyruszali! Ale nieprzyjaciele twoi nie są tak liczni, jak wojska twoje... będzie ich najwyżej połowa!
— Zgadza się to z otrzymanemi przezemnie doniesieniami, — odpowiedział Hussein basza, — nie mam zatem powodu nie wierzyć twoim słowom. Ma my przed sobą słabszego nieprzyjaciela i łatwo nam będzie go pokonać. Zostaniesz tutaj.
Rozkazawszy Timurowi dać posiłek, seraskier wydał rozkaz, żeby dowódcy pułków zebrali się w jego namiocie.
Rozkaz ten wykonano wkrótce i na odbytej radzie wojennej postanowiono oczekiwać nieprzyjaciela, ażeby pod obozem stoczyć z nim bitwę.
Wysłani szpiedzy przynieśli do obozu wiadomość, że Polacy nadciągają od trzech stron.
Wkrótce między jednym z wysuniętych naprzód oddziałów tatarskich i przednią strażą Sobieskiego przyszło do bitwy, która się niezadługo zamieniła w walkę ogólną.
Atak Polaków, którzy chcieli Turków i Tatarów napaść w ich obozie, był tak gwałtowny, że Hussein basza był zmuszony rozwinąć wszystkie swe siły, aby stawić czoło nacierającemu nieprzyjacielowi.
Jakkolwiek armia Sobieskiego wynosiła tylko pięćdziesiąt tysięcy przeciw osiemdziesiotysięcznemu nieprzyjacielowi, zastępowała jednak odwagą i zręcznem dowództwem liczebną mniejszość.
Przez całe popołudnie wrzała walka na wielkiem polu nad Dniestrem.
Krew płynęła strumieniami w tem strasznem starciu.
Hussein basza był tak pewny zwycięstwa, że nie poczynił żadnych zarządzeń na przypadek odwrotu, lecz przypatrywał się spokojnie ze wzgórza przebiegowi walki.
Sobieski dowodził środkiem swej armii.
Dowódcą prawego skrzydła był hetman polny Pac, lewem skrzydłem dowodził inny generał.
Temu ostatniemu Sobieski ufał, ale niedowierzał Pacowi.
Nie miał jednakże dotąd uzasadnionego powodu do odebrania mu dowództwa, a krok taki bez dostatecznego umotywowania, wywołałby niezadowolenie pomiędzy wojewodami.
Ostrożność kazała mu jednak mieć ciągle baczne oko na prawe skrzydło.
Armaty które z rozporządzenia Sobieskiego zajmowały doskonałą pozycyę, sprawiły pierwsze zamieszanie w szeregach nieprzyjacielskich, czyniąc w nich wielkie spustoszenie.
Działa tureckie były źle obsługiwane i niewielką Polakom zrządzały szkodę.
Widząc przewagę artyleryi, Sobieski rzucił swe wojsko w ten punkt, w którem dostrzegł zamieszanie w wojsku nieprzyjacielskiem.
W tej chwili jednak spostrzegł z przerażeniem, że prawe skrzydło, jakkolwiek widziało sukces środka, chwieje się, i że Pac nie chciał czy nie umiał utrzymać swoich żołnierzy.
Sobieski zdał na jednego, z podwładnych dowództwo swoich pułków, przemówił kilkoma słowy zachęty do żołnierzy i puścił się przez ciżbę ku prawemu skrzydłu, ażeby tam, jeżeli się da jeszcze, utrzymać porządek.
Jeszcze chwil kilka a cofanie się prawego skrzydła byłoby fatalnie wpłynęło na los bitwy.
Sobieski przybył na spienionym rumaku.
— Nędznym zdrajcą jest każdy, kto nie pójdzie za mną! — zawołał grzmiącym głosem.
Ukazanie się jego zelektryzowało tracących odwagę żołnierzy.
— Każdego tchórza, który się o krok cofnie, położę trupem na miejscu! Hetman polny Pac uśmiechnął się pogardliwie na te głośno wyrzeczone wyrazy.
— Siły nieprzyjaciela są przeważne! — zawołał w obec Sobieskiego, który znajdował się w blizkości.
— Tak nie mówi generał, tylko tchórz! — krzyknął w odpowiedzi Sobieski.
Słowa te do szalonego gniewu przy prowadziły Paca.
Uniósł się tak dalece, że pochwycił za broń.
Sobieski znalazł szukaną sposobność.
— Rozbroić hetmana Paca! — rozkazał wiernym rycerzom, którzy się znajdowali w jego orszaku.
— Pierwszy, który się do mnie zbliży, zginie na miejscu! — krzyknął groźnie Michał Pac.
Sobieski sam przyskoczył do swego przeciwnika.
Niektórzy wojewodowie chcieli przeszkodzić ich spotkaniu.
— Ustąpcie przyjaciele, — zawołał Sobieski, — przegramy bitwę i zgubimy Polskę, jeżeli nie usuniemy hetmana polnego. Jako naczelny wódz rozkazuję aresztować go!
— Dobrze, ażeby walka nie doznała przerwy! Ale tylko z tego względu rozkaz marszałka może być wykonany, — poddali się jego woli wojewodowie.
Wszelka zwłoka groziła największem niebezpieczeństwem.
Wprawdzie ukazanie się Sobieskiego położyło tamę popłochowi i nie powstrzymało cofających się, ale Hussein basza dostrzegłszy słaby punkt, rzucił na prawe skrzydło najdzielniejsze swoje pułki.
Nadzwyczajny tylko wypadek mógł armię polską ocalić od porażki.
Wiedząc o tem Sobieski czuł, że musi powziąć postanowienie stanowcze, chociażby miał przez to narazić sobie wszystkie znakomitości kraju.
Natarł na hetmana polnego.
Oddaj szablę hetmanie! — zawołał.
Pac roześmiał się pogardliwie.
— Czyś stracił zmysły marszałku? od kogoż to tego żądasz? — odrzekł zuchwale.
— Od tego, który podniósł broń przeciw swemu wodzowi, — zawołał Sobieski.
— Na piekło i szatana! — zawołał Pac, zamierzając się szablą.
Lecz wódz jednym zamachem wytrącił broń z ręki słabego przeciwnika.
— Schwytać go! — rozkazał swoim jedźcżom.
Jeźdźcy przyskoczyli do Paca i w jednej chwili wysadzili go z siodła.
— Poddaj się hetmanie, bo każę cię związać! — zagroził Sobieski w gniewie.
— Przyjdzie kiedyś pomiędzy nami do porachunku, — zawołał Pac, pałający nienawiścią, — w tej chwili poddaję się przemocy.
Żołnierze odprowadzili rozbrojone go hetmana.
— Pilnujcie go! jesteście odpowiedzialni za jego życie! — zawołał jeszcze do nich Sobieski.
Następnie zwrócił się do wojsk, stanowiących prawe skrzydło i zawołał:
— Za mną! Ja was powiodę i zaręczam wam, że odniesiemy zwycięstwo! Kto nie jest nędznym tchórzem, niech spieszy za mną.
Słowa te i przykład wodza wywarły wpływ niepokonany.
Żołnierze, którzy już stracili odwagę, pośpieszyli za bohaterem, który stanął na ich czele, rozpoczęli na nowo walkę i po godzinnem pasowaniu się z nieprzyjacielem, okrzyk radości obwieścił, że wyborowe pułki seraskiera cofają się.
Wkrótce cała armia turecka o ile uniknęła śmierci na placu walki, znajdowała się w dzikim popłochu.
Hussein basza z trudnością zdołał umknąć i musiał pozostawić namioty, kobiety, skarby aby tylko ocalić życia.
Oprócz bohaterstwa Sobieskiego i wiernego mu wojska, przyczyniła się do zwycięstwa ta okoliczność, że hospodarowie wołoski i mołdawski wiernie z swemi wojskami trzymali się Polaków i ściśle wypełniali zlecenia Sobieskiego.
Skłaniała ich do tego nienawiść do seraskiera Husseina baszy, który raz w zapamiętałości swojej tak się daleko posunął, że jednego z książąt mołdawskich uderzył za to, że z jego wojska był niezadowolony.
Zwycięstwo Sobieskiego w bitwie pod Chocimem było tak świetne, chociaż z początku losy walki były niepewne, że nietylko cały obóz turecki z wszystkiemi kosztownościami baszy wpadł w ręce jego, ale nadto dziesięć tysięcy Turków dostało się do niewoli.
Niewielu Turków zdołało ujść do Kamieńca, znaczna liczba w ucieczce utonęła w Dniestrze.
Cała siła zbrojna nieprzyjaciela była zniweczona i Jan Sobieski, gdy zapadł zmrok wieczorny, stał na pobojowisku jako zwycięzca, otoczony swojem wyćwiczonem rycerstwem, które w nim widziało niezrównanego i niezwyciężonego bohatera.
Nawet ci wojewodowie, którzy dotychczas byli dla niego nieprzychylnie usposobieni, pod wpływem tego świetnego zwycięstwa i radości, jaką ono wszystkich przejmowało, zmienili usposobienie, ulegli nieprzepartemu popędowi serca i zebrawszy się, złożyli Sobieskiemu powinszowanie zwycięstwa, godząc się z nim na przyszłość szczerze i serdecznie.
Stojący opodal kanclerz Pac nie spodziewał się tego wcale.
Miał on właśnie zamiar przystąpić do Sobieskiego i w dumnych wyrazach, pewny poparcia znacznej liczby niezadowolonych, zażądać uwolnienia swego brata.
Spostrzegł jednakże, że ci, którzy z nim dotąd trzymali, zwrócili się nagle na stronę Sobieskiego.
Był to dla Sobieskiego i jego wiernych stronników wzniosły i pocieszający widok, gdy przy blasku pochodni wojewodowie przystąpili do niego i pochylili przed nim swoje szable na znak uszanowania i hołdu.
W blizkości wodza stali hospodarowie, a opodal przywódcy wziętych do niewoli Turków.
Sobieski był tak rozrzewniony, że widać było łzy w jego oczach.
Korzystając z tego wzruszenia, kanclerz Pac przystąpił do niego.
— Pozwól i mnie powinszować ci nowego zwycięstwa, — rzekł głośno, z wyrachowaną obłudą, — zalicz i mnie do swych stronników, dzielny marszałku.
— Jakto?... kanclerz Pac przemawia do mnie temi słowy? — rzekł Sobieski zdziwiony, — daję słowo, że słyszę je po raz pierwszy z ust jego! Wszystkiego się spodziewałem tylko nie tego.
— Czy chcesz mnie odepchnąć marszałku?
— Daleką jest odemnie ta myśl, — zawołał Sobieski, zawsze ożywiony pojednawczym duchem, podając kanclerzowi rękę, — cieszę się, że odtąd zgoda zapanuje między nami!
— Czy sądziłeś, marszałku, że niechęć i nierozwaga mego brata nie pozwoli ci uznać zasług, jakie położyłeś dla ojczyzny? — mówił kanclerz dalej z wyrachowaniem, — nie, zwycięzki bohaterze, nie powinieneś potępiać zazdrości człowieka, któryby chętnie poszedł w twoje ślady. Nie odtrącaj od siebie Michała Paca, chociaż się okazał twoich laurów zazdrosnym. Zazdrość ta natchnie go chęcią wstępowania w twoje ślady! Mam tego niepłonną nadzieję!
— Jeżeli taką masz nadzieję, kanclerzu, to nie chcę, aby tę radosną chwilę mącił jaki ton dysharmonijny, rzekł Sobieski z dobrocią, — zapomnijmy o tem, co zaszło! Idź kanclerzu i zanieś swemu bratu wiadomość, iż to, co się stało pomiędzy nami, uważam za zupełnie niebyłe.
Kanclerz skłonił się zlekka Sobieskiemu i odszedł.
Dopiął tego, co miał na celu.
Radość z odniesionego zwycięstwa skłoniła Sobieskiego do wypuszczenia z ręki broni, jaką miał przeciw swemu nieprzejednanemu wrogowi.
Zamiast go zgubić i zdeptać, Sobieski postąpił wspaniałomyślnie, co jeszcze powiększyło nieubłaganą Nienawiść Michała Paca.
Nie przyszedł on do Sobieskiego z bratem swoim kanclerzem, aby mu podać rękę na znak przebaczenia i zgody, ale w nocy opuścił obóz i odjechał do Lwowa.
Upokorzenie, jakiego doznał, było nowym bodźcem dla jego nienawiści, którą jednakże musiał taić w sobie aż do godziny odpowiedniej dla jej wybuchu.
Karoca zaprzężona sześcioma wspaniałemi końmi, którą poprzedzał jeździec konny, a na której stopniach stali słudzy z pochodniami, przejeżdżała przez ponure i brudne ulice Warszawy.
Na drzwiach karocy widać było wyzłacane herby wojewodziny Wassalskiej.
Jezdni i piesi ustępowali z drogi karecie i musieli uważać, ażeby się nie oparzyć opadkami z pochodni, które służba otrząsała na ulicę, ażeby jaśniej świeciły.
Jagiellona powracała do swego pałacu z odwiedzin u Maryi, małżonki marszałka koronnego Sobieskiego.
Marya, nie znająca nienawiści jej do swego męża, polubiła ją i przyjmowała ją chętnie.
Gdy Jagiellona powróciła do swego pałacu i udała się do swych pokoi, służąca przyniosła światło i pomogła swej pani zdjąć okrycie i kapelusz.
Było już późno.
Małżonka Sobieskiego opowiedziała wojewodzinie, którą uważała za przyjaciółkę, iż teraz po śmierci króla spodziewa się korony dla swego męża.
Słowa te wywołały w umyśle Jagiellony prawdziwą burzę gniewu i zawiści, które wobec Maryi Kazimiery starała się hamować, lecz która teraz, gdy była sama, z tem większą wybuchły potęgą.
— Głupia i zarozumiała kobieto! — mówiła z wyrazem twarzy, przejętym nienawiścią i szyderstwem, — łudzisz się szalonemi nadziejami! Śmierci wprawdzie Jan Sobieski uniknął... uniknął jakby cudem... jakby go strzegła jakaś niewidzialna ręka... ale korony nie otrzyma, chociażbym życiem przypłacić to miała!... Znam ja twego ducha opiekuńczego, Sobieski, tego ducha, który ukazuje się wszędzie, aby cię przestrzedz, gdy ci grozi niebezpieczeństwo! Wiem, że ten twój anioł opiekuńczy żyje i nędzną okrywa się odzieżą! Jest nią ta niewolnica, której nienawidzę! Zdaje się, jakby szatan siedział w tej dziewczynie, która wszystko wie i słyszy, która wszędzie jak pies biegnie za tobą! Ale przyjdzie chwila, w której ten twój duch opiekuńczy dostanie się znów w moje ręce... a wtedy skuteczniej się postaram, aby jego głos ostrzegający umilkł na zawsze.
Po chwili milczenia wojewodzina dalej rozmawiała z sobą.
— Szczęśliwa ta Marya Kazimiera, — mówiła dalej do siebie Jagiellona po krótkiej chwili milczenia, — kocha zawsze tego swego Anglika, podbójcę serc niewieścich, hrabiego Rochestera. Wybadałam ją zręcznie, choć się z tem tai! Rochester i Sobieski... co za różnica! co za sprzeczność! Ulubieniec kobiet i ulubieniec boga wojny! Apollo i Mars u stóp jednej kobiety! Któż jej może mieć za złe, że ma tajemną skłonność do Apollina, chociaż należy do Marsa! Lecz biada ci, jeżeli Mars dowie się czegoś lub spostrzeże! Sądzę, że zabiłby i ciebie i Apollina, aby honor jego nie doznał plamy!... Pozyskuję coraz większe zaufanie, wkrótce zatem będziesz mojem narzędziem. Kto chce zapewne zgubić swojego wroga, niechaj go przez tych gubi, co mu są najbliżsi! Jeszcze czas krótki, Allarabo, a wiadomość, którą już otrzymałeś, zostanie jeszcze ważniejszem doniesieniem zaćmioną; Twoja sojuszniczka krok za krokiem zbliża się do swego celu!
Jagiellona udała się do swojej sypialni, w której przy ścianie paliła się lampa, rzucająca łagodne, słabe światło.
Służąca oczekiwała, aby pomódz swej pani przy rozbieraniu się.
Było już późno.
Dumna, knująca tajne plany Jagiellona, spoczęła w miękkiej pościeli i odprawiła służącą.
Cisza zapanowała w pałacu Wassalskich.
Służba ustąpiła do izb dla siebie przeznaczonych i również udała się na spoczynek.
Tylko na dole czuwało kilku służących^w słabo oświetlonym przedsionku.
Noc zapadła. Jagiellona była w głębokim śnie pogrążona.
Tymczasem drzwi otworzyły się bez szmeru.
Ciemna, poważna postać ukazała się na progu.
Weszła do pokoju i przystąpiła do łóżka Jagiellony, która nie widziała ani nie słyszała nocnego zjawiska.
Był to mnich tajemniczy.
Można było dokładnie widzieć jego obszerną, długą, ciemną suknię zakonną, przepasaną sznurem.
Głowę mnicha osłaniał kaptur, widać tylko było długą, białą jego brodę.
Postać ta, podobna do widma, przystąpiła do łóżka i zimną ręką dotknęła śpiącej.
Wojewodzinie zdawało się, że ją owionęło powietrze grobowe, i że jej dotykała ręka trupa.
Czuła to, nie budząc się.
Zostawała jak gdyby pod wpływem przykrego snu.
— Jagiellono Wassalska! — dał się słyszeć grobowy głos nocnego zjawiska, — coś zrobiła z twoim synem Józefem? Gdzie twój syn Józef, którego za życia twego męża ukryłaś przed nim? Coś zrobiła z istotą, której dałaś życie jeszcze przed oddaniem ręki wojewodzie Wassalskiemu?
Słowa tajemniczego mnicha brzmiały strasznie.
Wojewodzina ocknęła się...
Spojrzała, jeszcze w pół śnie i zobaczyła mnicha.
— Gdzie jest Józef, twój syn? — powtarzał głos głuchy, — powiedz okrutna matko, niegodna imienia matki! Gdzie twój syn Józef, którego ukryłaś przed okiem ludzi? Zabiłaś go!
Jagiellona podniosła się.
Krew zamierała w jej żyłach.
Wzrok jej przerażony padał na postać... była nieruchomą, jak zaklęta.
— Wojewodzino Wassalska, gdzie jest Józef, twój syn? — powtarzał głos.
— Straszne widmo nocne, kto jesteś? — szepnęła wojewodzina, wpatrując się w zjawisko, — znów mi się ukazujesz!... kto jesteś?...
— Miałaś syna... gdzie on jest? — mówił głos grobowy.
— O tem wie tylko dwóch ludzi, z których jeden nie żyje, — odpowiedziała Jagiellona, której członki zdrętwiały, — a więc ty jesteś... Jakób Sobieski, zmarły kasztelan krakowski... okropność... czy ja śnię?
— Głos mój będzie cię prześladował! Gdzie jest Józef, twój syn?... Biada ci! Zabiłaś go!...
Zdawało się wojewodzinie, że ciemność ją ogarnia... Czyżby się budziła dopiero teraz? Czyżby lampa na ścianie zgasła?
Prąd powietrza, jak gdyby przez otwarte drzwi, owionął ją...
Odzyskując nieco odwagi, zaczęła macać rękami przed sobą.
Dosięgła miejsca, w którem stało nocne zjawisko.
Ręce jej nie napotkały oporu.
Zerwała się... — narzuciła na siebie nocne szaty...
Lampa na ścianie zagasła.
Przerażenie ustąpiło miejsca postanowieniu dojścia, kim było to nocne zjawisko.
Zdawało jej się, że słyszy jeszcze jego słowa:
— Gdzie syn twój Józef?...
Przeszła omackiem do sąsiedniego pokoju, w którym spała jej służąca.
Obudziła ją.
Służąca śpiesznie zapaliła światło.
— Zawołaj ludzi! — rozkazała Jagiellona, — ten mnich musi być w pałacu! Mnich, którego już raz szukała! Widziałam go przed chwilą przy mojem łóżku.
Jagiellona wzięła świecę.
Służąca zawołała na dół na ludzi, leżących w przedsionku.
Nie widzieli oni wcale nocnego zjawiska.
— Ścigajcie mnicha! szukajcie mnicha! — wołała na nich Jagiellona, blada ze wzruszenia.
Ludzie rozbiegli się na wszystkie strony, szukając.
Nagle rozległ się hałas kilku pomieszanych głosów.
Widocznie służba kogoś schwytała.
— Kogo znaleziono? — zapytała Jagiellona, stojąca na dole w przedsionku w pośród kilku służących, którzy trzymali światło.
— Prowadzą człowieka! służba schwytała jakiegoś człowieka! — mówili drudzy.
Wkrótce potem weszli do przedsionka ludzie, którzy prowadzili ślepą niewolnicę z Sziras.
Nienawiść zabłysnęła w oczach Jagiellony.
— Niewolnica! — zawołała, — co szary skowronek robi w nocy koło mego pałacu? Przyprowadźcie ją tutaj.
Sassa drgnęła, usłyszawszy głos Jagiellony.
Warta trzymała ją silnie.
Nie wyrzekła ani słowa na usprawiedliwienie się.
— Chodź tu! — mówiła Jagiellona, — mów, coś tu robiła w nocy, niewolnico? Czy to ty się ubierasz w habit mnicha i udajesz nocne zjawisko? Przyznaj się!
Przyprowadzono Sassę przed wojewodzinę.
— Nie mam nic do wyznawania, — odpowiedziała miękkim głosem, — nie wiem, czego chcesz odemnie, pani, nie widziałam nocnego zjawiska. Przechodziłam właśnie koło twego pałacu i miałam wejść do najbliższej bramy.
— Kłamiesz! znam ja cię! — zawołała Jagiellona, — ale tym razem nie ujdziesz mi, spotka cię zasłużona kara?
— Nie wchodziłam do twojego pałacu, pani! — odrzekła Sassa — ci ludzie napadli mnie. Nie wiem, czego odemnie chcą!
— Dowiesz się zaraz zuchwała niewolnico! — rzekła Jagiellona z gniewem, — musisz wiedzieć, kto był tutaj w pałacu! — wiesz, kto jest tem zjawiskiem! W chwili śmierci Jakóba Sobieskiego byłaś w Krakowie!
— Tak jest, pani, byłam wówczas u mego dostojnego i dobrego pana.
— Muszę się dowiedzieć, kto sobie tutaj takich rzeczy pozwala! Muszę się dowiedzieć, kto jest ten mnich, — mówiła Jagiellona dalej, — a mam cię w podejrzeniu, że znasz tajemnicę, iż Jakób Sobieski nie zginął, tylko ukrywa się!
— Co mówisz, pani? Mój dostojny pan miałby żyć? To niepodobna! On spoczywa w grobie!
— A jednak tylko on, tylko ojciec Jana Sobieskiego może być tym mnichem, który mi się ukazał w Krakowie i tutaj!
— Twoje słowa są grzeszne, pani, — odrzekła śmiało Sassa, — mój dostojny pan już oddawna spoczywa w grobie! Mój dostojny pan nie ukazuje się ludziom! Mój dostojny pan nie żyje! I twój to mąż, pani, zadał mu śmierć dłonią morderczą!
— Schwytać tę dziewczynę! — zawołała Jagiellona, — odprowadzić ją do piwnic i tam pilnować! Niech się nie waży zbliżać do mnie zuchwała, która śmie do mnie przemawiać w ten sposób! Do lochu z nią!
— Nie jestem twoją niewolnicą pani, jestem sługą wielkiego marszałka koronnego! — rzekła Sassa dumnie.
— Wykonajcie mój rozkaz! Choćby miała umrzeć w lochu, mniejsza o to! Komu na życiu niewolnicy zależy! Zapłacę za jej wartość panu lub pani i mogę z nią robić, co zechcę!
— Mój pan myśli inaczej... — nie sprzeda mnie!
— Dosyć tego zuchwalstwa! Zdołam ja złamać je niedługo. Nauczę cię być pokorną, jak niewolnicy przystało! Zaprowadzić ją do lochu i trzymać o chlebie i wodzie, póki nie będzie błagała o łaskę.
Słudzy wyprowadzili niebroniącą się Sassę.
Jagiellona ze wzrokiem nienawistnym patrzyła za nią...
— Zamknąć do klatki ślepego skowronka! — roześmiała się szatańsko.
Sassa nie rzekła ani słowa.
Służący zaprowadzili ją do sklepionego otworu, w głębi którego znajdowały drzwi.
Otworzywszy te drzwi, wepchnęli ją w głąb bez litości.
Za drzwiami były schody, prowadzące na dół.
Sassa nie wiedziała o tem i upadła.
Nie wydała jednakże jęku... Leżała w głębi nieruchoma.
Słudzy zamknęli drzwi, nie troszcząc się o nią zupełnie.
Następnie pode drzwiami postawiono straż, która się miała zmieniać ciągle.
Sassa była w ręku tej, która jej nienawidziła, która ją pragnęła zgubić, uważając, że jest ona aniołem opiekuńczym Jana Sobieskiego.
Po pobiciu Turków pod Chocimem, Polska mogła wrócić wzrok na swoje wewnętrzne sprawy.
Sporo stronnictw odezwały się na nowo, zwłaszcza że szło o wybór nowego króla na miejsce tak wcześnie i tak nagle zmarłego Michała.
Nowy książę prymas, Floryan Czartoryski, następca arcybiskupa Prażmowskiego, zaproponował wybór księcia Jana Wilhelma Neuburga, pod warunkiem, że zaślubi owdowiałą królowę. Królowa zaś i cesarz Leopold trzymali stronę księcia Lotaryngii.
Ponieważ było jeszcze wielu innych kandydatów, zagrażały zatem wielkie rozterki.
Sejm został zwołany.
Książę prymas nalegał na królowę wdowę, aby się oświadczyła za księciem Neuburgiem, dla którego było pozyskane wielkie stronnictwo.
Królowa jednak nie chciała oddać mu ręki, o którą delegowani senatu prosili w jego imieniu.
Podczas gdy jeszcze zebranie wyborcze wahało się pomiędzy nim i księciem Lotaryngii, a Jan Sobieski zalecał zgromadzonym księcia Kondeusza, wystąpił nagle wojewoda ruski, hetman polny Stanisław Jabłonowski.
— Kto dobrze życzy Polsce, naszej ojczyźnie, — zawołał donośnym głosem, — niech wybiera wraz ze mną zwycięzcę z pod Chocima, bohatera dowodzącego naszemi wojskami męża, który ojczyznę oswobadza od nieprzyjaciół, wielkiego wodza Jana Sobieskiego!
Okrzyk ten zadziwił tych, co stali najbliżej.
Nastąpiła chwila przykrej ciszy.
— Kto ze mną trzyma i Polskę kocha, niechaj woła: obierzmy królem Sobieskiego! — powtórzył hetman polny Jabłonowski.
Tym razem przystąpiło do niego siedmiu wojewodów i oddali głosy według jego życzenia.
Przykład ten podziałał na zgromadzenie.
Zdawało się, że wszyscy pójdą za danem hasłem.
Widząc to bracia Pacowie z kilkoma innymi Litwinami gniewnie opuścili pole elekcyi.
W tej chwili, podczas gdy decyzya jeszcze się wahała, wystąpił biskup krakowski Trzebicki i oświadczył, że tego dnia wybór nie może być rozstrzygnięty, ponieważ kilka województw opuściło zebranie.
Tymczasem zapadł wieczór i nie dokonawszy wyboru rozeszli się zgromadzeni, aby nazajutrz prowadzić dalej narady.
Tej nocy wielkie ożywienie panowało w pałacach i na ulicach Warszawy.
Odbywały się tajne narady.
Książę prymas, Jagiellona i obaj Pacowie czynili wszelkie starania, aby głosy, które oświadczyły za Sobieskim, przeciągnąć na inną stronę.
Wrogowie Sobieskiego przekonali się jednak wkrótce, że większa część wojewodów zdecydowała się już na wybór bohaterskiego pogromcy Turków i Tatarów.
Wściekłość ich tajona nie znała granic.
Proroctwo, które mówiło, że na głowie Sobieskiego, spocznie korona, miało się spełnić.
Nazajutrz wyborcy zgromadzili się znowu na polu elekcyjnem.
Wszyscy byli obecni, brakowało tylko kanclerza Paca i jego brata, hetmana polnego.
Książę Dymitr Wiśniowiecki posłał do nich z zaproszeniem, ale godziny upływały a zawezwani nie przybywali.
Tymczasem dla wielkiego marszałka Sobieskiego przygotowano obiad w jednym z poblizkich domków, a obecni panowie posługiwali mu podczas obiadu z odkrytemi głowami jak gdyby już rzeczywiście był monarchą.
Przejmującym był widok Jana Sobieskiego, otoczonego wojewodami, którzy mu oddawali cześć królewską, chociaż jeszcze nie został okrzyknięty królem.
Obiad ten prawie zadecydował o wyborze, gdy nad wieczorem Mikołaj Pac, biskup wileński i Kaźmierz Pac, biskup Żmudzki, a nadto Marcin Orpiński, wojewoda trocki i marszałek wielki litewski, Aleskander Połubiński, weszli do domku, w którym odbywała się ta uczta.
Przybyli oni z prośbą w imieniu kanclerza Paca i hetmana polnego Paca o odroczenie wyboru do dnia następnego.
Zgodnie z życzeniem Sobieskiego, wszyscy opuścili domek i udali się do Warszawy.
Gdy wreszcie dnia następnego Pacowie stosownie do swego przyrzeczenia ukazali się na polu elekcyjnem, około zachodu słońca imię Jana III dało się słyszeć z ust największej części obecnych.
Intrygi Jagiellony i jej stronników okazały się daremnemi.
Wojewodowie postanowili okrzyknąć królem tego, który w licznych walkach zdobył sobie niezwiędłe laury i którego sława jako zwycięzcy rozniosła się po za granice kraju.
Jan Sobieski został wybrany królem i udał się z wojewodami do kościoła św. Jana, gdzie odśpiewano Te Deum.
Następnie odwiedził owdowiałą królowę, która była chora i leżała w łóżku, ażeby jej oznajmić wypadek wyboru.
Eleonora austryacka usunęła się tymczasowo do klasztoru na Bielanach a później udała się do Wiednia, gdzie oddała rękę pierwszemu swemu wybrańcowi, księciu lotaryngskiemu.
Sejm dozwolił nowemu królowi, w dowód szczególnego poważania, zachować obok berła buławę hetmańską.
Jagiellona i Pacowie nie mogli przeszkodzić nawet temu niebywałemu dotychczas wyszczególnieniu, lecz starali się pokryć swoje niezadowolenie, udając, że się zupełnie zwracają na stronę nowego króla.
Gdy Jan Sobieski po wyborze powrócił do swego pałacu, Marya przyjęła go z niedającą się opisać radością.
Dumie jej stało się zadość!
Małżonek jej wstąpił na tron, ona zostawała królową.
Pochlebiało to jej próżności i kazało zapomnieć o wszystkiem innem.
Przybyli wojewodowie dla złożenia jej hołdu.
Piękna kobieta przyjęła ich z właściwym sobie wdziękiem.
Nadzieja, że będzie koronowaną razem ze swym małżonkiem, upajała Maryę najwyższą rozkoszą.
Przeszła ona wszystkie szczeble drabiny szczęścia i dosięgła najwyższego jej szczytu, zaćmiła wszystkie inne kobiety!
Krótki czas tylko potrzebowała czekać na to, aby korona przyozdobiła jej głowę.
A Jan Sobieski, wsławiony zwycięstwami, zasiadł na tronie.
Syn kasztelana krakowskiego, który nigdy nie myślał o tem, aby przepowiednia, przyrzekająca mu koronę wówczas, gdy był jeszcze w kolebce, sprawdzić się kiedyś mogła, dzielny wojownik i bohater, który całe zadanie swego życia widział na polu i sławy, mąż szlachetny, wspaniałomyślny i prawy, wstępował na tron swego ojczystego kraju, powołany głosami współobywateli.
Nie widać w nim było jednak zarozumiałości i dumy, słowem żadnej zmiany charakteru.
I teraz, tak jak wówczas, uważał się on tylko za pierwszego w szeregu obrońców ojczyzny, mającego święty obowiązek walczyć z nieprzyjaciółmi, gdziekolwiekby się pojawili.
Otrzymał berło, lecz buława hetmańska była ważniejszą dla niego.
Do domu Allaraby zbliżała się kosztowna lektyka, którą nieśli czterej czarni niewolnicy.
Za lektyką postępował piąty Murzyn, niosący w rękach przykryty wielki półmisek.
Słońce zaszło.
Wieczór zapadał, gdy niewolnicy zbliżyli się do zamkniętych drzwi domu i zapukali do nich.
Z lektyki wysiadł nowy wielki wezyr, Kara Mustafa, ubrany w kosztowny, złotem tkany kaftan, spięty wysadzanym drogiemi kamieniami pasem, u którego wisiała bogato przyozdobiona szabla.
U turbanu baszy znajdowały się pawie pióra, oznaka, której tylko najwyżsi baszowie używać mieli prawo.
Kara Mustafa, gdy drzwi domu otworzyły się bez skrzypnięcia, skinął na niewolnika, niosącego półmisek, ażeby wszedł z nim razem do domu Allaraby.
Długi korytarz był próżny.
Wielki wezyr wszedł z niewolnikiem.
Inni niewolnicy z lektyką pozostali przed domem.
Jak gdyby otwierane niewidzialną ręką odemknęły się także drzwi w głębi prowadzące na wielkie, wspaniałe, marmurem wykładane podwórze, oświetlone owem czarowmem światłem przypominającem srebrny blask księżyca.
Kapłan indyjski postępował po marmurowych płytach ku wielkiemu wezyrowi i skłonił się przed nim.
Kara Mustafa spojrzał z dumą na Allarabę, jak gdyby chciał go zapytać.
— Czy widzisz, że noszę oznaki wielkiego wezyra? Czy widzisz, kto stoi przed tobą?
— Witam cię, potężny baszo, pierwszy w szeregu wezyrów, — rzekł Allaraba, — ukazanie się twoje jest wielkim zaszczytem dla domu indyjskiego kapłana.
Wielki wezyr zwrócił się do niewolnika, niosącego przykryty półmisek, zdjął z niego zasłonę i ujął ręką za długie, czarne włosy głowę ludzką, leżącą na półmisku.
Kara Mustafa podniósł głowę do góry.
— Patrz! — rzekł do Allaraby.
Była to odcięta głowa Achmeda Koeprili, byłego wielkiego wezyra.
— Czy znasz tę głowę? — zapytał Kara Mustafa.
— Wielką jest twa potęga, mądry baszo! osiągnęłeś najwyższe stanowisko! — odpowiedział kapłan indyjski, — wola twoja strąciła Achmeda Koeprili! przynosisz mi jego głowę!
Allaraba wziął głowę za włosy i postawił na boku na marmurowej podłodze.
— Zamknij drzwi, abyśmy pozostali sami, nie podglądani przez nikogo! — rozkazał Kara.
Wielkie drzwi, prowadzące na korytarz, zamknęły się za niewolnikiem.
Wielki wezyr pozostał sam z indyjskiem kapłanem.
— Cóż donoszą ci twoi słudzy o wojnie i kraju polskim? — zapytał Kara.
— Mądrześ postąpił, żeś seraskierowi powierzył dowództwo wojsk, wielki i mądry baszo, odpowiedział Allaraba, — król polski umarł, a wojska twoje doznały porażki i będą pokonywane ciągle, dopóki Sobieski stać będzie na czele wojsk polskich.
— A zatem Sobieski musi zginąć! — zawołał Kara.
— Zdaje się, że go chronią jakieś duchy opiekuńcze.
— Moja ręka je usunie!
— Wielką jest twa odwaga i twa potęga. Zwycięskie twe pochody zaczną się niedługo! Lecz jeszcze nie nadeszła twa godzina!
— Sądziłem, że mi oznajmisz, iż Jan Sobieski już nie żyje.
— Jest zwycięzcą i na drodze do tronu!
Kara Mustafa drgnął.
— Takżeś spełnił przyrzeczenie służenia mi, kapłanie? — zawołał wybuchającym gniewem.
— Zwyciężyć króla Jana Sobieskiego jest rzeczą większą i chwalebniejszą niż zwyciężyć hetmana, potężny baszo!... Ja i mój dom służymy tobie. Rozkaż a zaprowadzę cię, abyś ujrzał mysteryum Kamy, boga miłości, — odpowiedział Allaraba z nizkim ukłonem.
Szatański wyraz przybrała przy tych słowach twarz egoistyczne widoki mającego Indyanina.
— A więc dotrzymaj słowa i pozwól mi spojrzeć do państwa Kamy, kapłanie, — rozkazał Kara.
— Podaj mi rękę, wielki baszo.
Kara Mustafa spełnił żądanie Allaraby, którego oczy tryumfująco błysnęły.
Stawał się on coraz wyraźniej panem próżnego, zniewieściałego i okrutnego Kara Mustafy.
Ujął go za rękę i poprowadził go koło marmurowego basenu, który obyczajem arabskim znajdował się w podwórzu i wydawał woń upajającą zmysły.
Podczas gdy wielki wezyr postępował po marmurowych płytach, dał się słyszeć z góry, jakby na czarnoksięzkie zaklęcie cichy, wielogłosowy śpiew który brzmiał jakby oddalona niebiańska muzyka.
Dźwięki te wywarły wrażenie na Kara Mustafie.
Stanął na chwilę jak odurzony.
— To śpiew bajaderek, — szepnął.
— Zbliżasz się do państwa Kamy, — rzekł kapłan z cicha, — gdy przestąpisz próg jego, wielki baszo, nie wymawiaj ani słowa. Niewielu jest dano spojrzeć w głąb tego państwa... Ty należysz do tych wybranych, bo przyszłość ma ci przynieść najwyższą potęgę tego świata i wszystkich książąt zachodu i północy masz widzieć u stóp swoich.
Allaraba wszedł z wielkim wezyrem między dwie kolumny, stojące na środku obszernego podwórza.
Ściana otworzyła się przed nimi.
Śpiew dał się słyszeć wyraźniej.
Przed oczyma Kara Mustafy ukazała się wielka, okrągła przestrzeń, która się zdawała oświetloną złotem słońcem południa.
Gdy kapłan wprowadził wielkiego wezyra do środka tej przestrzeni, ściana znowu się zamknęła za nimi.
Kara Mustafa spojrzał zdziwiony przed siebie.
Przed nim stała brunatna, pięknie zbudowana dziewczyna z kraju Hindusów, która w olśniewająco białych zębach trzymała za koniec ostry miecz i balansowała nim w lekkich poruszeniach.
Błyszczący miecz był długi i zaostrzony ze stron obu.
Ciało dziewczęcia okryte było krótką do kolan zaledwie dochodzącą suknią.
Tancerka z mieczem z pewnością i lekkością przybierała najrozmaitsze powabne pozy, popisując się przed wielkim wezyrem i stojącym za nim kapłanem.
Wkrótce jednakże wzrok wezyra pociągnęły ku sobie inne niemniej piękne postacie.
Kilka z nich stało dookoła, inne leżały na podłodze, mając przed sobą przemykające się i powolne ich skinieniom węże, Były to pogromczynie wężów, a sztuka ich niemniejszy podziw budziła w wielkim wezyrze, bo i one jak tancerka narażone były na niebezpieczeństwo.
Wielkie jadowite węże wiły się koło ich ciała i opasywały ich obnażone ramiona.
Nagle ukazały się dwie brunatne dziewczyny w krótkich różnowzorowych sukienkach i zaczęły wykonywać kuszący namiętny taniec.
Z miną zachwytu i upajającemi gestami otaczały wielkiego wezyra, który z rozkoszą przypatrywał się temu podniecającemu zmysły widowisku.
Czarowny świat ukazał się jego oczom; zdawało mu się, że został przeniesiony do królestwa bajader.
Taniec wykonywany przez brunatne dziewczyny i tancerkę z mieczem, stawał się coraz gwałtowniejszym i dzikszym, aż nareszcie wycieńczone upadły na soły znajdujące się w głębi.
Allaraba pochwycił znowu za rękę wielkiego wezyra i poszedł z nim ku drzwiom, które widać było pomiędzy sofami.
Na wymówienie przez kapłana cudzoziemskiego słowa, drzwi te otworzyły się same.
Allaraba wpuścił wielkiego wezyra samego do miejsca, którego wysokość i rozległość zdawały się nie mieć granic, a które oświetlone było światłem różowem.
Wielki wezyr wszedł do przybytku Kamy i ujrzał wielkie misteryum tego indyjskiego bożka.
Nie wiedział w którą stronę ma naprzód spojrzeć.
Tu na jedwabnej sofie spoczywała rozmarzona czerkieska, a przed nią klęczał piękny młodzieniec, wyciągający ku niej ręce; tam na innej sofie leżała półosłonięta dziewczyna, trzymająca w objęciach patrzącego na nią młodzieńca, gdzieindziej siedziała na poduszce piękna persyanka, a przed nią stało dwóch młodych ludzi, zamierzających walczyć o jej posiadanie, w innem znów miejscu młodzieniec klęczał przed dwiema dziewczynami, które należały do niego i przygrywał im na jakimś dziwnym instrumencie, wydobywając z niego urocze dźwięki.
W powietrzu na splotach róż przesuwały się postacie pięknych dziewcząt, które się uśmiechały do wielkiego wezyra.
Stąd się odzywał cichy śmiech, stamtąd gestem przywabiały białe ramiona, skąd inąd płonął blask namiętnych spojrzeń.
Kara od jednej grupy spieszył do drugiej... Każda z dziewcząt zdawała mu się piękniejszą od tych, które już widział, był jakby upojony wyziewami opium, doznawał najczarowniejszych snów, a wszystko to było dziełem Allaraby.
To co wielki wezyr widział dokoła siebie, stanowiło tajemnicę Kamy.
Patrzył on jak pijany na oświetlone różowem światłem postacie, które w powietrzu unosiły się na kwiatach.
Jedna z tych uroczych postaci zdawała się wabić go najbardziej.
Uśmiechnięta, prześliczna główka dziewczęcia spoglądała z pomiędzy róż na niego; ciemnej falujące włosy spadały na jej obnażone ramiona.
— Najpiękniejsza jest moją! — zawołał Kara Mustafa i wyciągnął ręce, ażeby ją do siebie przyciągnąć.
W tej samej chwili, w której się rozległ głos jego, zamilkła muzyka, zgasło różowe światło i otoczyła go gruba ciemność.
Był jak olśniony... znikły wszystkie postacie i kwiaty... noc, ciemna noc dokoła, gdziekolwiek spojrzał...
Tylko tam w dali widać było jasny otwór.
Wielki wezyr pośpieszył ku temu otworowi.
Znikły obrazy urocze... próżno ich szukał oglądając się jeszcze... zimny powiew wiatru go owionął...
Misteryum Kamy rozwiało się i znikło.
Kara Mustafa przybył do jasnego otworu... uciekł z ciemności, z pośród których po za nim dawał się słyszeć głuchy, niemiły śmiech, niby stu połączonych głosów.
Dostał się do okrągłego, jasnego pokoju, w którym przedtem widział tancerkę z mieczem i inne arabskie dziewczęta.
Na środku tego pokoju stało trzech nagich negrów opartych o siebie plecami.
Mieli oni ręce skrzyżowane na piersi i gdy koło nich przechodził skłonili głowy.
Allaraby i tu nie było.
Ujrzał drzwi prowadzące na wykładane marmurem podwórze.
Nim tam wszedł Kara Mustafa obejrzał się.
Otworu, przez który przeszedł przed chwilą wcale teraz nie było; okrągła ściana była wszędzie gładką i równą.
Kara Mustafa wszedł na podwórze wykładane marmurem i oświetlone jakby księżycowem światłem.
Obejrzał się za indyjskim kapłanem.
Daremnie! Nie było go nigdzie.
Przechodząc marmurowemi płytami, wielki wezyr spojrzał mimowolnie ku miejscu, w którem Allaraba postawił głowę Achmeda Koeprilli.
Spojrzał i odskoczył przestraszony.
Cóż nagle ujrzał, że zbladł i skamieniał.
Wydało mu się, jakby patrzył w zwierciadło i zobaczył przed sobą swą własną głowę trzymaną za włosy przez jakąś rękę, tak jak on przedtem trzymał głowę Achmeda.
W tej samej jednak chwili Allaraba przechodząc koło basenu, zbliżył się do niego.
Wielki wezyr spojrzał na indyjskiego kapłana.
— Co to było... co to za zjawisko?... — rzekł drżącym głosem.
— Coś widział dostojny baszo? — zapytał Allaraba.
— Coś strasznego kapłanie... tam!...
Kara Mustafa wskazał miejsce.
— Tam stoi głowa Achmeda Koeprili, najpotężniejszy baszo, — odpowiedział Indyanin.
Rzeczywiście.
Łudzące widmo musiało zwieść wielkiego wezyra.
Odetchnął.
Była to głowa Achmeda.
— Prędkoś wrócił, wielki baszo, — rzekł Allaraba.
— Noc się zrobiła koło mnie, kapłanie.
— W takim razie musiałeś nie słuchać moich słów i nie spełniłeś wymagań Kamy. Przyjdź kiedyindziej, zastosuj się do mych rad, a będziesz mógł przebywać w państwie Kamy jak długo ci się spodoba.
Kara przystąpił ku wyjściu.
Indyanin odprowadził go.
Wrażenie, jakie ujrzana głowa zrobiła na wielkim wezyrze, widocznie nie zatarło się jeszcze.
Wyszedł szybko z domu Indyanina i wsiadł do swojej lektyki.
Gdy służący Jagiellony wtrącił ślepą niewolnicę z Sziras do piwnic pałacu i zamknęli za nią drzwi, biedna Sassa leżała odurzona u stóp schodów, któremi ją wepchnięto.
Piwnice starego pałacu, który Jagiellona odziedziczyła po rodzicach i w którym już dawniej mieszkała, jeszcze przed wyjściem za mąż za wojewodę Wassalskiego, były ciemne i obszerne.
Zawierały one nietylko składy wina i zapasy żywności, lecz także odległe części, do których nigdy nie zachodziła służba.
Światło słońca nie dostawało się nigdy do tych sklepionych podziemi, w których panowała noc wieczna, a powietrze było surowe i wilgotne.
Ślepa niewolnica leżała na wilgotnej ziemi na dole...
Okrutni ludzie, którzy ją tam wtrącili, nie troszczyli się o nią wcale.
Nareszcie głębokie westchnienie wydobyło się z piersi Sassy.
Przyszła do siebie z odurzenia.
Ciemna noc otaczała ją zawsze, jako niewidomą, nie zauważyła zatem, że się znajduje w miejscu ciemnem jak grób i wcale nie wiedziała gdzie jest.
Jednakże, gdy przyszła do siebie i zaczęła macać schody i ściany, zrozumiała, że się znajduje w piwnicy pod starym pałacem.
Podniosła się z trudnością.
Niektóre członki ją bolały.
Usiadła na najniższym schodzie, ażeby odzyskać siły.
Myśl, że się znajdowała w mocy tej, która jej nienawidziła, przejmowała ją przerażeniem.
Któż zresztą zajmował się nią? Kto o nią pytał?
Jana Sobieskiego nie było w mieście.
Zniknięcie jej z pałacu mogli sobie wszyscy tłómaczyć tem, że jak zazwyczaj opuściła Warszawę, aby się udać za swym panem.
Nikt nie mógł zgadnąć, gdzie się znajdowała, nikt nie mógł przyjść, ażeby ją wybawić.
Była to straszna myśl.
Jeżeli Jagiellona o niej zapomni, jeżeli nikt ze służby nie ulituje się nad nią, będzie zgubioną.
A wiedziała ona aż nadto dobrze, że Jagiellona pragnęła jej śmierci.
Jan Sobieski! On może jeden zapytałby o nią, po powrocie. Ale któżby o niej dał wiadomość? Miała już nigdy nie usłyszeć jego głosu, nigdy nie przebywać blisko niego.
Ta myśl dla niej była straszną.
Miłość dla niego, gorąca, czysta miłość, którą była przejęta, była jedynem uczuciem, które ożywiało ją, które jej dodawało odwagi i siły! Gdy była blisko niego czuła się szczęśliwą.
Oddał on rękę innej, ona była tylko jego niewolnicą, lecz był on zawsze dla niej dobry. Własną ręką wielokrotnie wybawiał ją z niebezpieczeństw, w jakich się znajdowała.
Tym razem nie czekała jej ta rozkosz, która ją zawsze wynagradzała za wszelkie boleści i męki.
Obraz Sobieskiego stał przed jej duszą. Niepodobna jej było pozostać dłużej w tem podziemiu. Potrzebowała być przy nim. Żyła tylko wtedy, gdy czuła się blisko niego, gdy słyszała jego dobrotliwe słowa, gdy odzież jego do swych warg przycisnąć mogła.
Ciężki ból ją dręczył, — czuła, że przyszła na świat po to jedynie, aby cierpieć.
Jakże radośnie znosiła dla niego wszystkie cierpienia i prywacye, jeżeli za to mogła mieć nadzieję pospieszyć do niego.
Teraz ta nadzieja została jej odjętą.
Z początku zazdrościła Maryi Kazimierze... nienawiść zagnieździła się w jej sercu... ale dobroć i łaskawość, jaką jej okazywała Marya Kazimiera wywarły skutek cudowny.
Przestała nienawidzieć swoją rywalkę, pomimo, że zabrała jej ukochanego.
Głęboka cisza panowała w obszernem z wielu ważkich korytarzy i izb złożonem podziemiu. Nic się nie poruszało dokoła. Zdawało się jej, że się znajduje w grobie.
Po pewnym czasie powstała.
Przyszło jej na myśl, że było jeszcze inne wyjście z podziemia.
Z właściwą sobie zręcznością chciała się o tem upewnić.
Jakkolwiek członki ją jeszcze bolały, zebrała siły i odwagę, aby pójść dalej.
Tutaj w miejscu do którego się na przód dostała, znajdowało się kilkoro drzwi. Prowadziły one do piwnic mieszczących wina i zapasy żywności.
Jedne z tych drzwi nie były zamknięte.
Weszła do izby i macając znalazła rozmaite zapasy.
Ponieważ była głodną i spragnioną, posiliła się zatem i napiła, a następnie wyszła z piwnicy.
Znalazła się w wązkim, sklepionym korytarzu, prowadzącym do części piwnic, której jak się zdawało, nie zwiedzali służący.
Śwńadczyły o tem pajęczyny rozpinające się niekiedy na całej szerokości korytarza.
Robactwo dostawało się na jej ręce i twarz. Nie zważała na to.
Po niejakim czasie poznała, że korytarzem weszła do przestrzeni kwadratowej, zawierającej, jak się przekonała wkrótce, beczki i skrzynie, które tu stały od dziesiątków lat, a może od stuleci, ponieważ były grubo kurzem i pajęczyną pokryte.
Ślepa niewolnica nie zatrzymała się przed tą przeszkodą, lecz postanowiła iść dalej.
Z wielką zręcznością przelazła przez porozstawiane naczynia i dostała się do innych drzwi.
Drzwi te były zastawione skrzynią i nie dawały się otworzyć. Oddawna widocznie noga ludzka tu nie postała.
Usiadłszy na skrzyni i wypocząwszy Sassa postanowiła dalej przeszukiwać piwnice, w nadziei znalezienia wyjścia.
Wstała i z największem wysileniem usunęła przeszkodę, poczem próbowała otworzyć drzwi.
Niełatwe to było zadanie, bo drzewo napęczniało od wilgoci, a kurz i brud pozatykały szpary.
Po dość długich wysileniach udało się Sassie drzwi nieco uchylić.
Wstrętna woń zgnilizny uderzyła ją, jak gdyby otworzyła do grobu.
I to jednakże nie odwiodło jej od powziętego postanowienia.
Otworzyła drzwi szerzej i wsunęta się w głąb przez wązki otwór.
Macając przekonała się, że się znajduje znowu w wązkim sklepionym korytarzu.
Na wilgotnej podłodze korytarza coś się poruszało... dał się słyszeć głośny pisk...
Były to szczury, których długoletni spokój wejście Sassy zakłóciło. Biegały one koło jej nóg i uciekały przed nią.
Jakkolwiek wstrętną była dla niej obecność tych zwierząt, Sassa szła dalej ostrożnie i powoli.
Korytarz zdawał się długim.
Nagle uczuła Sassa przed sobą drzwi.
Była to przeszkoda niełatwa do usunięcia, gdyż drzwi te były zaryglowane czy zamknięte, a rygla czy zamku znaleźć nie mogła.
Macając jednak zauważyła, że szczury i myszy, podkopując się pod dolną część drzwi wyrobiły znaczny otwór.
Sassa starała się powiększyć ten otwór, co się łatwo dało uczynić, bo drzewo było wilgotne i zmorszałe.
Po odłamaniu kilku kawałków drzewa otwór stał się tak wielkim, że się mogła przezeń przeczołgać.
Tym sposobem ślepa niewolnica przebyła i tę przeszkodę i dostała się znowu do obszerniejszego podziemia.
Sassa zaczęła znowu dotykaniem sprawdzać obszerność i kształt tego miejsca.
Nagle palce dotknęły wiszącego u ściany żelaznego łańcucha, który wydał brzęk ponury.
Sassa stanęła. Palce jej posuwały się po łańcuchu.
Nagle drgnęła.
Dotykała kości szkieletu.
U pierścienia, którym się kończył łańcuch wisiał szkielet zupełnie ciała pozbawionej ręki.
Straszny to był przedmiot.
Ale Sassa prędko ochłonęła z przestrachu.
Na tym łańcuchu człowiek był, przybity do ściany, zapomniano o nim, umarł tutaj, a szczury i czas doprowadziły go do stanu zupełnego szkieletu.
Sassa znalazła ten szkielet siedzący na krześle.
Gdy dotknęła czaszki, odpadła ona i stoczyła się do jej stóp. Pozostałe części trzymały się w całości, a kurz i pajęczyna pokrywały szkielet.
Przed wielu laty była tu zatem popełniona zbrodnia, straszna zbrodnia! Człowiek jeszcze młody, dorastający chłopiec stracił tu życie.
Przed nim, Sassa przekonała się, stał stół. Na stole znalazła dzbanek i nic więcej.
Szukając dalej wykryła obok krzesła, przegniły barłóg, którego słomę po większej części wyjadły szczury i myszy.
Ślepa niewolnica znalazłszy ten straszny przedmiot doznała tak potężnego wrażenia, że nie tak prędko zdołała je przezwyciężyć.
Straszny obraz stał przed jej duszą.
Co ten człowiek, który tu zginął musiał przecierpieć.
I czyż ją samą nie czekał los podobny, jeśli jej nie wypuszczą z tego podziemia.
Nie! Ona przecież nie była przykutą i chociaż niewidoma, mogła się poruszać swobodnie.
Któż jednak był w stanie tego nie szczęśliwego człowieka zapomnieć tutaj, albo może umyślnie skazać na śmierć głodową, ten był zdolnym również jej samej zgotować los podobny i zagrzebać ją w tych podziemiach.
Jagiellona! Na to imię drgnęła nieszczęśliwa Sassa.
Jeżeli okropna zbrodnia była jej dziełem?...
Cóż ją jednakże mogło popchnąć do tak okropnego czynu.
I nikt nie wiedział, o tem co zaszło, nikt nie wie, kto był ten, który w taki okropny sposób zatracony!
Jakież męki musiał przecierpieć ten nieszczęśliwy, nim go nareszcie śmierć z nich uwolniła.
— Biedny! — szepnęła Sassa, — — tylko kości twe pozostawały i nikt nie powie kto jesteś ani co się z tobą stało. Jak się nazywasz? Jak się tutaj dostałeś?... Nie ma odpowiedzi na te pytania! Nawet grobu nie wykopano dla ciebie! Pozostawiono cię na łańcuchu, do którego byłeś przykuty! Ale ja się ciebie nie boję! Patrz, jestem uwięziona jak ty! I miałabym się ciebie lękać? Nie! Nic przecież z ciebie nie pozostało prócz szkieletu! Biedny!
Ślepej niewolnicy z Sziras było przeznaczonem znaleźć cię, zakłócić twój spokój! Siedząc, wpół leżąc na krześle zasnąłeś na wieki, uwolniony zostałeś od cierpień. A gromada szczurów i myszy rzuciła się na twe bezwładna ciało... Czegóż ja tu jeszcze nie znajdę w piwnicach tego pałacu, w kté rym na górze panuje rozkosz i zbytek.
Obszedłszy stół Sassa, szukała dalszej drogi. Nie było jednak żadnego innego wyjścia prócz tego, którem tu przybyła.
Przeczołgnęła się przez otwór na korytarz, szukała innego wyjścia, ale daremnie... nie było go.
Powróciła zatem tą samą drogą do schodów, któremi ją zepchnięto.
Wyszła na górę, zapukała do zamkniętych drzwi i prosiła dozorujących sług, ażeby ją wypuścili.
Ludzie ci jednak śmiali się tylko z jej rozpaczy.
Sassa widziała, że była zgubioną, że się wydostać nie zdoła.
Zmęczenie ją przemogło.
Zeszła napowrót ze schodów i wybrawszy sobie miejsce usiadła.
Dreszcz przebiegał jej członki... wstrząsała się na myśl o szczurach... składała ręce i modliła się.
Następnie myślała o tym, którego kochała całą duszą.
— Janie Sobieski! panie! — wołała głosem, który.tłumiły łzy, wysłuchaj mnie, ratuj mnie.
Siły ją opuściły.
Upadła.
Lekki i łagodny sen, tulił ją w swoich litościwych objęciach.
W towarzystwie licznych orszaków dworu i służby udawali się wielcy panowie polscy do Krakowa, gdzie miała się odbyć uroczysta koronacya nowego króla.
W dwóch pysznych karocach, zaprzężonych każda ośmioma dobranemi rumakami, Jan Sobieski i Marya Kazimiera przy odgłosie dzwonów i radośnych okrzykach tłumów, odbywali wjazd do starej stolicy.
Drogę każdej karocy torował jeździec przodowy, a za każdą postępował | oddział straży przybocznej.
W uroczyście przystrojonej katedrze dopełnił arcybiskup Olszowski koronacyi króla Jana i królowej Maryi Kazimiery, która we wspaniałym stroju z świetnych klejnotów wyglądała piękniej niż kiedykolwiek.
Na uroczystość tę przybyli także wysłannicy obcych dworów i oczy pięknej królowej poznały natychmiast pomiędzy nimi lorda Hyde, hrabiego Rochester.
Łono jej zaczęło podnosić się gwałtowniej na jego widok... kochała go jeszcze.
Gdy przy odgłosie dzwonów i dział dopełnionym został obrządek koronacyi, Jan Sobieski zwrócił się do szlachty i podawał każdemu rękę, a tymczasem królowa przyjmowała hołdy dam.
Następnie obcy posłowie zbliżyli się do króla.
Margrabia de Bethune, szwagier Maryi Kazimiery wręczył królowi order św. Ducha, Karol II, król angielski, przesyłał mu życzenia pomyślności przez hrabiego Rochestera, jednego z najbogatszych i najznakomitszych lordów, którego siostra była zamężną za księciem York (Jakubem II).
Król podziękował tym i innym posłom i zwrócił się następnie do magnatów, w pośród których zauważył nieobecność Paców.
Nagle przez tłum zaczął się przeciskać jakiś człowiek stary i łachmanami okryty.
Starano się go powstrzymać.
— Precz z nim! — to waryat! — wołano.
Żebrak tymczasem wskazywał na Sobieskiego i nie pozwalał się powstrzymać.
Król spostrzegł go.
— Dopuście go do mnie, — zawołał, — pragnę go wysłuchać i wesprzeć.
Tłum się rozstąpił. Żebrak zbliżył się do króla.
— Panie! — rzekł klękając przed Sobieskim i załamując ręce, — panie, strzeż się drogi do zamku! grozi ci niebezpieczeństwo! Pomyśl, że twój ojciec zginął z ręki mordercy!
Okrzyk ten spowodował przykrą ciszę.
Króla uderzyło ukazanie się żebraka i jego słowa.
— Precz z nim, to waryat! — wołano wpośród tłumu.
— Jeżeli jest obłąkany, — rzekł król dobrotliwie, — to zasługuje na litość! Weź to, biedny człowieku!
To mówiąc król, dał żebrakowi sakiewkę.
Starzec pochwycił ją i ze łzami ucałował kraj szaty króla.
Nie śmiał jednak mówić więcej. Odprowadzono go na bok.
W tej chwili, właśnie gdy król zwracał się do prymasa i niektórych wojewodów, dał się słyszeć za nim głos cichy:
— Strzeż się Rochestera!... chce on ci wydrzeć to, co ci najdroższe!
Król słyszał wyraźnie te słowa, obejrzawszy się jednak, aby zobaczyć kto je szepnął, zobaczył wprawdzie w blizkości kilku panów, ale nie mógł dojść, z którego ust wyszła przestroga.
Następnie odprowadzono króla i królowę do oczekujących przed kościołem karet, któremi zwolna królestwo pojechali przez tłumem napełnione ulice do zamku, gdzie wszystko było przygotowane do świetnego festynu.
Do pierwszej karocy wsiadł Sobieski z arcybiskupem.
Dwaj panowie dworscy rozrzucali pomiędzy tłum pieniądze.
Jeźdźcy poprzedzający powóz i straż z trudnością torowali drogę powozowi królewskiemu.
Konie przystrojone bogato mogły iść naprzód tylko krok za krokiem. Król kłaniał się na wszystkie strony wydającemu okrzyki tłumowi.
Nagle gdy powóz przybliżył się do wjazdu do zamku, podniosła się ręka z tłumu.
W tej samej chwili rozległ się wystrzał.
Tłum okrzykiem oburzenia przyjął ten czyn zbrodniczy.
Kula świsnęła koło głowy króla i arcybiskupa.
Kłęb dymu wskazywał miejsce, z którego wystrzelono z pistoletu.
— To zamach na mnie, — rzekł Sobieski, — a więc ten żebrak w kościele nie był waryatem!
Powóz pojechał dalej.
Tłum oburzony pochwycił tego, który wystrzelił.
Był to człowiek upadły moralnie, o którym mówiono, że zostawał w służbie u hetmana polnego Paca.
Król był niezachwialnie spokojny. Zbyt on często bywał wystawiony na kule i pociski nieprzyjaciół, ażeby mógł się obawiać.
Wyraz smutku tylko odbił się na jego twarzy.
— Zaślepieniec, może najemnik! — rzekł do arcybiskupa.
Tłum powalił mordercę na ziemię, i gdyby kilku ludzi ze straży nie dostało się do niego, zostałby zabity na miejscu.
Pobitego i omdlałego zaniesiono do kordegardy zamkowej, gdzie w nim poznano Leona, jeźdźca z oddziału, zostającego pod dowództwem hetmana polnego Paca.
Król nie pytał więcej o niego.
Gdy przybył do zamku i oznajmiono mu, że winny został schwytany, rzekł, że mu przebacza czyn jego, i że nie chce wydawać żadnego wyroku.
Senat jednakże musiał wydać wyrok, zamknięto zatem zbrodniarza w więzieniu aż do zebrania się senatu.
Królowa trwożliwie wywiadywała się o los króla.
Sobieski z dobrotliwym uśmiechem wyszedł naprzeciw niej i wprowadził ją do uroczyście przystrojonej sali, w której była już zebraną znaczna liczba panów z żonami.
W liczbie zgromadzonych znajdowała się także wojewodzina Wassalska i Pacowie.
Podczas gdy król i królowa zajęli miejsca na przeznaczonych dla siebie krzesłach tronowych, sala napełniała się coraz bardziej najznakomitszymi obywatelami, i rozpoczęło się zwykłe po słuchanie dworskie, na którem król udzielał łaski, przyjmował i załatwiał skargi i zażalenia.
Gdy przybliżył się do Sobieskiego brat zmarłego króla, książę Dymitr Wiśniowiecki, który był przyjacielem nowego monarchy i hetmanem polnym, Sobieski wobec zebranego dworu mianował go wielkim hetmanem, co na nowo rozbudziło zawiść i złość hetmana polnego Paca.
Małą buławę koronną oddał król swemu długoletniemu towarzyszowi broni, Jabłonowskiemu.
Następnie marszałek wielki koronny Sieniawski, przyprowadził petentów i oskarżycieli do stopni tronu.
Gdy król załatwił sprawy niektórych z pomiędzy nich, Jagiellona Wassalska zbliżyła się do króla i została uprzejmie przyjęta przez królowę.
— I wojewodzina Wassalska przystępuje z prośbą? — zapytał król zdziwiony.
— Przystępuję ze skargą do stóp tronu, — odpowiedziała Jagiellona, zwracając się dumnie do króla, — ze skargą na niewolnicę, której ukarania żądam, najjaśniejszy panie.
— Słuchamy cię, pani wojewodzino, — rzekł Sobieski.
— Niegdyś, najjaśniejszy panie, raczyłeś mi darować ślepą niewolnicę, która nas pięknym śpiewem zachwycała.
— Sassa! gdzie Sassa? — przypomniał sobie teraz dopiero król, który dopiero w tej chwili zauważył nieobecność wiernej dziewczyny.
— Ta ślepa niewolnica uciekła i opuściła mnie, — mówiła Jagiellona dalej, — nie zważałam na to, ponieważ widziałam, że tego niewdzięcznego stworzenia nie będę mogła utrzymać ponieważ grzeszna miłość popychała tę niewolnicę zbyt daleko.
— Więc Sassę chcesz oskarżać, pani wojewodzino, — zapytał król, — to biedne, wierne dziewczę, które mi dało niezliczone dowody swojego przywiązania.
Śmiech szyderczy przebiegł usta Jagiellony.
— Ta niewolnica tylko wobec ciebie jest tak uległą, najjaśniejszy panie, — odpowiedziała, — niewolnica ta jest fałszywem stworzeniem, którego wydania lub ukarania muszę się domagać.
— Niesłusznie ją podejrzywasz, pani wojewodzino!
— Niech najjaśniejszy pan sam raczy rozstrzygnąć! Ludzie nasi schwytali niewolnicę, gdy nocą w podejrzany sposób skradała się do mego pałacu w Warszawie, — mówiła Jagiellona dalej, — widocznie miała zamiar targnąć się na moje życie, ponieważ mnie nienawidzi.
— Jestem przekonany, że to przypuszczenie jest fałszywe, — odrzekł król, — Sassa jest niezdolną do podobnego czynu.
— Przybywam żądać jej wydania.
— Nigdy nie spełnię tej prośby, pani wojewodzino, — zawołał Sobieski.
Jagiellona wyprostowała się dumnie.
— W takim razie muszę się odwołać do decyzyi senatu, — rzekła donośnym głosem, — senat nie pozwoli, ażeby niewolnica mogła bezkarnie czynić pokuszenia na życie małżonki wojewody.
Przykre wrażenie tej sceny zatarło się wkrótce, gdy król wykonał kilka aktów łaski.
Następnie muzyka dała znak rozpoczęcia właściwej uroczystości.
W salach pobocznych wino płynęło strumieniami ze złotych puharów.
Na placu rozdawano ludowi wino i pieniądze.
Król z królową, której ogon sukni nieśli paziowie, obszedł salę, i ukazał się w oknie tłumowi, który objawiał głośną radość.
Żaden fałszywy dźwięk nie psuł ogólnej harmonii obchodu.
Stojąca u szczytu swych pragnień Marya Kazimiera, posiadłszy koronę uśmiechała się uszczęśliwiona. Jan Sobieski w nagrodę za swe czyny, został wyniesiony na tron.
Jednakże wieczorem nieraz chmurzyły mu czoło przykre myśli i ponure przeczucia.
Kto był ten człowiek, który w kościele szepnął mu owe słowa o Maryi Kazimierze.
Lekkie zwątpienie zakradło się do duszy króla.
Czyż jednak ta uśmiechnięta, piękna istota zdradzać go mogła?
— Nie! nie! — mówił mu głos wewnętrzny, starając się rozprószyć obudzone w nim podejrzenia.
Muzyka i taniec napełniały sale zamkowe.
Radość i szczęście panowały wszędzie.
Polska obchodziła koronacyę nowej królewskiej pary.
O północy skończyła się uroczystość.
Strojne damy i panowie opuścili salony po oddaleniu się króla i królowej.
Sobieski powiedział dobranoc pięknej Maryi Kazimierze, odprowadził ją aż do przedsionka jej apartamentu, poczem powrócił do siebie, gdzie marszałek i dworacy oczekiwali na niego, ażeby usłyszeć, jakie wyda rozkazy przed udaniem się na spoczynek.
Na królową oczekiwały damy honorowe i służące.
Wszedłszy do swego buduaru, położonego blizko przedsionka, Marya Kazimiera pozwoliła odejść damom i paziom, z których jeden był obowiązany pozostać w przedsionku.
Stała tam w niszy sofa, której pełniący służbę paź mógł używać.
Ponieważ cisza panowała w zamku, paź zatem skorzystał z tej wolności.
Położył się na sofie i znużony zasnął zaraz.
Służąca chciała pomódz królowej w przyległym buduarze przy rozbieraniu się, Marya Kazimiera jednak, zdjąwszy ciężką koronę i klejnoty, odprawiła ją wkrótce i przed pójściem na spoczynek pozostała przez czas jakiś w zamyśleniu.
W starym zaniku tymczasem zapanowała cisza.
Służba rozeszła się, tylko warty przechadzały się przy wejściach, ale i wartownicy pili wiele, więc im głowy ciążyły.
Nagle w korytarzu dało się słyszeć wołanie:
— Kto idzie?
Jeden z szyldwachów przemówił w ten sposób do ciemnej postaci, która się ukazała, w korytarzu prowadzącym do apartamentów królowej.
W tej chwili jednak zbliżył się do odbywającego wartę żołnierza inny szyldwach i trącił go.
— Czy nie widzisz? — szepnął.
Postać przybliżała się.
Zdawała się być ubraną w odzież mnicha z nasuniętym na głowę kapturem.
— Nie wołaj, — mówił drugi szyldwach, — ten nie odpowie. To przecież stary mnich.
Pierwszy wartownik wpatrzył się lepiej, zdawał się poznawać tajemniczą postać i pozwolił jej przejść.
Mnich ten ukazywał się nietylko w zamku krakowskim, ale i w Warszawie i nie wzbraniano mu przejścia.
Zwrócił się ku apartamentom królowej i bez przeszkody doszedł do przedsionka, koło którego leżał jej buduar.
Uchyliwszy firanki, zasłaniające wejście do przedsionka, ujrzał śpiącego na sofie pazia.
Ruchy tajemniczego mnicha, który szedł dalej, przypatrując się paziowi, były odmienne niż zazwyczaj.
Zwykle szedł on, spokojnie, poważnie, z pewnością siebie, tym razem był niespokojny, a poruszenia jego zdawały się żywe i gorączkowe.
Nie dosyć na tem.
Zwykle z pod długiego habitu mnicha widać było rzemieniami spięte sandały, tym razem nogi były obute w eleganckie trzewiki ze sprzączkami, z których świeciły drogie kamienie.
Tajemniczy gość zbliżył się do drzwi buduaru i otworzył je po cichu.
Królowa siedziała na otomance przy stole, z głową wspartą na ręku.
Szmer obudził ją z zadumy.
Podniosła się żywo i wydała lekki krzyk, spostrzegając we drzwiach mnicha.
Ten jednak szybkim gestem wskazał jej, żeby go nie zdradzała.
— Ani słowa, królowo! — szepnął.
Mówiąc to, obejrzał się na pazia.
Paź nic nie słyszał i nie przebudził się.
Tajemniczy gość zamknął drzwi za sobą.
Królowa patrzyła na niego przelękniona.
Nie śmiała się poruszyć, nie wiedziała co ma czynić.
Czy zawołać? czy uciec?...
Wybrała to ostatnie i postąpiła ku drzwiom.
— Pozostań, królowo, — dał się słyszeć głos, który ją zelektryzował.
Spojrzała z gorączkowym niepokojem na tajemniczego gościa.
Mnich spuścił kaptur.
— Hrabia Rochester! — szepnęła królowa.
Był to rzeczywiście hrabia Rochester.
Odsłonił habit i ukazała się elegancka jego odzież.
Marya Kazimera z przestrachem i radością załamała ręce.
Patrzyła jak skamieniała na tego, który się dostał do niej w przebraniu, a teraz przystąpił do niej z gwałtownym gestem.
— Najświętsza Panno, — szepnęła królowa, — co czynisz hrabio?...
— Wszystko, wszystko, aby cię ujrzeć i pomówić z tobą, najjaśniejsza pani, — odpowiedział hrabia Rochester.
— Więc to ty, hrabio, jesteś tajemniczym mnichem?...
— Dziś tylko, najjaśniejsza pani: użyłem tego podstępu, aby się tutaj dostać bez przeszkody.
— Gdyby kto przyszedł...
— Nie obawiaj się niczego, niebiańska Maryo! — rzekł Rochester, klękając przed królową.
I ująwszy jej rękę, podniósł ją do ust.
Marya Kazimiera nie usunęła ręki, ale drgnęła, jakby w przeczuciu, że źle czyni.
— Co robisz, hrabio? — szepnęła, — gdyby król tutaj przyszedł... na jakie niebezpieczeństwo się narażasz!
— Nie znam niebezpieczeństwa, gdy idzie o zbliżenie się do ciebie, najjaśniejsza pani. Oh! nie odwracaj się!
— Cóżeś mi przyrzekł, hrabio Rochester? — zapytała królowa z wyrzutem.
— Przyrzekłem więcej, niż mogłem dotrzymać, najjaśniejsza pani! Przyrzekłem nie ujrzeć cię więcej!...
— I tak dotrzymałeś przyrzeczenia?
— Oh, nie gniewaj się królowo! Nie usuwaj swej ręki!
— Wstań hrabio i odejdź! Nie powinnam cię tu przyjmować!
— Oh, cofnij ten rozkaz okrutny, najjaśniejsza pani, — błagał Rochester, wstając, — czyż mogę cię nie kochać? Starałem się sam siebie, straszne to było życie...
— Przestań, hrabio! Zapominasz się!
— Czyż można panować nad uczuciem, najjaśniejsza pani? Oh, nie odwracaj się, — mówił Rochester dalej, ujmując rękę Maryi, — pozostaw mi tę chwilę szczęścia! Używam go poraź ostatni! Kazano mi tu przyjechać... ujrzałem cię i zapomniałem o wszystkich powziętych postanowieniach!
— Dosyć, hrabio Rochester!
— Nie kochasz mnie... odpychasz mnie królowo?
— Lękam się siebie samej.
— Tak... to jest wyznanie miłości, Maryo.
— Nie nadużywaj mego uczucia!
— Jesteś moją, królowo! — zawołał Rochester upojony rozkoszą, obejmując ramieniem Maryę Kazimierę.
Królowa szarpnęła się i naszyjnik który miała na sobie, podarunek Tatara, złożony z dwudziestu artystycznie rzeźbionych kulek, zsunął się z szyi i upadł niespostrzeżony na podłogę.
— Co czynisz? — szepnęła Marya Kazimiera, — hrabio Rochester co czynisz?...
— Raz jeden muszę zakosztować szczęścia nazwania cię moją, Maryo... potem nie dbam o życie, — odpowiedział Rochester.
— Jeżeli mnie prawdziwie kochasz, pamiętaj o tem, co nas dzieli, nierozsądny!
— Pocóż w tej błogiej chwili przy pominąć więzy, które cię krępują, królowo? O, nie budź mnie z tego błogiego snu, ze snu miłości.
Marya Kazimiera cofnęła się o krok.
W tej chwili dał się słyszeć chrzęst pod jej stopami.
Nastąpiła na jedną z kulek naszyjnika i zdeptała ją.
— Co to jest? — zawołała królowa, patrząc na podłogę, — Jezus Marya!... Naszyjnik!... co za nieszczęście!... Jedno z ogniw zdeptane!
Hrabia Rochester pochylił się i podniósł kosztowny naszyjnik.
— Jestem zdradzoną! Kulki tej niczem zastąpić niepodobna! — mówiła dalej królowa, która zbladła strasznie, — naszyjnika bez niej użyć nie można!
— Taką kulkę można podrobić, odpowiedział Rochester.
— Niepodobna! Jest to robota, nie dająca się naśladować! Pochodzi ze wschodu i z bardzo odległych czasów!
— Chciej mi to pozostawić, najjaśniejsza pani, ja się postaram o uzupełnienie naszyjnika, — rzekł Rochester.
W tej chwil dał się słyszeć odgłos kroków.
— Uchodź, na Boga, uchodź! ktoś idzie! — zawołała królowa stłumionym głosem.
Rochester zatrzymał naszyjnik.
— Wrócę go w całości! — szepnął Rochester.
Następnie znikł drzwiczkami ukrytemi w obiciu.
Prawie w tym samym czasie otworzyły się drzwi z przedsionka.
— Kto tam? — zapytała niecierpliwie królowa.
Był to paź.
Po za nim w przedsionku widać było postać Tatara.
Paź wszedł i przyklęknął.
— Czego tu chcesz? — zapytała królowa.
— Sądziłem... — zająkał się paź, to jest Tatar mi mówił, że tajemniczy mnich wszedł do tego pokoju.
— Więc czegóż chciałeś?
— Ująć go, zatrzymać.
— Dziecinny jesteś... przywidziało ci się! — rzekła królowa, — widzisz że mnicha tutaj niema! Po tych słowach odwróciła się, blada i drżąca ze wzruszenia i poszła do przyległej sypialni.
Paź pozostawszy sam, powstał i pomimo słów królowej obejrzał się po buduarze.
Następnie poszedł do drzwiczek, ukrytych w obiciu, otworzył je po cichu i wyszedł na mały tylny korytarz, aby tam czynić dalsze poszukiwania.
Tymczasem Tatar Iszym Beli wszedł do buduaru drzwiami, które paź pozostawił uchylone.
Błyszczący przedmiot, który leżał na podłodze obudził jego ciekawość.
Wiedział on dobrze, że ktoś wszedł po pokoju królowej, gdyż widział to z oddalenia na własne oczy.
W buduarze nie było nikogo.
Iszym Beli ostrożnie podszedł do miejsca, w którem leżało zdeptane ogniwo naszyjnika i wydawało woń przedziwną.
W zdziwonych, przerażonych jego rysach czytać było można, że prawie odgadywał co zaszło.
Wpatrywał się w wonne szczątki i wskazywał je rękami, stojąc jak skamieniały.
Spuścizna z odległych czasów, którą czcił jak talizman, jak drogą relikwię, była zdeptaną.
Widok ten niesłychane wrażenie czynił na Tatarze.
Po niejakim czasie pochylił się i podniósł mały, błyszczący drogi kamień, oko rzeźbionej główki.
W tej chwili paź powrócił z korytarza do buduaru.
Tatar szybko ukrył znaleziony szczątek ogniwa.
Paź wszedł po cichu i wstrząsnął głową.
— Nie widać go, — szepnął.
— Poszedł?... Biada ci, żeś go nie zagadnął, — rzekł Tatar wracając z paziem do przedsionka, — musiałeś spać!
— Nie zdaje mi się.
— Nie spałeś?... przecież cię obudziłem!
— Więc to był mnich?...
— Wyglądał jak mnich, — odpowiedział Tatar, ale to nie był mnich, to był kto inny!
— Uśmiechasz się... musisz coś wiedzieć.
— I ty byłbyś wiedział, gdybyś nie spał paziu!
— Niech sobie będzie kto chce, — rzekł paź, — co nas to obchodzi?... nie zdradź mnie!
— Byleby co innego nie zdradziło! — odpowiedział Tatar.
— O czem chcesz mówić? — zapytał paź.
Iszym Beli machnął ręką i odszedł.
— Ten przeklęty Tatar z małemi oczyma i splecionemi włosami, musi wszystko widzieć, — szepnął paź, — żeby go dyabli wzięli, on chyba wcale nie sypia! Jestem strasznie zmęczony.
Powrócił do niszy, położył się i w kilka chwil później zasnął znowu.
Ujęcie przez straż obszarpanego człowieka, który strzelał do króla, wymagała rozpoczęcia śledztwa.
Senatorowie, do liczby których należał także kanclerz Pac, byliby woleli całą tę sprawę ubić milczeniem i schwytanemu Leonowi pozwolić uciec, było to jednak niemożebnem.
W senacie, który jako najwyższa władza, rozstrzygał o wszystkich sprawach, tyczących się wysokich dostojników, zasiadali po największej części panowie niezadowoleni z wyniku tak poprzedniej, jak ostatniej elekcyi.
Panowie ci, stawiali senat wyżej od samego tronu.
Prawda, że senat decydował także o sprawach, tyczących się króla, który w każdej sprawie musiał się przed senatem usprawiedliwiać.
Senat miał także prawo graniczenia pewnych prerogatyw królewskich.
Sprawca zamachu Leon oddany zatem został pod sąd senatu.
Gdy członkowie najwyższego trybunału zebrali się w przeznaczonej na ten cel sali zamkowej i zasiedli w fotelach około wielkiego stołu, wstał kanclerz Pac.
— Nim każę tu wprowadzić jednego z byłych żołnierzy mego brata, panowie i bracia, — zaczął, — muszę wspomnieć o oszczerczej wieści, którą puścili w obieg niektórzy żołnierze króla. Wieść ta zasługuje na przykładne ukaranie! Niektórzy zuchwalcy śmią przypuszczać i mówić, że żołnierz Leon był najęty do swego zbrodniczego czynu przez hetmana polnego Paca!
— To niesłychane! Śmierć zuchwałym oskarżycielom! — zawołali senatorowie, — biada temu, ktoby się poważył głośno i jawnie wypowiedzieć podobne zdanie!
— Żądam opieki dla mojego brata!
— Ta opieka będzie mu dana! — odpowiedziano, — szubienica czeka każdego, ktoby raz jeszcze poważył się wymówić takie słowa!
— Dziękuję wam za ten dowód sprawiedliwości waszej panowie i bracia, — mówił kanclerz dalej, — przeciwko niesłusznemu oskarżeniu, wymierzonemu na jednego z nas, winniśmy występować wszyscy, inaczej zatracimy swą godność!... Wprowadzić oskarżonego!
Jeden ze sług senatu oddalił się i wkrótce wprowadził Leona.
Oskarżony musiał zapewne wiedzieć że nic bardzo złego nie stanie mu się, gdyż nie z żalem i skruchą, ale z zuchwałą miną wszedł do sali i pokłonił się.
— Zbliż się! — rozkazał kanclerz Pac.
Leon uczynił zadość wezwaniu.
Wyglądał on strasznie.
Na twarzy i całem ciele widać było ślady pobicia przez oburzony zamachem lud.
Odzież jego była podarta i opadała w łachmanach.
— Zdaje mi się, że ten nędzasz popełnił zbrodnię tylko z rozpaczy, — rzekł jeden z zasiadających.
— Jak się nazywasz?
— Leon, panie, — odpowiedział oskarżony.
— Czy wiesz, jaką zbrodnię popełniłeś w dniu koronacyi? — zapytał kanclerz dalej.
— Zbrodnię? Nic o tem nie wiem, panie! Nie wiem, czego odemnie chcieli ludzie i straż! Czyż to nie był dzień radosny?... Czyż wszyscy nie strzelali?... Otóż i ja strzelałem! I nic więcej!
— Daję słowo, wygadany! — uśmiechnął się jeden z senatorów.
— Może ocali swoją głowę, — rzekli inni półgłosem.
— Więc nie miałeś zamiaru strzelać?
— Naturalnie, że miałem, panie. Któżby co zrobił, gdyby nie miał zamiaru?... Powiadam, że wiem co zrobiłem! Wystrzeliłem na wiwat i basta!
— Tak, ale kula była w pistolecie.
— Kula? Była tam kula... czyż ja wiem, czy to była kula? Skądby się wzięła? Proszę mi ją pokazać!... Strzelałem, bo wszyscy strzelali.
Kanclerz Pac uśmiechnął się.
Obrona ta widocznie podobała mu się.
— Sądzi on, że nie miał kuli w pistolecie, — rzekł kanclerz do otaczających.
— Tym sposobem się nie wykręcisz! — zawołał jeden z senatorów, — książę prymas słyszał świst kuli.
— Słyszał? książę prymas słyszał? To co innego! W takim razie była kula w pistolecie, ale ja go nie nabijałem i basta!
— Skądżeś wziął pistolet Leonie? — zapytał kanclerz.
— Pistolet? Znalazłem go, dostojny panie, podniosłem, a że wszyscy strzelali, więc wystrzeliłem i basta!
— Chłopiec dobrze wyuczony! — rzekł jeden z senatorów.
— Nie ujdzie jednak kary! — odpowiedziało kilku.
— Zasłużyłeś na śmierć! — rzekł kanclerz Pac, — ale ponieważ twierdzisz, żeś nie wiedział o kuli, i że tylko na wiwat wystrzeliłeś, więc nie można cię skazać na, szubienicę, której byłbyś nie uniknął, gdybyś był miał zły zamiar! Wnoszę zatem jako sprawiedliwą karę za nieostrożność, ażeby Leon został skazany na wygnanie do niezamieszkałej okolicy! Co mówicie panowie i bracia o tym wyroku.
— Zgadzamy się, zawołano dokoła.
— Dziś jeszcze kilku jezdnych odwiezie cię do pustej, dzikiej okolicy, — zakończył kanclerz, — tam możesz sobie zbudować chatę i żyć samotnie! Idź! Usłyszałeś wyrok!
Leon skłonił się senatorom i wyszedł z sali.
Służący oznajmił wojewodzinę Wassalską.
— Niech wejdzie dostojna pani, — rzekł kanclerz.
Wkrótce potem dumnym krokiem weszła do sali Jagiellona.
Senatorowie powstali, aby pozdrowić wdowę po wojewodzie, dla której przyniesiono krzesło.
— Co cię sprowadza do nas, pani wojewodzino? — zapytał kanclerz Pac.
— Mam przed was zanieść skargę, dostojni panowie! — odpowiedziała Jagiellona, — spodziewam się, że u was znajdę sprawiedliwość, której napróżno szukałam gdzieindziej.
— Senat jest po to, aby ją wymierzał! — odpowiedział kanclerz.
— Skarga moja dotyczy nędznej niewolnicy, ale jest to niewolnica tego, którego elegancya na tron wyniosła, — mówiła Jagiellona dalej. — Oskarżam Sassę, ślepą niewolnicę z Sziras! Poważyła się jak szpieg krążyć koło mego pałacu, miała jakiś zdradziecki względem mnie zamiar, a może chciała mnie zabić!
— Ciężkie to oskarżenie, pani wojewodzino, — rzekł kanclerz, — gdzież jest niewolnica? — Ludzie moi schwytali ją i wtrącili do lochow w moim pałacu w Warszawie, — odpowiedziała Jagiellona.
— Zuchwała ta istota, ufając w opiekę swego dawnego pana, opierała się nieraz moim rozkazom, gdy mi przez mego została darowana i uciekła z powrotem.
— Tym sposobem zasłużyła na ciężką karę!
— Okazywała mi otwarcie swą nienawiść i zbliżyła się w nocy do mego pałacu w niegodziwym zamiarze! Proszę was, dostojni panowie, abyście mnie zabezpieczyli przed ponowieniem się takiego niebezpieczeństwa!
— Nie napróżno pani używasz naszej opieki, — odpowiedział kanclerz Pac.
— Upraszam senatu o surową karę na niewolnicę, — mówiła Jagiellona dalej, — trzeba dać przykład, bo słudzy i niewolnicy uciekać nam i grozić będą!
— Wyrok sprawiedliwy zapadnie dziś jeszcze, pani wojewodzino, — odpowiedział kanclerz, — zostanie wykonany! Wracaj pani zadowolona!
— Z ufnością sprawę moją składam w ręce senatu, — rzekła Jagiellona, — i dziękuję wam za opiekę, jakiej użyczacie wdowie.
Ukłoniła się i dumnym krokiem wyszła z sali.
Gdy senatorowie pozostali sami, podniosło się kilka głosów.
— To niewolnica Sobieskiego! — mówiono.
— Będzie się gniewał, gdy się dowie o zapadłym wyroku.
— Więc niech wyrok zapadnie tajemnie i kaźmy go tajemnie wykonać, rzekł kanclerz Pac, — stary zwyczaj na to nie pozwala. Czyż chcecie panowie, żeby senat wstrzymał się od wydania wyroku?... Na cóż w takim razie bylibyśmy potrzebni. Jeżeli tak, to rozwiążmy się zaraz!
— Kanclerz ma słuszność! — wołali niektórzy.
— Czyż mamy dopuścić do otwartego zerwania z królem? — mówili inni, — byłby to tryumf dla nieprzyjaciół kraju!
— Więc zrzeczmy się naszych praw! — podszczuwał Pac.
— Nie, nie! od praw naszych nie odstąpimy! wyrok musi być wydany!
— Tak jest! tak jest!
— Może wolicie, żeby powiedziano, że senat stchórzył?... Namyślcie się! dolewał kanclerz oliwy do ognia — niech się lepiej z nas śmieją!
— Nigdy! — zawołali senatorowie roznamiętnieni, — do tego nie przyjdzie.
— A więc wydajmy wyrok, skoro usłyszeliśmy skargę! — nastawał kanclerz Pac, — uznajmy ją wolną, jeżeli uważacie, że to słuszne! Cóż nas może skłonić, żebyśmy wyrokowali wbrew przekonaniu? Kto może na nas wpływ wywierać? Ażeby zaś nikt nie był w wyroku krępowany, aby jeden nie wiedział co wyrzekł drugi, zbierać będę głosy do zakrytej urny. Nikt się nie dowie, jak kto z nas — głosował! I wyroku nikt się nie dowie oprócz tych, co go będą wykonywali! Tu nawet wpośród nas wyrok nie będzie ogłoszony! Ja biorę kartkę i obliczywszy je, wrzucę w ogień, a potem każę spełnić wyrok senatu!
— Dobrze, niech tak będzie, kanclerz ma słuszność! — wołano.
— Zgadzacie się, a więc dobrze, — mówił Pac dalej, — tym sposobem utrzymamy nasze prawo, naszą niezależność!
Słowa kanclerza wywołały liczne oklaski.
— Zapada zatem wyrok na niewolnicę Sassę, panowie i bracia! — zawołał Pac.
Wszyscy przygotowali kartki.
Kanclerz rozkazał służącemu przynieść urnę przykrytą czarnem suknem.
Następnie sam napisał kartkę, wrzucił ją do urny i zaczął zbierać głosy.
— Resztę mnie pozostawcie, panowie i bracia, — rzekł, — i bądźcie przekonani, że będę umiał utrzymać powagę senatu!
Po oddaniu głosów i rozejściu się senatorów, kanclerz sam pozostawszy, zdjął przykrycie z urny.
— Giętką trzciną być chcecie? — szepnął z wściekłością, — chcecie być ulegli i względli! Ja was gdzieindziej poprowadzę! Czuję, że mam nad wami przewagę. Pierwszą próbę zrobiłem dzisiaj i powiodła mi się. Złożyliście decyzyę w moje ręce, senatorowie i ja ją wydam! Możecie być pewni, że wkrótce najwyższa władza dostanie się w moje ręce! Dziewczyna zostanie rozszarpaną przez dzikie zwierzęta, dlatego właśnie, że jest niewolnicą Sobieskiego!
Tak mówiąc do siebie kanclerz wyjmował kartki jedną po drugiej, a przeczytawszy łagodny wyrok, uśmiechał się pogardliwie, miął kartkę i rzucał w ogień.
— Trzech tylko za skazaniem! tchórze! — rzekł, ukończywszy tę czynność, — ale to nic, wyrok mój a nie wasz będzie wykonany.
W tej chwili w bocznych drzwiach sali, w której kanclerz Pac siedział przy stole, ukazała się postać starego mnicha.
Nie był to ów mnich fałszywy, przebrany Rochester, ale owe zjawisko, które się często ukazywało w zamku warszawskim i krakowskim.
Kanclerz obrócony był plecami do miejsca w którem mnich się ukazał, nie widział zatem tej ciemnej postaci, która w największej ciszy przeszła przez salę i znikła po drugiej stronie.
Następnie kanclerz ujął stojący na stole dzwonek.
Wszedł służący.
— Zawezwać tutaj dowódcy straży senatu, — rozkazał Pac.
— Z ukrycia cios ci zadamy! — szepnął dumny kanclerz, — i jak doża wenecki jest tylko figurą władzy, jak tajna rada trzech i inkwizytorowie rządzą losami rzeczypospolitej, tak tutaj senat rządzić będzie.
Postać mnicha, nie spostrzeżona przez kanclerza przesunęła się znów przez salę.
Gdy znikła, wszedł dowódca straży senatu.
— Zbliż się pan! — zwrócił się kanclerz do niego, — rozkażesz kilku zaufanym ludziom wybrać się natychmiast do Warszawy. Tam w piwnicach pałacu wojewodziny Wassalskiej znajduje się ślepa niewolnica, Ta niewolnica jest skazaną na wygnanie na pustynię! Każesz ją przebranym i zamaskowanym jeźdźcom wywieźć daleko do bezludnej, leśnej puszczy! Senat jednak nakazuje tobie i tym jeźdźcom milczenie i zagraża wam śmiercią, jeżeli ten zakaz złamiecie!
Król Jan z swoim dworem powrócił do Warszawy i zwołał do tego miasta sejm.
Monarcha był bardzo rozdrażniony i oburzony, ponieważ zauważył, że senat przypisuje prawa i przywileje, które mu nie służyły, i że pod osłoną senatu szerzyło się nieposłuszeństwo, podkopując władzę króla.
Na wielkiem polu elekcyjnem pod miastem miało się odbyć zebranie sejmu i w oznaczonym dniu zebrali się w tym celu panowie i szlachta.
Dla króla i przewodniczących sejmowi wystawiony był na środku obszernego placu namiot otwarty na wszystkie strony, w którym znajdował się stół i cztery krzesła. Jedno z nich przeznaczone dla króla, było ozdobione złotą koroną.
W namiocie przy królu znajdowali się prymas, arcybiskup Olszowski i wielki marszałek koronny.
Ten ostatni przy odgłosie trąb ogłosił otwarcie sejmu.
Król Jan wszedł na trybunę i zabrał głos, uskarżając się na to, że senat potajemnie przedsiębierze kroki, które wkraczają w resztę praw korony.
— Gdy do tego przychodzi, — mówił, — że rozkazy powołanego przez was na tron nie są wykonywane, że członkowie senatu działają potajemnie, to widocznem jest w tem dążność do zaprowadzenia u was rządów weneckich i zamienienia króla w dożę.
Część członków sejmu zdawała się uznawać słuszność skarg króla, ale Pacowie i ich stronnicy okazywali wyraźne niezadowolenie z wystąpienia Sobieskiego.
— Jeżeli chcecie senatowi pozostawić wyłącznie najwyższą władzę, to nie potrzebujecie wcale króla, — mówił Sobieski donośnym głosem dalej, — w takim razie posadźcie lalkę na tronie!
Szmer niezadowolenia rozległ się w zgromadzeniu.
Sobieski zbladł.
— Dla tęgo żądam krzesła i głosu dla siebie w senacie, albo ograniczenia praw senatu, — mówił podniesionym głosem dalej, w pośród wzrastającego niepokoju, — nie myślę bowiem znosić postępowania, które ogranicza moje prawo i jest zdradą wobec korony.
Słowa te wywołały hałas.
Zgromadzenie było nadzwyczaj wzburzone.
We wszystkich grupach przemawiali Pacowie i ich stronnicy.
Sobieski blady z gniewu zeszedł z trybuny i przystąpił do dostojników, którzy się znajdowali w namiocie.
— Jestem gotów złożyć koronę! — rzekł do nich, — moi nieprzyjaciele zmuszają mnie do tego kroku.
— Czy chcesz naszym nieprzyjaciołom zagranicznym dać widowisko naszych wewnętrznych rozterek, najjaśniejszy panie? — zapytał arcybiskup.
— Nie ja dałem powód do tego widowiska, panowie, — odpowiedział król z gniewem, — żądam tylko szanowania praw korony!
— Naszem niechaj będzie staraniem utrzymać te prawa, — odpowiedział książę prymas.
— Czy słyszycie tę wrzawę? — zapytał król.
— Sądzę najjaśniejszy panie, że mogę zapewnić, iż większość wypadła zgodnie z życzeniem waszej królewskiej mości, — rzekł marszałek, — i jeżeli najjaśniejszy pan pozwoli, pójdę się przekonać, czy tak jest rzeczywiście.
— Dobrze, panie marszałku, uczyń to, — odrzekł Sobieski.
Marszałek wyszedł.
— Nie zwracam się do pojedynczych osób, ażeby nie powiedziano, że ich się boję, — mówił król do pozostałych, — ale nie mogę ścierpieć knowań, które mojemu nieszczęśliwemu poprzednikowi, królowi Michałowi, zatruły i odebrały życie.
— Zdaje mi się, najjaśniejszy panie, że to są przesadzone obawy, — zauważył prymas, — kraj jest przywiązany do monarchy, a głosy jednostek, które chcą ograniczyć prawa królewskie, przebrzmią bez echa.
— Zbliża się pewna liczba najznakomitszych deputowanych, najjaśniejszy panie! — oznajmił arcybiskup.
Marszałek wprowadził posłów do namiotu.
Jeden z nich jako mówca deputacyi, przystąpił do króla.
— Przybywamy, najjaśniejszy panie, — mówił, — ażeby cię zapewnić, że większość deputowanych wiernie przywiązaną jest do tronu. Wysłano nas, ażebyśmy złożyli to zapewnienie. Liczba niezadowolonych, którzy wszędzie. znaleźć się muszą, jest mała i znika wobec tych, którzy potępiają ich postępowanie. W obecnych niebezpiecznych czasach byłoby nieszczęściem dla kraju, gdyby ich działania doprowadzić miały do zamieszek.
— Łączę mój głos z głosem delegatów, — rzekł książę prymas, — wyrażam wybranemu przez nas najmiłościwszemu królowi zupełne zaufanie i przywiązanie do kraju i łączę moją prośbę z prośbami deputowanych, ażeby jego królewska mość wierzył w te uczucia! Jestem mocno przekonany, że zgoda przywróconą — zostanie i uczyni to przejmujące w kraju wrażenie, jeżeli najjaśniejszy pan zechce zatrzymać koronę i dzierżyć berło silną ręką!
— O to i my prosimy! — zawołali delegaci.
— Dobrze, panowie, — rzekł Sobieski, — skoro taką jest wola większości, niechaj się spełni! Nie pozwolę sobie nic ująć z moich praw, ale i waszych naruszać nie myślę! Tylko w ten sposób może istnieć porządek! Idźcie i oznajmijcie zgromadzonym, że pozostaję na tronie i silną ręką bronić będę tego tronu tak na wewnątrz, jak na zewnątrz kraju.
— Dzięki ci, najjaśniejszy panie, — zawołał prymas, — są to prawdziwie królewskie słowa! Idźcie, panowie i powtórzcie je zebranym! Uspokoją one wzburzone umysły!
Delegaci opuścili namiot i wkrótce głośne okrzyki na wielkim placu oznajmiły, że wpływ Paców jest złamany, i że przyjęto z uniesieniem słowa królewskie.
Jan Sobieski z zadowoleniem słuchał tych okrzyków.
W tej chwili na placu, na który tylko członkowie sejmu mieli przystęp, ukazał się człowiek w czerwonej odzieży, trzymający w prawej ręce, wzniesionej do góry, wielkie pismo.
Był to czerwony Sarafan, którego ukazanie się, zadziwiło obecnych na placu żołnierzy.
Czyżby nowa wojna była już niedaleką? Halabardami zagrożono czerwonemu Sarafanowi przystęp.
— Tu nikomu wchodzić nie wolno! — zawołał jeden z żołnierzy.
Czerwony Sarafan swoim zwyczajem roześmiał się głośno.
— Dajcie pokój, bracia, — rzekł do żołnierzy, — musicie mnie przepuścić. Mam list do króla.
— To każdy może powiedzieć... chociaż jesteś czerwonym Sarafanem, nie puścimy cię!
— He, he! — roześmiał się Sarafan, — zapytajcie wielkiego marszałka... powiadam wam, że muszę iść do króla!
— Odpędźmy raz tego czerwonego opętańca, — rzekł jeden z żołnierzy.
Czerwony Sarafan popatrzył na niego przez chwilę dziwnym wzrokiem, a następnie z miną współczucia.
— Czy myślicie, że mnie odwiedziecie od mego postanowienia? — zapytał, śmiejąc się.
— Więc oddaj pismo! — zawołał żołnierz.
Ale czerwony Sarafan ukrył je szybko i zręcznie pod bluzą i roześmiał się głośno.
— Nic z tego! powiedzcie tylko królowi, wielkiemu Sobieskiemu, że czerwony Sarafan przyszedł, a potem czekajcie, co się stanie! — rzekł.
Wiadomość, że czerwone widmo znowu się ukazało, szybko obiegła zgromadzenie i doszła aż do króla.
— Chce iść do mnie? — zawołał Sobieski, — przyprowadźcie go. Winienem mu wdzięczność, a nie miałem sposobności go wynagrodzić!
Rozkaz króla został natychmiast wykonany.
Posłano do halabardników rozkaz przepuszczenia czerwonego Sarafana.
Wkrótce potem wszedł on do namiotu i padł na kolana przed królem.
— Wstań! — rzekł Sobieski, — znam cię dobrze, nie tylko stąd, że wielokrotnie ukazywałeś się przed bitwami wśród moich wojsk, ale także, żeś mi życie ocalił.
Czerwony Sarafan zrobił grymas szczególny.
Król podał mu rękę.
— Nie zapominam usług, — rzekł — jestem ci winien wdzięczność i nagrodę! Powiedz mi, czego sobie życzysz?
Czerwony Sarafan roześmiał się do króla i patrzył na niego zdziwiony.
— Powiedz, czego pragniesz, — powtórzył król, — ażebyś mógł otrzymać zasłużoną nagrodę, mów!
— Hm! — odpowiedział Sarafan, — jeżeli wielki król chce mi coś ofiarować, to najmilszym dla mnie byłby koń!
— Będziesz sobie mógł wybrać z mojej stajni! Ale powiedz nam teraz, jak się nazywasz! Żołnierze nazywają cię czerwonym Sarafanem.
Sarafan skinął potwierdzająco głową.
— Nazywam się Sarafan! — rzekł.
— Którz cię tak ochrzcił? — zapytał Sobieski.
Zapytany wskazał ręką na wschód.
— Wskazujesz w stronę Moskwy... i rzeczywiście pokazujesz się także niekiedy w pośród wojsk moskiewskich. Ale gdzie się urodziłeś? skąd pochodzisz?
Czerwony Sarafan spojrzał na króla z wyrazem twarzy, świadczącym, że nie rozumie o co jest pytany.
— Skąd tu przyszedłeś? — powtórzył Sobieski.
— Od starego mnicha, — odpowiedział Sarafan z uśmiechem, ciesząc się, że znalazł dobrą odpowiedź, — od starego mnicha, który mnie nakarmił i napoił! Oto jest coś dla wielkiego króla.
Przyklęknął, wydobył list i podniósł z nim rękę do góry.
— Ten list jest do mnie i stary mnich dał ci go? — zapytał Sobieski.
Czerwony Sarafan potakująco skinął głową.
— Musiał być w jakimś klasztorze, w którym mu dano przytułek, — rzekł król do znajdujących się przy nim trzech dostojników koronnych, — a ten list musi zawierać prośbę tych zakonników. Weźcie i przeczytajcie, panie marszałku!
Sobieski podał marszałkowi list i zapytał klęczącego przed nim Sarafana:
— W którym klasztorze byłeś?
— Nie byłem w żadnym klasztorze, wielki królu! — odpowiedział Sarafan.
— A jednak mówisz, że ten list do mnie otrzymałeś od mnicha?
Sarafan skinął głową.
— Gdzież widziałeś tego mnicha? — spytał król Jan.
Czerwony Sarafan wskazał ręką na daleką odległość.
W tej chwili marszałek blady i przerażony przystąpił do króla.
— Ten list, najjaśniejszy panie... — szepnął.
— No, cóż w nim jest, panie marszałku?
— Ten list zawiera ciężkie oskarżenie, miłościwy panie!...
— Oskarżenie... Przeciwko komu?
— Przeciw wojewodzinie, Jagiellonie Wassalskiej.
— Proszę o ten list, — rzekł król.
Barwa i pismo pergaminu świadczyły o jego starości.
Sobieski wziął do rąk akt i spojrzał na pismo, które się rozpoczynało znakiem krzyża.
W tej samej chwili drgnął, gdyż spostrzegł pod pismem nazwisko, które wywarło na niego wpływ niezmierny.
Treść tego pisma była następująca:
”Pod świętym znakiem krzyża oznajmiam, że Jagiellona Wassalska dała życie synowi. Wszelkie moje starania, aby dowiedzieć się o tym synu, który otrzymał imię Józef, były daremne! Ale przyjdzie godzina, w której zostanie wymierzoną sprawiedliwość.
Król wpatrywał się w pismo.
Były to głoski, kreślone ręką jego ojca.
Jakub Sobieski odsłaniał tajemnicę Jagiellony.
Jakaż to jednak była tajemnica? Co się stało z tym synem Józefem? Gdzie się obraca? Czyżby umarł?
— To pismo... — szepnął król wzruszony.
I zwróciwszy się do Sarafana, rzekł:
— Przyniosłeś mi ważny dokument! Dziękuję ci za ten list. Cóż mówił mnich, który ci oddał ten list?
— Stary mnich, który miał kaptur zapuszczony na twarz, powiedział mi: “Idź do króla, mój synu Sarafanie, daj mu to pismo i zawiadom go, że zgubiony, o którym mowa w tym liście, jest synem tego, który list pisał.”
— Synem tego... który list pisał... — powtórzył Sobieski, — więc tak mnich powiedział.
Nagle królowi nasunął się szczegół ny domysł.
Czy mnich, który Sarafanowi doręczył to pismo nie był tym samym, który niekiedy w nocy ukazywał się w zamku?
— Muszę dojść tego, — rzekł do siebie król.
I zwróciwszy się do czerwonego Sarafana, dodał:
— Idź, wybierz sobie konia. Skarbnik da ci sakiewkę z pieniądzmi, a jeść i pić dostaniesz w zamku.
Jeden ze sług dworskich wyprowadził Sarafana z namiotu.
Sobieski schował ważne pismo do kieszeni, następnie z orszakiem swoim opuścił namiot, przeszedł, kłaniając się przez szeregi zebranych i dosiadł oczekującego nań konia, ażeby powrócić do zamku.
Był pogrążony w głębokim zamyśleniu.
List jego ojca był dowodem, że starzec był dręczony tajemną troską.
Wynikało z tego listu, że przed wyjściem Jagiellony za wojewodę Wassalskiego, Jakub Sobieski miał z nią stosunek, którego owocem był ów zgubiony syn, nadaremnie przezeń poszukiwany.
Jagiellona miała powód do zatracenia tego syna.
Wypadek ten mógł kryć w sobie straszną zbrodnię.
Gdzież był Józef, syn Sobieskiego i Jagiellony.
Zajęty temi pytaniami król przybył do zamku, udał się do swego apartamentu i wydobywszy list, raz jeszcze odczytał go powoli, słowo za słowem.
Widok pisma jego ojca wzruszał go... słowa listu świadczyły o boleści, jakiej doznawał jego ojciec.
Trzeba było zarządzić dochodzenie i zażądać wyjaśnień od Jagiellony, niezawodnem zaś było, że wojewodzina dobrowolnie dać ich nie zechce.
Czy król miał ją przed sąd zapozwać?
I tego także uczynić nie było można.
A jednak bądź co bądź potrzeba było dojść prawdy.
— Twój syn Józef, któregoś nadaremnie szukał, mój ojcze, — mówił do siebie król, — jest moim bratem przyrodnim. Czy już nie żyje? Czy pozbawiona serca Jagiellona zgładziła go? Jak się o tem dowiem? Radbym, żeby mi się ukazał kiedy ten tajemniczy człowiek w mniszej odzieży, i żeby to bliżej wyjaśnił. Trzeba koniecznie zbadać ten wypadek! Gdzież jest ów Józef, syn mojego ojca?
Król zachował starannie ważny dokument, zamknąwszy go w bezpiecznej przegródce swego biurka.
Tymczasem służba odprowadziła czerwonego Sarafana do masztelarni zamkowej, aby wykonać rozkaz króla.
Sarafan śmiał się i tańczył jak obłąkany.
Gdy ujrzał piękne konie, z których wolno mu było wybrać sobie jednego, radość jego dosięgła szczytu.
Masztelarze i służba opowiadali sobie po cichu o podarunku uczynionym przez króla czerwonemu Sarafanowi.
— Słusznie król zrobił, — rzekł jeden z żołnierzy, — bo czerwony Sarafan nigdy naszemu królowi nie przyniósł nieszczęścia. Ukazywał się zawsze, gdyśmy mieli zwyciężyć. A mówią, że raz ocalił królowi życie.
Przyszedł skarbnik, niosąc sakiewkę ze złotem w ręku.
— Weź chłopcze, — rzekł, — nasz miłościwy król obdarza cię tem złotem.
— Zatrzymajcie pieniądze! — odpowiedział czerwony Sarafan, — pieniądze mi niepotrzebne.
— Szczególny człowiek! — zawołał skarbnik, — nie potrzebuje pieniędzy!
— Owszem panie. Daj mi tyle pieniędzy, żebym sobie mógł kupić parę nowych czerwonych butów i kazał je ładnie powyszywać, — rzekł czerwony Sarafan do skarbnika, — tyle mi dajcie, ale więcej nie chcę.
— Nie będziesz przecie odrzucał daru króla, śmieszny człowieku! — zawołał skarbnik, rzucając mu w ręce sakiewkę, — oto piwniczy niesie dzbanek wina, a inny służący chleb i mięso. Jedzże i pij. Nasz miłościwy pan kazał cię ugościć.
Sarafan słuchał uważnie skarbnika, poczem schował sakiewkę.
Następnie wziął dzbanek, napił się i zasiadłszy na boku, zabrał się do jedzenia.
Nagle jednak zerwał się.
Przez ten czas wyszukał sobie wzrokiem konia.
W szalonych podskokach przebiegł przez podwórze, ujął upatrzonego konia za cugle i wyprowadził z masztelarni.
Zwierzę stawiało opór i zdawało się lękać nowego pana.
Czerwony Sarafan roześmiał się tylko swoim zwyczajem i zręcznym skokiem dosiadł konia.
Wierzchowiec w szalonym galopie ruszył naprzód.
Czerwony Sarafan pochylił się ku jego szyi, tak, że się wydawało jakby przyrósł do niego.
Gdy koń jak wicher przebiegł dookoła podwórza i wybiegł na drogę nizką bramą, ludzie przypatrujący się wydali krzyk przerażenia, sądzili bowiem, że czerwony Sarafan musiał rozbić głowę o szczyt bramy.
Był on jednakże zręcznym jeźdźcem.
Dojeżdżając do bramy, położył się zupełnie na koniu i wkrótce donośny śmiech jego oznajmił, że się szczęśliwie wydostał z zamku.
Następnie znikł.
Marya Kazimiera była blada i zamknięta w sobie.
Zmieniła się widocznie; na jej twarzy nie było nigdy widać uśmiechu.
Najchętniej przebywała w swoich apartamentach.
Gdy wypadało, ażeby się ukazała obok króla, mówiła zazwyczaj, że się czuje cierpiącą, ażeby módz oddalić się jak najspieszniej i usprawiedliwić w ten sposób, dlaczego szyję miała ciągle osłoniętą gęstą zasłoną.
Król nie domyślał się jeszcze przyczyny tej zmiany, nie wiedział, że królowa miała bardzo ważny powód do osłaniania szyi, ponieważ nie mogła włożyć na siebie naszyjnika kosztownego.
Przejęta ona była nieustanną trwogą, że Sobieski może się o ten naszyjnik zapytać i dlatego używała wszelkich pozorów, ażeby nie wydalać się ze swych pokoi.
Króla dotychczas nie uderzyło to bynajmniej.
Zbliżał się jednak dzień, a raczej wdeczór, w którym Maryi groziło największe niebezpieczeństwo.
U księcia prymasa miało się odbyć wielkie i wspaniałe przyjęcie i jakkolwiek królowa próbowała wymówić się od obecności na tem zebraniu, nie powiódł się jej jednak ten zamiar, gdyż król oświadczył, że jej nieobecność mogłaby obrazić księcia kościoła, a tego pod każdym względem należało unikać.
Marya Kazimera była zatem zmuszona kazać się ubierać na ten festyn.
Nie miała jednak niepospolitego, drogocennego naszyjnika, w którym król tak chętnie ją widywał.
Starała się wprawdzie zastąpić go innym kosztownym naszyjnikiem brylantowym, ale to nie zmniejszało niebezpieczeństwa, a ciągła pamięć o niem dręczyła królową.
Z tego powodu, jadąc z królem do pałacu księcia prymasa, była tak milczącą, że to uderzyło króla.
Karoca zatrzymała się przed jasno oświetlonym domem, którego wejście przyozdobionem było podzwrotnikowemi roślinami.
Prymas wyszedł naprzeciw królestwa aż do przedsionka, pozdrowił króla i królowę i wprowadził oboje do wspaniale przybranych salonów, w których znajdowali się już liczni goście.
Dała się słyszeć wyborna muzyka.
W tem, gdy król z królową przechodzili przez salę do miejsca, dla nich obojga przeznaczonych, zdawało się, że Jan Sobieski coś nagle zauważył.
Barwa twarzy Maryi zmieniła się nagle.
— Nie widzę na tobie starożytnego naszyjnika, Maryo, — rzekł Sobieski. — Ale co ci jest?... tak pobladłaś?...
— To nic mój mężu, to zaraz przejdzie, — szepnęła królowa.
— Nie wzięłaś dziś tego starożytnego, prześlicznego naszyjnika Maryo.
— Dla odmiany, — odpowiedziała królowa.
Słowa jej jednak brzmiały tak niepewnie, jej zachowanie się było tak uderzające, że Sobieski nie mógł odrazu zdać sobie z tego sprawy.
Podejrzliwość jednak była mu obcą.
Odprowadził królówę, aż na jej miejsce, a następnie rozmawiał z kilkoma obecnemi osobami.
Na tę chwilę, a może na cały ten wieczór niebezpieczeństwo było usunięte, ale któregobądź z dni najbliższych mogło się ponowić.
Cożby nastąpiło wówczas?
Marya Kazimiera, która w liczbie obecnych panów zauważyła także hrabiego Rochestera, znajdowała się w trudnem do opisania wzruszeniu.
Tymczasem przypadek, albo raczej zły duch Maryi sprowadził naprzeciw niej wojewodzinę Wassalską.
Królowa czuła ciągle dla wojewodziny największą sympatyę.
Powstała i z uprzejmością postąpiła naprzeciw niej.
Jagiellona, która wyzyskiwała pełną ufność Maryi, w tym celu, ażeby się dowiadywać najskrytszych tajemnic dworu i dlatego, aby nią jak najbardziej zawładnąć, okazywała królowej największą życzliwość.
— Droga wojewodzino, — rzekła Marya Kazimiera do Jagiellony, — cieszy mnie to, że będę mogła pomówić z tobą poufnie przez kilka chwil.
— Najjaśniejsza pani jest blada i wzruszona, — rzekła Jagiellona, wybornie odgrywając współczucie, — to mnie smuci... Co to jest?... co spowodowało tę chmurę na obliczu waszej królewskiej mości?
— Muszę się przed tobą zwierzyć, wojewodzino, jak przed przyjaciółką najlepszą, przed którą potrzebuję odsłonić swój smutek.
— To zaufanie uszczęśliwia mnie i zachwyca, najjaśniejsza pani, i jeżeli będzie w mojej mocy rozproszyć te ciemne chmury, to będę się uważała za szczęśliwą.
— Wierzę ci, pani wojewodzino! A więc posłuchaj, — zaczęła Marya, — Przed niejakim czasem dostałam od mego małżonka naszyjnik szczególnego rodzaju, złożony z dwudziestu, sztucznie rzeźbionych i drogiemi kamienia mi wysadzanych małych kuleczek.
— Widziałam go. Najjaśniejsza pani raczyła mi kiedyś okazywać ten strój prześliczny. Jestto prawdziwie rzadki klejnot.
— Właśnie ta jego rzadkość jest mojem nieszczęściem!
— Nieszczęściem? — zawołała Jagiellona z przestrachem.
— Jestem nadzwyczaj zmartwioną, — przyznała się Marya Kazimiera, — gdyż jedno z tych ogniw zniszczyłam i zatraciłam.
— To ogromna szkoda!
— Szkoda niepowetowana!
— Dlaczegóż jednak najjaśniejsza pani nazywa to nieszczęściem?
— Król nie powinien o tem się dowiedzieć.
— Ale przecież prędzej czy później spostrzedz to będzie musiał.
— To jest właśnie moje zmartwienie i to zmartwienie mnie trawi.
— Wielkie nieba! trzeba na to zaradzić!
— Ja nie mam rady. Jak ukryć tę stratę, czem ją zastąpić?
— Najjaśniejsza pani raczy pozwolić, ja znajdę sposób, — szepnęła Jagiellona nagle, — jestto sposób jedynie możebny uzyskania dobrej rady i pomocy.
— Oh! dzięki niebu!... mów wojewodzino. Czy wiesz jakim sposobem zastąpić to ogniwo naszyjnika?
— Nie wiem, najjaśniejsza pani, ale znam człowieka, który na to może poradzić, jedynego człowieka, który będzie mógł powiedzieć, gdzie takie klejnoty znaleźć można, jedynego człowieka, który będzie w stanie dać taką kulkę.
— O kim mówisz, wojewodzino? — zapytała królowa z niepokojem.
— Droga do niego jest daleka, najjaśniejsza pani, ale może wasza królewska mość ma jakiego zaufanego posłańca, którego możnaby tam posłać.
— Dokąd?
— Do Stambułu, najjaśniejsza pani.
— Do naszego wroga?
— Zawarte zostało zawieszenie broni, a to rzecz tak dobra, jak pokój.
— A kogóż tam masz na myśli wojewodzino?
— W Pera na przedmieściu mieszka indyjski kapłan, nazwiskiem Allaraba, najjaśniejsza pani. On jeden pomódz tu może!
— Tak jest, masz słuszność wojewodzino! Łańcuch ten może pochodzi z odległych Indyi! Kapłan indyjski będzie umiał na to poradzić.
— Może zdoła zastąpić brakujące ogniwo naszyjnika! Magik ten posiada tajemniczą potęgę, — mówiła Jagiellona dalej, — ale przedewszystkiem należałoby o tem zachować jak najgłębszy tajemnicę!
— I ja także kładę ten warunek, wojewodzino! Zapamiętałam dobrze nazwisko indyjskiego kapłana. Jutro wyślę do niego jednego z zaufanej służby! Dziękuję ci za twoją radę... teraz lżej zaczynam oddychać!
Obnoszono owoce, które książę prymas na to przyjęcie kazał sprowadzić z południowej Francyi i Włoch.
Król rozmawiał z posłami rzeczypospolitej weneckiej i cesarza.
— Daję wam na to królewskie słowo, moi panowie, — mówił bardzo żywo Sobieski, — Turcy uwzięli się na nas wszystkich! Sułtan jest człowiekiem nienasyconym. Pragnie on półksiężyc i koran utrwalić na zachodzie!
— Mówią, najjaśniejszy panie, że nowy wielki wezyr sułtana dał inicyatywę tych nowych planów, — rzekł poseł austryacki.
— Znam ja Kara Mustafę, jest on nienasycenie chciwy i okrutny, — dodał Wenecyanin.
— Jeżeli jest nienasycony, to sam sobie, grób wykopie, moi panowie, — mówił Sobieski dalej. — Wierzajcie mi jednak, że jeżeli nie będziecie się trzymali razem i nie zawrzecie z Polską zaczepno odpornego przymierza, to Turek będzie próbował jednego po drugim pokonać.
— No, najjaśniejszy panie, tak wielkiego niebezpieczeństwa zdaje się, nie ma! — zauważył poseł cesarski.
— Wolno panu nie wierzyć, panie hrabio, ale czas przyzna mi słuszność, — odparł Sobieski. — Zdaje się wam, panowie, niemożliwym, aby półksiężyc mógł uróść do takiej potęgi, ale tak jest. Najniebezpieczniejszymi są nieprzyjaciele, których lekceważymy, nie zapominajcie o tem panowie! Jednak niech każdy czyni, co uważa za stosowne! Ja się mam na baczności!
Podczas gdy król zajęty był tą rozmowę, hrabia Rochester znalazł sposobność zbliżenia się do królowej.
Marya Kazimiera zdawała się być zadowoloną z tego zbliżenia.
Miała ona hrabiemu Rochester powiedzieć coś ważnego.
Naszyjnik, jak wiadomo, był w jego rękach.
Sposobność i chwila była pomyślną.
Jagiellona zajmowała rozmową damy dworu i utrzymywała je w oddaleniu, a sama obserwowała spotkanie się dwojga kochanków, którego znaczenie stawało się dla niej coraz wyraźniejszem.
Królowa, aby pokryć swe pomięszanie chłodziła się wachlarzem.
— Mam panu coś powiedzieć, hrabio Rochester, — rzekła Marya Kazimiera stłumionym głosem, gdy poseł składał jej ukłon.
— Słucham rozkazów najjaśniejszej pani, — odpowiedział.
— Jeżeli jednak kto zwraca na nas uwagę...
— Nie ma nikogo w blizkości.
— Czy masz pan jeszcze naszyjnik?
— Tak jest, najjaśniejsza pani! Czyniłem wszelkie możliwe starania, niepodobna wynaleźć podobnego ogniwa! Jestem w rozpaczy!
— Czy możesz pan posłać naszyjnik do Stambułu? — zapytała królowa z cicha.
— Do Stambułu? Niezawodnie! Więc tam można dostać podobnego ogniwa?
W Pera na przedmieściu mieszka kapłan indyjski, który jeden tylko może na to poradzić.
— Czy wasza królewska mość wie jego nazwisko?
— Nazywa się Allaraba.
— Dobrze, to mi wystarczy! Sam pojadę do Stambułu, — odpowiedział hrabia Rochester, — za godzinę opuszczę Warszawę! Jako poseł angielski jestem wszędzie nietykalnym i wszystkie drogi są dla mnie otwarte.
— Sam hrabio chciałbyś...
— Dla waszej królewskiej mości pójść choćby na śmierć! — szepnął Rochester.
— Po tem poznaję twoją miłość, hrabio! — odpowiedziała Marya lżej oddychając.
— Pojadę prędko i prędko powrócę, aby waszą królewską mość od troski uwolnić. Obraz najjaśniejszej pani będzie mi towarzyszył, a jej ostatnie słowa będą moim talizmanem.
— Jedź szybko i szczęśliwie, hrabio Rochester i powracaj prędko z tym nieszczęsnym naszyjnikiem, na którym teraz, o ile mi się zdaje, bardzo mi zależy.
— Żegnam waszą królewską mość! Zwykły wystrzał armatni, dawany przy bramach Warszawy przy wyjeździć posła, oznajmi za niewiele minut najjaśniejszej pani mój wyjazd.
Królowa łaskawym ukłonem pożegnała hrabiego.
Wkrótce potem Rochester opuścił salony.
Nikt oprócz Jagiellony nie zwracał szczególnej uwagi na tę rozmowę.
Zrozumiała ona teraz wszystko.
Królowa nie miała naszyjnika.
Miał go Rochester i Rochester jechał do Pera.
Szatański uśmiech przebiegł bladą twarz Jagiellony.
Miała w ręku Maryę Kazimierę i Rochestera.
Projekt dojrzewał już w jej duszy.
Nie czas jednakże jeszcze było na jego wykonanie, bo Rochester jeszcze nie wyjechał.
W tej chwili spostrzegła, że wzrok króla groźny i ponury spoczywał na niej.
Bystry wzrok Jagiellony dostrzegł natychmiast, że zajść musiało coś szczególnego.
Wytrzymała wzrok króla z zimną dumą.
Miała broń przeciw niemu i przeciw królowej, która ją nazywała swoją przyjaciółką.
Marya Kazimiera była przekonaną, że oddaliła chmurę, która od tak dawna wisiała nad jej czołem.
Z dobrotliwym uśmiechem zwróciła się do kilku obecnych dam, obdarzając każdą z nich przyjaznem słowem.
Wkrótce w pośród ciszy nocnej dał się słyszeć wystrzał armatni.
Było to pożegnanie Rochestera.
Król spojrzał zdziwiony na stojącego przy nim naczelnika miasta.
— Dano wystrzał. Kto o tej porze opuścił Warszawę? — zapytał.
Zapewne hrabia Rochester, najjaśniejszy panie, — odpowiedział naczelnik miasta, — znane są nagłe postanowienia hrabiego Rochestera, najjaśniejszy panie.
Sobieski uśmiechnął się.
Wkrótce potem wraz z królową o puścił zebranie.
Był on rozpromieniony.
Udało mu się nakłonić posłów weneckiego i austryackiego do myśli przymierza z Polską.
Wkrótce jednakże miał się przekonać, że rady posłów okazały się bezskutecznemi.
Nie chciano słuchać ostrzegającego głosu króla polskiego i nie wierzono w możliwość groźniejszego niebezpieczeństwa.
W kilka dni po owym wieczorze, kiedy się odbyło tajne posiedzenie senatu, pewnej ciemnej nocy, trzej jeźdźcy, prowadzący z sobą czwartego konia, zatrzymali się przed pałacem wojewodziny Wassalskiej w Warszawie.
Dwaj z nich zeskoczyli z koni i rzucili trzeciemu, który pozostał konno, cugle do potrzymania.
Następnie rękojeściami szabel zapukali do zamkniętej bramy pałacu.
Sprawiło to niezwykły hałas.
Służba pałacowa otworzyła bramę.
Jasny promień światła padł na obu jeźdźców i można było dostrzedz, że byli zamaskowani.
— Kto żąda wstępu? — zapytał dozorca bramy.
— W imieniu wysokiego senatu! — zawołał jeden z zamaskowanych, wchodząc do przedsionka.
Towarzysze jego weszli za nim.
Słowa te były dostateczne do odjęcia warcie chęci oporu.
Żołnierze wojewodziny ukorzyli się przed rozkazem władzy potężniejszej od samego króla.
— W piwnicach pałacu znajduje się pewna ślepa niewolnica, — rzekł jeden z zamaskowanych, — przyprowadzić ją tutaj!
Warta była posłuszną.
Dwaj żołnierze otworzyli drzwi, prowadzące do piwnicy, zeszli z pochodniami na dół i powrócili wkrótce ze ślepą niewolnicą, którą tam znaleźli uśpioną.
— W imieniu wysokiego senatu żądamy wydania ślepej niewolnicy, — mówił dalej ten sam zamaskowany.
Sassa drgnęła na te słowa.
Czuła, że ją straszny los czeka.
Nie wyszło jednak z jej ust ani jedno słowo skargi.
Warta oddała ślepą niewolnicę dwom zamaskowanym.
Jeden z nich ujął ją za rękę i wyprowadził Sassę z pałacu, którego brama zaraz w chwilę potem zamknęła się.
Zamaskowani zarzucili na Sassę derę, zanieśli ją na przygotowanego konia i przywiązali ją do niego.
— Co robicie ze mną? — zapytała Sassa z przerażeniem, — gdzie jest mój pan? jestem niewolnicą królewską!
Zamaskowani nie zważali bynajmniej na te słowa.
— Zlitujcie się!... mówcie! — błagała Sassa, — co się ma stać ze mną?... Wołam o pomoc!
— Jeżeli jeszcze wymówisz jedno słowo, to zginiesz! — zagroził jej jeden z zamaskowanych.
On i jego towarzysze dosiedli koni i puścili się w drogę, prowadząc za cugle konia, do którego Sassa była przywiązaną.
Nie można było rozpoznać, czy mężczyznę, czy kobietę przywiązano do konia, bo ciało okryte było derą.
Gdy jeźdźcy ze ślepą niewolnicą przybyli do bramy i strażnik zapytał ich kto idzie, jeden z zamaskowanych rzekł:
— Otworzyć w imieniu wysokiego senatu!
Słowa te miały siłę prawdziwie czarodziejską.
Strażnik natychmiast otworzył bramę.
Jeźdźcy wyjechali drogą wiodącą na południe.
Noc była jeszcze ciemna.
Nie tracąc chwili czasu, jeźdźcy z Sassą na koniu popędzili dalej.
Ślepa niewolnica z Sziras była na pół odurzoną, czuła jednak, że jest skazaną na jakiś los okropny.
Nie wiedziała dokąd ją prowadzono, ale głos wewnętrzny jej mówił, że jest zgubioną.
Podróż szła dalej nieprzerwanie, aż nad ranem jeźdźcy przyjechali do pewnej wsi.
Mieszkańcy tej wioski na widok zamaskowanych padali na kolana i żegnali się.
Na końcu wioski zatrzymali się jeźdźcy.
Jeden z nich przyniósł z jakiejś chaty wody, chleba i wódki.
Posiliwszy się i napiwszy, dali także ślepej niewolnicy wody i chleba.
Następnie puścili się dalej, a nazajutrz przybyli ze swą ofiarą do pustej, niezaludnionej okolicy, w której w odległości wielu mil naokoło nie było widać ludzkiego mieszkania.
Zadanie ich jednakże jeszcze nie było skończonem.
Po krótkim wypoczynku pojechali dalej i dopiero po kilku dniach przybyli do gęstego, ponurego lasu, zatrzymali się, odwiązali Sassę i odprowadzili w głąb puszczy.
Żadnej drogi nie było dookoła, żadnej ludzkiej istoty nie można było dostrzedz na wiele mil.
Jeźdźcy na przypadek napadu zwierząt uzbroili się w pałasze.
Przybywszy z Sassą do głęboko w gęstwinie położonego wąwozu, zatrzymali się.
Sassa domyśliła się teraz, jaki straszny los ją czekał.
Miała być pozostawioną na puszczy, skazaną na karę sroższą niż śmierć, oddaną na łup dzikim zwierzętom.
Gdy ją zamaskowani odwiązali, padła na kolana.
— Tutaj masz, co ci się należy! — zawołał jeden z zamaskowanych, kładąc przy niej starą, zardzewiałą szablę, chleb i stawiając dzbanek z wodą.
Sassa słyszała, że ludzie ci odeszli do swoich koni, pozostawiwszy ją samą w obszernej, strasznej puszczy, w której nikt nie usłyszy jej wołania, w której już nazajutrz paść będzie musiała ofiarą dzikich zwierząt, gdy do bronienia się mniej jeszcze była zdolną od kogokolwiek, ponieważ była ślepą!
Noc ją otaczała. Nie mogła widzieć drzew, które ją otaczały, ani zwierząt, które przybliżały się do niej.
Klęczała i modliła się głośno.
Widok jej był okropny.
Rozpacz ściągała konwulsyjnie jej piękne rysy.
Tak polecała się łasce nieba.
Jeźdźcy odjechali, głęboka cisza panowała dokoła, tylko krzyk sowy lub innego ptaka naruszał spokój w nieskończoność ciągnącej się puszczy.
Sassa wyglądała jak pokutująca Magdalena, jak druga Genowefa, skazana na puszczy.
Powoli odzyskiwali spokój i poddawała się losowi.
Jedna tylko myśl przejmowała ją głęboką boleścią, że nie znajdzie już nigdy Jana Sobieskiego.
Była z nim rozłączoną na wieki, nie mogła go słyszeć, nie mogła zbliżyć się do niego.
A jednakże kochała go całą macierzyńską swą duszą tak, że w tej chwili byłaby chętnie poniosła śmierć najstraszliwszą, byleby tylko mogła raz jeszcze przed nim uklęknąć.
Zawołała go. Wołanie tęsknie rozległo się po puszczy.
Nagle wydało się jej, jakoby jej wołanie wydało okropne echo w oddaleniu, odpowiedź, na którą drgnęła.
Głuche wycie doszło do jej ucha.
Znała ten głos i wiedziała jego znaczenie.
Byłto głos żądnego krwi wilka.
Czyżby dzikie zwierzęta wietrzyły już swą ofiarę?
Z drugiej strony, z oddali dawał się słyszeć inny głos, krótkie, gniewne mruczenie, głodnego lub zaskoczonego przez niebezpieczeństwo niedźwiedzia.
Okropność!... ślepa niewolnica klęczała nieruchomo.
Gdyby posiadała wzrok, mogłaby myśleć o walce, o obronie, ale była ślepą!
Była zgubioną! Nie mogła ani ueiec przed napadem dzikich zwierząt, ani bronić się.
Sięgnęła jednak ręką do ziemi, szukając broni, którą jej pozostawiono.
Wieczór wcześniej zapadł w gęstym lesie, niż gdziebądź indziej.
Sassa znalazła zardzewiałą szablę, ujęła ją i wstała.
Była odważną i przygotowaną do obrony.
Zatamowawszy oddech w sobie, słuchała. Słuch musiał jej wzrok zastępować.
Zrzuciła z siebie derę, którą jej pozostawiono i stała tak w krótkiej, biednej, szarej sukience.
Włosy jej rozwiązały się i spadły na ramiona.
W prawej ręce trzymała pałasz.
Tak oczekiwała napaści dzikich zwierząt.
Blada jej twarz była nieruchomą.
Znów wśród ciemności rozległo się straszne wycie wilka, które wkrótce znalazło odpowiedź z drugiej strony.
Czyż Sassa mogła się spodziewać, że się długo bronić zdoła? Pozbawiona wzroku, nie widząc nieprzyjaciół, mogła uderzać tylko na los szczęścia, a tymczasem zwierzęta, upatrzywszy dogodną chwilę, rzucą się na nią i rozszarpią.
Księżyc, który wzeszedł i stał wysoko na niebie, rzucał swój blask na puszczę i promienie jego dochodziły niekiedy do opuszczonej, skazanej na zagładę istoty.
Coś poruszyło się wśród gałęzi.
Czarna, kudłata bestya torowała sobie drogę przez gęstwinę.
Był to wielki, czarny wilk, który wydał krótkie wycie, zobaczywszy tę, którą zwietrzył.
Sassa zdawała się być zgubioną.
Chciwe żeru zwierzę krążyło koło niej.
Z odgłosu stąpań jego poznać mogła, w której stronie się znajdowało.
Obracała się dokoła.
Szabla była jedyną jej bronią, trzymała ją zatem w podniesionej prawicy, ażeby w każdej chwili być gotową do obrony.
Coraz bardziej przybliżała się drapieżna bestya i w każdej chwili mogła rzucić się na Sassę.
Nagle jednak w okropnej tej scenie nastąpił zwrot niespodziewany.
Głuche mruczenie i trzask gałęzi dały się słyszeć w blizkości.
Wilk poczuł zbliżanie się niedźwiedzia i widocznie nie był zadowolony z przybycia tego współbiesiadnika, Sassa bowiem słyszała, że wydawszy szczególny głos, stanął.
Niedźwiedź zbliżał się coraz bardziej.
Położenie Sassy było tak okropne, że przez chwilę nie wiedziała co począć.
Nagle powzięła postanowienie.
Przystąpiła szybko, macając lewą ręką do stojącego tuż przy niej drzewa.
W śmiertelnej trwodze poczęła szybko i zręcznie wdrapywać się na niezbyt grube drzewo, pozostawiwszy, szablę na dole.
Szczęściem jej było, że tak szybko zdecydowała się, gdyż w chwilę, potem niedźwiedź zbliżył się pod drzewo.
Chciał on wdrapać się na drzewo, ale nie było dosyć grube, ażeby mógł to uczynić.
Zwrócił się więc z wściekłością przeciw wilkowi, który ciągle krążył dokoła drzewa, nie chcąc zostawić łupu swojemu współzawodnikowi.
Silny i świadomy swej siły wilk, zdawał się nie obawiać większego i mocniejszego przeciwnika, gdy bowiem ten się zbliżył, rzucił się na niego z dzikim wyciem i głęboko zęby zapuścił mu w szyję.
Sassa na drzewie słyszała wyraźnie wrzawę walki między jej wrogami, walka, która na chwilę stawała się jej zbawieniem.
Gałęzie trzeszczały, wycie i mruczenie przepełniły powietrze.
Walka dwóch dzikich bestyi była straszną.
Nareszcie wycie wilka zaczęło słabnąć... niedźwiedź zadał mu straszne rany... głuche chrapanie świadczyło tylko, że wilk był pokonany, aż wreszcie i to ustało...
Zwycięzca nie rzucił się, ażeby pożreć pokonanego przeciwnika, lecz odwrócił się od niego.
Sassa słyszała wyraźnie, że zbliżył się pod drzewo i zaczął odkopywać ziemię, a następnie łapami odrywać korę.
Co się z nią stanie, jeżeli niedźwiedź pod drzewem pozostanie na straży? W takim razie choćby jak najdłużej zostawała na gałęzi, musiała zginąć, albo pod łapami niedźwiedzia, albo od głodu i pragnienia.
Godziny upływały.
Sassa słuchała z natężoną uwagą.
Mruczenie niedźwiedzia słychać było ciągle.
Siły zaczynały ją opuszczać.
Nadedniem zdawało się, że niedźwiedź myśli się oddalić.
Sassa słyszała ciężkie jego kroki.
Nastąpiła cisza.
Ślepa niewolnica czekała jeszcze jakiś czas, następnie zeszła z drzewa.
Słuchała tłumiąc w sobie oddech.
Niedźwiedź oddalił się.
Sassa wynalazła naprzód pozostawioną pod drzewem szablę, a następnie chleb i wodę.
Zaspokoiwszy głód i pragnienie, zaczęła szukać miejsca, na którem mogłaby spocząć, nie będąc wystawioną w każdej chwili na napaść dzikich zwierząt.
Wynalazła wielki kamień i wdrapała się na szczyt jego.
Znużenie przemogło ją.
Położyła się na derze i zasnęła.
Król Jan Sobieski pewnego wieczoru powracał z kaplicy zamkowej i przechodził długim korytarzem, gdy nagle ujrzał przed sobą Witolda, pazia wojewodziny Wassalskiej.
— Kogo szukasz, paziu? — zapytał.
— Ciebie, najjaśniejszy panie i królu, — odpowiedział paź, przyklęknąwszy.
Sobieski stanął.
— Wstań paziu, — rzekł, — czegóż chcesz odemnie?
— Chcę cię prosić, najjaśniejszy panie, ażebyś mnie wysłuchał.
— Wszak jesteś Litwin?... sprowadził cię tu hetman polny Pac? — zapytał król z wyraźną podejrzliwością.
— Tak jest, najjaśniejszy panie, — odpowiedział paź, — zostaję w usługach dobrej i szlachetnej wojewodziny Wassalskiej.
— Czy to uważasz za najlepszą rekomendacyę?
Paź spojrzał chytrze.
— Najlepszą moją rekomendacyą, najjaśniejszy panie, będzie to, co mam powiedzieć, — odrzekł. — Otwartość moja rozproszy podejrzliwość waszej królewskiej mości!
— Podejrzliwość, chłopcze? — powtórzył król. — idź, nie umiesz jeszcze stosownie używać wyrazów, chociaż jesteś w dobrej szkole.
Król chciał pójść dalej.
— Racz mnie wysłuchać, najjaśniejszy panie, — mówił paź, — to co mam powiedzieć, jest ważne. Idzie tu o wielką tajemnicę.
— Nie jestem jej ciekawy, — odparł Jan Sobieski.
— A jednak to rzecz ważna, najjaśniejszy panie! Iszym Beli, twój Tatar, posiada prześliczny klejnot!
— Cóż mnie to może obchodzić?
— Więcej niż wasza królewska mość przypuszcza! Jestto jeden z tych klejnotów, który widziałem w naszyjniku najjaśniejszej pani, — szepnął Witold, śledząc bacznie wrażenie swoich słów.
Sobieski drgnął, jakby ukąszony przez węża.
Po chwili uśmiechnął się pogardliwie..
— Omal nie zapomniałem, że jesteś paziem pani Wassalskiej, — rzekł, — możesz odejść, nie chcę cię słuchać.
— Tatar ma klejnot, najjaśniejszy panie! Sam go widziałem.
— Co znaczą twoje słowa, donosicielu? — zapytał Sobieski.
Paź drgnął, słysząc ten wyraz, ale zapanował nad sobą.
— Najjaśniejszy pan sądzi, że chcę oskarżać o kradzież Iszyma Beli, — odpowiedział, — ale daleką jest odemnie ta myśl. Iszym Beli nie mógłby ukraść tego, co ci podarował.
Teraz słowa pazia zdawały się cel swój osiągać.
Sobieski przypomniał sobie, że w ostatnich czasach Marya Kazimiera nie używała naszyjnika.
— Iszym Beli znalazł ten klejnot na pokojach najjaśniejszej pani, po pewnej tajemnej wizycie, którą jej królewska mość przyjęła.
W pokojach królowej?
— Tak jest, najjaśniejszy panie! Był tam człowiek w odzieży mniszej...
— A zatem mnich...
— Nie ten mnich tajemniczy, o którym najjaśniejszy pan myśli, gdyż z pod mniszego habitu widać było nogi w eleganckiem obuwiu.
— Paziu!
— Najjaśniejszy panie...
— Widzę, że ci polecono, abyś rzucił oszczerstwo...
— Czyżbym się ważył, najjaśniejszy panie! To co mówię, jest świętą prawdą, którą mogę zaprzysiądz.
Sobieski zamilkł.
Jad słów zdrajcy przenikał do jego duszy.
— Innemu mógłbym uwierzyć, nie tobie, — rzekł jednakże z pogardą.
— A więc niech najjaśniejszy pan raczy zrobić łatwą próbę, — rzekł paź Jagiellony ze szczególnym blaskiem w spojrzeniu, — niech wasza królewska mość zażąda pokazania naszyjnika i raczy się przekonać, czy żadnego ogniwa nie brakuje.
Paź miał słuszność. Marya Kazimiera nie nosiła naszyjnika!
Co się stać mogło?
— Czy czekasz na nagrodę paziu? — zapytał król.
— Nie żądam nagrody, najjaśniejszy panie... nagrodą moją będzie, gdy się przekonasz, że słowa moje potwierdzą.
— Jak śmiesz, chłopcze... — zawołał Sobieski z gniewem.
Ale Witold już zniknął.
Z ponurą twarzą poszedł król dalej.
To co słyszał, zaniepokoiło go bardzo. ale po chwili z uśmiechem wstrząsnął głową.
— To paź Jagiellony, — rzekł do siebie, — mamy jeszcze ze sobą rachunek, wojewodzino! Zdaje mi się, że wiesz o piśmie, które mam w ręku i intrygujesz, aby wpływ jego obalić! Ale bliską jest chwila, w której cię spytam, gdzie jest twój syn... syn mego ojca... mój brat przyrodni. Na nic to się nie zdało. Moim obowiązkiem jest zażądać sprawy od siebie i uczynię to!
Byłby może zapomniał o doniesieniu pazia, przypadek jednak chciał, że na progu swego pokoju spotkał Tatara.
Przypomniał mu się klejnot.
Mógł zaraz na poczekaniu sprawdzić otrzymane doniesienie.
— Iszymie Beli! — zawołał wchodząc do pokoju.
Tatar ukląkł na dywanie i przycisnął do ust kraj szaty Sobieskiego.
— Czy jesteś mi wierny Beli? — zapytał król.
— Zażądaj panie, a Iszym Beli chętnie śmierć dla ciebie poniesie! — odpowiedział Tatar.
— Czy gdy cię zapytam, powiesz mi prawdę? — zapytał król z uśmiechem, siadając w fotelu.
— Beli nie kłamie nigdy, panie!
— Przekonamy się zaraz. Powiedz mi, Beli, co masz tam w kieszeni?
Tatar przeląkł się widocznie.
— No cóż, Beli? — zapytał król.
Tatar wydobył z kieszeni sakiewkę skórzaną i podał ją królowi.
— Co masz więcej w kieszeni, Beli?
— Nic najjaśniejszy panie!
— Czy doprawdy nic. Beli? Mówisz prawdę?
— Prawdę, najjaśniejszy panie, prawdę! — zapewnił Tatar.
— Hm!... wierzę ci! A co jest w tej sakiewce?
Oko Tatara drgnęło.
— Pięć sztuk monety, najjaśniejszy panie!
— I nic więcej, Beli?
Tatar milczał.
— Czy niemasz tam przypadkiem jakiego brylantu, klejnotu? — zapytał król.
— Mam, najjaśniejszy panie, — odrzekł Beli z cicha.
— Zkąd go masz, Beli?
— Znalazłem, najjaśniejszy panie!
— Tak... a kiedy?
Beli wymienił której nocy.
— Cóż to za klejnot, Beli?
Tatar nic nie mówił.
— Pokaż mi go! — rozkazał król.
Beli musiał być posłusznym.
Wydobył z sakiewki mały klejnot i pokazał go.
Sobieski przekonał się, że był to jeden z owych rzadkich i kosztownych kamieni, które stanowiły ogniwa naszyjnika.
A zatem donosiciel nie kłamał.
Sobieski nie chciał dalszem badaniem zniewalać Tatara do kłamstwa.
— Zachowaj ten klejnot, Beli, — rzekł wstając, — i nie mów nikomu ani słowa o tem, że cię o niego zapytywałem, ani o tem, coś mi powiedział. Czy rozumiesz?
— Iszym Beli będzie posłusznym, najjaśniejszy panie.
Król zamyślony przechadzał się po swoim pokoju. Zdawał się naradzać sam z sobą.
Dowiedzieć się wszystkiego napewno musiał koniecznie, zwłaszcza, że mógł to osiągnąć bez zdradzenia się z tem, czego się dowiedział.
Po niejakim czasie poszedł do apartamentów królowej.
Tutaj dowiedział się z przykrością, że jego małżonka przyjmowała właśnie jakąś wizytę.
Musiał być przez czas jakiś cierpliwym, kazał więc przez damę dworską oznajmić królowej, że pragnie się z nią widzieć tego wieczoru.
Marya Kazimiera ukazała się wkrótce w salonie, do którego król się udał. Przybyła w towarzystwie dam dworskich.
Król zwrócił uwagę, że małżonka była niespokojna i doznawała jakiejś troski tajemnej.
Musiała nie mieć naszyjnika, albo też owej nocy, o której mówił paź, zerwał się on i stał bezużytecznym.
Królowa zbliżyła się do niego z wymuszoną wesołością i swobodą.
Sobieski nie mógł sobie jeszcze tego wytłómaczyć.
— Pani — rzekł ceremonialnie, — wołałaś ukazać się w towarzystwie twoich dam dworskich. Zgadzam się na to i poprzestaję na zawiadomieniu cię, że w przyszłym tygodniu będzie przyjęcie u księcia prymasa i że przyrzekłem naszą obecność.
— Wdzięczną ci jestem za to, mój małżonku, — odpowiedziała Marya Kazimiera z widocznem pomieszaniem.
— Będziemy na tym festynie, pani! Wczoraj w rozmowie z księciem prymasem wspomniałem o tym szczególnym ze wschodu z dawnych czasów pochodzącym naszyjniku, który miałem przyjemność ci ofiarować.
Sobieski widział, że Marya zmieniła się, ale umiała zapanować nad sobą.
— Książę prymas nie widział tego rzadkiego, jedynego zapewne w swoim rodzaju klejnotu, — mówił król dalej głośno, tak, że damy dworskie całą rozmowy słyszeć mogły, — przyrzekłem mu zatem, że na tym festynie będzie miał sposobność go zobaczyć. Proszę zatem mej pani, aby ten naszyjnik na ten wieczór włożyć raczyła.
Kolej odpowiedzi przyszła na królowę.
— Uczynię zadość twemu życzeniu, mój mężu! — odpowiedziała Marya Kazimiera.
— Dziękuję ci pani za to przyrzeczenie. Powtórzę je księciu prymasowi, który jest znawcą i amatorem starożytności, — dodał król jeszcze.
I pożegnawszy się z królową, wrócił do swych pokoi.
Pomieszanie królowej było widoczne.
Wszystko miało się rozstrzygnąć w dniu festynu.
Wielka sala w zamku warszawskim, w której senat odbywał swoje posiedzenia, otoczone głęboką tajemnicą, była zupełnie odosobiona od innych części rezydencyi królewskiej.
Do tej części zaniku prowadziły osobne boczne drzwi, od których tylko pięciu senatorów miało klucze.
Potężna, urokiem tajemniczym otoczona władza, zwana senatem, była powszechnie poważana i wszyscy jej się bali.
Wiedziano o tem, że do tego koła należeli ludzie wybrani, potężni i wpływowi, będący przedstawicielami woli panującej warstwy społeczeństwa.
Już oddawna senat wobec korony zajmował szczególne stanowisko i uważał się za zebranie niezależne i właściwie rządzące.
Obecnie ten stosunek stał się jeszcze bardziej naprężonym.
Król Jan Sobieski był człowiekiem energicznym, człowiekiem czynu, który koronę zawdzięczał tylko swoim osobistym zasługom, to też nie pozwalał na to, aby magnaci ograniczali służące mu prawa.
To było powodem, że stronnictwo najznakomitszych panów w kraju, niechętnie patrzyło na króla zostającego przy swych przywilejach.
Wybór członków senatu był tajny i tajnemi były wszystkie działania. Nikt z ludu nie znał nazwisk senatorów i nikomu nie było wolno zbliżać się do bocznej bramy i do tej części zamku, w której senat miał swą siedzibę. Warta bez żadnego wyjątku odprowadzała do więzienia każdego, kto ten zakaz rozmyślnie albo przypadkowo przekroczył.
W późnej godzinie wieczornej zbliżył się do zamkniętej bramy człowiek, okryty czarnym płaszczem.
Człowiek ten wyjął z kieszeni klucz, otworzył bramę i znikł wewnątrz zamku.
Wkrótce potem zajechała przed bramę karoca.
Wysiadło z niej dwóch mężczyzn, którzy przystąpili do bramy i otworzyli ją.
I oni także weszli do wnętrza zamku, a drzwi zamknęły się za nimi.
Wkrótce przybyło jeszcze dwóch innych w podobnie tajemniczy sposób.
W bliskości bramy stało lub leżało kilku żołnierzy, których odzież świadczyła, że należeli do straży senatu.
W korytarzu, w który się wchodziło po przejściu drzwi, a który prowadził do szerokich schodów, znajdowało się przy schodach również kilku żołnierzy.
Gdy dwaj ostatni przybyli weszli na schody, jeden z dozorców z głębokim ukłonem otworzył drzwi i wprowadził ich do słabo oświetlonego przedsionka, w którym oprócz kapitana straży znajdowało się kilku urzędników i sług senatu.
Obecni w przedsionku nisko skłonili się przed przybyłymi, którzy przeszedłszy jeszcze jedne drzwi, weszli do właściwej sali posiedzeń,, gdzie już się znajdowało trzech poprzednio przybyłych.
Wrażenie, które ta sala sprawiała, było ponure i przykre.
Na czarno pokrytym stole stały dwa wielkie srebrne lichtarze, w których paliły się świece, krucyfiks, kałamarz i czarna urna.
Pięć krzeseł z wysokiemi poręczami stało przy stole.
W głębi znajdowała, się żelazna, mieszcząca najważniejsze papiery.
Kanclerz Pac pozdrowił czterech innych członków senatu i wszyscy zajęli miejsca przy stole.
— Nadeszło pismo od Sobieskiego, panowie i bracia, — mówił kanclerz Pac, pociągając za sznur dzwonka, — stosownie zatem do przepisów, otworzę je w waszej obecności.
Boczne drzwi sali otworzyły się i stary sługa senatu przyniósł list na złotej tacy, którą postawił na stole i wyszedł.
— List Sobieskiego? — zawołał książę Ostrogski, w którego bladej twarzy czytać było można zarozumiałość i dumę.
— Co to znaczy? — zapytał siedzący obok niego marszałek Połubiński, — dla czego król nie staje sam?
— Posłuchajmy co list zawiera, panowie i bracia, — rzekł spokojny i pełen godności Marcin Ogiński.
— Otwórz list, panie kanclerzu! — dodał stary książę Białozór.
Kanclerz Pac otworzył pismo.
— List zawiera dosadnie wyrażone zażalenie, — mówił, — Jan Sobieski żąda aby mógł wejść do senatu i przewodniczyć w nim, powołując się na to, że nawet w rzeczypospolitej weneckiej, doży służy prawo prezydowania w wielkiej radzie! Czytajcie sami panowie i bracia.
List podany przezeń Ostrogskiemu, poszedł z rąk do rąk.
— Zdaje mi się, że Sobieski zapomina, iż senat jest czem innem, niż wielka rada wenecka! — rzekł stary Białozór.
— Senat podobny jest raczej do tajnej rady trzech w Wenecyi, — zawołał żywo Ostrogski, a w tajnej radzie trzech, doża nie zasiada.
— Krok niesłychany! — zawołał nawet spokojniejszy Marcin Ogiński, rzucając pismo na stół.
— Spodziewałem się takiego kroku, — rzekł kanclerz Pac, nie siląc się na ukrywanie swego gniewu, — idzie tu o jawne wdarcie się w nasze prawa, próba ta dowodzi, że Jan Sobieski dąży do samowładztwa!
— A więc precz z nim! — zawołał żywo książę Ostrogski, — mamyż pozwolić na to, ażeby potęga nasza została zniweczoną i stała się pozorną?...
— Do tego nigdy nie przyjdzie! — oświadczył Połubiński.
— Nigdy! — potwierdzili Białozór i Ogiński.
— O ile znam tego, którego nieliczna większość w sejmie wyniosła na tron, nie odstąpi on od raz powziętego zamiaru, — rzekł kanclerz, który czekał tylko takich oświadczeń, — Sobieski zawdzięcza swój wybór wojowniczym sukcesom i na nich się opiera.
— Więc powinien był zostać wodzem! — zawołał Ostrogski.
— Jestem zdecydowany bronić bezwarunkowo naszych odwiecznych praw! — wtrącił Połubiński.
— Sobieski sięga za daleko, polegając na przywiązaniu ludu, — rzekł Marcin Ogiński.
— Znaczy to, że chce koronę uczynić niezależną, — dodał Białozór z powagą.
— Ja znam jego zamiary, panowie i bracia. Świętym naszym obowiązkiem jest przeszkodzić im bądź co bądź, jak książę Połubiński słusznie powiedział, — mówił Pac do zebranych. — Jakąż zatem odpowiedź damy królowi. Krótkie, kategoryczne: “nie!” Ale cóż potem nastąpi? On użyje siły, ażeby wprowadzić w wykonanie swą wolę.
— Siły? — zawołał Ostrogski, wstając, — siły przeciwko senatowi?... to byłoby zdradą kraju!
— Do tego nie powinniśmy dopuścić! — oświadczył Połubiński.
— Słyszeliście słowa marszałka? — zapytał kanclerz, — ja się z niemi zgadzam.
— Ja także! — zawołał Ostrogski żywo, — każde usiłowanie oparcia się naszej woli, jest zbrodnią!
Spokojniejszy Ogiński powstał.
— Mnie się zdaje panowie i bracia, że najwłaściwiej będzie ten list pozostawić bez odpowiedzi, — zaproponował, — wtedy możemy czekać co nastąpi!
— List ten jest jednak ważną oznaką, — zauważył Białozór, — od tylu lat należę do senatu, a nic podobnego nie zaszło.
— Słyszeliście, — zawołał Ostrogski, — sędziwy Białozór wyrzekł wyrok! Z wybranych królów nie śmiał jeszcze naruszać powagi i praw senatu, żaden jeszcze! A my mamy to pokuszenie zostawiać bez odpowiedzi i przyjmować milczeniem? Byłoby to podobnem do tolerancyi, byłoby to oznaką, żeśmy gotowi spokojnie przyjąć ten zamach! A jakież byłyby tego następstwa?
— Upadek naszej potęgi, rzekł kanclerz. — Jest człowiek, który zawsze ostrzegał przed Sobieskim, walczył przeciwko jego wyborowi i wielokrotnie wypowiadał, że Sobieski dąży do samowładztwa. Człowiekiem tym jest mój brat, hetman polny Pac, który najlepiej zna Sobieskiego.
— Jeżeli się poważy sięgnąć po nieograniczoną władzę, to upadnie! — zawołał książę Ostrogski.
— Nie po to go wybrano, ażeby mu utorować drogę do niedozwolonej władzy! — rzekł Marcin Ogiński.
— Nie ścierpimy takich pokuszeń! — oświadczył Białozór.
W naszej mocy jest przeszkodzić im! Obowiązani jesteśmy stłumić je! — mówił Połubiński do kolegów, — obowiązek ten daje nam prawo użycia właściwych środków, ażeby takim pokuszeniem po wszystkie czasy zapobiedz! Dalej, kanclerzu, czyń wniosek, a my jesteśmy gotowi go przyjąć!
Kanclerz Pac osiągnął swój cel.
— Widzę u was słuszny gniew, panowie i bracia, — rzekł, powstając z tryumfującą miną, — obowiązkiem naszym jest rzeczywiście przedsiębrać środki, nie dozwalające naruszać naszej władzy. Powiedzcie co uczynić, aby odwrócić grożące niebezpieczeństwo? Jeszcze wszystko jest w naszej mocy. Mojem zdaniem, jeżeli zwołany sejm i pociągniemy go do odpowiedzialności, to jego stronnictwo, idące za nim ślepo, zgubi naszą sprawę.
— Jest inna droga, — rzekł ponuro Ogiński.
— Panowie i bracia, — mówił kanclerz dalej, — wyrok nasz ma rozstrzygnąć o wszystkiem! Niech więc zapadnie! Niech każdy napisze, co uważa za właściwe i niech wrzuci swój wyrok do urny. Z żelazną sprawiedliwością wyciągnę wówczas z głosów rezultat i postaram się o spełnienie wyroku! Wyrok nie będzie wydany głośno, ażeby nikt nań nie miał wpływu! Niech każdy wyrokuje bezwzględnie. Urna przyjmie oddane głosy.
Na wniosek kanclerza zgodzili się wszyscy.
Każdy napisał wyrok na kartce i wrzucił do urny.
— List Jana Sobieskiego przechowanym zostanie w archiwach senatu, — dodał jeszcze kanclerz, włożywszy swój wyrok do urny, — rozstajemy się z silną wolą i postanowieniem niedozwolenia na naruszenie naszych praw i naszej władzy.
— Nie pozwolimy na to nikomu! — dodał Ostrogski.
Inni senatorowie, powstawszy także, przyznali mu słuszność.
Następnie wyszli.
Tylko kanclerz pozostał jeszcze w sali.
Pozostawszy sam, przystąpił do czarno pokrytego stołu.
Twarz jego miała wyraz kata, przystępującego do spełnienia wyroku.
Wrogowie Sobieskiego dochodzili do swego celu.
Kanclerz Pac był gorliwym współpracownikiem i zdawało się teraz, że miał w ręku broń dostateczną, aby obalić tego, którego znienawidzili.
— Stało się, — szepnął, — w moich rękach los twój spoczywa, Janie Sobieski! Osiągnąłeś najwyższe stanowisko, jakie mogłeś osiągnąć, ale ja strącę cię z niego! Wiedz, że jestem twym wrogiem, nie taiłem tego przed tobą! Wiesz, że cię nienawidzę. Więc dobrze! Przyszła decydująca chwila!
Kanclerz Pac wyciągnął rękę ku urnie.
— Zobaczmy, co tam jest, — mówił dalej, zdaje mi się, że się nie mylę, iż wyrok będzie zgodnym z mą wolą!
Wyjął pierwszą kartkę z urny.
— Śmierć! — przeczytał.
Położył ją na stole i wziął drugą.
— Detronizacya!
Wyjął trzecią, stało znów na niej:
— Śmierć! Gdy ujrzał czwartą kartkę, na której znowu było słowo: “detronizacya,” rzekł do siebie:
— To twoje pismo stary, łagodny Bałozorze.... Ale ja tutaj decyduję! Stało się, Janie Sobieski! Trzy głosy wystarczą! Wyrok zapadł! Potęga senatu święcić będzie nowy tryumf i nikt z twoich następców nie poważy się targnąć na prawa senatu! Tu jest zapisany twój wyrok! Nie będzie on wykonanym publicznie, osłonią go ciemne nocy! Wyście się stali naszym wzorem, wy wielcy inkwizytorowie weneccy, którzyście do takiej potęgi doprowadzili swoją rzeczpospolitą! I wy każecie ludziom zamaskowanym spełniać wasze wyroki, a skazany nie spodziewając się niczego, pada na placu publicznym, w jasno oświetlonej sali, w gondoli, w powrocie z wesołej zabawy, w łóżku, w tłumie ludu, w podróży, w objęciach kochanki. Śmierć dosięga go nagle, a kto to widzi, korzy się przed niewidzialną władzą i szepcze: “jest to wyrok tajnego sądu”. Wyrok tajnego sądu zostanie wykonanym na tobie, tłum będzie musiał w niemym podziwie i poddaniu ukorzyć się przed tym wyrokiem.
— Przygotuj się na śmierć, Janie Sobieski, — mówił kanclerz? Pac dalej, — wyspowiadaj się i złam szablę, która cię wprowadziła na to niebezpieczne stanowisko. Godzina twoja wybiła! Śmierć! Zapisano ją tu w kilku literach! Śmierć! Troje rąk napisało ten sam wyraz! Senat wyrzekł i będziesz musiał poznać potęgę, którą chciałeś złamać, czując, że jest niebezpieczną dla ciebie! Uprzedźmy cię! Nasza wola się spełni! Nasza potęga jest nietykalną!
Gdy król wyszedł z salonu, królowa stała przez chwilę blada i niezdecydowana.
Nie było wątpliwości! Sobieski wiedział o wszystkiem! Przyrzekł on księciu prymasowi sposobność zobaczenia naszyjnika, jedynie dlatego, aby zmusić Maryę Kazimierę do włożenia go.
Co za okropne przejście!
W następnym tygodniu przypadał już festyn księcia prymasa.
Nie można było nawet myśleć o znalezieniu powodu nie pójścia lub ukazania się tam bez naszyjnika!
A jednak nie podobna było mieć go inaczej, chyba cudem!
Hrabia Rochester udał się z naszyjnikiem do Stambułu.
Gdyby przynajmniej można było odzyskać ten naszyjnik taki, jaki był, dałoby się może ukryć, jakim sposobem brak jednego ogniwa, — ale Rochester wyjechał już dawno!
Królowa była w rozpaczliwem położeniu i tak była przestraszoną, że drżała.
Wszystko teraz było w grze, jej honor, jej stanowisko obok króla, jej opinia!
Cierpiała straszną karę za niedozwoloną miłość!
Nagle oko jej zabłysło.... zdawało się jej, że znalazła kotwicę ocalenia.
Zdecydowawszy się szybko, zwróciła się do jednej z dam dworskich, polecając jej udać się natychmiast do wojewodziny Wassalskiej i wezwać ją na pokoje królowej.
Dama udała się do pałacu Jagiellony, objawiając jej, że królowa pragnie się z nią widzieć natychmiast.
Jagiellona wiedziała, co się stało i domyślała się przyczyny tego nagłego zawezwania, umiała jednak stłumić demoniczny uśmiech tryumfu.
Bez zwłoki spełniła życzenie królowej i ukazała się wkrótce w jej apartamentach.
Marya Kazimiera wyszła naprzeciw niej oddaliła inne damy dworu.
— Jestem nieszczęśliwa, wojewodzino, — wyznała z załzawionemi oczyma, — jestem zgubiona! Mój mąż wie wszystko!
— Wszystko najjaśniejsza pani? — zapytała Jagiellona.
— Król wie, że nie mogę włożyć naszyjnika.
— Czy to jest wszystko, najjaśniejsza pani? Marya spojrzała zdziwiona.
— Alboż to mało, wojewodzino? — zapytała.
— Obawiałam się, czy król nie wie czegoś więcej....
— Nie wiem dokładnie, co wie, wojewodzino, — mówiła dalej w zaufaniu Marya Kazimiera, — wiem tylko, że wszystko stracone.
— Ja jeszcze nie widzę tego, najjaśniejsza pani!
— Król właśnie objawił życzenie, ażebym w tym naszyjniku przybyła w przyszłym tygodniu na festyn do księcia prymasa.
— Jeszcze tydzień czasu do festynu!
— W tydzień jednak hrabia Rochester nie wróci ze Stambułu.
— Trudno to przypuścić, najjaśniejsza pani! Gdybyśmy jednak postarały się jechać za nim i sprowadzić go? — zapytał Jagiellona.
— I ja wpadłam już na myśl, że możnaby było włożyć naszyjnik tak jak jest, a brak ogniwa pokryć zręcznie!
— I mnie się zdaje, że to byłby najlepszy sposób.
— Sądzisz zatem wojewodzino, że hrabiego Rochestera możnaby jeszcze dogonić?
— W każdym razie wypadałoby spróbować tego! Jabym radziła najjaśniejszej pani, dziś zaraz tej nocy wyjechać...
— Jakto, sądzisz wojewodzino, że ja miałabym...
— Pojechać za hrabią, i jeżeli mi wolno prosić, przyjąć mnie za towarzyszkę podróży.
— Mój Boże!... ależ to mogłoby...
— Wydać się? — uzupełniła Jagiellona, widząc wahanie się królowej, — jest to jednak jedyny środek, najjaśniejsza pani, ażeby się stanowczo uwolnić od niebezpieczeństwa! Najjaśniejsza pani powie, że wyjeżdża do starostwa płockiego. Pojedziemy za hrabią Rochesterem. Jeżeli nam się uda dogonić go, odbierzemy naszyjnik i wrócimy do Warszawy. Jeśli nie, pojedziemy dalej....
— A festyn, wojewodzino?
— Festyn odbędzie się bez nas, najjaśniejsza pani!
— Ależ mój mąż!
— Lepiej, że festyn będzie bez królowej, niż gdyby królowa miała być bez naszyjnika!
— Masz słuszność, wojewodzino! Jest to zuchwały projekt, bardzo zuchwały, rzekła Marya zrozpaczona, — ale przyjmuję go.
— W takim razie sądzę, że wszystko się dobrze skończy! — zapewniła Jagiellona, — czy najjaśniejsza pani każę czynić przygotowania?
— Odjedziemy jak można najprędzej, tej nocy jeszcze! — odpowiedziała królowa, żegnając Jagiellonę z wszelkiemi oznakami przyjaźni i zaufania.
W godzinę potem Marya Kazimiera z wojewodziną i niewielkim orszakiem opuściła Warszawę, wyjeżdżając niby do Płocka.
Gdy nazajutrz oznajmiono królowi o tej podróży, nie domyślił się on o co chodziło, a był zbyt dumnym i szlachetnym, aby miał kazać śledzić swą małżonkę.
Wieczorem Jan Sobieski siedział w towarzystwie kilku starych towarzyszów broni w wielkiej sali rycerskiej, której ściany zawieszone były zbrojami, strzelbami, mieczami, tarczami i bronią wszelkiego rodzaju.
Iszym Beli, Tatar, podawał napełnione winem czasem i sam jeden usługiwał zebranym.
Około północy Jabłonowski i Wiśniowiecki oddalili się.
Król uścisnął ich ręce, jako starych kolegów z pod sztandaru.
Wkrótce potem wyszedł także ostatni gość króla, wiernie doń przywiązany, Sieniawski.
Stara zbrojownia przy blasku świec stojących na stole w środku sali, czyniła poważne, szczególne wrażenie.
Koło świecznika stały puhary.
Sobieski wypiwszy wino, wstał, aby odejść do swych pokoi.
Tatar zdawał się bardzo zaniepokojony, czego zwykle po nim widać nie było.
Był on ciągle przy królu, ale mimo to miał ciągle na oku drzwi i zbroje, znajdujące się w ich bliskości, jak gdyby się obawiał, żeby która znich nie ożyła.
Króla uderzył niepokój Tatara.
— Co ci jest Tatarze? — rzekł śmiejąc się, — czy się boisz, żeby ci dawni rycerze nie ożyli? Śmieszny jesteś, Beli. Chodź!
— Czy mogę wziąść świecznik, najjaśniejszy panie? — zapytał Tatar.
Wydało się to królowi szczególnem.
— Świecznik? — zapytał, — po co?
— W części korytarza jest ciemno, najjaśniejszy panie!
— Zdaje mi się, że ty się boisz, Beli, — roześmiał się król.
— Jabym się bał o siebie? — wstrząsnął głową Tatar.
— Więc może o mnie? — zapytał król.
— Tak jest, najjaśniejszy panie.
— O mnie, czegóż się boisz, Beli?
— Beli przed chwilą coś widział, najjaśniejszy panie!
— Cóż to było?
— Dwaj ludzie zamaskowani.
Czoło Sobieskiego zachmurzyło się.
— Zamaskowani? gdzież ich widziałeś? — zapytał.
— Na dole przy wejściu do korytarza.
— Hm... po co tam przyjść mogli? — szepnął Sobieski, — nienawidzę tych maskarad, które senat zaprowadza! Co jest uczciwem, nie potrzebuje się przebierać i kryć przed światłem dziennem.
— Ja nie ufam tym zamaskowanym, najjaśniejszy panie!
— Masz słuszność, Beli, nie można im ufać, — odrzekł król, — ale chodźmy!
— Mogę wziąść świecznik, najjaśniejszy panie?
— Jak chcesz, — zgodził się król.
Tatar lewą ręką wziął świecznik, prawą trzymał na rękojeści sztyletu, który tkwił za jego pasem.
Sobieski szedł przez salę rycerską ku drzwiom, Iszym Beli postępował za nim, uważnie, patrząc na wszystkie strony, jak gdyby wszędzie domyślał się zamaskowanych.
Król nie znał obawy i nie przypuszczał niebezpieczeństwa.
Mąż, który walczył w setkach bitew, wystawiając się na kule i miecze, nie mógł być w trwodze o swe życie.
Nagle gdy król doszedł do drzwi i Iszym Beli otworzył je, Sobieski spostrzegł tuż przed sobą człowieka w masce, trzymającego sztylet w wzniesionej prawicy.
— Co?... rzucasz się na mnie, morderco? — zawołał król, cofając się o krok, ażeby dobyć szabli.
Ale morderca tymczasem zadał tak szybki i zręczny cios sztyletem, że król byłby trafiony i zapewne byłby zginął na miejscu, gdyby nie to, że w tej samej chwili Iszym Beli rzucił się naprzód i zasłonił sobą monarchę.
Sztylet zamaskowanego trafił w Tatara, który padł krwią oblany, nie mając czasu pchnąć mordercy sztyletem.
Gdy Iszym Beli upadł, zagsły nagle świece w świeczniku i ciemność zapanowała w zbrojowni.
Król w gniewie chciał szablą zabić nikczemnego mordercę.
Jednakże chociaż na głos króla nadbiegła warta i chciała pochwycić skrytobójcę, znikł on już w ciemnym korytarzu.
Sobieski rozkazał podnieść i opatrzyć Iszyma Beli.
— Dzielnie spisałeś się, Beli, — rzekł król do uśmiechającego się doń pomimo bólu Tatara, — przelałeś krew dla mnie! Dziękuję ci za to! jesteś moim wybawcą!
Żołnierze straży podnieśli Iszyma Beli.
— Gdzie jest morderca? — wołał z gniewem Sobieski, — czyliż we własnym zamku nie jestem bezpieczny? Trzeba temu koniec położyć.
I zwróciwszy się do warty, rzekł:
— Od tej chwili każdy zamaskowany, który natychmiast na pierwsze zawezwanie nie odsłoni twarzy, ma być położony trupem na miejscu! Rozkaz ten będzie jutro ogłoszony.
Żołnierze ze światłem nadeszli.
Iszym Beli tracił dużo krwi.
Rana zadana trójkątnym sztyletem była głęboka, ciężka.
Z polecenia króla przeniesiono Tatara do pokoju w królewskim pawilonie i położono na miękkiem, wygodnem łóżku.
Następnie sprowadzono lekarza, który w obecności króla obejrzał, obmył i przewiązał ranę.
— Czy rana jest śmiertelną? — zapytał król.
— Byłaby śmiertelną, najjaśniejszy panie, — gdyby rana o cal bliżej serca się znajdowała, — odrzekł lekarz. — Tatar żyć będzie.
— W takim razie szczodrze go wynagrodzę! — rzekł Sobieski, — w tej chwil nic dlań więcej zrobić nie mogę, jak zalecić najtroskliwszą opiekę! Jest to człowiek wierny, z poświęceniem i niejednemu na wzór służyć może!
Z krótkiego snu obudził Sassę nagle szmer w pobliżu.
Rozpoznała zaraz przyczynę tego szmeru.
Niedźwiedź zwietrzył jej ślad i przyszedł za nią pod skałę, na którą się schroniła.
Próbował on wdrapać się albo wskoczyć na ten głaz, ale wysilenia jego były daremne.
Teraz starał się łapami dostać szat Sassy i ściągnąć ją.
Sassa wiedziała, że jest znowu w strasznem niebezpieczeństwie, gdyby bowiem jakimkolwiek sposobem udało się niedźwiedziowi dosięgnąć jej, byłaby bez ratunku zgubioną.
Zwierzę usiłowało także wykopać pod kamieniem dół, ażeby głaz się pochylił i żeby Sassa spaść z niego musiała.
Ślepa niewolnica domyśliła się zamiaru niedźwiedzia i zaczęła machać szablą, ażeby go odpłoszyć.
To jednak rozdrażniło go tylko.
Niedźwiedź jak szalony rzucał się na kamień.
Sassa czuła, że głaz się porusza i może się obsunąć do dołu wykopanego przez niedźwiedzia.
Przytem rozjuszone zwierzę zdołało szablę pochwycić zębami i wyrwać ją ślepej niewolnicy, tak, że byłaby bezbronną, gdyby kamień się pochylił.
Krzyk przerażenia wydobył się z drżących jej warg i rozległ się daleko po puszczy.
Kogo wołała? czyjej pomocy spodziewać się mogła? Czyż mogła przypuszczać, żeby ją ktokolwiek usłyszał?
Śmiertelna trwoga wydobyła z jej piersi ten krzyk, który się rozległ daleko, daleko!...
A jednakże... czyżby rzeczywiście jaka ludzka istota jednocześnie ze. ślepą niewolnicą przebywała na puszczy?
Sassa drgnęła.... niespodziewana radość wstrząsnęła nią.
Usłyszała rżenie i zbliżanie się konia... usłyszała głos człowieka, który konia naglił do biegu.
— Stójcie! ratujcie! — wołała Sassa, — patrzcie tutaj!
Niedźwiedź niezadowolony przybywaniem odsieczy, zwrócił się przeciw nowemu nieprzyjacielowi.
W tej chwili odgłos śmiechu dobiegł do Sassy.
Ten śmiech był jej znajomy.
— Wielki Boże, to czerwony Sarafan! — zawołała składając ręce, — Sarafanie! czy to ty! strzeż się! Niedźwiedź zwrócił się przeciw tobie!
Śmiech Sarafana dał się słyszeć znowu.
— Nie bój się nic, niewolnico Sobieskiego! Zkąd się tu wzięłaś na tej puszczy? — zawołał czerwony Sarafan.
— Zawleczono mnie tu przemocą.
Sarafan zaledwo zdołał powstrzymać konia, przestraszonego widokiem niedźwiedzia, który się zbliżał do niego.
Dzielny jednakże jeździec tak silnie siedział na koniu, że się zdawało, iż stanowił z nim jedną całość.
Wydobył pistolet z olster siodła, pozwolił niedźwiedziowi zbliżyć się i z głośnym śmiechem wypalił.
Kula przez oko weszła niedźwiedziowi w głowę.
Z głuchym jękiem padł on na ziemię i zamilkł wkrótce.
Po chwili przestał drgać.
— Czyś trafił, Sarafanie? — zapytała Sassa z niepokojem.
— Siadaj ze mną na konia, niewolnico, — odpowiedział Sarafan podjechawszy pod kamień, — tutaj nie możesz zostać. Dowiozę cię na drogę, a tam dasz sobie radę. Ja muszę jechać dalej.
— Czy niedźwiedź nie żyje?... Jedźmy ztąd, masz słuszność, Sarafanie, jedzmy ztąd! Wyprowadź mnie z tej strasznej puszczy, do której mnie zawleczono!
— Skazali cię na pożarcie przez dzikie zwierzęta, — śmiał się Sarafan, — gdyby nie ja, byłabyś zginęła Sasso! Ale czy sądzisz, że będziesz ocalona, gdy się wydobędziesz z puszczy, że ci już nic nie zrobią, bo wyrok został wykonany?
— Weź mnie z sobą, Sarafanie!
— Czy wiesz, że teraz należysz do tego, kto cię ocalił i wyprowadził, a zatem do mnie!
— Do ciebie, Sarafanie?
— Nie jesteś mi potrzebna, Sasso, muszę jechać dalej! Gdy wyjdziesz z puszczy, będziesz własnością tego, komu się pierwszemu dostaniesz!
— Bylebym tylko wyszła z tej strasznej puszczy!
— Podaj mi rękę, niewolnico i siadaj na mojego konia.... tak! Siądziesz ze mną!
Czerwony Sarafan podał Sassie rękę. Drugą ręką ujęła cugle i dosiadła wierzchowca, zajmując miejsce przed jeźdźcem.
— Wesoła z nas parka, ha! ha! ha! — śmiał się Sarafan swoim zwyczajem — naprzód! Musimy jechać.
— Masz słuszność! Gdyby cię wilki zwietrzyły, zginęlibyśmy oboje wraz z koniem.
Czerwony Sarafan popuścił cugli niespokojnemu i szeroko otwierającemu nozdrza koniowi.
Piękne zwierzę z podwójnym ciężarem lotem strzały puściło się przez puszczę i w parę godzin wyjechało z niej.
— Czy znasz tę wielką karczmę w pobliżu granicy, gdzie zatrzymują się podróżni, jadący do Turcyi albo powracający ztamtąd? Tam możesz wypocząć, tam musisz się udać! Zawiozę cię na wielką drogę, a sam muszę jechać dalej!
Sassa zgodziła się na wszystko.
Wkrótce dojechali do drogi i Sarafan zatrzymał konia.
— Teraz zsiadaj i idź! Tam musisz się udać, — rzekł, ujmując rękę ślepej niewolnicy, ażeby jej wskazać kierunek.
Sassa zsiadła.
— Dziękuję ci za twoją pomoc, Sarafanie! — rzekła, — może ci zdołam kiedyś odwdzięczyć to, coś uczynił.
Czerwony Sarafan odjechał.
Sassa stała na drodze i słuchała tętentu jego konia.
Następnie upadła na kolana i wzruszającemi słowy dziękowała Bogu za ocalenie.
Bliskim już był wieczór.... Sassę dręczył głód i pragnienie.
Poszła w kierunku, który jej wskazał czerwony Sarafan.
Po niejakim czasie szczekanie psów oznajmiło jej, że się znajduje w bliskości jakiegoś budynku.
Była to Karczma starego Kazimierza, o której jej mówił Sarafan, a która wówczas stanowiła jedyne miejsce wypoczynku dla podróżnych w całej tej części kraju.
Sassa zbliżyła się do wielkiego zabudowania, po za którem znajdowały się stajnie.
Dwa wielkie psy wybiegły, szczekając naprzeciw niej, nic jednak nie uczyniły biednej, opuszczonej niewolnicy, która bez przeszkody doszła do wielkiej bramy zajazdu.
Stary gospodarz wyszedł, ażeby zobaczyć co psy pobudziło do szczekania.
Gdy spostrzegł Sassę, zadziwił się widocznie.
— Oho! dziewczyno! — zawołał, — zkądże to idziesz i dokąd myślisz iść?
— Szukam schronienia, panie, posiłku i napoju, — odpowiedziała Sassa.
— Wszak jesteś niewidomą, dziewczyno?
— Tak jest, panie, — odpowiedziała Sassa i opowiedziała uważnie słuchającemu Kaźmierzowi zkąd przybywa i co zaszło.
Przypatrywał się miłym i pomimo ślopoty zadziwiająco pięknym ruchom Sassy i nasunęła mu się pewna myśl.
— Możesz u mnie pozostać, — rzekł, wejdź. Potrzebuję służącej dla obsługi podróżnych.
— Daj mi jeść i pić panie, a będę ci wdzięczną, — odrzekła ślepa niewolnica.
— Żebyś tylko nie była ślepą, — zauważył gospodarz.
— Niech się tylko dobrze obeznam z domem, panie, a nie zauważysz, że jestem ślepą!
Sassa widocznie spodobała się karczmarzowi, który ją zaprowadził do domu, mieszczącego kilku nizkich, ale ze szczególną wytwornością urządzonych pokoi, przeznaczonych dla bogatych podróżnych.
Nizkie sofy stały przy ścianach, dywany pokrywały podłogę, a na stołach znajdowały się ozdobne naczynia.
U sufitu największego pokoju wisiała zapalona lampa.
Gospodarz oprowadził dokoła Sassę, która dotykała się wszystkiego swemi zręcznemi, drobnemi rączkami.
— Prędko się z tem obeznam, panie, — zapewniła.
— Chodź, posil się i napij przedewszystkiem, — rzekł Kaźmierz i poszedł z nową swą służącą do kuchni, gdzie jej dano herbatę, chleba i mięsa.
Po przyjęciu posiłku Sassa odzyskała siły.
— Jutro możesz rozpocząć służbę, Sasso, — rzekł do niej gospodarz, gdy się posiliła, — przez tę noc wypocznij. Gdyby przyjechał kto z podróżnych, ja go sam obsłużę. Chodź zaprowadzę cię do twego pokoiku i dam ci inne ubranie, bo w tej szarej, biednej, przez ciernie poszarpanej sukience nie możesz pozostać.
Kaźmierz wziął Sassę za rękę i zaprowadził do pokoi, leżących za sypialniami podróżnych.
Pokazał jej łóżko dla niej przeznaczone odzież, przyozdobioną na sposób wschodni bogatemi złotemi taśmami i szychem.
Następnie wyszedł i pozostawił Sassę samą w izdebce.
Miała więc teraz znowu schronienie.
Zdawało jej się, że ją nowy świat otacza, że ją oblały promienie światła, że nowa przyszłość stoi przed nią.
Wszystko to było jeszcze jak gdyby snem.
Ocalenie przez czerwonego. Sarafana... znalezienie domu, słowa gospodarza, wszystko to jeszcze tak przepełniało jej duszę, że spać nie mogła, że nie czuła wcale znużenia.
Drżące jej ręce dotykały się sukni, które odtąd miała nosić.... była jak oczarowana... była ocalona, nowe życie otwierało przed nią swe bramy.
Nie wiedziała, co budziło w niej tak dziwne nowe wrażenia, co ją przejmowało tak czarownemi nadziejami.
Usłyszała nagle trzaskanie z biczów i głosy.
Obudziło ją to z jej snów.
Przystąpiła do okna swej izdebki, otworzyła je i słuchała.
Podróżni widocznie przyjeżdżali dopiero do zajazdu.
Służący wołali gospodarza, żądając herbaty i sypialni.
Nagle Sassa drgnęła... usłyszała głos, głos kobiety, który ją sparaliżował przestrachem.
Cóż to było? Czy łudziło ją podobieństwo? Czy rozdrażniona fantazya malowała przed nią przerażające obrazy, ażeby nagle zburzyć piękne wrażenia?
Słuchała... zaledwie mogła oddychać.
Znowu dał się słyszeć przed domem głos pewnej damy, która wysiadała z karocy.
Był to głos Jagiellony.
Okropna ta kobieta przybywała.
Czyżby szukała ślepej niewolnicy?
Czyżby jej nienawiść nie była jeszcze zadowoloną?
Tym razem Sassa usłyszała także głos drugi.
Bystry jej słuch pozwolił jej go rozpoznać!
Była to królowa.
Królowa znajdowała się w towarzystwie Jagiellony, zdawała się jej ufać.
A nikt lepiej od Sassy nie wiedział, że Marya Kazimiera nikogo na świecie tak się obawiać nie potrzebowała, jak tej której zaufała.
Służba przygotowywała wszystko na przyjęcie dostojnych podróżnych, które jeszcze na dworze rozmawiały z gospodarzem.
Jagiellona wypytywała się go o pewnego podróżnego.
Ślepa niewolnica słyszała każde słowo.
Królowa uzupełniała pytanie Jagiellony.
Wypytywały się obie o hrabiego Rochestera.
Serce Sassy bić przestało...
Czyżby Marya Kazimiera oszukiwała swego małżonka? Czyżby skuszona przez Jagiellonę chciała uciec z Rochestrem?
Na tę myśl zdrętwiała Sassa, wiedząca, jak Sobieski kochał Maryę Kazimierę.
Czy miała tryumfować? Czy miała pozwolić, aby jej zwyciężka rywalka oddaliła się od króla?
Zły duch podszeptywał jej te słowa.
Gospodarz odpowiedział dwom dostojnym paniom, że podróżny, o którego pytały, już oddawna przebył granicę.
— A zatem zapóźno! — rzekła Marya Kazimiera z wzruszeniem.
— Jagiellona zwróciła się do Maryi Kazimiery i mówiła z nią.
Następnie obie z gospodarzem weszły do domu.
Głosy ucichły, Sassa już nic więcej słyszeć nie mogła.
Wiedziała tylko o jednem, że Jagiellona zamierza zgubić królowę, ażeby tym sposobem zadać śmiertelny cios temu, którego nienawidziła, a który Maryę kochał namiętnie.
Cóż miało nastąpić?
Podróżne wypiły herbatę.
Sassa słuchała.
Czy nocą jeszcze pojadą dalej? W takim razie jechałyby za Rochestrem! Czy pozostaną w zajeździe?
Nagle ślepa niewolnica usłyszała znowu głosy.
Jagiellona towarzyszyła królowej do sypialni, leżącej obok jej izdebki i oddzielonej od niej tylko cienką ścianą z desek.
Pocichu ślepa niewolnica przysunęła się do ściany i przyłożyła do niej ucho.
Mogła teraz wyraźnie słyszeć każde, nawet po cichu wymówione słowo.
Nie poruszała się, chciała dowiedzieć się wszystkiego.
Serce jej biło z przerażenia i niepokoju.
Czyliż królowa już zupełnie dostała się w sieci szatańskich planów Jagiellony.
Widocznie obie dostojne panie nie miały zamiaru jechać dalej, lecz zamierzały noc przepędzić w zaieździe.
Rozmawiały o naszyjniku, ale co chwila powtarzało się nazwisko hrabiego Rochestera.
Istniał jakiś związek tajemny pomiędzy nim a Maryą, któlowa zatem była narażoną na straszne niebezpieczeństwo.
Ślepa niewolnica, przytulona do ściany, drżała.
Toczyła z sobą trudną walkę.
Jednakże dobry jej anioł zwyciężył.
Czyste serce Sassy wołało wyrzec się tajonej miłości, niż sprowadzić nieszczęście na swego dobroczyńcę, gdyż nietylko Sobieski był zawsze dla niej dobrym i uprzejmym, ale i Marya Kazimiera dawała jej dowody dobroci.
Zerwała się... w jej ręku spoczywało wszystko.
Jeżeli ostrzeże królowę, to ją ocali i da jej dowód wdzięczności.
A jakiejże boleści musiałby doznać Jan Sobieski, gdyby się przekonał, że się zawiódł na tej, którą uczynił swą małżonką!
Ta myśl rozstrzygnęła wszystko.
Sassa zbyt czystą i szlachetną miłością kochała Sobieskiego, ażeby mogła świadomie sprawić mu boleść.
Przeminął już ten ponury sen, w którym uciekała się do napoju miłosnego... kochała go zawsze, kochała wiecznie, ale kochała tak, że gotową była pomódz swojej rywalce, ażeby nie zrujnować jego szczęścia!
Skrwawione jej serce zdecydowało.
Odetchnęła... tłoczący ciężar spadł z jej piersi... złożyło drżące ręce i pokój wstąpił do jej duszy.
W tej chwili właśnie Jagiellona wyszła z sypialni królowej, ażeby się udać do swojego pokoju.
Marya Kazimiera była samą i udawała się na spoczynek.
Wtem dał się słyszeć głos cichy.
Królowa zerwała się.... nie wiedziała, zkąd ten głos pochodzi.
— Maryo Kazimiero, małżonko Jana Sobieskiego, — mówił głos, — uciekaj od szatańskiej Jagiellony, która cię chce zgubić.
Królowa słuchała, jak gdyby nadziemskiego objawienia.
Strzeż się Jagiellony, nie ufaj jej, — mówił głos dalej, — wracaj, nie zapominaj, że jesteś małżonką Jana Sobieskiego! Jagiellona pragnie twego nieszczęścia i rozpaczy króla! Chce cię przywabić do hrabiego! Nie Jedź z nią!
Maryę Kazimierę wzruszył ten głos... zadrżała i łzy popłynęły z jej oczu.
— Wracaj, — mówił dalej głos przestrogi, — na zbawienie twej duszy, wracaj! Odepchnij fałszywą przyjaciółkę! Jagiellona jest śmiertelnym wrogiem Sobieskiego i czyha na jego życie! Strzeż się jej! Ona jest twoim złym duchem.
Cichy głos zamilkł.
Głęboka cisza otaczała królowę.
Marya Kazimiera złożyła ręce.
— Dzięki ci, Najświętsza Panno, za tę przestrogę, — szepnęła, — na czas ją jeszcze usłyszałam.
Mężczyzna ubrany w długi, kosztowny burnus z białego jedwabiu i w czarny kapelusz o szerokich skrzydłach, jakiego zwykli używać mieszkańcy krajów zachodnich, zbliżył się do domu indyjskiego kapłana, położonego na jednem z przedmieść Stambułu.
Był to hrabia Rochester.
Twarz jego objęta piękną brodą znamionowała pośpiech i niepokój.
Udało mu się znaleźć tego, u którego miał szukać rady i pomocy.
Wieczór zapadł, gdy przyszedł do wielkiej, ozdobnej bramy domu.
Zapukał.
Drzwi otworzyły się zaraz, lecz w korytarzu, który ujrzał przed sobą, nie było nikogo.
Hrabia wszedł w korytarz.
Chociaż odważny, doznawał jednak szczególnego uczucia, gdy drzwi bez szmeru za nim się zamknęły i pozostał sam w ciemnym korytarzu.
Nie widział żadnego służącego, do którego mógłby się udać.
Wtem w niejakiej odległości dostrzegł drzwi, których ozdoby przechodziło światło, podobne do blasku księżyca.
Było to uderzającem, ponieważ księżyc jeszcze nie świecił.
Hrabia Rochester poszedł prosto do tego światła.
Odgłos jego kroków głośno odbijał się od posadzki.
Nagle spostrzegł przy słabem, bladem świetle jakiegoś człowieka.
— Kto jesteś? — zapytał hrabia, stojąc.
Człowiek, ubrany w bluzę i fez ukłonił się nizko.
— Timur, niewolnik potężnego kapłana Allaraby, — odpowiedział.
— Idź zatem i oznajmij swojemu panu, że hrabia Rochester pragnie się z nim widzieć, — rzekł hrabia, rzucając Timurowi sakiewkę ze złotem, którą ten zręcznie pochwycił.
— Idź pan do tych drzwi, — rzekł sługa kapłana, — mój pan oczekuje na pana.
Hrabia Rochester spojrzał zdziwiony na Timura.
— Twój pan mnie czeka? — zapytał, — a zatem wie, że przybyłem?
— Potężny Alaraba wie wszystko, panie, — odpowiedział Timur.
— To dziwne! Rochester postąpił ku drzwiom... blask stawał się jaśniejszym.
Obejrzał się... Timur już znikł.
Wszystko to szczególne wywoływało wrażenie.
Hrabia Rochester wszedł na wielkie podwórze, wyłożone taflami marmurowemi, w środku którego znajdował się basen, napełniony wodą, wydającą woń przyjemną.
Przepych który widział dokoła, zdumiewał go.
Przywykł on do widywania wspaniałych apartamentów, ale takiego, prawdziwie wschodniego zbytku nie widział dotąd nigdzie.
Blade światło księżyca, spadające z góry, podnosiło jeszcze czarowne widowisko, w którem wszystkie cuda wschodu zdawały się brać udział.
Wtem z po za kolumn ukazała się wysoka postać, w białem ubraniu i w białym przetykanym turbanie.
Grube, żelazne bransolety znajdowały się na rękach tego człowieka, którego twarz była brunatna, a oczy czarne, przenikliwe i bystre.
Czarna broda otaczała jego twarz.
Był to Allaraba.
— Hrabia Rochester! — rzekł, — zbliż się mężu z zachodnich krain.
Przyjęcie to i słowa indyjskiego kapłana nieprzyjemnie dotknęły hrabiego, a jeszcze przykrzejsze wrażenie czynił na nim wzrok Allaraby.
Pokonywał jednak swoje uczucia.
— Czy znasz mnie kapłanie? — zapytał, — zkąd wiesz, kto jestem?
— Nie pytaj mnie o rzeczy, na które odpowiedzieć nie mogę, cudzoziemcze z dalekiej wyspy północnej, poprzestań na tem, że usłyszałeś swoje imię, — odpowiedział Allaraba.
— Odbyłem daleką podróż i przybywam do ciebie po pomoc i radę, mówił hrabia Rochester, — wymień cenę swej odpowiedzi, jestem bogaty i mogę zapłacić.
Szyderczy uśmiech przebiegł usta Indyanina.
— Bogaty? — powtórzył, — mówisz o bogactwie, cudzoziemcze, a nie wiesz, co jest bogactwo. Mówisz o zapłacie, lecz czemże są twoje bogactwa wobec moich? Zatrzymaj swoje złoto i mów czego żądasz?
— Przychodzę cię zapytać o radę...
— Względem starożytnego naszyjnika, który masz w kieszeni? — zapytał Allaraba.
Hrabia Rochester cofnął się o kilka kroków.
Słowa Allaraby tak go zmieszały, że przez chwilę nie wiedział, co odpowiedzieć.
— Przynosisz łańcuch, rzadki naszyjnik, w którym brakuje jednego ogniwa, nieprawdaż? — mówił Allaraba dalej, znajdując widoczne upodobanie w zdziwieniu, cudzoziemca.
— Oto jest, kapłanie, — rzekł Rochester, chcąc naszyjnik wyjąć z kieszeni.
— Pozostaw go w schowaniu, cudzoziemcze z dalekiej północy, — przerwał mu Allaraba, — znam ten naszyjnik!
— Jakto?... znasz go kapłanie?
— Nie widziałem go nigdy, a jednak znam go! Składa się z dziewiętnastu kunsztownie rzeźbionych, drogiemi kamieniami wysadzanych kulek. Dwudziestej brakuje. Pochodzi od królewny egipskiej, Saragi, która przed dwoma przeszło tysiącami lat żyła na ziemi, — odpowiedział Allaraba. — Kości Saragi poruszyły chciwe ręce i zakłóciły spokój kamiennej pieczary... szczątki jej i popioły rozwiały się po świecie... naszyjnik oparł się czasowi i znajduje się w ręku żyjących.
Rochester słuchał zdumiony.
— Masz słuszność, kapłanie, w naszyjniku brak jednego ogniwa, — rzekł — dwudziesta kulka została zniszczoną i przyszedłem cię zapytać, czy można ją czem zastąpić.
— Zarozumiały cudzoziemcze! Czy nie chciałbyś znowu mówić o twoich bogactwach, i pytać, gdzie taką kulkę z naszyjnika królewny mógłbyś kupić? Cofnij się o dwa tysiące lat, a i wtedy, gdybyś tego dokazał, trudnoby ci było otrzymać to, czego żądasz, bo tylko dwa takie naszyjniki istniały na świecie. Jeden nosiła Saraga, a drugie jej bliźnia, siostra Ammona.
— A zatem były dwie! Powiedz mi więc, kapłanie, gdzie jest drugi, i czy jest taki sam, jak ten?
— Zupełnie taki sam, cudzoziemcze! Naszyjnik Ammony znajduje się w skarbcu sułtanki.
Rochester odetchnął.
— A zatem istnieje i dostać go można, — zawołał ucieszony, — dziękuję ci za wiadomości, kapłanie!
— Wiesz, gdzie jest, ale nie wiesz, jak go można dostać, — dodał Allaraba.
— Wiem to, co główne... w skarbcu seraju jest drugi naszyjnik?
— Idźże i weź go sobie! — zawołał Allaraba szyderczo.
— Czy rozumiem twe słowa? Wątpisz, czy dostanę naszyjnik? Muszę go dostać za jakąbądź cenę!
— Za jakąbądź cenę! — powtórzył Allaraba złośliwie, — jesteś bogaty! Idź, targuj się! Czyż mogę ci nie sprzedać tego, czego potrzebujesz koniecznie, cudzoziemcze?
— Czy chcesz przez to powiedzieć, że nie dopnę celu, — zapytał Rochester.
— Wątpię, ażebyś dopiął!
— Musisz to wiedzieć, ponieważ naprzód wiesz wszystko!
— Ale nie mogę wyjawiać tego, co wiem, gdyż wówczas nie stałoby się to, co wiem, cudzoziemcze! Gdybym ci teraz powiedział, nie chodź do seraju, bd czeka cię tam śmierć... mów, cudzoziemcze, czy poszedłbyś tam?
— Poszedłbym, lecz miałbym się na baczności.
— A gdybym ci powiedział: nie chodź do seraju, bo tam już nie ma naszyjnika, mów, cudzoziemcze, czy uczyniłbyś jaki krok, aby go dostać?
— Niezawodnie, kapłanie, gdyż dostać go muszę koniecznie, powtarzam ci to!
— Więc idź do seraju, cudzoziemcze!! Ale bądź ostrożny! Przebierz się za armeńskiego kupca i próbuj nakłonić wezyra skarbu do sprzedaży tego klejnotu.
— Dziękuję ci za twą radę, kapłanie! Więc pogardzasz zapłatą?
— Nie potrzebuję twej zapłaty, cudzoziemcze! Hrabia Rochester ukłonił się kapłanowi i poszedł ku drzwiom, któremu otworzyły niewidzialne ręce.
Wyszedłszy na ulicę odetchnął.
W domu indyjskiego kapłana doznawał dziwnie przykrego uczucia.
Teraz był wolny.
Król był w łatwem do pojęcia rozdrażnieniu.
Zamach zamaskowanego człowieka dowodził, że senat nie cofa się przed żadnemi środkami, ażeby go usunąć i zagarnąć władzę.
Byłoby mu łatwo zanieść skargę, ponieważ Iszym Beli był żywym dowodem zamierzonej zbrodni, Sobieski jednak wiedział, jakieby mogły być następstwa podobnego kroku.
Mógł zwołać sejm, i przed nim się użalić, lecz to także nie zmieniłoby stanu rzeczy.
Senatorowie pozostaliby tem, czem byli, a powaga królewska byłaby zachwianą.
Wszystko to dręczyło Sobieskiego, trapiło go przytem podejrzenie przeciwko Maryi Kazimierze, które mu podszepnięto, a które miało się rozwiązać w dniu festynu i u księcia prymasa.
Tatar przyszedł do siebie z odniesionej rany.
Znosił on ból z bohaterskim spokojem i obojętnością, która budziła podziw powszechny.
Wiadomość, że królowa wyjechała nagle do starostwa w Płocku, uczyniła także na królu szczególne wrażenie.
Marya Kazimiera nie uważała nawet za stosowne zawiadomić go o tem.
Było to uderzającem!
Od czasu koronacyi zdawało się królowi, że jego małżonka zmieniła się zupełnie.
Jeden z paziów królowej powiedział mu przytem, że wojewodzina Wassalska wyjechała w towarzystwie królowej.
Marya Kazimiera wchodziła zatem w bliskie stosunki z tą, na które tajemnicze pismo, doręczone przez czerwonego Sarafana, rzucało tak ciężkie podejrzenie.
Król miał obowiązek szukać zaginionego syna Jagiellony! Syn ten był zarazem synem zmarłego kasztelana krakowskiego.
Myśli te nieustannie zaprzątały króla.
Jednego dnia marszałek dworu zawiadomił króla, że wojewodzina Wassalska powróciła napowrót do owego pałacu.
Powróciła zatem sama, a królowa pozostała.
Co to znaczyło?
Sobieski wiedział, że wieczorem w dniu festynu królowa będzie musiała się ukazać, a do tego czasu było już tylko dni kilka.
Na stole przed nim leżało pożółkłe pismo ze znakiem krzyża świętego.
Wzrok króla padł na to pismo... było to pismo jego ojca.
Ale jakim sposobem pismo to, zawierające ostatnie zwierzenie zmarłego, dostało się w ręce tajemniczego mnicha, który kilkakrotnie ukazywał się w zamku? Dlaczego tajemniczy mnich właśnie czerwonego Sarafana obrał swoim posłańcem?
Król przeczytał pismo raz jeszcze:
“Pod świętym znakiem krzyża oznajmiam niniejszem, że Jagiellona Wassalska dała życie synowi. Wszelkie moje starania, aby dowiedzieć się o tym synu, który otrzymał imię Józef, były daremne! Ale przyjdzie godzina, w której zostanie wymierzoną sprawiedliwość.
Nie było wątpliwości! Jakub Sobieski poszukiwał swojego syna.
Słowa listu brzmiały jak testament. Jakub Sobieski został zabity przez męża Jagiellony wprzód, nim zdołał otrzymać poszukiwaną wiadomość!
Śmierć jego została wprawdzie pomszczoną, ale ostatnie jego życzenie nie było jeszcze spełnione! Zaginiony syn Jagiellony nie został jeszcze wyszukany.
— Jestto święty obowiązek, który muszę spełnić, — zawołał król.
I zwracając się do marszałka dworu, dodał:
— Udasz się, panie marszałku, do wojewodziny Wasalskiej i zawezwiesz ją, żeby przybyła tutaj. Muszę z nią mówić!
Marszałek odszedł, ażeby spełnić polecenie króla i udał się natychmiasta do pałacu Jagiellony.
Przybycie marszałka dworu zdziwiło wojewodzinę.
— Jakąż wiadomość mi przynosisz, panie marszałku, — zapytała, witając gościa.
— Polecenie królewskie, — odpowiedział marszałek, — jego królewska mość wzywa panią!
— Mnie? No, proszę, — uśmiechnęła się Jagiellona i wyraz tryumfu błysnął w jej oczach, — to prawdziwa niespodzianka! Cóż to króla skłania do tego? Ha! ha! ha! — roześmiała się szczerze, nie sądziłam, żeby król był mi szczególnie życzliwy.
— Nie moja to rzecz, pani wojewodzino, dochodzić, co jego królewską mość skłania do tego rozkazu!
— A więc zawiadom króla, panie marszałku że przybędę bezzwłocznie!
Marszałek dworu ukłonił się i wyszedł.
Jagieilona spojrzała za nim.
Gdy ucichł głos jego kroków, wyprostował się dumnie.
Marmurowo blada jej twarz przybrała wyraz demoniczny.
— Chcesz się odemnie dowiedzieć, — rozmawiała z sobą, — co się dzieje w sercu Maryi Kazimiery! Wiem, co cię dręczy... inną jak dotąd drogą dostanę cię pod moją władzę! Godzina zemsty blizka! Upaja mnie ta myśl! Będę tryumfowała, gdy cię zobaczę obalonego i pokonanego!
Kazała zaprządz do powozu i pojechała do zamku.
Marszałek dworu przyjął ją i zaprowadził do pokoju króla.
Sobieski powstał gdy weszła.
— Mam do spełnienia obowiązek, pani wojewodzino, — rzekł, nie prosząc jej, żeby usiadła, — obowiązek wielkiej wagi.
Drażliwe to było spotkanie.
Stały przed sobą dwa groźne przeciwieństwa, które najbliższa okoliczność miała popchnąć przeciwko sobie.
Sobieski wiedział aż nadto dobrze, że wojewodzina go nienawidziła, czuł, że nie odpowiadała, ażeby mu nie oddać czci królowi należnej, a jednak chciał ją zmusić do tego i złamać jej upór.
— Mam pani zadać pytanie, — mówił spokojnie dalej, — pytanie w okoliczności ciemnej i niewyjaśnionej.
Jagiellona myślała jeszcze, że król będzie się pytał o królowę.
— Proszę o to pytanie! — rzekła.
— Wszak pani miałaś syna? — zapytał król.
Jagiellona drgnęła, jakby ukąszona przez żmiję.
Oczy je zapałały ponurym ogniem, twarz trupią bladością się powlokła.
— Na to pytanie, — odparła dumnie, — nie jestem obowiązaną odpowiadać, chyba komuś, coby udowodnił, że ma prawo mi je zadawać.
— Ja mam to prawo, pani wojewodzino, i używam go właśnie.
— Jakież to prawo? Co upoważnia waszą królewską mość do dawania mi takich pytań... Mam prawo żądać dowodów...
— Dowód mam w ręku! Przeczytaj, pani wojewodzino, — odpowiedział Sobieski, podając jej papier.
— To pismo...
— Daje mi prawo i obowiązek zapytać, gdzie jest twój syn, pani wojewodzino Wassalska? gdzie syn, któremu dałaś życie przed oddaniem ręki wojewodzie Wassalskiemu?
Pytanie to było tak niespodziewanem dla Jagiellony, że w pierwszej chwili niezdolną była odpowiedzieć.
— Dałaś pani życie synowi, — mówił Sobieski dalej, — nikt nie wie, co się z tym synem stało, gdzie on jest?
Jagiellona odzyskała wreszcie panowanie nad sobą.
Lodowaty uśmiech przebiegł jej marmurowo blade rysy.
— Pozwolił najjaśniejszy pan, że wyznam, iż to pytanie po tak długim czasie dziwi mnie! — rzekła.
— Widzisz pani, że mam prawo je zadać. Daje mi je zlecenie, ostatnia wola mego ojca! Pytam się raz jeszcze: gdzie jest ten syn?
— Wasza królewska mość mógł oszczędzić sobie tego pytania, — odpowiedziała Jagiellona z niepodobną do opisania wyniosłością, — i gdybym się była spodziewała, że po to jestem wezwaną, nie byłabym przybyła do zamku! Czyż to jeszcze potrzebuje odpowiedzi? Dziecko to nie żyje!
Sobieski spojrzał badawczo na Jagiellonę, jak gdyby chciał wzrokiem czytać jej w duszy.
— Nie żyje! — zapytał, — a dowody?
— Jestem wyższą od podejrzeń, najjaśniejszy panie i nie potrzebuję dowodów!
— Ja żądam ich jednakże!
— Wolna to moja wola, jeżeli zechcę ich dostarczyć, lecz potrzebuję na to czasu!
— Czas będzie pani dany!
— Służący, który wówczas służył w moim pałacu i czuwał nad tem dzieckiem. jedyny, który jeszcze żyje z ówczesnej służby, zostanie przezemnie wezwany na świadectwo. Był to Wołoch, i gdy po mojem zamążpójściu został uwolniony dla podeszłego wieku, powrócił do swojej ojczyzny. Spodziewam się, że jeszcze nie umarł i będzie mógł poświadczyć, iż ów chłopiec umarł w dziesiątym roku życia. Ale jakież otrzymam zadośćuczynienie za dzisiejszą scenę?
— Najlepszem zadośćuczynieniem jest czyste sumienie, — rzekł tonem napomnienia Sobieski, — nie jako król żądałem od pani wyjaśnienia, lecz jako syn i dziedzic Jakuba Sobieskiego, którego pożółkłe pismo widzisz pani na tym papierze. Teraz dopiero rozumiem wszystko. Teraz wiem, dla czego i z czyjego podszeptu Michał Wassalski przelał drogą krew mojego ojca! Ojciec mój żądał swojego syna, wiedział u popełnionej winie! A więc jeszcze ktoś, co wie o tem, jest to Wołoch! Jak się nazywa?
— Moją rzeczą będzie go znaleźć, — odpowiedziała z dumą Jagiellona.
— Wołoch ten musi się znaleźć! Okoliczność ta musi zostać wyświęconą! Muszę bądź co bądź spełnić ostatnią wolę mego ojca!
— To już rzecz waszej królewskiej mości! Ja sama żadnych więcej zeznań w tej sprawie czynić nie będę! — odpowiedziała Jagiellona, — com miała powiedzieć, już powiedziałam, i żadna odpowiedzialność na mnie nie cięży.
— Owszem, pani wojewodzino.
— Chciałabym wiedzieć, kto mógłby jej zażądać! — zawołała Jagiellona wyniośle.
Sobieski prawą ręką wskazał niebo.
— Bóg! — odpowiedział silnym głosem.
Rozmowa skończyła się.
Drżąca z gniewu i wzburzenia Jagiellona opuściła pokój i zamek.
Gdy powróciła do pałacu, wysłała natychmiast zaufanego służącego, ażeby wyszukał i sprowadził owego starego Wołocha.
Potrzeba było uprzedzić króla, potrzeba było jedynego człowieka, który znał prawdziwy przebieg rzeczy, pozyskać sobie lub uczynić niemym na zawsze.
Handlarz armeński w zielonem, długiem ubraniu i wysokiem nakryciu głowy, jakiego używają Armeńczycy, zbliżył się do seraju w Stambule, to jest do wielkiego, otoczonego murem zbiorowiska pałaców, mieszkań dla służby kjosków i ogrodów, którego całość przedstawia widok nader malowniczy.
Armeńczyk zwrócił się ku głównemu wejściu, położonemu od strony zachodniej, a zwanemu Babi-Hamajun, czyli cesarską bramą.
Wszedł tamtędy na wielkie podwórze, na które bez przeszkody wschodzić może każdy, przybywający do Seraju.
Tutaj udał się do jednego z urzędników państwowych.
— Do kogo chcesz iść, Armeńczyku? — spytał urzędnik.
Armeńczyk zdawał się być niemym.
Znakami dał urzędnikowi do zrozumienia, że pragnie się widzieć z zarządcą skarbu sułtańskiego.
— Chcesz iść do wezyra skarbu? — zapytał urzędnik, szczególnym wzrokiem mierząc Armeńczyka, — do Sulejmana baszy.
— Tak jest, zaprowadź mnie do niego, — odpowiedział gestami Armeńczyk.
— Dobrze! chodź ze mną! — rzekł urzędnik i zaprowadził Armeńczyka do drugiej bramy, zwanej Bab-es-Selam, to jest bramą zbawienia.
Przez nią weszli obydwaj na mniejsze podwórze, otoczone arkadami, gdzie stała warta pałacowa, złożona z janczarów i bostandżich.
Zdawało się, że Armeńczyk zna już to podwórze. Zazwyczaj zawezwani na audyencyę posłowie zagraniczni oczekiwali tutaj, wystawieni na deszcz, lub skwar słoneczny, dopóki się sułtanowi nie spodobało powołać ich do siebie.
Urzędnik pałacowy pozostawił Armeńczyka na podwórzu i oddalił się.
W głębi znajdowała się trzecia brama, Bab-i-Seadet, to jest brama szczęśliwości, strzeżona przez białych i czarnych eunuchów, przez którą dopiero przechodziło się na najważniejsze trzecie podwórze, prowadzące do ciemnej, lecz wspaniale urządzonej sali tronowej, do koszar icz-oglanów, czyli chłopców pałacowych, do mieszkań kobiet i do Gazneh, czyli skarbca.
Gdy Armeńczyk wyczekał się dość długo, ukazał się wyższy urzędnik pałacowy, który przypatrzywszy mu się dobrze, przystąpił do niego.
— Prosiłeś, żeby cię zaprowadzono do Sulejmana baszy, wezyra Gazneh? — zapytał.
Armeńczyk odpowiedział gestem potwierdzającym.
— Dostojny pan wyświadczy ci tę łaskę i udzieli ci posłuchania, — odrzekł urzędnik, — chodź za mną.
Na skinienie urzędnika otworzyły się trzecie drzwi i Armeńczyk wszedł wraz z nim na trzecie wewnętrzne podwórze, po którem przechadzali się mamelucy i urzędnicy.
Urzędnik zaprowadził Armeńczyka do ciemnego, wielkiego przedpokoju skarbca.
Tutaj na nizkiej sofie siedział Turek, którego twarzy Armeńczyk nie mógł dokładnie rozpoznać.
Zdawał się on być wezyrem skarbca, miał kosztowny turban i suknię ozobioną złotym haftem.
W głębi stało kilku urzędników pałacowych i mameluków.
Armeńczyk zbliżył się do siedzącego na sofie.
— Kto jesteś? — zapytał Turek.
— Kupiec armeński, — odpowiedział zapytany mimiką i znakami.
— Czy przynosisz jaki kosztowny klejnot aby go sprzedać? — zapytał Turek.
— Nie, wielki wezyrze Gazneh, — odpowiedział znakami Armeńczyk, — przystępuję do ciebie z propozycyą, o której chciałbym mówić tylko z tobą.
Turek skinął, otaczający usunęli się w głąb.
— Cóż cię sprowadza? — zapytał.
— Gazneh zawiera ogromne skarby, wiem o tem, — mówił znakami Armeńczyk, — ale jest między niemi wiele starych klejnotów i rzeczy dla padyszacha zbytecznych, do których nie przywiązuje wagi i które w Gazneh leżą pyłem okryte.
Turek poważnie skłonił głową.
— Przychodzę do ciebie, wielki wezyrze Gazneh, z zapytaniem, — gestykulował Armeńczyk dalej, — czy twój potężny władca nie chciałby mi sprzedać za jakąbądź cenę takiego naszyjnika, jak ten oto.
Armeńczyk trzymał w ręku naszyjnik.
Uśmiech przebiegł brodatą twarz Turka.
— Sułtan nie jest armeńskim handlarzem, — rzekł, — podobnież jak ty nim nie jesteś.
Armeńczyk spojrzał zdziwiony i przelękniony na Turka.
— Padyszach nie ma w swoim skarbcu nic takiego, coby było na sprzedaż za pieniądze! Czy mnie poznajesz? — zapytał Turek nagle.
— Jego cesarska mość sułtan!... — zawołał po francusku Armeńczyk, który nagle odzyskał głos.
— Sułtan rozmawia z tobą, — odrzekł padyszach również w języku francuskim.
— W takim razie maska nie uchodzi, — rzekł Armeńczyk, zrzucając suknię i nakrycie głowy.
Przed sułtanem stał hrabia Rochester w eleganckim zachodnim stroju.
— Hrabia Rochester! — zawołał sułtan, — spadła zasłona!... Podoba mi się ten figiel!... Poznano cię!
— Upraszam waszej cesarskiej mości o przebaczenie! — odpowiedział Rochester przyklęknąwszy.
— Na brodę proroka! musi ci wiele zależeć na posiadaniu tego naszyjnika, hrabio Rochester, kiedyś przedsięwziął podróż do Stambułu i odważył się na to przebranie, którem bez mej wiedzy i winy mógłbyś się bardzo narazić, — mówił sułtan dalej. — Łatwo zdarzyć się mogło, że jako armeńskiego kupca wtrąconoby cię do więzienia, gdyż zamiar kupienia klejnotu z cesarskiego skarbca był przestępstwem przeciwko prawom. Zależy mi jednak na tem, żebym był w zgodzie z królem angielskim, a że pan, panie hrabio, jesteś z nim skuzynowany, a przytem byłeś posłem, więc przyjąłem na siebie rolę Sulejmaan baszy, ażeby panu powiedzieć, że skarby padyszacha nie są na sprzedanie.
— Niech mi wolno będzie wyrazić dzięki waszej cesarskiej mości, — odpowiedział Rochester, — odważyłem się na krok ryzykowny, ale gorące pragnienie posiadania naszyjnika dało mi pochop do tego.
— Na cóż ci jednak trzeba aż dwóch takich naszyjników, hrabio Rochester! — W tym brak jednego ogniwa, najjaśniejszy panie.
— Nie wahałbym się podarować ci tego naszyjnika, hrabio Rochester... — zaczął sułtan.
Rochester odetchnął.
— Gdyby się znajdował w moim skarbcu, — dokończył padyszach.
Słowa te jak piorunem raziły Rochestera.
— Więc naszyjnik już nie jest w skarbcu najjaśniejszego pana?
— Obdarzyłem nim rosyjską księżnę, Aminową, której się jego piękność spodobała, — odpowiedział sułtan.
Naszyjnika nie było, był darowany!
Był to cios niespodziewanie ciężki dla Rochestera.
— Nie mogę zatem spełnić twego życzenia, kochany hrabio Rochester, — mówił Mohamed IV dalej, — w moim skarbcu nie ma drugiego takiego łańcucha, żałuję, żeś darmo odbył podróż, i uwalniam cię z zapewnieniem przyjaźni dla twojego monarchy.
Hrabia Rochester powstał.
Opuścił ciemny pokój.
Nadzieja jego była zniweczona.
Kto inny posiadał naszyjnik... nie wiadomo było gdzie go szukać.
Coraz widoczniejszą była niemożebność ocalenia królowej.
Żaden snycerz lub złotnik nie mógł zastąpić brakującego ogniwa.
Cóż się stać miało?
Zrozpaczony Rochester wyszedł z seraju.
Nadszedł dzień, w którym miał się odbyć festyn u księcia prymasa.
Z wzrastającym niepokojem oczekiwał go Sobieski.
Tego wieczoru wszystko musiało się rozstrzygnąć.
Marya Kazimiera musiała albo włożyć naszyjnik, albo wyznać, co z nim zrobiła.
Doniesiono królowi wciągu dnia, że królowa jeszcze nie przybyła do zamku.
Przed wieczorem jednak mogła nadjechać jeszcze.
Wtem ukazał się w gabinecie króla kapitan Wychowski, jego były adjutant.
— Zbliż się kapitanie, — rzekł król do niego, — kiedyż powróciłeś ze swej podróży?
— W tej chwili, najjaśniejszy panie, — odpowiedział Wychowski.
— Więc znalazłeś to miasteczko na Wołoszczyznie, w którem zamieszkał były służący wojewodziny po uwolnieniu ze służby?
— Do usług, najaśniejszego pana.
— Z poważnej twej i skłopotanej twarzy widzę, że podróż twoja była daremną... Ów sługa nie żyje?
— Służący Stefan, człowiek już posiwiały, żyje, najjaśniejszy panie!
— A więc go znalazłeś?
— Niestety, nie udało mi się, najjaśniejszy panie! Starego Wołocha, Stefana, znaleźć nie było można. Znikł nagle!
Sobieski zlekka wstrząsnął głową.
— To twoje dzieło, Jagiellono, — szepnął, — twoja w tem ręka.
Następnie dodał głośno:
— Powinieneś był zarządzić poszukiwania, kapitanie. Może ten starzec umarł nagle w tych dniach.
— Dochodziłem najjaśniejszy panie, — odpowiedział Wychowski, — ale Stefan nie umarł! Doszedłem tego! Wszystkie oznaki przemawiają za tem, że opuścił nagle miejsce pobytu i zapewne udał się w podróż.
— Skłamano przed tobą, Wychoski.. Jestem pewny, że go uprzątnięto. W tem miejscu, w którem go szukałeś, mógł nie umrzeć, lecz gdzieindziej śmierć mu zadano!
— O tem sądzić nie mogę, najjaśniejszy panie! Król uwolnił swego byłego adjutanta.
— Zdaje mi się, — szepnął, gdy sam pozostał, — że jako królowi nie służą mi tak dobrze, jak niegdyś hetmanowi! Wówczas miałem szpiegów, którzy wszystko umieli wyśledzić, teraz wojewodzina mnie uprzedziła! Obawiam się, że nie zdołam dojść, co wówczas zaszło, a jednak głos wenętrzny mi mówi, że została spełnioną zbrodnia, która pozostała i może pozostanie bezkarną, jeżeli przypadek nie przyjdzie mi z pomocą.
I ty miałabyś ujść cało, miałabyś tryumfować, Jegiellono? Zdaje mi się, że i względem Maryi Kazimiery knujesz jakieś intrygi! Chwila festynu się zbliża! Wyznaję, że jeszcze nigdy w życiu nie byłem tak niespokojny o rozwiązanie zagadki, które jest tak bliskim! Czy Marya będzie miała naszyjnik, czy też nie?
W pałacu księcia prymasa wieczorem zapalono lampy i niezliczone świece, które w uroczyście przyozdobionych salonach i galeryach rozlewały prawdziwe morze światła.
Największy przepych miał odznaczać ten festyn.
Podzwrotnikowe rośliny przyozdabiały wejście do salonów.
W salonie, przemienionym w ogród, kwitły wielkie kwatery kwiatów, tryskały źródła z sztucznych grot, ptaki kołysały się na drzewach, obciążonych świeżemi owocami.
Książę prymas wydał ogromną sumę na uświetnienie tego festynu.
Ze wszystkich stron świata sprowadzono przysmaki, owoce i rzadkości.
W jednej z sal bocznych urządzony był bufet, który uginał się pod ciężarem ciężkich, złotych dzbanów, czasz, puharów.
Najkosztowniejsze wina płynęły strumieniami.
Po drugiej stronie sali rozbitym był wielki fantastyczny namiot, w którym trzy młode i piękne Czerkieski rozdawały herbatę, limoniadę i lody na złotych podstawkach.
W głównej sali, której ściany pokryte były źwierciadłami, światło było olśniewające, a przepychu strojów niepodobna opisać.
Paziowie w bogato haftowanych szatach stali przy drzwiach i oznajmiali donośnym głosem wchodzących znakomitych gości.
Wszystko, co było znakomitego w kraju, zebrało się w tych salonach.
Witano się, rozmawiano, raczono się przysmakami, a zbytek i przepych uważano za naturalne zjawisko.
W liczbie gości znajdowała się także wojewodzina Wassalska, którą prowadził pod rękę kanclerz Pac.
Wyglądała ona prześlicznie.
Ubraną była w powłóczystą suknię z purpurowego aksamitu, roztwierającą się z przodu i ukazującą drugą suknię atłasową.
We włosy miała wpięty djadem brylantowy, którego wartość zapobiegłaby na zawsze nędzy wszystkich jej poddanych.
Lodowaty uśmiech przebiegał jej twarz, gdy spotkała księcia prymasa.
— Powiadają, książę prymasie, że najjaśniejsza pani ma być na festynie, rzekła, — i mówią, że będzie miała na sobie ów sławny naszyjnik....
— Liczę na to, pani wojewodzino, — odpowiedział prymas.
— Obyś się tylko nie przerachował, książę prymasie, — uśmiechnęła się Jagiellona.
— Jestem pewny, że najjaśniejsza pani będzie, pani wojewodzino.
— Po co być z góry pewnym?.... lepiej zaczekać! — odparła wojewodzina.
— Król nadchodzi! — dało się słyszeć w salonach.
Było już późno. Oddawna oczekiwano ukazania się króla. Oznaczona godzina minęła.
Książę prymas poszedł naprzeciw monarchy.
— Królowa zapewne zaraz przybędzie książę prymasie, — rzekł krół, — nie wątpię o tem! Nie chcę jednak, żeby dłużej czekano! Zabawa może się zacząć!
Muzyka zabrzmiała na powitanie króla, wchodzącego do sali.
Sobieski zdawał się doznawać trudnego do ukrycia rozdrażnienia.
Marya Kazimiera nie przybywała.
Co się stało? Co znaczył ten niewyjaśniony wypadek?
Miałaż przyjść jeszcze?
Nic innego nie podobna było przypuszczać.
Naszyjnik! Główna rzecz, czy będzie miała naszyjnik! Termin nadszedł sprawa musiała się rostrzygnąć.
Król rozmawiał z kilkoma obecnymi jenerałami i wyższymi dostojnikami, ale jego uwaga widocznie była rozproszoną.
Zdawał się od czasu do czasu nadsłuchiwać i oczekiwać na coś z wyraźnym niepokojem.
Nieopodal stała przyglądając się monarsze demoniczna Jagiellona i rozmawiała z kanclerzem Pacem.
Nieobecność królowej czyniła widocznie na sali wrażenie.
Wieści rozliczonego rodzaju obiegały po zgromadzeniu.
Zauważono, że i hrabia Rochester nie był także obecny i ten szczególny zbieg okoliczności dawał powód do rozmaitych domysłów.
Niedługo rozeszła się wieść, iż król przyrzekł księciu prymasowi, że królowa będzie miała tego wieczoru na sobie szczególnie cenny naszyjnik córki egipskiego króla.
Ogół zebranych z tem większą niecierpliwością oczekiwał ukazania się królowej, gdyż pragnął również zobaczyć ten klejnot starożytny.
Kwadranse jednak po kwadransach upływały daremnie.
Sobieski jesczze nie zwątpił, że Marya Kazimiera niezawodnie się ukaże.
Jedna tylko z pomiędzy obecnych osób Jagiellona, mogłaby przepowiedzieć co ma nastąpić, ale i ona mogła się mylić.
Nie wiedziała ona, co zaszło w Płocku, czy Rochester nie przybył tam przebrany na czas jeszcze, bo że umiał podróżować szybko i posiadał środki do odbywania przyspieszonych podróży, o tem wątpić nie było można.
Niemniej niespokojnym jak król był książę prymas, który uważać musiał za ujmę dla siebie zapomnienie królowej o festynie, przez niego urządzonym.
Wsłuchiwał się on w każdy szmer i paziom, znajdującym się na dole dał polecenie, aby go natychmiast zawiadomili, jak tylko karoca się ukaże.
Ale karoca królowej nie przybywała.
Uderzyła północ.
Nagle jeden z paziów przystąpił do księcia prymasa.
— Dostojny książę, — rzekł z cicha, — przyjechał właśnie na spienionym koniu jeździec ze starostwa, wysłany przez królowę. Przybywa on z wiadomością, że najjaśniejsza pani przybyć nie może, ponieważ zasłabła.
— Gdzie jest ten jeździec? — zapytał książę prymas.
— Czeka na dole.
— Wprowadź go do mojego pokoju.
Paź pospieszył wykonać rozkaz prymasa, który tymczasem zaczął się rozglądać za królem, i ujrzawszy go, przystąpił do niego szybko.
— Najjaśniejszy panie! — rzekł stłumionym głosem, — nadaremnie oczekujemy królowej.
Sobieski zapłonął gniewem.
— Czy sądzisz, że już zapóźno, aby przybyć mogła, książę prymasie? — zapytał.
— Nie, najjaśniejszy panie, ale właśnie przyjechał goniec ze starostwa, — Gdzie jest?
— W moich pokojach.
Król pospieszył z prymasem osobiście zobaczyć gońca, który mu oznajmił, że królowa do ostatniej chwili spodziewała się przybyć, ale jej przeszkodziła choroba.
Sobieski zwrócił się do prymasa.
— Żałuję bardzo, — rzekł, — że królowę tak nieszczęśliwy przypadek zatrzymał w Płocku i że cię, książę prymasie ominie sposobność widzenia naszyjnika.
— Zmuszony jestem do rezygnacyi i pocieszam się nadzieją, że mnie to szczęście nie ominie innym razem, najjaśniejszy panie, — odpowiedział prymas.
Król opuścił pałac i zamyślony udał się do zamku.
Pomiędzy gośćmi jednak szybko rozeszła się wiadomość o nagłem zasłabnięciu, które przeszkodziło królowej znajdować się na festynie.
— Tym razem jeszcze Marya Kazimiera odwróciła od siebie grożące niebezpieczeństwo, — rzekła Jagielona do kanclerza Paca, — zyskała na tem jednak tylko krótką zwłokę, a naraża się na tem gorsze następstwa. Jeżeli hrabia Rochester nie dokaże cudu, to dostanie nowego naszyjnika. Czekajmy, co dalej będzie! Wyznaję, że sama jestem ciekawa zakończenia tej szczególnej sprawy, która się staje coraz drażliwszą. Naszyjnik nabiera coraz większego znaczenia i będziemy świadkami ciekawych wypadków.
Gdy Jagiellona pośród nocy powróciła do swego pałacu, oczekiwał na nią jeszcze z tajemniczą miną jej paź.
— Ktoś przybył do pałacu, — rzekł stłumionym głosem.
Wołoch Stefan? — zapytała wojewodzina, — gdzież jest?
— Kazałem mu czekać w modlitewniku pani wojewodziny.
— Dobrze, odejdź, chcę zostać sama.
Paź zniknął.
— A zatem jeszcze żyje i jest tutaj! — szepnęła Jagiellona. — Uprzedziłam Sobieskiego! Stefan jest w moich rękach, w moim pałacu! Byle tylko nie zniknął, byle nie umarł! znajdę zawsze sposób, aby mu nakazać milczenie! Nie lękam się tego Wołocha! Jest on małomówny, a wreszcie cóż zrobi, jeżeli jego nazwę sprawcą, jeżeli jego pociągnę do kary? Czyż nie on to był obowiązany pielęgnować chłopca? Czyliż nie on oznajmił mi kiedyś, że dziecko nie żyje?... Ale szkielet?... Znajduje się jeszcze, tu w podziemiu! Mógłby on stać się ważnym świadkiem i oskarżycielem nie przeciw mnie, lecz przeciw niemu, przeciw Wołochowi! Szkielet trzeba usunąć, a w takim razie zniknie ślad ostateczny! Twoje poszukiwania nie doprowadzą cię do żadnego celu, Janie Sobieski, bo ten, którego szukasz, nie żyje oddawna, a Stefan słowa moje poświadczy.
Wzięła świecznik i wyszła z salonu.
Niewielkim korytarzem przeszła do drzwi, które otworzyła.
Drzwi te prowadziły do małego okrągłego modlitewnika, w głębi którego znajdował się klęcznik pod wielkim, pięknie malowanym obrazem Matki Boskiej.
Na klęczniku leżała rozwarta książka do nabożeństwa.
Ściany modlitewnika były zawieszone obrazami świętych.
Przed klęcznikiem znajdował się ołtarz z krucyfiksem i relikwiami.
Na prawo od wejścia, na dywanie pokrywającym podłogę całej kaplicy, tuż pod ścianą, leżał człowiek stary, biednie ubrany.
Był on zmęczony i zasnął.
Siwa broda otaczała jego zapadłą twarz.
Chude ręce starca złożone były na jego piersiach.
Miał on na sobie obszerną, brunatną burkę, nogi jego były obnażone.
Przy głowie leżał stary kapelusz o szerokich skrzydłach.
Jagiellona zamknęła drzwi za sobą i spojrzała na śpiącego.
— Śpi... nogi jego skrwawione... śpieszył się, — rzekła do siebie.
I zawołała głośno:
— Stefanie!
Wołoch podniósł się i spojrzał zdziwionym wzrokiem naokoło siebie.
— Stefanie, to ja! — rzekła wojewodzina.
Starzec ukląkł przed nią i pochylił swą siwą głowę aż do ziemi.
— Pani! — rzekł, — sługa twój zasnął... racz przebaczyć!
— Wybaczam to twojemu podeszłemu wiekowi, Stefanie, — odpowiedziała wojewodzina.
— Wezwałaś mnie, dostojna pani, jestem posłuszny!... Przybyłem tak prędko, jak mogły nastarczyć moje stare nogi.
— Wstań, Stefanie, mam z tobą pomówić.
Stary Wołoch podniósł głowę.
Na twarzy jego malował się tajony przestrach.
— Ty tylko wiesz o Józefie, — zaczęła Jagiellona stłumionym głosem, — ty tylko wiesz co się z nim stało. Wyznaj, Stefanie, gdzie jest Józef, ów chłopiec, który był oddany pod twoją opiekę?
Stary Wołoch zadrżał.
— Dla czego mnie o to pytasz, dostojna pani? — rzekł.
— Chcę z twoich własnych ust usłyszeć, chłopiec ten nie żyje.
Stefan odetchnął.
— Umarł, dostojna pani, umarł nareszcie!.. Życie, na które był skazany, było życie męczarń. Serce często mi się krajało, ale musiałem milczeć! musiałem milczeć!...
— I teraz jeszcze będziesz o tem milczał przed wszystkimi, — rzekła Jegiellona tonem tak rozkazującym, że stary Wołoch schylił głowę.
— Moje usta niczego nie zdradzą, dostojna pani, — odpowiedział.
— Chłopiec umarł, ale jego kości pozostały nie pochowane, nieprawdaż?
— Tak jest, dostojna pani, chciałem je złożyć w łonie ziemi, ale nie wolno mi było.
— Trzeba było unikać wszystkiego, coby mogło zwracać uwagę.
— A zatem kości są jeszcze nie pochowane? — W podziemiu nikt jeszcze nie był, wszystko tam tak pozostało, jak pozostawić musiałeś.
Stary Wołoch załamał ręce.
— Jesteś prawy chrześcianin, jesteś człowiek pobożny, wiem o tem... Przystąp za mną do ołtarza, — rozkazała wojewodzina.
Stefan powstał.
— Połóż palec na krucyfiksie.
Starzec uczynił to.
— Powtarzaj za mną to, co ja mówić będę.
Stefan skinął głową z pokorą.
— Przysięgam, jak pragnę być zbawionym, — zaczęła Jagiellona uroczystym głosem, — że przed nikim nie zdradzę, co się stało w podziemiach tego pałacu.
Stefan powtórzył słowa przysięgi.
— Jednakże, dostojna pani, — rzekł następnie, — gdyby spowiednik albo przełożony zapytał, co mam powiedzieć?
— Możesz powiedzieć, że chłopiec umarł wówczas, kiedy rzeczywiście zakończył życie.
Wołoch znów skinął głową potwierdzająco.
— Przysięgam nadto, jak pragnę być zbawionym, — mówiła Jagiellona dalej, — że o szkielecie nic nie powiem i przed nikim nie wyznam, że Józef aż do zgonu znajdował się w podziemiu.
I te słowa powtórzył starzec.
— Przysiągłeś i wiem o tem, że święcie dotrzymasz przysięgi, — mówiła następnie Jagiellona, — nie zapominaj jednak o tem, że gdybyś po pijanemu lub przez nieuwagę złamał przysięgę, to tem siebie narazisz na największe niebezpieczeństwo, bo tobie była powierzona piecza nad chłopcem.
Stefan spojrzał na wojewodzinę błędnym wzrokiem.
— Mnie? — zapytał, — czyliż nie byłem obowiązany czynić, co mi jaśnie wielmożna pani rozkazała?
— Odpowiedzialność spada na ciebie, nie na mnie.... nie zapominaj o tem nigdy!
Starzec załamał ręce.
— Na mnie?... Niechaj mnie niebo strzeże od wszelkiej winy i współwiny.
— Co mają znaczyć te słowa?... — zapytała z gniewem wojewodzina, — zresztą przysiągłeś na krucyfiks... to mi wystarcza. Teraz potrzeba kości zmarłego włożyć do ziemi.
— Chętnie to uczynię, dostojna pani! Będzie to dobry uczynek, który byłbym spełnił oddawna. Myśl o tych kościach w piwnicy często mi spać nie dawała.
— Zdaje mi się, że byłeś przywiązany do tego, nad którym czuwałeś?
— Tak jest, dostojna pani, kochałem go.
— A jednak tak się z nim obchodziłeś!
— Oh, jakże często krwawiło mi się serce!...
— Milcz! — rzekła gniewnie Jagiellona, — wiesz dobrze, dla czego tak a nie inaczej czynić było potrzeba.
Stefan skrzyżował ręce na piersiach i potwierdzająco skinął głową.
— Chodź, zejdę z tobą do podziemia, — rzekła wojewodzina.
Starzec spojrzał na nią z pod oka, jak gdyby chciał zapytać:
— Czy ty nie czujesz wyrzutów sumienia?
Musiał jednakże milczeć.
— Weź świecznik i łopatę i chodź za mną, — powtórzyła Jagiellona, — cisza panuje w pałacu, nikt nam nie przeszkodzi.
Wołoch usłuchał rozkazu.
Do owej oddalonej części podziemia, w której syna Jagiellony przez długie lata ukrywano, było jeszcze inne wejście, do którego prowadziły niewielkie drzwi żelazne.
Starzec przyniósł łopatę, a następnie otworzył te drzwi, od których klucz podała mu wojewodzina.
Grobowe milczenie, którem zionęło pod ziemie, zaledwie nie zagasiło światła.
Poszli oboje do oddalonej części podziemia, w której znajdował się kościotrup.
Przy słabym blasku światła widok ten był tak przerażający, że Jagiellona zadrżała, a stary Wołoch odmówił modlitwę.
Kościotrup siedział na nędznem i wpół zgniłem krześle.
Czaszka jego opadła na ziemię i leżała przy nogach.
Zgraja myszy i szczurów rozbiegła się z piskiem na widok wchodzących.
Jednakże widok podziemia tylko na chwilę przejął wstrętem Jagiellonę.
Nie miała ona serca, prędko zatem zapanowała nad sobą.
Nie tak łatwo jednakże przyszedł do siebie stary Wołoch.
Łzy spływały po jego zapadłych policzkach, wszystkie obrazy przeszłości stawały świeżo przed wzrokiem jego duszy.
W tem miejscu nieprawy syn Jagiellony, ukryty przed wszystkimi, pędził nędzne swe życie.
Tu był przykuty do łańcucha, ażeby nie mógł uciec, tu stary Stefan przynosił mu pokarm i spędził z nim większą część jego życia, bo stary sługa zawsze miał dla niego współczucie.
Nielitościwa Jagiellona nigdy nie ulitowała się nad tem dzieckiem i nigdy o nie nie spytała.
Rada była temu, że w dziesiątym czy jedynastym roku życia umarło.
Stary Stefan sądził jeszcze dotąd, że mu może coś przymieszała do jadła, gdyż chłopiec umarł właśnie wtedy, gdy śmierć jego była dla niej najpożądańszą, ponieważ wówczas oddawała rękę wojewodzie Wassalskiemu.
Następnie stary Stefan musiał się oddalić, nowi słudzy zajęli jego miejsce, nowe urządzenia zaprowadzono w pałacu, w którym zresztą wojewoda i jego żona przemieszkiwali bardzo rzadko.
O zmarłym w podziemiu zapomniano.
Teraz z powodu listu, pozostałego po zmarłym Jakubie Sobieskim, sprawa ta na nowo poruszoną została i Jagiellona przekonała się, że kościotrup ciągle pozostawał na swojem miejscu.
— Wykop dół! — rozkazała Wołochowi.
Starzec wykonał rozkaz.
Wykopał dół na miejscu w podziemiu i złożył do niego kości zmarłego, a następnie załamał drżące ręce i modlił się.
— Zasyp grób! — rozkazała Jagiellona.
Ziemia posypała się na kości i wkrótce grób został zasypany zupełnie.
Jagiellona i Wołoch opuścili grobowiec i zamknęli za sobą drzwi żelazne.
Szczątki zmarłego zostały uprzątnięte, nic już teraz nie mogło zdradzić tajemnicy i wydać zbrodni.
W sali posiedzeń senatu zebrali się jednego z dni następnych późnym wieczorem owi panowie w liczbie pięciu, którzy stanowili najwyższą i najpotężniejszą władzę krajową.
Kanclerz Pac przedłożył właśnie kilka spraw i zasięgnął o nich decyzyi swoich kolegów, gdy nagle w przedsionku dała się słyszeć głośna rozmowa.
Echo silnego i rozkazującego głosu dobiegło do sali posiedzeń.
Senatorowie zerwali się z miejsc.
Co się stało w przedsionku?
— Nie potrzebujecie mnie meldować, — mówił głos donośny, — król sam się zamelduje.
Król przybył! Król miał zamiar wejść do sali obrad senatu.
Twarze pięciu senatorów świadczyły o ich gniewie, a zarazem o ich bezradności wobec tego nagłego postanowienia królewskiego.
Nim zdołali coś postanowić, otworzyły się drzwi.
Wysoka, majestatyczna postać Jana Sobieskiego ukazała się na progu.
Wszedł on bez przeszkody do sali, które drzwi za nim zamknięto.
— Dobry wieczór, panowie! — rzekł, przystępując do czarno nakrytego stołu, — przychodzę, aby od was zażądać rachunku i zanieść przed was zażalenie, panowie!
I zwróciwszy się do stojącego w; głębi drżącego sługi senatu, nakazał podać sobie krzesło.
Służący wykonał rozkaz.
— Siadajmy, panowie! — rzekł król.
Kanclerz Pac odzyskał nakoniec mowę.
— Musimy bronić naszych praw, najjaśniejszy panie, — rzekł śmiertelnie blady, — król nie ma prawa brać udziału w obradach senatu! Król może zwołać sejm...
— Przestań pan, panie kanclerzu, — przerwał mu Sobieski, — w to, co mam wam zakomunikować, sejm nie chciałby wchodzić, najlepiej więc będzie, że to pozostanie między nami. Mam zanieść skargę, która was tylko obchodzi i sądzę, że najlepiej będzie, jeżeli ją wyjawię tylko przed wami. Ale przedewszystkiem muszę zadać pytanie... Miałem niewolnicę, ślepą niewolnicę z Sziras, która prawnie do mnie należała. Ta dziewczyna zniknęła. Gdzie ona jest?
— Nie jest to naszym obowiązkiem zdawać z tego sprawę, — odpowiedział kanclerz Pac.
— W takim razie ja zażądam rachunku, panie kanclerzu, — odparł Sobieski, — nie przyszedłem tu po to, ażebym dał się zbyć czczemi słowami.
— Stało się według prawa i przepisów, — rzekł stary Białozór, — głosuję zatem, ażeby królowi zdaną była sprawa z tego, co zaszło.
— Więc dobrze, — odpowiedział kanclerz Pac, — przeciw ślepej niewolnicy zaniesioną została skarga.
— Kto wniósł tę skargę? — zapytał, Sobieski.
— Osoba dostojna, najjaśniejszy panie, a naszym obowiązkiem było przyjść jej w pomoc. Niewolnica została skazaną na wygnanie na pustynię.
— Na pastwę dzikich zwierząt? — zawołał Sobieski oburzony, — więc ślepą, nieszczęśliwą dziewczynę wystawiono na pewną śmierć!... Na moje zbawienie, panowie, był to wyrok szczególnego rodzaju! Szczęśliwy jestem, że do podobnego wyroku nie przyłożyłem ręki. Odpowiedzialność spada na wasze głowy! Biedna, ślepa dziewczyna! Serce mi się kraje na myśl o strasznych cierpieniach, jakie musiała przebyć! A to dziewczę było wzorem wierności i poświęcenia. Taką zatem była wasza sprawiedliwość!
— W chwili, gdy wyrok zapadł, niewolnica przestała już należeć do waszej królewskiej mości.
— Oh, wiem o tem, znam te przepisy, które wam dają nadzwyczajną władzę, moi panowie. Musiałbym chyba nic nie wiedzieć o utyskiwaniach moich poprzedników na tronie. Wydawali oni rozkazy na to, aby ich nigdy nie spełniano. Nie jest jednakże moją wolą zgadzać się na to w milczeniu. Nie chcę być oddanym na samowolę innych.
— Jeżeli przepisy prawa są znane waszej królewskiej mości, to tembardziej dziwimy się tej niespodziewanej scenie, — rzekł kanclerz.
— Dosyć, panie kanclerzu! Zdziwienie wasze wkrótce się skończy, — odpowiedział Sobieski, — losu biednej dziewczyny nie jestem w stanie zmienić! Padła ona oddawna ofiarą waszego okrutnego wyroku... mogę jej tylko żałować. Wydartą została z pod mej opieki... Wy jednak sięgacie dalej, sięgacie do mnie, do mojej osoby i tego dłużej nie ścierpię, dopóki ręką władać jestem zdolny.
Król powstał uderzył ręką po rękojeści szabli.
Trudne do opisania wzburzenie objawiało się pomiędzy senatorami.
— Pozwólcie mi powiedzieć wszystko, panowie, — mówił Sobieski dalej, — przyszedłem tutaj, aby porachować się z wami i wyjaśnić nasz wzajemny stosunek. Musimy wiedzieć jak stoimy względem siebie.
— Nasza wola i nasze głosy obrały cię królem, najjaśniejszy panie, i nasze głosy mogą to odwołać!
— Tego nie możecie, panowie! Przeceniacie waszą potęgę! Tylko zdrada ojczyzny, gdybym się jej dopuścił, mogłaby pozbawić mnie moich praw, które otrzymałem nie od was tylko samych, ale od wszystkich, — mówił Jan Sobieski dumnie. — Gdybym miał od was zależeć, to w tej chwili złożyłbym koronę. Zdaje wam się, że macie władzę odebrania mi jej, ale przekonacie się, że jesteście w błędzie, i że w razie potrzeby szablą bronić się będę przeciw wam!
— To niesłychane! — zawołali senatorowie.
— Czy myślicie, że od waszej woli i łaski zależeć będę?... Nie i nigdy!... Poważyliście się targnąć na moje życie, a czy wiecie, czem to jest?... Jest to skrytobójstwem i zdradą!... Biada wam, jeśli jeszcze raz poważycie się zapomnieć tak dalece!... Ot, już teraz stoicie, jak łające dzieci, które nie wiedzą, co mają odpowiedzieć. Zaprzeć się nie możecie, a wstyd was waszego czynu!... Wysłaliście zamaskowanego człowieka, aby mnie sztyletem pozbawił życia!... Hańba, tym, którzy mogli powziąć podobną myśl!... Dość jednak o tem!... Jeżeli jeszcze raz odważycie się na coś podobnego, będę was traktował jak skrytobójców!
— Najjaśniejszy panie! jest to niesprawiedliwe oskarżenie, — zawołał stary Białozór drżącym głosem, — nigdy nie zamierzaliśmy skrytobójstwa. Gardzimy niem zarówno, jak wasza królewska mość!
— Nie wiemy nic o takim zamiarze i wyroku, — dodał Marcin Ogiński.
— Więc zapytajcie kanclerza, tego człowieka o bladej twarzy i zaciśniętych ustach, — odpowiedział Sobieski, wskazując na Paca, — zapytajcie marszałka Połubińskiego, który oczy spuścił ku ziemi, zapytajcie księcia Ostrogskiego, którego ponure spojrzenie potwierdza moje słowa. Człowiek zamaskowany, a zatem sługa senatu podniósł sztylet przeciwko mojej piersi!
— To niepodobna! — szepnął Białozór, patrząc badawczo na kanclerza Paca.
— Nie stało się to za naszą wolą, — rzekł poważnie spokojny i zacny Ogiński.
— Stało się to jednak, panowie, daję na to moje królewskie słowo!
— Stało się? — zapytał stary Białozór, zwracając się do kanclerza, — jeżeli tak, to ja w tem kole dłużej pozostawać nie mogę.
— I ja także opuszczam senat! Kto inny niech zajmie moje miejsce, — oświadczył, wstając Ogiński.
— Jesteście obaj zacni ludzie, podaję wam rękę, — rzekł Sobieski, — szczęśliwy jestem, że tu znajduję przynajmniej dwóch ludzi, mających prawe serca w piersiach!... Oświadczenie moje złożyłem i nie mam tu co więcej robić.
Król zwrócił się ku wyjściu i pewnym krokiem opuścił salę.
Książę Ogiński i sędziwy Białozór poszli za nim.
Teraz dopiero kanclerz Pac odzyskał mowę i jego współtowarzysze odżyli na nowo.
— Pozwólmy im odejść, moi przyjaciele, — rzekł Pac, — pozyskamy dwóch innych towarzyszów, którzy będą ściślej z nami złączeni!... Przecież śmierć jego była postanowiona.
— Tak, śmierć, ale nie z ręki skrytobójcy, — zarzucił Połubiński.
— Zamach morderczy zaszkodził nam i naraził nas na usłyszenie rzeczy, które nigdy jeszcze nie były wypowiedziane w tej sali, — dodał książę Ostrogski.
— Ha! panowie! — zawołał kanclerz, — jeżeli tak sądzicie, to dajcież królowi miejsce i głos w senacie, ale z chwilą, w której się to stanie, ja senat opuszczę.
— Uważajmy tę sprawę za załatwioną, — odpowiedział Ostrogski, — ale jeżeli jeszcze raz prawa nasze zostaną zagrożone, będziemy musieli chwycić się środków obronnych.
— Więc i wy także ustępujecie, książę Ostrogski, — rzekł kanclerz z gniewem, nad którym z trudnością panował, — więc ja tylko jeden z nas wszystkich mam energię i poczucie swojego stanowiska?
— Energia ta i poczucie złą oddały naszej instytucyi przysługę. Musimy milczeć i czekać — odpowiedział Połubiński.
— Nie sadźcie jednak, panie kanclerzu, — dodał Ostrogski, — ażebyśmy przez to stawali się przyjaciółmi Sobieskiego, i ażebyśmy dozwalali na jakiekolwiek dalsze zamachy na nasze prawa. Tym razem wszakże lepiej będzie, jeżeli zamilczymy!
— Jesteśmy zmuszeni do takiego postępowania, — przyznał Połubiński.
— Cofacie się więc? — zawołał kanclerz.
— Nazwijcie to raczej aktem przezorności i rozsądku, panie kanclerzu, — odpowiedział Połubiński — jakiżby wyrok wydał o nas świat, gdyby się dowiedziano, jaką skargę król tutaj zaniósł przeciw nam.
Po tych słowach dwaj senatorowie rozstali się z kanclerzem, który sam jeden pozostał w słabo oświeconej sali.
Była już północ.
— Więc sam zostaję, — mówił do siebie kanclerz, — sam! wy odchodzicie! Widzę, że nie mogę polegać na was i muszę liczyć tylko na siebie. Jeżeli tak, to przyjmuję to stanowisko! Nie zapomnę ci twych pogróżek, Janie Sobieski! Sądzisz, że tym krokiem wzmocniłeś swoją pozycyę, ponieważ dwaj senatorowie z tobą odeszli? Nie łudź się tem jednakże! Zostaną oni zastąpieni przez innych, którzy zapewne ściślej będą ze mną trzymali. A wówczas wybiła twoja godzina! Jeżeli sądzisz, że lękam się ciebie, to nie znasz kanclerza Paca! Przyjdzie jeszcze chwila, że się nauczysz drżeć przed nim.
Nagły prąd wiatru przebiegł salę i zgasił światło.
— Co to jest? — rzekł Pac, wstając.
Nikogo ze służby nie było.
Chciał zadzwonić, ale na ręce swojej uczuł rękę inną, która mu sznur od dzwonka wyrwała.
— Kanclerzu Pacu! — odezwał się głos grobowy.
Kanclerz ujrzał przed sobą jakiś cień, jakąś postać podobną do mnicha.
— Kto tu jest? — zawołał, cofając się o krok.
— Twojem dziełem było owo usiłowano skrytobójstwo, — mówił głos dalej.
— Na krew Chrystusa! kto jesteś? — zawołał kanclerz.
— Przychodzę cię ostrzedz, senatorze! — odpowiedział głos.
— Czy jesteś tem tajemniczem zjawiskiem, które się ukazuje w postaci mnicha?... Odpowiedz, kto jesteś!
— Nie wołaj służby, dopóki ja tu jestem, byłoby to daremne! Usłuchaj głosu mojej przestrogi! Ty, wraz z twym bratem sprzysięgliście się na życie Sobieskiego, ale biada wam, jeżeli mordercza wasza ręka podniesie się przeciw jego poświęconej głowie! Biada wam i haniebny koniec was czeka.
— Choćbym miał zginąć, muszę wiedzieć kto jesteś! — zawołał kanclerz Pac, wyciągając rękę, aby pochwycić ciemną postać.
Ale ręce jego pochwyciły tylko powietrze.
— Gdzie jesteś?... Służba tutaj! — wołał kanclerz, szukając sznura od dzwonka.
Znalazł go wreszcie i zadzwonił.
Służący śmiertelnie blady wpadł do sali.
Zastał kanclerza bezwładnego na krześle.
— Cień!... widmo!.... zjawisko!...
ścigać!... — wołał Pac słabym głosem.
Tajemniczy mnich, ktorego także służący w przedsionku sali spostrzegli, już zniknął.
Kanclerz Pac blady i wzruszony, wrócił swoim ekwipażem do domu.
W zajeździe u Kazimierza, znanym szeroko i daleko podróżnym, Sassa po odjeździe królowej i wojewodziny Wassalskiej objęła służbę.
Pragnęła ona okazać wdzięczność ludzkiemu gospodarzowi i odsłużyć przysługę, którą jej wyświadczył.
Odzież, którą jej dał nowy pan, była wspaniałą i tak gustowną, że szczególnie podnosiła piękność ślepej niewolnicy.
Strój ten przypominał oddaliski wschodu.
Bo też Sassa rzeczywiście, pomimo swego kalectwa była piękną, jak odaliska i nie było tylko sułtana, któryby jej zapragnął do swojego haremu.
Obeznała się ona bardzo łatwo i prędko z całym domem, i obsługiwała przejezdnych z taką pewnością ruchów, że niejeden nie domyślał się odrazu, iż była ślepą.
Kazimierz częstokroć wstrząsał głową, widząc, jak Sassa śmiało nosiła szklanki i stawiała je na stole, tak, że się żadna nie stłukła.
Zręczność jej była zadziwiająca, i w każdem poruszeniu objawiał się wdzięk niewysłowiony.
Gospodarz rad był zatem z nabytku takiej służącej i z pewną dumą spoglądał na ślepą niewolnicę, która teraz należała do niego i ujmującą szczerotą odpowiadała na zadawane przez niego pytania.
Było w niej coś takiego, co jej broniło przed wszelkim zamachem.
Nikt nie poważył się dopuścić z nią jakiego nieprzyzwoitego żartu.
Powiew czystej duszy, jaki ją otaczał, powiększał jeszcze powab jej postaci.
— Jaka ona piękna! — mówił nieraz Kazimierz, patrząc na nią. — Zaprawdę, mam służącą jakiej jeszcze nigdy nie miałem i nikt nie miał! Pewnego dnia zajechał do zajazdu podróżny, którego powóz i konie oraz służba świadczyły, że musiał być nadzwyczaj bogaty.
Sądząc po koniach i po mowie, jakiej używał, zdawało się, że to był jakiś znakomity Rosyanin.
Rzeczywiście ciekawy gospodarz dowiedział się wkrótce od służących, że ich pan był księciem, nazywał się Iwan Aminow i jechał do Konstantynopola, udając się w dalszą podróż.
Młody książę był pięknym, smagłej postaci mężczyzną, nieco ekscentrycznego obejścia.
Według opowiadania służących, zamierzał on zwiedzić Warszawę, a następnie Wiedeń i Wenecyę.
Bogactwa jego pozwalały mu zadawalniać każdy swój kaprys.
Bawił przez długi czas w Stambule i tam sułtan okazywał mu wszelkie możebne względy.
Książę Iwan Aminów, oświadczył, że zamierza przenocować w zajeździe, i gdy mu Kazimierz pokazał przeznaczoną dla niego sypialnię, wszedł na chwilę do gościnej izby przed udaniem się na spoczynek.
Rzucił się niedbale na kanapę i zażądał herbaty.
Po chwili wniosła mu ją Sassa.
Młody książę spojrzał ze zdumieniem na śliczną dziewczynę, której miłe i wdzięczne ruchy obudziły żywe jego zajęcie.
— Jak się nazywasz, dziewczyno? — zapytał.
— Sassa, dostojny panie, — odpowiedziała ślepa niewolnica.
Czarowny dźwięk jej głosu jeszcze bardziej zapalił młodego księcia.
— Zkąd pochodzisz, Sasso? — zapytał.
— Z Sziras, dostojny panie.
— Powinienem był to odgadnąć! Z Sziras pochodzą najpiękniejsze róże.
Sassa zarumieniła się 1 postawiła herbatę na marmurowym stole, za którym siedział książę, a następnie wyszła z pokoju.
Młody książę wypił herbatę, ale obraz ślepej niewolnicy stał ciągle przed wzrokiem jego duszy.
W tem z przyległego pokoju dał się słyszeć cichy śpiew.
Kazimierz kazał Sassie zaśpiewać dla rozerwania dostojnego gościa jedną ze swych pieśni ojczystych.
Książę Iwan powstał i wsłuchiwał się.
Dźwięk śpiewu cichy i łagodny chwytał go za serce, a Sassa tego dnia śpiewała tak pięknie, jak może nigdy przedtem.
On jechał za odległe morze,
Ona poszła za odległe góry,
Nikt nie widział wspólnej ich żałoby,
Tylko księżyc na niebiańskim torze,
Gdy blask jego przebił się przez chmury
Dostrzegł później ich samotne groby.
Tęsknie i cicho brzmiały ostatnie słowa pieśni.
— Cudownie! zachwycająco! — zawołał książę Iwan, — powiedz mi gospodarzu, — rzekł do Kazimierza, który stał w głębi, — kto to śpiewał tę piosnkę o szczęściu i gwiazdach?
— Sassa, ślepa niewolnica z Sziras, dostojny panie, — odpowiedział Kazimierz, — umie ona także wiele inziych piosnek daleko piękniejszych, naprzykład piosnkę o skowronku.
— Powiedz jej, żeby zaśpiewała, — rozkazał książę.
Po chwili dał się słyszeć dźwięk pieśni:
Skowronek śpiewa wśród cienia,
Buja wśród nocy miesięcznej,
Wszak znacie słodkie te pienia?
Wszak znacie odgłos ten dźwięczny?
A tam w oddali coś leci,
Jak gdyby gwiazdka świetlana,
To mały chrząszczyk, co świeci
W wigilię świętego Jana.
Lecz ciepły minie wnet dzionek,
Szron zimny padnie na łany,
I zmilknie śpiewny skowronek,
I zniknie chrząszczyk świetlany!
Młody książę Iwan Aminów był tym śpiewem tak zachwycony i przejęty, że oczy jego pałały.
— Kazimierzu! — rzekł, — odprzedaj mi tę dziewczynę, — żądaj ile chcesz, musi być moją!
— Jest mi potrzebną, dostojny panie! — Muszę ją mieć, Kazimierzu, kupuję ją od ciebie! Mów cenę! Żądaj ile chcesz!
— Sto sztuk złota, dostojny panie, jest to wielka suma, ale za nią nie dostanę takiej dziewczyny.
— Co to znaczy sto sztuk złota? Płacę ci dwa razy tyle! — zawołał książę Iwan.
Kazimierzowi zdawało się, że marzy. Sassa sprowadzała na niego deszcz złoty.
Otrzymał podwójnie sumę, jakiej zaledwie śmiał zażądać.
— Weź ją! dostojny panie, — rzekł.
Książę zawołał swojego marszałka.
— Dasz Kazimierzowi sakiewkę złota, — powiedział do niego.
W tej chwili Sassa weszła do pokoju.
Książę Iwan patrzył na nią z zajęciem i upojeniem.
Piękność jej i łagodność czarowały go.
— Sasso, — rzekł, — kupiłem cię od Kazimierza. Teraz jesteś moją, Sasso.
— Skoro taka wola Boża, dostojny panie.
— Jest to pobożna, czysta dziewczyna,, dostojny panie, — mówił Kazimierz.
— Teraz będziesz podróżowała ze mną, Sasso, — mówił dalej książę Iwan.
— Jak rozkażesz, dostojny panie! Skoro jestem twoją niewolnicą, możesz ze mną robić, co ci się podoba, — odpowiedziała Sassa z niepodobnym do opisania smutkiem i tęsknotą w głosie, — możesz mnie kazać chłostać i wyszczuć psami...
— Tego nie będzie, Sasso, skoro mi chcesz być powolną i posłuszną, — przerwał książę.
— Jestem twoją niewolnicą, dostojny panie, i muszę cię słuchać. Panie Kazimierzu, dziękuję wam za wszystko, goście dla mnie zrobili i coście mi dali, — mówiła Sassa dalej, przystępując do rozpromienionego otrzymaną sumą gospodarza.
— Dobrze, dobrze. Przyniosłaś mi szczęście, Sasso, ale powiadam ci, że i ty także będziesz szczęśliwą, — odpowiedział Kazimierz.
— A teraz zaśpiewaj nam jeszcze jedną z twych pięknych piosnek, Sasso, — zawołał młody książę, — śpiewka o skowronku najbardziej mi się podobała i zgadza się z twojem imieniem. Przecież w Sziras skowronek tak się nazywa.
— Tak jest, dostojny panie.
— A więc, śliczny mój skowronku, zaśpiewaj mi jesczze jedną piosnkę, niech mnie ona do snu ukołysze, a jutro rano odjedziemy.
Sassa spełniła rozkaz i zaśpiewała jeszcze jedną piosnkę.
Gdy książę usnął, powróciła do swojej izdebki.
Księżyc rzucał blade światło na jej smukłą postać, i na jej tęskne a tak piękne rysy.
Co się z nią stać miało? Co ją czekało? Jaki los nadal był jej przeznaczony?
Nazajutrz przygotowano powozy podróżne księcia.
Gdy młody książę wyszedł z domu, obejrzał się przedewszystkiem za Sassą.
Wsiadła ona do jednego z powozów służbowych.
Książę spostrzegł to i rozkazał, ażeby się przesiadła do jego karety i pojechała z nim razem.
Był to zaszczyt, jaki jeszcze nikogo ze strony dumnego księcia nie spotkał.
Do wioski, położonej może o 10 mil od Warszawy nad brzegiem Wisły, a złożonej z szereg nędznych chat, zbliżał się pewnego wieczoru, gdy się już ściemniło, stary, pochylony człowiek.
Łatwo było poznać po nim, że mu ciężko było iść, i że był nadzwyczaj znużony.
Gdy zbliżył się do wioski, zwrócił się do lepianki glinianej, koło której stała niewielka drewniana stodoła.
Było to gospodarstwo, wyróżniające się od innych porządkiem i czystością.
Niskie okna chaty były oświetlone i światło przebijało się słabo przez zielone szyby.
Starzec, którego ubranie świadczyło o pochodzeniu wołoskiem, zbliżył się do okna i starał się zajrzeć wewnątrz.
W ubogiej izdebce bez podłogi stała w jednym kącie wielka ławka, a przed nią grubej roboty stół.
Na stole stała, słabe światło wydająca lampka.
W innym kącie przy glinianym piecu znajdowało się łóżko.
Na ławce siedział jakiś mężczyzna, przed którym stała próżna butelka.
Wsparł on głowę na opartej o stół ręce.
Zdawał się spać.
Starzec zapukał do okna.
Śpiący nie poruszał się.
Starzec przypatrzył się o ile można było najdokładniej przez niezbyt przezroczyste szyby wnętrzu izby.
Nie było w niej nikogo oprócz śpiącego.
Zdawało się, że to skłoniło starca, iż zbliżył się do niskich, z dwóch skrzydeł złożonych drzwi chaty.
Otworzyły się one za popchnięciem.
Starzec wszedł do słabo oświetlonej izby i ukazaniem się swojem przestraszył kilka kur, siedzących nad drzwiami na grzędzie.
Teraz dopiero śpiący podniósł swoją brodatą twarz i wpatrzył się błędnemi od wódki oczyma w przybyłego starca.
— Dorowski! — zawołał starzec, — tak, to ty jesteś! Gdzież jest twoja żona?
Człowiek w chacie skrzywił się dziwnie.
— Stefan mruknął, — tak, to Stefan.
— Czy jesteś sam, Dorowski? — zapytał stary Wołoch.
— Sam? Tak! Któżby miał tu być?
— Twoja żona i Józef! — odpowiedział Stefan.
Dorowski machnął ręką.
— Pozwól mi naprzód otrzeźwić się trochę, — odpowiedział.
— Hm!... upiłeś się? — szepnął Wołoch.
— Stefan! — powtórzył Dorowski kilkakrotnie, jak gdyby usiłując wbić sobie w pamięć, kto był u niego, — Stefan!... Od tylu lat cię nie widziałem, a jednak poznałem cię, Stefanie!
— Przyjdźże do siebie, Dorowski, mówił stary Wołoch, — więc jesteś sam?
— Zawsze sam! — odpowiedział Stefan, — żona moja dawno umarła!
— A Józef? gdzież on jest?
— Stefan? Ha, więc ty nic nie wiesz? Stefana już dawno nie ma!
— Nie ma? gdzież on jest? Czy umarł? czy także umarł?
Dorowski wzruszył ramionami.
— Któż to może wiedzieć? — rzekł obojętnie, — ja o nim nic nie wiem oddawna.
Zdawało się to przejmować starego Wołocha zdziwieniem i niepokojem.
— Nie wiesz nic o nim? — zapytał — przecież przyprowadziłem go do was przed piętnastu laty i oddałem go wam, gdy zaledwie liczył lat dziesięć.
— Wiem, wiem Stefanie! Siadajże, — odpowiedział Dorowski, powoli odzyskując przytomność, — czy myślisz że o tem zapomniałem? Zapłaciłeś mi przecież dobrze za to, żebym go przyjął! Był to przecież syn znakomitej damy, którego należało w uczciwy sposób usunąć! Co mi tam było do tego? Ja pamiętam wszystko, Stefanie! Czyliż ci nie pomagałem przy przewożeniu umarłego do Warszawy? Domyśliłem się zaraz, że chcesz robić zamianę! Zmarły syn starej obłąkanej Anusi był właśnie w tym wieku co Stefan, któregoś do mnie sprowadził następnej nocy, i który był tak chory, że nie wiedział o niczem! Widzisz że sobie doskonale przypominani to wszystko!
— Syn obłąkanej Anusi umarł, jak go zabrałem... Dlaczegom to uczynił, to moja rzecz, Dorowski!
— A czyż ja ciebie o to pytałem, Stefanie? Co to mnie obchodzi?... Tutaj byłby go nikt nie pochował, byłby zgnił w zapadającej się obórce, u Anusi i szczury by go zjadły... Co mnie to obchodziło, żeś ty go zabrał? Ale pomyślałem sobie: Stefan musiał zrobić zmianę!
— A teraz przejdź do rzeczy, Dorowski, — przerwał stary Wołoch mówiącemu, — gdzież jest Józef, Któregom do ciebie sprowadził, ażebyś go wychowywał jak swego syna? Wiem, że wówczas nie umarł, że odzyskał zdrowie powoli! Czy ci mówił kiedy następnie gdzie przedtem był i co się z nim działo?
Dorowski wstrząsnął głową.
— Nie, Stefanie, nie mówił nic.
— I nie pytałeś go, Dorowski?
— Ależ on nic nie wiedział, a przytem czyż ci nie przysiągłem?
— Gdzież jest Józef? Dla czego nie ma go tutaj?
— To się tak stało, Stefanie... nie przypisuj mi winy... to się tak stało, jak ci opowiem. Moja żona nie mogła go cierpieć, Stefan śmiał się do niej zawsze, a to ją gniewało. Długi czas nie mógł chodzić, potem się czołgał, był bardzo dziki, podobny do zwierzęcia niż do człowieka. Wreszcie gdy przyszedł do siebie, wołałem brać go z sobą na robotę, niż zostawiać przy żonie, bo się bałem, żeby mu nie zrobiła co złego!
— Mimo to zrobiła mu coś jednak, Dorowski?... Powiedz mi prawdę.
— Nie, Stefanie, na moje zbawienie, nie!
— Ty jednak często musiałeś nie wiedzieć, co się działo.
— Prawda, że pijam czasem, Stefanie, ale temu, którego mi powierzyłeś, nic się nie stało! Raz wkrótce po jego wyzdrowieniu i jeszcze za życia mojej żony, musiałem galarem popłynąć o kilka mil i wziąłem Stefana z sobą, ażeby go nie zostawiać przy mojej żonie...
— Więc był przywiązany do ciebie, Dorowski.
— Przywiązany?.... Ależ on nawet nie wdedział mego nazwiska, nie pytał o nie nikogo we wsii żył z dnia na dzień, jak zwierzę. Nie pytał mnie o nic. Mimo to jednak nie uczyniłem mu nigdy nic złego!
— Oddałem go do ciebie, bom wiedział, żeś dobry i łagodny człowiek, Dorowski!
— Dotrzymałem święcie przyrzeczenia! Że nie przywiązał się do mnie i nie został ze mną, to nie jest moja wina, Stefanie, nie miał on u mnie głodu, możesz być tego pewny! Wziąłem go więc z sobą na tratwę i popłynęliśmy na dół rzeki aż do wielkich łąk. Tam przepędziliśmy noc. Już wieczorem uważałem, że był bardzo niespokojny. Gdym się obudził nazajutrz rano, już go nie było!
— Kiedyż się to stało? Jak dawno, Borowski?
— Jak dawno?... Będzie trzynaście albo czternaście lat.
— I nie pokazał się więcej?
— Szukałem go, wołałem... ale daremnie!
— Więc popłynąłeś dalej i powróciwszy nie zastałeś go?
— Pozostawiliśmy aż do dnia następnego na miejscu, ale nie wrócił.
— W takim razie musiał zginąć, nędznie zginąć, gdyż miał wówczas zaledwie dwanaście lat, a był nędzny Wskutek choroby.
— Owszem, przyszedł u mnie do sił, — odpowiedział Dorowski. — Powiadam ci, że na swój wiek był dosyć silny! Ale nie wrócił! Chyba, żeby w nocy utonął!
— I nic już później nie słyszałeś o nim?
— Nic, Stefanie! Żona moja uradowała się, że się go pozbyła nareszcie. Ale nie przeżyła go długo! Stało się to tak, jak gdyby ją pociągnął za sobą.
Stary Wołoch stał poważny i zamyślony.
— A zatem wszystko coŚmy zrobili, na nic się nie zdało, — szepnął nareszcie, — nie mogłem patrzeć na jego męczarnie, chciałem go z narażeniem życia ocalić... udało mi się wydostać go żywego, ale tylko po to, żeby mu zginął albo zapodział się bez śladu.
— Nie moja w tem wina, Stefanie, — odrzekł Dorowski, — ja mu nic złego nie zrobiłem i niech mi ta ręka zdrętwieje, jeśli ją na niego kiedy podniosłem.
— Nie spodziewałem się tego, sądziłem, że go zastanę u ciebie, Dorowski!
— Był to chłopiec niepodobny do innych... do nikogo nie mówił ani słowa, śmiał się tylko! Niekiedy można było pomyśleć, że to zwierzę.
— A o mnie nie pytał się nigdy?
— Nigdy, Stefanie. Przez sen wołał czasem chleba i wody.
Stary Wołoch z współczuciem skinął głową... rozumiał to wołanie.
— Wówczas moja baba gniewała się i kazała mi go budzić. Mówiła, że gotów kto pomyśleć, iż go chcemy zagłodzić. To właśnie najbardziej ją gniewało na niego. Ale ja nie pozwalałam, żeby mu co złego zrobiła! Przez to często była kłótnia między nami.
— I cieszyliście się oboje, żeście go się pozbyli!
— Gdybym mógł, byłbym go zatrzymał, Stefanie!
— A czy wiedział swoje imię? Czy wiedział, że się Józef nazywa?
— Nazwał sam siebie Stefanem, często jednakże mówił jakieś dziwaczne rzeczy. Ale mnie się zdaje, ze w jego głowie wszystko zupełnie było pomieszane.
— Jakżeś na niego wołał, Dorowski?
— Rozmaicie. Józefie albo Stefanie! Musiał się niezawodnie i dawniej tak nazywać, boś i ty tak dawniej mawiał do niego.
Stary Wołoch znów skinął głową, a potem powstał.
— Odchodzisz już? — zapytał Dorowski.
— Muszę iść... Nie znajdę go. Pewno już oddawna nie żyje! Niech Bóg ma w swej opiece jego duszę.
— Przenocuj tutaj, Stefanie, już ciemno.
Stary Wołoch nie dał się zatrzymać.
Wyszedł z chaty i poszedł ku drodze idącej nad brzegiem rzeki.
Wkrótce jednak przemogło go znużenie.
Usiadł pod wielkiem drzewem przy drodze, otulił się i opuścił głowę na piersi.
Usta jego zdawały się coś szeptać.
Potem ucichł....
Gdy zadniało, przechodziło tamtędy kilku włościan.
Spostrzegli starego Wołocha i zawołali na niego.
Nie odpowiedział.
Przystąpili do niego, wstrząsnęli chcąc obudzić...
Upadł.
Teraz dopiero spostrzegł, że mają przed sobą trupa.
Stary Stefan usnął spokojnie i tajemnicę swoją zabrał do grobu.
Uderzający sposób w jaki Marya Kazimiera uniknęła bytności na festynie księcia prymasa, i coraz bardziej wzmagające się podejrzenia, utrzymywały króla w łatwem do pojęcia wzburzeniu.
Nieobecność królowej, którą Sobieski wyraźnie wezwał, aby na tym festynie była w fatalnym naszyjniku, utwierdzała go w przekonaniu, że to, co mu podszepnięto, było prawdą.
Marya Kazimiera kochała hrabiego Rochester, a naszyjnik stawał się przepadkowo dowodem tej miłości. Użyć go nie było można.
Królowa widocznie zapomniała się w chwili słabości.
Twarz Sobieskiego zachmurzył# się.
Powziął on silne postanowienie.
Jeżeli Marya Kazimiera zapomniała się rzeczywiście, w takim razie winna być za to ukaraną najdotkliwiej.
Naszyjnik miał zadecydować o wszystkiem.
Klejnot ten coraz większej nabierał wagi.
Sobieski wiedział, że cały dwór pragnął go ujrzeć, trzeba zatem było przyspieszyć chwilę rozstrzygającą.
Marszałek dworu oznajmił królowi przybycie posła cara Teodora Aleksiejewicza, a ponieważ groźna postawa Turcyi wymagała zbliżenia się z dworem moskiewskiem, trzeba było zatem przybycie i pobyt ambasadora uświetnić uroczystymi festynami.
Okoliczność ta była dla króla bardzo dogodną. Mógł przy tej sposobności rozjaśnić ostatecznie sprawę naszyjnika.
Wydawszy rozkazy co do przyjęcia posła, król zdecydował się zjechać niespodzianie do Płocka.
Otoczony konną gwardyą przyboczną wyjechał bez zwłoki.
Marya Kazimiera bawiła w starym zamku płockim oczekując z niecierpliwością powrotu Rochestera albo wiadomości od niego. Czuła ona, jak wielkie niebezpieczeństwo zawisło nad jej głową wskutek nieobecności na festynie u księcia prymasa.
Ciągle jednak łudziła się nadzieją, że Rochester przywiezie jej lub przyśle jej inny naszyjnik.
I rzeczywiście pewnego dnia zjechał nagle do zamku powóz podróżny i jedna z poufnych służebnic królowej oznajmiła jej przybycie upragnionego.
Przyjechał! Zatem wszystko miało się rozstrzygnąć!
Serce królowej biło gwałtownie, Była tak wzruszoną, że zbladła, obezwładniała i oddychała z trudnością.
Musiała przyjąć hrabiego i mówić z nim, jakkolwiek ta wizyta, także nie była bezpieczną.
Służebnica wprowadziła Rochestera jednem z wejść bocznych.
Miał on na sobie odzież podróżną. Można było odrazu poznać, jak szybko i z jakiem wzburzeniem odbywał podróż.
Długi, ciemny płaszcz okrywał jego wysmukłą postać.
Postąpił ku królowej i ukląkł przed nią.
— Muszę cię jeszcze raz przyjąć, hrabio Rochester, — rzekła Marya Kazimiera, — a jednak narażam się przez to na jeszcze większe niepezpiczeństwo... drżę...
— A dla mnie ta chwila, w które i cię mogę ujrzeć, najjaśniejsza pani, jest chwilą największego szczęścia, — odpowiedział Rochester, — obraz waszej królewskiej mości towarzyszył mi wszędzie i upajał mnie rozkoszą!
Jeden błąd z konieczności sprowadza drugi, — szepnęła Marya Kazimiera, — nie powinniśmy się widywać, hrabio Rochester... nie powinniśmy... to jest grzechem... Głos sumienia przestrzega mnie o tem codziennie.
— Rozkaż miłości, najjaśniejsza, pani, jeżeli zdołasz! Tutaj, w tym samotnym zamku, nikt nie pyta, kto się zbliża do waszej królewskiej mości! Przybywam jednak niestety z wieścią, która mnie przejmuje żałobą.
— Nie udało ci się, hrabio znaleźć brakującego ogniwa do naszyjnika? — zapytała królowa przerażona.
— Powracam ze Stambułu, najjaśniejsza pani! Jest tylko jeden naszyjnik taki sam... najzdolniejszy robotnik nie zdoła zrobić takiego naszyjnika lub brakującego ogniwa... czyniłem wszelkie możebne starania... wszystko daremnie! Brakujące ogniwo nie da się zastąpić!
— Ale ten drugi naszyjnik?... kto go posiada?...
— Znajdował się. w skarbcu sułtana, najjaśniejsza pani... sułtan był gotów dać mi go... ale nieba zrządziły, żem przybył za późno!
— Dalej... dalej!...
— Sułtan naszyjnik ten darował!
— W takim razie jestem zgubiona!
— Nie tracę jeszcze ostatniej nadziei pozyskania go!
— Ulituj się hrabio!... Któż ma ten naszyjnik?
— Jeden z książąt rosyjskich, najjaśniejsza pani.
Marya podała rękę hrabiemu, ażeby powstał.
Oddał on jej naszyjnik, w którym brakowało ogniwa.
— Ostatnia nadzieja stracona, — szepnęła królowa, — muszę wyżnać wszystko... Idź, hrabio Rochester, oddal się! Wyjdź! Nie powinnam widzieć cię więcej!
— A jednak sądzę, że jeszcze raz będę miał to szczęście, najjaśniejsza pani! Nie wyrzekłem się jeszcze ostatniej nadziei! Złożyłem waszej królewskiej mości o stanie sprawy, ponieważ nie chciałem najjaśniejszej pani dłużej pozostawiać w niepewności, a teraz zrobię ostatnią próbę.
— Nie czyń tego, hrabio... to nadaremne!
— Wasza królewska mość zabrania mi uciec się do ostatniego środka. Poja- Pojadę do owego rosyjskiego księcia i będę się starał dostać od niego naszyjnik!
Może mi się uda nareszcie uwolnić waszą królewską mość od tej troski... i złożyć ten fatalny naszyjnik u jej stóp!
W tej chwili dał się słyszeć turkot powozu.
— Co to jest?... Jeźdźcy... powóz... Gdyby król nadjechał! — szepnęła Marya.
Rochester drgnął.
Królowa przystąpiła do okna.
Stłumiony krzyk wydarł się z jej ust.
Przyboczna gwardya króla roiła się koło małego zamku płockiego. Król sam wysiadał z karety.
Rochester patrzył z gorączkowym niepokojem na królową.
— Wszystko stracone, — szepnęła, — król!
Zaufana służebnica wpadła do pokoju.
— Wielki Boże!... najjaśniejszy pan! — zawołała, załamując ręce.
Marya Kazimiera nie wiedziała co począć.
Rochester nie mógł się oddalić niepostrzeżenie.
Na schodach słychać już było kroki szybko nadchodzącego króla.
W pokoju znajdowała się nisza, do której wejście zasłonięte było ciężką kotarą.
Służebnica nie straciła przytomności umysłu.
— Panie hrabio, — rzekła do Rochestera, — jeżeli pan chcesz ocalić najjaśniejszą panią, ukryj się pan tutaj!
Nie można było się namyślać. Rochester ukrył się w niszy.
Kotara za nim spadła.
W tej samej chwili paź królewski otworzy} drzwi.
Jan Sobieski wszedł poważnie do pokoju i rzucił po nim okiem.
Królowa blada i drżąca postąpiła naprzeciw niemu.
Zmiękczyło to widocznie króla.
Rozkazał służebnej oddalić się.
Gdy pozostał sam ze swą małżonką, przystąpił do niej i podał jej rękę.
— Dlaczego drżysz, Maryo? — zapytał, patrząc na nią badawczo, — czyliż moje przybycie przestrasza cię, zamiast cieszyć?
— Wybacz najjaśniejszy panie... nagłe twoje przybycie tak mnie przejęło.
— Widzę, że jesteś chorą rzeczywiście... świadczy o tem twoja bladość i to nienaturalne wzruszenie, — mówił król dalej, — siadaj, uspokój się.
Zaprowadził Maryę do krzesła.
— To przejdzie, — rzekła królowa, starając się panować nad sobą.
W duszy jej jednak była wielka obawa wzburzenie.
Gdyby król dostrzegł coś podejrzanego... gdyby przystąpił do niszy... gdyby ruch jaki nieostrożny zdradził tego, który się tam znajdował....
Te przypuszczenia były okropne.
Sobieski, jak gdyby coś przeczuwał, rozglądał się po pokoju, nic w nim jednak nie uderzało go szczególnie.
— Żałowaliśmy, Maryo, — rzekł, — żeśmy napróżno oczekiwali twego ukazania się na festynie księcia prymasa. Przypuszczałem, że inny powód a nie dyspozycya zatrzymała cię... bo jeżeli inny jest powód... Nie chcę o niego pytać. Znasz mnie, Maryo! Bronię honoru mego domu życiem, którebym bez wahania dla ocalenia go poświęcił...
Marya słuchała ze drżeniem.
Król widział jej pomieszanie i przekonywał się z boleścią, że jego obawy były uzasadnione, że Maryę dręczyło poczucie jakiejś utajonej winy.
Widział jednak cierpiącą i w sercu jego budziło się współczucie.
Nie mógł jej jednak oszczędzić upokorzenia, które sama na siebie ściągnęła.
— Przybyłem do Płocka, Maryo, — mówił dalej. — ażeby ci oznajmić, że poseł cara Teodora przybędzie wkrótce na nasz dwór. Pragnę go przyjąć z wszelkiemi honorami, przybędziesz zatem do Warszawy na festyny, które będą dawane na jego cześć! Żądam tego.
— Tym tonem mój małżonek nigdy jeszcze do mnie nie mówił, — rzekła królowa.
— Mówię tym tonem, ponieważ zmartwiła mnie twoja nieobecność na festynie, na którym oczekiwałem cię z pewnością, — odpowiedział król, — na festynie, na którym powinnaś się była ukazać w owym rzadkim i szczególnym naszyjniku, który wszyscy spodziewali się zobaczyć. Wszakże masz ten naszyjnik.
— Mam najjaśniejszy panie, — odpowiedziała królowa.
— Cieszy mnie to, — odrzekł Sobieski, — gdyż przez twoją nieobecność naszyjnik ten stał się przedmiotem rozmów. A zatem na festynie, który odbędzie się w Warszawie na cześć ambasadora carskiego, włóż ten naszyjnik, ażeby położyć tamę wszystkim krążącym wieściom. Jest to moje stanowcze życzenie! Czy spełnisz je, Maryo?
— Uważam je raczej za rozkaz.
— Zmuszony jestem do wydania go.,. Gdybyś nie była lub przybyła bez naszyjnika, obmowa wzmogłaby się tak dalece, że byłbym zmuszony wysłać cię do klasztoru.
Królowa drgnęła.
— Spodziewam się jednakże, że wszystko to dobrze się skończy, — rzekł król po chwili łaskawie, — spodziewam się, że nie będę daremnie oczekiwał na królową, której miejsce jest przy mym boku!... Teraz nie mam zamiaru pozostać dłużej w Płocku... moja obecność w Warszawie jest potrzebną!
Zdawał się czekać na to, aby królowa objawiła gotowość towarzyszenia mu w powrocie.
— I ja także nie mam zamiaru bawić tu dłużej, — odpowiedziała Marya Kazimiera, — pojadę za tobą, najjaśniejszy panie, jeszcze dziś wieczór!
Nagle przypomniało się królowej, że na dole w podwórzu stał powóz Rochestera.
Gdyby król go zobaczył, poznałby herby, a wtedy wszystko byłoby straconem.
Myśl ta zupełnie odebrała królowej panowanie nad sobą... blizką była zalania się łzami.
— Chciałem tylko, nim odjadę, wypocząć nieco, — rzekł król, — czy w tej niszy nie ma jakiej kanapy?
Wszystko w tym dniu spiknęło się widocznie na nieszczęśliwą królowę.
— Jest, najjaśniejszy panie... ale tam, w drugim pokoju, będzie ci wygodniej.
— Kanapa wystarczy mi wybornie na krótki spoczynek, — odpowiedział król i postąpił ku kotarze.
Straszna to była chwila dla Maryi Kazimiery.
Przypuszczała ona, że król widział już nadole powóz podróżny Rochestera, że wiedział o tem, iż w niszy znajdzie hrabiego.
Jakieżby to było spotkanie i jakie byćby mogły jego następstwa!
— Jeżeli masz zamiar dziś wieczór opuścić ten zamek, — zwrócił się król do małżonki, ująwszy już ręką kotarę, — to przygotuj się, abyś mogła pojechać razem ze mną, gdy wypocznę. Tymczasem będzie już wieczór.
Królowa nie była w stanie nic odpowiedzieć.
Sobieski wszedł do ciemnej niszy.
Teraz musiało się wszystko rozstrzygnąć!
Upłynęła minuta głębokiej ciszy.
Król położył się na kanapie, nie spostrzegłszy Rochestera ukrytego zupełnie w fałdach kotary.
Wkrótce potem równy oddech oznajmił, że monarcha już zasnął.
Rochester po cichu wyszedł ze swej kryjówki za kotarą do pokoju.
Niemym gestem skłonił się Maryi, wyszedł bocznemi drzwiami na tylny korytarz, gdzie służąca mu powiedziała, że jego powóz odjechał i oczekuje go w oddaleniu osłonięty drzewami.
Hrabia wymknął się niepostrzeżony i dostawszy się do swojego powozu, natychmiast puścił się w dalszą drogę.
Gdy wieczór zapadł, królestwo zabrali się do opuszczenia zamku.
Niebezpieczeństwo chwilowo zostało zażegnane, ale nie usunięte zupełnie.
Król mówił tak stanowczo o naszyjniku, a naszyjnik był uszkodzony i niepodobna było niczem zastąpić brakującego ogniwa.
Co miała począć nieszczęśliwa królowa, ażeby wyjść zwyciężko z tego okropnego i tak trudnego położenia?...
W rozległych dobrach księcia Iwana Aminowa oficyaliści jego i służba czynili przygotowania na jego przyjęcie.
Aleja prowadząca do starożytnej rezydencyi przybrana była girlandami kwiatów.
Książę czas długi bawił za granicą, a teraz udał się do swoich dóbr, aby w nich przepędzić kilka tygodni.
Obszerny budynek, który nazywano zamkiem, przybrany był również uroczyście.
Włościanie w świątecznych szatach zebrali się na powitanie pana i gdy powóz nadjechał, padli na kolana i poodkrywali głowy.
Młody książę był widoczni nawykłym do takich przyjęć i uważał je za rzecz zupełnie naturalną.
Wysiadł on przed zamkiem z powozu a Sassa wysiadła za nim.
— Jesteśmy u celu, Sasso, — rzekł do niej książę, — oto jest mój zamek!
Ślepa niewolnica ubrana była jeszcze w owe malownicze i fantastyczne suknie, które otrzymała od Kazimierza.
Włościanie i służba patrzyli na mą zdziwieni. Kogóż to pan ich przywiózł z sobą z podróży?
W chwili, gdy książę prowadząc Sassę wchodził do zamku, usłyszał tuż przy sobie słowa jednego ze służby:
— Co po tej ślepej dziewczynie w zamku?
Książę drgnął gniewem.
Kochał on Sassę. Jej powab i jej dobroć coraz większą porywały go potęgą.
Pochwycił szpadę i wyjąwszy ją z pochwy wstrząsnął w powietrzu.
— Śmierć tobie, nędzny psie, który się ważysz lżyć Sassę! — zawołał.
Mordercza broń miała już przeszyć chwiejącego się z przerażenia sługę, gdy Sassa zręcznym ruchem rzuciła się ku księciu i powstrzymała jego rękę.
— Wybacz mi, dostojnie panie, — rzekła, — Sassa błaga o jego życie!
Ślepa niewolnica podobną była w tej chwili do anioła.
— Prosisz za nim? — zapytał książę zdziwiony.
— Przebacz mu, jak mu Sassa przebacza!
— Skoro Sassa prosi o twoje życie, więc żyj! — rzekł książę Iwan, chowając szpadę do pochwy.
Wypadek ten wywarł głębokie na wszystkich wrażenie.
Książę prędki i porywczy, przed którym drżeli wszyscy i którego gniewu już niejedno życie ludzkie padło ofiarą, stał się nagle zupełnie innym i słowa obcej, pięknej dziewczyny miały nad nim czarodziejską potęgę.
Wprowadzało to wszystkich w zdumienie nasunęło im myśl, że w obcej dziewczynie znaleźli opiekunkę i pośredniczkę.
Służący, którzy z księciem powrócili z podróży utwierdzili miejscowych w tem przekonaniu, nie mogąc się dosyć naopowiadać o dobroczynnym wpływie, który obca dziewczyna wywierała na księciu.
Książę Iwan sam wprowadził ją do apartamentów i przeznaczył dla niej kilka pokoi, oraz wydał rozkaz, ażeby jej tak słuchano jak pani zamku.
Przekonało to wszystkich, że obca dziewczyna posiadała je^o miłość i że nie myślał traktować jej jak sługę.
A gdy wieczorem zasiadł z nią w jednym z jasno oświetlonych salonów zamku i gdy ona dla rozerwania go śpiewała, a on wsłuchiwał się w jej piosnki, służący i służące stojąc w oddaleniu, widzieli, że ich pan był oczarowanym zupełnie.
— Jakto, dostojny panie, — zapytała Sassa skończywszy śpiewać i usłyszawszy, że jeden ze służących zastawiał herbatę i wieczerzę, — więc Sassa nie będzie ci już usługiwała?
— Nie, Sasso! Usiądź przy mnie! Będziesz obsługiwaną tak jak ja!
— Ale, dostojny panie...
— Ja tak chcę, Sasso.
Była posłuszną. Siadła przy nim ponieważ dał taki rozkaz.
— Nie jesteś już moją niewolnicą, Sasso, — rzekł do niej, — ale jesteś moją i zostaniesz moją małżonką!
— Co mówjsz, dostojny panie?... Ja chyba marzę, — odpowiedziała Sassa, — o tak, to sen... ale sen piękny...
— Nie sen, Sasso!... będziesz moją małżonką.
— Ja? ja? — zawołała ślepa niewolnica, — chcesz mnie uczynić księżną, dostojny panie? O nie!... nie żartuj ze mnie! Czyż podobna, ażebyś to uczynił dla biednej Sassy?
— Nie żartuję, Sasso, przekonasz się za dni kilka, że mówię na seryo. Duchowny, który ma pobłogosławić nasz związek, już zamówiony i wkrótce przyjedzie.
— Panie! dostojny panie! — zawołała Sassa padając na kolana, — powiedz mi raz jeszcze, że nie marzę, że nie żartujesz sobie ze mnie!
— Nie, Sasso, — odrzekł książę, — jesteś dla mnie aniołem zesłanym z nieba. Czyliż nie odgadłaś, że cię kocham?...
— Ależ ja jestem biedną, ślepą niewolnicą, a ty jesteś księciem, dostojny panie!
— Będziesz więc księżną!
Sassa zdawała się odurzona swem szczęściem.
Klęczała, nie mogąc słowa wymówić.
Książę wyszedł do przyległego pokoju i powrócił po chwili z kosztowną złotem wykładaną szkatułką, pełną klejnotów.
Przystąpił do Sassy i podniósł ją.
— To wszystko twoje, — rzekł, — możesz się w to ubrać. Przywdziejesz kosztowne suknie i za dni kilka będziesz moją małżonką! Masz tu także najrżadszy klejnot, naszyjnik, który mi sułtan podarował.
Był to staroegipski naszyjnik, który przed tysiącami lat ozdabiał córkę królewską.
Sassa dotknęła zlekka i ostrożnie podarków.
Gdy wzięła w rękę naszyjnik, poznała dotykaniem, że był zupełnie taki sam, jak ów, dla którego królowa Marya Kazimiera przedsięwzięła podróż niebezpieczną.
— Dzięki ci, dostojny panie, nigdy jeszcze nie nosiłam żadnych klejnotów.
— Dla mnie nie potrzebujesz żadnych ozdób, Sasso, kocham cię dla ciebie samej! Ale jako moja małżonka musisz je nosić i powiadam ci, że przewyższysz blaskiem małżonki wszystkich innych książąt i dostojników. Przygotuj się na dzień zaślubin! A nazajutrz po ślubie udamy się w podróż.
— Dokąd, dostojny panie?
— Car wysyła.mnie w poselstwie do króla polskiego.
Sassa drgnęła.
— Więc tam zostaniesz, dostojny panie?
— Przez czas krótki... potem pojedziemy do Wiednia. Jest tam znakomity lekarz, Sasso. Każę go wezwać i powiem: Patrz, czy możesz przywrócić wzrok mej małżonce...
— Chcesz to uczynić, dostojny panie? — zawołała ślepa niewolnica z łkaniem niewypowiedzianej radości.
— Powiem do niego: patrz, jeśli możesz mojej ślepej małżonce dopomódz, żeby widziała niebo i ziemię, to dam ci dziesięć beczek złota i będziesz na całe życie godnym zazdrości bogaczem!
— O! ty jesteś dobry! — zawołała Sassa i klęcząc przed księciem objęła go w nadmiarze szczęścia, — tak, teraz wierzę, że mnie kochasz! Teraz wierzę wszystkiemu! Żądaj odemnie życia, a oddam je chętnie!
Książę pocałował ją w czoło.
Powróciwszy do swoich pokoi Sassa, upadła na kolana i dziękowała Bogu za jego łaskę.
Nazajutrz zajechał do dóbr księcia powóz podróżny.
Wkrótce potem w starym zamku ukazał się hrabia Rochester.
Sassa usłyszała głos obcy i poznała cudzoziemca.
Książę Aminow przyjął hrabiego zimno i etykietalnie.
— Pierwszy raz spotykamy się, panie hrabio, — rzekł, — ale u dworu w Moskwie słyszałem o panu. Wszak jesteś pan posłem angielskim w Warszawie?
— Byłem, mości książę, ale zamierzam opuścić to stanowisko.
— Czy jedziesz pan do Moskwy?
— Nie, mości książę, przyjechałem tutaj jedynie do waszej książęcej mości.
— Musi to być ważny interes, kiedy pana sprowadził tak daleko.
— Ważny, tak ważny, że dla niego byłem już w Stambule, — odrzekł Rochester, — tak ważny, że dla niego gotów jestem do wszelkich ofiar.
— O cóż to idzie, panie hrabio?
— Idzie o łańcuch szczególnej wartości książę! Mam tajemny powód ubiegania się o ten łańcuch i nabycia go za jakąbądź cenę. Dlatego byłem w Stambule, dlatego przybyłem tutaj.
— Jeżeli dobrze rozumiem, idzie tu o ów stary naszyjnik, który otrzymałem z rąk sułtana?
— Tak jest, mości książę.
— Nie mam już tego naszyjnika, — odrzekł książę, zresztą jest to rzadkość, którą się tylko temu daje, komu się chce szczególną łaskę wyświadczyć.
— A więc i tu nie znajduję naszyjnika, mości książę? — odpowiedział Rochester przerażony.
— I musisz pan zaprzestać dalszych poszukiwań, panie hrabio, — mówił książę dalej, — muszę przyznać, żeś pan poniósł wielkie ofiary, aby dopiąć swego celu, ofiary, które dowodzą, jak wiele panu zależy na spełnieniu pańskiego życzenia.
— Wszystko to było daremne, mości książę.
Sassa słyszała rozmowę. Brała ją pokusa wejść i powiedzieć: “Oto jest naszyjnik! zawieź go hrabio, królowej Maryi!”
Przyszło jej jednak na myśl, że tym sposobem dałaby Rochesterowi sposobność jeszcze raz stanąć między Sobieskim i Maryą i może zniweczyć szczęście ich obojga, a jej ciągłą główną myślą było Jana Sobieskiego widzieć szczęśliwym.
Pozostała w swoim pokoju i nie wyszła.
Książę zaprowadził hrabiego do sali jadalnej i ugościł.
Następnie Rochester pożegnał księcia bez najmniejszej nadziei otrzymania naszyjnika.
Czy miał wracać do Warszawy?
Wiadomość, chociaż odbierającą ostatnią nadzieję, musiał przesłać oczekującej z niepokojem Maryi.
W parę dni potem w starożytnej kaplicy zamkowej odbył się uroczyście ślub młodego księcia z promieniejącą szczęściem i radością Sassą.
Po ukończonej ceremonii książę zażądał od swej młodej małżonki, aby mu objawiła jakie swoje życzenie.
Sassa prosiła o wsparcie dla biednych chorych w obszernych jego włościach.
Książę, któremu dotychczas nigdy na myśl nie przyszło zajmować się nędzą swoich poddanych, zdziwił się, że Sassa, żąda dla innych, nic nie wymagając dla siebie.
Spełnił jednak jej prośbę i dał jej kilka worków z pieniędzmi.
Sassa w ślubnej odzieży opuściła zamek i usłyszała wkrótce kroki i głosy ludzi, którzy się do niej cisnęli, ażeby podziwiać jej strój.
Ukazał się pomiędzy nimi jak dobroczynna wieszczka i rozdzielała między nich pieniądze.
Nazajutrz powozy podróżne opuściły stary zamek i dobra księcia.
Książę i wdzięcznością przejęta dlań małżonka udali się w podróż do obcych dworów.
Wielki, bogato złotem wysadzany kaik, kierowany przez półnagich czarnych eunuchów przepływał szerokie koryto Złotego Rogu, dążąc ku przedmieściom Peru i Galata.
W kaiku pod baldachimem siedział na jedwabnych poduszkach sułtan, a przy nim stał jego wielki wezyr Kara Mustafa.
— Wezwałeś indyjskiego kapłana, żeby przyszedł? — zapytał sułtan.
— Gdy muezzynowie obwieszczą zachód słońca, najpotężniejszy z władców świata, — odpowiedział. Kara Mustafa, — kapłan indyjski ukaże się pod trzema palmami na drodze do Pery.
— Czy wie kogo tam spotka?
— Nie wie, najpotężniejszy władco. Mnie tylko spodziewa się zastać.
— Pragnę pozostać niepoznanym. Czyś przygotował dla mnie niepozorny burnus?
— Tak jest, władco władców, również i nieprzejrzystą zasłonę na twarz.
— I sądzisz, że kapłan indyjski jest wszechwładnym?
— Jest mądrym i wzrokiem sięga w przyszłość.
Sułtan zamilkł na chwilę.
— Jeżeli jego mądrość jest tak wielką, jak ją słowisz, — rzekł wreszcie, — to będzie wiedział z kim przyszedłeś!
— Usta jego o tem zamilczą, najpotężniejszy władco, jeżeli będzie wiedział, że nie chcesz być poznanym, — odpowiedział Kara Mustafa.
Kaik przybił do brzegu do miejsca, w którem znajdował się drewniany pomost dla wysiadających.
Słońce właśnie na zachodzie zanurzało się w wodę.
Zmierzch powoli zapadał na malownicze wybrzeże, na którem tu i owdzie tylko widać jeszcze było ludzi.
Sułtan i Mustafa wysiedli z kaiku.
Obaj poszli wybrzeżami i zwrócili się na drogę prowadzącą do przedmieścia Pera.
Tu sułtan kazał towarzyszowi, aby mu dał biały burnus bez żadnych ozdób i okrył się nim. Następnie nieprzejrzystą zasłoną słonił sobie twrarz.
Nie można w nim było poznać sułtana.
W oddali na niewielkiem, tuż przy drodze leżącem wzgórzu, stały trzy blisko siebie rosnące palmy, których koronami kołysał wietrzyk.
Wieczór już zapadł, gdy sułtan z wielkim wezyrem zbliżył się do wzgórka.
Wsparty o pień jednej z palm stał tam nieruchomo człowiek, ubrany w jasną suknię i biały złotem przetykany zawój.
Podobny był do posągu, poruszały się tylko jego ciemne, przenikliwe oczy i śledziły dwóch nadchodzących.
— Allaraba czeka na nas, najpotężniejszy władco, — rzekł wielki wezyr stłumionym głosem.
Sułtan spojrzał na indyjskiego kapłana, który nagle poruszył się i z ukłonem postąpił naprzeciw nadchodzącym.
— Allaraba was wita, — rzekł.
— Czy wiesz, kapłanie, dlaczego dzisiaj schodzimy się z tobą pod palmami? — rzekł sułtan zaciekawiony.
— Życzenie twoje, abyś nie był poznanym jest dla mnie rozkazem, panie, — odpowiedział kapłan indyjski, — Allaraba ma moc przenikania w głąb duszy ludzkiej, wie zatem co cię do niego sprowadza.
— Czy Kara Mustafa wyjawił ci to, kapłanie? Allaraba poważnie wstrząsnął głową.
— Nie, panie, Alaraba nie potrzebuje informacyi od innych! Allaraba wie, co masz na myśli! Przychodzisz mnie zapytać, czy masz przedsięwziąć wojnę z cesarzem wielkiego państwa, czy masz posłać wojska swoje na zachód.
— I jakże brzmi twa odpowiedź?
— Jeśli waleczny wezyr, który stoi obok ciebie, zaprowadzi twoje zastępy bojowe do Wiednia, wrogowie nie zdołają mu się oprzeć i zatkniesz chorągiew proroka na miejscu krzyża.
— Czy wiesz także co się dzieje po stronie moich nieprzyjaciół? — zapytał sułtan.
— Wiem, panie, Allaraba widzi wszystko!
— Więc pokaż nam co widzisz!
— Właśnie zawartym został traktat pomiędzy Wiedniem a Warszawą, — odpowiedział Allaraba, — traktat ten stanowi, że między dwoma mocarstwami ma istnieć wieczne przymierze, które ma być stwierdzone przysięgą przez kardynałów Pio i Burberini w obecności głowy chrześciaństwa. Wszystkie dawne pretensye zostają umorzone. Żadne z dwóch mocarstw nie może bez udziału drugiego zawrzeć pokoju. Dziedzice i następcy obu tronów są obowiązani potwierdzać ten traktat, skierowany jedynie przeciwko półksiężycowi.
— Czy masz i dalsze warunki, kapłanie?
— Przed mem okiem nic nie jest ukryte, panie!
— Więc mów, — rozkazał sułtan.
— Cesarz rzymski zobowiązuje się wystawić sześćdziesiąt tysięcy, a król Sobieski i Rzeczpospolita czterdzieści tysięcy wojowników, — mówił dobrze obsługiwany przez swoich szpiegów Allaraba, — cesarz wypłaci królowi trzykroć sto tysięcy talarów na koszta wojenne i obie strony zobowiązują się nakłaniać inne państwa, aby przystąpiły do przymierza.
— A czy wiesz co się stanie? — zapytał sułtan.
— Ze wszystkich części twego wielkiego i potężnego państwa, napłyną wojownicy pod chorągiew proroka, panie i liczba ich będzie tak wielką, że zaćmi liczbę przeciwników, — mówił Allaraba, — jeżeli najjaśniejszy sułtan postawi na czele swoich wojsk wielkiego wezyra Kara Mustafę, to imię, jego zabrzmi rozgłośnie, a jego wojownicy wejdą do Wiednia..
— Twoje słowa zachęcają zatem do czynu! Powiedz wielkiemu wezyrowi cenę twej wróżby, a on ci ją wypłaci, jakkolwiek byłaby wysoka, — rzekł sułtan zwracając się, aby odejść.
Kara Mustafa pozostał jeszcze przy Allarabie, który ponurym wzrokiem ścigał sułtana.
Następnie rzekł pocichu do wielkiego wezyra:
— Stała się twoja wola, życzenia; twoje są spełnione, wielki potężny baszo! Udasz się z wojskiem do Wiednia! Lecz powiedz czy nie byłoby lepiej, gdyby sułtan sam stanął na czele wojsk zwycięzkich i utwierdził swoją potęgę!
Kara Mustafa spojrzał bystro na kapłana.
— Sułtan? — zapytał, — wodzem ja przecież będę, — wiesz o tem, kapłanie?
— A cóżby było, wielki baszo, gdybyś był wodzem i sułtanem w jednej osobie?
Wielki wezyr patrzył na kapłana.
Kuszący obraz stawał nagle przed jego pożądliwym wzrokiem.
— Kapłanie, — rzekł, — co znaczą twoje słowa?... Tam idzie sułtan.
— Wiem o tem, wielki i potężny baszo... dzisiaj Mohamed jest sułtanem... jutro może być inny!
— Co za myśl kapłanie?
— Czyż to ja dopiero w twej duszy ją wzbudziłem? — zapytał Allaraba z powątpiewaniem, — jeszcze może nęcić twoją ambicyę? Gdy staniesz na czele wojsk, cóż ci przeszkodzi być sułtanem?
— I sądzisz, że w przyszłości jest mi przeznaczoną ta godność?
— Jest to w twych rękach! Dwa tylko cele są jeszcze przed tobą, wielki baszo! Są one nadzwyczajne, jak cała twoja świetna karyera! Dwa punkta końcowe masz do wyboru.
— Wymień mi je!
— Albo powrócisz jako sułtan i zwycięzca, albo też głowa twoja spadnie z ręki kata.
— Wybór nietrudny, kapłanie, — szepnął Kara Mqstafa, — ale wykonanie!
— Sądzisz, że trudne, wielki baszo? — zapytał Allaraba z pogardliwym uśmiechem, — czemże jest życie człowieka? Kilka minut, jedna chwila, już po niem!
— Kapłanie!...
— Widzisz ten kaik, który czeka na ciebie.... czy nie może się przewrócić? Czy nie może stać się nieszczęście? Czy życie sułtana nie jest w twych rękach?
— Kapłanie!...
— I czy nie może się zdarzyć, że ty się ocalisz, wielki baszo i że stanąwszy na czele wojsk każesz się ogłosić padyszachem?... Mienisz to trudnem ty, co masz w swych rękach wszelkie środki i potrzebujesz tylko odwagi do ich użycia? Czy wątpisz o swej odwadze?
— Co za myśl!... co za obrazy!...
— Zastanawiasz się co wybrać, Wielki baszo?... Tron czy śmierć?... Dopóki nie jesteś padyszachem, życie twoje nie jest bezpiecznem! Jeśli zwyciężysz, sułtan będzie się obawiał twojej potęgi... jeżeli cię zwyciężą będziesz odpowiedzialnym! W obu razach życie twe zagrożone! Umrzesz z ręki kata!
— Do czego mnie popychasz, kapłanie? — rzekł Kara Mustafa, przed którego wzrokiem stanął ów obraz, widziany niegdyś u Allaraby, gdy przyniósł mu głowę Koeprilego i gdy zobaczył swą własną głowę od kadłuba odciętą.
— Los twój jest w twoich rękach, wielki baszo! — mówił tonem upomnienia kapłan, — idź i zdecyduj się! Wiesz co ci potrzeba wiedzieć! Kaik jest zbudowany z nędznego drzewa. Nędzny zatem kawałek drzewa oddziela cię od twego celu! Usuń więc drzewo! Płyń do brzegu, a najwyższe miejsce będzie twojem! Czy będziesz jeszcze pytał o przyszłość? czy będziesz pytał, co masz uczynić, ażeby dojść do celu twoich życzeń, wielki baszo? Nikomu jeszcze wszystko tak nie było w ręce danem, jak tobie, żaden jeszcze śmiertelnik nie mógł się poszczycić, że tak przebył wszystkie szczeble, jak ty. Brak do łańcucha tylko ostatniego ogniwa! Pociągnij je ku sobie, a dojdziesz do wymarzonej mety.
Kara Mustafa słuchał w milczeniu, z ponurą twarzą, której rysy zdradzały doznawane przezeń wrażenia.
Następnie poszedł za sułtanem ku brzegowi, okrytemu również, jak woda Złotego Rogu ciemnością nocy.
Czarny zamysł, podszepnięty przez Allarabę, zajmował go.... zamysł płodny w straszne następstwa... Ale czyż mógł się cofnąć przed nim okrutny Kara Mustafa, który swojego poprzednika z zimną krwią skazał na śmierć, ażeby zająć jego miejsce? Czyż mógł się przerażać myślą usunięcia tego, który mu zawadzał na drodze do najwyższej potęgi?
Niezmierna jego ambicya, żądza panowania, chciwość, kazały mu dążyć niecierpliwie do tego najwyższego stanowiska. Czyż nie miał janczarów i bostandżich, czyż nie miał wszystkich pułków pod sobą? Czyżby go nie okrzyknęli sułtanem, gdyby tron nagle zawakował? Allaraba stał pod trzema palmami i z tryumfującym uśmiecnem patrzył za upojonym obrazami potęgi i wielkości wielkim wezyrem.
— Jesteś mój! — mówił do siebie, — — wstępuj na tron, zaślepieńcze! Zagarnij najwyższą władzę! Każ się obwołać sułtanem! Kto będzie władał tobą, kto będzie właściwym panem.
Słychać było cichy, chrapliwy śmiech tego człowieka, który w tej chwili podobnym był do złego ducha.
— Przez ciebie dojdę do mego celu! Nie czujesz tego, że jesteś mojem bezwłasnowolnem narzędziem. Idź! Wykonaj, co ci poddałem! Słuchaj mej woli, a potem będziesz mój, będę twym władcą, dopnę mego celu!
Król Jan Sobieski przyjmował kapitana Wychowskiego w swoim pokoju.
— Więc powiadasz, żeś znalazł tego wołocha, kapitanie? — pytał monarcha.
— Znalazłem, najjaśniejszy panie, — odpowiedział kapitan, — ale niestety o dzień jeden zapóźno!
— Dlaczego zapóźno, Wychowski?
— Stary wołoch Stefan, który jak się przekonałem, był w pałacu wojewodziny Wassalskiej już nie żyje, najjaśniejszy panie! Znalazłem go martwego w ręku wieśniaków, którzy go zastali bez duszy przy drodze.
Twrarz Sobieskiego sposępniała.
— Umarł? i umarł właśnie wtedy, gdy tu był gdyśmy go znaleźli?...
— O ile się zdaje, umarł naturalną śmiercią, najjaśniejszy panie!
— Należało się o tem dobrze przekonać, kapitanie! Czy nie znalazłeś jakiego pisma albo znaku przy nim?
— Nic więcej, najjaśniejszy panie, prócz woreczka z trochą pieniędzy i starej książki do nabożeństwa.
— A we wsi wypytywałeś się?
— Tak jest, najjaśniejszy panie. Zdaje się, że stary wołoch był w jednej chacie.
— Znalazłeś tę chatę?
— Chatę znalazłem, ale jej mieszkańca nie było.
— Czy wołoch miał z nim stosunki?
— O tem nie mogłem się dowiedzieć, najjaśniejszy panie. Chata była pusta a inni mieszkańcy nic nie wiedzieli.
— Czyżby i ten przypadkiem miał właśnie teraz zniknąć lub umrzeć nagle? Muszę się o tem przekonać kapitanie! Udaj się jeszcze raz do tej wsi i wypytaj się, a nie powracaj dopóki mi jakiej wiadomości nie przyniesiesz.
Wychowski wyszedł, a marszałek dworu wszedł do pokoju.
— Przynosisz mi jaką wiadomość, marszałku?
— Książę Iwan Aminow z małżonką przybyli do Warszawy, najjaśniejszy panie!
— Wysłannik cara! Książę Aminow przybywa, ażeby mnie zapewnić o przyjaźni swego monarchy, która jest dla mnie tem pożądańszą, że Turcy zaczynają grozić i zbierają się, — rzekł Sobieski.
— Książę Aminow dzisiaj jeszcze tutaj przybędzie, najjaśniejszy panie, i uprasza o audyencyę.
— Nie omieszkam go przyjąć w każdej chwili i oddać mu wizytę w pałacu ambasady.
Wkrótce zajechał powóz przed portyk zamku.
Marszałek dworu i kilku panów z orszaku królewskiego wyszli na dół naprzeciw młodego księcia.
Książe był ubrany w wspaniały mundur. Na piersi jego jaśniało kilka orderów. Był człowiekiem dystyngowanym i pewnym siebie. Przybywał do Waszawy jako wysłannik potężnego cara.
Król Jan wyszedł naprzeciw niemu z przyjaznem i ujmującem powitaniem.
— Witam cię na mym dworze, mości książę, — rzekł podając mu rękę.
Książę Aminow ukłonił się królowi, na którego patrzył z zajęciem.
— Zaszczytem i radością jest dla mnie, — odpowiedział, — powitać okrytego zwycięzkiemi laurami króla polskiego, do którego mój monarcha wysyła mnie z pozdrowieniem i zapewnieniem swej przyjaźni.
— Miło mi to usłyszeć, mości książę, jestem zatem podwójnie rad z twego przybycia! Słowa twe, książę, mają tem większe znaczenie, że wiadomo mi, iż posiadasz nieograniczone zaufanie swego monarchy! Szczęśliwy jestem, że mogę z nim żyć w pokoju i pragnąłbym ten pokój utrzymać długo, a nawet zawsze!
— Mój monarcha podziela to życzenie, najjaśniejszy panie. Podobne oświadczenie mam zawieźć także dworowi wiedeńskiemu, — mówił książę, — a nie potrzebuję taić się z tem tutaj, ponieważ wiadomem mi jest przymierze zawarte przez waszą królewską mość z cesarzem. Jestem zresztą, szczególnie dzięki wpływowi mej małżonki, bardzo dobrze usposobiony dla Polski i starałem się w ten sposób wpłynąć na cara. Tym sposobem poselstwo moje jest poczęści mojem dziełem.
— Będę obowiązanym za to księżnie, mości książę, — odpowiedział Sobieski.
— Przed przybyciem tutaj byłem w Stambule, — mówił dalej książę — i poznałem głęboką nienawiść Ottomanów przeciwko całemu chrześcijaństwu. Zauważyłem niezwykłe zbrojenie...
— Więc ztąd książę udajesz się do Wiednia? — « Małżonka moja jest pozbawioną wzroku i mam nadzieję, że jej go tam przywrócą, najjaśniejszy panie.
— Mam jednak nadzieję, że przez czas jakiś zdołam księcia tutaj zatrzymać! Za kilka dni odbędzie się festyn na cześć waszej książęcej mości, na którym ukażą się wszyscy dostojnicy państwa, pragnę bowiem księciu dać dowód, jak wiele mi na przyjaźni cara zależy.
Książę podziękował za zaszczyt i oddalił się.
Wkrótce potem król pojechał do ambasady rosyjskiej z rewizytą.
Książę przyjął monarchę we wspaniale przybranym salonie.
— Mam prośbę do ciebie, mości książę, — rzekł król, po zamianie zwykłych formuł etykiety, — pragnąłbym księżnej pani złożyć podziękowanie za przybycie tutaj.
Książę, chętnie spełnił życzenie króla i po chwili jeden z paziów otworzył drzwi.
Księżna weszła do pokoju.
Była ubraną w suknię z błękitnej jedwabnej materyi, ą w piękne jej włosy wpięty był dyadem brylantowy.
Jan Sobieski drgnął na jej widok i chciał zawołać: “Sasso!” powstrzymał się jednakże i rzekł tylko:
— Wielkie nieba! czy mnie wzrok łudzi?..
— Jestem Sassa, najjaśniejszy panie, — rzekła księżna swym srebrnobrzmiącym głosem, podając mu rękę, — Sassa jest szczęśliwą, że zbliżyła się do ciebie!
— Nie wiem, czy mnie co kiedy uczyniło szczęśliwszym nad to niespodziane spotkanie! — zawołał król, — szczęśliwy jestem, że cię widzę Sasso, że cię widzę przy boku księcia, twego małżonka! I rozumiem teraz jego słowa, żeś go dobrze dla nas usposobiła! Dzięki ci, mości księżno, za ten dowód przywiązania!
— Czyż mogło być inaczej, najjaśniejszy panie, czyż nie byłeś zawsze dobrym dla biednej Sassy? Sassa o tem nie zapomni teraz, gdy niebo pozwoliło, aby w ten sposób tutaj powróciła! Mnie samej wszystko to jeszcze snem się wydaje. Nie mogę pojąć mojego szczęścia!
— Zasłużone to szczęście, zapewniam cię, mości książę, — zwrócił się Sobieski do Aminowa, — daj Boże, abyś długo zachował tę małżonkę, która swoją wiernością i słodyczą błogosławieństwem stanie się dla twego życia! Wszystkiego prędzej byłbym się spodziewał, niż tej radosnej niespodzianki, która mnie przejmuje do głębi!
— Rozkoszą dla mnie było przewidywanie tej chwili, — odpowiedziała Sassa, — nie dla tego, że mogę stanąć przed tobą, najjaśniejszy panie, jako księżna, ale dla tego, że mogę ci powiedzieć, iż wieczną wdzięczność zachowam dla ciebie! Mój małżonek zna całą moją przeszłość, a jednak uznał mnie godną swej ręki... Biedna ślepa niewolnica została księżną... najbardziej jednak mnie wzruszyło postanowienie mego męża, który mnie pragnie uczynić niewypowiedzianie szczęśliwą przez przywrócenie mi wzroku!
Sobieski był do łez wzruszony.
Sassa, którą uważał za umarłą, ocalona jak gdyby cudem, była małżonką ulubieńca cara!
Przebyła więc szczęśliwie wszystkie te ciężkie próby, na jakie los ją dawniej skazywał. Wierność jej, piękność, łagodność i czystość serca przełamały wszelkie przeszkody i oto stała przy boku człowieka, który z miłości pojął ją za małżonkę!
Król przystąpił do księcia i podał mu rękę.
— Pozwól mi, mości książę, — rzekł, — widywać często twą małżonkę i cieszyć się jej szczęściem. Z tem życzeniem żegnam cię, mości książę.
Jan Sobieski powrócił z zadowoleniem do zamku i powziął postanowienie nic przed festynem nie mówić o tem o czem się dowiedział.
Wielki wezyr poszedł za sułtanem na brzeg, na którym dokoła panowała głęboka cisza i ciemność.
Kaik czekał przy drewnianym pomoście z czterema czarnymi eunuchami u wioseł.
Złowrogi zamysł, podszepnięty przez Allarabę, przepełniał duszę wielkiego wezyra i coraz bardziej dojrzewał.
Kuszące widoki, ponętne obrazy roztaczały się przed wzrokiem jego, gdy postępował za niedomyślającym się niczego Mohamedem.
Gdyby mu się powiodło strącić go z tronu i samemu zasiąść na tronie!...
Zaślepiony Mustafa bezwiednie stał się niewolnikiem Allaraby, widząc przed sobą tylko świetność i potęgę!
A czyż Allaraba mu nie powiedział, że ma do wyboru pomiędzy tronem a haniebną śmiercią?
Mustafa wierzył w każde słowo kapłana, którego tajemniczą potęgę miał wielokrotnie sposobność podziwiać.
Nie wątpił zatem o jego proroctwie, nie mówił sobie, że nienasycona jego ambicya musi go narazić na śmierć haniebną.
Był olśniony blaskiem potęgi, która uśmiechała się do niego, syna prostego spahisa.
Sułtan zeszedł do kaiku.
Mustafa udał się za nim.
Eunuchowie zajęli swoje miejsca i pochwycili za wiosła.
Gdy sułtan zajął miejsce na wysłanem siedzeniu pod baldachimem, kaik odbił od brzegu.
Mustafa ponurym wzrokiem mierzył długi, niezbyt szeroki statek. Był on silnie zbudowany. Tylko gdyby się przewrócił nieszczęśliwym przypadkiem, wezyr mógłby dopiąć swojego celu.
W tej chwili spostrzegł na środku szerokiego kanału wielki okręt, który z rozwiniętemi żaglami nadpływał powoli.
Eunuchy spieszyli, ażeby przebyć Złoty Róg przed statkiem.
Nagle Mustafa powziął postanowienie.
Kaik zbliżał się do okrętu, z którego zapewne nie był widzianym.
— Okręt! — zawołał Mustafa, udając nagle mocno przestraszonego, — czy nie widzisz okrętu?
Eunuchowie zadrżeli przed wielkim wezyrem i wiosłowali z jeszcze większym pośpiechem, ażeby nie uderzyć o okręt.
Mustafa był jeszcze w obawie.
Przystąpił szybko do eunucha, który kierował sterem.
— Niewolniku, co czynisz? — zawołał w gniewie, sterujesz fałszywie! Kaik idzie prosto na okręt i musi się wywrócić!
Sułtan zadrżał usłyszawszy te słowa. Dopiero teraz poznał niebezpieczeństwo, w jakiem się znajdował.
Kara Mustafa odepchnął eunucha na bok i sam pochwycił ster.
W tej chwili kaik i okręt były już od siebie oddalone tylko o kilkanaście kroków.
Nagle kaik zwrócił się zupełnie ku nieustannie zbliżającemu się okrętowi.
Eunuchy wysilali się wprawdzie, wiosłując rozpaczliwie, ażeby nie dopu-[6]
Wysilenia ich były daremne.
Jakaś nieprzeparta siła parła kaik ku okrętowi.
Sułtan zerwał się i patrzył z przerażeniem na potężny przód wielkiego okrętu.
Krzyki eunuchów rozległy się po nad wmdą. Kilka kaików ukazało się w oddaleniu w blasku księżyca.
Eunuch odepchnięty przez Mustafę od steru padł na kolana, nie śmiejąc się poruszyć.
Widział on, że wielki wezyr steruje fałszywie, ale jedno słowo nie wyszłoby z jego warg, chociażby widział śmierć przed sobą!
Wtej chwili kaik z tak straszną siłą uderzył o okręt, że deski jego zatrzeszczały i woda dostała się na pokład.
Teraz dopiero z okrętu dostrzeżono niebezpieczeństw7©, na jakie byli narażeni siedzący w kaiku.
Majtkowie okrętowi poznali kaik padyszacha. Było jednak zapóźno pośpieszyć mu z pomocą. Okręt pędzony wiatrem płynął dalej koło kaiku, w którym zrobiła się dziura przepuszczająca wodę tak, że w każdej chwili mógł zatonąć.
Majtkowie na okręcie biegali tam i nazad, niewiedząc co począć, rzucili linę, ażeby zagrożonym podać pomoc, i byli w śmiertelnej trwodze, jakkolwiek w niczem nie przyczynili się do nieszczęścia.
Sułtan uważał się za zgubionego.
Okazał w niebezpieczeństwie spokój i wielkość, który mu natchnęła wiara w potęgę przeznaczenia.
“Nikt nie ujdzie tego, co mu jest przeznaczone”, jest to dogmat wiary mahometańskiej.
Nie narzekając i nie skarżąc się, stał w coraz szybciej przybierającej wodzie, Mustafa wyskoczył z tonącego statku.
Eunuchowie nie poruszyli się z miejsca.
— Chodź władco władców! — zawołał Mustafa na sułtana, — ocalę cię wpław, lub z tobą zginę!
W tej chwili kaik zatonął.
Zdawało się, że straszny zamiar Mustafy powiedzie się gdyż wraz z kaikiem sułtan znikł także pod wodą.
Nadpłynęło jednakże kilku przewoźników i jeden z nich spostrzegłszy Mustafę, podał mu wiosło.
— Nie ratujcie mnie, ratujcie sułtana! — zawołał chytry Mustafa.
Straszny krzyk i zamęt powstał na wodzie.
Szukano sułtana, aby mu podać pomoc.
Jeden z kaikdżich, czyli przewoźników starał się także ocalić wielkiego wezyra.
Wątły jego statek omało nie przewrócił się przytem, udało mu się jednak wyciągnąć przemokłego Mustafę z wody.
Inni szukali sułtana. O czarnych eunuchów nikt się nie troszczył. Ratowali się oni sami, płynąc do brzegu.
Krzyk kaikdżich sprowadził więcej statków.
Zabłysły pochodnie.
Sułtan ukazał się na powierzchni i nareszcie zdołano go wyratować.
Kara Mustafa nie wiedział o tem ponieważ kaikdżi odpłynął z nim ku brzegowi.
Wkrótce jednak usłyszał okrzyki radości innych przewoźników, którzy sułtana wydobyli z wody.
Mustafa odegrywał komedyję, przerażenia, posłał po lektykę, a gdy statek, na którym znajdował się sułtan, przybił do brzegu, padł przed nim na kolana.
— Chwała potędze i wielkości Ałłaha! — zawołał, — mój najpotężniejszy pan i dobroczyńca wyszedł cało z niebezpieczeństwa.
Sułtan rozkazał zakuć w kajdany eunuchów, którzy kierowali kaikiem i uwięzić majtków okrętu, który się poważył uderzyć o jego kaik.
Przyniesiono lektykę.
Sułtan wsiadł do niej i powrócił do seraju, gdzie zaszły wypadek sprawił niepodobne do opisania przerażenia.
Nikt się nie domyślał, kto spowodował ten wypadek, sam sułtan nie przeczuwał tego i tej jeszcze nocy, przebrawszy się wezwał do siebie wielkiego wezyra.
— Dałeś mi nowy dowód przytomności umysłu i wierności, — rzekł do niego, — widziałem, żeś mnie chciał ocalić! Ponieważ zajmujesz najwyższe po mnie miejsce w mem państwie, mogę cię więc nagrodzić tylko nadaniem najwyższego orderu. Zarazem daję ci dowód mej łaski i wdzięczności mianując cię naczelnym wodzem na czas nadchodzącej wojny i rozkazuję ci, ażebyś ze skarbca mego wziął sobie tyle, ile dziesięć mułów unieść zdoła.
Wielki wezyr podziękował sułtanowi za jego łaskę.
Nie dopiął on swego celu, ale posiadł skarby i stanowisko, które mu pozwalało wykonać później powzięty zamiar.
Stanąwszy na czele wojsk i okrywszy się chwałą zwycięstw, mógł się nawet odważyć na zamach gwałtowny, któryby go odrazu osadził na tronie.
Tymczasem musiał pogodzić się z losem.
Sułtan pod karą śmierci zakazał mówić o zaszłym wypadku. Wieść, że się znajdował w niebezpieczeństwie, ubliżałaby jego powadze.
Nazajutrz rano dziesięć workami obciążonych mułów przeciągało ulicami Stambułu od seraju do pałacu Kara Mustafy. W workach było i srebro.
Dostatki już i tak bogatego wezyra powiększyły się jeszcze.
Na rozkaz jego nadciągali ze wszystkich, nawet najoddaleńszych części państwa żołnierze których w Stambule dzielono na pułki.
Sułtan Mahomed pragnął rozwinąć niezmierną potęgę w tej nowej wojnie zdobywczej i pustoszącej, w której miał nadzieję rozszerzyć państwo swoje ku zachodowi.
Nadszedł dzień festynu dla uczczenia wysłannika cara Moskwy.
Poczyniono wszystkie przygotowanania, ażeby festyn ten wypadł najświetniej.
Około tysiąca osób, należących do wyższych warstw społeczeństwa miało się zebrać w wspaniałych salonach zamku, było zaś niezawodne, że wszyscy zaproszeni przybędą, ponieważ każdy był ciekawy poznać ambasadora i jego małżonkę.
W owym czasie wiele zależało na tem, jakie stanowisko zajmie car, potrzeba było zapewuić sobie jego neutralność, gdyż prawdopodobieństwo wojny z Turkami było coraz groźniejsze.
Tego wieczoru królowa nie miała; żadnej wymówki, musiała się ukazać na festynie w owym nieszczęsnym naszyjniku.
Troska Maryi Kazimiery doszła do najwyższego stopnia. Zbliżała się chwila decydująca. Tylko godzin kilka pozostało jeszcze do rozpoczęcia festynu.
Damy w wspaniałych tualetach ukazywały się już w jej buduarze, musiała się już zacząć ubierać, a ciągle jeszcze była w śmiertelnej trwodze i niewiadomości, co począć z naszyjnikiem.
Mimo to nie traciła ostatniej nadziei, że Rochesterowi uda się ją ocalić. Wiedział on o festynie, a jeszcze nie przybył do Warszawy. Mógł przybyć w każdej chwili i przywieźć inny naszyjnik.
Nagle na spienionym koniu zajechał jeździec do zamku.
Był to masztelarz i kuryer hrabiego Rochestera.
W chwili, gdy miał się już zatrzymać, koń jego padł z utrudzenia.
Kuryer uszedł szczęśliwie niebezpieczeństwa i puściwszy konia, którego zaraz otoczyło mnóstwo ludzi, wszedł spiesznie do zamku.
Udał się do pawilonu królowej.
Gdy jej oznajmiono jego przybycie, drgnęła z radości.
Nie wątpiła, że przywiózł naszyjnik, że ją uwolni od wzrastającej z każdą chwilą męczarni. Przybywał właśnie w samą porę.
Królowa kazała wprowadzić kuryera do sali recepcyjnej i udała się tam zaraz z pośpiechem i niepkojem.
Kuryer ukląkł przed nią.
— Jaką wiadomość przynosisz mi pan? — zapytała królowa.
— Niestety, niepomyślną, najjaśniejsza pani...
— Więc hrabiemu Rochester nie powiodło się wynaleźć naszyjnika.
— Hrabia jest szczęśliwy i niepocieszony, — odpowiedział kuryer, — że musi waszej królewskiej mości oznajmić, iż wszystkie jego usiłowania były daremne. Czynił wszystko, co było w mocy ludzkiej, lecz bezskutecznie!
— A więc wszystko stracone! — szepnęła królowa.
Zapanowała jednak nad sobą i nie zdradziła przed kuryerem swojej rozpaczy.
— Wróć pan do hrabiego, — rzekła, — i zanieś mu moje podziękowanie za poniesione przez niego trudy.
Kuryer powstał i oddalił się.
Pozostawszy sama, Marya Kazimiera w strasznej rozpaczy, zakryła rękami twarz.
Ostatnia nadzieja znikła.
Co miała począć? Czy wyznać wszystko? Nawet wyznanie nie mogłoby jej ocalić, gdyż nietylko król pragnął ją widzieć w naszyjniku, ale dwór cały oczekiwał ukazania się jej w tym nieszczęsnym stroju.
Miałaż przyjść na festyn bez naszyjnika?..
Niepodobieństwo! Sobieski nigdyby jej tego nie przebaczył!...
Tymczasem naszyjnika nie było, miała tylko uszkodzony, który był dowodem jej winy, którego nie mogła włożyć!
Była złamana, zrozpaczona!
Chwila rozpoczęcia festynu zbliżała się coraz bardziej.
Służebne przybyły, aby ją ubrać. Królowa była zniewoloną przystąpić do tualety. W pięknych jej włosach upięto gustowną imitacyę korony. Kosztowna suknia z białego atłasu objęła jej piękną postać. Kobiety ułożyły fałdy tej sukni i czyniły wszelkie starania, ażeby podnieść strojem blask i urodę swej pani.
Ale blada barwa jej lica i mgławy wzrok zdradzały troskę, której była ofiarą. Widocznem było, jak wstrętnemi są dla niej te przygotowania do festynu.
Nareszcie służebne zapytały królowej, co zechce włożyć na szyję.
Marya Kazimiera odpowiedziała, że sama włoży sobie naszyjnik i odprawiła je.
Gdy pozostała sama, upadła ze łzami na fotel. Upokorzenie, które ją czekało, było okropne. Czuła, że go nie przeniesie. Wołałaby umrzeć, niż przeżyć następną godzinę.
Ciężka to była, okropna kara za jej moralne przewinienie.
W tem drzwi się otworzyły i weszła jedna ze służebnych.
Królowa zapytała niechętnie, dla czego jej przeszkadzają wbrew wydanemu rozkazowi.
— Najjaśniejsza pani raczy wybaczyć, — odpowiedziała lękliwie służebna, — jakąś dama zasłonięta welonem jest w przyległym pokoju i tak usilnie prosi o posłuchanie, że...
— Któż jest ta dama.. — zapytała królowa.
— Nie wiem. Wprowadził ją jeden z paziów.
— Czego chce?
— Mówi, że to tylko samej najjaśniejszej pani może objawić.
Jakiś głos wewnętrzny doradził królowej dać posłuchanie tej nieznajomej.
Weszła do przyległego pokoju.
Osoba oczekująca na nią była młoda, wysmukłej postaci, okryta obszernem okryciem, z pod którego widać było jedwabną suknię. Głowę miała osłoniętą welonem.
— Kto pani jesteś? — zapytała królowa.
Nieznajoma zbliżyła się do niej dosyć niepewnie. Można było zauważyć, że kierowała się jedynie dźwiękiem głosu.
— Czy jesteśmy same, najjaśniejsza pani? — zapytała głosem dźwięcznym, który nie mniej jak słowa wymówione zadziwił królowę.
— Co panią do mnie sprowadza? — zapytała.
— Nikt oprócz waszej królewskiej mości nie może słyszeć tego, co mam powiedzieć, — odpowiedziała nieznajoma.
— Czy zasłona jest tak gęsta, że pani nie możesz widzieć? Jesteśmy same. Ale... któż pani jesteś?
Nieznajoma podniosła zasłonę.
Marya Kazimiera spojrzała na nią ze zdziwieniem... Nie była pewną, czy poznaje ślepą niewolnicę, którą bogata odzież zupełnie zmieniła.
— Co za podobieństwo!... co za wspomnienie!... — szepnęła królowa.
— Więc najjaśniejsza pani mnie nie poznaje? — rzekła niewidoma.
— Sassa! — zawołała Marya Kazimiera, — mój Boże! Sassa! nie byłam pewną czy to ty! Więc żyjesz? jesteś tutaj! W tem ubraniu! Jakże się cieszę, że cię widzę!
— Sassa przybywa, aby się przedstawić swojej królowej i prosić jej o przyjęcie pewnego podarunku, — rzekła Sassa do Maryi Kazimiery, nie mogącej jeszcze przyjść do siebie z zadziwienia, — czy wolno mi ofiarować jej królewskiej mości przedmiot, który z sobą przyniosłam?
— Nie pojmuję co się stało, Sasso...
— Najjaśniejsza pani dowie się zaraz wszystkiego.
Sassa wyjęła z pod okrycia szkatułkę metalową, którą rozpromieniona radością podała królowej.
Marya Kazimiera zobaczywszy szkatułkę, przelękła się.
— Co to jest? — zawołała stłumionym głosem, — ta szkatułka... wygląda tak jak owa...
Wzięła do ręki podany przedmiot i otworzyła z pośpiechem.
W miękko wysłanym wnętrzu szkatułki znajdował się naszyjnik złożony z dwudziestu ogniw!
— Sasso! — zawołała królowa ze łzami radości, — komu przynosisz ten naszyjnik?...
— W podarunku mojej królowej!
— Jesteś moim aniołem wybawicielem! — zawołała Marya Kazimiera w nadmiarze szczęścia, — przynosisz mi ten naszyjnik! Widzę cię przed sobą... ukazujesz się zmieniona, jak wieszczka z bajki, tajemnicza i piękna... i wręczasz mi naszyjnik! Czy to są czary? czy to sen?
— Nie czary i nie sen, najjaśniejsza pani! Jest to naszyjnik egipskiej królewny!
— Zkąd go masz, Sasso? Jakim sposobem go dostałaś? Wiem, że oprócz tego, który miałam, istniał tylko drugi podobny!
— To jest ten drugi najjaśniejsza pani.
— To niepojęte! I dajesz mi go? Czyż nie znasz jego nieoszacowanej wartości? Zamieńmy się przynajmniej. Wezmę ten naszyjnik, ale oddam ci mój, w którym brakuje jednego ogniwa! Może ci się także uda znaleźć brakujące ogniwo!
Królowa pospieszyła do buduaru i powróciła zaraz potem ze swoją szkatułką, którą oddała księżnie. Radości jej niepodobna opisać. Trwoga, niepokój przeminęły szczęśliwie. Miała naszyjnik i włożyła go zaraz.
Sassa przyjęła drugą szkatułkę i schowała pod okrycie, poczem chciała zawołać swojego pazia, ażeby ją odprowadził.
— Co się z tobą stało, Sasso, powiedz, — rzekła Marya Kazimiera, biorąc ją za rękę, — wszystko to jest zagadką, dziwną tajemnicą...
— Najjaśniejsza pani dziś jeszcze będzie miała rozwiązanie tej zagadki, — odpowiedziała księżna.
— Dziś jeszcze? A więc na festynie? W imię Boga mów, Sasso... wszak nikt nie wie o naszyjniku? nikt nie wie, że mi go darowałaś?
— Nikt nie wie, najjaśniejsza pani i nikt się nie dowie.
— Chcesz już odejść?
— Nie mogę tu pozostać, najjaśniejsza pani!
— Gdzież bawisz? jakim sposobem zaszła w tobie ta zmiana? — dopytywała się królowa.
— Mogę tylko powtórzyć waszej królewskiej mości, że wszystko to dzisiaj wieczorem się wyjaśni!
— Zatrzymałabym cię chętnie u siebie, Sasso!
— Sassa się musi oddalić, najjaśniejsza pani!
Znając dobrze zamek Sassa uwolniona przez królowrę, zwróciła się prosto ku drzwiom, w których zaraz ukazał się jej paź.
Królowa upojona radością, powróciła do swego buduaru i stanęła przed kryształowem zwierciadłem, ażeby po raz pierwszy tego wieczoru rzucić okiem na całość tualety.
Z upodobaniem i zadowoleniem, oraz z wdzięcznością dla Sassy patrzyła na naszyjnik, który nareszcie zajaśniał na jej szyi łabędziej.
Nie mogła jednak królowa pozbyć się myśli zkąd Sassa wzięła naszyjnik i jakim sposobem tego właśnie wieczoru przybyła z nim do niej. Ciągle wydawało się jej, że ślepa niewolnica jest bajeczną wieszczką i czarodziejką.
W tej chwili służebna oznajmiła marszałka dworu.
Marya Kazimiera odetchnęła.
W ostatnim więc momencie dostała naszyjnik! Teraz mogła śmiało i pewna siebie wyjść na salony.
Przeszła do sali recepcyjnej, gdzie marszałek oczekiwał.
— Jego królewska mość oczekuje najjaśniejszej pani w wspólnym salonie, ażeby się udać na festyn, — rzekł z głębokim ukłonem.
— Idę, panie marszałku, — odpowiedziała królowa.
I otoczona damami dworu udała się do oczekującego z najwyższym niepokojem króla.
Podczas mglistej nocy drogą prowadzącą wybrzeżem Wisły jechali dwaj jeźdźcy w czarnych płaszczach.
Jeden z nich wyprzedzał drugiego o połowę długości konia.
— Nazwisko tego człowieka wiem, Belli, — mówił jadący przodem, — nazywa się Dorowski.
Tatar wyleczony zupełnie z ran odniesionych za Sobieskiego, słuchał uważnie.
— Więc go musimy znaleźć, panie kapitanie, — odpowiedział, — czy mamy go zabrać z sobą do Warszawy.
— To się dopiero pokaże. Mam mu zadać kilka pytań.
— A jeśli nie odpowie, albo odpowie, co mu się spodoba? Mam sposoby nakłonienia go do wszystkiego, — rzekł Wychowski, — ale otóż przybywamy na miejsce.
— Czy pan kapitan zna chatę Dorowskiego?
— Znam, Belli, znajdziemy ją zaraz.
Wkrótce potem kapitan zeskoczył z konia i oddał cugle tatarowi.
Chata Dorowskiego leżała blisko.
Kapitan zapukał do drzwi.
Drzwi otworzyły się, ale nikt nie wychodził.
Kapitan zaczął głośno wołać gospodarza.
Nie było odpowiedzi.
— Do licha, — zaklął Wychowski, — czy nie ma go, czy się chowa?
— Tam w sąsiedniej chacie skrzypnęły drzwi, panie kapitanie, — zauważył tatar.
Ukazała się ciemna postać jakiegoś człowieka.
Iszym Belli zawołał na niego.
— Gdzie jest Dorowski? — zapytał kapitan donośnie.
— Dorowski? Nie ma go we wsi, panie, jest z innymi w górze na rzece.
— Cóż tam robi? — zapytał kapitan.
— Spławia drzewo do Warszawy.
— Więc musimy szukać go dalej, Belli. — rzekł Wychowski, — musimy go znaleźć!
Rozpytywał się wieśniaka dokładnie, w którem miejscu wybrzeża będzie mógł znaleźć Dorowskiego, wsiadł na konia i odjechał z tatarem.
Nad rankiem przybyli do miejsca, w którem wiązano tratwy. Zabierało się właśnie do tej roboty kilku ludzi, którzy noc przespali nad brzegiem.
Kapitan podjechał do nich.
— Gdzie jest Dorowski? — zapytał.
Przybycie dwóch jeźdźców i ich pytanie zadziwiło wieśniaków. Przypuszczali zapewne, że ich koledze grozi jakieś niebezpieczeństwo i nikt nie chciał się odezwać.
Beli zauważył przy blasku jutrzenki człowieka, który spał na wybrzeżu w wiklinie i właśnie się podniósł!
— Tam jest, panie kapitanie, — rzekł wskazując, — zbudziło go wołanie, to musi być on!
Kapitan zeskoczył z konia i poszedł do wstającego.
— Ty jesteś Borowski? — zapytał.
Zawołany patrzył na kapitana z widocznym przestrachem.
— Nie potrzebujesz się lękać, rzekł Wychowski, — pragnę mieć za pieniądze odpowiedź od cienie na parę pytań.
Wyraz pieniądze wywarł widoczne wrażenie na biednie ubranym człowieku.
— Jestem Borowski, — odpowiedział ochrypłym głosem.
— A więc chodź do mnie i słuchaj, — rozkazał kapitan.
Dorowski zdjął swój brudny, pognieciony kapelusz. Czarne rozczochrane jego włosy spadały bez ładu na twarz czerwoną. Odgarnął je Teką na stronę i przystąpił do kapitana.
— Co pan rozkaże, panie kapitanie? — rzekł.
— Czy znałeś Wołocha Stefana? — stpytał Wychowski.
— Stefana? tego co umarł, panie?
— Czy znałeś go?
— Przecież pan nie myśli, że ja winienem jego śmierci?
— Był u ciebie! wyznaj prawdę!
Dorowskiego przestraszyły te słowa.
— Nie jestem winien jego śmierci, panie, — zapewniał.
— Pytam, czy był w twej chacie? Odpowiadaj.
— Nie panie! Widziałem go tylko!
— Kłamiesz, chłopie! — zawołał Wychowski, — patrz! dostaniesz tę garść pieniędzy, jeżeli powiesz prawdę.
— Tak panie, Stefan był u mnie!
— Czego chciał od ciebie, Dorowski?
— Przyszedłem do mnie, znał mnie dawniej. Chciałem go przenocować, ale poszedł. Umarł ze starości.
— O czem mówił z tobą? Mów prawdę, a pieniądze są twoje.
— Odwiedził mnie, panie, i na tem koniec! Nie widział mnie od wielu lat. Mówił o mojej żonie i o moim synu.
— Jak się nazywał twój syn?
— Stefan, panie.
— A jednak nie ma nikogo w twojej chacie. Gdzież syn?
— Nie żyje panie.
— Cóż starego Wołocha twój syn obchodził?
— Pytał o niego i o moją żonę, to wszystko, — odrzekł Dorowski.
— Musiał mieć z tobą coś tajemnego, — badał kapitan dalej, — czy wiesz, czem stary Wołoch był przedtem?
— Nie wiem, panie.
— Zkądże go znasz?
— Poznałem go przed laty, gdy przyszedł do naszej wsi.
— Po co?
— Tego nie wiem, panie, — odrzekł Dorowski.
— Kłamiesz znowu, chłopie! zawołał kapitan gniewnie.
Dorowski drgnął, a jego towarzysze stojący na tratwie mieli widoczną chęć przybrać groźną postawę.
— Wiesz więcej, tylko nie chcesz powiedzieć.
— Nie wiem nic więcej, tylko to, co wyznaję, panie!
— Nie wiesz, że Stefan był służącym i czyim?
— Na zbawienie moje nie wiem!
— Czy nie umieścił u ciebie chłopca z tajemnem poleceniem?
Dorowski zaniepokoił się. Wzrok jego zdradzał bojaźń.
— Nie, panie, nie wiem nic!
— Więc nie chcesz pieniędzy, Dorowski?
— Chcę panie, jestem biedny!
— A więc mów prawdę! Stefan umieścił u ciebie dziecko, chłopca! Co ci powiedział?
— To już tak dawno panie, że nic nie pamiętam.
Wychowski widział, że chłop nie chce nic mówić. Użyć siły nie zdawało mu się właściwem, nie dla tego, że towarzysze Dorowskiego mruczeli i gotowi byli go bronić, ale że czuł, iż pieniędzmi więcej wskóra, niż pogróżkami i biciem.
— Widzę, że nie chcesz nic powiedzieć, więc nie dostaniesz nic, — rzekł do wieśniaka.
Dorowski przebył z sobą ciężką walkę, bojaźń jednakże zwyciężyła. Obawiał się kary za swój układ z Wołochem, nie mogąc sobie jednak wytłómaczyć, zacoby go spotkać mogła.
— Zdaje mi się, żeś ty zabił to dziecko, które ci Stefan przyprowadził! — zawołał Wychowski.
— Nie panie, mogę na to wykonać najstraszliwszą przysięgę, — odrzekł wieśniak, — moja ręka niczyjej krwi nie przelała.
— A więc Stefan zabił dziecko?
— Tego nie wiem, panie!
— Weź, pieniądze, Dorowski.
Wieśniak? chciwie pochwycił podaną monetę.
— Czy Stefan zabił dziecko, Dorowski?
— Nie panie, Stefan tego nie zrobił!
Słowa te dowodziły, że wieśniak wiedział coś o dziecku.
— Więc je porzucił?
— Tego nie wiem, panie.
Cierpliwość kapitana wyczerpała się.
— Widzę, że nie chcesz wyznać, co się stało wówczas przed laty, gdyś po raz pierwszy widział Stefana. Dobrze! Nie mogę cię do tego zmusić!
Kapitan powrócił do swego konia.
Iszym Beli nie spuszczał z oka flisów.
— Dlaczego pan go nie zmusi, panie kapitanie? Z tamtymi załatwilibyśmy się prędko, — rzekł.
— Wierzę temu, Beli, ale mam inny plan. Muszę się dowiedzieć prawdy, choćbym miał tego wieśniaka brać na tortury, — odpowiedział Wychowski wsiadając na konia, — powiem ci później, co mam na myśli! Następnej nocy dopniemy celu, powiadam ci! Jedźmy Beli.
Gdy Dorowski ujrzał to, ucieszył się niezmiernie. Nic nie powiedział, a jednak dostał całą garść pieniędzy! Lepszego interesu nie mógł zrobić.
Po odjeździe kapitana i Iszyma Beli wstał i rozśmiał się z nich. Towarzysze jego odzywali się do niego i wstrząsali pięściami za odjeżdżającymi.
— Gdyby cię dłużej nudzili, to pokosztowaliby naszych pięści, — zapewniali Dorowskiego.
Dorowski uspokoił swych towarzyszów, dał im część pieniędzy na wódkę, a gdy jej przyniesiono wielką ilość, wszyscy spili się tak porządnie, że mu« sieli się pokłaść i wyspać.
Borowski spał odosobniony, a zasnął tak głęboko, że nic o sobie nie wiedział i chrapał głośno.
Gdy się ściemniło kapitan i Tatar przybyli na wybrzeże. Zręczny i chytry Beli podjął się roli szpiega, ażeby się przekonać, czy wszyscy śpią.
Wychowski pozostał w niejakiem oddaleniu.
Tatar przekonał się łatwo, że nikt się nie ruszał na wybrzeżu.
Noc zapadała. Panowała głęboka cisza.
Iszym Beli zbliżył się po cichu do miejsca, w którem z rana spostrzegł Dorowskiego. Uchyliwszy wikliny, zobaczył go przed sobą.
Pochylił się, aby się przekonać, że to on rzeczywiście.
Nie mylił się.
Niedaleko leżało kilku jego towarzyszów. Trzeba było tak wykonać rozkaz kapitana, ażeby inni tego nie zauważyli.
Tatar natychmiast ułożył sobie plan.
Wydobył przyniesioną chustkę i zawiązał szybko usta śpiącemu.
Dorowski był tak odurzony, że nie wiedział, co się z nim działo.
Była to korzystna okoliczność, którą Tatar zręcznie wyzyskał. Uważał za zbyteczne wiązać pijanego.
Dorowski wydawał jakieś głosy, które jednak chustka tłumiła.
Wziął zatem Iszym Beli pijaka na plecy i powlókł go ze sobą, co mu nie przyszło łatwo, bo chłop był ciężki.
Powoli wieśniak zdawał się przychodzić do przytomności i zaczynał pojmować, że się z nim działo coś szczególnego. Poruszał się, macał rękami koło siebie, wydawał niewyraźne głosy!
Nie wstrzymywało to Iszyma Beli od wykonania powziętego zamiaru. Trzymał silnie swój ciężar i spieszył pochylony ku miejscu, w którem zostawił kapitana.
Wychwski nie mógł się wstrzymać od śmiechu ujrzawszy stękającego pod ciężarem Tatara, który wyglądał jak bezkształtne widmo.
— Masz go Beli? — zapytał.
— Czy go pan nie słyszy, panie kapitanie, — stęknął Beli, — daję słowo, ten flis waży tyle co wół! A obrabia mnie rękami i nogami, jakby cepami młócił.
Wychowski śmiał się serdecznie.
— Zadusi się, możesz mu teraz usta rozwiązać, — rzekł kapitan.
Beli złożył Dorowskiego przed końmi na ziemi, ukląkł przy nim i rozwiązał mu usta.
Dorowski patrzył na niego i na kapitana, chciwie wciągając powietrze.
— Oto jest panie kapitanie! — rzekł Tatar.
— Weź go na swego knoia, Beli, iśćby nie mógł zapewne, — odpowiedział Wychowski.
— Już po mnie! wzięli mnie do niewoli! na pomoc! tutaj! krzyczał wieśniak.
Towarzysze jego byli jednak zanadto oddaleni i w zbyt głębokim śnie pogrążeni, ażeby go słyszeć mogli. Dorowski zresztą przestał krzyczeć, gdy mu Beli zagroził zawiązaniem gęby.
— Nic złego ci się nie stanie, Dorowski, — rzekł kapitan, — musisz tylko prawdę powiedzieć! W drogę!
Tatar wsadził Dorowskiego na swego konia.
— Czy mam cię związać? — zapytał.
— Nie, nie, pójdę dobrowolnie, — jęknął wieśniak.
— Weź za cugle, Beli! Gdyby chciał uciekać, pal mu w łeb!
— Najświętsza Maryo Parnio! — gdzie ci ludzie mnie wloką? — narzekał Dorowski.
Tatar wziął konia za cugle i poprowadził. Wychowski jechał obok. Cel podróży nie był znany więźniowi, który w drodze coraz bardziej przychodził do siebie. Wytrzeźwiał się powoli pod wpływem strachu. Zaczął drżeć.
Wychowski nie spuszczał go z oka.
Po długiej podróży zbliżyli się do miasteczka, w którem znajdował się wielki, starożytny kościół, a za nim plebania.
Dorowski jęczał. Był pewny, że na życie jego czyhają.
Kapitan zeskoczył z konia i rzucił Tatarowi cugle.
Następnie poszedł do plebanii.
Widocznie oczekiwał go tam dzwonnik, czy klecha, gdy bowiem zapukał do jednego okna, zaraz poruszyło się w domu i stary czarno ubrany człowiek ukazał się we drzwiach.
— Otwórzcie kościół i zapalcie świece na ołtarzu, — rzekł Wychowski.
Dzwonnik ukłonił się kapitanowi i poszedł spełnić rozkaz.
Otworzył wielkie drzwi kościoła i wkrótce zrobiło się widno w jego wnętrzu.
Kapitan przystąpił do Iszyma Beli.
— Zaprowadź Dorowskiego do kościoła, — rzekł.
Tatar wykonał polecenie.
Dorowski sądził, że mu każą odmówić modlitwę i przygotować się na śmierć.
Iszym Beli przywiązał konia do drzewa stojącego w blizkości, następnie wszedł z kapitanem i Dorowskim do kościoła.
Bzwonnik stał blizko wielkiego ołtarza nieruchomy i patrzył na to, co się działo.
Świece paliły się jasno. Pomiędzy nimi stał krucyfiks.
Wychowski podał rękę flisowi i poprowadził go do ołtarza.
Dorowski ukląkł i modlił się głośno.
Kapitan nie przeszkadzał mu.
— Dorowski, — rzekł następnie donośnym głosem, — przysiąż tu w tym kościele na ten krucyfiks, że będziesz mówił prawdę.
— Wyznam wszystko panie, — odpowiedział klęczący wieśniak drżącym głosem.
— Czego chciał stary sługa Stefan, gdy przed laty przybył do ciebie? — zapytał kapitan.
— Przyprowadził mi chłopca — rzekł Dorowski.
— Ile miał lat ten chłopiec.
— Około dziesięciu, panie.
— Co miałeś z tym chłopcem zrobić, Dorowski? Co ci rozkazał?
— Kazał mi chłopca zatrzymać u siebie.
— Miałeś już przedtem syna imieniem Sefana?
— Nie panie, nie miałem syna! Stefan o którym mówię, był to chłopiec, którego stary Wołoch do mnie przyprowadził.
— A zatem syn wojewodziny Wassalskiej, — szepnął kapitan.
I dalej indagował głośno wieśniaka.
— Czy ten chłopiec umarł? Powiedziałeś w pierwszem zeznaniu, że twoja żona i syn Sefan pomarli.
— Nie, panie! Sefan nie umarł, moja żona tylko umarła.
— A zatem żyje?
— Tego nie wiem, panie.
— Ileż lat miałby teraz?
— Około dwudziestu pięciu, panie.
— Pamiętaj, że jesteś w świętem miejscu i mów prawdę! — upomniał wieśniaka kapitan, — więc ten Stefan żyje?
— Nie wiem tego panie, tak mi Panie Boże dopomóż! — oświadczył Dorowski.
— Jak możesz nie wiedzieć, skoro był ci oddany pod opiekę.
— Uciekł odemnie, panie.
— Czy stary Wołoch nic ci nie mówił o jego pochodzeniu?
— Nie, panie, nic! Zdaje mi się jednak, że Sefan był synem jakiejś znakomitej damy.
— Dlaczego lepiej nie czuwałeś nad nim?
— Sefan był nędzny, chory i wynędzniały, gdy Wołoch przyprowadził go do mnie.
— Ale wyzdrowiał?
— Wyzdrowiał, panie.
— Czy ci nigdy nie mówił, gdzie był przedtem.
— Nie, panie, nic nie wiedział! Był długo chory! Nic nie można się było od niego dowiedzieć. Bał się mojej żony.
— Czy żona twoja krzywdziła go?
— Na to nie pozwalałem, panie.
— Gdzież się podział Sefan? — zapytał kapitan.
— Pewnej nocy wyszedł i nie powrócił. — Nie znalazłem go panie! Nie wiem, co się z nim stało, ale sądzę, że w nocy wpadł do Wisły i utonął!
— Nie słyszałeś o nim nigdy?
— Nie panie, nigdy.
— A więc umarł, — szepnął Wychowski, — oto jest koniec całego zeznania.
Dorowski modlił się znowu przez chwilę, a potem zwrócił się do kapitana.
— Panie — zawołał — wyznałem Wszystko co wiem. Daruj mi życie!
— Nie myślisz przecież, że cię chcemy zamordować, — rzekł Wychowski, — wstań! jesteś wolny!
— Wolny? — pan mnie puszcza? — zawołał Borowski, całując płaszcz kapitana.
— Złożyłeś zeznanie, osiągnąłem mój cel, — rzekł Wychowski, — że nie znalazłem u ciebie Sefana nie twoja wina. Zginął... zapewne nie żyje! Nie potrzebujesz się mnie obawiać! Wstań i powróć do swoich towarzyszów.
Borowski zerwał się.
— Gdybym wiedział co jeszcze, panie, nie taiłbym przed tobą, bo jesteś dobry, — zawołał.
Następnie z kapitanem, który wynagrodził dzwonnika, wyszedł z kościoła.
Dzwonnik zagasił świece.
Szczególna nocna ceremonia była skończona.
Król oczekiwał Maryi Kazimiery z łatwym do pojęcia niepokojem.
Chwila decydująca nadeszła.
Otoczony świetnym orszakiem, w którym znajdował się książę prymas, stał król we wspólnym salonie łączącym apartamenta obojga królestwa i rozmawiał właśnie z prymasem.
— Będzie to pod każdym względem zajmujący wieczór, — mówił, — nietylko dlatego, że książę Aminow ukaże się na festynie ze swą małżonką, lecz także z innych powodów. Spodziewam się książę prymasie, że dzisiaj zobaczysz naszyjnik.
Prymas uśmiechnął się nieznacznie.
— Jestem bardzo ciekawy zobaczyć go, — odpowiedział.
Weszli paziowie królowej.
Marya Kazimiera ukazała się na progu.
Wyglądała prawdziwie jak królowa, pięknie i imponująco. Uśmiech przebiegał jej usta, oczy jednak były czerwonawe, jak gdyby płakała.
Król przystąpił do niej i podał jej rękę.
— Idziemy na salę balową, moja małżonko, — rzekł, — jeżeli się jednak nie mylę, to jesteś czegoś zmartwiona.
— Jestem bardzo wesoła i szczęśliwa, odpowiedziała królowa, — spodziewam się, że festyn będzie bardzo piękny i przyjemny.
W tej chwili król spojrzał na szyję królowej.
Miała naszyjnik.
— Dziękuję ci, pani, żeś spełniła moje życzenie i włożyła naszyjnik, — rzekł tak głośno, że stojący za nim książę prymas i inni panowie słyszeć musieli, — wszyscy są ciekawi go zobaczyć, więc zaspakajasz ogólną ciekawość.
Marya Kazimiera uśmiechnęła się.
— Powiedziałeś mi, najjaśniejszy panie, — odrzekła, — że to było twojem życzeniem, więc je z radością spełniłam.
Sobieski był zdumiony... nie mógł pojąć, jakim sposobem królowa dostała tajemniczy naszyjnik. Zdawało mu się to prawie cudem, wiedział bowiem, że niepodobna było zastąpić brakującego ogniwa, a jednak łatwo się przekonał, że łańcuch był całkowity i ten sam, który podarował królowej.
Podał swej małżonce rękę i udał się z nią i z orszakiem do sali festynowej, na której oczekiwała dwór jeszcze jedna zajmująca niespodzianka, ponieważ Sobieski był pewny, że oprócz niego nikt jeszcze nie widział małżonki ambasadora.
W salonach przybranych na ten wieczór z nadzwyczajnym przepychem, zebrali się już najznakomitsi i oczekiwali chwili przedstawienia księcia Aminowa.
Kanclerz Pac był także i rozmawiał z wojewodziną Wassalską, którą właśnie powitał.
— Zamiar Sobieskiego jest widoczny, — mówił z cicha do Jegiellony, — na przyjęciu ambasadora carskiego bardzo wiele zależy. Wszystkie jego plany byłyby zniweczone.
— A upadek jego byłby w takim razie niezawodny, — odpowiedziała Jagiellona, — zdaje się, że czycha on tylko na to, aby odnieść świetne zwycięztwo i zagarnąwszy władzę nieograniczoną, pomścić się nad swoimi nieprzyjaciółmi... Przymierze zawarte z cesarzem każę się tego domyślać.
Przymierze zostało wprawdzie zawarte, ale nic jeszcze nie jest zdecydowanem.
— Wojna jednak zdaje się zdecydowaną, panie kanclerzu.
— Pani wojewodzina w takich rzeczach zwykle jest lepiej odemnie zawiadomioną, — rzekł Pac, — zdaje mi się, że masz pani wszędzie usłużnych, którzy o wszystkiem donoszą.
— Wielki wezyr Kara Mustafa ma zamiar rozpocząć wojnę. Słyszałam, że zbiera ogromne siły, sam stanie na ich czele, — odpowiedziała Jagiellona.
— Stanowcza porażka Sobieskiego, pani wojewodzino, — szepnął kanclerz, — musiałaby sprowadzić jego upadek.
Odgłos trąb oznajmił ukazanie się w salonie królestwa.
— Nadchodzą, — szepnęła Jagiellona.
— A księcia ambasdora jeszcze nie ma.
— Może jest w orszaku Sobieskiego
— Nie sądzę, pani wojewodzino, ponieważ ma przybyć z małżonką, — odpowiedział kanclerz, — powiadają, że bardzo kocha swoją żonę i nie lubi jej opuszczać.
Jagiellona uśmiechnęła się.
— Dlatego zapewne nikt jej dotnd nie miał sposobności widzieć i poznać, — odrzekła.
— Słyszałem, że ma być bardzo piękną, ale mówią, że ma jakąś wadę we wzroku.
— Może zyzuje...
— Przekonamy się, pani wojewodzino.
— Ciekawa tylko jestem, — rzekła Jagiellona, — czy Marya Kazimiera będzie w naszyjniku.
— Nad wieczorem kuryer hrabiego Rochestera, miał przybyć do miasta, — odpowiedział kanclerz.
— Mówiłam z nim.... nie przywiózł oczekiwanego klejnotu.
— W takim razie królowa będzie bez naszyjnika.
— Wiadomo ci, panie kanclerzu, co to będzie znaczyło.
— Czy pani wojewodzina sądzi, że Sobieski chciałby wziąć na seryo tę sprawę?
— Wszystko tak każę przypuszczać! I nie mógłby inaczej postąpić ze względu na złe języki, odpowiedziała ze złośliwym uśmiechem pani Wassalska.
Królestwo weszli i powitani ukłonem przez obecnych, udali się do przeznaczonego dla nich tronu.
— Wielkie nieba! — szepnęła Jaiellona, gdy królowa przechodziła koło niej, — Marya Kazimiera ma naszyjnik!
— I to zupełny, — dodał kanclerz.
— To niepojęte! w tem chyba jakieś czary! Kuryer zawiadomił mnie, że hrabia Rochester nie mógł dostać naszyjnika, a jednakże....
— Może chciał zachować w tajemnicy, że przywiózł naszyjnik, — zauważył kanclerz.
— Nie, nie, w tem musi być coś innego. To tylko pewne, że Marya Kazimiera ma naszyjnik, a zatem zwyciężyła!
— Czyli mówiąc innemi słowy, pani wojewodzina doznała porażki w tej walce!
— Przegraliśmy!... Wszystkiegom się spodziewała, tylko nie tego, — szepnęła Jagiellona.
Wtej chwili dał się słyszeć głos marszałka dworu, który głośno oznajmiał przybycie gościa królewskiego, księcia Aminowa.
Wszystkich oczy z ciekawością zwróciły się ku wyjściu.
Książę Aminów wszedł prowadząc swą małżonkę i przez marszałka dworu przeprowadzony pomiędzy szeregiem gości do tronu królestwa. Król pragnąc szczególnie uczcić ambasadora carskiego, powstał i poszedł naprzeciw niemu.
Młody książę był ubrany wspaniale, na piersiach jego błyszczały ordery, a rękojeść szpady była wysadzana brylantami niezwykłej wielkości. Małżonka jego miała na sobie powłóczystą białą jedwabną suknię, uderzającą swą prostotą. Za to we włosach miała wpięty dyadem niesłychanej wartości.
Pomiędzy gośćmi powstało ogólne poruszenie, gdy Aminów prowadził koło nich swą małżonkę. Widać było największe zdziwienie na niektórych twarzach, nikt jednak nie wyjawiał się z tem, co go zadziwiło.
W tej chwili Jagiellona stojąca obok kanclerza Paca, ujrzała księcia i księżnę.
Dziwmy przestrach zdjął ją nagle.
— Co to jest? — szepnęła, — kanclerzu, czy mnie nie łudzi uderzające podobieństwo? Patrz, czy widzisz księżnę Aminow?
— Wszak to jest... nie, to niepodobna! — szepnął kanclerz, — to musi być złudzenie!
— Nie, nie, to ona! To ślepa niewolnica z Sziras! — rzekła wojewodzina.
— Niepodobna, pani. To tylko podobieństwo!
— Czyliż nie wadzisz, że jest ślepą?
— To dziwne, niepojęte!
— To ona, tak, to ona! — mówiła pani Wassalska drżącym głosem.
Tymczasem król powitał ambasadora, podał mu jedną a księżnie drugą rękę i poprowadził ich oboje do Maryi Kazimiery, która powstała.
— Witam cię, książę, — rzekła królowa, — i uważam za dobrą wróżbę, że cię możemy powitać na naszym dworze.
— Księżna Sassa Aminow! — rzekł król do Maryi Kazimiery, ciesząc się zawczasu niespodzianką, jaką dla niej będzie to spotkanie.
Sassa przystąpiła do królowej, która podała jej rękę.
— Sassa jest szczęśliwą, że może się zbliżyć do królestwa, u których tak chętnie przebywała, — rzekła księżna dźwięcznym głosem.
— A ja witam księżnę Sassę calem sercem! — rzekła królowa i w dowód szczególnej łaski pocałowała ją w czoło.
Król był także nadzwyczaj uprzej mym i serdecznym dla księżnej Sassy, co powszechnie zauważono.
Księciu Iwanowi podobało się to przyjęcie jego małżonki, pochlebiające jego dumie.
Zaczęły się przedstawienia, których sam król dopełniał.
Nagle, stając obok Sassy, która żywo rozmawiała z Maryą Kazimierą, zauważył na szyi księżnej taki sam starożytny naszyjnik, jaki miała jego małżonka! Dwa tylko takie naszyjniki istniały na świecie! Jeden miała na sobie królowa, a drugi Sassa!
Pojął jednak zaraz Sobieski, jak się stało. W naszyjniku Sassy brak było jednego ogniwa, co zręcznie pokryła kokardą.
Sassa zatem, ażeby ocalić królowę, ażeby oddalić od niej wszelkie niebezpieczeństwo, zamieniła z nią naszyjnik.
I teraz zatem znowu Sassa ukazywała się jak dobry anioł niosący szczęście i błogoslawieństwo.
Uczyniło to na królu głębokie, tkliwe wrażenie. Przypomniały mu się wszystkie zajścia dawniejsze i oto stała przed nim biedna, ślepa niewolnica jako księżna. Był przejęty dla niej uczuciem rzewnego przywiązania i cieszył się, że ją może wobec całego dworu szczególną łaską swoją zaszczycić.
Marya Kazimiera także z nadzwyczajną dobrocią traktowała Sassę. Wszyscy przyglądali się jej. Z ust do ust szła cicha wieść, że szary skowronek powrócił, że ślepa niewolnica z Szi ras jest małżonką carskiego ambasadora.
Łaska, jaką jej okazywali oboje królestwo, powszechnie dobre czyniła wrażenie.
Ogólna uwaga zwróconą była na Sassę. Wszystkim wydawało się cudem to, co widzieli. Zdarzało się wprawdzie nieraz, że wschodni książęta kupowali piękne niewolnice i pojmowali je za żony, ależ Sassa była skazana na porzucenie na pustyni.
— To ona! ona żyje! — zawołała Jagiellona do kanclerza Paca, — jak się to stało? czyż jej nie wyprowadzono na puszczę?
— Uczyniono to, pani! Jak się wydostała z puszczy, to dla mnie jest zagadką.
— Patrz, kanclerzu, jaką łaskę król okazuje swej niewolnicy!
— Przestała być niewolnicą!
— W moich oczach jest nią jeszcze!
— Nie pani! Jest małżonką ambasadora obcego, potężnego mocarstwa! — zauważył nieznacznie kanclerz Pac.
— Potrzebuję powiedzieć jej otwarcie, wobec zebranego dworu, żem ją poznała! — rzekła Jagiellona, nie mogąc zapanować nad swą nienawiścią i gniewem.
— Zdaje mi się, że wiele osób poznało ją także.
Jagiellona roześmiała się szyderczo.
— Kolej przedstawienia przychodzi na nas panie kanclerzu, — rzekła.
Sassa widocznie poznała głos swojej śmiertelnej nieprzyjaciółki. Zerwała się. Znać było, że ją przejmowało wzruszenie.
Książę prymas przyjął na siebie przedstawienie ambasadorowi innych osób dworu, król tymczasem z kilkoma stojącymi przy nim generałami rozmawiał o blizkiej wojnie.
Straszne przeczucie odezwało się w duszy Sassy... czuła że bolesne upokorzenie czeka ją od jej prześladowczyni.
Wojewodzina Wassalska została przedstawioną ambasadorowi.
Książę Aminow, nie domyślając się, że ma przed sobą śmiertelną nieprzyjaciółkę swej żony, rzekł do niej parę uprzejmych wyrazów.
W tej chwili Jagiellona nie mogła już panować nad swą nienawiścią.
— Jakto? — rzekła głośno, — więc to małżonka księcia? Ależ to chyba omyłka! To ślepa niewolnica Sassa!
Słowna te sprawiły nadzwyczajne wrażenie. Jagiellona wypowiedziała głośno, co wielu myślało po cichu.
Sassa zwróciła się do swej nieprzyjaciółki.
— Pamiętam o tem, żem była niewolnicą z Sziras, pani wojewodzino, — rzekła, — ale teraz jestem małżonką księcia Aminowa...
— Dosyć, — rzekł książę blady z gniewu, — nie mogę zostać dłużej w towarzystwie, w którem od podobnych zaczepek nie jest wolną! Chodź, Sassa! Książę Iwan ujął rękę swojej małżonki.
Niepodobna opisać wrażenia, jakie ta scena wywołała na obecnych.
— Co się stało? — zapytał król.
Jagiellona patrzyła szyderczo na ambasadora i jego pozbawioną wzroku małżonkę.
— Ma słuszność książę, — rzekła do kanclerza, — ślepa niewolnica nie jest na miejscu w salonach, w których niegdyś śpiewała.
— Mój Boże... co się stało? — zapytała Marya Kazimiera, widząc, że książę Iwan z małżonką zbliża się do niej.
— Najjaśniejsza pani raczy pozwolić, że się oddalę, — rzekła księżna.
Sobieski nie posiadał się z gniewu, gdy mu powiedziano o tem co zaszło.
Zwrócił się do księcia Aminowa, chcąc go nakłonić, aby nie opuszczał festynu, książę jednak przeprosił króla imieniem swojem i małżonki i oświadczył, że jest zmuszony opuścić festyn.
— To niesłychane! — rzekł król do tych, co go otaczali, — kraj drogo przy płacić może tę niedelikatność!
Większa część obecnych podzielała oburzenie króla i królowej, tylko zwolennicy Jagiellony i kanclerza cieszyli się z tego, co zaszło.
Sobieski miał słuszność! Wojewodzina Wassalska popełniła czyn nietylko niedelikatny, ale w najwyższym sto pniu niebezpieczny, gdyż wiadomo było powszechnie, że książę był ulubieńcem swego monarchy i że od rad i wpływu ambasadora Aminowa zależała przyszła przyjazna lub nieprzyjazna postawa państwa.
Królestwo w gniewie i oburzeniu opuścili zaraz po tem zajściu salony.
Tej jeszcze nocy ambasador kazał pakować kufry i przygotować powozy podróżne. Był niesłychanie oburzony przykrością, jaką wyrządzono jego kochanej, łagodnej, anielskiej małżonce. Nie chciał ani godziny dłużej pozostać w mieście i jeszcze przed świtaniem opuścił z Sassą i służbą Warszawę.
Noc zapadła nad starożytnym zamkiem warszawskim. Była to noc po festynie, który książę Aminow ze swą małżonką w gniewie opuścił.
Do małej bocznej bramy zamkowej, przez którą tylko senatorowie przechodzić mieli prawo zbliżyła się dama osłonięta długim ciemnym welonem.
Halabardnik stojący przed bramą przystąpił do niej.
— Czy kanclerz jest już w sali senatu? — zapytała dama uchylając welonu.
Halabardnik poznał wojewodzinę Wassalską.
— Tak jest, dostojna pani, — odpowiedział, — marszałek Połubiński i książę Ostrogski są także.
Jagiellona zapuściła welon i weszła na korytarz a następnie na schody.
Tymczasem w innej części zamku król udał się do swego pokoju, załatwiwszy jeszcze o tej późnej godzinie z kilkoma radcami niektóre sprawy państwa.
Tatar Iszym Beli otworzył drzwi sypialni i swoim zwyczajem położył się przed niemi, gdy Jan Sobieski wszedł do słabo oświetlonego pokoju.
Król był sam. Usiadł na kanapie. Zajścia ubiegłej nocy przesuwały się w jego umyśle.
Widocznem było, że Sassie było przeznaczonem odegrać wielką rolę w jego życiu.
Teraz wielkie niebezpieczeństwo groziło jemu samemu i całej Polsce. Małe przyczyny sprowadzają częstokroć wielkie skutki! Obrażające, pogardliwe znalezienie się Jagiellony względem małżonki księcia, mogło mieć nieobliczone następstwa, ponieważ książę oddalił się zagniewany.
Gdyby skłonił swojego władcę, którego był ulubieńcem i powiernikiem do połączenia się z Turkami przeciwko Polsce i Austryi, w takim razie partya stałaby się bardzo nierówną.
Czoło Sobieskiego zachmurzyło się wkrótce jednak powróciła na nie pogoda...
Wspomniał o Sassie.
Wiedział, że wiernie przywiązaną jest do niego i że cobądźby zaszło, może na nią liczyć.
— Sassa, — myślał, uczyni wszystko, aby odwrócić od Polski nieszczęście.
Ta myśl uspokoiła go.
Obraz ślepej niewolnicy z Sziras stał przed jego oczyma, które się powoli zamknęły.
Obraz Sassy we śnie towarzyszył śpiącemu.
Widział ją przed sobą, patrzącą na niego. Słyszał jej łagodne, do serca przenikające wyrazy: “Mój dostojny panie!” które niegdyś tak często do niego mówiła.
Nagle wydało mu się, że ślepa niewolnica zniknęła w tłumie krzyczących i narzekających ludzi, których trawił głód.
Był to okropny widok. Ludzie ci Z pozapadanemi oczyma wołali chleba.
Sassa dzieliła między nich co miała, a ludzie ci całowali kraj jej szaty.
Gdzież się znajdował król Sobieski? co znaczył ten sen?
Wydało mu się, że ktoś pochwycił go za rękę.
Obudził się.
— Lampa, która przedtem paliła się w pokoju, była zgaszona. Przez okno tylko dochodziło słabe światło zmroku.
Sobieski czuł, że go ktoś obudził, że ktoś trzymał go za rękę.
Wpatrzywszy się, dojrzał niewyraźne zarysy ciemnej postaci.
— Chodź ze mną, Janie Sobieski! dał się słyszeć głos grobowy.
Teraz dopiero król poznał tajemniczego mnicha, który mu się nieraz ukazywał.
— To ty, zagadkowy, dobry starcze, — rzekł wstając, — nie chcę badać kto jesteś, nie chcę ci przeszkadzać w twem tajemniczem ale zacnem działania? Czego chcesz odemnie? Po tu przyszedłeś?
— Chodź ze mną! — powtórzył mnich głosem stłumionym przez kaptur, którym miał okrytą głowę, — nie wahaj się ani chwili, chodź!
— Prowadź mnie gdzie chcesz! Wiem, że mi jesteś życzliwy i że ci ufać mogę! Nie o wielu mogę to powiedzieć! Wiesz tak dobrze jak ja, że na dworze niewielu mam wiernych stronników.
— Nie budź swego Tatara, Janie Sobieski! Nie potrzeba nam światła! — rzekł stary mnich, gdy król chciał obudzić Iszyma Beli, — tym razem nikt ci towarzyszyć nie może! Idzie tu o wielką tajemnicę! Chodź!
Tajemniczy starzec poprowadził króla za rękę do małych drzwi ukrytych w obiciu, które otworzył. Znał on doskonale miejscowość. Z całą pewnością prowadził króla przez wązki ciemny korytarz.
— Dokąd idziemy? — zapytał Sobieski po niejakim czasie, gdy do zupełnie innego pawilonu zamku przybyli.
— Nie mów nic, — szepnął stary mnich, — zaraz dowiesz się wszystkiego.
Wkrótce przybyli do ciemnego pokoju.
Królowi zdawało się, że się znajduje w jednym z pokoi przeznaczonych dla senatu.
W tej drwili echo pomieszanych głosów doszło do jego ucha.
Stary mnich doprowadził go przez ciemny pokój do drzwi, przez których szparę przebijało się światło.
Teraz król mógł wyraźniej słyszeć i rozpoznać mówiących.
Nie mylił się! Znajdował się w sąsiedztwie sali senatorów! słyszał ich rozmowę, oraz głos jakiejś kobiety.
— Ty albo oni! — szepnął do niego tajemniczy mnich, — słuchaj co mówią i uchwalają, zniszcz swoich wrogów i zdrajców!
Było tak ciemno w pokoju, że Sobieski nie mógł widzieć stojącego przy sobie mnicha. Sięgnął do niego ręką, nie było jednak nikogo, mnich się oddalił.
— Wszystkie przygotowania ukończone, — mówił kanclerz Pac, — mój brat, hetman, wyrusza potajemnie, ażeby objąć naczelne dowództwo! Marszałek Połubiński ogłosi tegoż dnia, że ma się odbyć wybór nowego króla, a książę Ostrogski zbierze ludzi wpływowych około siebie!
— Jana Sobieskiego mnie pozostawcie! — zawołała Jagiellona, — ręczę wam życiem za to, że wszyscy magnaci poddadzą się waszej woli, gdy Jan Sobieski padnie! Mnie go oddajcie... osiągniecie za to najwyższą władzę! Wy trzej jesteście kierownikami państwa! W waszych rękach spoczywa wszystko!
— Słyszeliście słowa wojewodziny, która wiernie z nami trzyma, moi przyjaciele, — mówił kanclerz dalej, — z chwilą, w której Sobieski padnie, senat przestanie istnieć, a miejsce jego zajmie rada najwyższa z nas trzech złożona!
— Zgoda! — zawołał ponury książę Ostrogski, — gdy Jan Sobieski padnie, powierzymy tron księciu, który będzie musiał poddawać się bezwarunkowo naszej woli!
— A wtedy losy Polski będą w naszych rękach, panowie i przyjaciele, — rzekł marszałek Połubiński, — śmierć Janowi Sobieskiemu!
— Jesteśmy zatem jednomyślni, — zakonkludował kanclerz Pac zadowolony, — trzeba tylko oznaczyć dzień...
— Po co zwlekać? — zapytał książę. Ostrogski, — zaraz następnej nocy przystąpmy do dzieła! Im prędzej działać będziemy, tem większą niespodzianką będzie dla wszystkich to, co zajdzie! I fakt będzie dokonany, nim jeden głos zdoła się odezwać przeciwko naszym zamiarom!
— Więc następnej nocy! — zawołał kanclerz Pac.
Król słyszał wszystko, był niewidzialnym świadkiem całego sprzysiężenia, i przybył właśnie w porę, ażeby obalić tych, którzy czychali na jego tron i życie.
Następnej nocy byłoby już za późno. Tajemniczemu mnichowi zawdzięczał to, że mógł uprzedzić plany swoich nieprzyjaciół.
Chwilę tylko zastanawiał się co ma zrobić.
Wyszedł z pokoju, w którym się znajdował i udał się na odwach.
Kapitan Wychowski wyszedł naprzeciw niego.
— Chodź ze mną kapitanie, z silnym oddziałem zaufanych ludzi, — rozkazał, — wybierz z mojej przybocznej straży takich, na których wierności z pewnością możesz polegać.
Wychowski zdziwił się tym rozkazem.
Następnie pójdziesz ze mną do pawilonu, w którym się znajduje sala senatu, obsadzisz salę ze wszystkich stron i będziesz czekał na dalsze rozkazy.
Wychowski był posłuszny, chociaż czuł niebezpieczeństwo tego rozporządzenia. Członkowie senatu byli nietykalni. Król spełnił czyn ryzykowny, używając przeciw nim siły.
Kapitan nie pomyślał jednak nawet o sprzeciwieniu się woli króla, który poszedł do pawilonu senatorskiego, lecz spełnił jego rozkaz i obsadził salę pocichu.
Gdy król ukazał się w przedpokoju w którym znajdowała się straż i służba senatu, nagłe jego przybycie wywołało niepodobnie do opisania zdziwienie.
— Z drogi! — rzekł rozkazująco i przystąpił do drzwi, prowadzących do sali, nim którykolwiek ze służących zdołał oznajmić jego przybycie.
Kanclerz Pac spisawszy dokument zawierający uchwały sprzysiężonych, odczytał go i podał obecnym do podpisu.
Wtej chwil otworzyły się drzwi.
Król wszedł na salę.
Jagiellona blada z gniewu cofnęła się.
Kanclerz i dwaj spiskowcy zerwali się z miejsc.
— Jesteście więźniami, stanu, — rzekł król silnym, donośmy m głosem, — wszyscy jak tu jesteście udacie się do więzienia!
— Jesteśmy nietykalni! — zawołał książę Ostrogski.
— Byliście, ale skoro sami uchwalacie zniesienie senatu, przestajecie korzystać z przywilejów senatorskich i jesteście zdrajcami stanu!
To mówiąc król przystąpił do stołu i zabrał papier, na którym były spisane i podpisane powzięte uchwały.
Połubiński stał nieporuszony, książę Ostrogski i Pac dobyli szabel, pragnąc przemocą wydrzeć dokument królowi.
— Poddajcie się i złóżcie broń! — rozkazał król, w przeciwnym razie użyję siły.
— I wy pozwolicie się uwięzić? — zawołała Jagiellona drżącym głosem.
I przystąpiwszy do osłupiałego z przerażenia Połubińskiego wyrwała z pochwy jego szablę.
— Za mną, senatorowie! — zawołała, — tej jeszcze nocy wykonajmy nasze zamiary!
— Ani kroku dalej! — krzyknął król klaszcząc w ręce.
Drzwi otworzyły się. Wszedł kapitan Wychawski na czele straży.
— Kapitanie Wychowski! — rzekł król — na mocy mojej królewskiej władzy, rozkazuję ci aresztować tych ludzi, którzy jednocześnie zostają pozbawieni swoich tytułów i dostojeństw. Zamkniesz ich w osobnych celach, gdyby się opierali użyj siły! Całą odpowiedzialność biorę na siebie! Przed celami więźniów postawisz podwójne warty! Wojewodzina Wassalska ma być uwięziona w swoim pałacu, również pod strażą!
Wychowski przystąpił do kanclerza Paca.
— Sądzę, że mnie pan zmuszać nie będziesz do użycia siły, — rzekł, — proszę o pałasz!
Drżąc z wściekłości kanclerz spełnił żądanie.
— Ten gwałt niesłychany nie pozostanie bezkarnym, — rzekł — protestuję przeciwko niemu imieniem senatu!
— Przyłączam się do tego oświadczenia! — dodał marszałek Połubiński.
— A ja, na prochy moich przodków, domagam się śledztwa i kary, — dodał Ostrogski.
Wychowski odebrał im broń.
— Panią wojewodzinę proszę za mną, — dodał do stojącej dumnie i wyniośle Jagiellony.
Król trzymał ciągle w ręku potępiający uwięzionych dokument.
Wychowski wyprowadził więźniów do przedpokoju, gdzie ich otoczyła straż.
Król opuścił salę senatu i udał się do swoich apartamentów, gdzie tej nocy jeszcze podpisał rozkaz aresztowania hetmana Paca.
Był to krok niebezpieczny, lecz nieodzowny.
— Wy albo ja! — mówił do siebie — ale mam tu w ręku wasz wyrok! Przybyłem w samą porę, aby zniweczyć wasze plany. Wiedziałem dawno, że mnie nienawidzicie, ale dopiero teraz udało mi się dostać dowód waszej zdrady. Mieliście się za nietykalnych, ale nietykalność ustała wobec tak jawnego dowodu. To pismo decyduje o wszystkiem!
W ustronnem miejscu wybrzeża Wisły kilku ludzi pracowało nad ściąganiem do wody kłód drzewa i wiązaniem z nich tratew.
W liczbie tych półnagich, ogorzałych od słońca robotników, znajdował się także wieśniak Borowski, który puszczony przez kapitana wrócił do swoich towarzyszów.
Nad wieczorem Borowski opuścił wybrzeże i udał się do lasu, z którego spuszczano drzewa.
Zastał tam kilku drwali, poszedł z nimi do pobliskiej karczmy i pozostał tam do wieczora.
Księżyc przyświecał jasno, gdy Borowski opuścił karczmę, ażeby powrócić na wybrzeże i ubożyć się spać w wiklinie.
Szedł bez żadnej obawy. Chociażby go raz jeszcze powołano do złożenia zeznania, nie poczuwał się do żadnej winy, a przekonał się, że nie czychano bynajmniej na jego życie.
W drodze myśl jego padła jakoś na dawnego wychowańca, Stefana. Mówił sobie, że gdyby go miał w domu, byłby może od kapitana Wychowskiego dostał znaczną nagrodę, zrozumiał bowiem, że o tego Stefana coś bardzo kapitanowi chodziło. Nie wiedział wprawdzie o co szło właściwie, nie wiedział również czyim synem był rzeczywiście Stefan, którego stary sługa przyprowadził doń niegdyś w wielkiej tajemnicy, ale był przekonany, że gdyby go miał i zręcznie wziął się do rzeczy, to mógłby otrzymać znaczną sumę.
Zajęty temi myślami Borowiki dostał się na drogę, po obu stronach której rosły niezbyt wysokie krzaki i którą jasno oświetlał księżyc.
Mogła to być blisko północ. Na bagniskach ciągnących się po obu stronach drogi przebywało rozmaite ptactwo, którego niemiłe krzyki zapełniały powietrze.
Nagle wydało się Borowskiemu jakby dochodził do niego jakiś dźwięk stłumiony, od krzyków ptactwa nocnego zupełnie odmienny.
Stanął i słuchał.
Czyżby się mylił?... Nie!... Ten sam dźwięk dał się słyszeć po raz drugi. Był to wyraźny głos człowieka wołającego pomocy.
Czyżby komu na trzęsawisku przytrafiło się nieszczęście?
Ludzie rzadko zapuszczali się w te strony, daleko bowiem ztamtąd było do drogi głównej i do miejsc zamieszkałych.
Dorowski był przesądny. Przeżegnał się w obawie, czy zły duch nie czycha na jego zgubę, chcąc go zwabić na trzęsawisko.
Szedł zatem spokojnie dalej nie troszcząc się o głos słyszany.
Szczególna rzecz jednakże, głos ten zdawał się iść za nim!
Gdy uszedł kilka kroków stał się jeszcze wyraźniejszym i bliższym.
Podobny był do jęku umierającego człowieka.
Dorowski odmówił modlitwę i stanął.
Krzaki i zarośla nie pozwalały mu widzieć daleko.
Przystąpił do krzaka, rozłożył jego gałęzie otworzył sobie dalszy widok.
W niewielkiej odległości w pośród porosłego wysoką trawą i sitowiem trzęsawiska stała stara, niska, krzywa wierzba.
U grubej gałęzi wierzby, dochodzącej prawie do ziemi, wisiało coś czego Dorowski dokładnie nie mógł rozpoznać.
Czy to był człowiek, czy jaka nadludzka istota?
Głos, który do niego dochodził wydawała widocznie ta istota, a pod drzewem, jak po chwili Dorowski zauważył, coś poruszało się.
Czy to była pokusa, ażeby go zwabić, na zgubę?
Ponieważ księżyc świecił jasno, Dorowski nabrał odwagi i postąpił ku starej wierzbie.
Nogi jego miejscami zapadały aż po kostki w miękkie trzęsawisko.
Dorowski miewał często do czynienia z bagniskami na wybrzeżu Wisły, był więc z takiemi przemokłem! gruntami obeznany.
Szedł zatem dalej i nagle w miejscu, w którem przedtem zauważył coś poruszającego się, dostrzegł konia do połowy zapadłego W bagnisko i zapadającego coraz bardziej, wskutek wysileń, jakie czynił, ażeby się wydobyć.
Dzikie chrapanie przestraszonego zwierzęcia czyniło przerażające wrażenie, jednakże uwaga Dorowskiego była w tej chwili bardziej zwrócona na człowieka, który się dotychczas trzymał gałęzi, ale teraz straciwszy siły i przytomność puścił ją i już prawie po pas pogrążył się w trzęsawisku.
Dorowski dobrnął jak mógł do niego i zauważył, że człowiek ten miał rude włosy i czerwoną bluzę.
Silny wieśniak stanąwszy na korzeniu jakiegoś drzewa, zabrał się zaraz do podania pomocy nieszczęśliwemu.
Ginący ostatkiem sił pochwycił podaną sobie rękę i Dorowskiemu udało się nareszcie wyciągnąć go z bagniska.
Przesądny wieśniak doznawał jednak wcale nieprzyjemnego uczucia, bo czerwone ubranie i rude włosy ocalonego, którego niósł na plecach nasuwały mu myśl, że się zadał ze złym duchem.
Mimo to nie rzucił go, lecz brnąc przez bagno z niezmiernym trudem doniósł go do twardej drogi.
Następnie powrócił do konia. Przybył jednak zapóźno. Ciężkie zwierzę już tonęło, gdyż w miejsce, które wytłoczyło swoim ciężarem, napłynęła woda.
Nawet z najwuększem narażeniem własnego życia Dorowski nie mógłby był ocalić biednego konia, musiał więc porzucić tę myśl.
Powrócił do ocalonego człowieka, który leżał nieruchomy na drodze.
Ukląkł przy nim i przypatrzył mu się dobrze.
— Hm! — szepnął, — cały czerwony! Co to za szczególny człowiek! Zdaje się, że już nie żyje!
Nagle, przyjrzawszy się lepiej nieznajomemu, drgnął.
— Co to jest? — mówił półgłosem, — wygląda prawie ta jak... nie, to nie może być... Stefan gdyby żył, toby tak musiał wyglądać....
Pochylił się jeszcze bardziej. Czerwony Serafan leżał nieruchomy przed nim.
— Wygląda jakby, już nie żył, — mówił Dorowski, — Sefanie, czy to ty? czy ty żyjesz jeszcze?....
Czerwony Sarafan nie odpowiadał i nie poruszał się.
— Stefan... tak, tak musiałby wyglądać! Muszę się przekonać.
Rozpiął czerwoną bluzę obumarłego.
Na piersiach ujrzał mały medalik na łańcuszku. Była to relikwia, którą poznał natychmiast.
Klasnął w ręce.
— To on! to Stefan! Znalazłem Stefana! — zawołał, — ależ to chyba cudem! Czy on jednakże będzie żył? Stefanie! obudź się! To ja cię wołam! Czy mnie nie poznajesz?
Czerwony Serafan, czyli Stefan, jak go wieśniak nazywał, nie dawał znaku życia.
Dorowski wziął go na barki i poniósł.
Czerwony Sarafan był wprawdzie chudy, dźwigać go jednak w ten sposób nie było łatwo.
Nad ranem dopiero Borowski zawlókł się na miejsce, na którem jego towarzysze już powstali i zamierzali odpłynąć z tratwą.
— He... a co to tam masz? — zawołali spostrzegłszy go, — kogoż to dźwigasz?
— Czarta sobie przyniósł na karku, — rzekł jeden z flisów.
Borowski stękając przybliżył się.
Zaniósł obumarłego Sarafana na tratwę i złożył go na wiązce słomy.
Inni flisacy przystąpili do niego.
— To Czerwony Sarafan! — rzekli niektórzy, — Dorowski znalazł Czerwonego Sarafana!
— Nieżywego, — dodali inni.
— Dajcie mu trochę wódki, — zaproponował jeden.
Dorowski usłuchał tej rady. Zwilżył wódką wargi obumarłego i potarł nią jego skronie.
Czerwony Sarafan otworzył oczy i dzikim wzrokiem spojrzał dokoła.
— Żyje! zawołali flisacy.
— Stefanie! — rzekł Borowski do leżącego na słomie, — Stefanie.
Czerwony Sarafan spojrzał na Dorowskiego wielkiemi oczyma. Następnie oczy jego zamknęły się.
Zasnął głęboko, ale oddychał wyraźniej była nadzieja utrzymania go przy życiu.
— Pozwól mu spać, — mówili flisacy, — czy chcesz go zabrać z sobą Dorowski?
Czy myślicie, że go tutaj zostawię? — odpowiedział wieśniak, — zabiorę go do mojej chaty.
Flisacy odwiązali tratwę od brzegu i odepchnęli na środek rzeki, aby z biegiem wody płynęła.
W ciągu dnia Borowski często zaglądał do Czerwonego Sarafana, który obudził się wprawdzie, ale nie mógł się poruszać, i zaniósł go do swojej chaty, gdzie złożył go na sienniku i przykrył kołdrą.
Pozostał przy nim. Stefan widocznie nie poznawał go jeszcze i nie wymówił dotąd ani słowa. Jednak medalik, który miał na piersiach, a który Borowski byłby poznał pomiędzy tysiącem innych, nie pozwalał wieśniakowi wątpić, że znalazł swego wychowańca.
Mogło to mieć dla niego nieobliczone następstwa, gdyż kapitan Wychowski w dziwny sposób wypytywał się o Stefana.
Czerwony Sarafan leżał nieruchomy. Dorowski siedział przy nim, wparłszy głowę na ręku i patrzył na niego.
Nareszcie nad ranem śpiący czy obumarły poruszył się.
Dorowski pochylił się ku niemu.
— Stefanie! — rzekł, — czy mnie nie poznajesz?
Czerwony Sarafan spojrzał znowu na niego szeroko rozwartemi oczyma i zaczął się rozglądać po izbie.
— Stefanie! czy mnie nie poznajesz? — powtórzył wieśniak.
Choremu pytanie to i miejsce, w ktorem się znajdował, nie zdawało się przyjemnem.
Nie wydał żadnego głosu. Był może zbyt słaby jeszcze.
Następnie skrzywił się i roześmiał z cicha swoim sposobem.
— Czy nie widzisz gdzie jesteś? — mówił Dorowski dalej, — dlaczegoś ty uciekł wtedy, dawno temu, odemnie?.... No, ale teraz cię znalazłem!
Czerwony Sarafan nie czuł widać wielkiego przywiązania do swojego opiekuna, mimo to jednak skinął mu zlekka głową i podał rękę.
— Cieszę się, żem cię znalazł i że żyjesz, Stefanie, — rzekł wieśniak, — teraz zostaniesz przy mnie.
Czerwony Sarafan wstrząsnął głową i roześmiał się„ ale jeszcze słabo i cicho.
— Muszę iść w świat, — rzekł.
— Gdzieżeś tak długo był, Stefanie?
— To tu, to tam.
— I teraz nie chcesz tu zostać?
— Nie, nigdy!
Nie była to pożądana odpowiedź dla Dorowskiego, który myślał o nagrodzie jaką otrzyma za znalezienie swego wychowańca. Czerwony Sarafan mówił otwarcie, że nie mógłby wytrzymać na jednem miejscu.
Gdy wycieńczony chory zasnął znowu, Dorowski zaczął zastanawiać się, co ma zrobić i postanowił skorzystać z tego czasu przez który Sarafan nie mógł się oddalić. Gdyby się zaraz teraz udał do Warszawy, odszukał kapitana i zapytał: “Co mi pan dasz, jeżeli panu dostarczę Stefana?” to mógłby się spodziewać znacznej nagrody.
Jeszcze pożyteczniejszem wydało się Dorowskiemu, żeby się mógł sam dowiedzieć o pochodzeniu Stefana. Niebyło wątpliwości, że musiało to mieć jakieś znaczenie. Gdyby stary Wołoch żył jeszcze, Dorowski byłby się za pewne coś od niego dowiedział.
Kto byli rodzice Stefana?
Musiały to być jakieś wysoko położone osoby.
Dlaczego jednak stary sługa zamienił wówczas i uprowadził chłopca? Dlaczego rodzice doprowadzili go do tak nędznego stanu? A może to wszystko było dziełem Wołocha?
O tem wszystkiem trzeba się było dowiedzieć.
Dorowski widział, że chory Stefan leży nieporuszony.
Wstał po cichu i poszedł ku drzwiom.
Otworzył je ostrożnie i wyszedł na pole. Następnie zamknął za sobą drzwi. Zamku one nie miały tylko zasuwę z wewnątrz, nie było zatem można zamknąć chorego.
Dorowski przez chwil kilka stał zamyślony na dworze.
Gdyby Stefan oddalił się podczas jego podróży do Warszawy?
W takim razie znów wszystko byłoby straconem!
Jednakże gdyby go wziął ze sobą?
I to nie było możebnem, bo gdyby nawet powoli dowlókł się z nim do Warszawy, to przynosząc go zaraz, straciłby całą nagrodę jakąby mógł otrzymać za jego wyszukanie.
— Teraz jeszcze nie może odejść, — pocieszał się Dorowski, — jest zanadto słaby. Jeżeli się pośpieszę, to będę mógł jeszcze na czas powrócić.
Z tem postanowieniem Borowski oddalił się od chaty, pozostawiwszy w onej Czerwonego Sarafana śpiącego.
Leżał on na sienniku przykryty kołdrą. Przy nim stały naczynia z wodą i wódką i leżał cicho.
Nie widział tego jednak, nie jadł i nie pił. Był tak wycieńczony, że potrzebował przedewszystkiem snu, długiego pokrzepiającego snu.
Być może, że Dorowski wróci jeszcze na czas z Warszawy i znajdzie go w swojej chacie.
Niesłychana ambicya Kara Mustafy, pięcie się jego do najwyższej władzy, oddały go zupełnie, jak widzieliśmy, w ręce indyjskiego kapłana, owego strasznego człowieka, który wyzyskiwał tylko wezyra do swoich celów.
Gdy wywrócenie kaiku nie doprowadziła Mustafy do jego celu, Allaraba przybył do jego pałacu.
— Nie zwlekaj potężny i mądry baszo, — rzekł do wielkiego wezyra, który go przyjął we wspaniale przybranej komnacie, — stań na czele pułków. Śpieszę do ciebie, bo straszne niebezpieczeństwo wisi nad twoją głową, które możesz odwrócić opuszczając Stambuł na czele wojska i wyruszając w pochód.
Wiadomo ci, że pułki już po części opuściły Stambuł, kapłanie, — odpowiedział Kara Mustafa, — słudzy moi przygotowali już do drogi moje namioty, skarby i harem. Mogę w każdej chwili wyruszyć do pułków.
— Więc uczyń to wielki baszo! Stojąc na czele wojska staniesz się potężnym i nikt się nie poważy podnieść ręki na ciebie! Gdy będziesz na czele niezwalczonej armii i odniesiesz zwycięztwo, będziesz mógł zasiąść na tronie sułtana, gdyż pułki będą cię ubóstwiały, — mówił Allaraba dalej, — ja sam z mojemi namiotami towarzyszyć ci będę w, twoim zwycięzkim pochodzie, ażeby być zawsze blisko ciebie i módz odpowiadać na twe pytania.
— Pod Adryanopolem odbędę przegląd wojska, i spodziewam się zastać cię tam, kapłanie, — odpowiedział Kara Mustafa.
Tej samej nocy jeszcze z licznym orszakiem opuścił miasto, w towarzystwie długiego szeregu swych sług i niewolników, koni i lektyk, namiotów i kosztowności.
Był on tak dalece przekonany, że odniesie zwycięztwo, że lekceważył potęgę książąt chrześciańskich, z którymi stanąć miał do boju. W duchu chciwy Mustafa zagarniał już wszystkie skarby i bogactwa swych nieprzyjaciół i widział się wchodzącego w bramy Wiednia jako zwycięzca.
Sułtan Mohamed IV nakłoniony został przez swego wielkiego Wezyra do przedsięwzięcia tej wojny. Był to władca słaby, bez popędów wojowniczych, oddany nad miarę zmysłowym uciechom i myśliwstwu i nie lubiany przez naród. Planowi Kara Mustafy strącenia go z tronu sprzyjały zatem okoliczności, byleby tylko stanął na czele wojowniczych janczarów. W tym celu starał on się pozyskać sułtana dla swoich wojowniczych planów, zapewniając go, że przez tę wojnę nietylko naród sobie pozyska, ale nadto uczonych w prawie, którzy mu byli niechętni, upokorzy, a janczarów, których się lękał, bo już kilku jego przeciwników z tronu strącili i zamordowali, będzie mógł rozwiązać lub zreorganizować.
Oprócz tego przedstawił mu Kara Mustafa, że z powodu wojny może rozpisać sursat, powszechny podatek pogłówny, który przyniesie niesłychane sumy.
Podobnymi środkami Mustafa pozyskał także dla projektu wojny sułtańską matkę, która miała największy wpływ na swego syna i naczelnika duchowieństwa. Najgłówniejszą zaś rzeczą było, że janczarowie domagali się wojny i że nie śmiano opierać się ich woli.
Układy z Austryą zostały zerwane, gdy hrabia Caprava odrzucił propozycye tureckie jako niepodobne do przyjęcia.
Przy drzwiach seraju wywieszono znak wojny, ogon koński, i niezliczone pułki tureckie wyruszyły w pole pewne zwycięstwa, ponieważ jeszcze nigdy nie widziano zgromadzonej tak licznej armii.
Kara Mustafa wiedział dobrze, że ma wrogów na dworze sułtana. On, który, jak widzieliśmy, stracił i zamordował poprzedniego wielkiego wezyra, ażeby stanąć u steru, nie mógł nie wiedzieć, że i inni mieli zamiar postąpić z nim tak samo.
Zawistni zasłaniali się sułtanką matką i donosili jej różne rzeczy na Kara Mustafę a ona z trwogą o syna śpieszyła z tem do niego.
Sułtan przyjął swą matkę sam w małym wspaniale przybranym salonie i zauważył zaraz, że była bardzo wzburzona.
Przystąpiła ona do syna i uklękła przed nim.
— Jeszcze wszystko jest w twych rękach, sułtanie, — rzekła, — jeszcze możesz od swej głowy odwrócić niebezpieczeństwo, którem Kara Mustafa ci zagraża, stając na czele janczarów, na których polegać nie można, a którzy trzymają z nim, bo ich chce prowadzić na wojnę.
— Czegóż się obawiasz, Walido? — zapytał sułtan, zapraszając matkę, aby usiadła na sofie.
— Obawiam się najstraszliwszych następstw, drżę o ciebie, sułtanie, — odpowiedziała sułtanka matka, — Kara Mustafa czycha na twoje życie i tron.
Sułtan przeląkł się.
— Zkądżeś przyszła do tego przypuszczenia, Walido? — zapytał.
— Nie ufaj Mustafie, sułtanie! Przewrócenie kaiku było jego dziełem! Wierni słudzy mi to donieśli! Kara Mustafa chciał cię utopić! Ale Ałłach pokrzyżował jego zbrodnicze plany i ocalił cię, ażebym nie umarła z żalu.
— Czy mówisz prawdę, Walido?
— Nie wątp o prawdzie moich słów. Któż bardziej czci i kocha cię nademnie?... Ja drżę o ciebie.
— I sądzisz, że to sam Kara Mustafa wywrócił kaik?
— Było to jego dziełem, sułtanie! Nie wahaj się ani chwili dłużej, ocal się od niebezpieczeństwa, które ci grozi! Zabij go, usuń i postaw seraskiera Ibrahima na jego miejscu! Jeszcze jest czas!
W duszy drżącego o swe życie sułtana rzuconem było ziarno podejrzenia. Uwierzył słowom swojej matki.
— Jeśli nie usuniesz niebezpiecznego, chciwego krwi, ambitnego Mustafy, sułtanie, — mówiła dalej, — to nie będę miała spokojnej chwili! Drżę o ciebie, bo znam jego plany! Pokrzyżuj je, jeszcze jest czas, jeszcze masz moc to uczynić! Poślij mu wyrok śmierci, nim opuści Stambuł i stanie na czele wojska!
— Dobrze! Pójdę za twą radą, Walido! Przyślij tu seraskiera, dam mu rozkazy, — oświadczył sułtan.
— Dziękuję ci na klęczkach za to postanowienie, sułtanie! Uwolnij się od zdrajcy! Dopiero po jego śmierci będę spokojną!
Sułtanka matka wyszła do przedpokoju i dała rozkaz zawołania seraskiera. Następnie powróciła do pokoju sułtana, którego obawa wzrastała coraz bardziej.
— Zdecydowałem się, — rzekł, — uwolnię się od wielkiego wezyra! Rozkaz mój doścignie go za godzinę i nie będzie miał czasu na dalsze knucie zbrodniczych planów. Moje ramię dosięgnie go i obali, nim się spostrzeże co mu grozi!
— Wtenczas dopiero będziesz mógł być spokojnym sułtanie, — odpowiedziała sułtanka matka.
Ibrahim, wezyr wojny, wszedł do pokoju.
Wezwałeś mnie, najpotężniejszy władco, — rzekł, — słuchani i staję przed tobą.
— Wiem, że tobie zaufać mogę, Ibrahimie, — przemówił do niego sułtan, — zbliż się! Mam ci dać rozkaz!
— Mów władco władców! Ibrahim doznaje twojej łaski i dziękuje za to Ałłachowi!
— Chcę cię posłać w ważnej misyi do Kara Mustafy, Ibrahimie. Udaj się natychmiast do jego pałacu.
— W jego pałacu już go nie ma, najpotężniejszy władco, — odpowiedział seraskier.
— Kara Mustafy nie ma w pałacu? — zapytał sułtan.
— Nie ma, najpotężniejszy władco! Wielki wezyr jeszcze w nocy opuścił Stambuł ze swym orszakiem i udał się do armii.
Sułtanka matka przelękła się.
— Już zapóźno! — szepnęła blednąc.
Na sułtanie także ta wiadomość wywarła przykre wrażenie. Twarz jego zachmurzyła się.
— Nie zmienia to mych postanowień, — rzekł, — owszem bardziej mnie w nich utwierdza. Weź ten czerwony jedwabny sznurek, seraskierze.
— Czy go przeznaczasz dla swojego sługi, najpotężniejszy władco — zapytał Ibrahim?.
Znał on jak wszyscy znaczenie takiego sznurka. Był to wyrok śmierci. Kto go otrzymał, winien był najdalej nazajutrz przed wschodem słońca nieodwołalnie odebrać sobie życie. Uważano to jeszcze za rodzaj szczególnej łaski i względności, że skazany był uwolniony od hańby stracenia przez kata.
— Nie dla ciebie on przeznaczony, Ibrahimie, — odpowiedział sułtan, — masz go zabrać i wręczyć wielkiemu wezyrowi Kara Mustafie natychmiast, gdziekolwiek go spotkasz.
Seraskier przeląkł się. Wielki wezyr był zgubiony. Wpadł w niełaskę.
— Staniesz za niego na czele pułków, — mówił sułtan dalej. — twój ojciec Ibrahimie, służył mi wiernie, wiem, że i ty będziesz mi wierny. Wojny już odwołać nie można. Poprowadzisz moją armię do zwycięzstwa!
— Jak mam ci dziękować za twoją. łaskę, najpotężniejszy władco? — rzekł seraskier.
— Przez ścisłe wykonanie moich rozkazów, Ibrahimie.
Wezyr wziął czerwony jedwabny sznurek, który na znak poddania się woli sułtana pocałował.
— Jeżeli mnie kiedy dostanie się dar taki, władco władców, nie zawaham się ani chwili spełnić twój niemy rozkaz.
Następnie wyszedł.
— Daj Boże, żeby twój wysłaniec nie przybył zapóźno, sułtanie, — rzekła sułtanka matka do syna, — Kara Mustafa jest już przy wojsku. Radabym życie sobie odebrać, żem o dzień wcześniej z tą prośbą nie przyszła, gdyż rozkaz twój byłby zastał wielkiego wezyra jeszcze w Stambule!
— I tak go dosięgnie, walido, — odpowiedział sułtan, — Ibrahim mu doręczy jedwabny sznurek.
— A jeżeli go nie użyje, sułtanie? Cóż wtedy? Stoi na czele janczarów!
— Nie poważy się oprzeć mej woli!
— Ja drżę, najjaśniejszy panie...
— Jutro lub pojutrze wszystko się rozstrzygnie, — zakończył sułtan rozmowę, — Ibrahim go dogoni i prześle nam wiadomość o wykonaniu wyroku. Bądź bez obawy, Walido! Jedwabny sznurek go doścignie, a on się nie poważy go odrzucić!
Wezwanie królu do wojny w przymierzu z cesarzem Austryi doszło do wszystkich części Polski i zewsząd nadciągały oddziały, ażeby się pod Krakowem połączyć w wielką armię.
Wydany przez Sobieskiego rozkaz aresztowania hetmana polnego Paca nie mógł być wykonanym, gdyż Pac jakimś sposobem został ostrzeżony i ratował się ucieczką.
Uwięzienie trzech najznakomitszych dostojników i wojewodziny Wassalskiej wywołało tak wielkie wzburzenie, że w ciągu kilku dni następnych położenie dla króla stało się groźnem.
Jednakże Sobieski z całym spokojem i pewnością siebie ufał w słuszność swojej sprawy.
Nie chciał on pozwolić na wydarcie sobie władzy ani na jej uszczuplenie. Gdyby z tej walki nie wyszedł zwycięzko, natenczas jego powaga byłaby podkopaną raz na zawsze, naówczas pozostawałoby mu tylko złożyć koronę i powrócić w szeregi zwykłych obrońców ojczyzny.
Na rozstrzygnięcie nie potrzebował długo czekać.
W parę dni później przybył do zamku książę prymas z deputacyą magnatów i sejmu.
Sobieski przyjął deputowanych uroczyście w sali tronowej.
— Oczekiwałem was, panowie, i cieszę się, że was tu mogę powitać! — rzekł do zebranych, — witajcie zatem, bez względu na to, co was sprowadza.
Książę prymas zabrał głos. Znać było po nim, że był bardzo pomieszany.
— Niespokojne są teraz czasy, najjaśniejszy panie, — zaczął, — nie do mnie należy przypominać waszej królewskiej mości, że się zbliżają ciężkie przejścia wojenne, bo już gromadzą się nasze wojska, aby wyruszyć przeciw ottomanom. Tem opłakańszym zatem jest wypadek, który wywołał powszechną niechęć i niezadowolenie.
— Wiem, 00 masz na myśli, książę prymasie, — odpowiedział król, — przyszliście tutaj, aby się dowiedzieć, co mnie skłoniło do uwięzienia trzech członków senatu.
— Tak jest, najjaśniejszy panie! Wypadek ten wywołał wielkie wzburzenie.
— Wierzę temu, to rzecz naturalna: Jednak ci złoczyńcy przestali być senatorami, — odrzekł król w słusznym gniewie donośnym głosem, — idźcie panowie i rozgłoście te moje słowa.
— Mogłoby to mieć fatalne następstwa, najjaśniejszy panie, — odpowiedział książę prymas.
Ponure miny innych delegatów świadczyły, że obejście się Sobieskiego odstręczało ich i drażniło.
— Jakkolwiek będą ustępstwa, książę prymasie, — mówił król dalej, — wyrok wydałem i spodziewam się, że sejm go potwierdzi.
— Już do samego tak ważnego kroku, jak aresztowanie, potrzebnem było upoważnienie sejmu, najmiłościwszy królu!
— Więc sądzicie panowie, żem powinien był czekać aż sejm zarządzi uwięzienie? — zapytał król, — ale w takim razie nie miałbym zaszczytu przyjmować was tu dzisiaj! Sejm wysłucha mego wyroku i odbędzie nad nim naradę.
— Jakiż to wyrok, najjaśniejszy panie? — Wyrok skazujący kanclerza Paca, marszałka Połubińskiego i księcia Ostrogskiego na karę śmierci!
— Ależ najjaśniejszy panie...
— Dosyć, książę prymasie! Nie chcę słuchać niewłaściwych uwag o mojem postępowaniu, — przerwał Sobieski dumnie, — powiedziałem na śmierć! Żądam tego wyroku, gdyż zostaje mi do wyboru kazać go wykonać, albo złożyć koronę! Weźcie to pismo i czytajcie! Udało mi się, dzięki Bogu, dostać ten dowód zbrodniczych knowań tych trzech ludzi, którzy będąc senatorami, dopuścili się zdrady stanu! Pismo to jest ich oskarżeniem, a usprawiedliwieniem mojem! Czy po przeczytaniu tego pisma ośmieli się kto jeszcze trzymać ich stronę?... Jeżeli tak, to składam godność królewską natychmiast i sam sobie wymierzę sprawiedliwość karząc winnych z bronią w ręku.
Książę prymas blady z przerażenia patrzył na pismo.
Przeciw temu potępiającemu dowodowi, nie można było nic powiedzieć.
Podał pismo swym towarzyszom.
Przekonajcie się panowie o winie owych zdrajców, — mówił Sobieski silnym, podniesionym głosem dalej, — wiem o tem, że nie zostaniecie ich wspólnikami! Ludzie ci czyhali na moje życie! Raz już najemny, zamaskowany zabójca targnął się na mnie.... Bóg chciał, żeby mnie nie dosięgło jego żelazo, trafiło ono jednak człowieka niewinnego, mego sługę, który pospieszył na mój ratunek. Było to sprawą tych trzech ludzi.
— To niesłychanie! — rzekł książę prymas.
Towarzysze jego także widocznie zmienili zdanie.
— Milczałem o tem i nie wnosiłem skargi, — mówił król dalej, — przestrzegłem tylko winnych nie chcąc ujawniać tego haniebnego czynu. Teraz jednak wyczerpała się już moja cierpliwość, panowie, idźcie więc i oznajmij cie to posłom sejmowym. Hetman polny Pac należał także do sprzysiężenia. Ocalił się ucieczką. Niech go ukarze jego własne sumienie! Żądani jednak ukarania trzech winnych! Żądam ich śmierci, ażeby dać publiczny dowód, że zdrady stanu nie można popełniać bezkarnie!
— Sejm będzie o tem decydował, najjaśniejszy panie, — odpowiedział prymas.
— Żądam potwierdzenia wyroku, albo zrzeknę się tronu, na którym życie wybrańca narodu nie jest zabezpieczone przeciw zbrodniarzom! — rzekł Jan Sobieski stanowczo.
Groźba ta była tem większego znaczenia, że wybuchła wojna i kraj był narażony na niebezpieczeństwo, a znakomity geniusz wojenny Sobieskiego czynił go niezbędnym.
Książę prymas i inni delegaci oddalili się i zwołali natychmiast sejm, co łatwo było uskutecznić, ponieważ wszyscy znakomitsi obywatele ściągali do stolicy z wojskiem z powodu wojny.
Fatalny dokument i oświadczenie królewskie wywołały długą dyskusyę i jawną walkę w sejmie, w końcu jednak zgodzono się na potwierdzenie wyroku wydanego przez króla przeciw Połubińskiemu i Ostrogskiemu. Paca skazano na banicyę, a wojewodzinę Wasalską również na wygnanie z kraju.
Gdy Sobieskiemu oznajmiono o tej decyzyi, z nadmienieniem, że dla uniknięcia zgorszenia wyrok ma być wykonany w cichości, król oświadczył, że zgadza się na uchwałę sejmu.
Oznajmiono wyrok kanclerzowi i dwom skazanym.
Kanclerz tej samej nocy opuścił Warszawę i udał się na wygnanie.
Połubiński i Ostrogski oświadczyli że nie podlegają takim wyrokom i chcieliby widzieć kata, któryby się poważył go wykonać.
W tej samej chwili z poza urzędników ogłaszających wyrok, wystąpił czarno ubrany kat, którego ukazanie się przy blasku świec trzymanych przez służących, czyniło fatalne wrażenie.
Połubiński zadrżał i cofnął się o krok.
— Co znaczy ta komedya? — zapytał Ostrogski w największym gniewie.
— Wyrok zapadły zostanie wykonany tej nocy w zamkniętem podwórzu więziennem, — brzmiała odpowiedź.
— Nie macie do tego prawa, — protestował Ostrogski.
— Protestacye na nic się nie przydadzą! Wola króla potwierdzoną została przez sejm i wykonaną być musi!
— Więc wykonajcie wyrok na moim trupie! — zawołał Ostrogski.
I wydobywszy sztylet, który miał ukryty za zanadrzem, przeszył nim sobie pierś tak szybko, że nikt temu przeszkodzić nie mógł.
Gdy służba przypadła do niego, już nie żył.
— Biada mi! — zawołał Połubiński, — ja nie mam przy sobie sztyletu, ażeby postąpić tak samo!
Wszyscy przystąpili do leżącego na podłodze Ostrogskiego, nie można jednak było nic więcej uczynić, oprócz skontatowania śmierci, którą senator wołał sam sobie zadać, niż narazić się na hańbę.
Zawiadomo natychmiast księcia prymasa o tem, co zaszło i postanowiono, że zwłoki Ostrogskiego będą mimo to zaniesione na rusztowanie.
Wzniesiono szafot w podwórzu więziennem, do którego straż nikomu nie dozwalała przystępu.
Egzekucya miała się odbyć pod osłoną nocy.
Fatalne rusztowanie oświetlało kilka pochodni, które trzymali stojący dokoła halabardnicy.
Na rusztowaniu stał pień, a obok niego leżał wielki, błyszczący miecz.
W głębi na szafocie stały dwie proste, czarne trumny.
Nadaremnie krewni i przyjaciele obu skazanych starali się ocalić ich życie i wyjednać uwolnienie, nie uczyniono tego, pozwolono im tylko zabrać zwłoki zaraz po wykonaniu wyroku.
Król na godzinę przed egzekucyą opuścił Warszawę i udał się ze swym adjutantem Wychowskim do armii.
Gdy pomocnicy kata i służba przenieśli ciało księcia Ostrogskiego na rusztowanie, Połubiński w zwykłym orszaku skazanych na śmierć został wyprowadzony na podwórzec, który pochodnie trzymane przez halabardników oświecały ponurym blaskiem.
Noc jeszce była ciemna.
Krwawe rusztowanie wyglądało okropnie. Leżały na niem zwłoki księcia Ostrogskiego.
Orszak prowadzący Połubińskiego przystąpił do pokrytych czarnem suknem stopni.
Dwóch kapłanów towarzyszyło skazanemu, odmawiając modlitwy.
Kat szedł za nimi.
Przedewszystkiem weszli na szafot świadkowie krwawego aktu, następnie Połubiński blady śmiertelnie z kapłanami.
Orszak zamykał kat z pomocnikami.
Ujął on miecz i stanął przy pniu.
Spostrzegłszy skrwawione zwłoki Ostrogskiego, leżące na rusztowaniu, Połubiński padł na kolana i złożył ręce.
Kapłani uklękli przy nim i modlili się.
W głębi stali pomocnicy kata, po za nimi służący Połubińskiego, którzy mieli zabrać jego zwłoki.
Gdy skazany odmówił modlitwę, kierujący egzekucyą zwrócił się do kata.
— Słyszełeś wyrok, mistrzu, — rzekł, — pełń swoją powinność.
Pomocnicy kata chcieli pochwycić Połubińskiego, ten jednak oddalił ich gestem.
— Umiem umrzeć! — zawołał, — szanuję wolę sejmu! Skazani zostaliśmy na śmierć nie dla dogodzenia Janowi Sobieskiemu, ale za to, żeśmy sobie pozwolili odebrać dokument! Ale dlaczego kanclerz Pac nie podziela naszego losu? Dlaczego on, przywódca sprzysiężenia skazany został tylko na wygnanie? Protestuję przeciw niesprawiedliwości tego....
Połubiński zamilkł.
Na znak kierującego egzekucyą kat zarzucił skazanemu czarny kaptur na głowę.
W tej samej chwili pochwycono skazanego i przywiązano do pnia.
Jasny blask pochodni oświecał tę okropną scenę.
Głuchy krzyk wydarł się jeszcze z pod zasłony skazańca.
Kat obiema rękami podniósł miecz, który jasno błysnął w powietrzu.
Po chwili nastąpiło głuche uderzenie.
Ostry miecz wbił się w drzewo pnia.
Głowa Połubińskiego spadła na czarne sukno pokrywające szafot.
Pomocnicy kata odwiązali od pnia drgające ciało, a służący złożyli je razem z głową do trumny.
Jednocześnie służący Ostrogskiego umieścili również w trumnie ciało swojego pana.
Zakonnicy głośno odmawiali modlitwy.
Nocna egzekucyą skończyła się.
Kat oddał miecz swym pachołkom, którzy obtarli z niego krew.
Na znak kierującego egzekucyą halabardnicy rzucili pochodnie na ziemię i zagasili je.
Ciemność nocy pokryła wszystko.
Świadkowie i zakonnicy zeszli z rusztowania, a służący wynieśli trumny do wozów oczekujących przed bramą więzienia.
Egzekucyą odbyła się w takiej tajemnicy, że nikt z mieszkańców miasta nie wiedział o niej i cisza panowała na ulicach i placach Warszawy, gdy przewożono zwłoki skazanych.
W podwórzu więziennem pachołcy kata zapalili latarnie, oczyścili i rozebrali rusztowanie.
Gdy jeszcze byli zajęci tą pracą, przyszedł do bram więzienia jakiś człowiek i zapytał strażników stojących przy bramie, gdzieby mógł znaleźć kapitana Wychowskiego.
Był to Dorowski.
— Zlituj się — mówił, — nie zatrzymujcie mnie daremnie, zaprowadźcie mnie do niego... mam mu donieść o ważnej rzeczy!
— Kapitana Wychowskiego nie ma już w Warszawie, — odpowiedział jeden z halabardników.
Dorowski zawiedziony załamał ręce.
— Jakto?... przybyłem zapóźno?... gdzież jest? — zapytał.
— Jest na wojnie, przybyłeś zapóźno, — odpowiedział halabardnik.
Dorowski był jak odurzony.
Co miał począć? Nie miał sposobu zawiadomienia Wychowskiego o tem, że wynalazł Stefana.
Od Mahomeda II i Solimana I nigdy jeszcze Turcya nie wystawiła tak wielkiej armii, jak ta, która rozłożyła się ogromnym obozem pod Adryanopolem i pod wodzą wielkiego wezyra Kara Mustafy miała wyruszyć pod Wiedeń.
Było tam dwakroć ośmdzlesiąt tysięcy regularnego wojska, nie licząc nieregularnych żołnierzy.
Zbrojna ta siła rozkwaterowaną była w blizko stu tysiącach namiotów.
Wielki wezyr przybył do-obozu ze swym licznym orszakiem, ażeby pod Adryanopolem odbyć wielki przegląd sił zgromadzonych.
Gdy przybył do janczarów, przyjęli go oni objawami posłuszeństwa i przywiązania, które tem większe miały znaczenie, że postawa tego oddziału decydowała o postawie całej armii.
Tymczasem rozbito namioty dla wielkiego wezyra i dla jego orszaku, w którym znajdowały się także jego żony i eunuchy. Niedaleko mieściły się także namioty indyjskiego kapłana, który ciągle starał się być blizko wezyra, obserwował każdy krok jego i radził mu, jak ma postępować.
Po przyjęciu, jakiego doznał Kara Mustafa, nie podlegało wątpliwości, że mógł on liczyć w każdym razie na ogromną swą armię, że w tej chwili sułtan nie był już faktycznym panem Turcyi. Gdyby zaś Kara Mustafa na czele tej armii odniósł świetne zwycięztwa i nastręczył swoim żołnierzom łup obfity, to mógłby z wielką łatwością zasiąść na tronie.
Syn spaha zbliżał się krok za krokiem do swego utęsknionego i wymarzonego celu. Już teraz był wszechwładnym, ponieważ rozporządzał siłą zbrojną, której niepodobna było oprzeć się, chociaż jeszcze nie osiągał stanowiska, jakiego w zaślepionej ambicyi chciwie pożądał.
Nazajutrz po swojem przybyciu Kara Mustafa na wspaniałym wierzchowcu, otoczony swymi stronnikami i oficerami odbył przegląd. Z dumą i zadowoleniem patrzył na wojsko różnej broni i na niezliczone armaty. Była to armia, na czele której, sądził, że mógłby zdobyć świat cały.
Pułki były przywiązane do niego i patrzyły nań, jak na człowieka, który miał je poprowadzić do zwycięztw i łupów.
W tem jeden z oficerów oznajmił wielkiemu wezyrowi, że do obozu przybył seraskier z misyą od padyszacha.
Była to wiadomość niespodziewana i niespodziewana wizyta. Czego chciał wezyr wojny w obozie? Co sułtan miał jeszcze rozkazać i zarządzić?
Kara Mustafa dał w tej chwili pierwszy dowód, że zamierza uczynić się niezależnym, gdyż zamiast przyjąć natychmiast z honorami wysłannika sułtańskiego, kazał seraskiera zaprowadzić do swojego namiotu, ażeby tam zaczekał, gdyż nie może przeglądu przerywać ani też kończyć przed czasem.
Oficer zaniósł seraskierowi tę odpowiedź i zaprowadził go do namiotu, w którym Kara Mustafa zwykł był przyjmować wizyty i odbywać rady wojenne.
Tutaj seraskier musiał czekać dość długo, aż nareszcie spodobało się przybyć do namiotu Mustafie.
Ukłonił się seraskierowi.
— Co cię sprowadza do namiotu? — zapytał, — jeżeli przynosisz mi jakie zlecenie od sułtana, władcy naszego, to je powiedz.
Ibrahim wyjął czerwone pudełko z twardego drzewa z poza swojej odzieży i podał je wielkiemu wezyrowi, który na ten widok drgnął mimowolnie, gdyż znał znaczenie tej przesyłki.
— Weź to, wielki baszo! Mam ci w imieniu sułtana wręczyć to pudełko, to jest moja misya do ciebie, — odpowiedział.
— Ta skrzynka? Czy wiesz co zawiera? — zapytał Kara Mustafa.
— Nie mam prawa jej otwierać! — odparł seraskier.
— Więc daj mi ją! — rzekł wielki wezyr.
Otworzył skrzynka zawierała czerwony jedwabny sznurek.
— Dziękuję ci za tę posyłkę, — rzekł spokojnie, zamykając szkatułkę, — siadaj na sofie i wypocznij. Przed nadejściem nocy dam ci odpowiedź.
Seraskier usiadł, Kara Mustafa wyszedł.
Służący weszli do namiotu i podali seraskierowi kawę i fajkę.
Tymczasem wielki wezyr kazał wezwać indyjskiego kapłana do innego przedziału w namiocie.
Gdy Allaraba wszedł Kara Mustafa pokazał mu tajemniczą czerwoną skrzynkę.
Indyjski kapłan także widać znał jej znaczenie, a wszelka jego wątpliwość zniknęła, gdy wielki wezyr otworzył skrzynkę i pokazał mu czerwony sznurek.
— Widzisz ten podarunek padyszacha? — rzekł z szyderczym uśmiechem.
Seraskier ci go przyniósł, wielki baszo? — zapytał kapłan, którego oczy drgnęły szczególnym blaskiem.
— Mnie... tak kapłanie! Gdyby się spełnić miała wola padyszacha, życie moje zakończyłoby się zaraz o tej godzinie! Powiedz, czy tak? czy to mi jest przeznaczone?
— Wielkich rzeczy jeszcze dokażesz, potężny i naczelny baszo! Życie twoje miałoby się skończyć o tej godzinie? Nigdy! Inaczej jest przeznaczonem!
— A jednakże sułtan przysłał mi jedwabny sznurek!....
— Nadeszła chwila, wielki baszo, w której możesz okazać, żeś zdolny do wielkiego czynu! — odpowiedział Allaraba głosem, który do głębi przejął wielkiego wezyra, — teraz powinieneś okazać, że powołany jesteś do wielkich przeznaczeń! Sułtan poznał twoją potęgę i pragnie cię usunąć! Dobrze, przyjm sznur, każ go posłańcowi włożyć na szyję, udusić go i odeślej jako twoją odpowiedź do Stambułu.
— Rada twoja jest dobrą, kapłanie! — zawołał Kara Mustafa, — jest to odpowiedź godna potężnego wodza? Czy byłeś na przeglądzie? Czy widziałeś pułki? Kto się poważy oprzeć dowódcy — tak silnej armii?
Z utajonym tryumfem słuchał Allaraba tych słów, mierząc badawczym wzrokiem wielkiego wezyra, który od tej chwili był zupełnie w jego ręku.
Jeżeli Kara Mustafa pójdzie za jego radą i odeśle wysłannika sułtańskiego z sznurem na szyi, to będzie dokonanym krok stanowczy, nastąpi zerwanie pomiędzy nim i sułtanem i wielki wezyr będzie musiał piąć dalej stromą ścieżką i dostać na tron albo zginąć.
Wielki wezyr powrócił do tej części namiotu, w której znajdował się seraskier.
Trzymał on w ręku czerwoną skrzynkę, otworzył ją i wyjął jedwabny sznurek.
— Będziesz także moim posłańcem, Ibrahimie baszo, — rzekł, — moja odpowiedź dla sułtana ju£ jest zdecydowana.
— Jakże brzmi? — zapytał nie domyślając się niczego seraskier.
— Jest to odpowiedź bez słów. Będziesz moim niemym posłańcem, Ibrahimie baszo, — odpowiedział wielki wezyr.
Seraskier zadziwiony spojrzał pytająco. Co znaczyły te słowa wielkiego Wezyra.
Niepewność Ibrahima nie trwała.długo.
— Nie wiem co na to powiesz, wysłanniku sułtański, — rzekł Kara Mustafa, — sznurek ten przeznaczyłem dla ciebie i chcę go odesłać padyszachowi ma twojej szyi.
Seraskier nie wierzył swoim uszom. Odpowiedź ta decydowała w sposób okropny o stosunku wezyra do sułtana.
— Czyś się zastanowił nad następstwami podobnego kroku — zapytał.
— Postanowienie moje jest niezmiernie, idzie tylko o to, czy chcesz sam sobie założyć jedwabny sznurek, czy też to mają zrobić moi mamelucy, których w takim razie jak sądzę, sowicie najprzód wynagrodzisz.
— Rozumiem teraz twój zamiar i postanowienie! — odpowiedział seraskier, — ale nim wykonasz swą wolę, przypomniej sobie, że sam także jesteś śmiertelny. Ja spełniam rozkaz naszego wspólnego pana, a ty chcesz mu się oprzeć. Czy rzeczywiście czujesz się tak silnym, że się poważasz wystąpić przeciw rozkazowi sułtana!
Ja służę półksiężycowi! Gdybym zginął teraz, wszystko byłoby straconem! Któżby poniósł chorągiew proroka pod wały Wiednia? — zapytał Kara Mustafa z nieopisaną dumą i pewnością siebie, — twój wzrok nie sięga tak daleko. Sułtan i jego państwo byliby zgubieni, gdyby kto inny stanął na czele pułków żądnych zwycięztwa! Rzecz zdecydowana! Będziesz moim niemym posłańcem do padyszacha. Zrozumie on tę odpowiedź.
— Więc każ wykonać na mnie swój wyrok, Mustafo baszo, jestem w twej mocy! — rzekł seraskier spokojnie, — jestem wysłannikiem sułtana i dlatego nie mogę sam odbierać sobie życia, gdyż wykroczył przeciwko moim obowiązkom! Czyń zatem co uważasz za dobre i sprawiedliwe!
Zaczęło się ściemniać i mamelucy wielkiego wezyra przynieśli do namiotu świeczniki.
Kara Mustafa podał im jedwabny sznurek.
— Seraskier, — rzekł wskazując na Ibrahima, — pragnie się przenieść do krainy wiecznego słońca, w której panuje błogość i rozkosz. Zabijcie go i wynieście za obóz. Tam przywiążcie go do jego konia i oddajcie go towarzyszom z rozkazem, aby niemego posłańca odprowadzili do seraju w Stambule.
Mamelucy rzucili się na seraskiera.
Nie bronił się on, lecz z właściwą Turkom rezygnacyą i pogardą śmierci dał na sobie wykonać wyrok.
Upadł na sofę.
Mamelucy okręcili jedwabny sznurek około jego szyi i ściągnęli go.
Straszny wyrok okrutnego wezyra został spełniony w kilku chwilach.
Ibrahim basza został zaduszony. Wyzionął ducha. Ostatniem jego słodem było: “Ałłah!”
Kara Mustafa przypatrywał się temu bez najmniejszego wzruszenia.
W tej samej chwili jednak los jego także się rozstrzygnął. Mosty za nim były spalone. Musiał się piąć stromą ścieżką do szczytu władzy. Syn spaha chciał zasiąść na tronie Kalifów i ująć ster rządu. Odpowiedź dana przezeń sułtanowi objawiała wyraźnie ten zamiar.
Światło świec padało na nieruchomą, bladą twarz Ibrahima baszy, który w usługach swego władcy śmierć poniósł.
— Czyńcie co wam rozkazałem! — rzekł Kara Mustafa, wskazując na jego zwłoki.
Słudzy wynieśli ciało seraskiera z namiotu.
Nieopodal stał na uboczu w półcieniu kapłan indyjski. Sprawiał on w tej chwili wrażenie złego ducha, którego dziełem było wszystko.
Ponury jego wzrok śledził martwego wysłannika sułtana, którego ciało nieśli mamelucy.
Na końcu obozu orszak seraskiera oczekiwał powrotu pana, albo jego rozkazów. Murzyn trzymał wierzchowca we wspaniałej uprzęży. W pobliżu stało sześciu służących z lektyką.
Gdy mamelucy wielkiego wezyra przybliżyli się ze zwłokami, poznali słudzy Ibrahima baszy swojego pana. Na szyi jego był okręcony jedwabny sznurek. Żaden nie wyrzekł słowa, ani nie wydał jęku boleści. Przyjęli to tak, jak gdyby nic nadzwyczajnego me zaszło.
Rozkaz wielkiego wezyra został wykonany w cichości.
Mamelucy przywiązali zmarłego seraskiera do wspaniałego wierzchowca, poczem podali jego cugle Murzynowi.
— Odprowadźcie swego pana do Stambułu, — rzekli, — macie go odstawić do seraju tak jak jest.
Słudzy zwrócili się w stronę Mekki i odmówili modlitwy. Następnie puścili się w drogę do Stambułu postępując tak, jak gdyby ich pan żył jeszcze. W drodze zadawali mu pytania, donosili mu o tem co zaszło, oddawali mu pokłony, a na stacyach podawali mu jadło i napój, nim się posilili sami.
Po wyprawieniu niemego posłańca indyjski kapłan wszedł do namiotu wielkiego wezyra.
Kara Mustafa spojrzał nań z wyrazem determinacyi.
— Wiesz co się stało, kapłanie? — zapytał, — poszedłem za twoją radą!
— Wiedziałem o tem naprzód, potężny baszo i wodzu. Teraz droga do sławy jest przed tobą otwarta, — odpowiedział Allaraba.
— Rano pułki wyruszą w drogę, rozkazy już są wydane, — mówił wielki wezyr dalej, — nie chcę zwlekać ani chwili. Im prędzej przybędziemy pod Wiedeń, tem pewniejsze będzie zwycięztwo. Tatarzy już wyruszyli.
— Przychodzę z prośbą dp ciebie, panie, — rzekł Allaraba.
— Mów, kapłanie! przyrzekam z góry, że spełnię twoje życzenie!
— Łaskaw jesteś dla mnie, słusznem jednakże jest twe zaufanie! Wyślij mnie do króla polskiego! Interesem twoim jest dowiedzieć się, jak wielką jest siłą, którą Jan Sobieski ma dostarczyć cesarzowi.
— Rozumiem cię, kapłanie, chcesz być szpiegiem. Jest to niebezpieczne zadanie!
— Nie obawiaj się o mnie, najpotężniejszy baszo!
— Wierność twoja i przywiązanie są wielkie, kapłanie, nie zapomnę ci tego! — odpowiedział Kara Mustafa, — dobrze, jedz! Upoważniam cię, abyś w mojem imieniu udał się do obozu polskiego. Może ci się uda osiągnąć tę niezmierną korzyść, że powstrzymasz go tak długo, żebym ich oddzielnie mógł pobić. Pozostawiam to twojej mądrości.
Allaraba pożegnał wielkiego wezyra i jeszcze w ciągu nocy konno opuścił obóz.
Gdy w nocy po festynie, który odbył się w zamku warszawskim, młody książę Iwan Aminow z Sassą i służbą swoją opuścił w gniewie miasto, powziął on natychmiast postanowienie odwrócić się zupełnie od Polski.
Został obrażony w osobie swojej młodej i ukochanej małżonki, a należał do ludzi, którzy nie znoszą i nie zapominają obrazy.
Oparłszy się o poduszki swego podróżnego powozu, rozmyślał on z nachmurzonem czołem monarchy i nakłonić go do przymierza z Turkami, ponieważ na dworze sułtańskim nie doznał tak zniechęcają/ego przyjęcia jak w Warszawie.
Ze względu jednak na swoją małżonkę postanowił pojechać do Wiednia, do sławnego lekarza Braila i ze względu na nią decydował się teraz nie odstępować od swego zamiaru.
Sassa siedząca obok księcia, czuła, że dusza jego przejętą jest gniewem. Poznała ona już swego małżonka i wiedziała o tem, że gdy był zagniewamy, nie można było wpływać na niego perswazyą.
Gdy jednak przybyła z nim do granicy i zatrzymali się w jednem z mniejszych miast austryackich, aby wypocząć po długiej podróży, uznała, że nadeszła pora ułagodzenia go.
Młody książę pod wpływem gniewu napisał do cara sprawozdanie i zawołał kuryera, aby je przesłać.
Wtedy Sassa przystąpiła do niego.
— Co chcesz uczynić, mój małżonku? — zapytała łagodnym głosem, — o! wysłuchaj mojej prośby! Chcesz narazić na wielkie niebezpieczeństwo króla Jana Sobieskiego, który mnie przyjął z tak wielką miłością.
— Zbyt względną jesteś, Sasso! Ubliżono ci na dworze warszawskim wobec zebranych gości w tak haniebny sposób.... Jestem zdecydowany pomścić się za to, bo kto ciebie obraża, ten i mnie obraża.
— Jakże ci wdzięczną jestem za twoją miłość, mój panie i małżonku, — mówiła Sassa dalej, — uszczęśliwia mnie ona! Ale dajesz się unosić gniewowi! Obraziła mnie tylko wojewodzina Wassalska, która mnie nienawidzi.
— Wiem, że cię prześladowała, opowiadałaś mi to kiedyś. Ale ten czas już minął i nie zniosę tego, żeby się poważyła ścigać cię teraz swoją złością, — odpowiedział książę.
I zawoławszy kuryera, dodał:
— Weź to pismo!
Sassa padła przed księciem na kolana i złożyła ręce.
Ulituj się, małżonku mój, nie posyłaj tego listu! — błagała drżącym głosem.
— Co czynisz, Sasso?
— To co mi serce nakazuje, mój małżonku! Proszę dla króla Sobieskiego! — mówiła Sassa dalej, — był on dla mnie zawsze najlepszym panem! O, wysłuchaj mego błagania! Nie doradzaj swemu monarsze, aby wystąpił przeciw Janowi Sobieskiemu!
— Wstań Sasso! — rzekł młody książę, podnosząc klęczącą, — czynisz zbyt wiele dla tych, którzy poważają się obrażać cię!
— Nie posyłaj listu, mój panie i małżonku!
— Życie twoje w Polsce było jednym ciągiem cierpienia! Muszę postarać się o to, ażeby srodze ucierpieli ci, którzy cię obrazili!
— Nie chcę zemsty, któraby dotknęła tego, co zawsze był dla mnie łaskawy, mój małżonku! — mówiła Sassa dalej, — wysłuchaj mojej prośby, poskrom twój gniew! Wierz mi, że niebo samo ukarze tych, którzy mnie prześladowali!
Prośby małżonki zmiękczyły księcia Aminowa.
— Jesteś zbyt szlachetną, Sasso, skoro chcesz przebaczać swoim nieprzyjaciołom, — rzekł.
— Chcesz ich ukarać, ale czyż powinieneś karać niewinnego, mój małżonku? — zapytała Sassa. — Czyliż sam nie byłeś świadkiem, jak król był dla mnie łaskawy? Jeżeli mnie rzeczywiście tak kochasz, jak mi tego codzień składasz dowody, to musiałeś widzieć i czuć, że król czynił wszystko, aby zatrzeć to upokorzenie! A czyliż rzeczywiście nie byłam biedną, ślepą niewolnicą, która dopiero przez twą dobroć i miłość stała się czem innem?
— Czem byłaś!... — odpowiedział książę Aminow dumnie, — od chwili, w której poślubiłem cię, jesteś księżną. Gdyby car poślubił biedną niewolnicę, stałaby się ona carową! nie zapominaj o tem!
— Nie sprowadzaj nieszczęścia na kraj cały z winy jednej kobiety, którą szczęście me gniewa i która mi go zazdrości, mój małżonku! Jestem pod twoją opieką! Nienawiść Jagiellony nie może mnie już dotknąć! Niechaj to mnie i ciebie uspokoi! Daj mi to pismo, które ci gniew podyktował! Pozwól mi je zniszczyć! Wyświadczysz mi łaskę, gdyż spełniam tylko obowiązek wdzięczności ochraniając Sobieskiego przed niebezpieczeństwem, jakie mu grozi. Nie wie on co się tu dzieje, nie domyśla się, że groźna chmura nad nim zawisła... Wysłuchaj mojej prośby! Daj mi ten list!
— Skoro ty prosisz za Janem Sobieskim, szlachetna istoto.... weź ten list, — rzekł książę wzruszony i pokonany miłością.
A do kuryera dodał:
— Idź nie jesteś mi potrzebny.
— O! dzięki ci za ten nowy dowód twojej miłości, panie mój i małżonku! Niebezpieczeństwo grożące niewinnemu królowi zostało odwrócone! Muszę ci wyznać w tej chwili, że kochałam Jana Sobieskiego, kochałam go całą potęgą mego biednego serca, kochałam go jako dobroczyńcę i wybawcę, nie, nie, więcej jeszcze! Potem przyszedłeś ty! Bóg cię sprowadził na drogę mego życia! Podałeś mi rękę! Zadrżałam w uczuciu nieznanej mi dotąd rozkoszy, gdym usłyszała twoje dobrotliwe słowa. Oprócz Jana Sobieskiego nikt jeszcze tak łaskawie nie przemawiał do mnie. Podniosłeś mnie do siebie... Uiezyniłeś mnie swą małżonką! Za to wiecznie będę ci wdzięczną! Dusza moja przywiązaną jest tylko do ciebie! Modlę się za ciebie codziennie i mam tylko jeden cel życia — odwdzięczyć ci twoją miłość.
— Czynisz to, Sasso, skoro mnie kochasz!
— O! dzięki ci za list! Dzięki ci, że wysłuchałeś mojej prośby! Codzień mam nowy powód do dziękowania ci! I nic czynić nie mogę, aby ci odwzajemnnić twą dobroć!
— Poczekaj jeszcze trochę, Sasso, a odwzajemnisz mi się za wszystko, gdy będziesz mogła widzieć mnie i słońce i ziemię i gdy ja będę świadkiem twojego szczęścia!
— Więc mój małżonku sądzisz rzeczywiście, że ten lekarz wiedeński zdoła mi wzrok przywrócić?
— Mam nadzieję Sasso!
— O! toby było największem dobrodziejstwem jakie mi wyświadczyć możesz! — zawołała Sassa w nadmiarze szczęścia i nadziei.
— Za kilka dni wszystko się rozstrzygnie, Sasso. Jutro pojedziemy dalej, a wkrótce przybędziemy do Wiednia. Tam zaprowadzę cię do lekarza Braila, sławnego optyka, a ten nam powie, czy będzie mógł noc twego wzroku w dzień zamienić.
— Gdyby się to stało... gdybym widzieć mogła... Oh! ja nie mogę nawet pojąć tej myśli! Ale to jedno ślubuję już teraz i wiem, że zgodzisz się na to, mój małżonku, że jeśli Bóg za pośrednictwem zdolnego lekarza powróci mi wzrok, to przedewszystkiem na to go użyję, ażeby wyszukiwać takich, co są biedni i nieszczęśliwi, jak ja niegdyś byłam i podawać im rękę pomocną!
— A obok tego będziesz korzystała z wzroku, ażeby wraz ze mną używać życia, które dotychczas było dla ciebie pełnem troski męczarni, Sasso, — odpowiedział książę. — Słowo daję, nie widziałem jeszcze istoty takiej jak ty, coś w bolesnych i ciężkich chwilach stała się jeszcze szlachetniejszą i lepszą, i wstawiasz się nawet za swoimi nieprzyjaciołmi.
Książę ucałował Sassę, która jego gniew pokonała. Patrzył na nią jak na dobrego swego anioła.
Pod wpływem jej łagodności i słodyczy stawał się on innym człowiekiem.
Nazajutrz puścili się w dalszą drogę do Wiednia i po upływie kilku dni i nocy przybyli do stolicy cesarskiej nad Dunajem, gdzie poseł cara wynajął już i urządził pałac dla księcia.
Znając wpływ i potęgę księcia Aminowa poseł przyjął go z nadzwyczajnemi atencyami. Pokoje Sassy były pełne kwiatów, a córki posła przybyły powitać księżnę Aminow.
Cesarz także wyraził życzenie, aby książę ukazał się na dworze, ponieważ wobec grożących niebezpieczeństw wiele mu zależało na przymierzu z carem.
Urocza postać Sassy i jej ujmująca prostota oczarowały posła i jego rodzinę, a gdy książę Aminow oznajmił mu, że przybył do Wiednia tylko po to, aby zasięgnąć rady sławnego lekarza Braili, poseł sam pospieszył do podeszłego już wiekiem doktora, ażeby go zaprowadzić do księcia.
Była to ważna i niecierpliwie przez Sassę oczekiwana chwila, gdy lekarz ukazał się w pałacu. Od tej chwili zależało rozstrzygnięcie kwestyi xiajważniejszej w jej życiu. Nie mogła go widzieć, usłyszała tylko głos jego, gdy książę wprowadził ją do pokoju, w którym znajdował się Braila.
Sassa przystąpiła do niego. Chód jej i ruchy oznajmiły już lekarzowi, że jest zupełnie niewidomą.
— Odbyliśmy daleką podróż do pana, — rzekł książę do doktora, — sława pańska rozeszła się szeroko, pragniemy zasięgnąć pańskiej rady.
— Łaskawe słowa księcia pana są dla mnie bardzo pochlebne, — odpowiedział lekarz.
— Moja małżonka jest pozbawioną wzroku, — mówił książę dalej, — od pańskiej decyzyi wlać w nią nadzieję lub odjąć na zawsze!
— Co tylko jest w mocy ludzkiej uczynię, mości książę!
— Bądź pan pewny sowitego wynagrodzenia, — dodał książę, — jeżeli pan małżonce mojej wzrok przywrócisz, uczynię pana tak bogatym, że zazdrościć panu będą!
— Nie jestem w niedostatku, mości książę, więc i bez tego przyrzeczenia uczyniłbym to, com przyrzekł.
— Niech jednak słowa moje zachęcą pana do użycia całej pańskiej sztuki, aby pomódz mojej żonie.
— Czy wolno mi zobaczyć, mości książę? — zapytał lekarz.
— Chwila decydująca nadeszła! Oto jestem, — rzekła Sassa, podając lekarzowi rękę, — nie ukrywaj pan nic przedemną! Powiedz otwarcie co sądzisz! Wszystko przeniosę!
Braila zaprowadził Sassę do okna i obejrzał jej oczy.
Po dość długiem badaniu twarz jego przybrała wyraz bardzo poważny.
— Milczysz pan, — rzekła Sassa, — nie możesz mi zrobić żadnej nadziei? Powiedz otwarcie!
— Dam panu dziesięć beczek złota, jeżeli mi przyrzeczesz przywrócić wzrok mej małżonce! — zawołał książę wzruszony bolesnym głosem Sassy.
— Chociażby książę pan jeszcze więcej mi obiecał, nie mógłbym nic przyrzec, gdybym miał przekonanie, że sztuka moja nic tu nie pomoże, — odpowiedział Braila. — Wypadek księżnej pani jest nadzwyczaj rzadki! Nic dziś jeszcze przyrzec nie mogę! Jeżeli jednak księżna pani pozwoli, to mogę spróbować operacyi.
— Poddam się jej, jeżeli mój małżonek na to się zgodzi, — rzekła Sassa, — Czy masz pan nadzieję powodzenia? — zapytał książę niespokojnie, Braila wzruszył ramionami.
— Powtarzam księciu panu, że nie przyrzec nie mogę, — odpowiedział.
— Mimo to moja małżonka podda się operacyi, spodziewa się Dowiem po zręczności pańskiej dobrego skutku, jeżeli to zgoła jest możebne!
— Muszę położyć jeszcze jeden warunek mości książę, — rzekł doktor, — warunek, bez którego nie mógłbym się podjąć operacyi!
— Jakiż to warunek? — zawołał książę.
— Do operacyi potrzebne są pewne przygotowania, mości książę, — mówił Braila, — wymaga ona pewnych urządzeń, jakich w tym pałacu nie ma. Musiałaby zatem księżna pani udać się na kilka tygodni do mego domu, pod moją opiekę.
— Byłoby to niepokojącem i niedogodnem dla mej małżonki, — rzekł książę, — czy nie mógłbyś pan tu się urządzić, cobądźby to kosztować miało?
— Koszta nic tutaj nie stanowią, mości książę, ale niepodobna tu poczynić takich urządzeń, — rzekł Braila stanowczo, — nie mogę księciu panu wyliczać wszystkiego, bez czego obyć się nie jestem w stanie i nie mógłbym przedsięwziąć operacyi.
— Troskliwość mego małżonka idzie za daleko, — rzekła Sassa, — jeżeli mi zechce pozwolić, przeniosę się chętnie do domu pana.
— Do operacyi potrzeba ciemnego pokoju, do którego bardzo powoli będzie wpuszczanem światło, — mówił Braila dalej, — bo gdyby się operacya powiodła, nagle ujrzenie światła sprowadziłoby nową, już niepodobną do uleczenia ślepotę. Różne inne urządzenia mego domu czynią pobyt w nim księżnej pani niezbędnym!
— Ufam panu, — odrzekła Sassa, podając lekarzowi rękę, — naprawdaż mój małżonku, że mi na to pozwalasz?
— Skoro tak chcesz, niedh tak będzie! — oświadczył książę.
— Książę pan może być zupełnie spokojnym, — rzekł Braila, — przed rokiem arcyksiężna Leonora bawiła przeszło miesiąc w moim domu lecząc się na oczy. Udało mi się wyleczyć ją dopiero wtedy, gdy się zgodziła u mnie zamieszkać.
— Skoro to warunek konieczny, poddaję mu się, — rzekł książę.
— Dzięki ci, mój małżonku! — rzekła wzruszonym głosem, — przeczucie mi mówi, że przy pomocy tego zacne lekarza powrócę do ciebie z odzyskanym wzrokiem.
— Czy moją małżonkę można będzie odwiedzać? — zapytał książę.
— Żałuję, mości książę, że nie mogę nato zewolić, — odrzekł doktór, — potrzebnym jest spokój bezwarunkowy.
— A zatem przez cały ten czas będę z tobą rozłączoną, mój małżonku? — szepnęła Sassa.
— Odstępuję od wszelkiej próby, mości książę, jeżeli którykolwiek z moich warunków nie może być spełniony, — rzekł doktór.
— Jesteś pan tak stanowczym w rozkazach? — zapytał książę zdziwiony.
— Ja nic nie rozkazuję mówię tylko co nakazuje konieczność! — odparł lekarz.
— Niech więc tak będzie! Pójdziemy za przykładem arcyksiężny i poddamy się. Użyj pan całej swej umiejętności i sztuki, — rzekł książę.
I zwróciwszy się do Sassy, dodał:
— Bądź zdrowa, Sasso! Rozstaję się z tobą na czas krótki, w nadziei, że cię ujrzę szczęśliwą! Powierzam panu mój najdroższy klejnot, — zwrócił się znowu do doktora, — wiem, że pan nie zawiedziesz mego zaufania, a co do wynagrodzenia, com przyrzekł, dotrzymam!
Przed rozpoczynającą się wojną odbył cesarz przegląd swej armii pod Presburgiem w towarzystwie elektora bawarskiego i księcia lotaryngskiego.
Armia ta, łącznie z niewielkim oddziałem pomocniczym polskim, złożonym z sześciu tysięcy ludzi pod wodzą Lubomirskiego, liczyła na papierze siedmdziesiąt a w rzeczywistości zaledwie czterdzieści trzy tysiące ludzi. Lekceważono jeszcze ciągle potęgę turecką. Okazała się nadto potrzeba podzielenia armii i książę lotaryngski nie mógł się zdecydować na stawienie oporu nieprzyjacielowi w otwartem polu.
Zaniechawszy oblężenia Granu i Neuhauselu, musiał się obawiać, żeby nie został odcięty przez Tatarów, którzy pod dowództwem swojego chana bez przeszkody wtargnęli aż po za Rabnitz. Sprowadził zatem wojska swoje na wyspę Schutt, ażeby przez Marchfeld pociągnąć do Wiednia, dokąd z największym pośpiechem wyprawiono cztery pułki posiłków, domyślano się już bowiem zamiarów tureckich.
Niebezpieczeństwo wzrosło tak szybko i nagle, że dopiero teraz całą jego wielkość zaczynano pojmować. Wojska tureckie nadciągały z niespodziewanym pośpiechem.
Książę wysłał naprzód hrabiego Caprara, ażeby cesarzowi doniósł o jego odwrocie. Został on jednak zaraz w parę dni potem napadnięty przez Tatarów w liczbie około trzech tysięcy ludzi pod Paternell i Ellend i wojsko, które przypuszczało, że nieprzyjaciel był przynajmniej cztery razy silniejszy, popadło w tak wielki przestrach, że utraciło znaczną część taboru i kilku dowódców.
Był to fatalny początek.
Tatarzy jednak mieli na celu tylko łupieżcze napady i na szybkich swych koniach ukazywali się co chwila w innych miejscach, a po zabraniu łupu zaraz znikali, wojsko zatem mogło nazajutrz przybyć do Tiszamend, gdzie rozłożyło się obozem.
Podczas tych wypadków zastanawiano się nad kwestyą, czy cesarz ma pozostać w Wiedniu, czy udać się do innego miejsca, i zdecydowano się w końcu na wyjazd lewym brzegiem Dunaju, gdyż tam tylko drogi były jeszcze bezpieczne.
Nazajutrz wieczorem o godzinie ósmej wyruszył cesarz z małżonką i całym dworem do Linzu i spędził pierwszą noc w Konnenburgu. Za nim dążyła znaczna liczba mieszkańców, którzy powozami i na wozach, konno i pieszo uciekali z rodzinnego miasta. Było takich około sześćdziesięciu tysięcy, przeważnie ludzi, którzy zabierali z sobą swoje mienie i których nic nie zatrzymywało w Wiedniu. Przeczuwali oni trafnie ciężkie przejścia, jakie oczekiwały mieszkańców.
W mieście cesarz powierzył najwyższą władzę w ręce hrabiego Capliersa, hrabiego Molarta i hrabiego Stahremberga, którym dodani zostali kanclerz Hartman i radca Belchamp.
W tym czasie w Warszawie odgrywały się owe wypadki, których następstwem była banicya Paca, ścięcie Połubińskiego i śmierć księcia Ostrogskiego, oraz ucieczka hetmana polnego Paca.
Pozostawał jednak jeszcze jeden winny zdrady stanu, którego należało ukarać, a tym był podskarbi koronny, Andrzej Morsztyn.
Sobieski nie ufał mu już od dość dawnego czasu. Morsztyn był żonaty z Francuzką i zostawał w tajemnych związkach z Francyą na szkodę Polski. Przejęto jego listy, w których donosił, że stan zdrowia króla pogorszą się i że trzeba myśleć o następcy, Francuzie. Prawdopodobnie zatem podstarbi koronny należał do tych, którzy czyhali na życie króla i musiał być z nimi w tajemnych związkach. Znaczną liczbę jego listów król kazał w Gdańsku otworzyć, spisać z nich kopie i zapieczętowawszy zręcznie odesłać oryginały do miejsca przeznaczenia. Sekretu niedostrzegalnego otwierania listów i pieczętowania ich, Morsztyn sam nauczył króla, który następnie użył tego sposobu przeciw niemu.
W jednym z tych listów przyrzekał on królowi francuzkiemu, że zerwie sejm, ażeby zniweczyć przymierze Polski z Austryą.
Król Jan Sobieski kazał go aresztować i wtrącić do więzienia, z którego podstępem czy przekupstwem udało mu się ujść do Francyi.
Przymierze polsko-austryackie zostało zawarte i król już uroczyście je zaprzysiągł, były jednak jeszcze przeszkody.
Wojska tureckie ciągnęły już pod stolicę cesarską, a jeszcze w tej stolicy zastanawiano się w Wiedniu nad tem, czy rzeczypospolitej polskiej należy dawać tytuł najjaśniejszej, a królowi elekcyjnemu tytuł Majeste.
Jednakże nuncyusz Pallavicini i hrabia Wilczek, poseł cesarza Leopolda uznawali, że nie ma czasu zajmować się podobnemi formalnościami. Niebezpieczeństwo wzrastało z przerażającą szybkością. I gdy król Jan Sobieski niezadowolony postawą dworu wiedeńskiego opóźniał wyruszenie w pole, Pallavicini i Wilczek pojechali do niego i padli mu donóg.
— Ratuj, panie i królu, ratuj Wiedeń! — zawołał Wilczek.
— Ulituj się, najjaśniejszy panie, — dodał nuncyusz, — ratuj chrześcijaństwo!
Zdaje się jednak, że i król nie sądził, żeby niebezpieczeństwo było już tak bliskie, albo przypuszczał, ze siły jego sprzymierzeńców były większe, niż okazało się potem, a trudność zebrania pieniędzy mogła także opóźnić sprawę. Mimo to starał się zebrać znaczne wojska, gdy z dworem swoim opuścił Warszawę. W zawartym z cesarzem traktacie przyrzekł dostarczyć czterdzieści tysięcy ludzi, tymczasem Korona dostarczyła tylko dwanaście, a Litwa przysłała zaledwie sześć tysięcy ludzi.
Zarządzono zatem na koszt króla zaciągi i werbunku. Upadku, w jakim znajdowało się wojsko, dowodzi jednak ta okoliczność, że król zaledwie mógł utrzymać w posłuszeństwie dowódców oddziałów, których hetman polny Pac zdemoralizował swoim przykładem. Wojska litewskie opóźniały się, a rozkazów wysyłanych przez króla nie słuchano.
Gdy Jan Sobieski zgromadził wreszcie dwudziesto pięcio-tysięczną armię, zdecydował się nie czekając wojsk litewskich wyruszyć.
Zatrzymał się przez czas pewien w Krakowie, oczekując na niektóre oddziały i wysłał przednią straż pod dowództwem Sieniawskiego, wojewody wołyńskiego, do Szląska.
Pod Krakowem zdarzyło się, że gdy pewnego wieczora król odbył przegląd świeżo nadeszłych pułków, straż obozowa oznajmiła mu, iż zatrzymanym został pewien obcy jeździec, który zdawał się należeć do wojsk tureckich i prawdopodobnie był szpiegiem.
Król wstrzymał natychmiast konia i kazał przyprowadzić przed siebie pojmanego.
Był on ubrany w biały płaszcz beduiński. Ponura jego czarnobroda, ogorzała twarz, dziwny stanowiła kontrast z białą barwą odzieży.
Król badawczo spojrzał na niego przy blasku pochodni, które trzymali żołnierze.
— Oto jest więzień, — rzekł oficer straży przybocznej króla.
— Zbliż się, — przemówił król do niego, — kto jesteś?
— Dowiesz się zaraz, wielki królu, — odpowiedział jeniec, — przybyłem tutaj, aby mówić z tobą! Chciałem być przyprowadzonym przed ciebie, ażeby poznać najdzielniejszego z bohaterów....
— Oszczędź sobie pochlebstw, — przerwał król, — nie lubię obłudy.
Mów kto jesteś i co cię tu sprowadza!
— Dowiesz się zaraz, wielki królu i bohaterze, ale każ ustąpić żołnierzom! Moje słowa są przenaczone tylko dla ciebie! Twoi żołnierze mają mnie za szpiega i dlatego mnie przytrzymali. Nie chciałem się przed nimi usprawiewiać, gdyż mam polecenie tylko do ciebie!
Król skinieniem głowy kazał warcie usunąć się.
Mąż w białej odzieży padł na kolana.
— Nie jestem ani Turkiem, ani mahometaninem, wielki królu i panie, jestem kapłanem z odległych Indyi i nazywam się Allaraba! — rzekł stłumionym głosem, patrząc badawczo na króla, — wyświadcz mi łaskę i wysłuchaj mnie!
— Chociażbyś nie był wyznawcą islamu, kapłanie, ukazanie się twoje tu w moim obozie jest podejrzane i każę się w tobie domyślać szpiega turków, którzy do wojsk swoich pociągają najrozmaitsze obce narody, — odpowiedział król.
— Przychodzę do ciebie, wielki królu, jako wysłannik wielkiego wezyra Kara Mustafy, który mnie uwięził i zmusił do tej misyi. Powtarzam jednak, że nie jestem wyznawcą proroka, lecz równie dobrze życzę tobie jak wielkiemu wezyrowi, który mnie do ciebie posyła. Kara Mustafa nie chce przedsiębrać przeciw tobie kroków nieprzyjacielskich, lecz zasyła ci pozdrowienie i podaje rękę do zgody!
— Co to znaczy, kapłanie? Byłżebyś pośrednikiem?
— Jestem wysłannikiem potężnego wodza osmanów, który nadciąga z niezwyciężoną armią, nie po to, aby przeciw tobie prowadzić wojnę, ale ażeby pokonać cesarskich.
— Czyliż ten, co cię wysłał, nie wie jeszcze, że nas z cesarzem łączy przymierze? — zapytał król.
— Kara Mustafa przysyła mnie do ciebie, ażebym z tobą wszedł w układy, wielki królu bohaterze!
— O cóż tu jeszcze możnaby się układać? — zapytał Sobieski, — przymierze z cesarzem jest zawarte!
— Jest jednak w twojej mocy zerwać je, wielki królu i panie!
— Czy wielki wezyr uważa mnie za wiarołomcę?
— Uważa cię za mędrca i sądzi, że nie będziesz chciał wojsk swoich narażać na bezpożyteczną zgubę.
— Oho! teraz rozumiem zamiar wielkiego wezyra, — odpowiedział Sobieski, — pragnie on mnie nakłonić, bym złamał przymierze i nie brał udziału w walce, ażeby mógł tem łatwiej pobić cesarskich. Gdyby tego dokazał i gdybym ja na to pozwolił, wierząc jego słowom, to wyruszy przeciw mnie i będzie chciał mnie pokonać! Jest to zręczny plan! Idzie mu o to, aby mógł pojedynczo pokonywać nieprzyjaciół!
— Niesłusznie sądzisz wielkiego wezyra, wielki królu i bohaterze, chce on traktować z tobą, aby ciebie i twoich ocalić od zguby!
— Niespodziewana to dobroć i troskliwość ze strony Turka, wyznaję, że do takiej nie przywykłem, — roześmiał się król, — i wielki wezyr sądzi, że ja w to uwierzę?
— Kara Mustafa nie lęka się przymierza, bo wie, że niewiele wojska dostarczyć możesz cesarskim, że ich twa pomoc nie ocali, wielki królu i bohaterze, nawet pomimo twojej zręczności i waleczności, bo wojska wielkiego wezyra są tak liczne, że twoje wojsko przy nich wydawać się będzie nieznaczącą garstką! — odpowiedział Allaraba, — pragnie on tylko ostrzedz cię!
— Zanieś wielkiemu wezyrowi moje podziękowanie za jego niespodzianą troskliwość, kapłanie, nie należę jednak do takich, których podobna dobroć mogłaby wzruszyć, — rzekł Sobieski. — Wiele razy w mem życiu walczyłem przeciw Turkom i nie wierzę w szczerość tej troskliwości. Jestem podejrzliwy i mam przekonanie, że moje podejrzenia mnie nie mylą! Wielki wezyr, który tak nagle stał się dla mnie życzliwym, skorzysta z pierwszej sposobności do odwetu za zwycięztwa, które nad Turkami odniosłem! Znam ja się na tych zapewnieniach przyjaźni! Mają one tylko na celu rozłączyć mnie z cesarskimi, a zostałyby zapomniane zaraz po ich pokonaniu!
— Zaczekaj tutaj mego powrotu, wielki królu i panie, przyniosę ci dowody szczerości wielkiego wezyra, — rzekł Allaraba.
— A czasu, którego na to będzie potrzeba, użyje wielki wezyr, ażeby odnieść korzyści, — dokończył Sobieski, — znamy i to, kapłanie! Jakkolwiek wysławiasz potęgę wojsk tureckich, mnie tem nie przestraszysz. Owszem było to zawsze najpożądańszem dla mnie zadaniem zwyciężać silniejszych. Mierzyć się ze słabszym, nie przynosi sławy, zanieś te słowa wielkiemu wezyrowi jako moją odpowiedź, Jan Sobieski lubi próbować swej odwagi i siły w zapasach z silniejszym wrogiem.
— Bohaterstwo twoje i dzielność znane są całemu światu, wielki królu i panie, nie potrzebujesz składać nowych jego dowodów, — odpowiedział Allaraba, — ale nie pogardzaj moją radą i przestrogą! Nie chciałbym odejść od ciebie nie ostrzegłszy cię. W gwiazdach stoi zapisano, że półksiężyc zwycięży! — Wykładasz układ gwiazd według twych życzeń lub według życzeń wielkiego wezyra, kapłanie, ja się tem kierować nie będę i nie myślę zawierać traktatu z Turkami. Idź i oznajm to temu, który cię przysłał, — odparł Sobieski, — zostanie tak jak było.
— Ubolewam nad twem postanowieniem, wielki królu! I bohaterowie ulegają przemocy! — rzekł Allaraba.
— Zaszczytniej zginąć wobec przewagi niż obawiając się jej, zerwać przymierze, kapłanie! Dosyć gadania! Przysiągłem, że dotrzymam przymierza i nie zawaham się z tem ani chwili!
— Niespodziewaną to wiadomość przyniosę z sobą, wielki królu i panie!
— Podziękuj Bogu za to, że cię nie każę rozstrzelać, jako podejrzanego o szpiegostwo, kapłanie! — zakończył Sobieski nocną rozmowę z Allarabą.
I skinąwszy na straż dodał:
— Ten człowiek jest indyjskim kapłanem, który mi przyniósł wiadomość. Daruję mu zatem życie!
Alaraba tryumfował. Wzrok jego miał blask szczególny, gdy wymawiał kilka słów dziękczynienia.
— Wyprowadźcie go z zawiązanemi oczyma z obozu, — mówił król dalej, — ale nie waż się drugi raz przychodzić tak śmiało do obcego obozu! Jeżeli zostaniesz jeszcze raz schwytany, to stosownie do prawa wojennego powieszą cię na pierwszem lepszem drzewie! Idź! Powróć do wielkiego wezyra i powiedz mu, że spodziewam się z nim spotkać i widzieć na placu boju.
Wojewodzina Wassalska była uwięzioną w swoim pałacu w Warszawie, gdzie przeznaczono jej dwa pokoje, strzeżone przez halabardników.
Wszystkie energiczne jej domagania się o uwolnienie były bezskuteczne, ponieważ król opuścił Warszawę, a znaczna liczba członków sejmu towarzyszyła mu. Mogła się zatem spodziewać, że zostanie uwięzioną do końca wojny.
Jagiellona miotała się bezsilnym gniewem. Sobieski odniósł jawne zwycięztwo nad swymi przeciwnikami. Zostali oni strąceni, częścią nie żyli, częścią byli wygnani lub ratowali się ucieczką, a Jagiellona pozostaje sama.
Gdy służąca, którą do niej dopuszczano dla odawania posług, powiedziała jej o śmierci Ostrogskiego i Połubińskiego, Jagiellona zbladła z gniewu.
Zmusiła się do szatańskiego uśmiechu.
— Obaj oni zginęli za swe przekonania, — rzekła, — lecz z nimi nie zginęła idea, dla której razem z nimi pracowałam! żyją jeszcze ich mściciele! Niech drży Sobieski! W tej chwili nic mu zrobić nie mogę, ale i dla mnie wybije godzina odwetu!
Następnych dni Jagiellona zdawała się zgadzać ze swym losem. Była milcząca i zamyślona.
Pewnego wieczoru przyszła do niej służąca z poważną i tajemniczą miną.
— Pani, — szepnęła, — przynoszę potajemną wiadomość! Nikt nas nie słucha! Czy mogę mówić?
Jagiellona wyprostowała się.
— Kto mi przysyła tę wiadomość? — zapytała.
— Hetman polny, Pac, pani!
Słowa te obudziły wojewodzinę. Wstała z kanapy.
— Hetman polny? gdzież on jest? — zapytała.
— Niedaleko za miastem, pani! Nikt widywać się znim nie może! Nikt wiedzieć nie powinien, że tu powrócił! Przychodzi tu, aby panią uprowadzić i uwolnić.
— Godne to mego wiernego stronnika i sprzymierzeńca, — rzekła Jagiellona, — któż ci przyniósł tę wiadomość?
— Paź Władysław, pani
— Czy paź mówił z hetmanem?
— Tak jest, pani! Przebrany posłaniec hetmana przybył nad wieczorem do miasta i wręczył paziowi tajny rozkaz.
— Więc przyprowadź tu Władysława! — rzekła Jagiellona.
— Niepodobna pani! Halabardnicy nie wpuszczą go tutaj! Paź polecił mi powiedzieć pani, że około północy przybędzie konno pod okna sypialni pani wojewodziny, ażeby panią wykraść i odwieźć do swego pana!
Uśmiech tryumfu przebiegł bladą twarz Jagiellony.
— Mam więc uciekać? dobrze! — szepnęła, — zawiadom pazia, że czekam na niego!
Służąca zapaliwszy śwuatło odeszła.
Jagiellona zaczęła snuć nowe plany. Widziała, że ma wspólników, którzy jej dopomogą do ich wykonania. Hetman Pac był lubionym w wojsku litewskiem.
Chociaż musiał uciekać i nie wszędzie mógł się pokazywać, udało mu się przybyć pod Warszawę, gdy Sobieski z marszałkiem i armią udał się pod Kraków.
Pod wrrokiem mściwej Jagiellony snuły się upajające obrazy.
Noc zapadła. Tej nocy miała być uwolnioną z więzienia. Odzyskawszy wolność mogła się połączyć z przeciwnikami Sobieskiego i skorzystać z czasów wojennych, by sprowadzić jego upadek. Gdyby pułki litewskie odpadły od Sobieskiego, gdyby hetmanowi polnemu Pacowi udało się pozyskać sobie innych dowódców, wtedy wszystko mogłoby przybrać obrót inny.
Służąca powróciła do niej.
— Czy halabardnicy nie domyślają się czego? — spytała Jagiellona pocichu.
— Nie, pani, są w korytarzu i pilnują drzwi, — odpowiedziała służąca, — paź jest zawiadomiony! O północy będzie gotów!
— Czy od strony okien nie ma warty?
— Nie przypuszczano widać ucieczki, gdyż okna są dość wysoko, — odpowiedziała służąca, — ale gdy rosły koń stanie pod oknem, będzie pani mogła z łatwością zejść z okna na niego.
— Chód konia może zwrócić uwagę, a przytem bramy miasta są zamknięte.
— Paź obmyślił wszystko, pani będzie on wiedział, jak uniknąć wszelkiego niebezpieczeństwa.
— Uważaj na niego, gdy się będzie zbliżał.
Służąca otworzyła drzwi prowadzące do przyległej sypialni i otworzywszy drzwi, wyglądała.
Wkrótce ukazała się we drzwiach.
— Zdaje się, że nadjeżdża, pani, — szepnęła.
Następnie podała wojewodzinie długie ciemne okrycie z kapturem do osłonięcia głowy.
Jagiellona przystąpiła ze służącą da otwartego okna w ciemnej sypialni.
— Paziu! — szepnęła.
Dwa konie stały pod oknem w pogotowiu. Na jednym z nich siedział paź.
— Jestem tu, pani, — rzekł cicho, — jest północ! Nikogo nie ma w bliskości! Kopyta koni obwinięte szmatami, że nie było słychać ich chodu. Jeżeli pani wojewodzina ufa mi, to proszę zejść na konia stojącego pod oknem.
Jagiellona bez trudności, przy pomocy pazia, zeszła na konia i usiadła na nim, pożegnawszy skinieniem głowy służącą.
Paź ujął cugle jej konia.
Żaden odgłos nie zdradził ucieczki.
— Przez bramę miasta wyjechać nie możemy, — rzekła cicho do pazia Jagiellona.
— Nie, pani, pojedziemy przez ogród zamkowy. Tam nas nikt nie spotka, — odrzekł paź.
Wojewodzina przypomniała sobie, że w murze otaczającym ogród zamkowy, była furtka prowadząca za miasto.
Paź wszystko dobrze obmyślił.
Na szczęście ulica z pałacu do zamku była zupełnie pusta.
Najmniejszy szmer nie zdradzał jadących, którzy zwrócili się w małą uliczkę, prowadzącą do wielkiej bramy ogrodowej.
Brama była tylko przymknięta. Paź postarał się o to, żeby jej nie zamykano.
Popchnął bramę i wjechał z wojewodziną do pogrążonego w ciemności ogrodu.
W zupełnej ciszy postępowały konie drogą prowadzącą przez ogród. Następnie paź zeskoczył z konia i wziął oba konie za cugle, aby je prędzej doprowadzić do furtki.
Gdy przejechali ogród zbliżył się do furtki i otworzył ją.
Ponieważ przejście było za wązkie, przeprowadził najprzód konia wojewodziny, która nie zsiadła, a następnie swojego i pocichu przymknął furtkę za sobą.
Krzyk tryumfu wydarł się z ust Jagiellony, gdy opuściła miasto. Mogła teraz dalej prowadzić walkę przeciwko temu, którego nienawidziła.
Paź dosiadł swojego konia.
— Gdzież zastaniemy hetmana? — napytała Jagiellona.
— W ruinie klasztornej, niedaleko.
— Czy jest sam?
— Gdy mnie wzywał był sam. Teraz właśnie czeka na panią.
Jagiellona popędzała konia, któremu paź za miastem zdjął z kopyt szmaty. Pilno jej było ujrzeć wiernego wspólnika.
Paź jechał za nią o pół długości konia.
Ciemna noc okrywała pola ciągnące się dokoła, przez które prowadziła droga do odległego, opuszczonego klasztoru, gdzie miała nastąpić schadzka. Zimny wiatr powiewał okryciem i suknią wojewodziny.
Po upływie godziny przybyła z towarzyszem na miejsce.
Nagle ukazał się jeździec naprzeciw nich.
Paź spiął konia ostrogą i pospieszył naprzód.
— Kto jedzie? — zapytał, — hetman Pac?
— Sprowadziłeś swą panią, chłopcze? — zapytał jeździec.
— Tak jest, panie hetmanie, — odpowiedział paź.
Hetman Pac zeskoczył z konia i z głębokim ukłonem, rzuciwszy paziowi cugle, przystąpił do wojewodziny.
— Witam panią! rzekł, — oboje jesteśmy wolni! Jagiellona podała hetmanowi rękę i zsiadła z konia, oddawszy paziowi cugle, który w ten sposób prowadził trzy konie.
— Z pomocą twoją, hetmanie, udało mi się wydobyć z hańbiącego położenia, w jakiem mnie postawił Sobieski, — rzekła Jagiellona do sprzymierzeńca, — jakże się ma twój brat?
— Bawi za granicą, zostaje jednak ze mną w ciągłej korespondencyi, — odpowiedział Pac, prowadząc Jagiellonę ku zwaliskom.
Nagle Jagiellona zatrzymała się i wskazała z przestrachem na człowieka, który stał nieruchomo pod murem.
— Co to jest? — zapytała hetmana.
Człowiek ów zdawał się być ubranym w fez i bluzę. Głowę miał pochyloną. Wzrok jego badawczy zwróconym był na Jagiellonę.
Hetman Pac uśmiechnął się.
— Zbliż się chłopcze! — zawołał.
Postać poruszyła się.
— Czy nie poznajesz go, pani wojewodzino? — zapytał hetman wskazując na nadchodzącego, który pochylił się i skrzyżował ręce na piersiach.
— Jakto?.... czy się nie mylę? — zapytała Jagiellona, — wszak jesteś Timur, służący indyjskiego kapłana?
— Naszego sprzymierzeńca, pani wojewodzino, — dodał Pac, — to on przynosi nam wiadomość od swego pana.
Timur przystąpił do Jagiellony i hetmana.
— Kazałem mu czekać na panią, — mówił Pac dalej, — chce on nas zaprowadzić do miejsca, w którem zobaczymy się z jego panem!
— Mój pan przesyła pani pozdrowienie, — rzekł Timur do Jagiellony, — ma pani powierzyć ważną wiadomość i prosi, żeby pani ze mną się udała. Czeka panią jutro w nocy.
— Ponieważ i tak musimy oddalić się od Warszawy, — rzekła Jagiellona do Paca, sądzę zatem, że powinniśmy udać się za służącym Allaraby. Wiadomo ci zapewne, hetmanie, że jest on powiernikiem wielkiego wezyra Kara Mustafy.
— Podaję się zupełnie woli pani wojewodziny, — odpowiedział Pac.
— Czy masz konia Timurze? — zapytała Jagiellona.
Służący Allaraby potakująco skinął głową.
— Tam w cieniu muru stoi mój koń, — odpowiedział.
— Więc jedzmy, — odrzekła Jagiellona, — nad ranem zatrzymamy się w jakiem małem miasteczku, ażeby się posilić i wypocząć.
Paź przyprowadził konie, Timur także przyprowadził swojego.
Wkrótce wszyscy pod przewodem Timura odjechali w stronę południowej granicy kraju.
Po kilkogodzinnej jeździe o wschodzie słońca przybyli do małego miasteczka. Tu w bliskości drogi była oberża, do której zajechali. Kazali sobie dać pokoje, a gospodarz zastawił im stół wszystkiem, co mógł znaleźć najlepszego.
Paź i Timur założywszy jeść koniom, pozostali w izbie szynkownej i posilali się także.
Po kilku godzinach wypoczynku podróżni puścili się w dalszą drogę i nad wieczorem przybyli nad granicę, gdzie droga wypadła brzegiem lasu ciągnącego się wzdłuż małej rzeczki.
Timur służył za przewodnika.
Niedaleko brzegu rzeki znajdowała się tam buda słomą pokryta, służąca za przytulisko dla pasterzy.
Ta buda była umówionem miejscem schadzki.
Gdy Timur ją spostrzegł, zbliżył się do wojewodziny i hetmana, zwracając na ten budynek ich uwagę.
— Jakto?... tam jest twój pan?... kapłan? — zapytała Jagiellona.
— Nie było odpowiedniego miejsca w bliskości, pani, — odpowiedział Timur, — czy mogę zawiadomić mego pana o przybyciu pani wojewodziny i pana hetmana?
— Idź i zawiadom, — rzekła Jagiellona.
Paź zeskoczył z konia i ujął za cugle konie wojewodziny i hetmana, który również zsiedli.
Timur pospieszył do poszytej słomą budy.
Zaraz potem wyszedł z niej Allaraba.
Noc była tak jasna, że można było widzieć dokładnie jego wysoką, biało przyodzianą postać. Miał on na głowie turban złotem przetykany.
Gdy spostrzegł wojewodzinę i jej towarzysza, przystąpił do nich w pełnej postawie.
Błogosławię godzinę, w której was widzę wolnych i ocalonych! — rzekł, — błogosławię miejsce, w którem jesteśmy wolni od zaczepek i prześladowań! Padliście ofiarą Jana Sobieskiego, ale powiadam wam, że godzina jego wybiła, jeżeli zapewnicie mi swą pomoc. Jan Sobieski ślepo rzuca się w przepaść! przepaści tej zginie, jeśli zachcecie!
— Miło nam słyszeć twoje słowa, kapłanie, — odpowiedziała Jagiellona, — znasz naszą nienawiść! Hetman Pac i ja przychodzimy do ciebie, ażeby cię ponownie o niej zepewnić.
— Hetman Pac ma wielu stronników w wojsku, szczególniej w litewskiem, — mówił Allaraba dalej, — byłoby korzystnem, gdyby użył swego wpływu nim pułki litewskie połączą się z koronnemi!
— Uczynię to, — odpowiedział Pac, — Sobieski bez tych pułków pójdzie na wojnę, i to się stanie jego zgubą!
— Zgubą i zagładą! — dodał Allaraba, — godziny jego policzone! Potęga wielkiego wezyra zgniecie go!
— Jeżeli chcecie być bezpieczni, to udajcie się do obozu wielkiego wezyra, który was przyjmie jak najchętniej, — dodał Allaraba, — wie on o związkach, jakie z wami zawarłem.
— Dobrze, udamy się do jego obozu, — zdecydowała Jagiellona.
— Gdy kanclerz Pac dopełni warunków naszej umowy i pułki litewskie powstrzyma, — dokończył Allaraba.
— Zrobię to! Postaram się zaraz zobaczyć z dowódcami, którzy mi sprzyjają, — odpowiedział Pac, — następnie powrócę tu do pani wojewodziny i udamy się razem do obozu wielkiego wezyra, ażeby być świadkami upadku tego, którego nienawidzimy! Doczekamy tego upadku, przyspieszymy go, a wtedy cel nasz będzie osiągnięty! Układ zawarty! Bywajcie zdrowi! Jadę do dowódców litewskich.
Szczególny orszak zbliżył się do głównej bramy seraju.
Kto go spotkał na ulicy, klękał i składał ręce na piersiach.
Warta przy bramie również padła na kolana.
Prowadzony przez służących, ukazał się seraskier, wezyr wojny, na wspaniale przystrojonym koniu, lecz można było łatwo dostrzedz, że był tylko przywiązanym do konia. Głowa spadała mu bezwładnie na piersi, a sztywne ręce nie trzymały cugli, lecz wisiały nieruchomo po obu stronach ciała.
W taki sposób orszak Ibrahima baszy odbył z nim wjazd do pałacu sułtana, ku zdziwieniu i przerażeniu urzędników.
Gdy orszak przybył na wewnętrzne podwórze, zdjęli zimnego i zesztywniałego seraskiera z konia i zanieśli do pokoju, w którym posadzili go na sofie plecami oparłszy o ścianę. Widać było na jego szyi czerwony jedwabny sznurek, którym mu śmierć zadano.
Urzędnicy pałacowi oznajmili przybycie seraskiera dowódcy eunuchów, Kizlar adze, a ten wysoki urzędnik udał się z zawiadomieniem do sułtanki matki.
— Zaprowadź seraskiera do mojego pokoju recepcyjnego, — odpowiedziała sułtanka matka, — pragnę z nim mówić.
— Ibrahim basza jest w marmurowym pokoju na dole, najdostojniejsza pani, — rzekł dowódca eunuchów, — nie może on chodzić i mówić... zamilkł na zawsze.
— Jakto? czyżby seraskier umarł w drodze? — zapytała sułtanka matka z największem zdziwieniem.
— Seraskier ma na szyi czerwony jedwabny sznurek, najdostojniesza pani, — odpowiedział Kizlar-aga, — wielki wezyr odsyła go napowrót do seraju.
Sułtanka matka drgnęła.
Co to znaczyło? Na co się odważył wielki wezyr?... Śmiał się opierać jawnie rozkazowi sułtana! Czerwonego sznurka, który dla niego był przeznaczony, śmiał użyć dla tego, co mu go doręczał?
Było to niesłychane zdarzenie, akt jawnego buntu, na wieść o którym matka sułtanka przez chwilę nie wiedziała co począć.
Następnie włożyła zasłonę i udała się do marmurowego pokoju.
Zastała martwego seraskiera siedzącego na sofie.
A zatem było to prawdą! Na jego szyi widać było czerwony sznurek. Był on niemym posłańcem Kara Mustafy, objawiającym wyraźnie i jasno jego zamiary.
Straszne niebezpieczeństwo groziło sułtanowi. Czuła to matka i drżała o swego syna.
Jeżeli Kara Mustafa wróci na czele zwycięzkich pułków, to sułtan będzie zgubiony! Czekała go okropna śmierć, jak jego poprzedników strąconych z tronu i zamordowanych przez janczarów.
Obraz ten był okropnym dla matki, która już widziała oczyma ducha skrwawione zwłoki swego syna. Potrzeba było go ocalić! Jeszcze nie wszystko było stracone. Przy szczerej woli i energii można go było jeszcze może ocalić! Jeden tylko był wybór: sułtan lub wielki wezyr! Jeden znich musiał umrzeć! Miała przed sobą martwy tego dowód!
Udała się na pokoje sułtana i przystąpiła do niego.
— Czy ci oznajmiono co zaszło w seraju, sułtanie? — rzekła głosem tak złowrogim, że sułtan spojrzał na nią pytająco.
— Co się stało? Byłem w kjosku! odpowiedział.
— Kara Mustafa odesłał ci seraskiera z czerwonym sznurkiem, sułtanie!
Sułtan zerwał się.
— Co mówisz? Kara Mustafa nie przyjął sznurka? — zapytał.
— Kazał nim okręcić szyję seraskiera i odesłał go tu, sułtanie!
— Na brodę Proroka! buntownik padnie pastwą sępów i kruków! — zacisnąwszy pięści rzekł sułtan, ukarzę przykładnie zarozumiałego zuchwalca, tak, że to na wieki odstraszy wszystkich od podobnego czynu! Nędzny pies umrze, a pułki będą musiały przynieść na palu jego zwłoki.
— Masz słuszność, sułtanie. Buntownik Kara Mustafa musi umrzeć, — rzekła sułtanka matka do syna, — ale nie jawnie, nie wobec pułków. Mogłoby one pójść za przykładem swojego wodza i odesłać ci jako odpowiedź trupa tego, kogobyś posłał dla wykonania wyroku! Nie zapominaj, najjaśniejszy panie, że Kara Mustafa ma wojsko pod rozkazami!
— A więc jestem zgubiony! — zawołał sułtan, którego nagle opuściła odwaga, padając bezsilnie na sofę.
Była to straszna chwila.
Sułtanka matka tak się przeraziła słowami syna, który zwątpił o sobie, że zapłakała głośno.
Sułtan stracił w tej chwili ostatni szczątek swojej męzkiej odwagi, swojej energii i woli.
— Postaraj się o okręt, abym mógł uciec! — szepnął, — na kimże jeszcze mógłbym polegać? Wymień mi tych, którzyby jeszcze byli do mnie przywiązani i którym mógłbym zaufać! Czy Kara Mustafa powraca już do Stambułu?
— Pozostał na czele pułków.
— Ale powróci, a wtedy wszystko będzie stracone! szepnął sułtan, — podszedł mnie! Teraz zrzuca maskę! I już zapóźno, żeby go usunąć! Na kogóż jeszcze mógłbym liczyć?
— Na mnie, najjaśniejszy panie. — odpowiedziała sułtanka matka wysiłkiem woli powstrzymując łzy.
W podeszłą wiekiem kobietę wstąpiła odwaga i energia. Słabość syna natchnęła ją nadludzką siłą.
— Więc sądzisz, że nie mam nikogo więcej, na którego mógłbym liczyć? — zapytał sułtan.
— Nie uważaj wszystkiego za stracone, najjaśniejszy panie! Niebezpieczeństwo wielkie, ale ja cię ocalę!
— Ty?
— Nieprawdą jest, żebyśmy na nikogo liczyć nie mogli, — mówiła sułtanka matka dalej, — jest jeszcze w pałacu wielu przywiązanych do ciebie, sułtanie!
— Więc wyślij ich z tajnym rozkazem, ażeby zabili tego przeklętego buntownika!
— Toby powiększyło niebezpieczeństwo, najjaśniejszy panie! Tutaj w pałacu możesz im ufać. Co innego byłoby, gdyby przybyli do pułków Kara Mustafy! Odstąpiliby ciebie i przeszliby do buntownika, zamiast go zabić, a wtedy wszystko byłoby stracone!
— Jeszcze jest sposób! Zawezwę tu Kara Mustafę, zwabię go obietnicami....
— Czy sądzisz, że przybędzie, najjaśniejszy panie — zapytała sułtanka matka syna, który w niebezpieczeństwie tracił głowę.
— Wyznaczę niesłychaną nagrodę na jego głowę, — mówił sułtan dalej, — połowę mego skarbu!
— Pozostawią go przy życiu, a tobie cały skarb zabiorą, najjaśniejszy Panie.
— Więc pozostaje nam tylko ucieczka!
— Jest jeszcze inny sposób, sułtanie, — odpowiedziała sułtanka matka, czy pozwolisz mi potajemnie opuścić seraj?
— I ty chcesz mnie opuścić?
— Ażeby cię ocalić, najjaśniejszy panie!
— Tego nie dokażesz! Jesteś kobietą!
— Powiedz, że jestem matką, a matka ma częstokroć więcej odwagi i siły, niż mężczyzna, — mówiła sułtanka dalej, — mam pewną myśl... lecz musisz mi pozwolić, że ją zamilczę.
— Jestem w niebezpieczeństwie i trwodze! Muszę myśleć o ucieczce, to rzecz stanowcza! — odrzekł sułtan.
— Jeszcze nie! Wstrzymaj się z tem przez czas jakiś, najjaśniejszy panie! Na ucieczkę czas zawsze będzie. Ja chcę spróbować innego sposobu i może mi się uda przynieść ci głowę Kara Mustafy.
— Głowę buntownika? Dobrze, uczyń to! Każę zatknąć jego głowę na lancy i osadzić na szcycie muru! Głowa ta oznajmi wszystkim, jaki los czeka buntowników!
— Postaram się przynieść ci jego głowę! Czy upoważniasz mnie do tego sułtanie?
— Do wszystkiego, co zrobić zechcesz.
— A więc niech mi Ałłach dopomaga!
— Cóż chcesz czynić?
— Nie pytaj mnie o to, sułtanie! Pozostaw mi wolną wolę! Ja cię ocalę! Nie ufam nikomu, oprócz ciebie. Jeżeli jeszcze kto może odwrócić ci grożące niebezpieczeństwo, to ja z pewnością! Dałeś mi władzę, użyję jej dla ocalenia ciebie!
Sułtanka matka wyszła z pokoju syna i udała się najprzód do marmurowego pokoju, gdzie rozkazała uprzątnąć zwłoki Ibrahima baszy i pogrzebać je pocichu.
Po wykonaniu tego rozkazu powróciła do swego apartamentu w haremie i zawołała swoje sługi i niewolnice.
Wszystkie one były bardzo przywiązane do sułtanki Walidy, która choć surowa, była dla nich dobrą i sprawiedliwą.
— Wiem, że mnie słuchacie i spełniacie wszystkie moje rozkazy, — rzekła, — wystawię was zatem na nową próbę, ażeby się przekonać o waszem bezwarunkowem posłuszeństwie. Gdy się ściemni, opuszczę seraj potajemnie. Żadna z was towarzyszyć mi nie będzie, nie wezmę lektyki ani orszaku. Nikt nie ma wiedzieć o mojej nieobecności, taki jest mój rozkaz. Gdyby nadeszły jakie wiadomości, przyjmujcie je, jak gdybym była obecna. Potrawy i napoje noście do moich pokoi jak zawsze, a następnie potajemnie rozdawajcie je biednym. Nie okazujcie niczem, że, mnie niema. Teraz odejdźcie. Znacie moją wolę. Zobaczę, czy mi będziecie posłuszne.
Sułtanka matka oddaliła niewolnice i udała się sama do składu zapasowej odzieży, znajdującego się w haremie.
Były tam ubrania dla urzędników pałacu i kobiet haremu.
Nie biorąc z sobą Kizlara agi i nie wtajemniczając go w swój plan, sułtanka Walida wybrała sobie odzież, jaką wówczas nosili młodzi Turcy, pragnący wstąpić do wyborowego korpusu janczarów.
Ubranie to składało się z turbanu z małem pawiem piórem, z dość obszernej kolorowej haftowanej bluzy ściąganej pasem, szerokich pantalonów dochodzących do kostek i nad niemi związanych oraz z czerwonych ostro zakończonych butów.
Wziąwszy to ubranie, sułtanka matka, powróciła do siebie.
Tutaj zdjęła suknie kobiece i przebrała się za mężczyznę.
Chociaż twarz zdradzała jej wiek, odzież jednak tak ją zmieniła, że nikt nie mógłby jej poznać. Wyglądała jak młody Turek, o przeżytych cokolwiek rysach.
Przypasawszy krzywą szablę i zatknąwszy sztylet za pasem, odważna i zdeterminowana kobieta wyszła tylnemi drzwiami.
Był już wieczór i zmrok zapadał powoli nad stolicą sułtanów.
Sułtanka Walida dostała się niespostrzeżona z haremu do innych części obszernego pałacu i wyszła na trzecie podwórze.
Tutaj spotkała kilku — wyższych urzędników seraju, którzy jej nie poznali. Próba zatem wypadła zadawalniająco.
Gdy zbliżyła się do bramy, warta przepuściła ją.
Przeszła przez drugie podwórze i wezwała bostandżego następnej bramy, ażeby jej otworzył.
Nastąpiło to bez przeszkody.
Niepoznana przybyła na pierwsze podwórze i przez otwartą bramę wyszła z seraju.
Aż dotąd plan jej powiódł się zupełnie.
W mieście udała się do bazaru koni, kupiła dobrego konia i zapłaciła złotem.
Umiejąc dobrze jeździć konno, dosiadła konia i odjechała. Przygotowania jej były skończone.
Noc zapadła. Na ulicach Stambułu panowała cisza.
Sułtanka opuściła miasto i udała się drogą, którą niedawno przebywały w pochodzie pułki Kara Mustafy.
Myśl ocalenia syna dodawała jej odwagi i siły do pokonania wszelkich przeszkód i niebezpieczeństw. Postanowienie jej było tak silne, że nicby jej nie odwiodło od powziętego zamiaru.
W seraju nikt się nie dowiedział o jej zniknięciu. Nikt nie wiedział, że przebrana za mężczyznę opuściła pałac sułtański.
Przybywszy na noc do pewnej wioski, zajechała do karawanseraju, ażeby się posilić i dać wypocząć koniowi.
Następnie pojechała dalej.
Poważne jej rysy świadczyły o stałości zamiaru. Miała odwagę, której jej synowi zabrakło.
Czerwony Sarafan spoczywał w nędznej izbie swego przybranego ojca, który jak wiemy, udał się do Warszawy żeby wyszukać kapitana Wychowskiego.
Po długim pokrzepiającym śnie obudził się, obejrzał się zdziwiony dokoła i poznał, gdzie się znajduje.
Spostrzegł przy sobie chleb, wódkę i wodę. Posilił się i zagasił pragnienie.
Porowskiego nie było. W czerwonym Sarafanie obudziła się chęć opuszczenia jego chaty, ponieważ nadewszystko czuł wolność i niczem niekrępowane życie.
Wstał, wypróbował swoje członki i uczuł się zdrowym.
Wydał półgłośny okrzyk radości. Nie był on zdolny wytrzymać długo pomiędzy czterema ścianami. Jakiś popęd wewnętrzny ciągnął go zawsze tam, gdzie się gromadziło wojsko.
Dopiero teraz, gdy chciał opuścić nędzną glinianą lepiankę, przypomniał sobie, że utracił konia. Musiał więc iść pieszo. Nie wstrzymało go to jednakże. Pilno mu było stanąć pomiędzy wojskiem jako zapowiedź przelewu krwi.
Wyszedł z domku swojego opiekuna, który jeszcze nie powrócił z Warszawy.
Obejrzał się na wszystkie strony. Zaczynało świtać.
Dookoła nie było widać żywej duszy.
Oddalił się od chaty i wkrótce opuścił wieś. Po kilku godzinach drogi spostrzegł oddział wojska.
Na widok żołnierzy roześmiał się swym zwyczajem i w tanecznych podskokach zbliżał się do nich.
— Patrzcie! to czerwony Sarafan! — wołali żołnierze, gromadząc się koło niego, — czerwony Sarafan pojawił się! Podzielili się z nim jadłem, pozostał z nimi dzień i noc, a nazajutrz rano znikł znowu. Obrał inną drogę i zwrócił się bardziej ku granicy.
Nad wieczorem przybył nad małą rzeczkę i szedł jej brzegiem, gdy noc zapadła.
Zmęczony drogą, uczul potrzebę spoczynku i szukał wzrokiem odpowiedniego miejsca.
Nagle stanął.
Zauważył w niejakiej odległości dwóch ludzi trzymających kilka koni. Gdy się przybliżył, poznał w jednym z nich pazia, a w drugim człowieka w bluzie i fezie.
Był nadzwyczaj znużony i nie zajmował się dłużej tymi ludźmi, lecz spostrzegł w pobliżu budę słomą pokrytą, jakie zwykle dla siebie stawiają pasterze.
Było to miejsce odpowiednie na nocleg.
Ostrożnie wsunął się nizkim otworem do budy.
Było w niej tak ciemno, że nic rozróżnić nie mógł. Pomacawszy rękami i nogami, przekonał się, że na słomie rozesłanej nie było nikogo.
Położył się tuż pod tylną ścianą i zaraz zasnął.
Było to tej samej nocy, kiedy Allaxraba miał schadzkę z Jagielloną i hetmanem Pacem.
Gdy hetman pożegnał się z nimi, kazał paziowi przyprowadzić konia i dosiadłszy go odjechał, aby się skomunikować z dowódcami dla poradzenia im, ażeby swoje marsze opóźniali i nie połączyli się na czas z Sobieskim.
— Nie widać tu w bliskości ani wioski ani jakiegokolwiek ludzkiego mieszkania, pani wojewodzino, — rzekł Allaraba do Jagiellony po odjeździe Paca, — żałuję, że nie mam nawet namiotu, abym go mógł odstąpić pani!
— Czyliż w tej budzie nie możnaby schronić się na noc? — zapytała Jagiellona.
— Tak jest, pani wojewodzino, ja spałem w tej budzie. Tutaj nad brzegiem rzeki jest takich bud kilka, — odpowiedział Allaraba, — nie śmiałbym jednak proponować pani jednej z nich.
— Noc będzie zimna, kapłanie, wolę zatem schronić się na noc do takiej budy, kapłanie, — odrzekła Jagiellona. — Pozostań w swojej, a ja pójdę do następnej. W tej odludnej okolicy dobre jest takie schronienie!
— Tem bogatsze i wygodniejsze wydadzą się pani wojewodzinie namioty w obozie wielkiego wezyra, — rzekł Allaraba, tam nie będzie nic brakowało.
— Jutro wyruszymy, kapłanie! Dobranoc! — odpowiedziała Jagiellona i poszła do najbliższej budy, a Allaraba udał się do swojej, aby przepędzić noc na słomie.
Gdy wojewodzina weszła do niskiej szopy, nie mogła nic w niej widzieć. Była zmęczoną, rozłożyła swoje okrycie i położyła się na niem.
Gdy usypiała, zdawało jej się, że słyszy oddech ludzki blisko siebie, pomyślała jednak, że to szelest wiatru nocnego, poruszającego słomą.
Zasnęła.
Niedalej, jak o dwa kroki od niej spał czerwony Sarafan tak twardym snem, iż nie słyszał wcale, ze ktoś wszedł do szopy i położył się. Nad ranem, gdy brzask dzienny dostał się już do wnętrza, on był jeszcze we śnie pogrążony.
Światło dzienne rozbudziło przywykłą do miękkiej puchowej pościeli Jagiellonę, która na tem nędznem posłaniu spała źle i niespokojnie.
Gdy się podniosła, o mało nie wydała okrzyku przerażenia.
Spotkała leżącą pod ścianą budy szczególną postać człowieka rudowłosego w czerwonej odzieży. Domyśliła się odrazu, że przepędziła noc obok czerwonego Sarafana, uważanego za krwawe widmo wojny.
Wstała, dostrzegła bowiem coś takiego, co zwróciło szczególną jej uwagę.
Oczy jej rozwarte szeroko, zwrócone były na niewielki przedmiot znajdujący się na piersiach śpiącego.
Czerwona jego bluza roztworzyła się i ukazała medalik z relikwiami, który miał na szyi.
Nie wierzyła swym oczom. Znała ten medalion w starożytnej oprawie. Z kąd czerwony Sarafan mógł go dostać?
Medalion ten kasztelan krakowski zawiesił niegdyś na szyi dziecięcia, któremu ona dała życie, a które następnie skazane zostało przez nią na powolny zgon w podziemiu!
Chłopiec ten nie żył, nie żył oddawna. Jagiellona była o tem przekonaną, sądziła jednak, że jego medalion został wraz z nim pochowany, gdy kazała Stefanowi zakopać jego kości.
A teraz medalion wisiał na szyi tego szczególnego człowieka.
Było to niepojęte.
Jagiellona przystąpiła do śpiącego.
— Wstań! — zawołała.
Czerwony Sarafan nie obudził się.
Wojewodzina potrąciła go nogą.
Zerwał się i spojrzał na nią szeroko rozwartemi oczyma.
Po chwili jednak odzyskał zwykłe usposobienie i roześmiał się półgłosem.
— Co masz na szyi? — zapytała Jagiellona wskazując medalion.
Czerwony Sarafan nie miał widać ochoty wdawać się w rozmowę.
Pozostał w klęczącej postawie i milczał.
— Odpowiedz mi, co masz na piersiach, — powtórzyła Jagiellona.
Czerwony Sarafan spojrzał z widocznem upodobaniem na medalion. Wyraz jego twarzy miał w sobie coś szczególnie idyotycznego.
— Zkąd wziąłeś ten medalion? — zapytała Jagiellona z wzrastającą ciekawością.
— To mój! Miałem go gdym przybył do mojego ojca! Stary Stefan powiedział memu ojcu, że to mój!
Blada twarz Jagiellony przybrała wyraz osłupienia i przerażenia.
Patrzyła ona szeroko rozwartemi oczyma na człowieka, który w pół klęczącej, pół leżącej postawne wpatrywał się w medalion wzrokiem bezmyślnym.
Nie wiedziała co się z nią działo, co ma o tem myśleć, ale te kilka słów zrobiły na niej straszne wrażenie, z którego sprawcy sobie zdać nie mogła, a którego potęgi opisać niepodobna.
Słowa te brzmiały jeszcze w — jej uszach! Stary Stefan! Medalion i Stefan! Czyżby Wołoch znalazłszy medalion na zwłokach zdjął go i temu szczególnemu człowiekowi darował?
Jakim sposobem Stefan zeszedł się z tym człowiekiem? Szczególne przypuszczenie powstało w umyśle Jagiellony!
— Gadaj! kto był stary Stefan? — rzekła rozkazująco.
Czerwony Sarafan spojrzał na nią ze zdziwieniem.
— Kto on był? — odrzekł śmiejąc się, — tego nie wiem... spytajcie się kogo innego!
— Któż jest twój ojciec?
— Stary Dorowski. Mówił jednakże, że jest tylko mym opiekunem.
— Czy widziałeś tego Stefana od któregoś dostał medalion?
— Zdaje mi się... teraz już nie wiem, — odrzekł czerwony Sarafan niechętnie, gdyż praca myśli przykrość sprawiała.
— Czy ciągle byłeś u swego ojca Dorowskiego? Czerwony Sarafan pomyślał chwilę i wstrząsnął głową.
— Byłem w jakimś dole... miałem łańcuch na ręku... Stary Stefan przynosi mi jeść i pić...
W umyśle czerwonego Sarafana poczęły się budzić wspomnienia.
Jagiellona drgnęła.
— Potem byłem u ojca Dorowskiego... — mówił dalej czerwony Sarafan jak we śnie, — potem nic więcej nie wiem.
— I nazywasz się czerwony Sarafan? — zapytała Jagiellona.
— He! he!... tak mnie nazywają żołnierze! Oni mi dali to czerwone ubranie!
— Jakże się nazywasz właściwie.
— Ojciec Dorowski wołał mnie Stefan. Nazywam się Józef.
Coraz bardziej zwiększało się prawdopodobieństwo, że ów chłopiec, który w podziemiach pałacu Jagiellony zostawał pod dozorem Stefana, znajdował się przy życiu.
Jagiellona nie mogła jednak pojąć, jak to być mogło. Przecież sama widziała jego zwłoki.
Czerwony Sarafan jednak nazwał się, Józefem, miał medalion, znał starego Stefana, przypominał sobie, że był w podziemiu i że mu tam Stefan przynosił jeść i pić.
Czyżby ów chłopiec żył... czyżby czerwony Sarafan był jej synem? Pytanie to nie budziło w duszy Jagiellony żalu ani miłości, przerażało ją tylko.
Jakaż różnica między tą matką biednego Sarafana a matką sułtana, którą miłość dla syna czyniła bohaterką!
Tamta zapominając o swej płci, gardząc przeszkodami i niebezpieczeństwami, spieszyła, aby wynaleźć i ukarać śmiertelnego wroga swojego syna, Jagiellona nad swoim stała jak straszny szatan, przerażona tem, że istnieje, że nie zginął.
Wina jej i hańba stała przed jej oczyma... czyliż stary Stefan zamienił zwłoki, aby myślała, że jej syn umarł? Czyżby ten nie wiedzący nic o swej przeszłości, czerwonym Sarafanem przez żołnierzy przezwany człowiek był rzeczywiście jej synem?
Myśl ta wzburzyła Jagiellonę... dowód jej winy istniał... należało go usunąć nim mógł ściągnąć na nią niebezpieczeństwo.
Czerwony Sarafan zdawał się odgadywać tę myśl złowrogą. Być może, że w pierwszej chwili jakiś popęd tajemniczy pociągnął go do tej kobiety, teraz jednakże coś go od niej odpychało.
Nim Jagiellona zdołała powziąć jakiekolwiek postanowienie, zerwał się i wybiegł z budy.
W blizkości stał Allaraba, gotów do odjazdu z wojewodziną. Timur i paź trzymali w oddaleniu konie.
Nagle czerwony Sarafan ukazał się przy nich, rzuciwszy okiem ukradkowo na budę, dosiadł jednym skokiem konia Timura i spiął go ostrogami.
Koń poskoczył gwałtownie, powalając Timura na ziemię, a gdy uczył się wolnym, zarżał głośno i puścił się jak wicher, unosząc czerwonego Sarafana.
Wszystko to było dziełem jednej chwili.
Szczególny śmiech rozległ się w uszach tych, co zostali.
Jagiellona wyszła z szopy.
Spostrzegła czerwonego Sarafana uchodzącego galopem na koniu Timura.
Po chwili znikł w oddaleniu.
Timur podniósł się, trzymając jeszcze w ręku cugle konia swojego pana.
— To był czerwony Sarafan, — szepnął paź.
Nikt nie myślał o ściganiu go, bo nikt nie przypuszczał, żeby go można było dogonić.
Sassa w towarzystwie służącej udała się do domu lekarza w Wiedniu, który był obszerny i zawierał liczne pokoje dla leczących się chorych.
Braila, mąż znakomitej sławy, zrobił księciu i jego małżonce bardzo słabą nadzieję, była ona jednakże dostateczną, aby Sassę nakłonić do wszelkiej ofiary.
Zajęła ona w domu lekarza dwa pokoje, w których Braila odwiedzał ją dwa razy dziennie, badając jej oczy i zarządzając środki przygotowawcze do zamierzonej operacyi.
Był on sam niespokojny o jej rezultat, ale ufność Sassy, jej piękność i łagodność, były dlań pobudkami do nieszczędzenia wszelkich usiłowań, aby tej uroczej istocie przynieść prawdziwe szczęście przez przywrócenie wzroku.
Książę, który zamieszkał w przeznaczonym dla siebie pałacu w Wiedniu, oczekując na rezultat kuracyi, nie mógł bywać u dworu, ponieważ dwór opuścił, już stolicę.
Mieszkańcy trwożyli się już niebezpieczeństwami wojny. Spodziewano się jednak, że wojsku cesarskiemu jeżeli zdoła połączyć się z polskiem, uda się wstrzymać pochód nieprzyjaciela.
W obwarowaniach Wiednia z polecenia ustanowionych przez cesarza zarządców, panowała nadzwyczajna czujność około budowy wałów i murów i zaopatrywania ich w armaty. Przygotowywano się na najokropniejsze następstwa, ponieważ nadeszła już do miasta wiadomość, że straszne hordy tatarskie szeroko zapuszczają swe zagony, siejąc dokoła śmierć i zniszczenie.
Książę Aminow jednak nie przypuszczał jeszcze, żeby się Turkom udało dostać aż pod Wiedeń, a nawet gdyby do tego przyszło, sądził, że jeszcze i jego małżonce wolno będzie miasto opuścić, jako poddanym obcego monarchy. Nadzieja, że Sassa odzyskać może wzrok ani na chwilę nie pozwoliła mu pragnąć wyjazdu z Wiednia przed odbyciem operacyi.
Lekarz Braila zajmował się jak zwykle czynnościami swego zawodu, nie troszcząc się zupełnie o wojenne pogłoski.
Oprócz Sassy znajdowało się w jego domu kilka znakomitych i bogatych osób, szukających u niego pomocy.
Przed kilkoma dniami przybył do Wiednia hrabia Rochester, który spadłszy z konia ranił się w oko i udał się także o pomoc do doktora Braili, ażeby nie oślepnąć. Był on już rekonwalescentem i mógł dość swobodnie używać wzroku.
Oprócz niego kilka jeszcze dam i panów leczyło się u sławnego lekarza.
Sassa w ciągu pierwszego dnia nie wychodziła ze swych pokoi. Następnie jednak zalecił jej Braila, żeby się przechadzała codziennie przez, kilka godzin w cienistym ogrodzie znajdującym się po za domem. Inni pacyenci także wychodzili codziennie do tego ogrodu na przechadzkę.
Sassa spełniła polecenie doktora i kazała służącej, żeby ją sprowadziła do ogrodu.
W tym shmym czasie znajdował się tam także hrabia Rochester, siedzący na gęstym liściem osłonionej ławce.
Gdy ujrzał zbliżającą się w bogatej sukni księżnę ze służącą, wydało mu się, że już gdzieś widział tę uroczą istotę.
Uczuł nieprzeparty pociąg, porywający go do Sassy, której piękność była nierównie wyższą od wdzięków Maryi Kazimiery. Lubiący miłosne przygody Anglik, powziął natychmiast postanowienie zbliżenia się do niej.
Skinął na służącą i dowiedział się od niej, kto była ta nieznajoma dama.
Tego dnia nie udało mu się zbliżyć do księżnej, następnego dnia jednak spostrzegł Sassę samotną siedzącą w półciemnej alei.
Usłyszawszy chód mężczyzny Sassa, sądziła w pierwszej chwili, że to jej mąż lub doktór nadchodzi i zwróciła się w stronę, zkąd ją odgłos kroków dochodził.
— Poważam się zapytać księżnej pani, — rzekł Rochester przystępując do ławki, — czy nie miałem już szczęścia spotkać się z nią w Warszawie albo w jakiej innej podróży.
— Jeżeli się nie mylę, jesteś pan hrabia Rochester, — odpowiedziała Sassa z pewnym niepokojem, wstając z miejsca.
— Skoro mam szczęście być znajomym księżnej pani, prosiłbym o zaszczyt pozostania w jej towarzystwie, — odpowiedział Rochester.
— Nie mam zwyczaju pozostawania z obcymi, — rzekła Sassa spokojnie, chcąc się oddalić.
— Nie jestem pani jednak obcy, skoro pani znasz me nazwisko. Błagam i zaklinam cię pani, chciej pozostać!
Słowa te wymówione były głosem namiętnym, który przeraził Sassę.
— Tembardziej wobec tak natarczywej prośby zostać nie powinnam, — odrzekła.
Rochester gwałtownie pochwycił jej rękę, chcąc ją zatrzymać.
Sassa wyprostowała się dumnie.
— Puść mnie pan, panie hrabio! — rzekła rozkazująco z wyrazem oburzenia w twarzy, — nie waż się mnie zatrzymywać! Pamiętaj coś przysięgał królowej!
— Królowej? — spytał Rochester zdziwiony.
— Królowej Maryi Kazimierze. Czybyś pan zapomniał tej przysięgi?
— Rozumiem, chcesz mi pani dać dowód, że mnie lepiej znasz niż sądziłem. Uszczęśliwia mnie to, pani. Od pierwszej chwili, gdy cię ujrzałem, obraz twój przepełnia mą duszę. O, gdybyś pani czuła, co się w tej chwili dzieje w mojem sercu!
— Przestań pan! Nie chcę słuchać podobnej mowy! — rzekła Sassa stanowczym głodem — gdyby mój mąż słyszał pana, ukarał by pana szpadą za takie słowa!
— On nas nie słyszy, najdroższa, — uśmiechnął się Rochester, usiłując ponownie ująć rękę Sassy, — nikogo tu nie ma, nikt nas nie widzi!
— Tembardziej honor wymaga, ażebyś mnie pan opuścił!
— Żądaj odemnie wszystkiego, tylko nie tego, księżno! Podobnie przyjazna chwila może nie zdarzy się więcej. Muszę ci wyznać, że cię kocham, pani!
— Nie mów pan o miłości! Czyliż tego samego nie mówiłeś królowej? Czyś jej nie przysiągł kochać i być wiernym? A teraz mówisz do mnie to samo! Daj sobie sam odpowiedź, — mówiła Sassa pogardliwie. — Kto, jak pan, każdej spotkanej kobiecie mówi, że ją kocha, ten jest niegodnym uwodzicielem, któremu idzie o to tylko, aby gubić słabe i bezbronne kobiety!
Rochester drgnął... pokonał jednak gniew i uśmiechnął się znowu.
— Chcesz mnie pani odpędzić temi słowy, — mówił, — lecz zapominasz, że nic od ciebie nie przyjmę za obrazę, bo cię kocham! Nie bądź okrutną! nie obrażaj się! Słowa moje świadczą tylko, jak wielką jest twoja potęga! Czyż mogę cię nie kochać? Czyż mogę nie lekceważyć wszelkich niebezpieczeństw, ażeby cię posiadać? Czyż nie twa piękność jest tego przyczyną? Tak, księżno, kocham cię całą namiętnością mej duszy! Musisz być moją!
Pochwycił jej rękę gwałtownie.
— Puść mnie pan albo zawołam pomocy! — zawołała Sassa groźnie.
— Wysłuchasz mnie pani, wiem o tem, — mówił Rochester dalej, — czyż nie czujesz, jak gorąco cię kocham?
— Czyż panu nie dość nieszczęścia, na jakie naraziłeś królową? Puść mnie pan! Jestem zamężna! Nie chcę pana słuchać dłużej.
— Piękna, zachwycająca istoto! — szeptał hrabia Rochester namiętnie, klękając przed Sassą i chcąc ją pochwycić w objęcia, — bądź moją! Wysłuchaj mnie!
— Precz! nie dotykaj mnie pan! — zawołała Sassa.
— Nikogo nie ma w blizkości! Nikt nas nie widzi i nie słyszy! Musisz być moją!
— Ratunku! — zawołała przerażona młoda księżna.
Widocznie jednak nie było w bliskości nikogo, żeby jej pospieszył na pomoc.
Rochester objął ją i przyciskał do siebie coraz silniej.
Szczęśliwy wypadek zrządził, że lekarz Braila wyszedł właśnie do ogrodu, ażeby umówić.się z księżną o dzień operacyi.
Głos wołający pomocy dobiegł do niego z oddalenia.
Braila stanął i wsłuchał się.
Zkąd pochodził ten okrzyk trwogi?
W blizkości nikogo widać nie było.
A jednak nie mógł się łudzić.
Stał i słuchał.
Żadnego głosu słychać nie było.
Nie! Jakieś szczególne echo dobiegło do jego ucha.
— Przekleństwo panu i pana haniebnej namiętności! — brzmiał głos, — zginę a nie dam się pokonać!
Gałęzie trzeszczały... w krzakach odbywała się jakaś walka.
Braila pospieszył w stronę, z której go głos dochodził.
Tymczasem Sassa całem wysileniem wyrwała się z objęć Rochestera i odepchnęła go. Broniła się rozpaczliwie i zwyciężyła.
Jednakże Anglik, którego oczy pałały, a twarz gorzała płomieniem, nie myślał dawać jeszcze za wygraną.
Sassa omackiem szukając drogi uchodziła. Rochester gonił ją i wyciągał obie ręce, ażeby ją pochwycić.
Spostrzegł to nadchodzący Braila.
— Co to się dzieje, księżno? — zapytał.
Sassa usłyszała głos doktora i odetchnęła.
— O! to dobrze, że pan przychodzisz, — rzekła drżącym głosem, wyciągając do niego ręce.
— Pan hrabia Rochester? — zapytał Braila zdziwiony.
— Odprowadź mnie pan do mego pokoju, — rzekła Sassa do doktora.
Rochesterowi widocznie była nieprzyjemną ta przeszkoda.
— Szczególna scena! — rzekł Braila, — panie hrabio Rochester, w moim domu i ogrodzie panuje spokój i dobry obyczaj! Ze zdziwieniem widzę, że pan zakłócasz tu porządek i bezpieczeństwo. Mój dom i ogród są od dzisiejszego dnia zamknięte dla pana.
— Kto się poważy je zaniknąć! — zawołał Anglik chwytając szpadę.
— Ja! bronię domu mego przeciwko godnym pogardy wybrykom, panie hrabio! Sądzę, że mam do tego prawo!
Rochester w tłumionym gniewie zacisnął wargi.
— Hrabia Rochester dziś jeszcze wyjeżdża, księżno, — rzekł Braila do Sassy, odprowadzając ją do domu — i nigdy więcej tu się nie pokaże!
Służąca Sassy nadeszła i odprowadziła dalej swą panią.
Rochester pienił się z gniewu, ale spokój odktora zniewalał go do milczenia.
Czy chciał uniknąć jakich nieprzyjemności, czy też obawiał się nadciągnięcia hord tatarskich, dosyć, że rzeczywiście jeszcze tego wieczoru opuścił Wiedeń.
Przednia straż Turków złożona z lekkiej jazdy tatarskiej, posuwała się coraz bardziej w głąb kraju, a za nią nadciągał Kara Mustafa z wielkim obozem, w którym dla niego kilka wielkich i wspaniałych rozbijano namiotów.
Książę lotaryngski mając tylko dwadzieścia cztery tysiące ludzi, stał naprzeciw trzechkroć stotysięcznej siły tureckiej, prowadzącej z sobą dwieście pięćdziesiąt dział.
Wskutek tego książę był zmuszony cofać się do Wiednia, gdzie dowodził energiczny Ernest Ruediger hrabia Stahremberg.
W dniu trzeciego września, 1682 r. Polacy przybyli do Tuli, gdzie Jan Sobieski nie zastał bynajmniej wojsk cesarskich w takiej sile, jak było umówione i jak się spodziewał.
Po połączeniu się z księciem Lotaryngii, obaj bohaterzy, niegdyś rywale w współubieganiu się o koronę polską, przeszli w dniu 6 i 7 września przez Dunaj.
Teraz potrzeba było połączyć się z Bawarami i wojskami Rzeszy. Elektor Saski Jan Jerzy III., młody Maksymilian Emanuel bawarski i książę Waldeck, dowodzący wojskami Rzeszy, nadciągnęli, ażeby się połączyć z księciem lotaryngskim i Polakami przeciwko Turkom.
W obozie tureckim wojska zostające pod chorągwią Proroka tak były przekonane, że są nieprzezwyciężonemi, iż nikt nie troszczył się o nieprzyjaciela. Wiara w własną potęgę ożywiała nietylko wielkiego wezyra janczarów, ale wszystkie pułki tureckie.
Dowódca janczarów był stary znakomity basza, który podobnież jak wielki wezyr prowadził z sobą cały swój harem i w czasie tej kampanii zdobył już liczne łupy, które wieziono osobnym wozem.
Janczarowie byli uważani nietylko za pierwszy, lecz za najwaleczniejszy pułk, zajmowali też wyjątkowe stanowisko i odznaczali się wielką samowolą. Oni to przecież już nieraz strącali nielubionych sułtanów i innych osadzali na tronie.
Nic dziwnego, że Kara Mustafa miał dla nich największe względy, że ich przy każdej sposobności wyróżniał i tak postępował, jak gdyby należał sam do ich pułku jako dowódca. Pochlebiał baszy i janczarom, miał bowiem na myśli po zdobyciu Wiednia ogłosić się sułtanem, a mając janczarów za sobą, mógł być pewnym powodzenia tego zamiaru, gdyż inne pułki szły ślepo za ich przykładem.
Pewnego dnia pochmurnego i dżdżystego Kara Mustafa postanowił pokazać się znowu wojskom przejeżdżając przez obóz. Ukazanie się jego wywierało zawsze wielki wpływ na żołnierzy, którzy się tym sposobem przyzwyczaili widzieć w nim swego najwyższego zwierzchnika. Od stanowiska zwycięzkiego wodza do tronu sułtana był tylko krok jeden.
W czasie przejazdu przez obóz w orszaku wielkiego wezyra znajdował się zawsze basza janczarów, który zajmował pierwsze miejsce w jego świcie.
Nagle nadjechał do obozu na kosztownie przybranym koniu młody znakomity Turek, którego cała postać świadczyła o gobactwie i Wysokiem pochodzeniu.
Warta obozowa wpuściła go do obozu właśnie w tej chwili, gdy Kara Mustafa odbywał objazd.
Młody Turek zbliżył się do jego orszaku.
— Czego chce ten gość w obozie? — zapytał Kara Mustafa zatrzymując swego konia i patrząc poważnym, badawczym wzrokiem na młodego Turka, który skrzyżowawszy ręce na piersiach przemawiał do dowódcy janczarów.
— Młody Turek pragnie być przyjętym do janczarów, — odpowiedział basza wielkiemu wezyrowi, — przybył tu ze Stambułu, ażeby się odznaczyć na wojnie.
— Zbliż się! — rozkazał Kara Mustafa dając znak młodemu Turkowi.
W fizyognomii przybyłego coś uderzyło wielkiego wezyra. Wydało mu się, że Turek wygląda starzej niż sądzić było można na pierwszy rzut oka, przypatrzywszy mu się jednak bliżej, musiał sobie powiedzieć, że go jeszcze nigdy nie widział i że w jego fizyognomii nie ma nic szczególnie zwracającego uwagę.
Sułtanka Walida starała się pokonać wzburzenie, które nią owładnęło na widok śmiertelnego wroga jej syna, ażeby się nie zdradzić.
Byłaby najchętniej tutaj zaraz w obozie przeszyła pierś jego sztyletem. Ten nędznik poważył się przysłać sułtanowi martwego posłańca. Sułtanka jednak złożyła mu ukłon. Nie dopięła jeszcze swojego celu. Trzeba go było wprzód upewnić, że jest bezpiecznym, ażeby później tem nieomylniej śmierć mu zadać. Nienasycony, okrutny, sięgający po berło Mustafa musiał umrzeć! Śmierć jego była postanowiona! Sułtanka Walida ocali swojego syna!
Była to niebezpieczna chwila.
Gdyby rysy ochotnika do janczarów zwróciły uwagę wielkiego wezyra albo baszy? Twarz ta bez zarostu, o zwiędłych rysach nie przedstawiała jednak nic uderzającego, gdyż Kara Mustafa sam przemówił do baszy, ażeby przyjął młodego Turka.
— Słyszysz! Wspaniały i potężny wielki wezyr czyni ci tę łaskę, że cię przyjmuje, — rzekł basza, — jak się nazywasz? — Murad, syn Mahommeda baszy, — odpowiedziała sułtanka.
— Mohammeda baszy? — zapytał wielki wezyr, — gubernatora Bejrutu, wuja sułtana?
— Tak jest, potężny i wielki baszo, — odpowiedziała sułtanka.
— Przyjm go do swego pułku, — rzekł Kara Mustafa do dowódcy janczarów i pojechał dalej.
Sułtanka w tej chwili rzuciła na niego wzrokiem niepojednanej nienawiści.
Dumny Mustafa nie Widział jednak tego spojrzenia, lecz jechał dalej odbierając pokłony od białych i czarnych żołnierzy.
Gdy jeźdźcy stanowiący jego orszak odjechali, przystąpił do sułtanki młody oficer janczarów, ażeby jej, jako nowemu koledze, wskazać niezajęty jeszcze namiot. Sułtanka poznała tego młodego oficera, ponieważ często pełnił służbę w seraju, on jednak nie mógł jej poznać, gdyż zawsze widywał ją zasłoniętą.
— Czy długo jeszcze pozostaniemy tu obozem? — zapytała idąc z nim do namiotu.
— Nie... najdalej za parę dni wyruszymy w pochód na Wiedeń, — odpowiedział młody oficer, — wielki wezyr nie spocznie, póki chorągwi Proroka nie zatknie na wieżach tego miasta.
— A następnie ogłosi się sułtanem, nieprawdaż?
— Duma jego i ambicya nie mają granic.
— A cóż na to mówią janczary?
— Nie oprą się jego zamiarom, jeśli im nada nowe przywileje.
Potwierdzało się zatem to, czego obawiała się sułtanka. Gdy oficer odszedł i została sama w namiocie, zacisnęła groźnie pięści.
— Nie osiągniesz swojego zbrodniczego celu, — rzekła z dziką energią, — jeszcze czas na pokrzyżowanie twych planów! Pragniesz osiąść na tronie! Chcesz mego syna obalić, zabić, ażeby zająć potem miejsce, a janczary chcą ci na to pozwolić, byłeś im oddał cząstkę swego łupu! Mylne twoje rachuby, zacny Mustafo! Nie domyślasz się, kto jest przy tobie, ażeby w niwecz obrócić plany! Drżyj przedemną! Padniesz z mej ręki!
Tymczasem wielki wezyr objechał cały obóz i powracał do swojego z wielkim przepychem urządzonego namiotu.
Wchodząc do niego zastał przed namiotem kilka osób w cudzoziemskiej odzieży. Poznał indyjskiego kapłana i jego służącego, oraz zasłoniętą welonem Jagiellonę i pazia.
Wszedłszy do największego namiotu, przed którym zawsze stała warta, kazał przyprowadzić do siebie przybyłych gości przyjął ich bardzo łaskawie.
— Przynosimy ci dobre wieści, wielki i potężny baszo, — rzekł Allaraba, po odejściu orszaku wielkiego wezyra, gdy tylko kilku niewolników pozostało w głębi namiotu, — postępujesz nieprzerwanie naprzód z zwycięzką swoją armią i wkrótce u stóp twoich będzie leżał świat cały. Patrz, kto przybywa do twojego obozu! Dostojna wojewodzina Wassalska!
— Witam cię, pani, — rzekł Kara Mustafa do Jagiellony, — szukasz u mnie opieki? Znajdziesz ją niezawodnie!
— Wojewodzina chce się z tobą połączyć, wielki i potężny baszo, — powiedział kapłan.
— Wojewodzina chce opuścić i zdradzić kraj swoich ojców? — zapytał Mustafa.
— Jan Sobieski, który jej nienawidzi, wygnał ją, — objaśnił Allaraba.
— A teraz chce się na nim pomścić?
— Chcę go obalić, łącznie z tobą, wielki wezyrze, — odpowiedziała Jagiellona, — przybywam do ciebie, aby w imieniu magnatów mego kraju zawrzeć z tobą przymierze.
— W imieniu magnatów twego kraju, pani? Mnie doniesiono, że Sobieski z wielką liczbą panów i znacznem wojskiem wyruszył, ażeby się złączyć z Lotaryngczykiem, — rzekł Kara Mustafa.
— Przychodzę do ciebie w imieniu niezadowolonych, wielki wezyrze, — mówiła Jagiellona dalej, — a liczba ich jest niemała. I hetman polny litewski do nich się liczy.
— Hetman Pac? Czyż Litwinów nie ma z Sobieskim? — zapytał wielki wezyr.
— Nie ma, wielki wezyrze. Oddałam ci jeszcze inne usługi i gotową jestem do dalszych, — odpowiedziała Jagiellona, — środki moje są tak wielkie, jak moja nienawiść! Dlatego łączę się z tobą!
— Znajdziesz u mnie opiekę i nagrodę, pani. Jakiej żądasz nagrody?
— Żądam tylko głowy tego, którego nad wszystko nienawidzę!
— Pani wojewodzina mówi o głowie Sobieskiego, — dodał Allaraba.
— Dam ci ją, pani! Czyś nie widziała z tamtej wysokiej góry, przez którą przejeżdżałaś, wież Wiednia? Moje zastępy już otaczają stolicę cesarzów i nie wypuszczają z niej ani nie — wpuszczają do niej nikogo. Giaury udają, że chcą bronić fortyfikacyi, ale czyż sądzisz, że mi się oprą, że ich nie dosięgną moje działa? Jeśli się nie poddadzą, to zginą z głodu i pragnienia te psy chrześciańskie, a głowy ich przywódców każę zatknąć na tykach i przed bramami miasta wystawić, — mówił Kara Mustafa, którego rysy miały w tej chwili wyraz pospolitości i okrucieństwa, głowę zaś Sobieskiego przyrzekam tobie, możesz ją zabrać jako trofeum, gdy będziesz opuszczała mój obóz. Dni twego wroga są już policzone!
— Słuchaj mnie, wielki i potężny baszo, — rzekł kapłan indyjski, — ubiegłej nocy, byliśmy w drodze, zapytywałem gwiazd i otrzymałem bardzo ważną odpowiedź. Było w nich zapisane, że stanie się to, co w tej samej godzinie we śnie widziałeś. Czy pamiętasz co ci się śniło ubiegłej nocy, wielki i potężny baszo.
Kara Mustafa zamyślił się przez chwilę.
— Tak jest, pamiętam. Był to szczególny sen! — odpowiedział. — W moich namiotach ujrzałem obok siebie węża i drzewo z trującemi owocami i kwiatami, zaś po za namiotem rósł wielki, napół zwiędły kwiat, który gdym się mu bliżej przyjrzał, miał na sobie pancerz i trzymał lancę. Pchnął mnie tą lancą i obudziłem się, zaledwie będąc w stanie oddychać.
— Strzeż się kobiety, która się do ciebie tajemnie zbliża, ona jest tym kwiatem, który widziałeś pod namiotem, wielki potężny baszo, — rzekł kapłan indyjski, — masz z sobą w namiotach żony i niewolnice, kto wie, czy która z nich dotknięta niełaską lub zazdrością, nie marzy o krwawym czynie. Ja pozostanę przy tobie, będę czuwał i czatował, a pani wojewodzina zajmie mój namiot, aby w nim mogła spocząć po długiej podróży.
— Spoczynek wygodny znajdziesz w moim obozie, pani, — rzekł wielki wezyr do Jagiellony, żadna potęga tego świata nie zdoła mojej armii pokonać. Moje niewolnice będą cię obsługiwały! Allaraba skłonił się wielkiemu wezyrowi, a następnie z Jagielloną wyszedł z namiotu wezyra, ażeby ją zaprowadzić do swojego, urządzonego również bardzo wspaniale.
Gdy Sobieski z nieliczną swą armią przekroczył Dunaj, postanowił czekać na książąt, mających przybyć ze swymi oddziałami, a zwłaszcza na Litwinów, których zastęp był mu potrzebny bardzo do wzmocnienia jego sił.
Nie rozbijał formalnego obozu, ponieważ nie miał zamiaru długo pozostawać na miejscu i zachodziło niebezpieczeństwo napadnięcia przez Tatarów.
Rozstawił placówki, zakazawszy im rozpalania ogni i obozował z wiernem swem wojskiem, w miejscu, o ile można było najlepiej osłoniętem nad brzegiem Dunaju.
Znajdował się tu niewielki dom opuszczony przez mieszkańców. Ten dom zajął król dla siebie i dla swego otoczenia.
Nad wieczorem placówki spostrzegły nadjeżdżającego nad brzeg jeźdźca, który zmierzał prosto do obozowiska polskiego.
Z początku widzieli tylko konia i znajdującą się nad nim nierozpoznalną masę, która zupełnie przylegała do jego grzbietu.
Żołnierze nie spuszczali z oka zbliżającego się galopem konia.
— Ha! czy nie widzicie? — zawołał jeden z nich wskazując, — czy nie widzicie, kto na koniu siedzi? Nie, nie siedzi, lecz leży, objął konia za szyję obiema rękami i pędzi jak wicher stepowy.
— Tak, teraz i ja go widzę! — rzekł drugi żołnierz, — to czerwony Sarafan!
Trzeci żołnierz przeżegnał się.
— Jeżeli to nie jest duch, to niech zginę, — rzekł, — czyliż nie zjawia się znowu, gdy ma przyjść do przelewu krwi?
— To czerwony Sarafan! — potwierdził pierwszy, — spieszy, jak gdyby bał się spóźnić.
— Powiedzcie sami ludzie, jak on wygląda, rzekł trzeci żołnierz do swych towarzyszów, — czy nie jak wysłaniec szatana, albo sam szatan?
— To tylko z powodu czerwonego ubrania i niespokojnego usposobienia, — zauważył drugi, — jest w nim coś złowieszczego, ponieważ zawsze wtedy się ukazuje, gdy ma nastąpić bitwa, ale złym podobno nie jest.
— Tak mówisz! Ale czy wiesz o tem na pewno? — mówił dalej trzeci, — ja z nim nic nie chcę mieć do czynienia! Kto go wie, skąd on się bierze! Tego on nawet sam nie wie! Jest niespełna rozumu a śmieje się i tańczy jak waryat!
— Być może, że jest niespełna rozumu, — przyznał pierwszy, — nie wygląda na zwykłego człowieka. Cicho zbliża się! Patrzcie tylko jak się trzyma na koniu! Odgłos szczególnego śmiechu doszedł do placówki.
Jeździec zeskoczył z konia, którego żołnierze przytrzymali i uwiązali.
Czerwonego Sarafana cieszyło to widocznie, że napotkał placówki polskie. Znalazłszy się wobec żołnierzy zaczął podskakiwać i tańczyć swoim zwyczajem. Wyciągał przytem długie swe ręce wzdłuż ciała i schylał się tak jak gdyby miał przez nizki otwór przeskoczyć.
— Dokąd? — zawołał trzeci żołnierz, patrząc nań podejrzliwie i mając widocznie chęć nie wpuszczenia go w głąb obozu.
Czerwony Sarafan stanął na chwilę, podrapał się w głowę i roześmiał.
— Czego tu chcesz? — zapytał pierwszy żołnierz.
— Pewno przyjdzie do rozlewu krwi, kiedy się tu pojawiasz? — zapytał drugi.
Czerwony Sarafan nie miał jednak widać ochoty odpowiadać na te pytania.
W ogólności bardzo rzadko, w wyjątkowych tylko chwilach, okazywał on chęć mówienia. Próbował więc i teraz przemknąć się w poskokach koło placówki, ale żołnierze zagrodzili mu drogę lancami.
— Ani kroku dalej! — zawołali, — chociaż jesteś czerwony Sarafan, lecz nie wolno nikogo do obozu wpuszczać!
— Pozostań tam na polu, — rzekł jeden, — czego tu chcesz?
— Chcę iść do Jana Sobieskiego, waszego króla, — odparł czerwony Sarafan ochrypłym głosem.
— Do króla?... Nic z tego, — odparli żołnierze, — zostaniesz tutaj!
— Stefan powraca tutaj, — odpowiedział czerwony Sarafan, — musi iść do króla! Niema czasu na stracenie! Ważna wiadomość!
Żołnierze spojrzeli na siebie pytająco.
W tej chwili stary jakiś wachmistrz zbliżył się do placówki. Obchodził on obóz i spostrzegł czerwonego Sarafana.
— Czego chcecie od niego, hultaje, skórki na buty! — zawołał gniewnie, — znów sobie wyprawiacie jakieś z niego żarciki?
— To czerwony Sarafan, — odrzekł jeden z żołnierzy, — chce iść do obozu!
— Odkądże to żołnierze zabraniają mu iść gdzie chce? — mówił wachmistrz dalej, — odkąd to nastał zwyczaj zatrzymywania go? On może chodzić, gdzie mu się podoba! Pamiętajcie o tem, niedołęgi! Żeby mi tego drugi raz nie było!
Czerwony Sarafan skinął głową wachmistrzowi, podał mu rękę i śmiejąc się tajemniczo, rzekł:
— Muszę iść do króla!
Potem swoim zwyczajem puścił się w podskokach w głąb obozu.
Wachmistrzowi bądź co bądź dusza usiadła na ramieniu, gdy czerwony Sarafan zbliżył się do niego, a gdy roześmiał się chrapliwie, zamarły mu słowa na ustach. Szczególne wrażenie czynił ten człowiek, o którym nikt nie wiedział, kim jest właściwie i skąd pochodzi. Wachmistrz znał go od wielu lat, a miał go jednak ciągle za widmo obwieszczające wojnę.
Czerwony Sarafan przebiegł w pod skokach pomiędzy żołnierzami, aż wreszcie stanął nagle przed domem i wpatrzył się weń.
— Tam stoi król! — zawołano.
Było to widać na rękę czerwonemu Sarafanowi, gdyż roześmiał się swoim zwyczajem i chciał wejść do domu.
Tu jednak zatrzymała go znowu warta.
Czerwonemu Sarafanowi widocznie zabrakło już cierpliwości.
Z nadludzką prawie siłą pochwyc3 żołnierza i odepchnął na stronę.
Ten niespodziewany wypadek wywołał zbiegowisko. Inni żołnierze, pospieszyli na pomoc poturbowanemu koledze i rzucili się na czerwonego Sarafana.
Powstał stąd hałas, którego odgłos doszedł aż do domu.
W tej samej chwili, kiedy żołnierze wstrząsając bronią chcieli uderzyć na bezbronnego, ukazała się w otwartych drzwiach domu, wysoka imponująca postać króla.
Spostrzegł on od razu, co się działo.
— Stójcie! — zawołał grzmiącym głosem, — precz stąd! Co robicie?
Żołnierze cofnęli się.
Czerwony Sarafan ujrzawszy króla, pobiegł do niego i padł mu do nóg.
— Przyszedłem do ciebie, panie, — rzekł.
— Wstań, Sarafanie? — odrzekł król z dobrocią, — ocaliłeś mi raz życie, nie zapomnę ci tego. Wejdź!
Żołnierze patrzyli zadziwieni, że król zabrał czerwonego Sarafana do siebie.
— Przychodzę do ciebie, panie, by cię ostrzedz, — rzekł czerwony Sarafan pozostawszy sam na sam z Sobieskim, — czy chcesz mnie wysłuchać?
— Mów, Sarafanie. Cóż masz mi powiedzieć? — zapytał król.
— Grozi ci wielkie niebezpieczeństwo, panie! — mówił czerwony Sarafan dalej, — twoi nieprzyjaciele zmówili się i czychają na twoje życie! Mieli tajemną schadzkę! Nie czekaj na Litwinów, hetman polny Pac zatrzymuje ich.
— Litwinów? Mylisz się, Stefanie! — odpowiedział król poważnie, — oni nadejdą, mogą nadejść lada chwila, a są mi potrzebni dla wzmocnienia moich sił.
— Czekasz na nich napróżno, panie!
— Łudzisz się jakąś mylną wiadomością. Liczę na to, że nadejdą jeszcze dzisiaj. Kapitan Wychowski wyjechał naprzeciw nim!
— Nie przyjdą, panie! Usłuchaj mojej przestrogi! Jest to obliczone na twoją zgubę!
Zaledwie czerwony Sarafan wymówił te słowa, gdy drzwi otwarły się i kapitan Wychowski, okryty potem i pyłem, wszedł do pokoju króla, w którym znajdowało się tylko łóżko połowę, stół i kilka krzeseł.
Król spojrzał badawczo na kapitana, którego twarz nie oznajmiała pomyślnej wieści.
Przyboczni króla, znajdujący się przy nim, oczekiwali z niecierpliwością słów kapitana.
Wychowski skłonił się królowi.
— Przynoszę fatalną wiadomość, najjaśniejszy panie, — rzekł głosem zdradzającym wzburzenie.
— Nadchodzą Litwini, kapitanie? — zapytał król.
— Nie, najjaśniejszy panie, Litwini nie przyjdą!
Jan Sobieski przeląkł się. Prędzej niż mógł się spodziewać potwierdziły się słowa czerwonego Sarafana.
— Nie przyjdą? Czy ich widziałeś? — zapytał.
— Nie możemy czekać na nich i liczyć, najjaśniejszy panie, przywódcy zwlekają umyślnie, gdyż inaczej jużby tu być musieli, — raportował Wychowski, — spotkałem kilku zabłąkanych. Powiedzieli mi, że hetman polny Pac był u dowódców i że natychmiast wstrzymali pochód.
Król patrzył ponuro przed siebie.
— A zatem masz słuszność, Sarafanie, — rzekł, — nie wierzyłem twym słowom, potwierdzają się one przecież! Fatalna ta wiadomość nie powinna nas jednakże zniechęcać! Jeśli Litwini opuszczają naszą sprawę, to książęta, na których czekamy, nadciągną z wojskiem.
— I oni nie przyjdą! i oni ociągają się! — zawołał czerwony Sarafan, — czekasz na nich napróżno, panie. Twoi nieprzyjaciele ujęli ich sobie.
— Znam ich i wiem, że nadciągną! — odrzekł król z przekonaniem, — jest ich pięciu i są mi potrzebni dla wzmocnienia mojej armii.
— Wystawiają cię na zgubę, najjaśniejszy panie, ja wiem, że nie przyjdą! — odpowiedział czerwony Sarafan, — miej się na baczności; Poprzysięgli ci zgubę. Przybyłem, żeby cię ostrzedz.
Król zdawał się niedowierzać słowom czerwonego Sarafana.
W tej chwili hetman polny koronny Jabłonowski wszedł rozdrażniony do pokoju. Należał on do najwierniejszych stronników króla. Rysy jego zdradzały, że przychodzi z fatalną wiadomością.
— Jakąż wiadomość przynosisz mi hetmanie? — spytał król.
— Smutną wiadomość, najjaśniejszy panie. Nieszczęśliwy jesteś, że ją przynoszę! — odpowiedział Jabłonowski.
— Mów, jestem przygotowany na wszystko, — rzekł Sobieski.
— Książęta, którzy spieszyli do nas i na których czekamy, najjaśniejszy panie, wrócili do siebie, i kazali oznajmić waszej królewskiej mości, że w ich państwach wybuchły niepokoje.
— Kłamstwo, proste kłamstwo! — zawołał Sobieski z gniewem, — chcą mnie wystawić na zgubę, niepokoje są wymysłem! Ale dość tego! Będziemy walczyli bez nich i spełnimy nasz obowiązek! Dziękuję ci, Sarafanie, za twe doniesienia! Nie wierzyłem im, lecz sprawdziło się to, coś mówił! Każ sobie dać jeść i pić, będę pamiętał o tem, żebyś dostał zasłużoną nagrodę.
Król zwrócił się do Jabłonowskiego i innych dowódców, aby z nimi odbyć naradę. Służący wniósł światło.
Gdy czerwony Sarafan wychodził z namiotu wieczór już zapadł. Ognisk obozowych nie palono. Cisza i ciemność panowała dokoła. Żołnierze otuleni płaszczami spali.
Czerwony Sarafan przeszedłszy obóz położył się na jego końcu.
Noc zapadła, a na wschodzie ukazywał się księżyc, rzucając blade światło na pola i wybrzeża tak, że czerwony Sarafan mógł widzieć całą drogę.
Nie mógł, spać, wodził zatem wzrokiem dokoła.
W blizkości znajdowana się placówka, mająca dawać baczenie na okolicę. Czerwmny Sarafan znajdował się między placówką a obozem.
Nagle podniósł się nieco.
Bystry wzrok jego dostrzegł ciemny punkt poruszający się i zbliżający do obozu.
Wartownicy powstali i poczęli również uważać.
Punkt powiększał się. Ciemna postać przybliżała się coraz bardziej.
Placówka nie spuszczała jej z oka.
Nareszcie żołnierze przy blasku księżyca zaczęli ją poznawać.
— To mnich! — rzekł pierwszy, — czy nie widzicie, że ma czarny habit i czarny kaptur na głowie.
— Tak, masz słuszność, to mnich, — szepnął drugi, — idzie do obozu!
— Trzeba na niego zawołać, — zaproponował pierwszy.
— Cicho bądź!... Nie czyń tego!... Ja go poznaję! To duch z warszawskiego zamku! — rzekł trzeci.
— Nocne zjawisko? — zapytał drugi.
— Tak jest, — przyznał także i pierwszy, — przepuśćmy go... nicby nam nie odpowiedział.
Nocny gość obozu przybliżył się powoli.
Trzej żołnierze przeżegnali się.
Nie patrząc na nich, mnich przeszedł powolnie, jak widmo. Dostał się bez przeszkody do obozu. Rzeczywiście przypominał on zupełnie tajemnicze zjawisko zamkowe. Żołnierze nie śmieli go zatrzymać.
Tajemniczy gość zbliżył się do czerwonego Sarafana, który leżał cicho w wysokiej trawie i tylko głowę podniósł nieco, obserwując mnicha, który, jak się zdawało, wcale go nie widział.
I czerwony Sarafan myślał w, pierwszej chwili, że tajemnicze widmo zamkowe ukazało się tutaj i przyszło do obozu. Znał on starego mnicha z przedostatniego z nim spotkania.
Mnich przechodził tuż koło niego.
Leżący w trawie Sarafan zauważył, że stary mnich stanął i uniósłszy nieco kaptura, trwożliwe obejrzał się dokoła.
Czerwony Sarafan nie poruszył się. Przyszło mu jednak na myśl, że ten tajemniczy gość obozu może nie być owym starym mnichem, który się pokazywał w zamku warszawskim i krakowskim.
Jednakże chociaż mnich uchylił nieco kaptura, ażeby się rozejrzeć po okolicy, czerwony Sarafan nie mógł dojrzeć jego twarzy, spostrzegł tylko ciemną brodę zamiast siwowłosej.
To spostrzeżenie było dlań dostateczne, aby powziąć postanowienie nie spuszczania z oka nocnego gościa, który bez przeszkody dostał się do obozu. Uczuwał w sobie jakiś niewytłómaczony popęd do tej czynności, jak gdyby głos wewnętrzny nań wołał, że ten mnich przyszedł w jakimś zamiarze zagrażającym królowi. A do Jana Sobieskiego miał czerwony Sarafan szczególną, całą jego istotę przejmującą skłonność, która nim, jak instynkt kierowała.
— Mnich szedł dalej i zbliżył się do śpiących żołnierzy.
Widząc, że mnich bez przeszkody idzie w kierunku, w którym znajdował się dom króla, wstał cicho i ostrożnie.
Żołnierze spali twardo i nie zauważyli ciemnej postaci mnicha, przechodzącego powoli.
Czerwony Sarafan jednak pragnął się dowiedzieć, jaki cel miały te odwiedziny tajemnicze w obozie.
Czego chciał nocny gość w drewnianym domu, w kto rym mieszkał Jan Sobieski?
W znacznej odległości od mnicha, nie spuszczając go jednak z oka, udał się za nim.
Hrabia Rochester był prawie ostatnim, który zdołał się wydobyć z Wiednia bez przeszkody, ponieważ hordy tatarskie coraz ciaśniejszym kołem otaczały miasto.
Książę Aminow nie chciał się jednakże wydalić i zabrać swojej małżonki przed uleczeniem.
— Kiedyż będziesz pan mógł przedsięwziąć operacyę, na której mi tyle zależy, — zapytał nazajutrz po odjeździe Rochestera, doktora Braili.
— Jutro, mości książę, — odpowiedział Braila, — przykro mi bardzo, że księstwo będą musieli zostać tu jeszcze i przebyć z nami oblężenie Wiednia, które według wszelkich oznak będzie długie i ciężkie! Niebo niech się ulituje nad nami! Jesteśmy w wielkiem niebezpieczeństwie!
— Któż wie, może będziemy mogli jeszcze opuścić Wiedeń przed rozpoczęciem oblężenia, — rzekł książę.
— Zostańmy lepiej tutaj, mój małżonku! — mówiła Sassa, — już teraz żywność tak drożeje, że biedni skazani są na głód! Pięknem będzie zadaniem przynieść im ulgę w niedostatku.
— Muszę przypomnieć księciu panu, — rzekł Braila, — że w pierwszych dniach po operacyi księżna pani będzie potrzebowała bezwarunkowo spokoju, o bezwłocznym zatem odjeździe nie może być mowy.
— Zastosujemy się do tego, — odparł książę, — mam wielkie zaufanie do pana i spełnię wszystkie pańskie polecenia.
Zamieniwszy jeszcze kilka pełnych miłości słów z księciem, Sassa udała się do ciemnego pokoju, w którym nazajutrz odbyć się miała operacya.
Pokój ten musiał być ciemny, gdyż w razie szczęśliwego przebycia operacyi nie powinno było jasne światło uderzyć jej oczu przywykłych do ciemności. Musiała się powoli przyzwyczajać do światła i to właśnie było najważniejszą i najniebezpieczniejszą częścią zadania.
Radość, jakiej Sassa doznała na myśl, że nareszcie wydobytą zostanie z pośród tej ciemnej nocy, co ją otaczała, nie dała jej spać i z rana wstała bardzo wcześnie.
Łatwą była do pojęcia jej niecierpliwość. Miała nakoniec, tak jak inni ludzie widzieć piękną ziemię, światło słońca, zieloność drzew, sklepienie nieba i ludzi.
Godziny, upływały jedna za drugą. Nareszcie do pokoju Sassy wszedł doktór Braila z pomocnikami.
Podeszła naprzeciw niemu i podała mu rękę z radością.
— Niech Bóg błogosławi panu i ręce pana, — rzekła, — teraz ma się wszystko rozstrzygnąć!
Braila zaprowadził młodą księżnę do krzesła, które przyniósł z sobą i do którego ją przywiązano tak, żeby nie mogła się poruszyć.
Następnie otworem zrobionym w oknie wpuszczono promień światła na twarz Sassy, żeby lekarz przy operacyi mógł widzieć.
Służąca ze drżeniem, ukrywając łzy przestrachu, stała w blizkości.
Braila wziął w rękę ostro zakończony nóż i przystąpił do krzesła niewidomej.
Sassa otworzyła oczy i pozostała nieruchoma.
Zręczny operator rozpoczął niebezpieczną i decydującą czynność. Oddaliwszy błonę zasłaniającą jedno oko przy pomocy ostrego narzędzia, uwolnił następnie drugie oko od tej samej przeszkody.
Na znak jego znikł natychmiast promień światła z pokoju, w którym panowała zupełna ciemność.
Operacya odbyła się prawie bez bólu.
Pomocnicy lekarza rozwiązali Sassę od krzesła.
— Co to jest? — zapytała Sassa, — czy operacyi nie będzie?
— Operacya już skończona, mościa księżno, — odpowiedział Braila, — wszystko skończone.
— Biada mi... nie widzę nic! — rzekła Sassa.
— To rzecz naturalna! Księżna pani nie może jeszcze nic widzieć, gdyż tu jest zupełnie ciemno, a wzrok musi się powoli przyzwyczajać do światła. Sam jeszcze nie wiem, czy mi się udało przywrócić wzrok księżnej pani, ale mam nadzieję, że tak jest. Niech księżna pani raczy pozostać, o ile można, spokojną.
— To mnie dziwi, — odrzekła Sassa, — sądziłam, że zaraz będę widziała, tak jak wszyscy. Poddaję się jednak pańskim przepisom. Kiedyż będę mogła widzieć?
— Tego dziś jeszcze oznaczyć nie mogę, — rzekł Braila.
I pożegnawszy księżnę odszedł z pomocnikami.
Sassa pozostała sama ze swą służącą, nawet małżonek nie mógł jej odwiedzać.
Następnego dnia Sassa zaczynała już rozpaczać, ponieważ nie czuła żadnej zmiany.
Nareszcie przyszedł Braila i uchylił cokolwiek okiennic.
W pokoju panował zmrok bardzo słaby, tak, że zaledwie można było dojrzeć słabe zarysy znajdujących się w nim osób.
Nagle Sassa wydała krzyk zadziwienia i radości.
— Co to jest? — zawołała, — to nie ta sama ciemna noc, co mnie otaczała dotychczas! Spostrzegam jakieś kształty!
— Wielbimy za to Wszechmocnego, księżno pani! — rzekł Braila głosem drżącym ze wzruszenia, — to dowód, że wzrok odzyskany!
Służąca płakała głośno.
Była to wzruszająca niepodobna do opisania scena.
Sassa musiała się dopiero przyzwyczajać do nowych zupełnie dla niej wrażeń. Przez długi czas nie śmiała się poruszyć. Widziała postacie Braila i swej służącej, jako słabe cienie wśród mroku.
Następnie upadła na kolana.
Szczęście, którego pierwszy cień dopiero objawiał się jej, było tak wielkie, że musiała za nie podziękować Niebu.
Wstała po chwili i podała rękę doktorowi.
— Widzę pana, wiem nie słysząc i nie dotykając, że jesteś, — rzekła, — przyjm podziękę ocalonej, którą z wiecznej nocy wyprowadziłeś! Niech to panu Bóg wynagrodzi!
— Najpiękniejszą moją nagrodą jest radość z udania się operacyi, mościa księżno, — odpowiedział Braila wzruszony, — ale teraz należy zachować ostrożność. Z każdym dniem będzie przybywało cokolwiek więcej światła, powoli wszystko stawać się będzie wyraźniejszem dla księżnej pani i tym sposobem księżna pani oswoi się z nowemi wrażeniami.
Braila wyszedł.
W przyległym pokoju czekał w największym niepokoju książę.
— Czy mogę prosić księcia pana? — rzekł doktór.
— Przedewszystkiem uspokój mnie pan! — odpowiedział książę Aminow, — uwolnij mnie od dręczącej niepewności.
— Jestem szczęśliwy, mości książę, że mogę oznajmić, iż operacya się udała, — rzekł Braila.
— Moja żona będzie widziała? odzyska wzrok? — zapytał książę i wszedł do nadzwyczaj słabo oświetlonego pokoju.
— Tak! widzę cię już teraz, mój mężu! — odezwał się radosny głos Sassy, zbliżającej się do księcia, który ją objął w uścisku.
— Widzisz mnie? — zapytał.
— Widzę cię, tak! — odpowiedziała Sassa, dotykając ręką małżonka, ażeby się upewnić, że tam był rzeczywiście, gdzie go spostrzegła, — mój Boże! jakie to szczęście widzieć!... a doktór mówi, że ja będę jeszcze lepiej widziała!
Radość Sassy nie miała granic. Przezorny Braila musiał ją upominać, żeby panowała nad swemi uczuciami.
A gdy książę z polecenia doktora oddalił się, gdy Sassa ze służącą pozostała sama, łzy radości popłynęły z oczu tej niegdyś biednej, niewolnicy z Sziras, która teraz widziała promień szczęścia przed sobą.
Nazajutrz Braila uchylił znowu nie co więcej okiennicy i w pokoju zrobiło się nieco jaśniej, chociaż okna były ciągle jeszcze od promieni słońca zabezpieczone.
Sassa patrzyła na wszystkie przedmioty z nieopisanem zajęciem. Znała ona wszystkie z dotykania, a teraz spostrzegała kształty, doznawała niewyraźnego jeszcze wrażenia barw, i do tego dopiero przyzwyczajać się musiała. Pod tym względem miał słuszność Braila, pierwszy mężczyzna, którego szanownej i poważnej twarzy dokładniej się przyjrzała.
Następnie przyszedł książę i wzruszającem było patrzeć na nią, gdy przystąpiła do niego a następnie stanęła uszczęśliwona i zdumiona. Po raz pierwszy ujrzała już nietylko zarysy postaci ale twarz swego małżonka, który jej przyniósł kosztowny łańcuch i zawiesił na szyi.
— Ostatnie niebezpieczeństwo przeminęło, — zadecydował Braila, — jutro będziemy mogli otworzyć okiennice zasłaniając tylko okna kolorowymi firankami od światła, a później, gdy dzień będzie pochmurny, księżna pani będzie mogła wyjść.
Książę przejęty wzruszeniem, podziękował lekarzowi za pomoc i powiedział mu, że dziesięć beczek złota przyniesiono w tej chwili do jego domu, jako umówione honoraryum za szczęśliwą operacyę.
Jednego z następnych dni, kiedy niebo było pochmurne, Sassa mogła opuścić pokój, którego okiennice teraz już zupełnie były otwarte.
Książę wyprowadził Sassę do ogrodu, w którym każde drzewo, każdy krzew, każdy kwiat wprawiał w radość i zachwyt dziwiącą się wszystkiemu Sassę. Nie mogła się ona niczemu napatrzeć, wielbiła łaskę nieba i dobroć swego małżonka, któremu zawdzięczała możność używania życia i podziwiania wszystkiego.
Tymczasem przybył do Wiednia kuryer z Moskwy, ażeby oznajmić księciu, że jego monarcha powołuje go do siebie. Kuryer ten z wielkim trudem dostał się do stolicy cesarskiej.
Gdy książę zawiadomił o tym rozkazie swą małżonkę, zachwycającą się wszystkiem, co widziała, zgodziła się ona z nim, że trzeba wyjeżdżać natychmiast.
Przygotowano powozy podróżne, pożegnano się z lekarzem i oznaczono wyjazd na dzień następny.
Pomimo, że hrabia Stahremberg, komendant miasta przybył do księcia, ażeby mu przedstawić niebezpieczeństwo wyjazdu, postanowienie jego było niezachwiane. Oświadczył, że nie może pozostać dłużej w Wiedniu.
Dla jego małżonki rozstanie się z miastem, w którem ujrzała światło dzienne, było tem przykrzejszem, że byłaby chętnie pozostała w Wiedniu, ażeby dzielić trudne położenie z jego mieszkańcami, ale musiała się poddać.
Godzina odjazdu nadeszła. Lekarz Braila przybył raz jeszcze do pałacu księcia, zbadał oczy Sassy i uznał, że nie ma już żadnego niebezpieczeństwa, i że cała kuracya powiodła się świetnie.
Sassa serdecznie pożegnała swojego dobroczyńcę, następnie wsiadła z księciem do powozu podróżnego, służba zajęła miejsce w innych powozach i wkrótce cały orszak przebył bramę miasta udając się w daleką podróż.
Napróżno oficerowie osady pilnującej bramy ostrzegali księcia o grożących niebezpieczeństwach. Nie chciał on w nie wderzyć i puścił się w drogę, przekonany, że hordy tureckie jego, jako posła cesarskiego przepuścić będą musiały.
Sassa była smutna i prosiła męża, ażeby wpływem swoim nakłonił swego monarchę do przymierza z Janem Sobieskim i cesarzem, jakkolwiek jednak książę Aminow spełniał chętnie każde życzenie swej małżonki, w tym jednym przecież względzie postanowił się jej oprzeć.
Zaledwie powozy podróżne oddaliły się o milę od Wiednia, gdy nagle zostały otoczone i zatrzymane przez jezdnych Tatarów.
Służący wysiedli i uciekli ku powozowi księcia. Sassa i jej małżonek ujrzeli, że Tatarzy z dobytemi szablami uderzali na ich służbę, mając zamiar ją wymordować.
Książę Aminow wyskoczył z powozu i zażądał jako poddany i wysłannik cara Moskwy, wolnego przejazdu przez szeregi Tatarów, którzy już wszystkie drogi pozajmowali. Słowa jego jednakże nie wywierały żadnego wpływu i Sassa z przerażeniem spostrzegła, że przeciwko jej małżonkowi także dobyto szabli.
Wtedy książę zażądał, ażeby się mógł widzieć z dowódzcą.
Jeźdźcy ulegli temu żądaniu i kilku z nich odjechało galopem, inni zaś pozostali na straży przy powozach.
Upłynęło kilka godzin niepewności, nareszcie nad wieczorem dowódca Tatarów przyjechał i przystąpił z grzecznością do księcia.
— Już zapóźno, mości książę, — rzekł, — nie jest w mojej mocy przepuścić waszą książęcą mość przez gęste szeregi moich ludzi.
— Ależ ja żądam przejazdu w imieniu mego monarchy! — odpowiedział książę.
— Chociażbym sam nie miał nic przeciw temu, żeby książę pan z małżonką i służbą puścił się w dalszą drogę, — odrzekł dowódca Tatarów, — to nakazuje mi sam wzgląd na dostojeństwo księcia pana i przezorność, ażebym nie dozwolił dalszej podróży, ponieważ nie jestem w stanie zabezpieczyć księcia pana od nieprzyjaznych kroków innych oddziałów. Tutaj w mojej obecności mogę zaręczyć, że skłonni do rabunku i żądni krwi jeźdźcy nie poważą się księcia pana zaczepić, nie mogę jednak zaręczyć, czy to nie nastąpi w dalszej podróży.
— Pomyśl pan o następstwach tego oświadczenia i wyrządzonego mi gwałtu, — rzekł książę Aminow niechętnie.
Dowódca Tatarów wzruszył ramionami.
— Nie jest w mej mocy postąpić inaczej, mości książę, — odpowiedział.
— W takim razie muszę się poddać przemocy, ale pan będziesz odpowiedzialnym za następstwa.
— W wojnie ustają wszelkie względy. Wolę tutaj pana zatrzymać niż przyjmować odpowiedzialność za dalszą podróż.
Książę Aminow widział, że tej przeszkody pokonać nie zdoła, musiał się zatem poddać konieczności.
— Zamknięto nam drogę, — rzekł do Sassy, wsiadając napowrót do powozu, — nie możemy jechać dalej. Może nam się powiedzie z innej strony miasta wydostać się po za ten żywy pierścień, którym miasto jest otoczone.
I ta jednak nadzieja okazała się płonną.
Powozy udały się na inną drogę, lecz także zostały zatrzymane i z wielkim trudem zdołał książę uchronić się od czynnej zaczepki, wraz ze swą małżonką i służbą.
Po długiem i niebezpiecznem błądzeniu, podróżni nasi przybyli z powrotem pod bramy Wiednia, gdzie znów nie chciano udzielić im wstępu.
Dopiero, gdy książę Aminow wykazał, kim jest i gdy zawiadomiony hrabia Stahremberg wydał rozkaz, wpuszczono powozy do miasta i księstwo wraz ze służbą mogli powrócić do swego pałacu.
Iszym Beli znajdował się w orszaku Jana Sobieskiego.
Miano wprawdzie w obozie polskim dosyć dokładne wiadomości o sile wojska tureckiego i zajmowanych przez nie pozycyach, wkrótce jednak okazało się, że oddziały jezdnych, którym polecono rekognoskowanie nieprzyjaciela, nie powracały. Widocznie Tatarzy napadali je, zabrali do niewoli lub niszczyli.
Tymczasem wojska tureckie posuwały się coraz, dalej i coraz bardziej zbliżały się do murów Wiednia.
Pewnej nocy, gdy przy królu znajdował się tylko kapitan Wychowski i Tatar Iszym Beli, który jak wiemy z niezmierną wiernością, wdzięczny za darowanie życia, służył Sobieskiemu, ukazał się w kwaterze królewskiej krwią oblany jeździec, jeden z tych których z rana posłano na rekonensans.
Przyszedł on oznajmić królowi, że jego towarzysze zginęli w potyczce z Tatarami i tylko on prawie cudem ocalał.
— Jakąż wiadomość mi przynosisz? Czegoście się dowiedzieli? — zapytał król.
— Niczego nie dowiedzieliśmy się, najjaśniejszy panie, — odpowiedział raniony, — Tatarzy nie przepuszczają nikogo! Napadli na nas, gdy chcieliśmy się do nich przybliżyć ukradkiem i przeciw ich przemocy nie mogliśmy się obronić! Walczyliśmy, ale niepodobna było nic zrobić.
— A zatem nie wiesz Jak daleko posunęli się Tatarzy i gdzie jest główna siła turecka, mój synu? — zapytał Jan Sobieski.
— Nie wiem, najjaśniejszy panie! Ranny przez Tatara, spadłem z konia i sądziłem, że już wybiła moja ostatnia godzina. Nie wiem, jak długo leżałem bezprzytomny. Gdym się obudził, czułem silny ból w ramieniu.
— Krew płynie jeszcze z twojej rany, mój synu!
— Tak jest, najjaśniejszy panie, pragnąłem jednak przybyć tutaj, ażeby donieść, że tamci zginęli, i że nie powiodło się nam nic dowiedzieć o nieprzyjacielu.
Ostatnie słowa ranny wymówił urywanym głosem i padł wycieńczony na podłogę.
Iszym Beli siedzący w kącie w głębi, zerwał się, aby podać pomoc rannemu.
Wychowski przystąpił także do niego.
— Zaprowadź go do innego pokoju Beli, i opatrz ranę nieszczęśliwego — odrzekł król.
Tatar Iszym Beli wziął na barki skrwawionego żołnierza i przeniósł go z pokoju króla do innej izby, gdzie złożył go na miękkiej słomie. Następnie przyniósł lampę, wody i trochę wina i zaczął ratować rannego.
Wpuściwszy mu do ust nieco wody i wuna, rozciął suknię na rannem ramieniu, ponieważ miejsce ranione napuchło i tak krwią nabiegło, że nie można było innym sposobem usunąć odzieży.
Następnie obmył Tatar ranę żołnierza, który powoli przyszedł do siebie i poznał go.
— Sprawia mi to ulgę, — rzekł słabym głosem, — sądzę jednak, że mimo to będę musiał umrzeć.
— Z tej rany nie umrzesz, — odpowiedział Iszym Beli, — gdy obandażuję ranę, to się zagoi i będziesz żył.
— Twoi bracia Tatarzy zadali mi tę ranę, — mówił żołnierz.
— A ja ją opatruję, ażeby złe wyrządzone ci naprawić — odparł Tatar.
I obmywszy ranę, zaczął ją zręcznie bandażować.
Tymczasem Jan Sobieski przechadzał się po swym pokoju oświetlonym kilkoma świecami.
Otrzymane doniesienia niepokoiły dzielnego króla.
Wychowski ponuro patrząc przed siebie, stał na boku. Nie śmiał się odezwać.
Najbardziej niepokoiło króla to, że nie miał dokładnych wiadomości o pochodzie i pozycyach nieprzyjaciela. Ze wszystkich rekonensansów powrócił tylko jeden raniony, inni padli ofiarą morderczego i chciwego krwi nieprzyjaciela.
W tem drzwi pokoju króla otworzyły się.
Król i Wychowski spojrzeli na wchodzącego.
Był to Iszym Beli.
Wszedłszy ukląkł on przed królem.
— Panie! — rzekł, — klękam przed tobą, bo mam prośbę do ciebie.
— O cóż prosisz, Beli? — zapytał król.
— Wyślij mnie, jako szpiega, panie! Noszę odzież tatarską, we mnie nie poznają twojego sługi. Wysłani przez ciebie, oprócz tego rannego, nie powrócili, pozwól mi iść i wyszpiegować, gdzie są twoi wrogowie i ilu ich jest.
— Jakto Beli, ty chciałbyś...
— Nie powątpiewaj o mej wierności, panie! zobaczę Tatarów i powrócę do ciebie.
Sobieski pomyślał chwilę.
— Ciężka to będzie pokusa dla ciebie Beli, — rzekł poważne, — ale jestem przekonany o twej wierności. Cóż jednak będzie, jeżeli cię poznają, jeżeli cię pochwycą na szpiegostwie. Zginiesz!
— Któżby mnie poznał, panie? Pozwól mi iść!
— Dobrze! — odpowiedział król, — weź sobie konia. Ciekawym, czy zdołasz dowiedzieć się czego więcej, niż twoi poprzednicy i czy szczęśliwie powrócisz. Wiele mi zależy na otrzymaniu dokładnych wiadomości. Powracaj jak najspieszniej! Bóg z tobą!
Beli wyszedł. Każdy rys jego twarzy świadczył o chęci dokonania wielkiego dzieła. Opuścił kwaterę królewską i dosiadłszy konia wyjechał z obozu.
Placówka poznała go. Żołnierze sądzili, że król wysłał go z listem. Nikt mu nie przeszkadzał w wyjeździe.
Tatar znał mniej więcej kierunek, w którym znajdowali się nieprzyjaciele. Był on doskonałym jeźdźcem i pędził galopem wśród nocy przez rozległą równinę.
Nad ranem ujrzał w oddaleniu ciżbę ludzi. Zbliżywszy się, rozpoznał po ubiorach i broni, że to Tatarzy. Dostał się wkrótce na wzgórek i zobaczył z niego w głębi ciemne poruszające się masy. Słonie, wielbłądy, jeźdźcy, piechota,, nadciągali chmarą, zasłaniając cały widnokrąg.
Oddział bliższy, złożony z Tatarów, stanowił straż przednią. Za nim nadciągało właściwe wojsko tureckie.
Beli znalazł to, czego szukał, teraz tylko potrzeba było czegoś więcej się dowiedzieć.
Puścił się nagle, jak gdyby należał do poprzedniej straży z pagórka i udał się do głównego korpusu.
Ponieważ był Tatarem, ukazanie się jego nie zwracało uwagi. Małe flankowe oddziały tatarskie widziały go, ale nie myślały zatrzymywać. Plan jego widocznie był dobry.
Bez przeszkody dostał się do Tatarów, a gdy ci patrzyli na niego, jako na nienależącego do ich oddziału, powiedział im, że przeszedł do nich z innego oddziału.
Było to prawdopodobnem i Tatarzy nie wątpili, iż mówił prawdę. Iszym Beli pozostał u nich, rozmawiał z nimi i powoli dowiedział się wszystkiego, co chciał wiedzieć. Postępował tak ostrożnie, że nikt nie odgadł jego zamiaru.
Nad wieczorem, gdy straż przednia dostała się właśnie na górę, z której można było dobrze wszystko widzieć dokoła, nadjechał nagle oficer wysłany przez wielkiego wezyra i dał przedniej straży rozkaz zatrzymania się.
Tatarzy wykonali rozkaz, zeskoczyli z koni i rzucili się na trawę.
Iszym Beli położył się także w blizkości drogi przechodzącej przez wzgórze, ażeby stąd przyjrzeć się dokładnie całej nadciągającej zbrojnej masie i zauważyć w jakim kierunku się zwraca. Zależało mu na tem, ażeby dojść, czy Turcy podzielą się w tem miejscu, ażeby równemi drogami podstąpić pod Wiedeń już oddawna okrążony przez dążące przodem hordy Tatarów.
Nagle spostrzegł Iszym Beli u stóp wzgórza wspaniały orszak, który odłączył się od głównej masy wojska i zmierzał prosto ku wzgórzu.
Wielbłądy, prowadzone przez Murzynów, okryte kosztpwnie haftowanemi czaprakami, niosły na grzbiecie ludzi, nad którymi pół nadzy Murzyni trzymali roztworzone wielkie parasole. Cały orszak otoczony był janczarami. Oficerowie, mający dlań przygotować miejsce na wzgórze, puścili się naprzód.
Widocznem było, że naczelny dowódca chce z tego wzgórza rozpatrzyć okolicę.
Osób, składających orszak, których twarze zasłaniały parasole, Iszym Beli nie mógł rozpoznać.
Świetna kalwakada przybliżyła się bardziej.
Konwój janczarów, których broń połyskiwała w słońcu, był wskazówką, że na pierwszym wielbłądzie, prowadzonym przez dwóch Muraynów, siedział zapewne sam wielki wezyr.
Dalej szły dwa wielbłądy przybrane również z wschodnim przepychem, a następnie jechało grono oficerów, stanowiących świtę jadącego na czele.
Iszym Beli, który leżał tuż przy drodze przy swoim koniu, wstał, ażeby widzieć lepiej i stanął tuż obok konia, cugle jego niedbale trzymając w ręku.
Murzyni, prowadzący pierwszego wielbłąda, przeszli tuż koło niego.
Stosownie do zwyczaju, Iszym Beli padł na kolana. Blask drogich kamieni i złota w turbanie, pasie i szabli wielkiego wezyra olśniewał oczy patrzących nań z podziwem, był to bowiem obecnie mocarz, w którego ręku zostawało życie wszystkich.
Następnie nadeszły dwa dalsze przez Murzynów prowadzone wielbłądy.
Iszym Beli zauważył, że na zbliżają cym się doń wielbłądzie siedziała kobieta osłonięta welonem, w wschodniej odzieży, a na drugim mężczyzna w białym, złotem haftowanym turbanie i białej sukni, mające złote branzolety na rękach.
W chwili, gdy wielbłądy przechodziły koło Tatara, poznał on, że kobietą siedzącą na wielbłądzie była dama, którą widywał na dworze króla polskiego i drgnął mimowolnie, gdy się przekonał, że to była wojewodzina Wassalska.
Jagiellona wskazała na niego z przerażeniem.
— Co to jest? — zawołała, — szpieg zdrajca!
Allaraba zatrzymał swego konia. Wielki wezyr obejrzał się także, usłyszawszy te głośno wymówione słowa.
Otaczający, nierozumiejąc słów Jagiellony, dziwili się tylko, że z przerażeniem patrzyła na młodego Tatara.
— Schwytać go! — zawołał Allaraba, który zrozumiał słowa Jagiellony i natychmiast pojął niebezpieczeństwo, — związać go! Ten Tatar jest szpiegiem!
Chociaż otaczający Turcy i Tatarzy rozumieli dokładnie słowa Allaraby, lecz w pierwszej chwili nie poruszył się żaden, nie pojmując, żeby Tatar mógł być szpiegiem i zdrajcą.
— To Iszym Beli, Tatar Sobieskiego! — wołała Jagiellona blada z gniewu, — poznaję go! Trzeba go schwytać! Nie mogę się mylić! Widzicie jak unika mego wzroku! To on! Iszyma Beli brała pokusa utopić sztylet w piersi wskazującej nań Jagiellony, siedziała ona jednak zbyt wysoko na grzbiecie wielbłąda i służba nie dopuściłaby go do niej. Paź potwierdził słowa swej pani.
— To jest Iszym Beli, Tatar! — zawołał.
Oficer janczarów zbliżył się.
— Tam stoi zdrajca! — rzekł do niego Allaraba, — każ schwytać szpiega!
Beli jednak nie miał wcale ochoty dostać się w ręce tych, którzy go mogli, jako szpiega, kazać powiesić na pierwszej lepszej gałęzi.
Zacisnął zęby, rzucił groźnym wzrokiem na Jagiellonę, szybko jak węgorz wymknął się janczarom, którzy się do niego zbliżali i znikł w ciżbie otaczających go Tatarów, z których jakoś żaden nie miał ochoty przyczynić się do schwytania go.
Jagiellona na widok, że Tatar się wymyka, zacisnęła pięści z gniewu.
— Wy nędzne psy! — wołała, — śmierć wam, jeżeli dacie się wymknąć szpiegowi Sobieskiego! Gońcie go! Szukajcie! Zabijcie!
Żołnierze chcieli gonić Iszyma Beli, ale ciżba Tatarów była tak wielka, że naprzód postępować nie mogli.
Kara Mustafa, wielki wezyr, zajął się także tym wypadkiem. Jagiellona podjechała do niego.
— Tatar Jana Sobieskiego był tu wśród twoich wojsk, wielki i potężny baszo, — rzekła, — szpieg ten tobie i nam wszystkim może wyrządzić nieobliczoną szkodę! A zdaje się, że ucieknie.
— Ścigać go, schwytać, zabić! rozkazał wielki wezyr.
Kilku oficerów puściło się na miejsce, w którem Iszym Beli znikł właśnie w ciżbie Tatarów.
Nie łatwem jednak było zadaniem zaleźć go w tłumie jednakowo ubranych ludzi.
— Gdzie jest szpieg? Gdzie jest Tatar? — wołali gniewnie oficerowie, torując sobie drogę przez tłum.
— Musi zginąć! — brzmiał głos Jagiellony, — nie spoczywajcie, dopóki go nie zabijecie!
Zaczęło się poszukiwanie. Skutek jego jednakże był wątpliwy.
Tatar Sobieskiego przepadł, jak kamień rzucony w wodę!
U stóp wzgórza rozbito namioty dla wielkiego wezyra, jego haremu, który był zawsze w bliskości i dla jego towarzyszów, ponieważ Kara Mustafa postanowił tam noc przepędzić.
Masy wojska posuwały się dalej ku wałom stolicy cesarskiej, ażeby przedsięwziąć oblężenie i niszczenie miasta działami.
Tylko straż przyboczna wielkiego wezyra i janczarzy pozostali w bliskości wspaniałego jego namiotu urządzonego z niesłychanym zbytkiem.
Służba złożona z setek ludzi i wielka liczba czarnych eunuchów obsługiwała wielkiego wezyra, jego żony i jego gości. Złote półmiski z wyszukanemi potrawami noszono do namiotów, podawano kawę w kosztownych filiżankach, a wewnątrz namiotu panował przepych, jak w opowieściach “Tysiąca i jednej nocy.”
Skarby, które chciwość Kara Mustafy zgromadziła w Stambule, zabrano z sobą dla uświetnienia zwycięzkiego pochodu wielkiego wezyra, który był tak dalece przekonany, iż nie może być pokonanym, że zabrał na wyprawę wszystkie żony.
Utrzymanie dzienne jego dworu kosztowało ogromne sumy, wszystko to jednak zwyciężeni mieli opłacić stokrotnie, a rabunek miał zbogacić wszystkich jego wojowników. Takie były przynajmniej nadzieje wielkiego wezyra, przy czem rozumiało się samo przez się, iż największy udział w łupach przypaść miał jemu samemu.
Sułtance Walidzie udało się niepoznanej uzyskać przyjęcie do korpusu janczarów.
Z energią i wytrwałością godną podziwu znosiła ona wszystkie trudności służby, nie okazując słabości ani zmęczenia.
Pragnęła z zimną krwią wykonać swoje postanowienie. Chciała skorzystać z dogodnej sposobności, ażeby zabić znienawidzonego Kara Mustafę. Tylko w takim razie, gdyby jej się to powiodło, syn jej, sułtan, mógł być spokojnym i utrzymać się na tronie. Dopóki żył wielki wezyr, który już teraz tak postępował, syn jej był w niebezpieczeństwie.
Janczary, naprzemian ze strażą przyboczną, pełnili służbę w namiocie wielkiego wezyra. Do nich należało odbywanie wart i sułtanka Walida z niecierpliwością oczekiwała, ażeby na nią nadeszła kolej odbywania takiej warty.
Nareszcie nadszedł ten dzień, gdy Kara Mustafa rozbił namioty u stóp wzgórza.
Wieczorem janczary zaciągali warty. Sułtanka otrzymała miejsce przed namiotem jednego z baszów, należących do orszaku wielkiego wezyra, zamieniła się jednak na miejsce z janczarem, mającym stać przed namiotem wielkiego wezyra i tym sposobem osiągnęła cel swoich życzeń, gdyż miała otwartą drogę do spełnienia swego zamiaru. Kara Mustafa lub jej syn! jeden z nich musiał zginąć, to pewna! Ta alternatywa popychała ją gwałtownie do spełnienia czynu, który ją do obozu sprowadził.
Zająwszy miejsce, jako szyldwach, przed namiotem wielkiego wezyra, sułtanka spostrzegła, że wewnątrz namiotu znajdował się rodzaj przedsionka, przez który chcąc wejść do środka, przechodzić było potrzeba.
W tym przedsionku znajdowało się we dnie i w nocy pięciu czy sześciu od stóp do głów uzbrojonych żołnierzy gwardyi przybocznej, którym Kara Mustafa ufał zupełnie. Widzieli oni każdego kto wchodził.
Była to niespodziewana przeszkoda, o której sułtanka dowiadywała się dopiero teraz.
Nie odstraszyła jej to jednakże. Musiała dopiąć swego celu, chociażby miała przypłacić to życiem. Nie chciała przeżyć upadku i śmierci swego syna.
Udało się jej w godzinach wieczornych zauważyć, że Kara Mustafa, jeżeli nie znajdował się w namiocie kobiet, strzeżonym przez stu przeszło czarnych eunuchów, sypiał w tylnym przedziale swego namiotu, urządzonym z przepychem na sypialnię. Ściany tej części wyłożone były koztownemi dywanami i skórami, nie przedstawiały jednak silnego oporu, składały się bowiem jedynie z rozpiętych tkanin. Rozciąwszy ścianę w jednem miejscu, lub gdyby było można, wsunąwszy się pod nią od ziemi, można było bez przeszkody dostać się jej sypialni wielkiego wezyra.
Jedna tylko myśl zajmowała sułtankę nieustannie, gdy odbywała wartę przed namiotem. Miała za pasem doskonale wyostrzony długi nóż, który również jak wisząca przy boku krzywa szabla, stanowił uzbrojenie janczarów. Tym nożem podczas snu Mustafy mogła przeciąć ścianę i dostać się do jego sypialni.
Powoli ciemność i cisza obejmowała obóz. Masy wojska już poszły naprzód, ażeby jak najprędzej zbliżyć się pod Wiedeń.
Chwila oczekiwana niecierpliwie przez sułtankę Walidę zbliżała się. Niedługo już będzie mogła przystąpić do dzieła.
Nagle odsłoniła się kotara, zasłaniająca wejście do namiotu.
Ukazał się niewolnik wielkiego wezyra i trzymał uniesioną kotarę. Kara Mustafa wyszedł z namiotu i minął sułtankę tak szybko, że nie miała czasu zdecydować się na wykonanie zamiaru.
Wielki wezyr poszedł do namiotu swych żon. Spostrzegłszy go eunuchowie, padli na ziemię, prawie dotykając jej głowami.
Było to niespodziewane zniweczenie całego planu! Wielki wezyr mógł zostać całą noc w haremie, a nazajutrz wyruszyć w dalszy pochód.
Sułtance przyszło na myśl rzucić się za śmiertelnym wrogiem swego syna i przebić go z tyłu, ale pojęła, że zbliżyć się do niego w tej chwili nie byłoby podobna, był bowiem otoczony swemi niewolnikami i eunuchami, którzy nie daliby doń przystępu.
Wkrótce też wielki wezyr znikł w namiocie kobiet.
Sułtanka stała przez chwilę nieruchoma w ponurem zamyśleniu.
Czyżby miała stracić tę noc, gdy pomyślniejsza może się już nie zdarzy?
Do namiotu kobiet pod karą śmierci nie mógł wchodzić żaden mężczyzna.
Zamach taki przypłaciłaby życiem, nimby się mogła dostać do wielkiego wezyra.
Tymczasem noc zapadła. W namiotach było ciemno. Nic nie poruszało się dokoła.
Godziny upływały.
Nagle dał się słyszeć szmer od strony namiotu kobiet.
Sułtanka spojrzała w tę stronę.
Rysy jej rozjaśniły się.
Wielki wezyr powracał do swego namiotu.
Jeszcze więc nie wszystko było stracone, jeszcze sułtanka mogła swój plan wykonać.
Kilku niewolników z zapalonemi świecami towarzyszyło wielkiemu wezyrowi i przyświecało.
Gdyby sułtanka w tej chwili ujęła sztylet i rzuciła się na ambitnego, niesytego bogactw i zaszczytów Kara Mustafę?
Nie! Chwila odpowiednia jeszcze nie nadeszła.
Dopiero w namocie postanowiła nań uderzyć, ażeby swego syna wyswobodzić ze strasznego niebezpieczeństwa.
Gdy Kara Mustafa przechodził koło niej, stanął na chwilę i przypatrzył się jej.
— Sam stoisz przed namiotem? — zapytał.
— Tak, panie, ale tam jest jeszcze kilku żołnierzy, — odrzekła sułtanka.
Wielki wezyr wszedł z niewolnikami do namiotu.
Już tylko kilka godzin było do rana. Z tego czasu sułtanka musiała skorzystać. Była bladą z wzruszenia i niepokoju, zaledwie mogła oddychać, serce jej prawie bić przestało.
Kara Mustafa poszedł do swojej sypialni. Po jednej stronie stało tam jego łoże, wysłane jedwabną pościelą, po drugiej wisiało kosztowne zwierciadło weneckie, w szerokich ramach ze złota i drogich kamieni, w jednej z wypraw tureckich przeciwko Wenecyi zdobyte.
Na małym stoliku stał świecznik.
Wielki wezyr odprawił służbę, chcąc pójść na spoczynek. Położył się i wkrótce zapadł w ów stan półsnu, w którym marzenia mieszają się z rzeczywistością. Leżał w ubraniu na jedwabnych poduszkach, a twarz miał zwróconą do zwierciadła.
W tem z cicha coś zaszeleściało za nim. Dywan, którym ściana była pokrytą, poruszył się.
Wielki wezyr nie mógł tego zauważyć, gdyż był plecami odwrócony do ściany.
Dywan się uchylił.
Ukazała się głowa sułtanki Walidy.
Matka miała przed sobą śmiertelnego wroga swojego syna.
Kara Mustafa znajdował się w jej ręku.
Cała jej postać wysuwała się z poza dywanu. Prawą ręką wyjęła długi, ostry sztylet z za pasa i wstrząsnęła nim nad leżącym.
Ruch ten jednakże widział w zwierciadle wielki wezyr, który, czy to jeszcze nie zamknął oczu, czy też otworzył je, usłyszawszy szmer jakiś... Sztylet jasno błysnął w zwierciadle.
Kara Mustafa zerwał się w mgnieniu oka.
Gdyby się był zawahał jedną chwalę, byłby zgubiony.
Odskoczył na stronę... Sułtanka nie zadała mu ciosu, lecz ujrzała go przed sobą. Sztylet jeszcze trzymała w ręku.
— Śmierć ci, nędzniku! — zawołała, rzucając się ku niemu i zrzucając nakrycie z głowy, — śmierć cl łotrze, który czychasz na tron mojego syna!
— Co to jest? — zawołał wielki wezyr, — ty nie jesteś janczar Murad, ty jesteś sułtanka Walida.
— Przysięgłam ci śmierć!
— Niewolnicy! — zawołał Kara Mustafa, — do mnie! Schwytajcie tę waryatkę!
Niewolnicy wbiegli.
Wielki wezyr wskazał im przebraną za janczara sułtankę, która rzeczywiście w tej chwili wyglądała, jak obłąkana.
— Zarzućcie jej zasłonę na głowę, zaprowadźcie ją do namiotu kobiet i tam ją pilnujcie, — rozkazał wielki wezyr, — odbierzcie jej broń, żeby nie popełniła jakiego szaleństwa. Później postanowię, co z nią zrobić.
Niewolnicy rozbroili sułtankę i zarzucili jej na głowę zasłonę. Musiała się poddać przemocy. Czuła, że wszystko stracone.
Rozkazujący, dumnie wyprostowany Kara Mustafa wskazywał na nią.
— To niespodzianka! — mówił z szyderczym uśmiechem, — szczególna wizyta! Sułtanka Walida przychodzi w nocy do namiotu Mustafy! Jakaż to gwałtowna miłość popycha ją do tego niedozwolonego czynu!
— Nienawiść popchnęła mnie do tego! — odpowiedziała sułtanka, otoczona niewolnikami, — nienawiść! śmiertelna nienawiść!
— Róbcie co rozkazałem! — rzekł wielki wezyr.
Niewolnicy zaprowadzili zasłoniętą sułtankę do namiotu kobiet, gdzie czarni eunuchy przyjęli ją pod dozór.
Co się z nią stać miało?
Znajdowała się w ręku swego śmiertelnego wroga. Nieopisana wściekłość przeciw samej sobie miotała nią. Byłaby sobie chętnie odebrała życie, ażeby się ukarać za to, że jej się nie udało zamordować tego, którego już miała w ręku. Ale nie miała broni, a niewolnice czuwały nad nią.
Kara Mustafa stał ponuro zamyślony przed swym namiotem.
Sen uciekł zupełnie z jego powiek.
Między nim a sułtanem przyszło do zupełnego zerwania. Teraz już nie było można cofnąć się, trzeba było iść drogą prowadzącą do tronu! Sułtan siedział jeszcze na tronie, ale już wiedział, co go czekało. Dowodem tego było ukazanie się sułtanki Walidy, która pragnęła zgładzić rywala swojego syna.
Kapłan Allaraba popchnął wielkiego wezyra na tę niebezpieczną, ale ponętną drogę. Allaraba w świetnych barwach skreślił mu życie sułtanów i nakłaniał go do każdego kroku.
Teraz już wszystko było rozstrzygnięte.
Kara Mustafa miał w ręku sułtankę Walidę i mógł ją kazać zabić. Tym sposobem przyszło do otwartego zerwania pomiędzy nim i sułtanem, zerwania, do którego niemy posłaniec utorował drogę.
— Naprzód! — brzmiał głos kuszący w duszy nienasyconego w ambicyi i żądzach rozkoszy człowieka, — ani godziny nie ma do stracenia! Naprzód do Wiednia! A gdy upadnie stolica cesarzów, gdy na jej murach ukaże się chorągiew Proroka, wtedy zwycięzkie wojsko obwoła mnie sułtanem i po twym trupie, padyszachu, wstąpię na tron.... Jakiż to uroczy i wabiący cel dla mej działalności jest otwarty!
Tymczasem w oblężonem mieście Wiedniu nędza i troska rozpostarły swoje okropne panowanie.
Codziennie nadchodziły wiadomości o nowych okrucieństwach, których dopuszczali się Tatarzy i Turcy na tych nieszczęśliwych, którzy wpadli w ich ręce.
Oddawna już nie dowożono do miasta żadnych środków żywności i przerwaną została wszelka komunikacya, z wojskiem księcia lotaryngskiego. Wszystkie miejscowości leżące w pobliżu miasta lub na drodze Turków, zostały spustoszone i zniszczone. Z nieopisaną trwogą mieszkańcy Wiednia oczekiwali chwili, w której dzielni. obrońcy miasta, zmuszeni głodem i wycieńczeniem będą musieli zaniechać oporu.
Osada liczyła zaledwie dwanaście tysięcy ludzi, licząc w to dwanaście tysięcy, któremi dowodził Lesty i gwardyę obywatelską, do której zaciągali się rzemieślnicy, kupcy, urzędnicy i studenci, ażeby bronić ojczystego miasta i raczej zginąć, niż poddać je nieprzyjacielowi.
Do robót około szybkiego ufortyfikowania zewnętrznych wałów miasta, znajdujących się w złym stanie, spieszyli wszyscy bez różnicy wieku i płci.
Mieszkańcy miasta mieli czas pewien na dokonanie tych robót, ponieważ dopiero w dniu 14 lipca Turcy w niezmiernej masie, półksiężycem rozłożyli się dokoła stolicy, paląc i pustosząc wszystko dokoła, jak to czynili w całym pochodzie. Piękne przedmieście Leopolda troskliwie oszczędzane przez hrabiego Stahremberga uległo także temu losowi. Książę lotaryngski sądził, że z tego przedmieścia będzie mógł utrzymać komunikacyę z miastem, ujrzał się jednak zmuszonym przejść przez most i oddalić się, tak, że miasto zostało zupełnie zamknięte i pozbawione stosunków z resztą Świata, a narażonem na codzienne zaczepki oblegających, którzy zbierali się coraz większą siłą.
Pod kierownictwem generała broni Stahremberga, surowego i energicznego komendanta miasta, obrona zorganizowała się wprawdzie tak dobrze, jak tylko było możebnem, ale czyż opór mógł trwać długo, skoro masy nieprzyjacielskie wzrastały z każdym dniem, a armaty jego niosły śmierć i zniszczenie w obręb murów miasta.
Kobiety i dzieci, po części płaczące z głodu i osłabione kryły się do piwnic i do ciemnych izb, ażeby uniknąć niebezpieczeństwa i nie słyszeć huku armat, które od czasu do czasu wzniecały pożary w mieście.
A na wałach i murach miasta odważni lecz nieliczni obrońcy z trudnością stawiali opór naciskowi nieprzyjaciela, który w dzień i w nocy pojawiał usiłowania, ażeby zrobić wyłom w murach i dostać się do miasta.
Hrabia Stahremberg widział sam, że pomimo jego surowości, ożywiona rozpaczliwą odwagą garstka obrońców niedługo zdoła się utrzymać, gdyż nędza rozpościerała już swoje straszne panowanie nad uciśnionem miastem.
Na rynku, na którym obrońcy zbierali się i zmieniali, i na którym także codziennie schodzili się naczelnicy miasta dla narady, zbierała się codzień wzrastająca liczba nieszczęśliwych, którzy łaknęli chleba i nie mieli nic dla opędzenia najpierwszych potrzeb.
Głód i nędza wypisane były na wszystkich twarzach, narzekania kobiet i dzieci, które leżały na ulicach, a w bitwach straciły mężów i ojców, przenikały każdego do głębi serca.
Rozległ się dzwon alarmowy oznajmiający nowy atak i bitwę na wałach, lub wybuchnięcie pożaru, w którym z domów.
Zdeterminowane kobiety porwały się do narzędzi ratunkowych, ponieważ mężczyźni byli na wałach, odważne dziewczęta walczyły z płomieniem, ażeby pożoga nie rozszerzyła się dalej i prawdą stawało się twierdzenie, że potrzeba hartuje ludzi, że wielkie niebezpieczeństwo wytwarza bohaterów.
Tam jednak, gdzie gościł głód, zaraza, niedostatek i nędza, tam nie było sił i odwagi. W wilgotnych piwnicach, w ciemnych norach leżeli dokoła nieszczęśliwi, skazani na śmierć i zagładę, któż jednak miał czas zajmować się chorymi i zgłodniałymi? Śmierć codziennie zbierała straszne łupy w oblężonem mieście, a kobiety i starcy musieli pełnić obowiązki grabarzy.
W tym czasie ukazała się w domostwach biednych, w izdebkach chorych w nędznych przytułkach głodnych, młoda, piękna istota w prostej, pozbawionej ozdób odzieży.
Ludność nie znała tej bladej, pięknej, pełnej dobroci pani, która udawała się do biednych, przynosząc im chleb, owoce i wino. Jednakże, gdy nieszczęśliwi ujrzeli, że ukazuje się zawsze tam, gdzie nędza jest największą, że nie obawiając się zarazy przybywa do łoża chorych, niosąc im pomoc i pociechę, nadali jej jednomyślnie nazwę anioła, który zstąpił z nieba, aby złagodzić nędzę oblężonego miasta.
Wkrótce jednak nie wystarczało to, co przynosiła sama, kazała zatem służbie rozdawać chleb i pieniądze biednym na placach publicznych. Sama odwiedzała najnieszczęśliwszych i wszędzie, gdzie się ukazała, ustępow-ała nędza i powracało zaufanie w Bogu.
Dowiedziano się po niejakim czasie, że tą cudzoziemką jest księżna Sassa, małżonka księcia Aminowa i hrabia Stahremberg przybył sam z hrabią Molart na plac publiczny, ażeby księżnie podziękować za jej miłosierdzie i ofiarność, dzięki którym wracała odwaga w szeregi biednych i zrozpaczonych.
Tymczasem między obrońcami na wałach rozeszła się wieść, że Turcy poza bramami miasta pochwycili człowieka ubranego całkiem czerwono, i że poczynili przygotowania, aby powiesić tego człowieka razem z jakimś drugim, wyglądającym na Tatara.
Można było z wież miejskich widzieć dokładnie, że przed liniami oblegających wyniesiono dwie szubienice i miała się wkrótce odbyć egzekucya.
Właśnie tego dnia z armat fortyfikacyjnych tak żywo strzelano do tego punktu, że Turcy nie byli w możności spełnić swego zamiaru. Musieli odpowiadać na ogień z miasta i wieczór zapadł, a oni nie wykonali wyroku.
Dwaj skazani byli to czerwony Sarafan i Iszym Beli, którzy dostali się w ręce nieprzyjaciół. Tatar po długiej wędrówce został nareszcie schwytany przez kilku tureckich jeźdźców, jak zaś czerwony Sarafan dostał się tam z obozu Sobieskiego, o tem dowiemy się dopiero w następującym rozdziale.
Dwaj jeńcy, których jednaki los oczekiwał, znali się, ponieważ Iszym Beli widział czerwonego Sarafana i wiedział od swego pana, że jest mu przychylnym.
Tego wieczoru, kiedy grzmot dział nie ustawał a dwaj jeńcy oczekiwali egzekucyi, znajdowali się oni w wielkim przez Tatarów wykopanym rowie, w którym stało kilka dział, obsługiwanych przez oddział żołnierzy, mających zarazem pilnować jeńców.
Obsługa dział i ciągła czynność panująca pomiędzy oblegającymi spowodowała jednak, że na Iszyma Beli i czerwonego Sarafana nie zwracano wielkiej uwagi, co Tatar spostrzegł natychmiast.
Przyczołgał się on do czerwonego Sarafana.
— Czy nie śpisz? — szepnął.
Czerwony Sarafan pochylił się, aby rozpoznać pytającego.
— Co, Iszymie Beli? — zapytał.
— Zdaje się, że o nas zapomnieli. Oblężeni strzelają tutaj, widać, że nas chcą ocalić, szepnął Tatar, — możemy uciec.
Czerwony Sarafan wstrząsnął głową.
— Mnie nic nie zrobią, — odpowiedział.
— Chcesz czekać?... — rzekł Iszym Beli, — ja nie! Wolę uciec!
— Nie zajdziesz daleko! — roześmiał się czerwony Sarafan, — czyliż wszędzie nie ma żołnierzy?
— Co tam, ja ucieknę! — odrzekł Tatar cicho, — tutaj jesteśmy pewni śmierci! Cóż możemy stracić na ucieczce?
Sarafan zerwał się w mgnieniu oka.
— Jest ciemno, chodź! — rzekł.
— Nie tam! — odpowiedział Tatar, — jeżeli mamy uciec, to tylko w tamtą stronę.
Do miasta?
— Tak!
— Na cóż nam się to przyda? Tam będziemy także więźniami, — odpowiedział czerwony Sarafan.
— W mieście znajdziemy opiekę.
— Nie przyjmą nas, Iszymie Beli.
— Gdy ty przyjdziesz, nic nam nie zrobią. Ciebie znają wszyscy.
Czerwony Sarafan swoim zwyczajem zdecydował się szybko, gdyż zaledwie Tatar wymówił te słowa, zwrócił się za nim.
Żołnierze tureccy stali w niejakim oddaleniu przy armacie, którą właśnie nabito. Ciemność sprzyjała planowi jeńców.
Przekonawszy się, że żadnego żołnierza nie było blisko, czerwony Sarafan wdrapał się jak kot na stromą ścianę rowu.
Iszym Beli udał się za nim.
Na górze byli żołnierze tureccy, obserwowali błysk dział z wałów wiedeńskich.
Dwaj jeńcy nie mówili do się ani słowa.
Dostawszy się na górę czerwony Sarafan, bystrym wzrokiem zauważył natychmiast, gdzie jest wolne przejście i zaczął czołgać się ku temu miejscu.
Potrzeba tylko było jeszcze wyminąć przednie straże tureckie, umieszczone na osłoniętych stanowiskach i obserwujące bramy miasta oraz przestrzeni, która oddzielała oblegających od wałów miasta.
Iszym Beli miał na oku oficerów i żołnierzy tureckich, stojących po obu stronach w pewnej odległości.
Straszny huk dział wstrząsnął ziemią i powietrzem. Zdawało się, że świat się kończy, i że ogniste kule, przelatujące powietrze, rozniosą wszędzie śmierć i zniszczenie.
Jak przyczajone zwierzę pragnące uciec od ludzi, czołgał się czerwony Sarafan powoli i ostrożnie.
Uwaga Turków zwróconą była na armaty i kule i gdy właśnie jedna z kul tureckich trafiła w budynek miejski, z którego zaraz potem wybuchnęły płomienie, radość oblegających była wielka.
Z tej chwili skorzystał czerwony Sarafan, ażeby szybko posunąć się dalej i oddalić od grup pobliskich. Iszym Beli także nie tracił tej pomyślnej sposobności, dążąc szybko w ślad swego towarzysza.
Tym sposobem udało się dwom towarzyszom oddalić od fosy, w której mieli być powieszeni i od żołnierzy tureckich.
Gdy jednak oddalili się zaledwo o sto kroków, powstał po za nimi głośny hałas.
Krzyki świadczyły, że spostrzeżono ich ucieczkę, i że ich szukano.
Wkrótce poza nimi ukazały się postacie. Żołnierze tureccy puścili się w pogoń. Nie śmieli jednak zapalić pochodni, ażeby nie stać się celem wystrzałów dla oblężonych, a w ciemności trudno było dostrzedz zbiegów, którzy zerwali się i zaczęli spieszniej uciekać.
Największego niebezpieczeństwa nie przebyli jeszcze, trzeba bowiem było wyminąć przednie straże tureckie.
Nagle dał się słyszeć po za nimi sygnał, który wezwał przednie straże do czujności i oznajmił im, że zaszło coś nadzwyczajnego.
Czerwony Sarafan i Iszym Beli słyszeli za sobą ścigających i nie mogli widzieć, gdzie przed nimi znajdują się przednie straże, musieli jednak bądź co bądź na los szczęścia uciekać dalej, ażeby dostać się na wolne pole, a następnie do niezbyt odległego miasta, którego mury od czasu do czasu oświetlane wystrzałami na mgnienie oka, następnie zaraz zapadały w głęboką ciemność.
Iszym Beli dogonił czerwonego Sarafana, który swoim zwyczajem raczej skakał pochylony niż biegł i pozostał przy nim.
Głosy ścigających były coraz bliższe.
Nagle Tatar w niewielkiej odległości z boku spostrzegł kilka postaci.
Byli to żołnierze tureccy, przestrzeżeni sygnałami czatujący. Na szczęście jednak patrzyli oni przed siebie, a nie w stronę, w której znajdowali się zbiegowie.
Czerwony Sarafan rzucił się na ziemię, aby uchodzić dalej, czołgając się, Tatar bał się, żeby go w ten sposób nie złapano i uciekał.
Żołnierze placówki spostrzegli przebiegającą ciemną postać, domyślili się, że coś zaszło i puścili się za nią.
Po niejakim czasie jednakże udało się Tatarowi zniknąć im w ciemności.
Tymczasem nadbiegli inni żołnierze szukający zbiegów.
Gdy tym sposobem Iszym Beli uniknął niebezpieczeństwa i zbliżał się do murów miasta, czerwony Sarafan, który pozostał, był narażony na tem większe niebezpieczeństwo.
Leżał on, nie poruszając się.
Żołnierze tureccy pobiegli dalej. Przekonawszy się jednak, że nie dogonią Iszyma Beli, powrócili mówiąc pomiędzy sobą, że drugi jeniec musiał pozostać.
Czerwony Sarafan widział, że podzielili się i szukali.
Nie miał przy sobie broni, gdyż odebrano mu wszystko, czem mógłby się bronić w potrzebie.
Nagle zauważył, że żołnierze zwrócili się w inną stronę, pozostał tylko jeden blisko niego i zbliżał się doń powoli.
Mimo to Sarafan nie stracił zwykłego swego spokoju. Nie poruszał się, lecz pozostał jak martwy na ziemi.
Za chwilę żołnierz, którego towarzysze coraz bardziej oddalali się mógł już nastąpić na niego.
Szybko zdecydowawszy się czerwony Sarafan, zerwał się i rzucił na Turka, który wydał głośny krzyk, ażeby zwołać swych towarzyszów i oznajmić im, że znalazł zbiega. Na szczęście jednak huk wystrzelonej właśnie armaty zagłuszył krzyk, tak że tamci nic nie słyszeli.
Żołnierz turecki bronił się i chciał powalić czerwonego Sarafana, ale ten zdołał pochwycić go za szyję i dusił z całej siły.
Szarpnął się Turek jeszcze raz, ażeby się uwolnić, ale czerwony Sarafan trzymał go mocno i nie puszczał.
Turka po chwili opuściły siły. Padł bezwładny i bezprzytomny.
Czerwony Sarafan puścił go i zaczął uciekać.
Tymczasem Iszym Beli zbliżył się do wałów miasta i został nagle przyjęty wystrzałami z muszkietów. Warta na wałach dostrzegła go i uważając za szpiega lub dowódcę hordy chcącej przypuścić atak, dała do niego ognia.
Teraz dopiero Tatar poznał w jakiem się znajdował niebezpieczeństwie i cofnął się szybko. Na szczęście nie był trafiony.
Niełatwo było dostać się do miasta, ponieważ oblężeni w nocy nie wpuszczali nikogo.
Iszym Beli błądził koło murów i wałów, aż do świtu.
Tak błądząc spotkał czerwonego Sarafana, który również podszedł po mury miasta.
Gdy się rozwidniło, żołnierze warty polowej austryackiej, umieszczonej po za wałami, spostrzegli nadchodzącego czerwonego Sarafana, znanego powszechnie zwiastuna walki i towarzyszącego mu Tatara.
Pozwolili im zbliżyć się i chcieli wziąć do niewoli Iszyma Beli, jako nieprzyjaciela.
Tatar powiedział im jednak, że on i Sarafan dostali się w ręce Turków i w nocy uciekli, oraz oznajmił słuchającym ze zdziwieniem żołnierzom, że zostaje w osobistych usługach Sobieskiego.
Wskutek tego wyjaśnienia wpuszczono czerwonego Sarafana i Iszyma Beli do miasta.
Nim opowiemy dalsze wypadki, powróćmy do owej nocy, w której tajemnicze zjawisko, nazywane starym mnichem, ukazało się w obozie polskim i przeszło spokojnie koło warty.
Czerwony Sarafan, który starego mnicha widział dawniej i mówił z nim, wstrząsnął głową, gdy ujrzał tę postać. Nie chciało mu się wierzyć, żeby ten mnich był tym samym, który nieraz pojawiał się w nocy w Warszawie i Krakowie.
Szedł zatem za nim instynktownie do środka obozu i zauważył, że mnich zbliża się do domu, w którym kwaterował Sobieski.
Sarafan postępował ostrożnie za nim.
Szyldwach przed drewnianym domem spostrzegł ciemną postać, musiał jednakże wiedzieć o tajemniczym mnichu, który pojawiał się w zamku warszawskim, gdyż nie zawołał na niego.
Przypadek chciał, że Sobieski w towarzystwie Wychowskiego wyszedł właśnie z namiotu, ażeby osobiście poczynić w obozie niektóre zarządzenia na dzień następny i widzieć się z kilkoma dowódcami. Powziął on to postanowienie nagle i szybko je wykonał wówczas, gdy czerwony Sarafan leżał jeszcze w, końcu obozu.
Ostatnie otrzymane doniesienia rozdrażniły króla tak, że spać nie mógł i dlatego postanowił objechać obóz.
Czerwony Sarafan umieścił się na czatach. Jakiś instynkt mówił mu, żeby nie spuszczał z oczu mnicha, który musiał mieć jakiś zamiar i widocznem było, że szedł do kwatery Sobieskiego.
Domysł czerwonego Sarafana sprawdził się zaraz. Mnich zbliżył się do wejścia, a szyldwach przepuścił go bez przeszkody.
Tajemniczy gość wszedł do domu, w którym paliło się jeszcze światło, chociaż w nim nie było nikogo.
Szybko zdecydowawszy się czerwony Sarafan, pobiegł także ku wejściu. Żołnierz, który widział go przedtem w kwaterze króla, przepuścił go również, tak, że bez przeszkody mógł wejść do doniUj w którym znajdował się już i rozglądał mnich tajemniczy.
Czerwony Sarafan wsunął się w kąt i czatował.
Mnich przekonawszy się, że w pierwszej izbie nie było króla, poszedł do sąsiedniej, w której było ciemno.
I tutaj szukał napróżno powrócił więc wkrótce nazad.
W chwili, w której przechodził koło światła, czatujący Sarafan spostrzegł wyraźnie, że mnich miał czarną brodę. Spostrzeżenie to potwierdziło jego domysł, że to nie był ów mnich z siwą brodą, tylko jakiś człowiek, który użył tego przebrania, aby się dostać do obozu i do kwatery królewskiej.
Któż to jednak nadużywał w ten sposób maski tajemniczego zjawiska?
Instynktownie nasunęła się czerwonemu Sarafanowi myśl, że człowiek ten z czarną brodą przybył w złym zamiarze, a przywiązanie jego do Sobieskiego kazało mu się obawiać, czy ów mnich czyhał na życie króla, tak jak nie gdyś zamaskowany wysłaniec senatu.
Nim to rozważył mnich wyszedł już z kwatery króla.
Czerwony Sarafan zerwał się ze swej kryjówki.
Któż to odgrywał rolę mnicha i starał się zbliżyć do króla?
Tego musiał się dowiedzieć! W tym celu poszedł za mnichem.
Wyszedłszy z kwatery króla nie spostrzegł nigdzie mnicha.
Pozostał na miejscu przez chwilę i rozglądał się na wszystkie strony.
Było dla niego zarówno niepojętem gdzie mógł być król i gdzie się podział mnich.
Ale chęć dowiedzenia się, kto był tym mnichem, przeważyła wszystko.
Postanowił go szukać.
Szybko, pochylony puścił się w głąb obozu.
Żołnierze spali głęboko i nie poruszali się.
Księżyc ukazał się na niebie i rzucił blade światło na obóz i okolicę.
Jakkolwiek sprzyjało to zamiarowi czerwonego Sarafana, nie zdołał on jednak nigdzie dostrzedz ani śladu postaci mnicha.
W wielkim obozie panowała głęboka cisza, którą tylko od czasu do czasu przerywało odżywiające się tu i owdzie rżenie konia.
Czerwony Sarafan przypomniał sobie, że miał konia, którego pozostawił na zewnętrznej linii obozu i że z pomocą tego konia łatwiej mu będzie znaleźć mnicha, który przecież gdzieś być musiał.
Myśl tę natychmiast wykonał.
Pospieszył do swego konia, dosiadł go i puścił się wielkim łukiem dokoła obozu, wodząc oczyma na wszystkie strony.
Księżyc oświecał jasno okolicę obozu, tak, że musiał dojrzeć szukaną postać.
Nagle spostrzegł w niejakiem oddaleniu jeźdźca, pędzącego galopem.
Kto był ten jeździec? Dokąd się udawał?
Czerwony Sarafan pochylił się na koniu, ażeby lepiej widzieć i puścił się w kierunku w którym widać było jeźdźca.
Powoli zbliżył się do niego i zdawała mu się, iż poznaje, że to mnich siedzi na koniu.
Szczególna ta pogoń ciągnęła się co raz dalej. Po niejakim czasie mnich przybył do kilku drzew i zatrzymał przy nich konia.
Zaledwie czerwony Sarafan spostrzegł, że mnich zsiadł przy drzewach, puścił się natychmiast do poblizkiego lasku i przywiązał konia.
Następnie manowcami udał się ku drzewom i spostrzegł tam mnicha.
Czerwony Sarafan miał się na baczności, ażeby go nie spostrzeżono i wyszukał sobie ustronne miejsce.
Zaledwie je znalazł, usłyszał wyraźnie, że kilku jeszcze jeźdźców zbliżyło się ku drzewom.
Rozmawiali oni z sobą. Czerwony Sarafan poznał w jednym z nich kanclerza Paca, a w drugim dowódcę wojsk litewskich.
Gdy obaj przybyli do drzew, pod któremi widocznie mieli schadzkę, przystąpił do nich mnich i odrzucił kaptur.
Czerwony Sarafan ujrzał przy jasnym blasku księżyca głowę mnicha i przypomniały mu się natychmiast rysy hetmana polnego, Paca.
On to zatem był w kwaterze królewskiej! On przywdział maskę mnicha! Czerwony Sarafan nie mógł odrazu zrozumieć w jakim przebrany uczynił to zamiarze. Był jednak świadkiem następnej rozmowy.
Hetman polny, Michał Pac, postąpił naprzeciw przybyłym i pozdrowił ich.
— Przybyliśmy dowiedzieć się, czy ci się powiódł twój zamiar? — zapytał kanclerz Pac, — z niecierpliwością oczekiwaliśmy tej chwili.
— Wszystko jest w twoich rękach! — dodał dowódca Litwinów.
— Radbym wam dać dobrą wiadomość, — odpowiedział Michał Pac, — ale w nieszczęśliwej chwili przybyłem do obozu!
— Udało ci się dostać do namiotu? — zapytał kanclerz, zeskoczywszy z konia.
— Byłem w drewmianem domu, w którym jest kwatera króla... ale Sobieskiego tej właśnie nocy tam nie było, — odpowiedział Michał Pac, — dzięki memu przebraniu dostałem się bez przeszkody na miejsce, ale daremnie!
— Przekleństwo! Nie mogłeś zatem spełnić swego zamiaru?
— Może mi się uda tutaj go upolować! Gdy przystąpię do niego w tem przebraniu nie domyśli się niczego i będę mógł spełnić mój zamiar!
Trzej spiskowcy weszli pod drzewa.
— Czy nie wiesz, gdzie się udał? — zapytał kanclerz brata.
— Sądzę, że pojechał do miasteczka, w którem zjechało się pięciu książąt, ażeby postanowić nie łączyć się z nim, — odrzekł Pac, — jeżeli tak, to musi wracać tędy.
— I cóż zamierzasz zrobić hetmanie? — zapytał dowódca Litwinów.
— To ja ci mogę powiedzieć, — rzekł kanclerz, — nie potrzebuję o to pytać mego brata! Postanowił on raz pozbyć się tego człowieka, który przez nas dostał się na tron polski!
Czerwony Sarafan słyszał w swojej kryjówce każde słowo. Wiedział teraz o co idzie i kto byli zebrani.
Dowódca Litwinów milczał.
— Trzymam cię za słowo! — mówił kanclerz Pac dalej, — ty jeden możesz wykonać wolę wszystkich! Gdy Jan Sobieski zostanie usunięty, szczęście uśmiechnie się na nowo! Czyż mamy patrzeć na to, jak on niweczy nasze prawa i podbija nas pod swe jarzmo? Czyż nie obalił najwyższej władzy w państwie? Czyliż nie oddał senatorów pod miecz katowski? Przekleństwo mu i śmierć! Jeżeli, ty nie masz odwagi zabić go, to ja jestem gotów wyzwać go w tem samotnem miejscu do walki, gdyż śmierć mu zaprzysiągłem.
Słowa brata czyniły widocznie wielkie wrażenie na Michale Pacu.
— Pozostaw to mnie! — zawołał, wiesz, że go tak jak ty nienawidzę! I czyż nie ma pierwszego prawa do zgładzenia go? Na kogóż padł los, że ma go zabić?
— Na ciebie padł los, Michale.
— Więc mnie to pozostawcie! Tam tędy prowadzi droga, którą wracać będzie musiał. Tam pojadę naprzeciw niemu, jak tylko ukaże się w oddaleniu. Księżyc świeci jasno. Możemy go widzieć!
— Dobrze! Ty pierwszy masz prawo zabić go! Stanie się, jak sobie życzysz! — rzekł kanclerz, — my pozostaniemy tu w cieniu drzew, a ty tymczasem na drodze zrobisz swoje.
Michał Pac okrył się lepiej habitem, zaciągnął kaptur na głowę, dosiadł konia i odjechał ku drodze, którą Sobieski miał wracać.
Czerwony Sarafan słyszał rozmowę i przekonał się, że Sobieski wracając, narażony będzie.na okropne niebezpieczeństwo. A ten, który mu groził śmiercią, skrytobójca, który jechał naprzeciw niemu, był jednym z tych, którzy mu zawdzięczali swoje stanowiska. Czerwony Sarafan myśląc o tem, zgrzytnął zębami gniewnie.
Jan Sobieski zbliżał się, nie przeczuwając niczego i miał wpaść w ręce nędznego skrytobójcy, który nań czatował na drodze?
Nie! tego dopuścić nie było można! Pod wpływem tej myśli czerwony Sarafan instynktownie powziął postanowienie.
Zaledwie hetman polny Pac wyjechał konno z pod drzew, pod któremi pozostał kanclerz i dowódca Litwinów, czerwony Sarafan opuścił także swoje stanowisko i pochylony jak cień pospieszył za nim.
Postanowienie jego było stanowcze. Zamierzał wyrwać ofiarę z rąk rozbójnika.
Michał Pac przybył na drogę, którą król miał powracać w tej samej chwili, gdy czerwony Sarafan dobiegł do innego miejsca tej drogi.
Dowódca Litwinów i kanclerz Pac stali pod drzewami w oddaleniu.
Nagle czerwony Sarafan z dobytą szablą rzucił się na mnicha, który siedział na koniu i ze zdziwieniem patrzył na napastnika.
— Giń zdrajco! — zawołał czerwony Sarafan, zadając straszne cięcie siedzącemu na koniu Pacowi.
— Biada mi... jestem zgubiony! — zawołał Pac i zachwiał się w siodle.
Nie był on w stanie bronić się przeciw nagłej napaści, gdyż czerwony Sarafan natychmiast drugiem cięciem ugodził go w głowę.
Rozległ się głuchy jęk... wyszedł on z piersi Michała Paca.
Hetman spadł z konia... chrapanie świadczyło, że konał.
Czerwony Sarafan kopnął ze wzgardą konającego i pochwycił jego konia za cugle.
Kanclerz Pac i dowódca Litwinów słyszeli krzyk hetmana i widzieli czyn czerwonego Sarafana, gdyż nadjeżdżali galopem.
Ale czerwony Sarafan dosiadł już wówczas konia i uchodził. Tylko echo jego śmiechu dobiegło do dwóch ludzi, którzy zastali Michała Paca tarzającego się we krwi.
Próbowali oni ścigać zabójcę, ale czerwony Sarafan był dobrym jeźdźcem i uchodził jak widmo po oświetlonej blaskiem księżyca płaszczyźnie. Tak jadąc, wpadł nazajutrz w ręce tureckiego oddziału i widzieliśmy, z jaką wielką trudnością wydostał się z niewoli.
Kanclerz i dowódca Litwinów powrócili wreszcie do miejsca, w którem leżał zabity Michał Pac, przywiązali go do konia, pozostawionego przez czerwonego Sarafana i pojechali ku północy, aby się oddalić od wojska.
Michał Pac drogo przypłacił swoje mordercze zamiary.
Dzielni obrońcy Wiednia nietylko kilkakrotnie odparli wściekłe ataki Turków, zadając im znaczne straty, ale nieraz nocami czynili wycieczki, ażeby tym sposobem zaopatrzyć się w żywność i dać możność posłańcom przekraść się przez szeregi oblegających.
Posłańcy ci mieli wezwać księcia lotaryngskiego, króla polskiego i innych książąt, aby spieszyli na pomoc, gdyż obrońcy miasta pomimo odwagi, dzielności i bohaterstwa niedługo mogli się utrzymać.
Jednakże liczba Turków otaczających Wiedeń, była tak ogromna, że pod woj nem kołem otaczali oni Wiedeń i posłańcy wszyscy wpadali w ręce Turków, którzy ich zabijali bez litości i przywiązywali następnie do wysokich pali, ażeby oblężeni widzieć mogli, co się stało z ich wysłańcami.
Tymczasem coraz gwałtowniejszą była potrzeba i konieczność wejścia w komunikacyę z dowódcami wojska, przywołania ich na pomoc i przedstawienia im wzrastającej z dniem każdym nędzy oblężonych.
Nawet hrabia Stahremberg i inni bohaterscy dowódcy miasta podzielali to żądanie i trapili się myślą, że Wiedeń bez ratunku będzie zgubiony, jeżeli pomoc szybko nie nadejdzie.
Środków żywności tak dalece brakowało, że pozbawieni wszelkiego źródła zarobku biedniejsi mieszkańcy nieszczęśliwego miasta musieli jeść chleb, w którym do ciasta mieszano trociny drzewne i tym podobne przedmioty, ponieważ mąki już było bardzo niewiele. Zabijano psy, koty i inne zwierzęta, ażeby zaspokoić głód... ale czyż długo można było utrzymać życie przy pomocy takich środków? Zaraźliwe choroby zabierały już codziennie liczne ofiary. A cóż czekało oblężonych, w razie gdyby Turcy podczas jakiego nocnego szturmu zdołali nakoniec dostać się do miasta? Wówczas nie darowanoby życia starcom, zbeszczeconoby kobiety, wymordowano dzieci, dziewczęta zabranoby do niewoli i rabowanoby całe miasto.
Ta straszna pewność dodawała wycieńczonym obrońcom miasta rozpaczliwej odwagi. Potrzeba było bądź co bądź utrzymać miasto, dopóki nie nadejdą wojska sprzymierzone. Z niepodobnem do opisania upragnieniem wyczekiwali oblężeni na ich ukazanie się. O ile jednak dojrzeć można było z wież, z których patrzono bezustannie, mimo, że dzień po dniu upływał, nigdzie nie było widać odsieczy.
W dniu, w którym Isaym Beli i czerwony Sarafan przybyli do Wiednia, księżna Sassa przyszła jak zwykle na plac, ażeby biednym i chorym rozdawać chleb, wino i środki żywności.
Hrabia Stahremberg zbliżył się do niej z wyrazami wdzięczności i podziwu. Dzielny, zahartowany mąż miał łzy wzruszenia i radości w oczach, widząc młodą, piękną księżnę, niosącą własnoręcznie pomoc cierpiącym.
— Bóg wynagrodzi ci, księżno, to co czynisz dla tego uciśnionego i nieszczęśliwego miasta, — rzekł kłaniając się Sassie.
— Pragnęłabym módz przyjść z pomocą wszystkim, panie hrabio, — odpowiedziała księżna, — obawiam się jednak, że wkrótce i za złoto nic już dostać nie będzie można! Toby było straszne! Wszyscy musieliby umierać z głodu albo poddać się!
— Do tego nie przyjdzie, mościa księżno, dopóki ja żyję, — rzekł hrabia Stahremberg, — nędza miasta zwiększa się zastraszająco! Ale dla księżnej pani droga do opuszczenia go zawsze otwarta. Sądzę, że Turcy, nie poważyliby się zatrzymać księżnej i jej małżonka.
— Tak pan sądzisz?... Ja nie! — odpowiedziała Sassa, — gdyby jednak rzeczywiście tak było, panie hrabio, to nie uciekłabym i nie opuściła biednych i nieszczęśliwych.
— Chcesz więc pani i dalej dzielić los oblężonych?
— Tak, panie hrabio, będę się starała pomagać im, dopóki będzie można!
— Szlachetne, wspaniałomyślne po stanowienie!
— Czy jednak nie byłoby trzeba jeszcze raz wysłać kogo, panie hrabio?
Stahremberg wzruszył ramionami.
— Toby się na nic nie przydało, mościa księżno, — odpowiedział.
— Mówiono mi, że pod kościołem i klasztorem Kapucynów znajduje się tajemne przejście.
— Próbowaliśmy już z niego korzy stać, prowadzi ono do zburzonej wioski za miastem i jest jej zwaliskami zasypane.
— Co to jest? — zawołała Sassa nagle, rzucając wzrok an grupę żołnierzy, otaczających dwóch szczególnie ubranych ludzi.
Rozległ się dziwny, nieprzyjemny śmiech.
— To dwaj ludzie, którzy w nocy przyszli pod bramy miasta, mościa księżno. Byli oni w niewoli u Turków, udało im się uciec i zostali tu przyjęci. Nie mogę jednak ich tu zatrzymać.
— To jest... to musi być czerwony Sarafan! — rzekła Sassa.
— Czerwony Sarafan, tak, księżno, zwiastun wojny, a z nim Tatar, przyboczny króla Sobieskiego.
W tej chwili wzrok śmiejącego się i podskakującego czerwonego Sarafana padł na Sassę. Sarafan stanął jak skamieniały i patrzył na nią ze zdumieniem.
— Chodź, Sarafanie, to ja! Widzę, że poznałeś Sassę, — rzekła łagodnym, dźwięcznym głosem księżna.
— Zbliż się, księżna rozkazuje, — dodał hrabia Stahremberg.
Czerwony Sarafan patrzył jakby we śnie to na hrabiego, to na Sassę, następnie upadł na kolana.
Tymczasem zbliżył się Iszym Beli i poznawszy księżnę Aminow, którą widział na dworze, ukląkł również.
— Wstańcie! — rzekła księżna do nich łaskawie, podawszy im obu ręce, — cieszy mnie Sarafanie, że cię spotykam. Ocaliłeś mi niegdyś życie i wiesz, że jesteśmy przyjaciółmi.
Czerwony Sarafan uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Ale to jeszcze zwiększa moją radość, że cię tu widzę w ciężko nawiedzonem mieście, — mówiła Sassa dalej, — jeżeli jest człowiek, który nam wiele może przynieść pożytku i którego jako gońca wysłać możemy, to ty Sarafanie! Ty przecież możesz iść wszędzie i nic ci się nie stanie.
Czerwony Sarafan wstrząsnął głową.
— Turcy chcieli powiesić tego, — wskazał na Iszyma Beli, — i mnie także. Tatarzy nic mi nie zrobią, ale Turcy!
— Więc staraj się nie wpaść w ich ręce, — rzekła Sassa.
I zwróciwszy się do hrabiego Stahremberga, dodała:
— Proponuję panu hrabiemu wysłanie czerwonego Sarafana do króla polskiego. Jeżeli komukolwiek może się udać przekraść przez linie tureckie, to z pewnością jemu, znam bowiem jego zręczność, odwagę i pogardę śmierci! Niech on będzie wysłańcem oblężonego miasta, niech pospieszy do księcia lotaryngskiego i do króla polskiego i niech im oznajmi, że niema ani chwili do stracenia.
— Ja jestem Tatar przyboczny króla! ja z nim pójdę! — zawołał Iszym Beli.
— Mamy więc dwóch wysłańców, panie hrabio, i możemy polegać na ich wierności, — mówiła Sassa dalej, — dwóch posłańców, którzy mogą zawiadomić książąt, że Wiedeń jest w największem niebezpieczeństwie.
— Obawiam się, księżno, czy ci dwaj posłańcy, którzy zaledwie uniknęli śmierci, zdołają przejść przez szeregi tureckie, — odpowiedział hrabia Stahremberg, — nie dam im piśmiennych doniesień, żeby nie wpadły w ręce nieprzyjaciela.
— Zróbmy tę próbę! Ja wiem, do czego czerwony Sarafan jest zdolny! Którędy, zdaniem pana hrabiego, mogliby najłatwiej przemknąć się przez szeregi nieprzyjacielskie?
— Nie wiem, księżno! Jedynie pod czas ciemnej nocy możnaby przeniknąć się, ale z największem niebezpieczeństwem.
— Z której strony stoją Tatarzy? — zapytała Sassa.
Hrabia Stahremberg wskazał kierunek.
— A zatem w tej zburzonej wiosce, do której prowadzi tajne przejście z klasztoru Kapucynów?
— Tak jest, księżno. Tam stoją Tatarzy, i oni to zniszczyli wioskę.
— Dobrze! Słuchaj więc, Sarafanie, — rzekła Sassa, — czy chcesz udać się do króla polskiego?
— Znam go dobrze! — roześmiał się Sarafan.
— Wiem, że go dobrze nasz, i żeś do niego przywiązany, dlatego ciebie wybrałam na posłańca, — mówiła Sassa dalej, — widziałeś, ilu Turków otacza Wiedeń, widziałeś, jaka nędza panuje w mieście, słyszałeś wołania o chleb i ratunek! Idź więc i donieś królowi, że miasto dłużej utrzymać się nie może. Przyzwij go! Jan Sobieski jest niezrównanym bohaterem, i często już odnosił nad Turkami zwycięstwa. Jeżeli jest wódz, który się nie lęka przewagi nieprzyjaciół, to on z pewnością! Niech więc przybywa z wybawcami, ze swojem zwycięskiem wojskiem! Spiesz do niego i powiedz mu, że trzeba ratować miasto!
Słowa Sassy, wypowiedziane z zapałem, czyniły na czerwonym Sarafanie widoczne wrażenie.
Tatar przystąpił do Sassy.
— Czy pozwolisz mi, księżno, towarzyszyć czerwonemu Sarafanowi? — zapytał, — dwóch to zawsze więcej niż jeden. Słyszałem twe słowa. Jeżeli Sarafan nie dostanie się do mojego króla i pana, to ja się dostanę i powtórzę, coś powiedziała!
— Dobrze, puśćcie się obaj w drogę, — rzekła Sassa, — wiem, że i ty jesteś wierny swojemu panu! Jeden z was przynajmniej pokona niebezpieczeństwo, dostanie się do Sobieskiego i przyzwie go tutaj. Bóg z wami! A ja wam wskażę drogę, którą bez przeszkody będziecie mogli dojść aż do obozu Tatarów.
— Księżna pani sama chce to uczynić? — zapytał Stahremberg zdumiony.
— Idzie tu o ważną i świętą sprawę, panie hrabio, idzie o ocalenie wielu tysięcy ludzi od pewnej śmierci, — odpowiedziała Sassa, — czyż mogę się wahać przed jakiembądź poświęceniem, aby umożebnić ratunek? Czy pozwalasz mi pan, panie hrabio, użyć tajemnego przejścia do wysłania tych ludzi?
— Dziękuję księżnie pani w imieniu cierpiących i uciśnionych mieszkańców za to postanowienie.
Czerwony Sarafan i Iszym Beli poszli za księżną, która ukłoniwszy się hrabiemu, przeszła pośród tłumu, oddającego jej cześć i wszędzie przyjmującego ją z dziękczynieniem.
Zbliżywszy się z Sarafanem i Tatarem do furty klasztoru Kapucynów, Sassa zapukała.
Nadszedł braciszek klasztorny i otworzył furtę.
Spostrzegłszy księżnę, w której poi znał od razu niezmordowaną opiekunkę biednych i chorych, oddał jej ukłon głęboki.
— Dobry bracie, — rzekła Sassa, — chciej mnie i moich towarzyszów zaprowadzić do podziemnego przejścia. Ci dwaj ludzie potrzebują opuścić miasto.
— To się nie uda, księżno pani, — odpowiedział z pomieszaniem braciszek, — wstęp do przejścia podziemnego wskazać mogę, ale wyjścia z niego już nie ma.
— My znajdziemy wyjście, — odpowiedział Tatar.
— Czy słyszysz, pobożny bracia? — rzekła Sassa, — idzie tu o ocalenie miasta! Każda próba jest świętym obowiązkiem!
— Któżby tego nie przyznał, księżno pani? Ale także próba jest połączoną ze strasznem niebezpieczeństwem, — odpowiedział braciszek, — nieprzyjaciel nie zna jeszcze tajemnego przejścia, które na przypadek oblężenia miało nam zapewnić dostawę żywności. Jeśli je znajdzie, to skorzysta z niego, ażeby się dostać do klasztoru i do miasta.
— Temu łatwo zapobiedz, pobożny, bracie, — rzekła Sassa z determinacyą, — dosyć w takim razie rozsadzić przejście prochem!
— Nie obawiaj się niczego, mnichu, — rzekł Iszym Beli do braciszka, — nikt nas nie zobaczy wychodzących z podziemia! Jesteśmy ostrożni!
— Chodźcie! — zdecydował się braciszek. Chcecie ocalić miasto i wyjść z niego jako posłańcy... pokażę wam przejście.
To powiedziawszy, poszedł z Sassą i jej towarzyszami do kościoła, gdzie wszyscy odmówili modlitwę.
Następnie zaprowadził ich do znaj’ dującego się pod kościołem podziemnego korytarza i w głębi jego otworzył wielkie zardzewiałe, żelazne drzwi.
— Oto jest tajemne przejście, — rzekł, wskazując otwór ciemny jak grób, z którego wychodziła odrażająca woń zgnilizny.
Czerwony Sarafan wskazał w głąb i roześmiał się.
— Trzeba zejść kilka schodów na dół, — dodał braciszek, — czy nie potrzebujesz latarni?
Iszym Beli skinął przecząco ręką.
— Bóg niech was prowadzi! — rzekła Sassa.
Sarafan i Tatar pogrążyli się w ciemności.
— Drzwi muszę zamknąć za nimi, księżno pani, — rzekł braciszek do Sassy, — ale pozostanę tutaj i będę czuwał, ażebym mógł usłyszeć, gdyby wrócili. Obawiam się, że nie znajdą wyjścia.
— Są to nasi posłańcy, ostatnia nadzieja uciśnionych, — odpowiedziała Sassa, — będę się modliła, aby zdołali przejść szczęśliwie za linię nieprzyjacielską. Wszystko na tem zależy, ażeby dostali się do książąt i zawezwali ich, bo jeśli nie przybędą na odsiecz, to miasto jest zgubione!
— I ja będę się o to modlił, księżno pani, — rzekł braciszek, — wiem także, jak wielka nędza w mieście. Codziennie biedni i uciśnieni przybywają do nas po jałmużnę. Nędza jednak jest wielka i wkrótce nasz klasztor także nic mieć nie będzie. Ciężkie czasy przechodzimy, dostojna pani.
— Dla tego będę się modliła, aby ci dwaj Wysłańcy mogli’ nam sprowadzić odsiecz, bo jeżeli wkrótce pomoc nie przyjdzie, to wszystko stracone! — zakończyła rozmowę Sassa i opuściła klasztor.
Kara Mustafa przybył ze swoim orszakiem i namiotami pełnemi wschodniego przepychu pod Wiedeń i objechał miasto dokoła ze swoim sztabem, występując wszędzie jako najwyższy władca.
Rozkazy jego wypełniano bezwarunkowo, a łaskawe jego słowo zachęcało wszystkich do gorliwości.
Z zadowoleniem wielki wezyr patrzył na podwójną linię oblegających. Wiedeń był zupełnie zamknięty, a nieustający huk dział świadczył, że wojska niezmordowanie pracowały, ażeby miasto zmusić do poddania się, oraz gotowe były przyjąć nadciągającego nieprzyjaciela.
Doniesienia o pochodzie i liczbie przeciwników wywołały uśmiech pogardliwy na twarzy zarozumiałego wezyra. Cóż mogły znaczyć te drobne oddziały wobec jego niezwyciężonej i potężnej armii? Była to ledwie słaba garstka.
Kara; Mustafa widział już przed sobą dzień, w którym zatknie chorągiew proroka na wałach zdobytego miasta.
Pojechał do artyleryi, ażeby się przypatrzeć działaniu armat. Wszędzie gdzie się pokazał, żołnierze pozdrawiali go z czołobitnością i podziwem, on bowiem wszystkiem kierował i przyrzekł im niesłychane bogactwa chrześcijańskiego miasta.
Po kilku godzinach wezyr wrócił z orszakiem do namiotu.
Przepych namiotu wielkiego wezyra był niepodobnym do opisania. Namiot ten był tak wielki, że według opisów, był podobnym do małego miasta.
Mieścił w sobie łazienki, małe ogrody, wspaniałe pokoje kobiet, przepyszny apartament mieszkalny, a nawet królikarnię, ponieważ wielki wezyr lubił króliki. Dalej było obszerne miejsce zajęte klatkami dzikich zwierząt, których życiu i obyczajom wielki wezyr przypatrywał się z upodobaniem.
W blizkości tego z wschodnim zbytkiem przybranego namiotu, znajdował się niemniej wielki i wspaniały namiot indyjskiego kapłana, do którego wielki wezyr zachodził często, ażeby się przypatrzeć tańcom bajaderek.
Gdy Kara Mustafa z objazdu wojska powrócił do swego namiotu, przyjął go czekający tam nań Allaraba, który z jego rozkazu zapytywał bogów i miał mu powtórzyć ich odpowiedź.
Wielki wezyr oddalił swój orszak, aby zostać sam na sam z indyjskim kapłanem.
— Twoja sprawa stoi dobrze, wielki i potężny baszo, — mówił Allaraba, gdy pozostali sami, — najbliższy szturm odda ci miasto chrześcijańskie w posiadanie, jeżeli usuniesz ostatnie przeszkody, stojące jeszcze na drodze do najwyższego celu.
— O jakich przeszkodach mówisz kapłanie? — zapytał Kara Mustafa, zająwszy miejsce na sofie.
Nienawistne i chytre spojrzenie padło z ciemnych oczu Allaraby na wielkiego wezyra.
— Przedewszystkiem musisz oddalić od siebie sułtankę Walidę, — odpowiedział, — przyniesie ci ona nieszczęście, wielki i potężny baszo.
— Zamierzam tę waryatkę kazać zamknąć do klatki i odesłać sułtanowi! — zawołał Kara Mustafa.
— Jest to słuszny i sprawiedliwy wyrok, który będzie dalszym krokiem do celu, — rzekł Allaraba, — a następnie po wzięciu Wiednia, spiesz do Stambułu i zasiądź na tronie Mohameda IV. Nim jednak uczynisz ten ostatni krok do celu, każ nieść przed sobą, jako trofeum, głowę Sobieskiego na pice, ażeby wszyscy widzieli, że zwyciężyłeś niezwyciężonego! To ci utoruje drogę do celu!
— Pójdę za twą radą, kapłanie. Czekam tylko na przybycie Sobieskiego i jego garstki, ażeby go napaść i zniweczyć. Pierwszą twą radę jednak zaraz wykonam. Sułtanka Walida zawadza mi i przynosi nieszczęście. Trzeba zaraz ogłosić i zarządzić wykonanie wyroku.
Allaraba odsłonił firankę namiotu.
Oficerowie poufni i słudzy wielkiego wezyra weszli i otoczyli sofę, na której siedział Kara Mustafa.
— Postanowiłem wydać wyrok na sułtankę Walidę, która, dostała obłąkania, ażeby znowu nie wywołała jakiego nieszczęścia, — rzekł wielki wezyr podniesionym głosem, — sprowadzić tu klatkę tygrysicy co zdechła w drodze.
Czarni niewolnicy, otaczający wejście do namiotu, pobiegli spełnić rozkaz swojego pana.
Obecni stali w milczeniu.
Wszyscy czuli, że straszny wyrok ma zapaść. Kara Mustafa nie oszczędzał nawet matki sułtana, zamierzał podnieść na nią rękę. Było to dowodem, że uważa władzę swoją za wyższą od sułtańskiej, i że w nim wkrótce powitają nowego sułtana.
Miała zapaść bardzo ważna decyzya.
Dotychczas Kara Mustafa trzymał wprawdzie sułtankę Walidę pod ścisłym dozorem, lecz nie wydał na nią wyroku. Teraz pokazywało się, że nie myślał zapominać o jej czynie, lecz uważał się za dość potężnego, aby matkę sułtana pociągnąć do kary.
W pośród głębokiej ciszy słychać było tylko turkot ciągnionej przez niewolników klatki.
Wszystkich oczy zwróciły się na nią.
— Teraz przyprowadzisz tę kobietę, która niedawno w nocy rzuciła się na mnie ze sztyletem, — rozkazał wezyr, — mówią, że jest waryatką. Mogłaby ona w szaleństwie i zaślepieniu spowodować jakie nieszczęście, chcę więc ją samą zabezpieczyć od tego i ochronić możebne ofiary. Przyprowadzić ją tutaj.
Czarni niewolnicy pobiegli wykonać rozkaz.
Wkrótce potem sułtanka Walida, otoczona kilkoma eunuchami, weszła do pokoju. Nie była przelękniona, ani złamana. Zimna duma i głęboka pogarda malowała się w jej rysach na widok wezyra, w którego mocy znajdowała się.
Jednakże zobaczywszy klatkę tygrysicy, drgnęła.
Co to było? Co znaczyła ta klatka we wspaniałym namiocie wielkiego wezyra?
— Zbliż się! — zawołał Mustafa, — czy wiesz, co cię czeka?...
— Wiem tylko, że pogardzam tobą, ponieważ nadużywasz powierzonej władzy, — odpowiedziała sułtanka Walida, — knujesz zbrodnicze plany, ale lękaj się kary, która cię nie minie, gdy godzina twoja uderzy.
— Moi doradcy mają słuszność, słowa te dowodzą, że ta kobieta jest obłąkaną, — rzekł wielki wezyr, — ażebyś zatem w chorobliwem zaślepieniu nie chwyciła znowu za broń i nie groziła innym, trzeba się mieć na ostrożności z tobą. Tutaj w obozie pilnować cię nie jest rzeczą łatwą, odeślę cię zatem do Stambułu. Ci niewolnicy i jedna ze starych sług haremu będą ci towarzyszyli i będą cię karmili. Są mi oni za to życiem swojem odpowiedzialni, ażebyś została odstawioną do Stambułu i nie uciekła z drogi. W tej zatem klatce odbędziesz podróż do Stambułu. Będzie ona zaprzężoną w cztery konie, jak tego twoje dostojeństwo wymaga.
Sułtanka Walida zbladła, usłyszawszy ten straszny wyrok. Była w mocy swojego śmiertelnego wroga i mu siała przenieść tę hańbę. Wszystko jednak wrzało w niej na tę myśl i musiała użyć całego panowania nad sobą, aby głośnym krzykiem i gniewem nie wybuchnąć.
— Ty śmiesz na mnie się porywać, ty się poważasz mnie poniżać, — zawołała drżącym głosem, — ale pamiętaj moje słowa... sam na siebie wydajesz wyrok, zginiesz!
— Właśnie dlatego pójdziesz do klatki, żebym był bezpieczny od twych napaści!
— Drżyj na myśl o karze, jaką sułtan cię dosięgnie, zaślepiony zarozumialcze, — mówiła sułtanka dalej, — nigdy jeszcze matka sułtana nie była wystawiona na taką hańbę! Przysięgam ci jednak, że nie spocznę, dopóki ciężko nie przypłacisz tej hańby!
— Dość tego; Zamknijcie ją do klat ki i wywieźcie przed namiot, potem zaprzężcie cztery konie i ruszajcie w drogę do Stambułu. Wyjedziemy na drogę, ażeby się przypatrzeć temu niezwykłemu widowisku.
Wielki wezyr wstał z sofy i wyszedł ze swym orszakiem z namiotu, przed którym stały konie we wspaniałym rynsztunku. Nieopodal znajdował się Allaraba, który rozmawiał z osłoniętą welonem Jagielloną. Gdy Kara Mustafa i jego orszak wsiedli na konie, kapłan i wojewodzina dosiedli także koni.
Cały orszak udał się powoli ku wielkiej drodze, prowadzącej ku granicy.
Tymczasem eunuchy wykonali rozkaz wielkiego wezyra i zamknęli sułtankę Walidę do klatki, w której nie było nawet żadnego sprzętu, na którym mogłaby usiąść.
Następnie niewolnicy wyciągnęli klatkę z namiotu i sprowadzili starą sługę z haremu, która miała obsługiwać sułtankę.
— Jesteśmy zgubieni, wszyscy zgubieni! — narzekała stara sługa, — matkę najpotężniejszego pana panów widzę przed sobą w klatce tygrysiej! Wszyscy śmierć za to poniesiemy, gdy przybędziemy do Stambułu!
— Uspokój się kobieto, — rzekła sułtanka Walida, — ja się tem zajmę, ażebyś nie była na śmierć skazaną, gdyż niewinną jesteś losu, który nas spotyka i musisz spełniać rozkaz swego pana.
— O wielka i sprawiedliwa pani! O mądra i łaskawa sułtanko! — zawołała stara sługa, — ty nas ocalisz!... Pozwól mi ucałować twoje szaty!
Niewolnicy przyprowadzili cztery konie we wspaniałej uprzęży i zaprzęgli je do klatki. Wspaniałe w bogatej uprzęży rumaki stanowiły szczególny kontrast z klatką i były dodane wyraźnie na szyderstwo.
Szczególny pociąg ruszył w drogę.
Czarni eunuchy musieli powstrzymywać konie, ażeby postępowały powoli. Za klatką szła służąca z haremu.
Gdy klatka zbliżyła się do miejsca, w którem znajdował się orszak wielkiego wezyra, Kara Mustafa wskazał na nią.
Przejazd w klatce przed przypatrującym się orszakiem, był wielkiem upokorzeniem dla sułtanki Walidy.
— Kłaniaj się odemnie w Stambule! — zawołał na nią wielki wezyr.
Milczała, ale ponure jej spojrzenia pałały nienawiścią i żądzą zemsty.
Gdy klatka z otaczającą służbą przejechała dalej, sługa haremowa, zdjęła wierzchnią odzież i podała ją przez kraty sułtance, ażeby rozesławszy ją na podłodze, miała się na czem położyć.
Tak zaczęła się podróż do dalekiego Stambułu.
Gdy czerwony Sarafan i Iszym Beli weszli do tajemnego przejścia pod klasztorem Kapucynów, zrobiło się ciemno za nimi.
Braciszek klasztorny zaniknął żelazne drzwi.
Znajdowali się wciemnem jak grób podziemiu.
Czerwony Sarafan szedł naprzód.
— Gdy przyjdziemy do końca podziemia, — rzekł idący za nim przyboczny Sobieskiego, — to musimy być ostrożni Sarafanie! Jeżeli wyjście zasypane, musimy starać się zrobić sobie przejście. Jeżeli otwarte, to nikt nie powinien widzieć nas wychodzących.
Czerwony Sarafan nic nie odpowiedział.
— Tam są Tatarzy, a oni nic mi nie zrobią, — mówił dalej Iszym Beli, — i tobie także nic, bo cię już znają.
— Stój! co to jest? — zapytał czerwony Sarafan, stając nagle, ponieważ napotkał jakąś przeszkodę.
Iszym Beli zbliżył się ostrożnie, aby obmacać tę przeszkodę.
— To są kości, — rzekł, — to szkielet jakiegoś zwierzęcia, które się dostało do podziemia i nie mogło stąd wyjść. Robaki zjadły mięso, kości tylko pozostały. Naprzód Sarafanie, trzeba przejść przez to.
Idącym dalej towarzyszył szmer i pisk szczurów, myszy i innych zwierząt które tu od dziesiątków lat gospodarowały bez przeszkody, a teraz uciekały przed niezwykłymi gośćmi.
Ani czerwonego Sarafana, ani Tatara nie zatrzymało to wcale.
Ściany i dno podziemia były wilgotne i ślizkie i powietrze ciężkie i cuchnące zgnilizną.
Po dość długiej wędrówce, Sarafan idący naprzód, natrafił na ziemię i kamienie i pomacawszy rękami, przekonał się, że w tem miejscu był już koniec podziemnego przechodu.
— Nim przybyliśmy do tego miejsca, — rzekł Tatar, — zauważyłem jakąś dziurę, czy boczne przejście. Zobaczmy dokąd ono prowadzi.
Zawrócili. Czerwony Sarafan zgodził się na propozycyę i poszedł za nim Rzeczywiście niedaleko od ujścia podziemia znajdował się boczny, węższy jeszcze korytarz, do którego weszli obydwaj. Przejście to było widocznie później zbudowane, niż główne.
Szli może godzinę, czołgając się prawie, nareszcie Tatar nogą uderzył o stopień.
Pomacał rękami koło siebie i przekonał się, że były tam schody, prowadzące na górę. Był to koniec podziemia, ale nie było widać najmniejszego promyka światła. Wkrótce jednak zauważył Iszym Beli, wszedłszy na schody i macając rękami, że znajdowała się tam klapa, jak się zdawało, żelazna. Bez wahania popchnął tę klapę ku górze, aby ją podnieść, ale trzymała się dobrze i nie poruszyła wcale.
Tatar przywołał na pomoc czerwonego Sarafana i wspólnym wysileniom obu, udało się wreszcie poruszyć klapę. Wtedy spadły na nich kawałki ziemi, mchem porosłej i ukazało się słabe światło dzienne. Nareszcie zdołali tak oddalić czworokątną klapę, że wydostali się na ziemię.
Gdy wyszli z podziemia przekonali się że już był wieczór i że dokoła znajdowały się drzewa.
Otwór, prowadzący do podziemia był zupełnie przykryty żelazną klapą i przysypany ziemią, na której z biegiem czasu mech porósł.
Dwaj towarzysze, których ledwie nie zadusiło niezdrowe powietrze podziemia, wdychali chciwie świeże i zakryli ostrożnie klapę i ziemią otwór, tak, że kto nie wiedział o przejściu podziemnem, nie mógł zauważyć wyjścia.
Zaledwie Tatar i Sarafan ukończyli tę czynność, gdy usłyszeli w pobliżu głosy.
Iszym Beli natężył słuch. Byli to Tatarzy zbliżający się do drzew. W całej tej okolicy pełno było Tatarów.
Czerwony Sarafan widział, że Iszym Beli zerwał się.
Głosy zbliżały się coraz bardziej i wkrótce ukazało się między drzewami kilku ludzi.
Pomimo zmierzchu spostrzegli oni Iszyma Beli, wskazali nań ze zdziwienia.
Czerwony Sarafan nie miał ochoty pokazywać się Tatarom, pragnął bowiem sam się wydostać i spełnić zlecenie Sassy, na przypadek gdyby Tatarzy zatrzymali Iszyma Beli.
Wdrapał się szybko na drzewo, tak że go nie spostrzegli Tatarzy, którzy otoczyli Iszyma Beli.
— Jestem jeden z waszych! — zawołał Iszym Beli po tatarsku.
Zdziwienie Tatarów powiększyło się jeszcze, ponieważ go nie znali, ale mowa, odzież i rysy twarzy Iszyma Beli świadczyły, że mówił prawdę.
— Jeżeliś nasz, to pójdziesz z nami, — rzekł jeden z Tatarów.
— Skąd się tu wziąłeś? — zapyta? drugi.
— Jak się nazywasz? — badał go trzeci.
— Pozwólcie mi wypocząć i dajcie mi co jeść, bracia, — rzekł Iszym Beli, licząc na to, że przy pierwszej sposobności ucieknie od swych ziomków i uda się dalej, — zabłądziłem i umieram z głodu. Wszystko wam powiem potem.
— Musi pójść z nami! Jest w tem coś podejrzanego! — zauważył jeden z Tatarów.
Inny dał mu chleba i sera, które Iszym Beli spożył chciwie, oglądając się ukradkiem za czerwonym Sarafanem, lecz nie spostrzegł go nigdzie.
— Chodź teraz z nami! — naglili go Tatarzy, — cóżbyś tu robił dłużej, co? Musiałeś się puścić na pojedynkę, ażeby coś gdzie zrabować?
— Dość wam na tem, żem Tatar tak jak wy! Nie zatrzymujcie mnie! — odpowiedział Iszym Beli.
Tatarzy jednak nie chcieli o tem słyszeć.
— Musisz iść z nami do naszego wodza Amera, — rzekli.
Iszym Beli widząc, że opór na nic się nie przyda, uległ, zawsze licząc na okazyę ucieczki.
— Dobrze, bracia, pójdę z wami do Amera, — odpowiedział.
Przezorni i chytrzy Tatarzy wzięli go pomiędzy siebie. Posądzali go, że na leżał, do innej hordy i na własną rękę rabował, a to nie podobało im się, gdyż byli chciwi.
Iszym Beli raz jeszcze z ukosa obejrzał się za czerwonym Sarafanem, ale nie dostrzegł go i poszedł z Tatarami.
Gdy doszli na skraj lasu, Iszym Beli spostrzegł pomimo ciemności wieczornej zwaliska wioski i dokoła nich obozowisko Tatarów, którzy od tej strony uzupełniali obsaczenie Wiednia.
— Przeklęci! — szepnął w duchu, widząc, że ucieczka nie będzie łatwą.
— Chodź z nami, tam jest Amer, nasz dowódca, — rzekli Tatarzy, wskazując ku zwaliskom.
Zdawało się Iszymowi Beli, że już gdzieś słyszał to nazwisko. Pocieszał się jednak myślą, że Amer poznawszy w nim Tatara, nic mu nie będzie mógł zrobić.
Tatarzy zaprowadzili jeńca do zwalisk jednego domu, na których Amer siedział zamyślony.
Zobaczywszy swych ludzi, Amer zapytał:
— Kogóż to prowadzicie? Tatarzy zaczęli mówić jeden przez drugiego, tak że wódz niewiele mógł zrozumieć.
Zeszedł on ze zwalisk i przystąpił do Iszyma Beli.
— Znaleźliśmy go w lesie! — mówili Tatarzy.
— Jak się nazywasz? jesteś jednym z naszych, — pytał Amer.
Iszym Beli uśmiechnął się.
— Twoi ludzie poszaleli, dowódco, — odpowiedział, — przyprowadzają ci Tatara jako jeńca!
Amer przystąpił do Iszyma Beli i spojrzał mu w oczy.
— Znam cię! — rzekł, — widziałem cię już raz. Ale nie należysz do mojej drużyny. Powiedz, jak się nazywasz!
— Nazywam się Iszym Beli, dowódco.
— Iszym Beli? Tak, teraz cię poznaję! Dostałeś się w ręce nieprzyjaciół Polaków! — odpowiedział Amer. — Sobieski wziął cię do siebie i jesteś jego przybocznym Tatarem! Jakże się tu dostałeś? Wydajesz się szpiegiem, który nadużywa swej odzieży i rodu, ażeby nas zdradzać Polakom i innym nieprzyjaciołom!
Otaczający Tatarzy trącali się i wskazywali na Iszyma Beli, mówiąc do siebie:
— Widzicie? Złapaliśmy nielada ptaszka!
— Jesteś Tatarem i trzymasz z Sobieskim? — mówił Amer dalej, — to cię podaje w podejrzenie. Zginiesz, jeżeli tego podejrzenia nie obalisz.
Iszym Beli patrzył ponuro przed siebie i milczał. Widział, że niebezpieczeństwo rosło.
— Dobrze, że nie próbujesz zaprzeczać! — rzekł Amer, — powiedz, jak się tutaj dostałeś? Czy przejęła cię skrucha i przywiązanie do twojego narodu? Jeżeli tak, to przyjmiemy cię do siebie, ale tylko w takim razie! Jeżeli trzymasz z Sobieskim i nieprzyjaciółmi naszymi, to będziemy cię urażali za szpiega i musisz umrzeć!
Ciężka alternatywa stanęła przed Iszymem Beli. Miał wyprzysiądz się, zdradzić Sobieskiego, pana, którego ko chał, i przejść do jego nieprzyjaciół, lub zginąć!
— Milczysz?... To cię podaje w jeszcze większe podejrzenie, Iszymie Beli, — mówił dowódca dalej, — jeżeli nie możesz lub nie chcesz odwrócić od siebie podejrzenia, to los twój jest zdecydowany! Będziemy musieli postąpić z tobą jak z odstępcą, ze zbiegiem, który przybył do nas dla szpiegowania i został przez nas schwytany.
Głuchy szmer otaczających Tatarów, których liczba zwiększała się ciągle, świadczył, że słowa dowódcy oburzały ich przeciwko Iszymowi Beli i że byli gotowi uznać go za nieprzyjaciela.
— Zdecyduj się, — rzekł Amer, — wszystko jest w twoich rękach, wszystko zależy od twojego oświadczenia! Jeżeli chcesz wyprzysiądz się swego pana i zostać przy nas, to ocalisz życie i wolność.
Wszyscy czekali na odpowiedź Iszyma Beli, on jednak milczał ciągle.
— Zdecyduj się! Cierpliwość moja wyczerpana, — rzekł Amer, — milczenie twoje potępia cię!
— Czegóż żądasz odemnie, dowódco? — zapytał Iszym Beli.
— Przysięgi, że nie będziesz trzymał z Sobieskim i wrogami naszymi, lecz z nami, — odrzekł Amer, — pytanie jest proste i jasne: czy chcesz się wyrzec Sobieskiego?
— Nie mogę, dowódco! — odpowiedział Iszym Beli.
Słowa te wywołały gniew i niechęć otaczających, którzy groźnie podnieśli pięści.
— Pamiętaj, że śmierć twoja pewna, jeżeli się nas wyrzeczesz, — przestrzegał go dowódca.
— Nie wiesz co się stało, dowódco, — rzekł Iszym Beli do Amera, — gdym raniony śmiertelnie leżał na polu bitwy, nadszedł Sobieski i znalazł mnie. Nie kazał mnie dobić, lecz wziął z innymi do niewoli. Był dla mnie dobrym panem, darował mi życie, zatrzymał mnie przy sobie i świadczył mi dobrodziejstwa.
— To znaczy, że do niego bardziej jesteś przywiązany niż do nas, — odpowiedział Amer, — to znaczy, że wypierasz się nas i chcesz przy nim pozostać!
— Nie mogę inaczej postąpić, dowódco!
— Więc jesteś szpiegiem i zasłużyłeś na śmierć!
— Nie lękam się śmierci, dowódco! Nie mogę zdradzić i wyprzysiądz się mojego króla i pana!
Głośny krzyk otaczający Tatarów i groźne ich miny świadczyły, jakie wrażenie wywołały te słowa.
Iszym Beli stał spokojnie i z zimną krwią. Na twarzy jego nie można było wyczytać trwogi.
— Pomyśl co czynisz! Porzucasz swój naród dla cudzoziemca, który jest jego wrogiem! — przestrzegał go dowódca, — powtarzam, że nie mogę ci darować życia, jeżeli chcesz być nadal zdrajcą naszej sprawy!
— Zabić go! Śmierć mu! To szpieg! — wołali Tatarzy.
— Jeszcze czas, Iszymie Beli, — mówił Amer dalej, — żal mi ciebie! Jesteś zaślepiony! Obejrzyj się, jesteś pomiędzy braćmi. Rzeknij słowo, a znowu będziesz naszym. Czyż chcesz być niewolnikiem cudzoziemca, naszego wroga? Zastanów się! Pozostań przy nas, porzuć naszych wrogów!
— Zabijcie mnie... nie uczynię tego! — zawołał Iszym Beli.
Słowa te wywołały wybuch hamowanej dotychczas wściekłości Tatarów.
Niepodobna już było poskromić ich gniewu. Nawet dowódca Amer nie mógłby ocalić bezbronnego.
Iszym Beli sam ściągnął na siebie katastrofę. Mógłby był pozornie ustąpić, uledz, a następnie skorzystać ze sposobności do ucieczki. Wzgardził jednak taką obłudą Tatar; który przyjął wiarę chrześciańską i od Sobieskiego nauczył się mówić zawsze odważnie prawdę.
Wierny do zgonu! To jego hasło stało się drugą naturą Iszyma Beli. Musiał wytrwać przy niem, chociaż miał śmierć przed oczyma.
Wierny do zgonu! Trzymał się tego biedny Tatar i nie odstąpił, chociaż myśl pobytu pomiędzy rodakami była dla niego ponętną.
Wierny do zgonu! To hasło dawało słudze Sobieskiego pewne namaszczenie, czyniło go rodzajem męczennika i świadczyło o szlachetnym wpływie, jaki wiara chrześciańska i bohaterska wzór króla wywarły na jego umysł.
Rozwścieczeni Tatarzy rzucili się na Iszyma Beli, który czekał na nich spokojnie i tylko pierwszych odtrącił.
Dzika, szalona wrzawa powstała pod osłoną nocy w zwaliskach wioski, zburzonej przez Tatarów.
Jak dzikie bestye rzucili się oni na odstępcę. Broń połyskiwała w powietrzu, kamienie spadały na skazanego.
Iszymie Beli, jeszcze czas! odwołaj! — wołał dowódca.
Iszym Beli jednakże nie odwołał.
Kamienie ugodziły go w głowę.
Upadł. Był zgubiony. Leżał obumarły na ziemi. Tatarzy ukamienowali go.
Amer stał i patrzył na egzekucyę.
Wkrótce ciało Iszyma Beli stało się bezkształtną masą.
Śmiertelna walka nie trwała długo.
Wierny do zgonu! Te słowa były ostatnią jego myślą.
Jak świadczą dziejopisarze, Turcy otoczyli Wiedeń tak rozległemi, silnemi i doskonale zbudowanemi podkopami, że ich zarozumiała pewność, iż zwyciężą i posiędą miasto, była łatwą do pojęcia.
Wielka liczba armat, niezwykła na owe czasy, jeszcze bardziej powiększała ich siłę, a opór ciężko nawiedzonych mieszkańców przeciw takiej potędze, daje najwymowniejsze świadectwo ich bohaterstwa.
Turcy pod Wiedniem tak się urządzili, że w każdym razie musieliby w końcu zmusić miasto do poddania się. Gdyby się im nie powiodło zdobyć stolicy szturmem, to z biegiem czasu wycieczki przedsiębrane nocą musiałyby doprowadzić ich do celu, a gdyby i te ciągle odpierać zdołano, to głód, straszliwy przymierzeniec oblegających, byłby dokonał dzieła i złamał bohaterstwo małej, walecznej garstki obrońców oblężonej stolicy. Któż bowiem zdołałby wytrzymać oblężenie w głodzie i nędzy.
Wprawdzie na wezwanie cesarza, elektorowie saski i bawarski wyruszyli ze swemi wojskami, ażeby połączyć się z Polakami i księciem lotaryngskim, byli oni jednakże zbyt daleko, ażeby mogli zapobiedz okropnej nędzy i przerażeniu, które rozgościły się w murach oblężonego grodu.
Z każdym dniem wyrastała nędza, wiedzieli o tem oblegający, którzy tak szczelnie obsaczyli miasto, że żadna komunikacya ze światem nie była możebną. Kule oblegających trafiały często w gmachy wiedeńskie lub uszkadzały mury, zaś kule oblężonych nie mogły oblegającym, umieszczonym w zręcznie i mocno zbudowanych warowniach wyrządzić dotkliwej szkody, a jeśli która z kul uszkodziła ich obwarowania, to w nocy naprawiali oni uszkodzenie, ponieważ rozporządzali tysiącami rąk, zawsze gotowych do pracy.
Cudem też było rzeczywiście, że Wiedeń opierał się jeszcze szturmom i kanonadzie i gdyby nie niezrównane bohaterstwo małej garstki obrońców, Turcy już oddawma zwycięzko byliby wkroczyli do miasta.
Podczas gdy w mieście z każdą chwilą powiększała się nędza, oblegający byli zmuszeni w odległych okolic ściągać żywność dla sw7oich niezliczonych wojsk i okolica Wiednia zamieniła się powoli w pustynię, ponieważ mieszkańcy uciekli a spichlerze i stodoły wypróżnili łupieżcy. Wyciągali oni ręce coraz dalej, potrzebując wyżywić ogromne swe hordy.
Wkrótce i oblegającym zaczęło brakować żywności, dowódcy zatem nalegali, aby przyspieszyć szturm stanowczy.
Pewnej dosyć ciemnej nocy, placówka turecka ujęła dwóch ludzi przebranych za wieśniaków.
W namiocie wielkiego wezyra paliło się jeszcze światło, gdy basza, który tej nocy miał służbę, otrzymał wiadomość o tym wypadku i kazał zaraz przyprowadzić do siebie obu ujętych.
Ludzie ci zapewniali uroczyście, że nie mieli żadnych złych zamiarów, pragnęli tylko uciec, dodając, że pochodzą ze zburzonej wioski, nie puszczono ich jednakże, lecz przywiązano sznurami do kół armatnich, ażeby oczekiwali wyroku.
Okrucieństwo i zuchwalstwo oblegających dosięgło szczytu. Nie uważali nawet za potrzebne wytaczać śledztwa i rozróżniać winnych, od niewinnych. Nieszczęśliwi, którzy wpadli w ich ręce, byli zgubieni.
Kara Mustafa znajdował się właśnie w towarzystwie Allaraby i Jagiellony w swoim namiocie, paląc fajkę i pijąc kawę, gdy przybył do niego basza, ażeby mu oznajmić ujęcie dwóch nmiemanych chłopców.
— Rozkaż ich przyprowadzić, — radziła Jagiellona wielkiemu wezyrowi, — chcę się z nimi rozmówić.
Basza rozkazał przyprowadzić tych dwóch ludzi.
Wkrótce potem wprowadzono dwóch drżących z przestrachu chłopów do wspaniałego namiotu, w którym Kara Mustafa i Jagiellona spoczywali na wspaniałych sofach, a indyjski kapłan, niby domowy strażnik, stał w głębi.
Dwaj bracia byli biedzi i wycieńczeni niedostatkiem.
Padli oni na kolana, załamali ręce i błagali o życie.
Wielki wezyr nie rozumiał ich mowy, ale z ich min i ruchów mógł łatwo domyśleć się, czego chcieli.
Jagiellona zwróciła się do nich.
— Mówicie, że jesteście z tej wioski, — zapytała, — dlaczegóż zbliżaliście się do placówki?
— Patrol nas schwycił, gdyśmy chcieli uciekać, — rzekł jeden z wieśniaków, — i doprowadził do placówki. Ulituj się pani i daruj nam życie! Straciliśmy wszystko, nie mamy już nic. Nasze żony i dzieci porwane albo zabite! Chcemy się ztąd oddalić!
— Zdaje mi się, że oni albo wyszli a miasta albo chcieli się tam dostać, — zaopiniował wielki wezyr, — czy ich kazałeś zrewidować, baszo?
— Nie mieli przy sobie nic, panie, ani żywności, ani pieniędzy, — odpowiedział zapytany.
— Ulitujcie się! — zawołali klęczący wieśniacy, — ulitujcie się nad biednymi! Puśćcie nas! Nic wam nie zrobiliśmy!
— Ale podaliście się w podejrzenie, pamiętajcie o tem, — rzekła Jagiellona, — kto wpadnie w ręce warty, tego się nie oszczędza! Śmierć wasza pewna! Czytam wyrok w oczach wielkiego wezyra!
— Więc wstaw się za nami, pani, skoro nie jesteś Turczynką i znasz nasz język! — błagali wieśniacy.
— Cóżeś postanowił, wielki i potężny baszo? — zapytała Jagiellona wielkiego wezyra.
— Cóż powiada kapłan? — spytał Kara Mustafa patrzącego ponuro Allaraby.
— Należy dać oblężonym odstraszający przykład! — odrzekł kapłan indyjski takim tonem, jak gdyby już posiadał najwyższą władzę, — trzeba oblężonych przestraszyć, ażeby zaniechali oporu i wiedzieli co ich czeka, jeżeli nie poddadzą się dłużej! Każ zabić tych chłopów i głowy ich na tykach zanieść przed miasto!
— Kapłan ma słuszność! — potwierdził wielki wezyr.
I zwróciwszy się do baszy, rzekł:
— Czyń co słyszałeś! Chcę im pokazać, że nie znam łaski, że każdego, kto chce wyjść z miasta lub chce się dostać do niego, czeka niechybnie wyrok śmierci!
Dwaj wieśniacy nie zrozumieli tych słów, ale patrząc na ponurą twarz kapłana, odgadli co ich czekało.
Basza wyprowadził ich z sali.
— Poznają mnie te psy chrześciańskie! — zawołał zarozumiale Kara Mustafa, pochwalam twe słowa, kapłanie! Wyrok twój był mądry! Jutro sam się przekonam, czy basza wykonał mój rozkaz i czy oblężeni mogą widzieć z miasta skazanych. To ci jednak przysięgam na brodę Proroka, że w tem chrześciańskiem mieście kamień na kamieniu nie pozostanie, nikomu pardon nie będzie dany, skoro poważa się stawiać mi opór tak długo. Mężczyźni, których zastaniemy przy życiu, będą wymordowani, kobiety i dziewczęta weźmiemy do niewoli, a tam na szczycie wieży, gdzie stoi krzyż, zajaśnieje półksiężyc i obwieszczać będzie światu, że Kara Mustafa ze zwycięzkiemi swemi wojskami zdobył i zburzył wielkie miasto chrześcian!
— Tak, zwyciężysz, musisz zwyciężyć, wielki i potężny baszo, — rzekła Jagiellona, — cóż zdoła począć nędzna garstka twych nieprzyjaciół przeciwko tobie? Wkrótce dopniesz celu!
— Co mówisz na to kapłanie? Czyś pytał gwiazd? — zagadnął Kara Mustafa.
— W gwiazdach jest zapisane, że gdy głowę Sobieskiego będziesz miał w swym namiocie, to droga do najwyższych dostojeństw będzie dla ciebie otwarta! — odpowiedział Allaraba.
Ilekroć o mnie chodzi, zawsze słyszę imię króla polskiego, — rzekł wielki wezyr, — czemuż mi nie wymienisz innych nieprzyjaciół?
— Gdy będziesz miał głowę Sobieskiego w swoim namiocie, — powtórzył złowrogi wróżbista — wtedy nieprzyjaciele twoi będą pokonani i wstąpisz na tron Kalifów.
— A no przyjdzie on tutaj, ten król polski z swą drobną garstką. Dotrzymałaś słowa, księżno, szpiedzy donoszą mi, że Litwini i inne wojska pozostały, i że Sobieski czekał na nich napróżno.
— Przynieśli oni i mnie także wiadomość od kanclerza Paca, — rzekła Jagiellona, — hetman polny Pac, który wiernie trzyma z nami, przypłacił śmiercią chęć pozbycia się Sobieskiego.
— Michał Pac nie żyje? — zapytał wielki wezyr.
— Nie żyje, potężny i wielki baszo, a kanclerz wyjechał za granicę.
— Lęka się również zginąć! Któż zabił hetmana polnego Paca, mojego sprzymierzeńca?
— Nikt tego nie wie dokładnie, — odpowiedziała Jagiellona, — kanclerz Pac kazał mi donieść, że jakiś człowiek, którego nie mógł poznać, podpatrzył hetmana polnego, zabił go, a sam uszedł, tak, że niepodobna go było dogonić.
— Kto był sprawcą, kapłanie? — zapytał Kara Mustafa Allaraby.
— Nie kto inny, jak owo złowrogie widmo wojny, które wszyscy znają i nazywają czerwonym Sarafanem, — odpowiedział kapłan.
Jagiellona drgnęła.
Sądzisz, kapłanie, że ten Sarafan, pojawiający się wszędzie nagle jak burza, czyn ten popełnił? — zapytała.
— Nikt inny tylko on! Pokaże się on i tutaj, bo pojawia się wszędzie, a wtedy, wielki i potężny baszo, twoi wojownicy ujmą go i przyprowadzą do ciebie.
— Pragnąłbym go zobaczyć i przekonać się, czy to duch czy nie, — oświadczył wielki wezyr.
Wkrótce potem Jagiellona i Allaraba powrócili do swych namiotów.
Nazajutrz rano wielki wezyr rozkazał, aby mu przyprowadzono konia i kazał do siebie zawołać baszy.
— Czy uczyniłeś co ci kazałem? — zapytał.
— Tak panie, wola twoja spełniona! Tam w oddaleniu stoją, dwa słupy, widzialne dobrze, z wałów, murów i wież miasta.
Kara Mustafa dosiadł konia. Basza i inni oficerowie towarzyszyli mu.
Pojechali ku fortyfikacyom.
Wkrótce spostrzegli na polu pomiędzy forpocztami a miastem dwa wysokie słupy. Na szczycie ich zatknięto ciała dwóch zamordowanych wieśniaków.
Straszny to był widok, stawiający przed oczy oblężonym niesłychane okrucieństwo oblegających.
Kara Mustafa, szatan w ludzkiej postaci, nieświadome narzędzie Allaraby, patrzył z zadowoleniem na umęczonych.
A oblężeni, którzy z wież patrzyli na to świadectwo tureckiego barbarzyństwa, ponowili przysięgę, że raczej zginą, walcząc na wałach i murach, niżby mieli wpaść w ręce tych potworów, prowadzących wojnę nie jak ludzie, ale jak dzikie, nienasycone krwią bestye.
Udało się czerwonemu Sarafanowi ze zwykłą mu zręcznością wdrapać się na drzewo i pozostać na niem niepostrzeżenie tak długo, aż Tatarzy uprowadzili Iszyma Beli.
Czekał on jeszcze, nie ruszając się przez czas dość długi i właśnie miał zamiar zsunąć się z drzewa, ażeby pod osłoną nocy puścić się dalej w niebezpieczną drogę, gdy jakiś podejrzany szmer dobiegł do jego uszu.
Gałęzie trzaskały i słychać było chód.
Pozostał zatem na swem drzewie i czekał.
Wkrótce potem przeszedł koło niego patrol. Mógł on dokładnie widzieć żołnierzy. Było ich dziesięciu. Przeszli koło niego, nie spostrzegłszy go. Roześmiał się z nich w duchu.
Gdy żołnierze oddalili się, postanowił zejść z drzewa, nic bowiem nie ruszało się na dole.
Zeszedł szczęśliwie.
Iszyma Beli ani widać, ani słychać nie było.
Czerwony Sarafan nie mógł dłużej czekać na niego. Jeżeli Iszym Beli zdołał się ocalić, to musiał on starać się dostać do Sobieskiego, aby mu zanieść prośbę oblężonych.
Ostrożnie czerwony Sarafan zbliżył się na skraj lasu i pomimo ciemności rozpoznał w niewielkiem oddaleniu obóz tatarski.
Potrzeba było przejść przez ciągnącą się daleko zewnętrzną linię oblegających. Czerwony Sarafan nie łudził się bynajmniej, żeby to było łatwem zadaniem.
Przystąpił jednak z determinacyą do spełnienia zamiaru, do wyszukania Sobieskiego, aby mu powtórzyć słowa Sassy.
Szedł kawałek drogi skrajem lasu, patrzył uważnie na wszystkie strony i spostrzegł wreszcie przed sobą miejsce, które zdawało mu się wolnem od wojsk tureckich.
Właściwie miał zamiar oddalić się od drzew, gdy nagle pomiędzy niemi objawił się ruch i ukazało się kilka postaci.
Byli to Turcy, zajęci wyrąbywaniem lasu, którzy tam na noc pokładli się spać. Jeden z nich obudził się i spostrzegł w niejakiem oddaleniu czerwonego Sarafana. Trącił więc śpiącego obok, obudził go i nagle pięciu czy sześciu Turków puściło się za czerwonym Sarafanem, który zaczął uciekać.
Byłoby się niezawodnie udało uniknąć czerwonemu Sarafanowi, który był niesłychanie zwinnym, gdyby go nagle nie zatrzymała niespodziewana przeszkoda.
Krzyk Turków zwrócił na niego uwagę małego oddziału wojsk tureckich, rozlokowanego w bliskości.
Następstwem tego było, że żołnierze nadbiegli ze wszystkich stron, spostrzegli uciekającego i odcięli mu drogę.
W jednej chwili czerwony Sarafan ujrzał się otoczonym ze wszystkich stron. Nie było możności uciekać.
Widząc to, szybko zdecydowawszy się, poskoczył on z chrapliwym śmiechem do najbliższych, którzy zrazu cofnęli się nieco, poznając czerwonego Sarafana, złowrogie widmo wojny.
— Patrzcie! — wołali wskazując na niego, — patrzcie, to czerwony Sarafan!
Żołnierze zdawali się doznawać na jego widok pewnej trwogi, ponieważ żadna ręka nie podniosła się przeciw niemu, tak, że czerwony Sarafan już sądził że wyjdzie szczęśliwie z tej przygody.
Podskakiwał on w różne strony śmiejąc się, jak to było jego zwyczajem, i chciał już puścić się w dalszą drogę, gdy nadbiegli ci, którzy go pierwsi zobaczyli. Byli to artylerzyści, a pomiędzy nimi znajdował się beg, czyli oficer dozorujący nad wycinaniem lasu.
Gdy ci żołnierze otoczyli i zatrzymali czerwonego Sarafana, beg przybliżył się.
— Kto jest ten człowiek, który uciekał? — zapytał swoich ludzi.
— To czerwony Sarafan! — odpowiedzieli żołnierze.
— Czerwony Sarafan, który co chwila ukazuje się gdzie indziej? Trzymajcie go dobrze! — rozkazał beg, — już oddawna jestem ciekawy zobaczyć go i dowiedzieć się co to za człowiek.
Żołnierze obawiali się dotknąć czerwonego Sarafana, ale artylerzyści byli mniej przesądni i pochwycili go.
— Czy to człowiek z ciała i krwi? — zapytał beg, rozkazując go przyprowadzić przed siebie.
— Człowiek taki, jak my, — odpowiedziano, — ale dziwnie wygląda.
Żołnierze odwrócili się i odeszli.
— To nam przyniesie nieszczęście, — mówili do siebie.
— Chodź tu chłopcze, — zawołał beg, — pragnąłem cię zobaczyć! Wszyscy mówią, że jesteś duchem, że pokazujesz się tam, gdzie ma nastąpić rozlew: krwi! Muszę ci się przypatrzeć! Jutro rano zaprowadzę cię do wielkiego wezyra, a ten zadecyduje, co z tobą zrobić.
Stary żołnierz turecki z wielką białą brodą zbliżył się do bega.
— Lepiej go puścić, panie, — rzekł poważnie. — Czerwony Sarafan przyniesie nam nieszczęście, jeżeli go zatrzymamy!
— Z czego to wnosisz, Ali? — zapytał beg.
— Powiem ci to zaraz, panie! Przed pięciu laty, gdy nad ujściem wielkiej rzeki miała być bitwa, i gdyśmy obozując blizko brzegów byli pewni zwycięztwa, ukazał się u forpoczt naszych tańcząc, śmiejąc się i skacząc czerwony Sarafan, tak, jak dzisiaj. Wiedzieliśmy wszyscy, co to znaczy i rzeczywiście zdarzyła się, że nazajutrz wypadła wielka bitwa. Ja byłem na placówce i widziałem go. Jeden z młodych żołnierzy poważył się podnieść na niego rękę i przywiązać go do drzewa, jak mówił, dla tego, aby przekonać, czy jest duchem. Nadbiegłem i ostrzegłem kolegę, ale nie słuchał. Nad ranem uderzył na nas Sobieski ze swem rycerstwem i wiesz, panie, jak straszną klęskę ponieśliśmy.
— To przesąd, Ali! Gdzież się podział wówczas czerwony Sarafan? — zapytał beg.
— Któż to może wiedzieć, panie? Zrana znikł, a z nim znikło nasze szczęście wojenne.
— Więc tym razem zatrzymamy go u siebie, — zadecydował beg, — tym sposobem szczęście będzie nam wierne! Nie chcę zresztą sam nic o nim stanowić, pozostawiam to wielkiemu wezyrowi! Zatrzymajcie czerwonego Sarafana! Rano zaprowadzę go do wezyra.
Stary żołnierz odszedł, wstrząsając głową.
— Nie skończy się to dobrze, — mruczał, — kto zaczepia czerwonego Sarafana, tego szczęście wojenne opuszcza!
Ludzie bega wykonali jego rozkaz i zawlekli czerwonego Sarafana na brzeg lasu, gdzie przywiązali go do drzewa.
Czerwony Sarafan nie bronił się, tylko śmiał się swoim zwyczajem, jak gdyby wierzył, że znajdzie jakąś sposobność wymknięcia się swym siepaczom.
Beg przekonawszy się, że jego jeniec mocno jest przywiązany do drzewa i nie mógł się rozwiązać, położył się na rozpostartym dywanie, aby się przespać, gdyż było jeszcze kilka godzin do rana.
Zanosiło się jednak na to, co przewidywał czerwony Sarafan.
Stary turecki żołnierz, Ali, nie mógł uspokoić się na myśl, że czerwony Sarafan, tak jak wówczas przed wielką bitwą jest jeńcem w tureckim obozie.
Przeczuwał, że to sprowadzi niesłychane na nich nieszczęście i uważał za święty obowiązek odwrócić je, uwalniając potajemnie czerwonego Sarafana.
Po cichu i niepostrzeżenie wysunął się on z koła innych żołnierzy i udał się na brzeg lasu, gdzie, jak widział, poprowadzono czerwonego Sarafana.
Noc była jeszcze gdy tam przyszedł. Zdawało mu się, że beg i jego ludzie śpią.
Trzeba było skorzystać z tej pomyślnej sposobności, ażeby uwolnić z więzów czerwonego Sarafana i dać mu kawał chleba na drogę, żeby nazajutrz beg i jego ludzie nie znaleźli go przy drzewie.
Po cichu i ostrożnie stary żołnierz zbliżył się do drzew, wytężając wzrok, aby wynaleźć miejsce, w którem czerwonego Sarafana przywiązano.
Przy panującej w lesie ciemności nie było tak łatwo.
Żołnierz Ali zbliżył się.
Nagle beg zerwał się ze snu.
— Kto tu idzie i chce działać wbrew mojemu rozkazowi, ten zginie! — zawołał, — zastrzelę go jak wroga lub psa!
Stary żołnierz ukrył się po za krzakiem.
— Precz ztamtąd! — zawołał beg, — precz ztąd, bo strzelę!
To mówiąc, beg porwał za muszkiet i wypalił w kierunku, w którym żołnierz stał za krzakiem.
Ali musiał się cofnąć.
Usłyszał tylko, że beg kazał swoim ludziom zaciągnąć wartę.
Czerwony Sarafan zdawał się zupełnie nie troszczyć tem, co się działo koło niego.
Nareszcie rozwidniło się.
Z rozkazu bega dano czerwonemu Sarafanowi jeść i pić.
— Teraz zaprowadźcie go ze mną, — mówił beg po niejakim czasie, — do namiotu wielkiego wezyra!
Stary żołnierz stał w niejakiem oddaleniu i patrzył na to.
— Wielki wezyr wie o tem, że czerwonego Sarafana nie można zatrzymywać, — mówił do siebie, — wielki wezyr jest mądry i potężny! Beg nic nie zrobi wbrew jego woli. Im prędzej uwolnią czerwonego Sarafana, tem lepiej!
Ludzie bega przeprowadzili czerwonego Sarafana pomiędzy szeregami straży przybocznej wielkiego wezyra do jego namiotu. I tu jednak dały się słyszeć głosy, narzekające na bega, że zatrzymał czerwonego Sarafana i wróżące ztąd nieszczęście.
Beg udał się do namiotu i oznajmił znajdującym się w przedpokoju oficerom i urzędnikom, kogo przyprowadził.
Wielki wezyr wstał właśnie, wyszedł z sypialni i pił kawę, a oficerowie służbowi zdawali mu raport o nocnych wypadkach. Wtem oznajmiono, że młody beg ujął i przyprowadził do namiotu Sarafana.
Zwróciło to uwagę wielkiego wezyra.
— Czerwony Sarafan? — zawołał, — gdzie on jest? Przyprowadzić go tutaj! Mówią, że jest widmem wojny, które tam, gdzie się zjawi, rozlew krwi zwiastuję! Chcę się przekonać, jakie to jest widmo.
Wprowadzono bega z czerwonym Sarafanem.
Kara Mustafa z szczególną ciekawością spojrzał na niego.
— Zbliż się! — zawołał.
Otaczający z usłużną gorliwością zmusili czerwonego Sarafana, ażeby ukląkł. Jak śmiał stać przed wszechwładnym Kara Mustafą! Winien był przed nim tarzać się w prochu, a że dobrowolnie tego nie czynił, więc mu dopomagali oficerowie i słudzy, ażeby gniewu dostojnika nie wywołać.
— Zbliż się! — powtórzył wielki wezyr.
Czerwony Sarafan przyczołgał się na klęczkach do sofy, na której Kara Mustafa siedział sposobem tureckim.
— Jak się nazywasz? — zapytał wielki wezyr.
— Stefan, panie, ale najczęściej nazywają mnie Sarafanem.
— Czerwonym Sarafanem, ponieważ nosisz czerwoną odzież! Zkąd jesteś? Kto są twoi rodzice?
Czerwony Sarafan roześmiał się.
— Czy ja winien? — szepnął.
— Jakim sposobem przyszedłeś do moich żołnierzy? Mówią, że jesteś duchem! Dlaczego pokazujesz się nagle w różnych miejscach?
— Bo muszę!
— Zdaje mi się, że jesteś tylko przebiegłym szpiegiem, oddającym usługi za dobrą zapłatą! A ponieważ pojawiasz się w różnych miejscach, więc nazwano cię widmem wojny! Wyglądasz rzeczywiście na zjawisko, ale pocoś przyszedł w nocy do mego obozu? Jak się dostałeś? Gdzie jest beg, który cię schwytał?
Zawołany zbliżył się.
— Gdzie znalazłeś widmo wojny? — zapytał Mustafa.
Beg opisał miejsce i opowiedział całe zajście.
— Czerwony Sarafan nie mógł jednak z ziemi wyrosnąć, — rzekł Kara Mustafa, — twoi ludzie lub placówki zewnętrzne musiały widzieć, jak się dostał do obozu.
— Żołnierze przepuszczają czerwonego Sarafana, wielki i potężny baszo, — odpowiedział beg, — żołnierze sądzą, że ten, kto zatrzyma go lub krzywdzi, sprowadza na siebie nieszczęście!
— Tak sądzą moi żołnierze? — zapytał Kara Mustafa, — no, to trzeba zrobić próbę i wykorzenić ten przesąd! Tej nocy nastąpi szturm decydujący. Spodziewam się, że miasto będzie wziętem, bo sam na czele stutysięcy ludzi wyruszę do ataku! Spróbujemy więc, Sarafanie! Zostaniesz u nas!
— Puść mnie, wielki baszo! — rzekł czerwony Sarafan.
— Dokąd chcesz iść! — zapytał wielki wezyr.
Czerwony Sarafan roześmiał się i rzekł tylko:
— Muszę iść dalej!
— Nazywają cię widmem wojny słyszałeś, że moi żołnierze mają o tobie przesądne wyobrażenie, — mówił Kara Mustafa dalej, — jesteś w mej mocy! Słowo moje może cię skazać na śmierć! Nie wyrzeknę jednak dziś jeszcze tego słowa. Spróbuję. Zatrzymają cię tu w pewnem więzieniu, przekonam się, czy to prawda, co moi wojownicy mówią o tobie. Dzisiejszej nocy wszystko się rozstrzygnie. Sądzę, że Wiedeń będzie wzięty, chociaż ty będziesz u nas! Chcę się przekonać, czy nie mylę się.
— Puść mnie, potężny i wielki baszo! Muszę iść dalej! — rzekł czerwony Sarafan, — zaniechaj tej próby, przestrzegam cię!
— Po tych słowach zdecydowałem się stanowczo zrobić próbę! — odpowiedział wielki wezyr.
A zwróciwszy się do bega, dodał:
— Oddaję ci czerwonego Sarafana na twą odpowiedzialność, żeby nie uciekł! W nocy każesz go pilnować! Gdybyś mi go jutro rano nie przyprowadził, czeka cię śmierć! Idź i spełń rozkaz!
Begowi nieprzyjemnie się zrobiło, ale musiał być posłusznym.
Wkrótce potem wraz z czerwonym Sarafanem opuścił namiot Kara Mustafy i powrócił do swoich ludzi.
— Weźcie go i zwiążcie, żeby nie uciekł, — rzekł do nich, — życiem mi odpowiadacie za niego!
Ludzie bega wiedzieli, że życie ich jest w jego ręku. Groźba zniewoliła ich pilnego baczenia na czerwonego Sarafana.
Zaprowadzili go do drzew, przywiązali do jednego znich i pokładli się dokoła, aby go ciągle mieć na oku.
Wielki wezyr rozkazał następnej nocy przypuścić szturm stanowczy do oblężonego miasta, ażeby je nareszcie zmusić do poddania się.
Nadzieja bogatego łupu budziła już oddawna w Turkach żądzę zakończenia oblężania, wdarcia się na wały i mury, oraz wejścia zwycięzkiego do miasta.
Rozkaz i wszystkie przygotowania do zaczepki wykonywano największej ciszy. Szło o to, żeby oblężeni nie domyślili się niczego.
W ciągu dnia dawały się słyszeć tylko pojedyncze strzały armatnie, na które z miasta również czasem — tylko odpowiadano. Oblegający sądzili, że oblężonym brakowało już amunicyi.
Gdy w ciągu dnia pomiędzy częścią żołnierzy rozeszła się wieść, iż czerwony Sarafan wbrew swojej woli zatrzymanym, a zatem uwiezionym został w obozie, zaczęli oni robić nad tem komentarze i najgorsze przepowiadać następstwa.
Z polecenia dowódców przygotowaną była znaczna liczba drabin, worków, desek i tym podobnych przedmiotów. Przedmioty te oddano wojsku do użycia podczas szturmu.
W mieście, jak się zdawało, nikt nie przeczuwał zamierzonego szturmu.
Kara Mustafa ukazał się wieczorem wojskom zgromadzonym w silne oddziały od strony, w której zamierzonym był atak, ponieważ fortyfikacye tam właśnie uważano za najsłabsze.
Gdy się ściemniło, zgromadziły się oddziały.
Dotychczas zwykle rozpoczynano ataki wzmocnioną kanonadą, która zarazem oznajmiała zbliżający się szturm. Tego wieczoru postanowiono nie zdradzać się niczem. Rzucono kilka kul na miasto, poczem nastąpiła cisza.
Pod osłoną ciemności wrzało jednak niezwykle życie w przekopach i obwarowaniach tureckich.
Jeźdźcy jeździli po obozie. Oddziały żołnierzy odbywały marsze w cichości. Wielkie masy wmjska zgromadziły się powoli na stanowiska, nie słychać jednak było hałasu, sygnałów, odgłosów bębna.
Noc zapadła na miasto i jego okolice.
Armaty tak jak poprzedniej nocy milczały. Nic nie zakłócało głębokiej ciszy.
Nareszcie oddziały wojska jak czarne węże sunąć zaczęły ku miastu.
Aż do zewnętrznych placówek i wart po owych miejskich, pochód ten nie przedstawiał żadnego niebezpieczeństwa. Można było podstąpić dość blisko pod miasto, tak, że oblężeni tego nie widzieli, bo ciemność nocy zasłaniała nadciągających.
Dopiero, gdy Turcy przybliżą się do fos i murów, gdy warty ich spostrzegą, zacząć się miała decydująca walka.
Czujności swojej obrońcy miasta dowiedli już przy poprzednich szturmach. Zawsze dotąd z wielkiem bohaterstwem odpierano ataki.
Tym razem jednak użyto do szturmu sił ogromnych, ażeby miasto zmusić do poddania się.
Kara Mustafa postawił na czele wojsk, przeznaczonych do szturmu, swoje najwaleczniejsze i najżądniejsze krwi pułki.
Powoli wojska jego posuwały się naprzód ku pogrążonej w ciemnościach stolicy.
Trzeba było najprzód przepłynąć lub przebrnąć napełnione wodą fosy, następnie dopiero oblegający mogli przystąpić do zaczepiania drabin o mury i wały, czyli do właściwego szturmu.
Zaledwie jednak Turcy zbliżyli się do fos, gdy nagle na murach i wałach dały się słyszeć sygnały i odezwały się wszytkie dzwony miejskie, aby mieszkańców zawiadomić o niebezpieczeństwie.
Działa wałowe rozpoczęły natychmiast ogień od strony, od której Turcy teraz już z dzikim krzykiem nadciągali.
Czujność obrońców Wiednia była godną podziwu. I tym razem uprzedziła ona napad. Jednakże ogromna cyfra nieprzyjaciela była złowróżbną wobec niewielkiej liczby znajdujących się w mieście wojowników.
Było to straszne widowisko, gdy Turcy całymi oddziałami rzucali się do fos, ażeby się dostać do bram i murów.
Oblężeni przyjęli ich dzielnym ogniem muszkietowym z bastyonów.
Śmierć zaczęła sprzątać straszne swe żniwo, wielu Turków utonęło, inni zostali zaduszeni przez tłoczących się za nimi lub polegli od kul muszkietowych.
Nie powstrzymało to szturmu, gdyż Kara Mustafa nadsyłał coraz nowe wojska, jak gdyby chciał niemi zapełnić fosy i z trupów utworzyć schody dla dostania się na wały miasta.
Już w kilku miejscach gęsto ściśnione masy przebyły fosy, już tu i owdzie przynoszono drabiny, ażeby po nich wdzierać się na mury, a całe pole było czarne od Turków nacierających jakby pokryte rojem mrówek.
Oblężeni pragnęli działa swoje skierować na te masy, ale w pośpiechu uczynić tego nie zdołali, trzeba było przedewszystkiem całą potęgą odpierać wdzierających się na mury.
Obrońcy miasta wszędzie byli do walki gotowi, nie mogli jednak innych stron stolicy pozostawić bez obrony, gdyż tam także mógł nastąpić szturm, byli więc podzieleni i nie mogli nawet wszystkich sił użyć na odparcie ataku.
Dźwięki dzwonów, okrzyki bojowe Turków, rotowy ogień muszkietów, czyniły wrzawę okropną, a w kościołach i domach klęczeli, śpiewali i modlili się starcy i dzieci. Oni tylko nie mogli brać udziału w obronie, oni i chorzy, bo kobiety nawet pospieszyły na wały, aby walczącym podawać amunicyę lub inne oddawać usługi.
Okropna ciżba zrobiła się pod mułami i wałami. Szturm przybierał większe rozmiary niż którykolwiek z poprzednich. Góra trupów utworzyła się za wałami i rosła z każdą chwilą, gdyż od ciosów i kul dzielnych obrońców Wiednia coraz więcej padało Turków.
Kara Mustafa wysyłał jednak coraz nowe pułki na pomoc przerzedzonym przez walkę. Nadciągały co chwila nowe kolumny, co chwila nowi wojownicy tureccy wdzierali się na drabiny i z rozpłataną czaszką lub przeszytą piersią spadali na dół.
Słaba garstka obrońców zaczęła już tracić siły, gdyż za wiele miała do czynienia, a nadto byli to ludzie wycieńczeni niedostatkiem, nie mający nawet czem opędzić głodu.
Gdyby napływ Turków na wały pozostał ciągle tak szybkim, dzielni obrońcy musieliby nakoniec paść ze znużenia.
— Odwagi, ludzie! — brzmiał głos hrabiego Stahremberga w najniebezpieczniejszem miejscu, — odwagi! nie upadajcie! Jeszcze nic nie stracone! Odeprzyjcie chciwych łupu wrogów, nie ustawajcie! W waszych rękach są losy Wiednia, życie żon waszych i dzieci! Pomoc jest blizko, książę Lotaryngski może nadciągnąć lada chwila, król polski przybędzie i uderzy na Turków! Tylko teraz, przez Boga żywego, trzymajcie się!
Słowa hrabiego, który brał sam udział w walce i wszystkim przodował najszlachetniejszym przykładem, nie pozostały bez wpływu! Raz jeszcze znużeni z głośnym okrzykiem i słowami modlitwy pochwycili za oręż i bronili dzielnie murów i wałów.
Nareszcie zaczęło świtać.
Strata Turków podczas nocy była tak ogromną, że gdy zaczęło szarzeć, sami oficerowie zadrżeli i nie mogli powstrzymać cofających się pułków.
Z warowni miejskich rozpoczęła się kanonada i kule teraz trafiały doskonale uchodzących w popłochu Turków.
Stała się rzecz trudna do uwierzenia! Mała garstka obrońców tym razem pokonała znowu dziesięćkroć większą siłę nieprzyjaciela, którzy pod murami i wałami utracili tysiące swoich.
Odwrót Turków stał się haniebną ucieczką.
Armaty oblężonych popędzały ich, siejąc śmierć i przerażenie w ich szeregi.
W mieście odezwały się w kościołach i na ulicach modły dziękczynne, kobiety i dzieci śpiewały pobożne pieśni przy odgłosie dzwonów, które teraz obwieszczały miastu nie szturm i walkę, lecz zwycięstwo.
Kara Mustafa dowiedziawszy się o tej haniebnej porażce, wpadł w gniew. Kazał natychmiast przywołać do siebie dwóch baszów, którzy dowodzili szturmem i podał każdemu z nich krótką szablę, — znak, że winni odebrać sobie życie.
— To dla was zachowałem na upominek, — rzekł wielki wezyr, — jestto zasłużona nagroda za noc dzisiejszą!
Dwaj generałowie dowodzący tejże nocy szturmem, wiedzieli, co znaczy ten podarunek. Assad basza wziął krótką szablę, Soliman basza uczynił to samo.
— Jeżeli chcesz wiedzieć, wielki i potężny baszo, co było powodem, żeśmy Wiednia nie wzięli, rzekł Soliman, — to to udaj się tam do lasku, który kazałeś wyciąć i zobacz, kogo tam beg trzyma pod strażą. Dopóki zatrzymasz tego jeńca, dopóty twoi wojownicy nie będą mieli odwagi!
Dwaj generałowie odeszli.
Słowa ich wprowadziły wielkiego wezyra w zadumę. Było to w istocie szczególnem, że powstał popłoch ogólny i szturm nie udał się właśnie wtedy, gdy czerwony Sarafan znajdował się w obozie oblegających.
Raporta o doznanej klęsce okazały dopiero, jak niezmiernie wielkie były jej rozmiary, ponieważ Turcy stracili tysiące ludzi, a duch w ich armii podupadł bardzo.
Kara Mustafa na miejsce obu baszów, mianował zaraz nowych generałów i sądził zarazem, że tym sposobem błąd popełniony naprawi. Strata żołnierzy nie obchodziła go zbyt wiele, był bowiem przekonany, że ma ich jeszcze dosyć, ażeby nowym powtórnym szturmem zdobyć miasto, które mu się opierało tak długo.
Późny wieczór zapadł na niezliczone meczety i minarety stolicy tureckiej i osłaniał ciemnością domy i bazary, wybrzeża i wody Złotego Rogu.
W oddaleniu, tam gdzie się łączy z wodą, niebo miało barwę ciemno filiotową, na widnokręgu tu i owdzie uroczo połyskiwały pierwsze gwiazdy.
W tym czasie wielką drogą wiodącą od zachodu zbliżał się do Stambułu szczególny orszak.
Rozpoczynało go około trzydziestu gęstemi welonami zasłoniętych kobiet, okrytych żałobą i wydających głośne skargi.
Dalej szły cztery wspaniale przystrojone rumaki, które ciągnęły wielką klatkę.
W klatce tej na poduszce leżała sułtanka Walida. Eunuchy Kara Mustafy prowadzili konie, sługa haremowa szła za klatką, a za nią znowu około trzydziestu płaczących kobiet.
Tak posuwał się drogą orszak i zwrócił się wreszcie ku budynkom starego seraju, ciągnącym się daleko, tuż nad wodą.
Księżyc wzeszedł na niebo i rozlewał blade swe światło na kopuły i kioski, na ciemne drzewa i mury seraju, w którym przebywał sułtan i w którym znajdowało się wejście do haremu, w murze obszernego otaczającego ogrodu.
Przy bramach miasta kobietom rozkazano pozostać.
Sułtanka Walida podziękowała im i uwolniła je. Prosiły jej, ażeby opuściła klatkę, pragnęła jednak, ażeby sułtan zobaczył ją w tem położeniu.
Wkrótce potem orszak wjechał do bramy, położonej w blizkości gwieździstego kiosku, który służył za miejsce pobytu kobiet.
Sułtanka Walida, mając wjechać do tej bramy, rozkazała eunuchom zapukać, a następnie uciekać wraz ze starą sługą, ażeby na nich niewinnie nie spadł pierwszy gniew sułtana.
Czarni eunuchy spełnili życzenie sułtanki, skłoniwszy się jej głęboko i ucałowawszy jej szaty, zapukali silnie do bramy, a następnie uciekli.
Wkrótce potem dały się słyszeć odgłosy kroków i rozmowy za bramą.
Warta zawiadomiła naczelnika eunuchów Kyzlara Agassi, że ktoś żąda, ażeby go wpuszczono, a że on tylko miał klucze od tej bramy, więc wyszedł, aby ją otworzyć. Towarzyszyło mu kilku czarnych i białych eunuchów, oraz kilku żołnierzy.
Gdy otworzył bramę, spojrzał szeroko rozwartemi oczyma na klatkę.
— Każ mnie zawieźć do ogrodu, — dał się słyszeć rozkazujący głos kobiety.
Co to znaczyło? Kyzlar Agassi nie wierzył swoim oczom. Eunuchy przystąpili do klatki, zaraz jednakże padli na kolana i z założonemi na piersiach rękami zaczęli oddawać ukłony, ponieważ poznali sułtankę.
— Wstańcie i zawieźcie mnie do ogrodu, rozkazała sułtanka, — a następnie donieście sułtanowi, coście widzieli.
Kyzlar Agassi patrzył na sułtankę Walidę, przypuszczając, że chyba nagle dostała obłąkania. Musiał jednakże być posłusznym.
Eunuchy zaprowadzili konie z klat ką do ogrodu, oświetlonego przez księżyc. Następnie Kyzlar Agassi zamknął bramę i udał się do sułtana na pokoje, u którego, jako wezyr haremu, zawsze miał wstęp wolny. Obawiał się on złożyć doniesienie, które mu zostało polecone, gdyż wiedział z góry, że wywrze ono na sułtanie wpływ okropny.
Gdy wszedł do pokoju sułtana, padyszach spojrzał na niego pytająco.
— Panie panów, rzekł wezyr haremu, — na dole w ogrodzie jest sułtanka Walida w klatce.
Sułtan drgnął. On także w pierwszej chwili zrozumieć tego nie mógł.
— W klatce? — powtórzył, — czy oszalałeś? Kyzlar Agassi opowiedział, że go zawołano do otworzenia bramy, a gdy otworzył, ujrzał sułtankę Walidę w klatce, zaprzężonej czterema końmi.
— Prowadź mnie na dół! — rozkazał, — ktoby zrozumiał twoje słowa i pojął ich znaczenie.
Wezyr rad był z tego, że sułtan schodził wraz z nim, gdyż to z niego zdejmowało odpowiedzialność. Przetrwał on chwilę wielkiego strachu, gdyż znanym mu był gniew sułtana.
Sułtan spostrzegłszy w oświetlonym blaskiem księżyca ogrodzie klatkę zaprzężoną czterema końmi, zaczynał pojmować, co mógł znaczyć ten haniebny wypadek. Zbliżył się do klatki.
— Wyjdź sułtanko, — rzekł, — jeżeli to ty rzeczywiście jesteś w tej klatce!
— Ja, najjaśniejszy panie, twoja matka, w ten sposób upokorzona, wracam do ciebie! — odpowiedziała sułtanka, wychodząc z klatki.
— Kto cię kazał zamknąć do klatki i tu przywieźć? — zapytał sułtan drżącym głosem.
— Kara Mustafa, twój wielki wezyr, syn spahisa, wszechwładny wódz twoich wojsk.
— Na to się odważył! to mi uczynił! Na tron moich przodków, przepełniła się jego miara, — rzekł sułtan w najwyższym gniewie.
— Wybacz mi, że ci nie przynoszę jego głowy, sułtanie. Miałam zamiar zabić twojego wroga, zdradzieckiego i niewiernego sługę, — mówiła sułtanka matka, — zasłużył on na śmierć nie raz, ale sto razy, żądam zatem, abyś siebie i świat uwolnił od tego potwora, który mnie tym powozem do ciebie odesłał!
Sułtan był tak rozgniewany, że nadchodzącym eunuchom rozkazał zabić konie zdradzieckiego wezyra, które ciągnęły sułtankę. Nie chciał widzieć u siebie tych koni. Sułtanka Walida bardzo słusznie uczyniła, że odprawiła eunuchów i sługę serajową, byliby bowiem niezawodnie śmierć ponieśli, gdyby sułtan ujrzał ich w tej chwili.
Niewolnicy rzucili się na biedne konie i poprzeszywali ich piersie swoimi krótkimi mieczami. Następnie rozbili klatkę, a tymczasem sułtan ze swoją matką udał się do swych pokoi w kiosku.
Tutaj we wspaniale oświetlonych pokojach czekały już na sułtankę niewolnice i ochmistrzyni haremu.
Sułtanka pozdrowiła je i odprawiła, pragnąc sama zostać z sułtanem.
— Najjaśniejszy panie, — rzekła stłumionym głosem, przystępując do niego, — najjaśniejszy panie... jesteśmy sami... przebacz mi łaskawie moje słowa. Jesteś zgubiony, jeśli nie będziesz działał szybko! Kara Mustafa ma zamiar ogłosić się sułtanem, gdy zdobędzie wielkie chrześcijańskie miasto!
— Tego nie uczyni sułtanko! — rzekł Mohammed.
— Jakże stąd dosiężesz tego potwora, który czyha na twoje życie i mnie tu przysłał, ażeby cię upokorzyć!
— Zdepczę go, sułtanko!
— Byle cię tylko nie uprzedził, by4e cię tylko nie zaskoczyli jego najemni mordercy! — mówiła sułtanka dalej, — ja będę dniem i nocą czuwała nad tobą, ale któż cię ocali przed bronią skrytobójców? Będę ci codzień przypominała: Sułtanie, zabij Kara Mustafę, twojego niewiernego sługę! A gdy mnie wysłuchasz, wtedy będzie dla mnie dzień radosny, gdyż teraz trawi mnie troska o ciebie i o twe życie!
— Wyrok na niego zapadł, sułtanko! Krew jego zmyje tę niesłychaną zbrodnię, której się dopuścił! Należy jednak działać rozważnie. Dopiero gdy się losy Wiednia rozstrzygną, mogą się rozstrzygnąć i jego losy, a to ze względu na janczarów.
— Przyznaję ci słuszność, sułtanie, janczary są przywiązani do Kara Mustafy, który jest dla nich szczodrym i łaskawym, ale sądzę, że potępią go i odwrócą się od niego, jeżeli nie zdoła dotrzymać swego przyrzeczenia, że zbiorą bogate łupy w chrześcijańskiem mieście! Jak mi donieśli dwaj dymisyonowani baszowie, którzy mnie dogonili już blizko Stambułu i chcieli uwolnić, Kara Mustafa zatrzymał w swoim obozie czerwonego Sarafana, widmo wojny i przez to przyszło pod Wiedniem do ciężkiej porażki.
— Którzy to baszowie? — zapytał?
— Assad i Soliman, — odpowiedziała sułtanka.
— Dlaczegóż tu przybywają?
— Ponieważ Kara Mustafa zrzucił na nich odpowiedzialność za porażkę i skazał ich na śmierć. Czując się niewinnymi, uciekli, aby wrócić do ciebie, najjaśniejszy panie. Kara Mustafa oddał się zupełnie w ręce pewnego indyjskiego kapłana i chce przyjąć jego wiarę.
— W ręce owego Allaraby?
— Tak najjaśniejszy panie, kapłan ten umacnia go w jego bezbożnych zamysłach! Zapewniam cię jednak, że przez tego kapłana będziesz mógł najłatwiej się pozbyć tego niewiernego sługi! Przyrzecz mu wielką nagrodę, wyślij do niego tajnych posłańców, a jestem pewną, że Allaraba zdradzi Kara Mustafę tak, jak on zdradził ciebie.
— Powiadasz, że widmo wojny znajduje się przy mej armii, sułtanko?
— Tak, najjaśniejszy panie, tak słyszałam.
— I to widmo wojny przynosi nieszczęście?
— Dlaczego Kara Mustafa zatrzymał je? Opiera się on zdaniu wszystkich i chce dać dowód, że jego szczęście jest niezmienne! — odpowiedziała sułtanka Walida, — czerwony Sarafan jest w obozie i żołnierze nie chcą walczyć, ponieważ twierdzą, że zatrzymanie go nieszczęście przynosi. Mimo to Kara Mustafa zatrzymuje go, a następstwem tego było, jak mi oznajmili baszowie, że ostatni szturm został odparty i twój niewierny sługa poniósł straszną porażkę.
— Porażkę rzeczywistą? Stratę ogromnej armii?
— Rozstrzygnięcie jeszcze nie nastąpiło, najjaśniejszy panie! Jeżeli Kara Mustafa zwycięży, to wszystko jest stracone, jeżeli będzie zwyciężony, to wojska odpadną od niego. Już teraz stracił część swego wpływu przez to, że przeciw woli wojska widmo wojny zatrzymywał, — mówiła sułtanka Walida dalej, — mógłbyś zatem teraz sprzymierzyć się z chytrym indyjskim kapłanem.
— Sprzymierzyć się sułtanko? Co to znaczy to słowo? — przerwał gniewnie sułtan swej matce.
— Masz słuszność, najjaśniejszy panie, wybacz mi to słowo! Jakże wysoko stoisz w porównaniu z tym chytrym, niesumiennym i chciwym Indyaninem, któremu tylko o to idzie, aby Kara Mustafą zawładnął i wyzyskiwał go! Nie, ty go podejdziesz za pomocą jego własnej przewrotności, pozyskasz go dla siebie i sam go w ręce dostaniesz ale trzeba żeby pierwej zdradził Kara Mustafę i wydał go tobie.
— Najprzód padnie niewierny sługa, a potem zdrajca! — rzekł sułtan, — obaj są na śmierć skazani! Trzymają z sobą, rozumiem teraz wszystko, co zaszło dawniej! Mnie samego Kara Mustafa skłonił, żebym słuchał głosu indyjskiego kapłana, ja sam chodziłem do tego Allaraby, a teraz wiem, jaki był ich zamiar! Już wówczas, gdy przewrócił się kaik, w którym płynąłem, czyhali na moją śmierć!
— I ty wahałeś się przez chwilę z ukaraniem obu nędzników, najjaśniejszy panie? Wtedy był jeszcze czas, wtedy było to jeszcze łatwe.
— Uspokój się, sułtanko, i teraz jeszcze uda mi się jednego z tych nędzników usunąć za pomocą drugiego i obu oddać zasłużonemu losowi, — zapewnił sułtan, — dziękuję ci za wszystko coś dla mnie uczyniła. Naraziłaś się na niebezpieczeństwo, był to czyn godny matki! Cierpiałaś dla mnie, bohatersko przeniosłaś upokorzenie, było to godnem sułtanki! Ale przyrzekam ci, że cię pomszczę, przyrzekam ci... a sułtan dotrzymuje słowa!
— Nie o siebie drżę, lecz o ciebie najjaśniejszy panie, — zakończyła sułtanka Walida rozmowę z synem, odprowadzając go przez przedpokój i żegnając się z nim, — spodziewam się jednak, żem jeszcze nie zapóźno przybyła, ażeby wszystko ocalić!
Porażka Turków podczas ostatniego szturmu do oblężonego miasta, wzmocniła jeszcze bardziej w żołnierzach wiarę, że wzięcie do niewoli czerwonego Sarafana było przyczyną klęski.
Podanie rozszerzone o nim i o jego wpływie, znalazło nowe potwierdzenie. Wojownicy tureccy patrzyli z trwogą i niechęcią na jeńca, gniew żołnierzy wzrastał z każdą chwilą.
Podrzędni dowódcy, widząc wzrastające niezadowolenie, nie wiedzieli, co z niem począć. Zdecydowali się wreszcie zawiadomić baszów o grożącym buncie.
Ci znali w takich wypadkach tylko jeden środek uniknięcia wybuchu grożącej burzy. Kazali oni wystąpić oddziałom i każdemu dziesiątemu wobec całej linii ścinać głowę.
Zostało to wykonanem bez wielkich zachodów, jak rzecz najzwyczajniejsza i na chwilę zarządzenie to odniosło skutek.
Grożący bunt umilkł.
Inne jeszcze zdarzenie przyczyniło się do uspokojenia umysłów.
Przypadek chciał, że wieczorem tego dnia, Jagiellona w towarzystwie indyjskiego kapłana i niektórych wysokich dostojników objeżdżała linie oblężnicze i ujrzała, że w jednej z fos, żołnierze tureccy zabijali kilku z pomiędzy swoich.
Na ten widok Jagiellona zwróciła się do jednego bliżej stojącego oficera tureckiego z zapytaniem, co to ma znaczyć.
— Buntownicy to są, księżno, — od powiedział oficer, — którzy przypłacają śmiercią objawy niezadowolenia.
— Cóż żołnierzy spowodowało do buntu? — zapytała Jagiellona.
— Obecność w obozie czerwonego Sarafana, który, jak powiadają, przynosi im nieszczęście.
Słowa te zwróciły uwagę Jagiellony.
— Więc czerwony Sarafan jest w obozie? — zapytała, — gdzie?
— Tam księżno, gdzie drzewa wycięte.
— A zatem jest jeszcze tutaj?
— Tak. Wzięto go do niewoli.
Otrzymawszy tę wiadomość Jagiellona, pojechała ze swoimi towarzyszami do wielkiego namiotu Kara Mustafy, zsiadła z konia i weszła.
Kara Mustafa przyjął ją z wielką grzecznością.
— Przychodzę do ciebie z prośbą, potężny dowódco. — rzekła Jagiellona, — i spodziewam się, że mi jej spełnienia nie odmówisz! Dowiaduję się właśnie, że trzymasz w swym obozie tę szczególną istotę, którą nazywają czerwonym Sarafanem...
— Żołnierze moi powiadają, że czerwony Sarafan przynosi nieszczęście tym, którzy go przytrzymują, — odpowiedział Kara Mustafa, — chcę się przekonać, czy ta wieść jest prawdziwa, czy też nie.
— I mnie także interesuje ten czerwony Sarafan, — mówiła Jagiellona dalej, — przychodzę więc do ciebie, potężny baszo, ażebyś go oddał do mego rozporządzenia.
— Jeżeli tego pragniesz, pani, to chętnie ci go daruję! Weź go z obozu!
Wielki wezyr dał jednemu z oficerów swego orszaku rozkaz oddania czerwonego Sarafana wojewodzinie, która mu za to wyraziła swoją wdzięczność.
Następnie Jagiellona wyszła z oficerem z namiotu, wsiadła na konia i pojechała do miejsca, w którem znajdował się czerwony Sarafan.
Tatarzy trzymali go tam ciągle przywiązanego do drzewa.
Dano im rozkaz, ażeby go oddali wojewodzinie.
Jagiellona spojrzała ponuro na szczególnego człowieka, na którego szyi niegdyś w poszytej słomą budzie pasterskiej, spostrzegła medalion i poznała od razu ową pamiątkę.
Jakim sposobem czerwony Sarafan dostał tę pamiątkę, którą niegdyś nosił ów nieszczęśliwy chłopiec, skazany na nędzne życie w lochu piwnicznym pod dozorem starego Wołocha, aby nikt nie mógł wiedzieć o jego istnieniu.
Czyżby Sarafan był tym chłopcem? Czyliżby ów chłopiec wówczas nie umarł? Jakimże sposobem Jagiellona mogła znaleźć w piwnicy jego szkielet?
Wszystkie te pytania zajmowały wojewodzinę od chwili, w której ów amulet na piersiach czerwonego Sarafana dostrzegła.
Musiała się dowiedzieć prawdy! Musiała się dowiedzieć, czy rzeczywiście żył jeszcze ten, któremu niegdyś dała życie, aby, jeśli tak było, owoc swojej hańby usunąć. Czyżby czerwony Sarafan był rzeczywiście jej synem?
Teraz miała go w ręku i mogła dowiedzieć się wszystkiego.
Tatarzy odwiązali od drzewa sznur krępujący jeńca i przywiązali jego koniec do konia wojewodziny.
Czerwony Sarafan nie stawiał żadnego oporu. Spojrzał tylko przelotnie na Jagiellonę, a potem zaczął się w nią wpatrywać, jak gdyby w nim budziła szczególne zajęcie.
Coś z niepojętą siłą pociągało go do tej, której własnością został nagle.
Szczególny uśmiech przebiegł twarz wojewodziny, trwał jednak tylko chwilę! Następnie odzyskała zimną krew.
Odjechała. Czerwony Sarafan szedł przy jej koniu pochylony, śmiejąc się.
Żołnierze zobaczywszy jeńca, przy wiązanego do konia wojewodziny, ucieszyli się w przekonaniu, że nie pozostanie on długo w obozie. Uspakajało ich przytem to, że był w rękach chrześcijanki, która w rzeczywistości nic nie miała z nimi wspólnego.
Szczególna ta jazda kobiety z przywiązanem do konia widmem wojny, zwracała na siebie uwagę wszystkich.
Od czasu do czasu wojewodzina spoglądała na jeńca, podarowanego jej przez wielkiego wezyra z widoczną ciekawością i niepokojem.
Nareszcie zbliżyła się do wspaniale przystrojonego namiotu.
Słudzy jej nadbiegli i zaprowadzili czerwonego Sarafana do jednego z namiotów, do którego Jagiellona weszła również, zsiadłszy z konia.
Czerwony Sarafan po wejściu do namiotu, rzucił się na rozciągniętą tam lwią skórę. Gdy Jagiellona weszła, nie poruszył się. Był teraz zajęty jedną myślą wymknięcia się jakimkolwiek sposobem i dostania się do obozu króla polskiego, aby mu zanieść wiadomość od Sassy i oblężonych.
— Nazywają cię czerwonym Sarafanem, — rzekła Jagiellona do niego, — powiedz mi, czy tak się nazywasz?
Sefan skinął głową.
— Jak się nazywał twój ojciec? Jeśli ci życie miłe, odpowiedz!
— Mój ojciec, Dorowski, nazwał mnie Sefanem.
— Gdzie jest ojciec twój, Dorowski? — zapytała Jagiellona.
— Czyż ja wiem? Wozi drzewo do Warszawy.
— Masz medalik na piersi. Sefanie skąd go dostałeś?
Czerwony Sarafan spojrzał naprzód na medalik, a następnie na Jagiellonę.
— Miałem go zawsze, — odpowiedział.
— Czy znałeś starego Stefana? — zapytała księżna.
Sarafan skinął głową.
— Stary Stefan nie żyje, — rzekł, — przychodził on do mego ojca Dorowskiego.
Jagiellona patrzyła ponuro na śmiejącego się Sarafana. Nie miała wprawdzie jeszcze pewności, że jest on jej synem, gdyż stary Wołoch mógł zdjąć medalik ze zmarłego i darować synowi Dorowskiego, ale głos wewnętrzny jej mówił, że zaszła tu zamiana, że stary Wołoch ocalił tego, którego miał pod strażą.
— Czy wiesz, gdzie byłeś, nim się dostałeś do ojca Dorowskiego? Przypomnij sobie, Sefanie!
— U starego Stefana w piwnicy, — odpowiedział, — hm! zdaje mi się, że to był tylko sen!
— Siedziałem w piwnicy, na łańcuchu. Stary Stefan przynosił mi jeść i pić, ale szczury z tego dostawały więcej, niż ja. Strach mi było w nocy, ale stary Stefan nie zabrał mnie stamtąd, chociaż jęczałem i prosiłem się. Nagle obudziwszy się, byłem w chacie u ojca Dorowskiego. Często jednak śnił mi się łańcuch, który chrzęścił, szczury, które chciały mnie gryźć i okropne podziemie.
— I stary Stefan przychodził cię od wiedząc? — zapytała Jagiellona.
— Rzadko. Potem nie widywałem go wcale.
— Dlaczego nie zostałeś u ojca Dorowskiego? Czerwony Sarafan wstrząsnął głową i roześmiał się.
— Musiałem odejść, — rzekł — na świecie lepiej.
Oglądał się niespokojnie za wyjściem.
— I teraz chciałbym wyjść! Czy możesz mnie puścić?
Jagiellona nie odpowiedziała. Patrzyła na to szczególne, nędzne stworzenie, które było jej synem. Nie mogła już teraz wątpić, że czerwony Sarafan, widmo wojny, był tym, któremu dała życie! Stary Wołoch oszukał ją! Ocalił on życie chłopcu, a jakiegoś zmarłego położył na jego miejsce.
Czyliżby Dorowski wiedział coś o pochodzeniu chłopca, którego przyniesiono do niego przed laty? Czyliżby stary Stefan odkrył mu przed śmiercią tajemnicę?
Czerwony Sarafan nic nie wiedział o swojem pochodzeniu. Umysł jego skutkiem nieludzkiego obejścia, niedostatku i długiej choroby tak ucierpiał, że był prawie obłąkany, a śmiech jego, był śmiechem prawdziwego waryata. Nie domyślał się on, co się działo w tej chwili w duszy tej, w której mocy się znajdował, nie domyślał się, że miał przed sobą swoją matkę. A ta matka, która tak długo była przekonaną, że hańba jej umarła i została zapomnianą, ujrzała nagle przed sobą niebezpieczeństwo pociągnięcia do odpowiedzialności za to, co zaszło.
Matka i syn byli sami. Jakież uczucie przejmowało tę kobietę na widok syna. Nie znała ona miłości żadnej, serce jej było i dla miłości macierzyńskiej zamknięte.
Jakaż to sprzeczność między nią a sułtanką Walidą, która czyniła wszystko ażeby ocalić syna, gdy ona myślała tylko o wynalezieniu sposobu pozbycia się tego świadka swojej winy i hańby.
Biedna, nieszczęśliwa, tułająca się po świecie istota, dostała się w jej ręce. Mogła decydować o jej losie. Opatrzność przyprowadziła matce syna, ażeby jej dać sposobność dopomódz szczęśliwemu, okazać mu miłość, której nigdy nie zaznał, naprawić grzech przeciw niemu popełniony. Cóż jednak uczyniła ta matka?
Natura uczyniła ją wyjątkiem! Niegodna ona była zostać matką! Ten szatan patrzył z niechęcią i nienawiścią na nieszczęśliwego. W jej umyśle dojrzewał plan zgładzenia go, ażeby mogła pozbyć się świadka swej winy.
— Jesteś szpiegiem! — rzekła, — poco i skąd przybyłeś do tego obozu?
Czerwony Sarafan nic nie odpowiedział.
— Czy wiesz, co robią ze szpiegami? — mówiła Jagiellona dalej, — mówią o tobie, że się pokazujesz naprzemian u obu stron wojujących. Byłeś w mieście. Czy powiesz jak silną jest osada? Czy powiesz, jak długo oblężeni mogą się opierać głodowi?
Czerwony Sarafan z uśmiechem wstrząsnął głową.
— Puść mnie, — rzekł, — pocom ja tutaj?
— Masz wyznać, co widziałeś w mieście!
— Ja nic nie wiem! — odpowiedział czerwony Sarafan.
— Uparty jesteś! Nie wyjdziesz stąd! Namyśl się i wyznaj!
— Nic nie widziałem! Nie wiem nic! — odparł czerwony Sarafan.
— Więc umrzesz szpiegu! — rzekła Jagiellona, — nie sądź, żebyś mógł uciec! Masz do wyboru: przyznanie się, lub śmierć! Daję ci krótki czas do namysłu!
Jan Sobieski czekał jeszcze ciągle na książąt, którzy mieli się z nim połączyć, ażeby razem ruszyć na Wiedeń i stoczyć bitwę z Turkami.
Siły jego były zbyt małe w porównaniu z nieprzyjacielskiemi. Wprawdzie nieraz bohater ten małemi siły pokonywał przeważnych nieprzyjaciół, tym razem jednak od decyzyi jego zależał także los sprzymierzeńców, musiał więc czekać.
Z pomiędzy szpiegów, których Sobieski wysyłał, jak wiemy, powracało niewielu. Większa część wpadała w ręce Tatarów, którzy na szybkich koniach ukazywali się wszędzie, a następ nie znikali.
Na Iszyma Beli także czekał Sobieski napróżno. Był pewnym, że wpadł w ręce Tatarów, a skoro on nie wrócił, pomimo całej swej zręczności i wierności, to nie warto było wysyłać innych.
Wszystkie te jednak przeciwności, ani nawet zdrada tych, którzy go opuścili, nie zachwiały bohaterskiej odwagi króla. Skarżył się tylko na Litwinów, i nieraz mówił do tych, co go otaczali, że nie chciałby być w skórze tych odstępców.
Pewnego niepogodnego, dżdżystego wieczoru, zbliżył się do obozu polskiego jakiś człowiek w ubiorze wieśniaka lub drwala.
Czaty zewnętrzne zawołały go.
Stanął i czekał, aż dowódca placówki zbliżył się do niego.
— Pragnę iść do kapitana Wychowskiego! — rzekł wieśniak, — proszę mnie zaprowadzić!
— Chcesz się zaciągnąć, nieprawdaż? Weźcie go i dajcie mu odzież i broń, — rzekł dowódca.
Żołnierze przybiegli do wieśniaka.
— Idźcie precz! — zawołał, — zaprowadźcie mnie do kapitana Wychowskiego! Potrzebuję się z nim widzieć!
— Co sobie myślisz? Jak możesz się widzieć z kapitanem! — odpowiedział dowódca, — gdybyś był żołnierzem, to co innego! Czego chcesz od kapitana?
— Powiedzcie mu tylko, że przyszedł Dorowski, a usłyszycie, co wam powie.
Żołnierze zaprowadzili Porowskiego do najbliższego posterunku, skąd wysłano posłańca do obozu, ażeby oznajmił kapitanowi Wychowskiemu, iż jakiś wieśniak z ważnem doniesieniem przybył do obozu i chce je osobiście tylko jemu powierzyć.
Adjutant króla usłyszawszy nazwisko Dorowskiego, przypomniał je sobie natychmiast i domyślił się, że tu idzie o tajemnicę względem syna Jagiellony.
Porowski musiał się coś o nim dowiedzieć i przyszedł uzupełnić zeznanie, złożone niegdyś w kościele.
Wychowski udał się natychmiast do króla.
— Ważna wiadomość, najjaśniejszy panie, — rzekł, — wieśniak Dorowski przybył właśnie do obozu.
Sobieski pomyślał chwilę, aby przypomnieć sobie nazwisko.
— Dorowski, najjaśniejszy panie, wychowywał syna wojewodziny Wassalskiej, — przypominał Wychowski, — u niego to stary Wołoch, Stefan, umieścił chłopca, który następnie znikł bez wieści.
— Przyprowadź tego człowieka tutaj, — rozkazał Sobieski, — ma on może jaki ślad zaginionego! Wiesz, że jest świętym obowiązkiem wykryć tę tajemnicę i tak udowodnić winę wojewodziny, żeby nie uszła zasłużonej kary. Daj Boże, żeby ten nieszczęśliwy syn, skazany na śmierć przez występną matkę, był jeszcze przy życiu! Nie ma lepszego świadka strasznej winy tej zbrodniarki, jak ten, który przez nią skazany został na los okrutny! Ciekawy jestem usłyszeć, co nam przynosi ten człowiek! Przyprowadź go do mnie!
Wychowski ukłonił się i wyszedł.
Król stał zamyślany. Przed oczyma jego stał ów dokument następującej osnowy:
“Pod świętym znakiem krzyża oświadczam niniejszem, że Jagiellona Wassalska dała życie synowi. Wszelkie moje starania, ażeby o tym synu otrzymać wiadomość, były daremne. Ale będzie ona pociągniętą do odpowiedzialności, gdy godzina wybije.
— Godzina wybiła, mój ojcze! — rzekł król, — ja będę tym, który w twojem imieniu do odpowiedzialności ją po ciągnie! Ciężkie cierpienia przebył nieszczęśliwy syn Jagiellony! Daj Boże, żeby żył jeszcze, aby mu można było dolę jego osłodzić! Wtedy twa wina Wyjdzie na jaw, Jagiellono Wassalska, i ciężką będzie klątwa twego zbrodniczego czynu! Jest Bóg, który mści się i karze! I twoja godzina uderzy, a wtedy biada ci, nielitościwa!
Jan Sobieski przechadzał się po oświetlonym jedną świecą pokoju. Słowa, które jego ojciec nakreślił, nie mogły mu wyjść z pamięci, czuł, że ma obowiązek być ich wykonawcą. Chociaż Jagiellona była skazaną na banicyę i uciekła, kara musiała jej dosięgnąć, chociażby się ukryła na końcu świata.
Za drzwiami dał się słyszeć odgłos kroków.
Kapitan wrócił, przyprowadzając człowieka, który tak niespodzianie przybył do obozu, ażeby dobrowolnie coś zeznać o chłopcu, powierzonym niegdyś przez Wołocha jego opiece.
Drzwi się otworzyły.
Kapitan wprowadził Dorowskiego do pokoju.
— Oto jest opiekun Józefa, najjaśniejszy panie, — rzekł do króla, który tak ciekawie spojrzał na wchodzącego.
Dorowski padł na kolana, ujrzawszy czczonego przez naród króla bohatera.
Wychowski zamknął drzwi.
— Przyszedłeś z jakąś wiadomością, — rzekł król, — jak się nazywasz?
— Dorowski, miłościwy królu! Po raz pierwszy cię widzę, ale błogosławię godzinę, w której mogę przed tobą w prochu się ukorzyć!
— Wstań i mów, co cię do mnie sprowadza? — zapytał Jan Sobieski.
— Przynoszę ci ważną wiadomość, miłościwy królu, wiadomość, która mi nie dawała spokoju, tak, że wiele mil tu spieszyłem — odpowiedział Dorowski, — szukałem twego kapitana, który dawniej odebrał odemnie zeznanie o Stefanie. Wówczas w kościele nie mogłem powiedzieć, gdzie jest Stefan. Teraz wiem i przyszedłem tutaj, ażeby o tem donieść.
— Dobrze uczyniłeś, — rzekł król, — a zatem to do ciebie stary Wołoch przyniósł chłopca? Niebo cię wynagrodzi, żeś nieszczęśliwego chorego chłopca przyjął do siebie! Daję ci za ten czyn moją sakiewkę, ale to nie jest jeszcze dostateczną nagrodą! Przyjąłeś biednego, chorego Sefana! — Sobieski podał klęczącemu rękę, którą on do ust przycisnął. — Ty ocaliłeś nieszczęśliwego, skazanego na stracenie chłopca, nie wiedząc czyim on był synem! A teraz opowiadaj! Sefan dorósłszy, opuścił cię, nieprawdaż?
— Moja żona była mu przeciwną, miłościwy panie! Nie mogę jej mieć tego za złe! Musieliśmy walczyć z niedostatkiem, często nie było czem opędzić życia, a Sefan nie był przecież naszem dzieckiem.
— Czy twoja żona biła chłopca?
— Nie, miłościwy królu, na to nie byłbym pozwolił! Ale nie kochała go i często mi wyrzucała, że cudze dziecko przyjąłem.
— Czy stary Stefan nie przynosił wam pieniędzy i żywności?
— Raz tylko dał mi pieniędzy, miłościwy królu, wówczas, gdy zrobił zamianę i przyniósł do nas Sefana! On sam nie miał wiele.
— Błogosławioną niech będzie pamięć tego Wołocha, który ocalił życie chłopcu i przyniósł go do ciebie! — rzekł król, — gdyby nie on, byłoby dziecko zginęło. On je wyratował!
— Zaraz wówczas mówiliśmy do siebie, że Sefan musi być dzieckiem jakiejś wielkiej pani, które trzeba było potajemnie wychować! Ale żona moja gniewała się, że nic więcej nie dawano na chłopca.
— Zapewne dlatego Sefan porzucił cię?
— Sefan był zawsze szczególnym chłopcem, miłoŚciwy królu! Nie był on takim, jak inne dzieci! Coś go ciągnęło w świat! Nie miógł wytrzymać w naszej chacie, ani na tratwie. Wszystko to było dla niego za małe i za ciasne. Jednego więc dnia zniknał. Żal mi go było, bom się do niego przyzwyczaił i lubiłem go. Nic to jednakże nie pomogło, poszedł!
— A teraz znalazłeś go znowu? — zapytał król.
Wychowski stał w głębi i słuchał uważnie.
Było to cudem, miłościwy królu! Był to znak z nieba, — mówił Dorowski dalej, — nie napomnę tego w mem życiu!
— Gdzież on jest? gdzie jest Stefan? czyś go przyprowadził z sobą?
— Przyprowadził? Nie, miłościwy królu! Jego niepodobna utrzymać, jest on już dawno za górami. Ale widziałem go i wiem że żyje!
— Dokąd się udał?
— Tak, gdybym ja to wiedział, miłościwy królu!! Jest on to tu, to tam! Nie spoczywa nigdy! Musi znów być przy wojsku!
— Więc jest żołnierzem? Może jest tu w obozie? — zapytał król.
— Błąka się wszędzie, miłościwy królu! Żołnierze znają go wszędzie! Czy miłościwy pan nie słyszał o czerwonym Sarafanie?
— Czerwonego Sarafana znam! — odpowiedział Sobieski.
— To mój Sefan, miłościwy królu!
— Jakto... czerwony Sarafan jest owym chłopcem, którego Wołoch przyniósł do twojej chaty?
— Tak, miłościwy królu! Z Sefana nie wiem jakim sposobem zrobiło się imię Sarafan, a czerwonym Sarafanem nazywają go, bo zawsze czerwono się ubiera!
— Jest to dla mnie niespodziewana wiadomość, — rzekł król, — więc czerwony Sarafan jest tym, którego szukamy.
— Przypadek zrządził, żem go znalazł i że się o tem dowiedziałem, miłościwy królu, — odpowiedział Borowski, któremu, gdy to mówił, łzy w oczach stanęły, — tak to było, że miałem go ujrzeć, gdy był blizko zguby! Myślałem zrazu, że mam ze złym duchem do czynienia, ale poznałam zaraz mego Sefana! Ale nie został u mnie! Musiał znów w świat wyruszyć.
— I nie wiesz, gdzie jest teraz? — zapytał Sobieski.
— Nie, miłościwy królu, od tego czasu nie widziałem go.
— Przed niejakim czasem był tu u mnie w obozie, — mówił król dalej, — jest on do mnie przywiązany, raz ocalił mi życie i od tego czasu zawsze chętnie go widuję. A teraz okazuje się, że to ten którego szukam. Miłą mi jest to wiadomość. Spodziewam się, że wkrótce zobaczę go w moim obozie. Weź to jako nagrodę za przyniesiony wiadomość i za daleką drogę, który odbyłeś.
W chwili, gdy król dawał Borowskiemu sakiewkę, dał się słyszeć gwar przed domem.
Król słuchał. Wychowski także był zdziwiony.
— Zobacz co to jest, — rozkazał mu król.
Borowski ucałował szatę Sobieskiego i wyszedł z kapitanem.
Hałas powiększał się.
Wkrótce potem wrócił Wychowski.
— Kilku naszych jeźdźców ujęło tatarskiego szpiega, — rzekł.
— Gdzie jest Tatar? — zapytał Sobieski.
— Tu przed domem, najjaśniejszy panie.
Król wyszedł z kapitanem przed dom.
Kilku żołnierzy z pochodniami otaczało niewielki oddział jeźdźców, trzymających pośrodku związanego Tatara.
— Zabić szpiega! — wołano, — Tatarzy wszystkich naszych szpiegów zabijają!
— Stójcie! — zawołał Sobieski, wchodząc między żołnierzy, którzy ujrzawszy króla, cofnęli się z uszanowaniem, — przyprowadźcie szpiega do mnie.
Spełniono rozkaz. Kilku jeźdźców, zeskoczywszy z koni, przyprowadziło jeńca, mającego ręce związane z tyłu, przed króla, za którym stali ludzie z pochodniami, tak, że jeszcze ich światło padało na ponuro patrzącego przed siebie Tatara. Nie zgiął on kolana przed królem. Nienawiść, upór i gniew malowały się w jego rysach.
— Czy znasz Iszyma Beli, który należał do waszego plemienia? — zapytał król po tatarsku, nauczył się bowiem nieco tego języka podczas wojny i od swego przybocznego Tatara.
Zapytany skinął głową z miną tryumfującą.
— Czy wiesz gdzie jest Iszym Beli? — zapytał Sobieski.
— Nie żyje! — odpowiedział Tatar, — ukamienowaliśmy go za to, że nas opuścił? Gdyby był do nas powrócił, zostałby przy życiu.
— I Iszym Beli nie chciał?
— Nie! Więc go ukamienowano.
— Za jego wierność! — rzekł król poważnie, ze wzruszeniem, — umarł, ażeby mnie nie zdradzić! Cześć jego pamięci! Wydarliście mi jednak tego wiernego sługę, zabiliście go, ukamienowali! To wymaga odwetu! Oko za oko! Przygotuj się na śmierć! — rzekł Sobieski gniewnie do szpiega, — powiesić go na tamtem drzewie! Pragnę pomścić Iszyma Beli. Krew jego niech na was spadnie!
Tatar nie prosił o łaskę.
Otaczający żołnierze porwali go, usłyszawszy rozkaz króla, byli bowiem rozsrożeni przeciw Tatarom za ich dzikość i okrucieństwo.
Król z Wychowskim powrócił do domu, a tymczasem przy blasku pochodni dopełniono egzekucyi.
Żołnierze zaprowadzili go do drzewa. Milczał.
Dała się słyszeć komenda oficera. Gruby sznur przerzucono przez gałęź drzewa. Następnie stary, siwobrody żołnierz wprawną ręką założył mu pętlicę na szyję.
Po chwili pociągnięto sznur. Tatar bujał w powietrzu.
Podczas szturmu Turków, który oblężeni, jak widzieliśmy, bohatersko odparli, kilku rannych Turków wpadło w ręce walczących na wałach i murach, i umieszczono ich natychmiast bezpiecznie, ażeby z nich wydobyć wszelkie możliwe wiadomości o oblegających.
Hrabia Stahremberg sam nazajutrz po krwawej ale zwycięskiej bitwie, udał się do domu, do którego zaniesiono rannych nieprzyjaciół. Wypytywał się ich w przytomności kilku oficerów o siłę pojedynczych oddziałów, o zapasy amunicyi i o roboty oblężnicze. Kilku rannych podało mu niejakie szczegóły. Wszystko to jednak dowodziło, że oblegający posiadali niezmierne środki i że Wiedeń pomimo całej dzielności mieszkańców i obrońców, nie będzie mógł utrzymać się, jeżeli pomoc spiesznie nie nadejdzie.
— Chorągiew Proroka powiewałaby już teraz na murach miasta, — zawołał jeden z Turków z wyrazem dzikiego gniewu, — gdybyśmy byli sami na siebie nie sprowadzili nieszczęścia! Zadajcie mi śmierć! Nie chcę żyć dłużej! Jestem pewny zguby wojsk naszych!
— O jakiem nieszczęściu mówisz? zapytał Stahremberg.
— Czy nie wiesz, że tam u Tatarów znajduje się czerwone widmo wojny? — mówił Turek dalej, — schwycili je i zatrzymali, a to przynosi śmierć, zgubę i porażkę!
— Czerwone widmo wojny? — zapytał Stahremberg.
— Turek mówi o tym szczególnym człowieku, panie hrabio, — rzekł jeden z oficerów do Stahremberga, — którego nazywają czerwonym Sarafanem i którego księżna Aminow wysłała do króla polskiego.
— A zatem czerwony Sarafan jest w niewoli? — rzekł Stahremberg.
— Wołałbym, żeby był tu, nie tam! — odpowiedział raniony Turek, — dopóki on będzie w obozie, wojsku nie będzie się szczęściło.
— Czy wiesz z pewnością, że żyje jeszcze?
— Żyje, tak! Tylko Tatar, który był przy królu polskim i jako szpieg został schwytany w obozie poniósł śmierć.
— A zatem obaj posłańcy nie przebyli szeregów nieprzyjacielskich! Tym razem spodziewałem się, że się uda prze słać wiadomość... myliłem się... nie możemy na przyszłość łudzić się nadzieją! Co się nie powiodło tym dwom wysłańcom księżnej Aminow, tego nikt inny nie dokona.
Hrabia Stahremberg przez resztę dnia miał tyle do czynienia z zarządzeniami, które szkody wyrządzone podczas nocy uczyniły potrzebnemi, że dopiero nazajutrz rano mógł zawiadomić o tem, co zaszło, księżnę Aminow, gdy znowu przyszła obdzielać i zasilać biednych i chorych.
— Nie należy tracić odwagi, księżno, choć jedna smutna wiadomość spieszy za drugą, — rzekł uwielbiający dobrodziejkę biednych, Stahremberg, — jesteśmy przyzwyczajeni do ciosów wszelkiego. rodzaju!
— Jakiż to nowy świetny dowód dzielności i bohaterstwa dałeś pan ze swą małą garstką wojska, panie hrabio! — odrzekła Sassa.
— Ale ileż podobnych szturmów odeprzeć zdołamy, księżno? — zapytał Stahremberg smutnie, — jak długo udręczone miasto będzie się mogło jeszcze opierać? Tam na wałach nie mówię tego, tam wobec ludzi przybieram minę nieugiętej surowości i wiary w zwycięstwo! Tu jednak powiedzieć mi to wolno. Ostatnia bitwa wymagała także wie lu ofiar. Była zwycięską, ale jeszcze jedno takie zwycięstwo, a opór nasz będzie złamany! Wszyscy znajdziemy śmierć na wałach!
— Król bohater, Sobieski, przybędzie ze swojemi wojskami, panie hrabio! Moi posłańcy...
Stahremberg zrobił gest przeczący.
— Co się stało? — zapytała Sassa przestraszona.
— Przychodzę zawiadomić księżnę panią, że posłańcy ci nie dostaną się do króla polskiego!
— Mów pan, panie hrabio... więc mych wysłańców spotykało nieszczęście? Przejście się zawaliło? Powrócili, nic nie załatwiwszy.
— Nie, księżno! Tatar króla został schwytany i zabity...
— Iszym Beli nie żyje!
— Tak zeznał jeden z ujętych Turków.
— A czerwony Sarafan?
— Znajduje się w ręku nieprzyjaciela! Został ujęty.
Sassa opuściła ręce. Twarz jej przy brała wyraz boleści.
— Tegom się nie spodziewała! — rzekła z cicha.
— Zła to wiadomość, księżno, — mówił hrabia Stahremberg dalej, — dowodzi ona, jak ściśle jesteśmy otoczeni! Nikt nie zdoła się wydostać!
— Pomoc jednak trzeba sprowadzić! — rzekła, — króla trzeba przywołać koniecznie! Nie można także pozostawiać czerwonego Sarafana w rękach Turków, którzy go umęczą i zamordują! Iszym Beli już zginął, ale czerwonego Sarafana możnaby jeszcze ocalić! — Należałoby zaproponować wymianę jeńców, — rzekł hrabia Stahremberg.
— Na to Turcy nie przystaną, panie hrabio, znam ja ich! Nie, trzeba zrobić co innego! Ja wiem sposób, — rzekła Sassa nagle z promieniem nadziei we wzroku, tylko tym sposobem czerwony Sarafan może być ocalony; Nie ma chwili do stracenia! Daj mi pan, panie hrabio, kilku jeźdźców z białą chorągwią!
— Co księżna pani chce uczynić?
— Ja sama udam się do tureckiego dowódcy, i zażądam od niego wydania czerwonego Sarafana, — odpowiedziała Sassa, ożywiona odwagą. — Ja jedna bezpiecznie mogę się udać do obozu Turków, którzy mnie jako małżonce rosyjskiego dostojnika, nie zrobią nic złego, ażeby nie ściągnąć na siebie gniewu Rosyi.
— Szlachetny to i wspaniałomyślny, ale zuchwały zamiar, księżno! Turcy nie szanują białej chorągwi! Obawiam się o życie pani! Jest moim świętym obowiązkiem ostrzedz panią!
— Postanowienie moje jest stanów cze, panie hrabio, i nic w świecie nie od wiedzie mnie od niego!
— I księżna pani sama chcesz się udać do obozu tureckiego? Książę Aminow na to nie pozwoli.
— Książę będzie mi towarzyszył.
— Jeżeli tak, to będę spokojniejszy! Turcy nie poważą się zrobić przykrości księciu lub strzelać do jego eskorty, — rzekł hrabia Stahremberg, — pozwól mi pani wyrazić podziw! Jest to postanowienie bohaterskie.
— Idzie o ocalenie nieszczęśliwego, któremu grozi śmierć straszna, — odpowiedziała Sassa, nie zważając na pochwały, — idzie o spełnienie obowiązku wdzięczności, panie hrabio! Ten czerwony Sarafan niegdyś ocalił mi życie: I ja miałabym dopuścić, żeby zginął bez pomocy, żeby go zamordowano? Nie, nie! Pan sam nie postąpiłby inaczej! Spełniam tylko święty obowiązek!
— Niech niebo błogosławi tobie i twemu zamiarowi, księżno! Oddział jeźdźców jest w każdej chwili do rozporządzenia.
— Nie potrzebuję oddziału, panie hrabio, proszę tylko o trzech jeźdźców! Jeden będzie miał białą chorągiew, a dwaj będą towarzyszyli powozowi, więcej nie trzeba, — odpowiedziała Sassa. — Udaję się z prośbą do wielkiego wezyra i nie potrzebuję eskorty.
— Byle tylko Kara Mustafa mógł i obciął panią ochronić! — rzekł Stahremberg niespokojnie.
— Nie obawiaj się pan, panie hrabio, każdy krok nieprzyjazny byłby dla niego fatalnym, skoro książę będzie mi towarzyszył. Naraziłby się na nieprzyjaźń Rosyi, a na to się nie odważy.
— Kiedyż księżna pani myśli opuścić miasto?
— Za godzinę, panie hrabio! Stahremberg przyrzekł zarządzić wszystko co potrzeba i odprowadził księżnę do jej powozu otoczonego przez biednych.
Sassa rozdała nieszczęśliwym chleb i pieniądze, i pożegnana ich błogosławieństwami, wsiadła do powozu, udając się do pałacu, w którym mieszkał książę Aminow.
Naturalną jest rzeczą, że księciu wcale się nie podobało w oblężonem mieście. Był w najgorszym humorze i klął, że przed rozpoczęciem oblężenia nie opuścił Wiednia.
Dziwna rzecz jednak. Ukazanie się jego pięknej i łagodnej małżonki wywierało tak potężny wpływ na niego, że niechęć i gniew ustępowały jak na zaklęcie. Była ona zawsze jego dobrym aniołem. Służba lżej oddychała, gdy pani była przy swym małżonku. Wszyscy znali jej błogi wpływ i wszyscy ją wielbili.
Podczas ostatniego strasznego szturmu, który byłby doprowadził do zdobycia miasta, gdyby mała garstka nie stawiła tak silnego i nieugiętego oporu, książę był nadzwyczaj wzburzony. Nie potrzebował wprawdzie jako poseł carski obawiać się niczego ze strony Turków, ale w razie rabunku i jego mogła spotkać jaka niemiła przygoda.
Książę namyślał się właśnie, jakim sposobem mógłby swoją małżonkę i siebie zabezpieczyć na taki wypadek, gdy weszła Sassa.
Zbliżyła się do niego ze słodyczą i podała mu ręce.
— Przychodzisz znowu z jakąś prośbą dla oblężonych, Sasso, — rzekł książę, — ja jednak mam zamiar nie zostawać tu dłużej w oblężonem mieście, Musimy się stąd wydostać!
— Decyzyę co do tego ty wydasz, mój małżonku, — odrzekła Sassa miękkim melodyjnym głosem, — przychodzę do ciebie z prośbą, której nie odrzucisz, gdy się dowiesz o kogo idzie!
— Pora teraz, żebyśmy pomyśleli o sobie Sasso! — O sobie? czegóż nam brakuje, mój małżonku?
— Nie możemy tu dłużej zostać! Obawiam się wzięcia miasta.
— Niechaj niebo uchroni od tego nieszczęścia! — rzekła Sassa składając ręce, — król Sobieski przybędzie i miasto ocali. Mówiłam ci, mój małżonku, żem wysłała dwóch posłańców. Jeden z nich zginął, drugi został ujęty i jest w ręku Turków! Musimy go ocalić! Jest to naszym świętym obowiązkiem, mój małżonku!
— Domyśliłem się zaraz, że przychodzisz z jakąś prośbą!
— Nieszczęśliwy czerwony Sarafan znajduje się w ręku Tatarów! Dręczą go, zabiją! O! ty znasz ich okrucieństwo dla nieprzyjaciół!
— Czerwony Sarafan bywa wszędzie i nigdzie go nie uważają za nieprzyjaciela, Sasso!
— Drżę o jego życie! Muszę go ocalić, mój małżonku! Wiesz o tem, że on mi kiedyś ocalił życie!
— Chcesz go ocalić1? Jakim sposobem?
— Musimy pojechać do wielkiego.wezyra, prosić żeby go uwolnił!
Książę oburzył się.
— To niemożebne! — zawołał, — nie mów mi o niczem podobnem.
— Ale, mój małżonku, ten nieszczęśliwy zginie, jeżego nie ocalimy, — mówiła Sassa ze łzami w oczach, — biedny Sarafan zginie, a to ja go wysłałam.
— Nie myślę się mięszać w takie sprawy za nic w świecie, Sasso! To jest moja ostateczna decyzya. Zresztą niepodobna z wielkim wezyrem wchodzić w układy.
— Gdy idzie o ocalenie człowieka, nic nie jest niepodobnem, mój małżonku. Udamy się z białą chorągwią do Turków i zażądamy wydania jeńca.
— To niepodobna! Uwolnij mnie od podobnych propozycyi. Nie chcę z tem mieć nic do czynienia. Ani słowa więcej Sasso! Znasz mnie. Nie pobudzaj mnie do gniewu!
Twarz księżnej przybrała tęskny, bolesny wyraz. Znała ona księcia. Jej prośby na nic przydać się nie mogły w tej chwili.
Spuściła oczy i smutna wyszła z pokoju.
W przyległym salonie stanęła. Przypomniał jej się jeszcze jeden dobry sposób wywarcia wpływu na księcia i zmiękczenia go. Myśl ta dodała jej nowej odwagi.
— Musisz ocalić czerwonego Sarafana, jeżeli jeszcze nie zapóźno!
Słowa te ciągle miała na myśli. Zaczęła drżącym, cichym głosem śpiewać jedną ze swych piosnek. Dźwięki jej rozlewały się po pokoju i dochodziły do księcia żałosną skargą. Służba wiedziała o tem, że księżna, ilekroć nie mogła ułagodzić swego małżonka, śpiewała piosnkę o skowronku tę samą, którą książę słyszał wówczas, gdy ją ujrzał po raz pierwszy. To też wszyscy milkli, gdy zaczynała śpiewać, gdy miękkie a dźwięczne tony rozlewały się po pałacu. Wszyscy słuchali.
Książę stał także i słuchał. Wpływ pieśni nie zawiódł. Gniew jego uspokoił się, łagodne uczucia znalazły przystęp do jego duszy.
Śpiewała tak pięknie, tak miękko, tak przejmująco. Pieśń jej była błagalną prośbą za czerwonym Sarafanem.
Książę pocichu otworzył drzwi.
Sassa spostrzegła go i z otwartemi ramionami pobiegła do niego. Łzy perliły się w jej oczach.
— Tobie zawdzięczam wszystko; mój małżonku, — tyłeś uczynił dla biednej niewolnicy z Sziras! A teraz nie chcesz nic uczynić dla tego nieszczęśliwego, który jęczy w szponach tureckich.
— Zwyciężyłaś mnie, Sasso! Spełnię twą prośbę, — odrzekł książę.
— O dzięki ci za to dobrodziejstwo, jakie mi czynisz! — cieszyła się Sassa, — ocalimy nieszczęśliwego! Jeszcze może nie zapóźno.
W godzinę później otworzono jedną z bram miasta i wyjechał z niej powóz.
W powozie siedziała Sassa i książę.
Trzech jeźdźców jechało naprzód. Jeden z nich trzymał białą chorągiew.
Mały ten orszak zbliżał się do przekopów oblegających.
Nie strzelano do niego.
Czy czerwony Sarafan żył jeszcze? To pytanie zajmowało siedzącą obok poważnego księcia Sassę.
Sułtanka Walida przyjęła baszów, Assada i Solimana i usłyszała od nich, że Kara Mustafa już teraz na czele wojsk zachowuje się jak sułtan.
— Jest to zbrodnią wymawiać takie słowa, mądra i dostojna matko padyszacha, — rzekł Assad, — lecz usta moje nie mogą zataić tego, co serce czuje. Wielki wezyr jest zdrajcą i dąży do tego, aby zasiadł na tronie. Słowa moje są prawdą!
— Assad basza mówi to, co i mojem jest przekonaniem, — dodał Soliman, — uciekliśmy i przybyliśmy tutaj, ażeby nas nie poczytano za współwinnych. Wielki wezyr knuje wysoko sięgające plany.
— Wiem, że słowa wasze są prawdą i kazałam was wezwać, aby was wybadać, czy sułtan może polegać na waszej wierności, — odpowiedziała sułtanka Walida, — wiem także, że Kara Mustafa, ten zuchwały pyszałek, który wszystko łasce sułtana zawdzięcza, nienawidzi was, chcę zatem naradzić się z wami, jaki środek byłby najlepszy, aby ukarać wielkiego wezyra?
— Czy mogę mówić otwarcie, mądra i dostojno matko padyszacha? — zapytał Assad basza.
— Uszy moje są dla twych słów otwarte, baszo.
— Potęga wielkiego wezyra i.wpływ jego w wojsku, — zaczął Assad, — tak wzrosły, że niełatwo jest mu je wydrzeć!
— Musi umrzeć! — dodał Soliman ponuro.
— Tylko śmierć jego zapewni bezpieczeństwo, Soliman basza ma słuszność, — przyznał Assad, — ale me łatwo mu śmierć zadać.
— Wyrok śmierci musi być wydany, zasłużył na to! — oświadczyła sułtanka, — musi być wykonany wobec zebranego wojska, ażeby wszyscy naocznie przekonali się, co czeka tych, którzy knują zdradzieckie plany!
Obaj baszowie spojrzeli po sobie.
— Wyrok musi dosięgnąć tego zbrodniarza, dopóki jeszcze jest odurzony upojeniami ambicyi, — mówiła sułtanka dalej, — musi go dosięgnąć nagle i spaść na niego tak potężnie, żeby jego orszak i pułki wprowadził w zdumienie! Wobec zebranego wojska miecz kata winien odciąć głowę jego od kadłuba. To jest jedyna kara za jego zbrodnie!
— Uznajemy twą mądrość i twe słowa, pani, śmierć tylko może tego nędznika pozbawić potęgi, — odpowiedział Assad basza, — lecz jawny i wyraźny wyrok nie dokaże tego! Obawiam się, że niepodobna będzie go wykonać! Nie wątp o naszej odwadze, wierności i energii. Zaprzysięgliśmy śmierć wielkiemu wezyrowi! Ale wyrok może być wykonany tylko w skrytości. Tylko tajemny wyrok może cel osiągnąć.
— Daj nam rozkaz dostawić tutaj Kara Mustafę żyjącego lub umarłego, — dodał Soliman basza, — a przyrzekamy ci, że rozkaz ten spełnimy. Użyjemy przeciw sile podstępu. Każ nam przygotować kilka świec zatrutych i daj trucizny, abyśmy ją do jego kawy i jadła domieszać mogli.
— Namyślę się, — odpowiedziała sułtanka, — trzeba wybrać co najlepsze.
Otrzymacie moją decyzyę, baszowie.
— Bądź pewną, sułtanko, że będziemy sułtanowi wierni do zgonu, — dodał Assad basza, wychodząc z Solimanem z pokoju.
Poważna, energiczna kobieta zamyśliła się. Nie szło jej o hańbę, jakiej doznała, do ukarania śmiercią Kara Mustafy popychała ją głównie obawa o syna. Nienawidziła wielkiego wezyra i chciała bądź co bądź mieć jego głowę.
Propozycya baszów nie podobała jej się. Szło jej o obalenie wielkiego wezyra, o pociągnięcie go do odpowiedzialności i ukarania śmiercią jawnie wobec zebranego wojska za zbrodnicze zamiary.
Nagle sułtance przyszła myśl, która ożywiła ją zupełnie. Oczy jej pałały, cała postać świadczyła o determinacyi. Potrzeba było działać, działać szybko. Nie było dnia jednego do stracenia! Gdyby Kara Mustafa na czele wojsk zdobył Wiedeń, wtedy dopiąłby celu swego i wykonanie wyroku stałoby się trudniejszem.
Sułtanka Walida udała się na pokoje syna i wkrótce potem poszła z nim do małego gabinetu, w którym odbywały się zwykle tajne narady.
— Wiem co cię sprowadza, — rzekł sułtan do swej matki, — przychodzisz z powodu tego, którego nienawidzisz.
— I który musi być usunięty, sułtanie! Twoje własne bezpieczeństwo tego wymaga, wiesz o tem, — odpowiedziała sułtanka matka wzburzona, — nie wahaj się ani chwili, każda chwila stracona może się stać fatalną!
Podpisałem właśnie rozkaz, ażeby Kara Mustafę ujęto w obozie pod Wiedniem i tu sprowadzono! — rzekł sułtan.
— Ulituj się i cofnij to rozporządzenie! — błagała sułtanka w śmiertelnej trwodzie — to byłoby hasłem twego upadku! Nie gniewaj się na mnie o te słowa, najjaśniejszy panie, musiałam je powiedzieć, ażeby ci okazać całą wielkość niebezpieczeństwa. Nie sądź, że taki rozkaz wykonanym zostanie, dałby on tylko hasło do rozstrzygnięcia sprawy, a rozstrzygnięcie musiałoby wypaść nie na twoją korzyść, lecz na rzecz tego, który wojskiem dowodzi.
— Więc sam pojadę i nagle przed nim stanę! — zawołał sułtan, — zobaczymy, czy poważy się kto sprzeciwić moim rozkazom! Ani słowa więcej sułtanko! Ja sam pojadę i każę wyrok wykonać!
Sułtanka Walida padła na kolana i wyciągnęła ręce do syna.
— Nie jedź, najjaśniejszy panie, zaklinam cię! — błagała drżącym głosem, — nie jedź... zginąłbyś, a jabym umarła!
— Uspokój się, jesteś wzruszona, — odpowiedział sułtan, podając matce rękę, aby ją podnieść.
— Drżę o ciebie, najjaśniejszy panie, drżę o twe życie! Kto wie, czy najemni mordercy Kara Mustafy nie są już w drodze.. kto wie, czy się już nie znajdują blizko ciebie...
— Nie dowierzam tym dwom baszom, którzy tu przybyli z obozu.
— Nienawidzą Kara Mustafy!
— Jeżeli to tylko nie komedya, sułtanko! To, co mówią, może być wymysłem.
— Nie, najjaśniejszy panie, zaufaj mi. Wybadałam ich. Są ci wierni. Daj im tajemny rozkaz dostawienia wezyra żywym lub umarłym. Przyszłam do ciebie jednak, ażeby ci zaproponować myśl inną, lepszą, najjaśniejszy panie. Ja wiem najlepiej, jak jest z Kara Mustafą. Przypomnij sobie, sułtanie, żem ci mówiła, iż Kara Mustafa daje sobą kierować indyjskiemu kapłanowi, Allarabie, który czyta w gwiazdach i udziela mu rad. Ten Allaraba tak zawłądnął Mustafą, że nic on nie pocznie bez jego porady.
— Wiem o tem. Ten pies indyjski poddał mu myśl dostania się na tron. Działają wspólnie. Kapłan jest jeszcze gorszy, niż wielki wezyr.
— Mustafa jest jego narzędziem, masz słuszność, sułtanie, — mówiła dalej sułtanka Walida, — Allaraba chce panować za pośrednictwem Kara Mustafy. To jest cała zagadka.
— Więc najprzód niech mój gniew dotknie i zniweczy tego psa indyjskiego!
— Wysłuchaj mnie, sułtanie. Mam inny projekt, racz się nad nim zastanowić, — rzekła sułtanka Walida, — kapłan Allaraba jest niesłychanie chciwy. Wyślij do niego potajemnie baszów i przyrzecz mu część swoich skarbów, aby Mustafę wydać w twe ręce.
Sułtan słuchał i zastanowił się. Nie raz już przekonał się, że rady jego matki były dobre i praktyczne, że miała pogląd bardzo bystry.
— Gdy ci się uda w ten sposób pozyskać sobie kapłana, wtedy jedynie zdołasz zawładnąć wielkim wezyrem! Kara Mustafa spełnia rady Allaraby, więc Allaraba tylko może go oddać w twe ręce, — mówiła dalej sułtanka Walida. — Daj tajny rozkaz zręcznym i zaufanym posłańcom, ażeby się udali do indyjskiego kapłana, powierz im i złoto i drogie kamienie, i poleć przekupić Allarabę.
— Kogóż mogę obdarzyć takiem zaufaniem, sułtanko? Czy sądzisz, że wysłańcy nie uciekną ze skarbami? Nie, nie, twój plan niewykonalny! Przytem Kara Mustafa kazałby ich schwytać.
— Assad basza i Soliman basza nie naruszą powierzonych im skarbów, ażeby się zbogacić, ręczę ci za nich, najjaśniejszy panie. Wysłuchaj mojej prośby. Wyślij ich do indyjskiego kapłana.
— Zobaczą ich, poznają i zaprowadzą do Mustafy, sułtanko. Jakże się dostaną do kapłana, będącego w obozie, żeby ich nie spostrzeżono?
— I na to wiem sposób, najjaśniejszy panie! Mnie to pozostaw. Przyrzekam ci, że nie będą poznani, ujęci i zatrzymani.
— Nawet, gdy się udadzą do obozu?
— Nawet wtedy, najjaśniejszy panie.
— Toby było cudem. Wytłómacz mi, jak to zrobisz, sułtanko?
— Jest to rzecz bardzo łatwa, najjaśniejszy panie. O, teraz odzyskałam nadzieję, i proszę cię tylko, abyś zaufał tym dwom baszom. Zaręczam za nich, że nie uciekną z powierzonemi skarbami.
— Czy to ma być zaufanie?
— Oni jedni mogą plan mój wykonać, najjaśniejszy panie.
— Ale jakim sposobem dostaną się do kapłana? — Nikt prócz mnie, sułtana, i dwóch baszów nie powinien o tem wiedzieć. Są oni obaj Armeńczykami i na tem się mój plan opiera. Przebiorą się za Armeńczyków, handlujących bronią. W tem przebraniu łatwo będą mogli mieć przy sobie powierzone skarby i do stać się do obozu i do Allaraby. Dopiero jemu dadzą się poznać, jako twoi wysłańcy! Gdy zjednają sobie indyjskiego kapłana, to wszystko pójdzie dobrze, najjaśniejszy panie. Wówczas dostaniesz wielkiego wezyra, a gdy go będziesz miał, wtedy karząca twa ręka i właściwego sprawcę, kapłana, dosięże.
— Dobrze! Pójdę za twą radą, sułtanko, — odpowiedział sułtan.
— Czy mogę baszów przysłać do ciebie?
— Natychmiast. Im prędzej otrzymają mój rozkaz, tem lepiej.
— Dobrze, najjaśniejszy panie! Teraz oddycham! Teraz odzyskuję nadzieję! — rzekła sułtanka Walida ucieszona.
— Dziękuję ci za twoją niezmordowaną działalność — zakończył sułtan rozmowę, — uznaję to i spełnię twoją radę. Idź i przyślij tu do mnie tych dwóch baszów.
Uradowana sułtanka matka odeszła, ażeby zaraz przedsięwziąć odpowiednie przygotowania i zarządzenia, sułtan zaś pozostał w swym gabinecie, w którym wiedział, że go nikt nie podsłucha, gdyż był objęty grubemi ścianami z marmuru i miał tylko jedne drzwi, po za któremi stali wierni eunuchy i mamelucy, którzy nikomu podsłuchiwać nie pozwolili.
Tam sułtan czekał na obu baszów.
Przyszli oni wkrótce do przedpokoju.
Szambelan oznajmił sułtanowi, że proszą o posłuchanie.
— Sułtan rozkazał ich wprowadzić.
Assad basza i Soliman basza przeszli próg i uklękli.
— Powiedziano mi, że mogę polegać na waszej wierności, — rzekł do nich sułtan, — wystawiam was na wielką próbę. Jeżeli mój tajemny rozkaz wykonacie ku memu zadowoleniu, to będziecie sławili moją wspaniałomyślność! Idzie o ważne zlecenie! Znacie indyjskiego kapłana, znajdującego się w orszaku wielkiego wezyra?
— Tak, panie panów, znamy Allarabę, — odpowiedzieli baszowie.
— Pragnę sobie pozyskać tego indyjskiego kapłana, — mówił sułtan dalej, — daję wam zatem rozkaz tajemny, abyście mu w mojem imieniu zawieźli i ofiarowali wielkie skarby.
— Wykonamy ściśle twój rozkaz, najpotężniejszy władco, — odpowiedzieli Assad i Soliman, — gdy Allaraba zobaczy bogactwa, okaże się niezawodnie gotowym służyć ci i wydać Kara Mustafę. Ten kapłan indyjski jest chciwym i zdradzi tego, któremu dziś służy, byleby pozyskać większą korzyść.
— Udacie się przebrani za Armeńczyków, handlujących bronią, do obozu Allaraby. Gdy wam się uda pozyskać go, dacie mi wiadomość. Wyda on wówczas wielkiego wezyra w wasze ręce, a wy wtedy zrzucicie maski.
— I cóż się stanie z Kara Mustafą? — zapytał Assad.
— Śmierć jego pewna! Dam wam jednak jeszcze potem odpowiednie instrukcye, — odparł sułtan, — znacie za tem mą wolę. Kiedyż odjedziecie?
— Dziś jeszcze, najpotężniejszy władco!
— Nie wyjawicie nikomu celu waszej podróży, tego jestem pewny, — dodał sułtan, — idźcie spełnić co rozkazałem!
Dwaj baszowie wyszli z gabinetu i z rozkazu sułtanki Walidy otrzymali od wezyra skarbu dwie skrzynki z drogiemi kamieniami i kilka kies skórzanych ze złotem, co stanowiło razem ogromną sumę, przeznaczoną dla Allaraby.
Nad wieczorem przebrali się za Armeńczyków7, tak, że ich nikt nie mógł poznać.
Wziąwszy z sobą czarnego niewólnika, opuścili na dobrych koniach Stambuł. Dwa inne konie, prowadzone przez niewolnika, szły za nimi ze skrzyniami i pakunkami.
Sułtanka Walida z okna pałacu patrzyła na ich wyjazd. Z przebrania ich była zadowolona. Szczere życzenia towarzyszyły im od niej.
Dwaj Armeńczycy mieli przed sobą daleką podróż. Śpieszyli się, aby przybyć do armii, a nikt się nie dziwił kupcom, udającym się do obozu, gdyż tam mogli liczyć napewno, że znajdą kupujących.
Tego dnia, kiedy Jagiellona otrzymała czerwonego Sarafana od wielkiego wezyra, nad wieczorem do zewnętrznych posterunków obozu oblegających nadjechał jeździec, dopytujący się o wojewodzinę Wassalską i kapłana Allarabę.
Przedstawił się on jako kanclerz Pac i został pod ścisłą strażą wyprowadzony do obozu, a następnie do namiotu wojewodziny, która z przyjemnem zdziwieniem powitała swojego sprzymierzeńca.
— Witaj mi, panie kanclerzu, — rzekła, — czy przynosisz mi dobre wiadomości?
— Złe i dobre, pani.
— Twarz twoja, panie kanclerzu, nic mi dobrego nie wróży.
— Brat mój zginął za naszą wspólną wiarę, ale nie skarżę się o to. Wielką i zaszczytną jest rzeczą ponieść śmierć dla wielkiego celu! rzekł Pac poważnie, — ta strata powinna nam dodać zachęty do zebrania sił dla pomszczenia go!
— Jestem do tego gotowa, panie kanclerzu! Jakież masz wiadomości o Sobieskim i jego wojsku?
— Jan Sobieski czeka na posiłki, ale czeka daremnie! Wojsko jego jest nader małe, nie odważy się na zaczepkę.
— To dobra wiadomość, ale przewidywałam to już, panie kanclerzu, — odpowiedziała Jagiellona.
— Donoszą mi, że jest niespokojny, ponieważ wysyła szpiegów, a niczego dowiedzieć się nie może o Turkach, — mówił Pac dalej, — teraz czeka zapewne na powrót czerwonego Sarafana, tego przeklętego hultaja, który udaje widmo wojny, ażeby pod tą maską tem łatwiej mógł szpiegować.
— Tak sądzisz, panie kanclerzu? W takim razie czeka napróżno! Czerwony Sarafan został ujęty. Jest tutaj!
— Jest tutaj, ten szpieg przeklęty, który zabił mojego brata?
— Co?... Czerwony Sarafan zabił twego brata, panie kanclerzu?
— To wymaga pomsty! Krew za krew!
— Nie wahałabym się uczynić zadość twemu żądaniu, panie kanclerzu. Ale w wojsku tureckiem panuje przesąd, że zabijać go nie można, bo to przyniosłoby nieszczęście. Udaj się zatem do wielkiego wezyra, panie kanclerzu i zażądaj kary! Czerwony Sarafan jest w mojej mocy, a ja wydam go chętnie, — mówiła Jagiellona, — krew za krew, zgadzam się na to. Dziś wieczorem nie dopuszczą cię już do Kara Mustafy, wiem, że jest w namiocie Allaraby i przypatruje się tańcom bajaderek. Uroczystości Kamy zaczęły się. Tej nocy przypada główne święto, następnych nocy będą także obchody. Jutro rano pójdziemy do wielkiego wezyra. Tymczasem zamieszkaj w jednym z przedziałów mego namiotu.
W tej chwili służący Jagiellony oznajmił jednego z oficerów orszaku wielkiego wezyra.
Wojewodzina kazała go wprowadzić.
Przybył on z polecenia Kara Mustafy, któremu oznajmiono, że skazany na banicyę przez Sobieskiego kanclerz Pac; przybył do obozu. Oficer miał polecenie oddać kanclerzowi jeden z namiotów do rozporządzenia.
Kanclerz poszedł z oficerem do przeznaczonego dla siebie namiotu, przybranego z wielkim przepychem.
Nazajutrz wielki wezyr zawiadomił kanclerza, że pragnie się z nim widzieć.
Pac poszedł do namiotu Kara Mustafy i został przez niego przyjęty bardzo łaskawie. Na kanclerzu wielki wezyr czynił takie wrażenie, jak gdyby już uważał się za sułtana.
Noce przepędzane na uroczystościach Kamy osłabiły go bardzo, był znużony i wycieńczony, w twarzy jego czytać było można przesyt i zobojętnienie.
— W dobry czas przybywasz do mojego obozu, panie kanclerzu, — rzekł, — będziesz mógł być obecnym na uroczystościach Kamy, które urządza kapłan Allaraba, oraz być świadkiem upadku i poddania się Wiednia. Jestem przekonany, że wygłodzone miasto nie utrzyma się dłużej, jak przez dni kilka.
— Życzę ci tego, dzielny i potężny wielki wezyrze, — odpowiedział kanclerz, — wiesz o tem, że trzymam z tobą.
— Czy przynosisz wiadomość o królu polskim, kanclerzu?
— Wojska jego są słabe, nie ufa ich siłom.
— Sądzisz, że Sobieski na czele małych wojsk nie ma odwagi stanąć do boju, panie kanclerzu? — zawołał wielki wezyr, — no, to ja lepiej znam go, niż ty! Wojsko jego jest małe, ale odwagi nigdy nie brakowało Sobieskiemu!
— Waha się, nie śmie się tu posunąć, — odparł Pac, — nazywaj to, jak chcesz, wodzu wojsk tureckich. Czeka powrotu szpiega, czerwonego Sarafana, który zabił mojego brata, hetmana polnego litewskiego.
— Ten czerwony łotr? — zapytał wielki wezyr.
— Tak jest, potężny baszo, ten nędznik, którego wszędzie biorą za widmo wojny, jest szpiegiem Sobieskiego.
— Jeżeli tak to każę go ściąć jeszcze dziś przed zachodem słońca i głowę zatkniętą na pice poślę w podarunku królowi polskiemu! — zawołał Kara Mustafa.
I zwróciwszy się do oficerów swego orszaku dodał:
— Pamiętajcie, żeby wola moja była spełnioną!
W tej chwili rozległ się głuchy odgłos oddalonych wystrzałów.
Ponieważ tego dnia ostrzeliwanie nie zaczęło się jeszcze, strzały te zatem zwróciły powszechną uwagę.
Wielki wezyr rozkazał się dowiedzieć, co było powodem strzelania. Kanclerz Pac tymczasem wściekał się w duchu, że Kara Mustafa przyjmował go, siedząc, a jego wcale nie prosił, żeby usiadł.
Kilku oficerów wybiegło z namiotu.
W jednej części obozu panował wielki ruch, słychać było strzały, wołania, sygnały alarmowe.
Nareszcie oficerowie powrócili.
— Kilku jeźdźców nadjechało z miasta z białą chorągwią, — zaraportowali, — jeźdźcy ci eskortują jakiś powóz.
— Więc strzelano do jeźdźców z białą chorągwią? — zapytał Kara Mustafa, — co za szaleństwo! Biała chorągiew to znak, że oblężeni chcą wejść w układy. Może miasto chce się poddać. Zakazać strzelania natychmiast!
Oficerowie wyszli, a weszli inni do namiotu.
— Trzej jeźdźcy i powóz przybyli do przednich straży pierwszego okopu, — zaraportowali.
— W powozie jest zapewne wysłannik z Wiednia, może sam Stahremberg, — rzekł Kara Mustafa, — wprowadzić go tutaj!
Kilku oficerów wyszło znowu, a jednocześnie weszła do namiotu Jagiellona w największem wzburzeniu.
— Muszę się widzieć z wielkim wezyrem! — zawołała.
Pac i inni, znajdujący się w namiocie, spojrzeli na nią ze zdziwieniem.
— To podstęp, to nowa próbo zbadania siły i stanowisk twojego wojska, — rzekła Jagiellona do wielkiego wezyra, — pod osłoną białej chorągwi zbliża się powóz, w którym są podróżni! Usłuchaj mojej rady, wielki wezyrze, każ ich wszystkich rozstrzelać lub wziąć do niewoli.
— Mogą to być wysłannicy dla prowadzenia układu, poczekajmy na raport oficerów, których wysłałem, — odpowiedział Kara Mustafa, — są w moich rękach, chcę słyszeć po co przybyli.
Jeden z oficerów wszedł do namiotu.
— W powozie znajdują się dwie osoby, przybywające pod osłoną białej chorągwi do ciebie, wielki i potężny wodzu, zaraportował, — jest to mężczyzna w ubraniu rosyjskim i kobieta. Wysiedli już i prowadzą ich tutaj.
— Czego chcą odemnie? Pragną opuścić oblężone miasto? To już zapóźno! — rzekł Kara Mustafa. — Choćby to byli Rosyanie nic mnie to nie obchodzi! Bawili tak długo w mieście, mogą w niem pozostać. Oznajmij im to!
Oficer wyszedł, ale natychmiast powrócił i zameldował: — Książę Aminow, pełnomocnik carski, przybył z małżonką i pragnie widzieć się z tobą, wielki i potężny wezyrze!
Twarz Kara Mustafy przybrała wyraz wyzywającej dumy i zarozumienia.
— Książę Aminow? czego on chce? — zapytał. — Przybywa z Wiednia? Jeżeli chce zawiązać układy o poddanie się miasta, przyjmę go chętnie, ale mu powiem, że nie potrzebuję pośredników! Niech przybędzie sam hrabia Stahremberg ze swoimi doradcami, a poddyktuję im warunki.
— Książę Aminow i jego małżonka! — oznajmił wchodzący oficer, podnosząc kotarę osłaniającą wejście.
Książę i Sassa weszli do namiotu.
Kara Mustafa przyjął ich, siedząc.
Przy nim stali Jagiellona i Pac, a za nimi oficerowie orszaku.
Jagiellona dumnie i złośliwie patrzyła na byłą niewolnicę, której ruchy świadczyły o odzyskaniu wzroku, co było dla Jagiellony przedmiotem największego zdumienia.
— Dziwi mnie, że widzę księcia Aminowa w moim obozie, — rzekł Kara Mustafa, — a jeszcze bardziej dziwi mnie to, że książę przybywasz z Wiednia.
— Nie mam wprawdzie obowiązku tłumaczyć się z tego, — odpowiedział książę Aminow, — ale pragnę, żeby przyczyna mego pobytu w Wiedniu była wiadomą. Małżonka moja poddała się w Wiedniu operacyi okulistycznej i to mnie zatrzymało w oblężonem mieście.
— Jeżeli książę przybywa w zamiarze powrotu do swego kraju, to wszystkie drogi są dla niego otwarte, ponieważ życzeniem mojem jest żyć w pokoju i przyjaźni z carem, — rzekł wielki wezyr.
— Przybywam przedewszystkiem z ciężkiem zażaleniem, — rzekł książę Aminow surowo i z rozdrażnieniem, — straże tureckie pomimo białej chorąggwi strzelały do mojego powozu i tylko szczęśliwemu przypadkowi zawdzięczam, że moja małżonka i ja wyszliśmy cało. Mogłoby to być fatalnęm dla półksiężyca, wielki wezyrze, gdyby która z kul trafiła!...
— Nie mogę za to przyjąć odpowiedzialności, mości książę. W czasach wojennych niepodobna takim rzeczom zapobiedz. Mam jednak nadzieję, że pokój i przyjaźń z carem nie zostaną zakłócone, — odpowiedział Kara Mustafa.
— Moja małżonka przybyła tu w zamiarze ocalenia życia jednemu z więźniów, który znajduje się w ręku swoich Tatarów, wielki wezyrze, — mówił książę dalej, — jest to czerwony Sarafan, o którego uwolnienie zanosi prośbę.
— Pragnąłbym szczerze uczynić zadość życzeniu księżnej, — odparł Kara Mustafa, — ale nie jest to już w mojej mocy. Czerwony Sarafan został ujęty jako szpieg i na śmierć skazany.
— Kto go oskarża o szpiegostwo? — zapytała Sassa.
— Kanclerz Pac! — oświadczył wielki wezyr.
— Teraz ja muszę ci oznajmić, wielki wezyrze, że księżnie, mej małżonce, przyrzekłem uwolnienie czerwonego Sarafana, a Aminow zwykł dotrzymywać słowa! Ponawiam zatem żądanie uwolnienia jeńca.
Szyderczy uśmiech przebiegł twarz Jagiellony. Kanclerz Pac z trudem starał się panować nad sobą.
— Żądanie, mości książę? — zapytał Kara Mustafa, — nie jestem przyzwyczajony do takich wyrazów.
— Jesteś pierwszym sługą sułtana, wielki wezyrze, — rzekł książę Aminow rozdrażniony, — sułtanowi zawdzięczasz swoje stanowisko, inaczej byłbyś pozostał tem, czem byłeś, synu spahisa!
Kara Mustafa zbladł.
Szmer oburzenia dał się słyszeć w namiocie.
— Nie od ciebie żądam jeńca, — mówił książę Aminow bez obawy dalej, — żądam go od twojego pana, i jeżeli odmówisz memu żądaniu, może to mieć nieobliczone następstwa!
— Pozwól odezwać się w tej sprawie łagodniejszemu głosowi kobiety, — rzekła Sassa do małżonka, — lepiej że się dobrocią wszystko zakończy.
I zwracając się do rozgniewanego wielkiego wezyra, dodała:
— Proszę cię, wielki i potężny baszo, abyś mi dał tego jeńca, albo obdarzył go wolnością.
— Nigdy! — zawołał wielki wezyr drżącym głosem, — śmieję się z twojej pogróżki. Moja wola tu decyduje! Nie jestem sługą, ale wodzem, który pragnie unieśmiertelnić swoje imię! Nie zadawaj cie sobie trudu, ażeby zmienić moją wolę! Byłoby to daremnem! Czerwony Sarafan jest szpiegiem i umrze!
— Zdaje mi się, mądry i potężny wielki wezyrze, — rzekł kanclerz Pac, — iż jest to szczególną zarozumiałością ze strony cudzoziemca występować do ciebie z takiem żądaniem.
— Czy człowiek ten jest doradcą wielkiego wezyra? — zapytał książę Aminow pogardliwie, wskazując na Paca, — człowiek ten, to polski kanclerz, Pac, a obok niego stoi wojewodzina Wassalska. Oboje oni zdradzili ojczyznę! Tacy przyjaciele i doradcy winiliby znajdować się w miejscu, w którem znajduje się obecnie ów jeniec.
Pac pochwycił za rękojeść szpady.
Jagiellona wyprostowała się dumnie i rzuciła przeszywającem śmiertelną nienawiścią spojrzeniem na księcia i Sassę.
— Wszystko to są słowa ślepej niewolnicy! — rzekła, odwracając się, — nie warto na to tracić czasu! Chodźmy, kanclerzu!
Pac podał Jagiellonie rękę, ukłonił się wielkiemu wezyrowi i wyszedł z nią z namiotu.
— Kto nędzników znosi przy sobie, ten jest blizkim upadku, — rzekł po ich odejściu książę Aminow, — mam tylko uczucie pogardy dla tych dwojga wyrzutków z własnej ojczyzny.
— Pozwól mi odwołać się do twej wspaniałomyślności i dobroci, Mustafo baszo, — rzekła Sassa do siedzącego ponuro wielkiego wezyra, — mówią o tobie, że słuchasz głosu kobiet... a więc spełń moją prośbę! Okaż się łaskawym i obdarz wolnością Sarafana!
— Księżna chce ocalić szpiega? — zapytał Mustafa szyderczo.
— Czerwony Sarafan niegdyś ocalił mi życie, jest zatem świętym moim obowiązkiem także jemu życie ocalić.
— Czerwony Sarafan umrze nim słońce dzisiaj jeszcze zajdzie, — odpadł wielki wezyr, — jeżeli księżna Aminow chce jego głowy, którą przeznaczyłem dla króla polskiego, to może ją otrzymać!
— Nie dobrze jest, wielki wezyrze, walcząc z jednym, drażnić drugiego przeciwnika, — rzekł książę Aminow, — wypada zawsze zastanowić się nad następstwami podobnego kroku. Jeżeli zaniosę skargę, to wojska mego monarchy wystąpią dla pomszczenia wyrządzonej mi obrazy!
— Czy książę przybyłeś tutaj jako wysłannik cara? — zapytał Kara Mustafa.
— Każde moje żądanie uzna i poprze mój monarcha, wielki wezyrze.
— Muszę się o tem przekonać, — odpowiedział Mustafa, — lubię robić podobne próby!
— Puść czerwonego Sarafana, wysłuchaj mojej prośby, wielki wezyrze, — wstawiała się Sassa.
— Carowi, jeżeli się zapyta, odpowiem, że jeniec, którego książę żądał odemnie, nie należał już do mnie, lecz do kogo innego, — odparł Kara Mustafa.
— Do kogóż więc należał? O! powiedz mi! — prosiła Sassa.
— Do wojewodziny Wassalskiej, która z gniewem opuściła ten namiot, — odpowiedział wielki wezyr.
Sassa ze smutkiem spuściła oczy.
— Wola wielkiego wezyra jest decydującą! — rzekł książę Aminow, — nie dam się podejść! Żądanie moje jest jasne i wyraźne: czerwony Sarafan ma odzyskać wolność! Przykładam wielką wagę do tego żądania, obstaję przy niem i dokażę tego!
— Książę zapomina, że decyzya tutaj zależy tylko odemnie i od wojewodziny.
— Wtrąć lepiej tę zdrajczynię do więzienia, w którem trzymasz czerwonego Sarafana, wielki wezyrze! — zawołał książę Aminow, — powiadam ci, że ona i kanclerz są to dwa węże, które ogrzewasz przy swem łonie na własną zgubę!
— Trzy węże masz przy sobie, wielki wezyrze! Wierz mej przestrodze, Mustafo baszo. Trzecim jest Allaraba, kapłan indyjski, — dodała Sassa. — Po raz ostatni zanoszę do ciebie prośbę, puść czerwonego Sarafana! Nie zabijaj go! Pozwól mi go ocalić!
— Księżna trudzi się daremnie. Wielki wezyr nie cofa swojego wyroku, gdyż ubliżyłby sobie. Szpieg umrze!
— Dosyć Sasso! — rzekł książę Aminow rozkazującym głosem do swej małżonki, — ani słowa więcej! Opuścimy obóz i puścimy się w podróż do cara. Biada, jeżeli czerwony Sarafan umrze! Da to powód do strasznego rozlewu krwi! Wielkie przyczyny wydają wielkie skutki! Odejdźmy!
— Powóz księcia Aminowa może teraz powrócić tylko do Wiednia, nie wolno mu wyjeżdżać poza linie oblężnicze, — rzekł zimno wielki wezyr, — książę przyjechał z Wiednia, powróci zatem do Wiednia.
— Rozumiem cię, wielki wezyrze! Uważasz to za środek odwrócenia grożącego niebezpieczeństwa! — rzekł książę.
— Bynajmniej, mości książę! Nie znasz mnie, jeśli sądzisz, że obawiam się czegokolwiek. Lękam się tylko Ałłaha, — odpowiedział wielki wezyr. — Inna tego przyczyna, że pozwalam przejeżdżać przez mój obóz. Kto widział moje roboty oblężnicze i stanowiska moich wojska, temu nie wolno wyjechać po za linie. Przytem każdy, kto mieszkał w Wiedniu, winien tam pozostać, ażeby nie zmniejszała się ludność, potrzebująca wyżywienia. Tem prędzej miasto się podda! Książę sam przyznasz, że żądania moje są słuszne i sprawiedliwe.
— To się okaże później, wielki wezyrze! — zakończył książę Aminow rozmowę, — następstwa nieuniknione niechaj spadną na głowę tego, co odrzucił moje żądanie! Za czyn ten da mi zadosyć uczynienie albo twój monarcha, albo mój!
Wielki wezyr uśmiechnął się szyderczo.
— Niech będzie co chce, — moja wola tylko rozstrzyga!
— Jeżeli czerwony Sarafan umrze, jeżeli o zachodzie słońca krew jego popłynie, to krew tylko okupić to zdoła. Powiedziałeś przed chwilą, wielki wezyrze, że moja małżonka może otrzymać głowę czerwonego Sarafana, teraz będę dopiero wtedy zadowolony, gdy ja za to otrzymam twoją głowę! Aminow dotrzymuje słowa!
Książę podał rękę swojej małżonce i wyprowadził ją z namiotu. Był nadzwyczaj wzburzony.
Kara Mustafa również miotał się z gniewu i brała go ochota wydać rozkaz zatrzymania, lub zamordowania księcia i jego małżonki.
Poskromił jednak swoją wściekłość i spojrzał tylko za nimi z pogardą, jak gdyby chciał okazać, że lekceważy pogróżki.
Gdy książę Aminow z Sassą wyszedł z namiotu, przystąpił do nich oficer, który miał ich odprowadzić do powozu.
Książę ponuro zamyślony szedł obok swej małżonki, drżącej o życie Sarafana.
Wtem nad jednym z przekopów ukazał się kanclerz Pac, który widocznie czekał w tem miejscu na niego, i teraz jak wściekły tygrys pobiegł ku niemu, wydobywszy szablę z pochwy.
— Broń się! — zawołał chrapliwym głosem, — jeden z nas dwóch musi zginąć!
Książę stanął i dobył szabli.
— Za pozwoleniem, — rzekł oficer turecki, stając przed kanclerzem, — tutaj nie wolno się pojedynkować! Książę i jego małżonka mają się oddalić bez przeszkody.
— Jeżeli tak, to znajdę inną sposobność! — zawołał Pac z gniewem, — czy książę przyjmujesz moje wyzwanie?
— Przyjmuję, — odpowiedział książę.
— Więc spotkamy się wieczorem w dzień pełni tam na polu przed forpocztami, pod starem drzewem.
— Będę pana czekał! — odrzekł książę.
I poszedł z małżonką dalej, a tymczasem kanclerz schował szablę do pochwy i wrócił do swego namiotu.
Tegoż dnia, kiedy to, cośmy powyżej opisali działo się w obozie tureckim, zbliżyli się do placówek dwaj jeźdźcy, którym towarzyszyło kilku niewolników, prowadzących ciężko obładowane konie.
Jeden z oficerów tureckich zastąpił drogę jeźdźcom, których ubranie świadczyło, że byli armeńskimi kupcami.
— Wracajcie! Tędy droga do obozu wielkiego wezyra, — zawołał, — jeżeli wam życie miłe, wracajcie!
— Chcemy się udać właśnie do obozu wielkiego wezyra, — odpowiedział jeden z Armeńczyków, — jesteśmy armeńskimi handlarzami broni i chcemy sprzedać oficerom i janczarom broń bardzo wspaniałą. Wpuść nas do obozu.
— Nie można bez pozwolenia.
Widzisz, że jesteśmy Armeńczykami, — rzekł drugi handlarz, — dlaczegóż nas odpędzasz?
— Nikt nie może wejść do obozu bez pozwolenia baszy dowodzącego placówkami, — odpowiedział oficer.
— Więc idź do niego i powiedz mu, żeśmy przybyli.
— Zostańcie tutaj. Zawołam baszy, — odpowiedział oficer i oddalił się.
Assad i Soliman napotkali pierwszą przeszkodę, spodziewali Się jednak, że niepodobna będzie poznać ich w przebraniu.
Zatrzymali konie i kazali stanąć niewolnikom.
Niebezpieczeństwa dla nich zaczynały się. Jeżeli basza dowodzący placówkami był chciwy, to mógł korzystać z tej okoliczności i przywłaszczyć sobie broń przywiezioną przez armeńskich handlarzy. Gdyby zaś zabrał im ich skrzynki i tłomoki, to znalazłby ukryte w nich skarby, przeznaczone dla Allaraby.
Upłynął kwadrans pełnego obawy oczekiwania.
Nareszcie nadjechał basza z oficerem.
Assad z Solimanem zsiedli z koni, otworzyli jedną skrzynkę i wyjęli z niej wspaniały drogiemi kamieniami wysadzany puginał.
— Oto są dwaj Armeńczycy, baszo, — rzekł oficer.
— Składamy ten puginał u twoich stóp, wielki baszo. Przeznaczyliśmy go dla ciebie i prosimy, żebyś go chciał przyjąć łaskawie, — rzekł Assad do baszy, który poważnie mierzył ich obu wzrokiem.
Ta chwila miała rozstrzygać o wszystkiem.
Gdyby basza poznał przebranych, byliby zgubieni.
Była to zuchwała próba.
Niebezpieczeństwo jednak przeminęło szczęśliwie.
Basza nie poznał dwóch Armeńczyków.
— Chcecie iść do obozu sprzedawać broń, — rzekł obejrzawszy podarowany sztylet i natknąwszy go za pas, — czynię dla was wyjątek i dozwalam wam udać się do obozu. Nikt wam dalej nie będzie stawiał przeszkody.
Assad i Soliman ujrzeli się na pierwszym stopniu do swego celu. Niebezpieczeństwo przeminęło. Mogli być śmieli.
Wpuszczono ich do obozu.
Dosiedli koni, aby pojechać dalej i rozkazali swoim niewolnikom postępować tuż za sobą.
Basza oddalił się a oficer, który także otrzymał podarunek, towarzyszył dwom handlarzom aż do właściwego obozu.
Tutaj, gdy rozeszła się wieść o przybyciu dwóch Armeńczyków handlarzy broni, przyszło do nich kilku janczarów, synów bogatych mieszkańców Stambułu, którzy pragnęli powiększyć swoją zbrojownię. Zgłosiło się także kilku oficerów, tak że Assad i Soliman byli zmuszeni zsiąść z koni i zanieść do przekopu jedną skrzynkę.
Janczarowie i oficerzy rzucili się na broń, wyrywali ją sobie, oglądali i oceniali.
Sztuka po sztuce przechodziła z rąk do rąk aż skrzynka wypróżniła się zupełnie.
Janczarom nie wystarczało to jeszcze i tłoczyli się do niewolników, żądając otworzenia innych skrzynek.
Wtedy Assad oparł się temu stanowczo, obawiał się bowiem, żeby się nie wydało, iż mieli z sobą drogie kamienie i złoto. Mogli wprawdzie powiedzieć, że te skarby należały do nich, ale w takim razie nie byliby bezpiecznymi od rabunku ze strony oficerów i janczarów.
— Stójcie! — przedewszystkiem musimy sprzedać to, co jest w tej skrzynce, potem przyjdzie kolej na inne!
— Kiedy nam się tamta broń nie podoba, — mówiono.
— To znajdą się na nią inni kupcy, — odpowiedział Soliman.
— Nie róbcież sobie ceremonii z tymi oszustami Armeńczykami, — zawołał jeden z oficerów, — cóż to, czy mamy ich się pytać o pozwolenie, żeby nam pokazali inną broń?
Na te słowa kilku janczarów postąpiło ku koniom.
Assad basza zrozumiał zaraz niebezpieczeństwo, znał bowiem doskonale janczarów, wydobył zatem szablę i zastawił sobą konie.
— Widzicie Armeńczyka! — wołano, — opiera nam się i grozi!
— Bronię mojej własności i przysięgam wam na brodę Proroka, że nikt z innych skrzynek nic nie dostanie! — zawołał Assad.
Nie mylił się w przewidywaniu skutku tych słów.
Janczarowie i oficerzy zwrócili się napowrót do Solimana, i rozpoczęli targi o broń już rozpakowane, z której w krotce kilka sztuk nabyto, poczem spakowano napowrót broń pozostałą i janczarowie rozeszli się.
Dwom baszom niewiele zależało na rozprzedaży. Szło im głównie o to, aby mogli się dostać do indyjskiego kapłana.
Gdy dwaj baszowie pozostali w przekopie sami z towarzyszącemi im niewolnikami, zaczęli się naradzać z sobą i postanowili, że Soliman pozostanie przy koniach, a Assad uda się do Allaraby.
Tymczasem lotem błyskawicy rozeszła się po obozie wieść o przybyciu dwóch Armeńczyków handlarzy broni i zewsząd zaczęli się schodzić amatorowie i nabywcy.
Wskutek tego Assad dla ochrony ukrytych skarbów musiał pozostać przy Solimanie. Kazał on broń ze skrzynek i tłomoków wyładować i rozłożyć na odpowiedniem miejscu w przekopie przestrzegać, żeby niewolnicy nie spostrzegli ukrytych na dnie skrzyń drogich kamieni i złota.
Nabywcy tłoczyli się do rozłożonej na pokaz broni i oglądali ją, targowali się o szable i noże. Soliman i Assad mieli bardzo wiele zajęcia na odpowiadanie wszystkim.
Większą część broni rozkupiono prędko i wkrótce, tylko bardzo mały zapas pozostał.
Ponieważ ciągle przybywali nowi nabywcy, powstało zatem wkrótce niezadowolenie, że nie było większego zapasu broni. Żołnierze musieli odchodzić z niczem, gdyż handlarzom armeńskim pozostało tylko kilka sztuk, które nie znalazły amatora.
Powoli uspokoiło się w przekopie.
Assad i Soliman pozostawili jeszcze pozostałe sztuki do oglądania. Było to dla nich rzeczą podrzędną, zabrali jednak znaczną sumę.
Nadeszła chwila działania.
Soliman pozostał w przekopie przy nierozprzedanej broni i skrzyniach. Assad zaś udał się do wspólnego namiotu indyjskiego kapłana.
Timur, służący Allaraby, wyszedł naprzeciw armeńskiego handlarza i spojrzał nań badawczo, ze zdziwieniem.
— Zaprowadź mnie do swego pana, — rzekł Assad, — przynoszę mu ważną wiadomość z dalekiego wschodu.
To mówiąc Assad, dał Timurowi pięknie wyrobiony sztylet.
Oczy Timura błysnęły. Wziął broń do ręki i przypatrywał się jej z zadowoleniem.
— Daruję ci ten sztylet, — rzekł Assad.
Timur został tym sposobem pozyskany dla Armeńczyka. Poszedł do pokoju swego pana, i powrócił natychmiast, ażeby wprowadzić doń Assada.
Allaraba w białej sukni siedział na kosztownym dywanie i patrzył na wchodzącego chytrym, przenikliwym wzrokiem.
— Kto jesteś i co masz donieść? — zapytał.
— Słowa moje są przeznaczone tylko dla twoich uszu, — odrzekł Assad.
Alaraba gestem rozkazał Timurbwi oddalić się.
— Jesteśmy sami Armeńczyku, — rzekł po jego odejściu.
— Czy nikogo podsłuchującego nie ma w bliskości?
— Doniesienie twoje musi być ważne lub niebezpieczne, inaczej nie zadawałbyś mi tego pytania, — odpowiedział Allaraba, ciekawy jestem co mi powiesz, mów bez wahania, Armeńczyku, nikt nas tu nie słucha i nie przeszkadza nam. Cokolwiek byś powiedział, nikt oprócz mnie słyszeć nie będzie.
— Przybywam do ciebie z polecenia pewnego baszy, którego nazwisko później ci wymienię, kapłanie, — zaczął Assad, — basza ten przysyła mnie do ciebie z zapytaniem.
— Jakież to pytanie?
— Czyś przywiązany sercam do wielkiego wezyra, Kara Mustafy?
Allaraba spojrzał na Assada. Oczy jego zapałały. Domyślił się, że szło tu rzeczywiście o rzecz ważną. Czarnobroda twarz jego wyrażała zaciekawienie.
— Co znaczy to pytanie, Armeńczyku? — zapytał.
— Decyduje ono o wszystkiem, kapłanie! — mówił Assad dalej — jeżeliś sercem przywiązany do Kara Mustafy, w takim razie misya moja chybiona. Jeżeli się go trzymasz tylko przez ambicyę, ażeby się przy nim zbogacić, to mogę ci w imieniu innego baszy przyrzec większe bogactwa.
— Czy dobrze cię rozumiem? Chcesz mnie uzyskać dla twego baszy? — zapytał Allaraba.
— Przypuść kapłanie, że Kara Mustafa baszę rozdrażnił, upokorzył, strącił z zajmowanego stanowiska. Basza chciałby się pomścić ponieważ wie, że rady twoje kierują krokami wielkiego wezyra, przysyła mnie do ciebie, ażebym ci ofiarował wielkie skarby za to, żebyś się odwrócił od Kara Mustafy, żebyś memu baszy dopomógł do zemsty, do ukarania wielkiego wezyra.
— Twoja propozycya potrzebuje namysłu, Armeńczyku! któryż basza cię przysyła? — zapytał Allaraba.
— Nazwisko dowiesz się dopiero, gdy układ nasz będzie zawarty, kapłanie. Wszystko spoczywa w twoich rękach. Skarby są tutaj blisko i oczekują na ciebie. Jeżeli przyjmiesz moją propozycyę, otrzymasz je.
— A cóż miałbym za to zrobić, Armeńczyku?
— Nic więcej, tylko opuścić Kara Mustafę!
— I wydać go twojemu baszy... nieprawdaż?
— Rozumiesz moją propozycyę, kapłanie, od ciebie teraz zaieży, co postanowisz. Ile czasu potrzebujesz do namysłu?
— Do jutra, Armeńczyku.
— Dobrze! Jutro więc przyjdę po odpowiedź, — zakończył Assad prowadzoną półgłosem rozmowę, — spodziewam się, że będzie dla mnie pożądaną, a dla ciebie korzystną, i że skarby, które przywiozłem, znajdą pana.
Assad wyszedł z namiotu.
Indyjski kapłan spojrzał za nim ponuro błyszczącymi oczyma.
— Jesteś w mych rękach! — szepnął — słowo rzeknę, a zostaniesz więźniem. Skarby i tak mógłbym zabrać. Zdaje mi się, że znam twojego baszę, Armeńczyku. Padyszach cię przysyła. Allaraba cel swój osiągnął, stał się potęgą. Sułtan i wielki wezyr współubiegają się o jego względy. W moich rękach spoczywa decyzya, i zdradzę cię, wydam rozgniewanemu sułtanowi, śmierć twoja pewna. Spodziewać się po tobie nie mogę wiele. Dopiero gdy cię wyniosę na tron sułtański, możesz być pożyteczny i będę mógł zbogacić się tak jak pragnę. Trzeba się zdecydować. Do jutra mam czas do namysłu. Rozważę, po której stronie większe są dla mnie korzyści.
Tymczasem Assad, wyszedłszy z namiotu kapłana, powracał ku przekopowi, w którym postawił Solimana i niewolników z końmi.
Nagle w niejakiem oddaleniu ujrzał kilka osób, które go żywo, zajęły.
Mężczyzna w rosyjskiej odzieży i kobieta stali na drodze prowadzącej przez obóz.
Jak się tam dostali?
W niejakiem od nich oddaleniu, spostrzegł Assad trzech jeźdźców z chrześcijańskiego wojska, z których jeden trzymał białą chorągiew. Obejrzawszy się Assad, zauważył oficera tureckiego, który zarządzał przyprowadzenie powozu dla cudzoziemców.
Zbliżył się do nich.
Nagle w brodatym cudzoziemcu, który prowadził kobietę w części osłoniętą welonem, poznał księcia Aminowa, któremu był dodany do przybocznej służby, gdy książę przed niejakim czasem bawił w Stambule jako poseł.
Zdziwienie jego było tak wielkie, że zdradził się z niem i stanął na chwilę.
Zwróciło to na niego uwagę księcia Aminowa. Książę drgnął... poznał baszę przebranego za Armeńczyka handlującego bronią.
Co znaczyło to przebranie?
Książę domyślił się tego odrazu. Assad został strącony ze swego stanowiska przez Kara Mustafę i bawił w obozie przebrany, aby się pomścić.
Nagły blask zajaśniał we wzroku księcia, który przystąpił natychmiast do handlarza broni.
— Assadzie baszo, poznaję cię! — szepnął.
— Życie moje jest w twoich rękach, panie, — odpowiedział Assad również cicho.
— Nikt nic odemnie się nie dowie, ale żądam od ciebie usługi.
— Wiesz żem ci zawsze chętnie służył panie. Mów czego żądasz?
— Czerwony Sarafan jest tu w obozie.
— Czerwony Sarafan jest tutaj?
— W namiocie wojewodziny Wassalskiej.
— Uwięziony? To sprowadzi klęskę na wojsko!
— Nietylko jest uwięziony, ale już skazany. O zachodzie słońca ma być straconym. Przybyłem tutaj, aby go ocalić, ale nie powiodło mi się. Ocal go ty, baszo, a możesz być pewnym mojej wdzięczności i nagrody. Wróć mu wolność, lecz dziś jeszcze, za dnia. Jutro już byłoby za późno.
— Ciężkie to zadanie, mości książę, gdyż podczas dnia żołnierze mogą widzieć wszystko, — odpowiedział Assad, — a przytem musi być strzeżony.
— Wojewodzina Wassalska strzeże go.
— Czasu mało, książę panie.
— Po zachodzie słońca już byłoby zapóźno.
— Dobrze! mam sposób! — zawołał nagle Assad stłumionym głosem, — ocalę czerwonego Sarafana. Ale cicho, nadchodzi oficer z powozem.
Armeńczyk oddalił się.
Oficer sprowadził powóz na drogę przechodzącą przez obóz.
Trzej jeźdźcy pojechali naprzód. Biała chorągiew powiewała w powietrzu.
Tym razem placówki i warty nie strzelały do powozu, który wyjeżdżał drogą odgraniczoną wysokim płotem drewnianym, tak że wyjeżdżający nie mogli widzieć robót oblężniczych tureckich.
Wkrótce potem dojechali do placówek wewnętrznych, a następnie powóz pojechał drogą przez pole dzielące oblężonych od oblegających. Trzej jeźdźcy jechali naprzód.
Niezadługo przybyli do wałów miasta i zostali do niego wpuszczeni.
Armeńczyk handlujący bronią; znajdował się w strasznem niebezpieczeństwie, gdy go poznał książę Aminow, gdyby bowiem zwierzył się z tem tureckiemu oficerowi, Assad byłby zgubiony.
Jednakże nietylko przyrzeczenie dane księciu, który go nie zdradził, że ocali czerwonego Sarafana, skłaniało go do dotrzymania danego słowa. Powodowała nim inna jeszcze okoliczność, to jest przesądne przekonanie, że armia turecka będzie zgubioną, jeżeli czerwony Sarafan zostanie pozbawionym życia przez Kara Mustafę.
Ażeby przeszkodzić wykonaniu wyroku o zachodzie słońca, trzeba było zrobić coś nadzwyczajnego. Zdaniem Assada jeden tylko człowiek mógł tego dokonać.
Człowiekiem tym był kapłan indyjski.
— Nim Assad zdążył rozmówić się z Solimanem, słońce już posunęło się tak daleko, że czasu do stracenia nie było. Powrócił zatem raz jeszcze do namiotu Allaraby i kazał Tnnurowi, żeby go wprowadził do indyjskiego kapłana, który spoczywał na sofie otoczony bajaderami, powiewającemi nań za pomocą wachlarzy.
Wyglądał on w tej chwili prawdziwie jak wschodni władca.
Spostrzegłszy Armeńczyka podniósł się nieco.
Przychodzisz zawcześnie, — rzekł, — do jutra zastrzegłem sobie czas do namysłu. Czyliż nie pamiętasz naszej umowy?
— Pamiętam ją kapłanie! Przychodzę do ciebie w innym celu, — odpodział Assad, — odpraw te dziewczęta. Muszę zakłócić twój spokój na kilka minut. Zniewala mnie do tego konieczność.
Allaraba uczynił zadość temu żądaniu, tancerki wyszły z namiotu.
— Zbliż się Armeńczyku, — rzekł Allaraba, — znam twojego baszę! Jutro, w nocy zawrę układ z tobą.
— Błogosławię twoje postanowienie, kapłanie, nie będziesz go żałował, nagroda jest wielka! Dajże mi teraz dowód, że zgadzasz się na moją propozycyę! Czerwony Sarafan znajduje się w obozie...
— Czerwony Sarafan? widmo wojny? jest w obozie polskiej księżny.
— Aż nadto wiadomo ci zapewne, że Kara Mustafa wydał na niego wyrok śmierci.
— Który ma być wykonanym dziś o zachodzie słońca, Armeńczyku!
— Do tego przyjść niepowinno!
— Jakto... bronisz tego hultaja, który ma być śmiercią ukarany za szpiegostwo?Już zapóźno! wyrok zapadł!
— A jednak trzeba koniecznie go ocalić! — Tego nikt dokazać nie zdoła!
— Ty możesz tego dokonać, kapłanie! Masz do tego dosyć potęgi! Na tobie plan mój oparłem, i wiem, że mi pomożesz!
— Jakiż to plan?
— Kara Mustafa słucha twoich rad i wykonywa twoją wolę!
— Zdaje mi się, że znasz dobrze wielkiego wezyra, Armeńczyku.
— Idź więc do Kara Mustafy i powiedz, że dziś wieczorem egzekucya odbyć się nie może! Masz słuszność, że wielki wezyr nie cofnie wyroku, ale odłoży jego wykonanie! Powiedz mu, że dziś wieczorem krew przelewaną być nie powinna!
— A ty tej nocy ocalisz czerwonego Sarafana?
— Resztę mnie pozostaw, kapłanie. Nocy jutrzejszej zejdziemy się dla zawarcia naszej umowy, a tej nocy będę miał czas na wykonanie mego planu!
— Ty nie jesteś kupcem, Armeńczykiem! — rzekł nagle Allaraba, — mowa twoja ma akcent armeński i odzież twoja jest armeńską, ale się pod tem ukrywa kto inny.
— I otem się dowiesz, gdy będziesz naszym, kapłanie! Ale pierwszy dowód musisz dać dzisiaj! Nie ma chwili do stracenia!
— Plan twój jest dobry, przyjmuję go! — odrzekł Allaraba, — czerwony Sarafan nie będzie dziś wieczorem stracony!
— Dobrze dziękuje ci!
— Bądź jednak ostrożny! — mówił Allaraba dalej, — masz niebezpiecznych przeciwników w obozie.
— Czy myślisz o polskiej księżnie?
— W jej mocy znajduje się czerwony Sarafan! Strzeż się jej! Jest przebiegła i oko ma bystre! Niezręczność twoja mogłaby mnie zgubić! Wprawdzie nie obawiam się jej, ale gdy czerwony Sarafan zniknie w nocy, mogłaby powziąć podejrzenie, a niechciałbym z nią zrywać.
— Jeżeli zerwiesz z Mustafą, musisz i z nią zerwać, kapłanie, — odpowiedział Assad basza, — czy dotrzymasz przyrzeczenia?
— Egzekucya zostanie odłożona!
— Bądź pewnym mej wdzięczności! — dodał Assad, — ale cicho ktoś nadchodzi...
Timur wszedł do pokoju.
— Kanclerz Pac! — rzekł.
— Nie spóźnij się, — szepnął jeszcze Assad, — słońce pochyla się ku zachodowi.
Zaraz po wyjściu Assada Pac niecierpliwie wszedł do namiotu.
— Przychodzisz do mnie? Chwile moje są policzone, kanclerzu, — rzekł Allaraba powstawszy, — ważna sprawa, obowiązek, którego dokonania odłożyć nie mogę, powołuje mnie do wielkiego wezyra.
— Chciałem się tylko o coś zapytać, kapłanie, a następnie poszlibyśmy razem przypatrzeć się egzekucyi czerwonego Sarafana, — odpowiedział Pac. — Z wielkim wezyrem możesz rozmówić się na miejscu egzekucyi, gdyż wiem, że postanowił być na niej obecnym! Słuchaj mnie! Przybywam, aby otrzymać od ciebie ważną wiadomość! Umiesz czytać w przyszłości słowa twoje zawsze się sprawdzały! Odpowiedz mi nas pytanie, które mnie ciągle zajmuje i które mnie tu sprowadza.
— Powiedz o co idzie, kanclerzu! — rzekł Allaraba zniecierpliwiony.
— Wieczorem podczas pełni mam się spotkać na polu przedmiejskiem z księciem Aminowem. Staniemy z sobą do walki. Czy możesz mi przepowiedzieć, który z nas zginie w tym pojedynku?
— Oto moja odpowiedź, kanclerzu! Zginie ten, który przedtem będzie mówił z kobietą, — odpowiedział Allaraba. Sądzisz, że będziesz się mógł tego ustrzedz i uniknąć rozmowy? Nie wierz temu? Wszystko jest zapisane w księgach przeznaczeń.
— Dziękuję ci za przepowiednię, kapłanie! Nie lękaj się o moje życie! Wiem, że ja nie zginę, tylko książę!
Gdy kanclerz po tych słowach oddalił się, szatański uśmiech przebiegł przeżytą twarz indyjskiego kapłana.
— Głupcze, — szepnął — wiem, że teraz uczynisz wszystko ażeby nie rozmawiać z kobietą! Tym sposobem nie możesz mi zaszkodzić! Teraz chodźmy do Kara Mustafy! Jesteś w moich rękach wielki wezyrze, ale nie przeczuwasz, że mam już moc nad tobą i nad twem życiem! Możesz jeszcze życie swoje i stanowisko okupić, jeżeli się wyrzeczesz chciwości i skąpstwa! Za chwilę rozstrzygnie się wszystko!
Kazał Timurowi podać turban, włożył go i wyszedł z namiotu.
Udał się do wielkiego i wspaniałego namiotu wielkiego wezyra, a że miał zawsze do niego wolny przystęp, wszedł więc bez przeszkody do pokoju Kara Mustafy.
Godzina zachodu słońca zbliżała się.
— Cóż cię sprowadza o tej porze? zapytał wielki wezyr zdziwiony.
— Czy nie w porę przychodzę, wielki i potężny baszo? — odpowiedział Allaraba z chytrem spojrzeniem, ponieważ wiedział że ten, który w tej chwili niechętnie go przyjmował, był w jego mocy, chociaż on musiał doń pochlebnie przemawiać, — tej nocy badałem gwiazdy i dowiedziałem się rzeczy, których przed tobą ukrywać nie mogę.
— Cóż to takiego kapłanie? — zapytał wielki wezyr.
— Groźne niebezpieczeństwo zawisło nad twoją głową. Nie zdołałem go dokładnie rozpoznawać, zdawało mi się, jakby nadciągało z dwóch stron, — mówił Allaraba, — jedno przecież było wyraźnie napisano: że to niebezpieczeństwo jeszcze odwróconem być może!
— Jakież niebezpieczeństwo mogłoby mi jeszcze grozić, skoro jestem tak bliskim celu, kapłanie? Czy sądzisz, że moi nieprzyjaciele mogą mnie zwyciężyć? W to nie uwierzę... potęga moja jest zbyt wielką!
— Będziesz musiał ponieść bardzo wielką ofiarę, mądry i potężny wielki wezyrze, jeżeli chcesz odwrócić to niebezpieczeństwo, — mówił Allaraba dalej, — jeżeli jesteś gotów poświęcić część swoich skarbów, jeżeli oddasz złoto i drogie kamienie...
— Co ci przychodzi do głowy, kapłanie! Skarbów moich pozbywać się nie myślę! — zawołał Kara Mustafa, — owszem mam zamiar pomnożyć je, ponieważ aby dopiąć mego celu, będę potrzebował niezmiernych bogactw i spodziewam się znaleźć je w Wiedniu!
Allaraba spojrzał ponuro... przewidywania jego sprawdzały się.
— Więc taka twoja decyzya, potężny baszo, rzekł, — decyzya nieodwołalna.
— Myślę powiększyć moje skarby a nie uszczuplać je, kapłanie! Tę odpowiedź daj swoim bogom!
— Mówiąc to Kara Mustafa, wydał na siebie wyrok! Allaraba zdecydował się ostatecznie.
— Jeszcze jedną wiadomość dla ciebie wyczytałem z gwiazd, wielki i potężny baszo, — mówił kapłan indyjski dalej, — wiadomość ważną, którą polecam twej decyzyi! Masz zamiar dziś wieczorem o zachodzie słońca przelać krew. Byłoby to obrazą bóstwa Kamy, którego uroczystości rozpoczynają się! Spieszę tu ostrzedz cię, ażebyś nie drażnił Kamy! Jeżeli każesz dzisiaj wieczorem stracić czerwonego Sarafana, to krew jego, spadnie na twoje wojsko i każdą jej kroplę życiem przypłaci!
— Mam dosyć ludzi, kapłanie!
— Tak, mądry i potężny baszo! Ale pomyśl, że porażka mogłaby zniweczyć wszystkie twe plany!
— Chcesz odroczenia egzekucyi! To niepodobna, kapłanie! Kara Mustafa nie powinien cofać ani zmieniać swojego słowa!
— Odkądże to potężny basza nie słucha już moich rad? — zapytał Allaraba dumnie i groźnie, — któż to wielkiemu baszy towarzyszył wszędzie i uczynił go jeszcze większym przez swoje rady! Jeżeli basza odwróci się odemnie, to szczęście odwróci się od niego!
— Masz słuszność, kapłanie! Zawdzięczam ci wiele! — ugiął się Kara Mustafa, — nie mam zamiaru zamykać licha na twe rady! Znasz mój plan, wiesz, że muszę zwyciężyć, zdobyć Wiedeń, ażebym mógł dopiąć celu! Gdy zatknę chorągiew Proroka na murach chrześcijańskiego miasta, gdy moim żołnierzom dam sposobność do bogatego łupu, będę mógł przyjąć godność kalifa i na czele wojsk zwycięzkich wkroczyć do Stambułu, ażeby strącić z tronu słabego, bezradnego sułtana. Musisz mi wtem dopomódz swemi radami, kapłanie. Mówię to otwarcie, żeś ty mi poddał ten plan, dla tego nie chcę teraz zamykać ucha na twe rady! Żądasz żebym poświęcił moje bogactwa, na to jednak odpowiedzieć muszę, że zadaniem mojem jest mnożyć je a nie uszczuplać! Co innego z drugiem żądaniem. Tyczy się ono czerwonego Sarafana! Śmierć jego jest postanowiona! Wyroku cofnąć nie mogę, ale odłożę jego wykonanie, skoro tego żądasz odemnie.
— Dziś wieczorem nie powinieneś przelewać krwi, wielki i potężny baszo, — rzekł Allaraba, — nie waż się lekceważyć tej przestrogi, gdyż przypłaciłbyś to największem nieszczęściem!
— Dobrze pójdę za twoją radą, — odpowiedział wielki wezyr.
— Czas to uczynić! słońce zachodzi! rzekł Allaraba.
— Przykro mi cofać mój rozkaz, kapłanie!
— Całe wojsko pod tym względem pochwali twe postanowienie!
— Chociażby wszyscy byli temu przeciwni, moja wola więcej znaczy!
— Lubię słyszeć z ust swoich takie słowa, wielki i potężny baszo! Ale poddaj się woli zapisanej w gwiazdach, w takim tylko razie możesz najwyższy cel osiągnąć, — odpowiedział Allaraba.
— Egzekucya ma być odroczoną! — zawołał Kara Mustafa.
— Komu dajesz ten rozkaz w ostatniej chwili, wielki i potężny baszo?
— Tobie! Idź i uczyń co rozkazałem!
— Jeżeli już nie zapóźno! — rzekł Allaraba, — kaci twoi są punktualni! Słońce zachodzi! Śpieszę wykonać twój rozkaz!
Kapłan indyjski wyszedł spiesznie z namiotu.
Czerwony Sarafan znajdował się w namiocie wojewodziny, gdzie pilnowali go jego słudzy.
Zaprowadzono go do przedziału, w którym była tylko rozesłana na ziemi skóra, aby mógł się na niej położyć.
Służba litowała się nad biedakiem i przynosiła mu jeść i pić.
Powoli w jego umyśle zaczynało się tworzyć pewne wyobrażenie, które w nocy poprzedzającej egzekucyę przybrało określone formy. Miotał nim największy gniew przeciwko tej, która trzymała go uwięzionego, do której w ciągu dnia został zaprowadzony i która następnie przyszła do niego, aby mu zadawać pytania. Instynkt mu kazał nienawidzieć Jagiellony. W duszy jego rodziło się uczucie, które mu mówiło, że ta kobieta już dawniej i teraz ponownie czyhała na jego śmierć.
Uczucie to było jednak dotąd niepewne. Czerwony Sarafan nie domyślał się, że ta, co go więziła, była jego matką wyrodną, nienawidząc jej szedł tylko za ślepym popędem swego instynktu.
Gdy noc ciemna zapadła, zerwał się ze swojego posłania.
Można było słyszeć wyraźnie dzikie zgrzytanie jego zębów. Wzrok jego był błędny, pięści zaciśnięte kurczowo. Gotów był w tej chwili ze ślepa wściekłością rzucić się na tę, której nienawidził. Biada Jagiellonie, gdyby w tej chwili ukazała się przed nim... byłaby poniosła karę z ręki własnego syna.
Obmacał rękami pas... nie znalazł za nim żadnej broni.
Powiększało to jeszcze bardziej jego wściekłość. Pobiegł ku wyjściu.
Tutaj czuwali słudzy Jagiellony i pochwycili go z krzykiem.
— Chce uciekać! Związać go! zabić! — wołali.
Słudzy łatwo pokonali więźnia i skrępowali mu ręce na plecach.
Leżał więc znowu na skórze w ponurej zadumie. Nareszcie nad ranem zasnął.
Tymczasem z zarządzenia wielkiego wezyra żołnierz Murzyn, herkulesowej postawy, który już nieraz pełnił obowiązki kata, przyprowadzony został do oficera, mającego kierować egzekucyą czerwonego Sarafana.
Negr ten, pochodzący z afrykańskich części wielkiego państwa ottomańskiego, był nagi, opasany tylko kolorową chustką około bioder przepiętą pasem w połowie ciała. Za pasem miał zatkniętych kilka sztuk broni. Potężna postać Murzyna czyniła go nadzwyczaj odpowiednim do jego okropnego urzędu, który mu powierzono. Rysy jego dzikie i zwierzęce świadczyły, że był zdolnym wykonać z zimną krwią najokropniejsze zlecenie.
— Gdy słońce, które weszło, będzie zachodziło dziś wieczorem, spełnisz na placu wśród obozu wyrok śmierci na ujętym szpiegu, — mówił do niego oficer — zetniesz mu głowę jednem cięciem tak aby wszyscy patrzący pochwalili twoją zręczność i żebyś otrzymał nadgrodę.
Murzyn zrobił grymas zadowolenia. Białe jego zęby ukazały się z pomiędzy grubych czerwonych warg.
— Miej w pogotowiu długą, zaostrzoną u góry tykę, — mówił oficer dalej, — na tej tyce zatkniesz następnie głowę szpiega, ażeby ją odesłać w odpowiedzi temu który go przysłał.
Negr skinął głową na znak, że zrozumiał słowa oficera. Następnie dał giestem do zrozumienia, że chce się jeszcze o coś zapytać i że prosi oficera, ażeby poszedł za nim. Wymówił przytem kilka wyrazów w swoim języku, którego oficer nie znał, Murzyn zaś nie umiał mówić po turecku, ale rozumiał dosyć dokładnie wydawane tym językiem rozkazy.
Oficer poszedł. Murzyn zaprowadził go na miejsce położone pomiędzy dwoma przekopami, gdzie znajdował się pień ściętego drzewa, mający około dwóch stóp wysokości. Dokoła było wolne miejsce.
Czarny kat wskazał pień i zrobił charakterystyczny znak na szyi, jak gdyby mówił, że na tym pniu utnie głowę więźniowi.
— Dobrze, rzekł oficer, — zgadzam się na to, miejsce jest dobre. Przygotuj się. Zaraz o zachodzie słońca masz wykonać swoją robotę.
Zarządzenie było wydane.
Z szybkością błyskawicy rozeszła się po całym obozie wieść, że czerwony Sarafan o zachodzie słońca ma być przez czarnego kata straconym.
Starzy żołnierze sposępnieli, młodzi także okazywali niepokój.
— Nie wyjdzie to na dobre, — mówili, — jeżeli czerwony Sarafan umrze, wszyscy zginiemy!
— Czyliż ostatnia nasza porażka nie była najlepszym dowodem, że czerwonego Sarafana więzić nie trzeba? — rzekł jeden z żołnierzy.
— To nas zgubi!
— To sprowadzi na nas nieszczęście!
— A któż nastawał, żeby go stracono? Cudzoziemcy? Psy chrześcijańskie!
— Chcą nas zgubić?
— Czychają na naszą zgubę, chociaż są w naszym obozie!
— Cóż na to mówią janczary?
— Czyż oni o tem myślą? Co ich to obchodzi?
— Czerwony Sarafan nie powinien zginąć!
— A któż temu przeszkodzi? Czy niewidzicie tam czarnego kata? Już czyści pałasz, którym ma wykonać wyrok!
Murzyn rzeczywiście klęcząc przy wielkiej gładkiej skale ostrzył o nią szablę połyskującą w słońcu nucąc przy tem monotonną dziką piosenkę.
Przekonawszy się, że szabla była dość ostra, wyczyścił ją kawałkiem skóry i udał się do pnia.
Tam szerokim nożem zaczął równać powierzchnię pnia i robić wyżłobienie na szyję skazanego. Podczas tej czynności jadł chleb kukurudziany, zakąszając kawałkiem surowego mięsa.
Słońce powoli zbliżało się ku poziomowi.
Nadeszła oznaczona godzina egzekucyi.
— Kanclerz Pac wyszedł do Jagiellony, ażeby się z nią razem udać na miejsce egzekucyi. Współczucia i miłości nie było w duszy tej kobiety ani śladu. Natura widocznie uczyniła ją wyjątkiem. Tylko zewnętrznie podobną ona była do ludzi, powierzchowność jej była porywająco piękna, lecz dusza była wyrodkiem z piekła. Zwierzę nawet kocha swe młode i broni ich.
Jagiellona pragnęła widzieć, jak ten, któremu niegdyś dała życie, będzie je oddawał pod ciosem czarnego kata.
Z jego zgonem była wolną od wspomnienia tego, co niegdyś zaszło; nadaremnie szukanoby jej syna.
Oficerowi, którzy mieli być obecni wykonaniu wyroku zebrali się w miejscu oznaczonem.
Oddział czarnych żołnierzy z pułki! do którego kat należy udał się przez obóz do namiotu Jagiellony.
Wojewodzina i kanclerz wyszli z niego właśnie, aby się udać na miejsce egzekucyi, gdzie spodziewali się ujrzeć także wielkiego wezyra i jego orszak.
Kat i kierujący egzekucyą oficer, wzięli od służących czerwonego Sarafana, który miał ręce związane w tyle.
Patrzył on na czarnych żołnierzy, na oficera i na kata, który niósł w ręku obnażoną szablę.
W pierwszej chwili zdawał się nie rozumieć o co chodziło. Następnie oczy błysnęły ponuro.
Słońce zachodziło; o tej porze zazwyczaj odbywały się egzekucye. Uderzyło go to i odgadł swoje fatalne położenie.
Nie wyszła jednak z ust jego skarga ani prośba, zdawał się z zimnym spokojem godzić ze swoim losem. Pochylony, ponuro patrząc przed siebie, poszedł za oficerem i czarnym katem na miejsce egzekucyi. Czarni żołnierze otoczyli go, robiąc straszny hałas, mający naśladować muzykę.
Orszak postępował ku placowi, na którym zebrani byli Jagiellona, kanclerz Pac i kilku oficerów. Otaczali oni znajdujący się w środku, przygotowany do egzekucyi pień.
Żołnierze znajdujący się w przekopach, zdawali się nic nie wiedzieć o orszaku, ani widzieć czerwonego Sarafana, gdyż odwrócili się i odmawiali modlitwy z Koranu.
Czarny kat wstrząsający swoją połyskującą w blasku zachodzącego słońca szablą, wyglądał strasznie.
Orszak wkrótce przybył na miejsce.
Czarni żołnierze otoczyli szerokim kołem pień, przy którym kat stanął.
Czerwony Sarafan również zbliżył się do pnia i przypatrywał mu się.
Oficer kierujący egzekucyą rzekł do Murzyna:
— Słyszałeś wyrok! czyń swoją powinność... oddaję ci skazanego!
W tej chwili w jednej stronie placu powstał hałas.
Czarni żołnierze usunęli się na stronę.
Allaraba ukazał się pomiędzy nimi z rękami podniesionemi do góry właśnie w chwili gdy słońce dotykało poziomu.
Ukazanie się indyjskiego kapłana w tej chwili sprawiło wielkie wrażenie.
Miał on na sobie biały kaftan i złotem przetykany turban. Na rękach jego widać było grube złote bransolety. Czarnobroda twarz jego była poważna i groźna, a z oczu tryskał gniew i oburzenie.
— Wstrzymajcie się, rozkazuję w imieniu wielkiego wezyra! — zawołał donośnym głosem.
Jagiellona drgnęła i z żywą niechęcią spojrzała na kapłana.
Czerwony Sarafan patrzył ze zdziwieniem na Allarabę.
Czarny kat także pytająco nań spoglądał.
— Wstrzymajcie się! — powtórzył Allaraba, — dziś wieczór krew przelaną być nie może!
Oficer kierujący egzekucyą stał zdumiony.
Co znaczyła ta zwłoka?
— Przynoszę ci rozkaz wielkiego wezyra, ażebyś dziś wieczór zaniechał egzekucyi, — zawołał Allaraba do oficera.
Jagiellona blada i rozgniewana postąpiła kilka kroków.
— Co to znaczy kapłanie? — zapytała.
Allaraba przystąpił do czerwonego Sarafana, położył rękę na jego ramieniu i rzekł donośnie.
— Nie tykaj go Murzynie! Precz z tą szablą! Dzisiaj wieczorem krew płynąć nie powinna.
To powiedziawszy kapłan rozciął więzy czerwonego Sarafana.
— Co czynisz? — zapytała Jagiellona, nie mogąc dłużej panować nad swym gniewem, — przekraczasz swą władzę, kapłanie!
— Działam w imieniu naszego pana, wielkiego wezyra! — odpowiedział Allaraba.
— Możesz wstrzymać wykonanie wyroku, kapłanie, ale nie możesz dawać wolności! — rzekła Jagiellona. — Jeniec ten jest moją własnością! Nie zrzekam się moich praw!
Czerwony Sarafan, który słyszał te słowa, pochylił się, jak gdyby się szykował do skoku i napaści. Wzrok jego pełen nienawiści wlepiony był w Jagiellonę, która stała dumna, wyprostowana z marmurową zimną twarzą. Patrzyła ona groźnie na indyjskiego kapłana, jak gdyby chciała w tej chwili wyzwać go do walki, za to, że myślał odebrać jej jeńca.
— Nie wyrzekasz się swoich praw, pani, — rzekł Allaraba, — dobrze więzień jest twoim, ale krew jego dzisiaj przelaną być nie może.
Zaledwie przebrzmiały te słowa, czerwony Sarafan zręcznym skokiem rzucił się do pnia, porwał leżącą na nim szablę i wstrząsnął nią w powietrzu.
Była to straszna chwila.
Sarafan z dzikim śmiechem rzucił się na Jagiellonę.
Szabla błysnęła nad jej głową i byłaby ją ugodziła, gdyby nie to, że oficer przyskoczył do Sarafana i pochwycił go za rękę.
Jagiellona stała przez chwilę jak sparaliżowana. Zdawało się jej, że straszny wyrok ma się spełnić, i że ten, któremu niegdyś dała życie, ma być mścicielem jej zbrodniczych czynów.
Allaraba nie poruszył się nawet, aby przeszkodzić czerwonemu Sarafanowi w spełnieniu jego zamiaru. Oficer wyrwał mu szablę.
— Więzień należy do księżnej pani! — rzekł donośnie.
Jagiellona odzyskała spokój.
— Związać go! — rozkazała.
— Następnie zwróciwszy się do kapłana z trymufującą miną, rzekła:
— On jest mój, kapłanie! nie dostaniesz go! Jeżeli wielki wezyr zmienił zamiary, to ja nie ustąpię! Znasz mnie! Ugiąć się nie dam!
Allaraba spojrzał na nią ponurym, przenikliwym wzrokiem.
Czarni żołnierze związali czerwonego Sarafana.
Słońce zaszło i wieczór zapadł szybko.
Kapłan nic nie odpowiedział.
— Moje zadanie spełnione, — rzekł do oficera, — co ma nastąpić, należy do ciebie.
Oficer rozkazał odprowadzić Sarafana do namiotu jego pani.
Allaraba przeszedł dumnie koło Jagiellony, która sama czuwała nad tem, ażeby Sarafana odprowadzono do jej namiotu i oddano jej służbie.
Wystąpienie Allaraby, przeciwne jego dotychczasowemu postępowaniu, wywarło na Jagiellonie głębokie wrażenie.
Kanclerz Pac odprowadził ją do jej namiotu i zauważył wielkie jej wzburzenie.
— Cóż to się stało z kapłanem? — rzekła do niego Jagiellona, gdy pozostali sami w namiocie, — wyjaśnij mi tę zagadkę, kanclerzu! Nie mogę sobie wytłómaczyć tego, co zaszło! On nas odstępuje, opiera się nam!
— Sądzę pani, że ten kapłan indyjski podobny jest do węża! — odpowiedział kanclerz, — ma on swoje własne, tajemne plany i kto wie czy mu w nich nie zawadzamy.
— Biada mu, gdyby chciał nas opuścić! Musiałby upaść! — szepnęła Jagiellona.
— Niełatwo będzie go strącić, wojewodzino. Wielki wezyr bardzo go ceni!
— Któż to jest ten Allaraba? czy mam ci to mówić kanclerzu? Czy twój wzrok bystry dawno tego nie odgadł? Oszust, który zręcznemi sztuczkami wciąga w swe sieci wielkiego wezyra, ażeby go opanować
Kanclerz Pac obejrzał się lękliwie na wszystkie strony.
— Musimy być ostrożni, wojewodzino, — szepnął stłumionym głosem.
— Widzę że boisz się tego człowieka, kanclerzu, — odparła Jagiellona szyderczo, — czy może wierzysz w jego sztuki i proroctwa? Czy i ciebie otumanił swój end ceremoniami, komedyami i bajaderami? Mnie on nie złudzi! Poznałam go i przeniknęłam! Biada mu jeżeli się poważy krzyżować moje zamiary, zdemaskuję oszusta! Zedrę zeń maskę i wielki wezyr będzie mi wdzięczny!
— Kto wie, czy to nie mylne przypuszczenie wojewodzino, rzekł Pac zamyślony.
— Sadzisz, że lękam się tego kuglarza, który umie wyzyskiwać różne sztuki i tajemnice przyrody? — mówiła Jagiellona dalej, — gdy go strącimy zrewidujemy jego namiot. Znajdziemy tam zwierciadła i inne przyrządy.
— Byłoby lepiej, żeby do tego nie przyszło, wojewodzino, — rzekł Pac, — możemy go jeszcze dla siebie pozyskać! Kto wie co go do dzisiejszego postąpienia skłoniło, co go rozgniewało!
— Dowiem ja się o tem łatwo, kanclerzu!
— Co chcesz uczynić, pani?
— Pójdę do kapłana i spytam go co mamy o nim myśleć!
— Mogłoby to mieć bardzo ważne następstwa, wojewodzino!
— Przedewszystkiem musimy się dowiedzieć, kanclerzu, czego się mamy spodziewać po Allarabie, który tak długo z nami trzymał! Musimy wyjaśnić co go spowodowało do wstrzymania egzekucyi? Czy chce bronić szpiega? Czy chciał nam donieść, że ma władzę nad wezyrem? Mogłoby to stać się fatalnem dla niego, gdyby nas chciał porzucić! Gdy otworzę oczy wielkiemu wezyrowi, będzie zdemaskowany!
— Ja bym z nim nie zrywał otwarcie, wojewodzino.
— Będzie to od niego zależało! On sam rozstrzygnie! Zdaję mi się jednak, że się nie mylę. Już on nas nie potrzebuje, chciałby nas się pozbyć! Przerachuje się jednakże, przecenia swą potęgę!
— Byłoby lepiej, gdybyśmy z nim pokój zawarli.
— Chcesz mu uledz, chcesz mu się poddać, kanclerzu!
— Byłoby to dowodem słabości! Ja tego nie uczynię nigdy!
— Nie zapominajmy, że nam potrzebny, wojewodzino, — zarzucił Pac, — jeżeli wielkiemu wezyrowi uda się zdobyć Wiedeń, pobić Jana Sobieskiego, zabić go lub wziąść do niewoli, to nasza banicya będzie zniesioną. Wybiorą nowego króla i odzyskamy naszą potęgę! Kara Mustafa jednakże tak się przyzwyczaił do Allaraby, że słucha każdej jego rady.
— Wpływ ten można złamać bez narażenia innych naszych nadziei, kanclerzu! Czuję, że mam dosyć siły i wpływu, ażeby z nim stanąć do walki!
— Nie przyśpieszajmy tej walki, wojewodzino! W tych dniach rzecz się musi roztrzygnąć! Jeżeli Jan Sobieski zostanie pokonanym i upadnie, to nastanie dla was nowa epoka, wówczas możemy stanąć do walki, gdyż niebędziemy mogli nic stracić! Ale teraz, pozwól pani, że zrobię jedno przypuszczenie. Dajmy na to, że kapłan zaproponuje wejść w układy z Sobieskim i zawrzeć z nim przymierze?
— Do tego nigdy nie przyjdzie, kanclerzu. Znam ja Sobieskiego zbyt dobrze, — odpowiedziała Jagiellona wiesz że z cesarzem zawarł przymierze. Nie złamie on go pod żadnym warunkiem.
— Więc czekajmy, aż Sobieski zostanie zwyciężony! zaproponował kanclerz.
— Wypadki idą swoją koleją, — rzekła Jagiellona, — kapłan nie zdoła ich powstrzymać. Sobieski z swem nielicznem wojskiem musi zginąć, tego Allaraba nie zmieni. Któżby się go zatem obawiał? Nie wiem, co go nagle skłoniło do bronienia czerwonego Sarafana, tajemne jakieś rzeczy dzieją się w obozie. Udało się może niewolnicy Sassie pozyskać go skarbami księcia Aminowa. W takim razie jest zdrajcą, a zdrajca na śmierć zasłużył.
— Być może, że ma jakie własne projekta względem czerwonego Sarafana, — rzekł Pac.
— Bądź co bądź nie dostanie go! — zawołała Jagiellona stanowczo.
— Mam tylko jedną prośbę: nie posuwaj się pani zadaleko, — rzekł kanclerz, — nie potrzeba nic postanawiać ani działać w gniewie.
— Trzeba się upewnić, kanclerzu. Nie lękaj się, nie posunę się zadaleko.
— Znam twą roztropność wojewodzino. Często mieliśmy sposobność ją podziwiać. Ale nie ufam temu indyjskiemu kapłanowi. Mógłby wyjść zwycięsko, a wówczas żałowalibyśmy zbytecznego pośpiechu.
— Nie lękaj się — uśmiechnęła się zimno Jagiellona, — czuję, że mogę się z nim zmierzyć.
— Chcesz więc pani iść do niego? o tej porze? — zapytał Pac.
— Taka moja wola, kanclerzu.
— Nie wyjdzie to na dobre, pani. Posłuchaj mojej rady, pani, i nie doprowadź do jawnego zerwania, — prosił Pac.
Kanclerz chociaż niechętnie poddał się woli Jagiellony. Widział, że nie zdoła zmienić jej postanowienia.
Opuściła wraz z nim namiot i poszła do namiotu kapłana.
Przed namiotem pożegnała się z Pacem i weszła sama do Allaraby.
Timur z uszanowaniem wyszedł do niej.
— Zaprowadź mnie do swego pana! — rozkazała.
W namiocie ciemności wieczoru rozpraszały lampy i pochodnie.
Allaraba przyjął wojewodzinę w pokoju, którego ściany były jak gdyby wysadzane drogiemi kamieniami. Na środku tego pokoju na wyżłobionej pod stawie marmurowej, wyglądający jak czworokątny kamień ofiarny palił się płomień, rzucający tajemnicze światło.
Kapłan wyglądał jak widmo w tym bladym blasku padającym na jego postać i twarz bladą.
Jagiellona weszła.
— Mam z tobą pomówić, — rzekła wyniosłym tonem, jakkolwiek wchodząc do namiotu nie mogła się oprzeć pewnemu przejmującemu wrażeniu, — zdaje mi się, żeś mnie się spodziewał, kapłanie. Po tem coś zrobił, moje odwiedziny są naturalne.
— Wizyta twoja, pani, jest mi zawsze przyjemną, — odpowiedział zimno Allaraba pragnę usłyszeć co cię sprowadza.
— Potrzeba, kapłanie, ażebyśmy wiedzieli, jaki jest nasz wzajemny stosunek! — rzekła Jagiellona bez ogródek, — znasz mnie, lubię jasność. Pragnę wiedzieć co mam sądzić o tobie.
— Czy jestem w jakim stosunku służebnym? — zapytał kapłan.
— Służymy wspólnej sprawie, kapłanie! Czy chciałbyś ją porzucić?
— Ja chodzę swojemi własnemi drogami, wojewodzino!
— Nie mówiłeś tak dawniej, gdy ci szło o to, aby mnie pozyskać dla swoich planów.
— Com mówił dawniej odnosiło się do dawniejszego czasu, co mówię teraz, do teraźniejszego się odnosi, wojewodzino.
— To znaczy, że jesteś zmienny i stosujesz się do chwili kapłanie. Czym się omyliła, czy nie? Czy możemy liczyć na ciebie? Twoje dzisiejsze postąpienie, zdaje mi się wskazywać, że pragniesz zerwać z nami. Wystąpiłeś otwarcie przeciw nam. Było to po raz pierwszy. Czy odwracasz się od nas i sądzisz, żeśmy ci już niepotrzebni? Ale nie zapominaj że rozstanie się z nami może dla ciebie być fatalne.
— W jakim razie, pani?
— W razie gdybyś raz jeszcze wystąpił nieprzyjaźnie przeciw nam.
Allaraba drgnął i wyprostował się dumnie.
— Co za mowa! — rzekł, — sądzisz pani, że możesz mi grozić?... Nie przeceniaj swojej potęgi. Jesteś banitką, która w obozie wielkiego wezyra znalazła przytułek!
— Wielki wezyr nazywa nas swoimi przymierzeńcami! poprawiła gniewnie Jagiellona, — sądzisz, że będziesz mógł zupełnie opanować wielkiego wezyra, niezapominaj jednak o tem, że mogę cię obalić kapłanie.
Szatański uśmiech przebiegł usta Allaraby.
— Grozisz mi, chcąc mnie zmusić, abym się poddał twojej woli, wojewodzino, — odpowiedział, — ale nie lękam się ciebie.
— Polegasz na swoim wpływie, który jedna godzina może obalić, kapłanie.
— Skoro znam twój zamiar, to cię obalę pierwej wojewodzino.
— Zrywasz ze mną... a więc drżyj przedemną, kapłanie! Teraz jasno stoimy względem siebie. Widzę z tego co mówisz, że chcesz mi się opierać, sądzisz, żeś zupełnie opanował wielkiego wezyra... ale jedno słowo wystarczy ażeby twój wpływ zniweczyć!
— Byłoby to słowo czarnoksięskie, którego moja sztuka jest niczem! — rzekł Allaraba szyderczo, — jakież to słowo?
— Oszust!
Allaraba zerwał się... twarz zbladła śmiertelnie, a ręka instynktownie sięgnęła za pas, za którym utkwiony był sztylet.
— Drżyj przedemną, kapłanie, jesteś w moich rękach! — mówiła Jagiellona stojąc jak posąg marmurowy, — jeszcze jeden krok nieprzyjazny przeciw mnie, a zginiesz bez ratunku!
Z oczu Allaraby trysnęły błyskawice... płonął w nich gniew.
— Dalej! dalej! — rzekł starając się panować nad sobą.
— Nie waż się występować przeciwko mnie, bo pierwszy taki krok cię zgubi. Sprowadzę tu wielkiego wezyra i powiem mu: patrz oto kuglarz, który cię oszukał podstępami, zwierciadłami i przyrządami. Zrewiduj jego namiot.
— Tego nie uczynisz wężu! — syknął Allaraba, dobywając sztyletu z za pasa i zwracając go ku piersi Jagiellony, — słowa takie byłyby twym wyrokiem śmierci.
Jagiellona cofnęła się.
— Precz ze sztyletem! — rozkazała, — albo zdemaskuję cię w tej chwili.
Czy sądzisz że nie odgadłam sztuczek, któremi się posługujesz, ażeby opanować tych którzy wierzą w twoją moc nadprzyrodzoną? Ja powiadam, że to oszustwo, że to kuglarstwo, kapłanie. Wiesz teraz czego możesz po mnie się spodziewać, jeżeli się poważysz występować przeciw mnie nieprzyjaźnie.
Allaraba rozmyślił się.
Sztylet znikł za jego pasem.
Poskromił gniew, który w nim obudziły słowa Jagiellony i zamilkł.
— Przyszłam tu aby rozjaśnić nasz stosunek, — zakończyła wojewodzina, — wiemy teraz czego możemy spodziewać się po sobie. Spodziewam się, że wznowimy dawne przymierze. Dobrej nocy, kapłanie.
Odwróciła się z dumę, i wyszła z namiotu.
Allaraba patrzył za odchodzącą. Niepohamowana nienawiść wrzała w je go duszy.
Dwa demony w ludzkich postaciach wystąpiły z sobą do walki.
— Wydałaś na siebie wyrok! — szepnął, — sądzisz, że mnie obalisz, zarozumiała, dumna i głupia kobieto!... Kara Mustafa padnie i ty wraz z nim. Zwycięzcą będzie... Allaraba..
Assad basza przypatrywał się zdaleka jak indyjskiemu kapłanowi powiodło się czerwonego Sarafana w ostatniej chwili jeszcze ocalić od śmierci.
Patrzył jeszcze jak czarni żołnierze odprowadzali czerwonego Sarafana do namiotu Jagiellony, a potem poszedł do Solimana baszy do odległego przekopu.
Teraz w nocy potrzeba było czerwonego Sarafan wykraść z obozu co nie było bynajmniej łatwem zadaniem.
Jagiellona kazała go pilnować, przedewszystkiem więc należało wykraść go z namiotu.
Można było tego dokonać tylko przez rozcięcie ściany namiotu, podczas gdy słudzy Jagiellony będą we śnie pogrążeni.
Jednakże czerwony Sarafan nie mógł przejść niepoznany koło wart i placówek, a chociaż żołnierze bardzo pragnęli ocalić go, jednakże pod dozorem oficerów musieliby spełnić swój obowiązek i zatrzymać jeńca.
— I tego niebezpieczeństwa będzie można uniknąć, — rzekł Soliman, rozpraszając obawy swojego towarzysza, — weź z sobą mój długi płaszcz i moją armeńską czapkę, ubierz w nie czerwonego Sarafana, wówczas każdy będzie myślał, że to ja i będzie mógł bez przeszkody wyjść z tobą z obozu. Gdy go odprowadzisz, przyniesiesz mi napowrót płaszcz z czapką.
Assad zgodził się na tę propozycyę.
Dwaj Armeńczycy handlujący bronią siedzieli tak o zmroku w przekopie i naradzali się. Tylko kilka godzin pozostawało na wykonanie zamiaru.
Gdyby tę noc stracili, ratunek byłby zapóźny, gdyż kapłan indyjski nie mógłby już przeszkodzić egzekucyi, która nazajutrz nastąpiłaby niewątpliwie, ponieważ Jagiellona domagała się tego bardzo usilnie.
— O północy zabiorę się do dzieła, — szepnął Assad do swojego kolegi, — przed świtem czerwony Sarafan musi opuścić obóz. Jutrzejszej nocy zejdziemy się z kapłanem Allarabą. Jest on nasz!
— Bądź ostrożny, żeby nas nie podszedł.
— Skarby go skusiły! Przyjdzie!
— Opuszcza Kara Mustafę?
— Zdradza go za złoto.
— Nędzny pies! — szepnął Soliman, — doprawdy wart on być powiernikiem Kara Mustafy! Pogardzam nimi obydwoma!
— Przedewszystkiem musimy przez Allarabę dostać w ręce wielkiego wezyra! — odpowiedział Assad pocichu, — gdy go będziemy mieli, postanowimy co czynić dalej! Jutrzejszej nocy wszystko się rozstrzygnie, dzisiaj trzeba uwolnić czerwonego Sarafana, aby usunąć grożące niebezpieczeństwo obozowi.
Ściemniało się coraz bardziej.
— Zdaje mi się, że noc będzie sprzyjała ucieczce, — rzekł Soliman, — niebo jest pochmurne, będzie ciemno.
— Niezadługo zabiorę się do roboty.
— Strzeż się, żeby cię kto nie spostrzegł.
— Nie obawiam się, wiem że więzień jest strzeżony.
— Czy pójdziesz sam?
— Tak jest, sam! Ostrym moim sztyletem rozetnę płótno namiotu, skórę i makkaty. Jeżeli jaki służący wejdzie mi w drogę, to zginie.
— Polska księżna będzie się mściła i nie spocznie, dopóki nie znajdzie wybawcy, — zauważył Soliman basza po cichu, — wiesz, że Kara Mustafa ma dla niej wielkie względy.
— O nas nikt nie będzie myślał.
— Ale gdy placówki zaraportują, że jeden z nas tej nocy obóz opuszczał, to może powziąć podejrzenie!
— Nie przypuści, żeby czerwony Sarafan użył tego przebrania! — odpowiedział Assad basza.
Cisza panowała w przekopach i w obozie. Nagle jednak zaczęły grać armaty. Kara Mustafa dał rozkaz ostrzeliwania miasta.
Z murów i wałów Wiednia słabo odpowiadano na ogień, co było oznaką, że zaczynało brakować amunicyi oblężonemu miastu.
Noc zapadła.
Posiliwszy się i ugasiwszy pragnienie, wyszedł z namiotu.
Znał dobrze namiot Jagiellony i osłonięty ciemnością zbliżył się do niego. Pod swym długim płaszczem armeńskim miał ukryty płaszcz i śpiczastą czapkę Solimana.
Przed namiotem wojewodziny nie było warty. Słudzy pilnujący Sarafana, leżeli w namiocie przed przedziałem, w którym go trzymano.
Zasnął on dopiero przed kwadransem.
Obszedłszy namiot dokoła, ukląkł od tylnej jego strony i zaczął ostrym swym sztyletem rozcinać grubą tkaninę stanowiącą jego zewnętrzną ścianę.
Nie wiedział, czy czerwony Sarafan znajdował się w tem miejscu, do którego miał się dostać.
Wewnątrz namiotu panowała głęboka ciemność.
Assad zaczołgał się tam i macał rękami dokoła siebie. Nie było tam nikogo.
Rozciął u dołu cienką ścianę, która ten przedział od sąsiedniego dzieliła i wszedł tam.
Nagle poczuł skórę rozciągniętą na ziemi i dotknął nogi człowieka.
Czerwony Sarafan obudził się i podniósł.
— Kto tu jest? — zapytał.
Assad był w trudnem położeniu.
— Cicho! szepnął, — jesteś czerwony Sarafan?
— Tak, czego chcesz odemnie? — Jeżeli jesteś czerwony Sarafan, to chodź ze mną, — rzekł Assad po cichu, — przyszedłem cię uwolnić.
Dał się słyszeć śmiech cichy.
— Nie mogę wyjść, jestem związany! — szepnął więzień.
— Masz sztylet, uwolnij się!
— Nie mogę! Ręce związano mi z tyłu!
— Więc ja cię uwolnię, — rzekł Assad, — bądź cicho.
Czerwony Sarafan nadstawił nieznajomemu wybawcy swoje spętane nogi.
Assad bez trudności rozciął pęta.
— Oto moje ręce, — szepnął czerwony Sarafan odwracając się.
Assad pomacał ręce i znalazł powróz. Przy pomocy sztyletu rozciął go także.
— Teraz jestem wolny, — rzekł jeniec po cichu, starając się poruszyć członkami.
Były one jednak zdrętwiałe i po długiej dopiero chwili odzyskał w nich władzę.
— Daj mi rękę i czołgaj się za mną, wyprowadzę cię! — szepnął Assad, — ale bądź ostrożny, żeby nas nie słyszał kto ze służby.
Czerwony Sarafan widząc, że ma być ocalony i będzie mógł udać się do Sobieskiego, czynił co mu kazano.
— Spiesz się, nie mam czasu do stracenia! — naglił nań Assad.
— Kto jesteś, że mnie ocalasz? — zapytał Sarafan.
— Nie pytaj, potem się dowiesz! Daj mi rękę.
— Gdzież jest wyjście?
— Musimy się czołgać! — odpowiedział Assad.
Czerwony Sarafan podał rękę swemu wybawcy. Zaczęli wychodzić drogą, którą Assad przyszedł.
Służący, którzy spali w przyległym przedziale, nie słyszeli wcale rozmowy, prowadzonej po cichu.
Assad pociągnął czerwonego Sarafana do otworu w ścianie.
Przeczołgali się do sąsiedniego próżnego przedziału i drugim otworem wyszli z namiotu.
Czerwony Sarafan odetchnął świeżem chłodnem nocnem powietrzem, które mu zwiastowało wolność.
Był jednak jeszcze w obozie, jeszcze nie był wolny naprawdę.
Spojrzał na swojego wybawcę, przekonał się jednak tylko, że to był jakiś nieznajomy mu Armeńczyk.
— Wstań i chodź! — szepnął Assad wstając.
Czerwony Sarafan powstał również.
Assad wyjął z pod swego płaszcza płaszcz i czapkę Solimana i ubrał w nie czerwonego Sarafana.
Zmieniło to więźnia do niepoznania.
— Czy jesteś Armeńczykiem? — zapytał czerwony Sarafan, patrząc z uśmiechem to na siebie, to na Assada.
— Co cię to obchodzi? Chcę cię ocalić! chodź! Jesteś jak ja Armeńczykiem handlującym bronią i wychodzisz ze mną z obozu. Nic więcej wiedzieć nie potrzebujesz.
Czerwony Sarafan skinął głową i nie dopytywał się o nic więcej.
Obaj wyszli z namiotu i poszli przez obóz pogrążony w głębokiej ciszy. Tylko z oddali dochodził od czasu do czasu głuchy odgłos wystrzałów; działowych.
Wkrótce zbliżyli się do warty.
— Nic nie mów, ja będę mówił, — szepnął Assad.
Czerwony Sarafan skinął głową i roześmiał się. Przebranie i ucieczka bawiły go widocznie.
Assad śmiało poszedł naprzód. Sarafan postępował za nim.
Żołnierze zwrócili na nich uwagę, nadbiegli i otoczyli ich.
— To są Armeńczycy handlujący bronią, — rzekli.
— Czego się włóczą po nocy? — zawołał oficer z gniewem, — broń sprzedali, czego tu chcą jeszcze?
— Broń rozprzedana, panie oficerze, — rzekł Assad stłumionym głosem, — lecz piękny sztylet znajdzie się jeszcze dla ciebie. Otrzymasz go, jak tylko się rozwidni.
— Puść ich! — zawołał oficer, — to Armeńczycy.
Czerwony Sarafan w milczeniu poszedł dalej z Assadem.
Po niejakim czasie przybyli na linię zewnętrznych placówek. Zamiar przejścia tej linii niepostrzeżenie nie powiódł im się. Żołnierze zatrzymali ich.
— Czy nie widzicie, kto jesteśmy? czy nas nie znacie? — zapytał Assad.
— To Armeńczycy handlujący bronią, — rzekli żołnierze, — czy chcecie wyjść z obozu?
— Sprzedaliśmy nasze zapasy, tak — odpowiedział Assad.
— A gdzież wasze konie i niewolnicy?
— Idą za nami.
Placówka nie zatrzymała ich.
Poszli dalej, opuścili obóz i dostali się na wolne pole.
— Idź teraz, gdzie chcesz, jesteś wolny! — rzekł Assad do czerwonego Sarafana, odbierając mu płaszcz i czapkę, — ale spiesz się, bo z rana szukać i ścigać cię będą! Assad odwrócił się, nie czekając na podziękowanie ocalonego, ażeby inną stroną powrócić do obozu.
Po za nim dał się słyszeć śmiech.
Czerwony Sarafan znikł po chwili W ciemności.
Gdy Assad bez przeszkody powrócił do obozu, zaczynało już dnieć.
Oddał Solimanowi płaszcz i czapkę.
— Wszystko poszło szczęśliwie? — zapytał Soliman po cichu.
— Już go nie ma! — odpowiedział Assad, — teraz wszystko zależy od jutrzejszej nocy.
— Co to jest? czy słyszałeś?
Z daleka dochodził odgłos stłumiony wrzawy.
— To od strony namiotu polskiej księżnej — rzekł Assad, — ucieczkę spostrzeżono.
Przed namiotem, w którym się znajdował czerwony Sarafan, powstało zbiegowisko.
— Uciekł! uciekł! — wołano, — ściana namiotu przecięta! Powrozy, którymi był skrępowany, porozcinane!
Jagiellona obudziła się i przyszła do narzekających i szukających sług swoich.
Gdy się dowiedziała o ucieczce czerwonego Sarafana, wybuchnęła strasznym gniewem. Groziła służącym śmiercią, jeżeli go nie znajdą i o świcie przekonała się sama, że przedział, w którym go trzymano, był próżny i ściany namiotu porozcinane.
Służący w śmiertelnej trwodze szukali wszędzie.
Pytano wart, lecz nikt nie widział czerwonego Sarafana.
Niepojętem było, gdzie mógł się podziać! Czy był w obozie? czy się ukrył? czy też zdołał uciec z obozu?
Jagiellona nie posiadała się z gniewu i przysięgła, że jeniec musi być schwytany. Od dyżurnego baszy wyjednała rozkaz wysłania dziesięciu jeźdźców z poleceniem schwytania zbiega i dostawienia go żywym lub umarłym do obozu.
Wysłano pogoń. Szukano po obozie, ale nic nie znaleziono.
Cała nadzieja Jagiellony polegała na tem, że wysłani jeźdźcy powrócą i przyprowadzą zbiega.
Trudno było przypuścić, żeby im uszedł, chociaż mu się w niepojęty sposób udało opuścić obóz.
Gdy wielki wezyr dowiedział się M służbowego baszy, że ubiegłej nocy czerwony Sarafan uciekł, w pierwszej chwili rozgniewał się strasznie.
Następnie jednak basza służbowy wytłómaczył mu, że takie załatwienie tej sprawy może było najkorzystniejszem, ponieważ rozpraszało obawy i nie zadowolenie żołnierzy.
Kara Mustafa przysiągł wprawdzie z gniewem, że śmierć spotka każdego tchórza, któryby pod wpływem przesądu okazał trwogę, dał się jednak przekonać, że ucieczka czerwonego Sarafana dla wojska i dla sprawy wojennej była faktem pomyślnym.
Dzień upłynął, a jeźdźcy wysłani w pogoń, nie powrócili.
Żołnierze cieszyli się bardzo, że czerwonego widma wojny nie było już w obozie, a Jagiellona czyniła wszystko, ażeby schwytać czerwonego Sarafana.
Gdy nad wieczorem jeźdźcy powrócili, nic nie wskórawszy, postanowiła sama przedsięwziąć pogoń i w towarzystwie jezdnych sług puściła się w drogę konno, ażeby schwytać czerwonego Sarafana. Nie mogła mu pozwolić ujść żadną miarą! Przysięgła kapłanowi zemstę za to, że stanął jej na przeszkodzie, a nawet była przekonaną, że on urządził ucieczkę jeńca albo przynajmniej do niej dopomógł.
Wzburzenie Jagiellony było naturalne. Czerwony Sarafan był żywym dowodem jej winy, a tymczasem miała utracić możność pozbycia się go. Przeczuwała, że on jest dla niej niebezpieczny, wiedziała, że jej tajemnica stała się jawną i że Sobieski szukał tego, któremu dała życie.
Tą myślą przejęta, puściła się ze służbą w pogoń.
Tymczasem zapadł wieczór.
Dwaj Armeńczycy, handlarze broni, przespali w namiocie w blizkości przekopu, w którym umieścili także skrzynkę ze złotem i drogiemi kamieniami.
Gdy noc zapadła, powstał Assad.
— Nadchodzi chwila decydująca, — rzekł, — tej nocy ma przyjść Allaraba. Jeśli nie przyjdzie, to nie możemy liczyć na niego.
— Gdyby nie miał zamiaru przyjść — odpowiedział Soliman, — to byłby zdradził twoje propozycye. Skarby go nęcą, przyjdzie.
— W takim razie nasza wygrana! — rzekł Assad, — jaki wpływ, jaką władzę ma nad Kara Mustafą, miałem świeżo dowód.
— Czy czerwony Sarafan został ujęty?
Muszę się o tem dowiedzieć! Assad wyszedł z namiotu, mieszczącego tylko najniezbędniejsze przedmioty i po niejakim czasie powrócił.
— Zdaje się, że uciekł, — rzekł, — żołnierze utrzymują, że go nie znaleziono i cieszą się z tego.
— Noc zapada, księżyc wzeszedł. Kapłan indyjski coś nie przychodzi!
— Czeka na ciemną noc, — odpowiedział Assad.
— W namiocie ciemno, trzeba wpuścić światło księżyca, — rzekł Soliman, odsłaniając zasłonę umieszczoną przy wejściu.
Blade światło księżyca oświecało wnętrze namiotu.
Dokoła panowała zupełna cisza.
Północ nadeszła.
Allaraba o tej porze wyszedł ze swego wielkiego namiotu.
Miał na sobie biały kaftan i biały złotem przetykany turban.
Wyszedłszy stał przez chwilę oglądając się na wszystkie strony.
Nikogo widać nie było.
Uszedłszy kawałek drogi, znalazł się w pobliżu namiotu kanclerza Paca.
W chwili, gdy przechodził, kanclerz wyszedł od siebie.
— Dokąd tak późno, kapłanie? — zapytał kanclerz.
Allarabę rozgniewało to niespodziewane spotkanie.
— Dokąd kanclerz idzie tak późno? — zapytał i on także.
— Idę do przednich straży dowiedzieć się czy wojewodzina nie powraca, — odpowiedział Pac, — wiadomo ci zapewne, że wyjechała w pogoń za czerwonym Sarafanem.
— Każdy ma swoje zamiary i plany, — zakończył Allaraba mowę, — kanclerz ma swoje i kapłan może mieć swoje!
— A zatem powodzenia i dobrej nocy, — odrzekł Pac.
Rozstali się, ale podejrzewali się wzajemnie.
Pac przypuszczał, że Allaraba trzyma czerwonego Sarafana w ukryciu i teraz właśnie zamierza go uwolnić, kapłan zaś sądził, że Pac pragnie go śledzić.
Nie poszedł zatem prosto do namiotu dwóch Armeńczyków, lecz wszedł do jednego z przekopów i doszedłszy do miejsca, w którem przekop załamywał się, ukrył się przy jednej z jego ścian.
Nie mylił się.
Wkrótce dały się słyszeć kroki.
Kanclerz Pac śledził go.
Tu jednak w dosyć ciemnym przekopie widocznie zgubił ślad jego, gdyż poszedł dalej i znikł w dalszym załomie.
Z tej chwili skorzystał Allaraba, aby uniknąć podpatrywania kanclerza.
Pospieszył napowrót po miękkim piasku, który tłumił jego kroki i wkrótce dostał się do innej części okopów, w której w tej chwili nie było nikogo.
Kanclerz Pac, straciwszy ślad kapłana, błądził jeszcze czas jakiś, nareszcie zaprzestał poszukiwań.
Allaraba udał się do namiotu Armeńczyków, oglądając się przezornie.
Nikt za nim nie szedł. Kanclerza widać ani słychać nie było.
Księżyc świecił jasno, a w jego blasku postać indyjskiego kapłana szczególne czyniła wrażenie. Wyglądał w nocy jak widmo. Wiatr powiewał jego białym kaftanem.
Nagle stanęła przed nim niewidzialna aż do tej chwili postać.
Allaraba cofnął się, niechętny i nachmurzony. Przyszedł mu na myśl kanclerz.
Za chwilę jednak poznał przystępującego doń Armeńczyka.
— Czekałeś na mnie? — zapytał.
— Drogą jest dla mnie ta chwila! — odpowiedział Assad, — przyszedłem aby cię zaprowadzić do naszego namiotu.
— Czy będziemy w nim sami?
— Nikt nam nie przeszkodzi! Mój towarzysz czuwa nad namiotem, a niewolnicy nie wpuszczą nikogo obcego.
Allaraba wszedł z Armeńczykiem do namiotu oświetlonego światłem księżyca.
— Siadaj kapłanie, — rzekł Assad uprzejmie, wskazując na wspaniały dywan rozesłany na środku namiotu.
Allaraba usiadł, Assad zajął miejsce przy nim.
— Przychodzisz, kapłanie, zawrzeć ze mną umowę, — zaczął stłumionym głosem, — wiesz, jaki warunek ci postawiłem! Idzie o to, abyś opuścił wielkiego wezyra.
— Wiem z czyjego zlecenia przychodzisz Armeńczyku.
— Imię jego nie należy do rzeczy, nie będziemy go wspominali, kapłanie.
— Twój pan chce strącić wielkiego wezyra, który po cel najwyższy chciwą swą rękę wyciąga, a ty masz mnie pozyskać, abym wielkiego wezyra oddał w twoje ręce. Ale to nie łatwe zadanie!
— Trzeba działać! Stanowczość w działaniu to połowa drogi do celu! — odpowiedział Assad, — nagrodę otrzymasz wielką, kapłanie! Przyszedłeś tutaj, to znaczy, żeś się zdecydował... A może chcesz mnie zdradzić i namówiłeś bostandżich, aby tu przyszli i ujęli mnie na uczynku, gdy będę czynił ci propozycye?
— I cóżbyś zrobił, gdybym taką zasadzkę urządził na ciebie? — zapytał Allaraba.
— Padłbym naturalnie ofiarą, — odpowiedział Assad, — ale bądź pewny, że nie ocaliłoby to wielkiego wezyra, a zgubiłoby ciebie! Moja zguba byłaby zarazem twoją zgubą!
— Jesteś więc na to przygotowany! Nie lękaj się jednak, przyszedłem, aby z tobą zawrzeć umowę!
— Musisz Kara Mustafę oddać w moje ręce. Obmyślenie sposobu pozostawiam twojej mądrości! Wielki wezyr ufa ci, możesz zatem zwabić go tutaj i w swoim namiocie oddasz mi go.
— A cóż mi za to ofiarujesz?
Assad wstał i otworzył skrzynie, stojące w namiocie.
— Patrz kapłanie! — rzekł, — czy widziałeś kiedy razem tak wielkie skarby? To złoto, te klejnoty, wszystko to będzie twojem, jeżeli zawrzesz układ ze mną.
Allaraba wstał także i przystąpił do skrzyń, oceniając chciwym wzrokiem skarby.
— Będziesz niezmiernie bogaty, mając to złoto i klejnoty, — mówił Assad dalej, obserwując wyraz twarzy kapłana, — masz przed sobą połowę skarbów wielkiego wezyra! I czyliż możesz się jeszcze namyślać?
— Gdybyś zmierzył niebezpieczeństwo, skarby te nie zdawałyby ci się tak wielkiemi, — odpowiedział Allaraba.
— Nie widzę żadnego niebezpieczeństwa, jeżeli będziesz działał szybko i stanowczo, kapłanie, — rzekł Assad stłumionym głosem, gdy Allaraba pochylony przyglądał się klejnotom, błyszczącym w świetle księżyca, — zadanie twoje nie jest bynajmniej trudne! Zadaj wielkiemu wezyrowi w kawie usypiający środek, a następnie wydasz mi go! Resztę już mnie pozostaw!
— I cóż myślisz zrobić z Kara Mustafą?
— Nim ci na to odpowiem, muszę zwrócić twoją uwagę, że jeżeli masz na myśli wydać mnie wielkiemu wezyrowi, to podejrzenie spadnie na ciebie, bo ja powiem, że chciałem tylko wystawić cię na pokusę, kapłanie, odpowiedział Assad, którego oczy groźnie błysnęły, — wpływ twój byłby złamany, nic zapominaj o tem! A teraz słuchaj! Gdy mi wydasz odurzonego wielkiego wezyra, zawiozę go do Stambułu. Tam los jego rozstrzygnie się! I ty także możesz pojechać, a nagroda twoja stanie się jeszcze większą!
— Przyjmuję więc twoją propozycyę, Armeńczyku!
— Otrzymasz w tej chwili zapłatę z góry, ale nie zapominaj, że byłbyś zgubiony, gdybyś uległ pokusie zabrania skarbów, a następnie przestrzeżenia wielkiego wezyra, aby i od niego dostać nagrodę! — rzekł Assad groźnie. — Zginąłbyś, gdybyś powziął myśl podobną. Wszystko jest przygotowane na ten przypadek.
— Zdaje mi się, że jesteś doświadczony Armeńczyku, i twój pan nie mógł wybrać lepszego pośrednika od ciebie! — odpowiedział Allarab stłumionym głosem.
— Nie posądzam cię, żebyś miał taki zamiar, ale było moim obowiązkiem zwrócić twoją uwagę na następstwa, — mówił Assad dalej, — weź skarby, obciąż się niemi, są one twoje! Ale zabierając je, przyjmujesz na siebie obowiązek spełnienia tego, coś przyrzekł!
— Przyjmuję ten obowiązek i spełnię go wkrótce. Potrzeba tylko wybrać stosowną chwilę! Zamknij skrzynie, Armeńczyku, powiedz swoim niewolnikom że zawierają broń i każ je odnieść do mojego namiotu.
Allaraba pozdrowił Assada i wyszedł, a Assad kazał zaraz odnieść skrzynie do niego.
Wieczorem w dniu pełni księżycowej, książę Aminow i kanclerz Pac mieli odbyć pojedynek.
Wieczór ten nadszedł.
Sassa z trwogą oczekiwała tego dnia. Przeczucie zapowiadało jej nieszczęście.
Z boleścią zaniosła do księcia prośbę, aby zaniechał pojedynku.
— To niemożebne, Sasso, — odpowiedział książę, — muszę ukarać tego nędznika. Czyż mogę mu darować zniewagę, jaką mi wyrządził?
— Drżę o twe życie! O, ty nie znasz tego podstępnego, niegodziwego kanclerza! Dla niego i jego sojuszników, nic nie jest świętem! Zabije cię, użyje podstępu, ażeby ci życie odebrać, mój małżonku!
— Tego uczynić nie może! Będą świadkowie walki, Sasso!
Walki przy niepewnym blasku księżyca! — rzekła Sassa, — gdybym przynajmniej mogła ci towarzyszyć!
— To być nie może, Sasso!
— Któż będzie ci towarzyszył, mój małżonku?
— Hrabia Thurn podjął się tego.
— To mnie uspakaja nieco, — rzekła Sassa, — hrabia Thurn jest szlachetnym człowiekiem, ale i on przeciwko podstępowi nic nie wskóra. Kanclerz jest człowiekiem, który nie cofa się przed żadnym środkiem, ażeby dopiąć swoich celów. Nienawidzi on ciebie i lęka się wie, że nim pogardzasz... jeżeli najmnie żołnierzy i ukryje w zasadzce... jeżeli każę cię zamordować.
— Nie bój się niczego, Sasso. Będzie jasny wieczór księżycowy. Thurn i ja pojedziemy powozem na oznaczone miejsce.
— Ja się tak lękam. Jeżeli ciebie i hrabiego każę wziąść do niewoli?
— Tego nie zrobi, Sasso. Miejsce, w którem mamy się spotkać, leży po za łańcuchem forpoczt, — odpowiedział książę, — nie obawiaj się. Ten nędznik, który zdradził swoją ojczyznę, właściwie nie wart stanąć ze mną do honorowej sprawy, powinienbym poprostu zastrzelić go jak psa, ale przyrzekłem mu stanąć i muszę dotrzymać słowa. Ukarzę tego nędznika, wiem z twoich opowiadań, że jest zdrajcą, wrogiem króla Sobieskiego, banitą, niech więc z mej ręki zasłużona kara go spotka. Chwila nadchodzi, Sasso powóz czeka na dole, hrabia Thurn już przyjechał... bądź zdrowa!
Sassa padła w objęcia swego małżonka, swego dobroczyńcy, nie mogąc powstrzymać łez!
Wszedł hrabia Thurn, sekundant księcia.
— Jeszcze jedno przed mym odjazdem, — rzekł książę, upomniawszy Sassę, ażeby była spokojną i odważną, — pragnąłbym w obecności pana, panie hrabio, na wszelki wypadek złożyć oświadczenie, że gdybym miał zginąć w pojedynku, bądź co bądź jest możliwem, to wszystko, co posiadam, należeć ma do mej małżonki.
Hrabia Thurn skłonił się księstwu.
Następnie książę i hrabia pożegnali się z Sassą.
Oznaczona chwila nadeszła. Księżyc w pełni świecił na niebie.
Dwaj panowie w towarzystwie jednego służącego wsiedli do powozu. Hrabia Stahremberg pozwolił na wyjazd z miasta i powrót do niego.
Sassa z ściśniętem sercem stała w oknie pałacu.
Powóz wyjechał z miasta i zwrócił się ku staremu drzewu, pod którem miało nastąpić spotkanie.
Księżyc świecił jasno.
Tego wieczoru nie strzelano wcale.
Gdy powóz podjechał do starego drzewa, przybyli tam właśnie z drugiej strony kanclerz i pewien basza turecki.
Zeskoczyli z koni przywiązali je.
Jednocześnie służący otworzył drzwiczki powozu.
Książę i hrabia Thurn wysiedli, przystąpili do czekających i ukłonili się im z zimną grzecznością.
Basza zbliżył się do hrabiego.
— Walka odbędzie się na pałasze, panie hrabio, — rzekł, — słyszałem, że o zgodnem załatwieniu sprawy mowy być nie może.
— Ja także mam to samo oświadczyć, — odparł hrabia Thurn zimno.
— Więc walka zacząć się może, — odrzekł basza.
Kanclerz Pac stał ponury i z widoczną niecierpliwością czekał chwili spot kania. Łaknął on zemsty. Człowiek ten nie cofający się przed żadną bronią, pałał żądzą poświęcenia nowej ofiary.
Miejsce pod drzewem było odpowiednie do walki. Księżyc świecił tak jasno, że można było widzieć wszystko jak w dzień.
Dwaj przeciwnicy dobyli szabel i zajęli stanowisko.
Za kanclerzem stanął basza, za księciem hrabia Thurn.
Chwila decydująca nadeszła.
Nic więcej nie mówiono.
Nienawiść i oburzenie obu przeciwników były tak wielkie, że jednocześnie natarli na siebie.
Walka zaczęła się i nie miała się skończyć, dopóki jeden z przeciwników nie padnie.
Ścierali się z sobą dwaj wytrawni szermierze.
Szable połyskiwały w blasku księżyca i szczękały uderzające o siebie.
Książę jednakże walczył lojalnie i honorowo, a wyższość jego w sztuce szermierskiej zapewniała mu zwycięstwo, zaś z oczu Paca czytać było można, że radby był jakiemś podstępnem cięciem pokonać przeciwnika.
Nagle dał się słyszeć głos hrabiego Thurna.
— Krew płynie! Dosyć! Kanclerz pac raniony!
— Ja raniony? Nic nie wiem o tem, odpowiedział Pac pogardliwie.
— Tutaj na ręku rana.
— Nieznaczące draśnięcie, — odparł Pac, — bijemy się dalej. Nie jestem niezdolny do walki.
Trzeba było uczynić zadość jego żądaniu. Nie uważał na krople krwi płyną tej z jego rany i był tak wzburzonym, że jej nie czuł.
Książę nie rzekł ani słowa i stanął znowu do walki.
Szable zaczęły szczękać jeszcze żywiej. Kanclerz chciał koniecznie zadać cios przeciwnikowi, ale ten odpierał jego cięcia według wszelkich prawideł sztuki.
Nagle kanclerz korzystając z niedostatecznego zasłonięcia się księcia, zadał cios ale nietrafny, zaczął więc walczyć cięciami niedozwolonemi w honorowem spotkaniu.
Hrabia Thurn spostrzegł to, i chciał przerwać pojedynek, ale Pac nie słuchał go, lecz nacierał coraz żwawiej.
— To nie jest lojalna walka! — zawołał hrabia Thurn, — nie mogę brać w niej udziału. Pojedynek skończony.
Turecki oficer odparł z gniewem, że walka winna być prowadzoną do końca i że każdy ma prawo bić się, jak mu się podoba.
W tej chwili kanclerzowi szybko wykonanem podstępnem cięciem udało się zadać księciu straszny cios w górną część ramienia, tuż przy szyi, tak, że książę zachwiał się i szabla wypadła z jego ręki.
Śmiertelna bladość powlekła jego twarz i opuściła go przytomność.
Z szatańskim śmiechem zwrócił się Pac do baszy. Tryumfował. Był przekonany, że książę ranionym jest śmiertelnie.
Basza chciał wziąć jego szablę i obetrzeć z krwi.
Krew niech pozostanie na szabli! — zawołał Pac tryumfująco, — to krew zwyciężonego przeciwnika. Będzie mi przypominała żem go pokonał.
Hrabia Thurn nie słuchając tych słów, zwrócił się do rannego.
Służący nadbiegł szybko.
Książę był bezprzytomny i leżał jak martwy na trawie, oświetlony blaskiem księżyca, w którym twarz jego miała tak martwy wyraz, że hrabia Thurn sądził, iż już nie żyje.
Służący załamał ręce i narzekał.
Nie troszcząc się więcej o pokonanego przeciwnika, kanclerz odwrócił się i z półszyderczym, półwzgardliwym uśmiechem dosiadł konia.
Basza uczynił to samo.
— Tak się karze tych, co nas obrażają, — mówił kanclerz, — książę miał złość do mnie, zapewnie dla tego, że wiem o tem, iż ta, z którą się ożenił, była dawniej ślepą niewolnicą i że ta niewolnica mnie nienawidzi. Niechże go teraz jego towarzysz do byłej niewolnicy odwiezie.
Śmierć jego niezawodna! — rzekł basza do kanclerza.
— Pozostawmy go jego losowi, — odpowiedział Pac.
Odjechali do niezbyt oddalonych przekopów.
Tymczasowo hrabia Thurn opatrywał głęboką ranę księcia.
Służący był tak przerażony, że drżał i nie mógł pomagać.
— Ustąp i przestań narzekać! — rzekł hrabia niechętnie.
— Bogu dzięki... żyje... przychodzi do siebie, — szepnął hrabia.
Służący sprowadził powóz.
Książę otworzył oczy i spojrzał na klęczącego hrabiego.
— Co się stało? — zapytał słabym głosem — jestem raniony, ale żyję. Nie umrę hrabio, będę żył, aby się pomścić. Zdrada i podstęp, oto broń kanclerza... Nędznik... zasłużył... na śmierć... z ręki kata...
Książę był tak osłabiony, że nie mógł więcej mówić.
Hrabia Thurn zalecił mu, żeby sobie oszczędzał sił i przy pomocy służącego zaniósł go do wygodnego powozu.
— Już mi lepiej, — szepnął książę osłabionym głosem.
Hrabia wsiadł z rannym do powozu. Służący umieścił się na koźle.
Powóz powoli pojechał do miasta.
Jagiellona ze sługami swoimi powróciła do obozu nie znalazłszy śladu czerwonego Sarafana, co ją jeszcze bardziej oburzyło przeciwko kapłanowi.
Udała się natychmiast w największem wzburzeniu do namiotu wielkiego wezyra, który pozdrowił ją uprzejmie.
Na jej żądanie otaczający wielkiego wezyra, odeszli.
— Nic pani nie wskórałaś? — zapytał Kara Mustafa.
— Szpieg uszedł, wielki wezyrze. Obawiam się, żeby ta ucieczka nie miała dla nas szkodliwych skutków, — odpowiedziała Jagiellona, — przychodzę do ciebie, aby cię ostrzedz i zanieść skargę przeciwko temu, któremu ufasz, a który twego zaufania w niesłychany sposób nadużywa.
Wielki wezyr słuchał z uwagą.
— Kogo chcesz oskarżyć, wojewodzino? — zapytał.
— Tego, który w tej chwili urządza uroczystość Kamy, wielki wezyrze, którego chcesz dziś wieczór odwiedzić, aby wziąć udział w tej uroczystości.
— Jakto? indyjskiego kapłana?
— Wiem o tem, że się narażam na niebezpieczeństwo, występując do walki przeciw Allarabie, ażeby go zdemaskować; spełniam jednak mój obowiązek i ostrzegam cię przed tym zdrajcą!
— Twoje słowa dziwią mnie, wojewodzino.
— Wiedziałam, że tak będzie, wielki wezyrze! Wierzysz w kapłana i masz zwyczaj iść za jego radami. Dowiedz się jednak, że ten oszust nadużywa twojego zaufania, — mówiła Jagiellona dalej, — przyszłam tu, aby cię ostrzedz. Allaraba cię oszukuje. Ucieczka czerwonego Sarafana jest jego dziełem. Nie darmo wyjednał u ciebie odłożenie egzekucyi.
— Jesteś rozdrażnioną, wojewodzino, i obawiam się, czy nie za daleko posuwasz się w swych oskarżeniach. Sama przecież byłaś z nim w ciągłych stosunkach i z nim przybyłaś do obozu, a teraz tak nagle zmieniasz przekonanie o nim.
— Teraz zrozumiałam jego zamiary, wielki wezyrze. Nie wierz temu, żeby ci sprzyjał, żeby pracował nad wyniesieniem cię. Wszystko co czyni, robi tylko na swoją korzyść. Ma tajne stosunki i plany.
— Jakież masz na to dowody, wojewodzino?
— Jest to zręczny kuglarz, który cię oszukuje.
— Skargę tę dyktuje ci, wojewodzino, gniew z powodu ucieczki szpiega.
— Nie lekceważ tej skargi, wielki wezyrze, gdyż będziesz tego żałował.
— Wdzięczny jestem za przestrogę, wojewodzino, będę ostrożny, lecz sądzę, że podejrzenia twoje są bezzasadne.
— Przekonaj się sam, wielki wezyrze! Czuwaj! Gdy Allaraba wyzyska cię, to cię opuści, wejdzie w porozumienie z twoimi wrogami, zdradzi cię, aby osiągnąć twe bogactwa. Nie darmo wziął w obronę czerwonego Sarafana.
— Byłby to zamiar nierozsądny, wojewodzino, który mógłby go zgubić. Nie zapominaj, jak wielką jest moja potęga.
— Nie polegaj na twej potędze! Kto lekceważy nieprzyjaciela, ten jest na drodze do zguby.
Szyderczy uśmiech przebiegł usta wielkiego wezyra.
— Twoje zarzuty idą za daleko, wojewodzino, — odpowiedział, — nie potrzebuję obawiać się nieprzyjaciół, których mam przeciw sobie, bo znam ich i ich słabość.
— A gdyby Allaraba złączył się z nimi, wielki wezyrze?
— Toby mu nie przyniosło pożytku, ani mnie szkody, wojewodzino!
— Kierujesz się jego radami.
— Tylko wtedy, gdy widzę, że są dla mnie korzystne.
— Wkrótce zapadnie noc i skończy się uroczystość, którą kapłan indyjski urządza w swoim namiocie. Wiem, że rozkoszami, które przygotował dla ciebie, pozyska cię i owładnie. Ale choćbyś się na mnie gniewał, muszę ci powiedzieć: strzeż się Allaraby i jego sztuk czarnoksięskich. Jest to kuglarz, który ma swoje tajemne plany. Chcesz i dziś wieczór być w jego namiocie, wielki wezyrze, chcesz się oddać rozkoszom, które ci przygotował, ale bądź ostrożny.
— Cóż mi się może stać, wojewodzino?
— Czyż mogę odgadnąć myśli i plany Allaraby? Wiem tylko, że ma swoje tajne zamiary.
— Poróżniłaś się z nim, pani, nieprawdaż? groziłaś mu, rozdrażniłaś go, a Allaraba odpowiedział ci w sposób, który cię obraził jeszcze bardziej. Rozumiem teraz wszystko! — odpowiedział Kara Mustafa, — mimo to jednak nie będę lekceważył twojej przestrogi!
— Dzięki ci za to, wielki wezyrze!
— Będę czujnym i będę na kapłana uważał tej nocy. Za godzinę pójdę do jego namiotu, aby wziąć udział w zakończeniu świąt Kamy, — mówił Kara Mustafa dalej, — nie lękaj się jednak, pani. Będę uważnym, a ponieważ ostrzegłaś mnie pani, podejrzywam go. Będę sądził sprawiedliwie, a o tem, co wyniknie, powiem pani jutro.
— To przyrzeczenie uspakaja mnie! Jestem pewna, że jeżeli będziesz przezornym, unikniesz niebezpieczeństwa! Nie wierz temu kuglarzowi! Najlepiej byłoby, gdybyś go psami kazał wyszczuć z obozu, gdyż nie zrobił nic na twoją korzyść!
— Mylisz się pani! Rady Allaraby były dla mnie nieraz pożyteczne, — odparł wielki wezyr, — w całym obozie nie ma nikogo drugiego, coby mi był tak pożytecznym!
— Zapominasz, że i on na tem korzystał!
— Dotychczas kapłan bardzo mało korzysta ze mnie, wyrządzasz mu krzywdę, pani. Spodziewa się skorzystać na tem, że po zdobyciu Wiednia, strącę słabego sułtana i sam zasiądę na tronie Kalifów. Wtedy dopiero zażąda nagrody. I on miałby mnie zdradzić nim do tego przyjdzie? Nie, nie, pani, mam ja lepsze oczy od ciebie!
— Życzę ci tego w twoim interesie, wielki wezyrze. Ostrzegłam cię, spełniłam co do mnie należało, — zakończyła Jagiellona rozmowę i wyszła z namiotu.
Tymczasem zrobiło się ciemno.
Po niejakim czasie Kara Mustafa udał się bez orszaku do namiotu Allaraby, z którego dochodziły dźwięki czarownej muzyki.
W namiocie było jasno jak w dzień.
Allaraba obchodził ostatnią noc świąt Kamy.
Było to następnego dnia po zawarciu układu z Assadem.
W części namiotu, w której przyjął wielkiego wezyra, oświetlenie było łagodne, dostające się do wnętrza przez otwór w kształcie półksiężyca. Stały tam sofy i małe stoliki przy ścianach.
Na środku znajdowała się grupa stanowiąca żywy obraz.
Kilka pięknych dziewcząt trzymało się w objęciach, nieporuszenie. Jedne klęczały i leżały, inne stały. Niepewny blask światła podnosił piękność tej grupy.
Allaraba zaprowadził dostojnego gościa do przeznaczonej dlań sofy.
Wielki wezyr skinął na niego, aby przy nim pozostał.
— Muszę z tobą przemówić, — rzekł stłumionym głosem, — przestrzegano mnie przed tobą!
Allaraba uśmiechnął się wzgardliwie.
— Wiem kto, mądry i potężny baszo, — odpowiedział, — cudzoziemska księżna. Gniewa się na mnie. Czy jej wierzysz?
— Będę czekał i czuwał, kapłanie! Biada ci, gdyby jej słowa sprawdzić się miały!
— Czyliż chcesz słuchać słów rozgniewanej kobiety, wielki i potężny baszo? Mądrość twoja nie potrzebuje rad i przestróg kobiecych, — rzekł Allaraba z pogardą. — Ale przyszedłeś i dałeś mi ten dowód, że nie wierzysz jej słowom.
— Dotychczas nie miałem przeciw tobie żadnego dowodu, będę więc czekał i dopóki go nie znajdę, ufam ci!
Błysk szatańskiej radości przebiegł twarz Allaraby.
— Ostatnia noc Kamy; zaczyna się, wielki i potężny baszo, — rzekł, — jesteśmy spokojni, nikt nas nie widzi! Święta kończą się tej nocy!
W tej chwili, jakby na skinienie Allaraby, piękne dziewczęta zaczęły wykonywać powabne ruchy. W plastyczne formy wstąpiło nagle życie, twarze i oczy rozjaśniły się.
Grupa rozsunęła się zwolna, ukazały się przy dziewczętach złote kubki. Dziewczęta wzięły je, rozeszły się i dwie z pomiędzy nich przystąpiły z kub kami i dzbankami do wielkiego wezyra i kapłana.
Uklękły przed nimi, nalały kubki i podały wezyrowi i kapłanowi z zalotnem spojrzeniem.
Kara Mustafa ujął kubek i poniósł go do ust, lecz zaraz rzucił.
— To wino, kapłanie! — zawołał, — wiesz że Koran wina zabrania! — Pij bez wahania ten napój, wielki i potężny baszo, — odpowiedział Allaraba, — to nie jest wino, tylko trunek podobny, dozwolony!
Klęcząca dziewczyna podała wielkiemu wezyrowi świeżo nalany kubek i uśmiechnęła się tak powabnie i zalotnie, że Kara Mustafa nie mógł się oprzeć, ujął kubek i wychylił.
— Czy to należy do obchodu święta Kamy? — zapytał, — napój jest dobry! Nalej mi jeszcze raz, dziewczyno.
Bajadera z uśmiechem spełniła rozkaz.
Allaraba patrzył z zadowoleniem na Kara Mustafę, który pił trunek zdradziecki.
Na jego skinienie ukazały się w głębi bajadery, w krótkich sukienkach, które tańcząc powiewały wachlarzami.
Kara Mustafa uśmiechnął się z zadowoleniem na widok tancerek. Zbliżyły się one i otaczały go coraz bliższem kołem, jak gdyby chciały upoić go rozkoszą.
Wielki wezyr nie troszczył się więcej o Allarabę, który stał za nim ze skrzyżowanemi na piersiach rękami i obserwował go. Wszystkie zmysły wezyra zajęte były widowiskiem, które miał przed oczyma.
Klęcząca bajadera nalała mu znowu kubek. Kara Mustafie smakował trunek coraz bardziej — wypił znowu.
Tancerki zbliżyły się, uklękły i powiewały nań zasłonami.
W tej chwili otworzyła się jedlic ze ścian namiotu. Olśniewający blask, mogący współzawodniczyć z światłem słońca, rozlał się po namiocie. W blasku tym ukazało się bóstwo, na cześć którego obchodzono tę indyjską uroczystość.
Kara Mustafa był w najlepszym humorze i z wielkiem upodobaniem przypatrywał się pięknemu, młodemu uśmiechniętemu bóstwu miłości.
Nagle zagasło światło i Kama znikł.
Wielki wezyr rozkazał klęczącym dokoła bajaderom, ażeby tańczyli dalej, a one chętnie uczyniły zadość jego życzeniu.
Jednakże wino zaprawne narkotykiem, zaczęło objawiać swój skutek, gdyż Kara Mustafa doznawał trudnego do pokonania zmęczenia i z trudnością oczy otwierał. Sądził, że trunek go otrzeźwi, kazał więc podać sobie jeszcze jeden kubek i wypił jednym tchem.
Wydało mu się, że muzyka, której dźwięki brzmiały dotychczas z cicha, zbliżały się do niego i że każda z tańczących bajader była otoczona kołem świetlnem.
Allaraba stojąc nieruchomie za wielkim wezyrem obserwował go ciągle.
Chwila decydująca zbliżała się.
Wielki wezyr lada chwila odurzony i pijany, nie mogący poruszyć się, miał upaść jak martwy na sofę.
Plan indyjskiego kapłana był ryzykowny.
Kara Mustafa nie domyślał się jednak jego zamiaru i grożącego niebezpieczeństwa. Był w błogiem upojeniu i zachwycał się tańcem bajader.
Tymczasem w obozie zapanowała cisza.
Kanclerz i jego towarzysz oświetleni blaskiem księżyca, powracali z pojedynku do obozu.
Rozstali się i poszli do swych namiotów.
Tylko z namiotu indyjskiego kapłana ciche dźwięki czarownej muzyki rozbrzmiewały wśród nocy.
Tańczące bajadery okryły się zasłonami i wyglądały na kształt białych posągów przy niepewnem świetle wnętrza namiotu.
Wielki wezyr pasował się z sennością i był jeszcze w stanie panować nad nią.
Allaraba patrzył na to zdziwiony.
Nagle jednak osłabł opór odurzonego.
Po krótkiej jeszcze walce ze snem, Kara Mustafa padł jak nieżywy na sofę.
Uśmiech zadowolenia przebiegł twarz kapłana.
Na jego skinienie bajadery wybiegły cicho z namiotu.
Allaraba przystąpił do sofy.
Wielki wezyr leżał nie dając znaku życia z zamkniętemi oczyma.
Północ nadeszła.
Kapłan indyjski podniósł ręce do góry.
W tej chwili zgasło blade urocze światło, które dotychczas oświetlało namiot.
Głęboka, nieprzenikniona cisza panowała w namiocie indyjskiego kapłana.
Z niecierpliwością i trwogą oczekiwała Sassa w swoim pałacu w Wiedniu powrotu księcia z pojedynku.
Złe przeczucia wstrząsały jej duszą, opierała się im jednakże i starała się być odważną.
Godziny upływały. Noc zapadła, długa, straszna noc dla niej.
Niecierpliwość Sassy wzrosła do najwyższego stopnia. Pragnęła wiedzieć, co się stało, gdzie był jej małżonek, którego zdrada Paca mogła wydać w ręce nieprzyjaciół lub skrytobójców.
Wzięła okrycie i w towarzystwie jednego sługi wyszła z pałacu.
Przedewszystkiem chciała się prze konać, czy nie widać jeszcze powozu. Z wież na wałach przy księżycowej nocy, wzrok sięgał dosyć daleko.
Pośpieszyła ku bramie, którą książę i hrabia Thurn wieczorem wyjechali z miasta.
Przypadek chciał, że w blizkości wałów spotkała hr. Stahremberga, który konno objeżdżaj fortyfikacye.
Spostrzegłszy księżnę, zsiadł on z konia i zbliżył się do niej.
— Panie hrabio — rzekła Sassa do niego, — mój małżonek, jak panu wiadomo, kilka godzin temu wyjechał z miasta. Czy dotąd nie spostrzeżono powozu?
Hrabia Stahremberg zauważywszy; niepokój księżnej, odpowiedział z trudnością wymawiając słowa:
— Powóz lada chwilę stanie przed pałacem księżnej pani. Doniesiono mi, że przejechał już bramę.
— Powóz jest już w mieście? Gdzież więc pojechał? — zapytała Sassa w największej trwodze, — gdyby jechał do pałacu, musiałabym go spotkać!
— Jeżeli księżna pani pozwoli, odprowadzę panią do pałacu, — odpowiedział Stahremberg z największym współczuciem, — hrabia Thurn już tam czeka zapewne.
— Hrabia Thurn? — zapytała Sassa z przerażeniem, — hrabia Thurn? dlaczego? Gdzież książę? Co się stało? Pan musisz wiedzieć!
— Musisz się, księżno, przygotować na wiadomość, która...
— O, mój Boże! — zawołała Sassa drżąc i bledniejąc, — mój mąż raniony!...
— Nie wiem bliższych szczegółów, księżno. Pozwól się pani odprowadzić do pałacu, tam hrabia Thurn powie wszystko.
Sassa poszła za radą Stahremberga i najkrótszą drogą powróciła z nim do siebie. Służący hrabiego prowadził za nim konia.
Powróciwszy do pałacu, Sassa podziękowała hrabiemu i poszła na górę.
W pałacu nie było jeszcze ani powozu, ani hrabiego. Gdy to oznajmiono księżnej, trwoga jej i niepokój powiększyły się jeszcze.
Co miała uczynić? gdzie szukać męża?
Stało się z nim nieszczęście, dowiedziała się o tem od hrabiego Stahremberga, ale jakie?
Niepewność była dla niej zabójczą.
Nie mogła wytrzymać w pałacu, chciała wyjść znowu.
Gdzież jednak miała się udać?
Miała już wyjść, nie wiedząc dokąd, gdy służący oznajmił jej hrabiego Thurn.
Trwogą zdjęta pobiegła Sassa do salonu, w którym hrabia czekał. Była kładą i wzburzoną.
Spostrzegłszy hrabiego, cofnęła się i załamała ręce.
— Przychodzisz pan sam, panie hrabio? — zapytała, — gdzież książę?
— Przykro mi bardzo, mościa księżno, że muszę być zwiastunem smutnej wiadomości, — odpowiedział hrabia wzruszonym głosem.
— Mów pan, mów pan wszystko, panie hrabio! — zawołała Sassa, odzyskując odwagę nie taj nic, gotowam usłyszeć wszystko. Gdzie jest mój małżonek... padł... nie żyje?...
— Żyje... ale ciężko raniony!
— Gdzież jest?...
— W domu lekarza Braili, mościa księżno. Doktór Braila zawezwał na naradę najznakomitszych lekarzy.
— Prowadź mnie pan do niego! Ja tutaj jestem a mój małżonek raniony! Muszę iść do niego koniecznie!
— Wzruszenie mogłoby mu zaszkodzić, mościa księżno!
Sassa spojrzała nań osłupiałem! z trwogi i boleści oczyma.
— Boże wielki!... on nie żyje, pan tylko nie chcesz mi powiedzieć, — krzyknęła Sassa z największą trwogą.
Krzyk ten rozdzierający przejął do głębi hrabiego.
— Żyje... ale jest w niebezpieczeństwie, — odpowiedział.
Sassa włożyła okrycie. Była w niepodobnym do opisania niepokoju. Musiała iść do męża! Serce jej bić przestało.
Pocieszało ją tylko to, że Braila i najznakomitsi lekarze zajmowali się ocaleniem jej ukochanego małżonka.
— Chodź pan, prowadź mnie do rannego, — rzekła stanowczo, — przy nim jest moje miejsce! Ja go będę pielęgnowała.
Hrabia Thurn nie mógł się jej opierać, choć nie był pewnym, czy zastaną jeszcze księcia przy życiu. Lekarze obawiali się katastrofy.
Mówił sobie, że księżna została przygotowaną na wszystko i będzie mogła zapanować nad sobą.
Mylił się jednak.
Spotkanie Sassy z doktorem Brailą było straszne i przejmujące.
Księżna, wdzięczna doktorowi, który jej wzrok przywrócił, z przerażeniem spostrzegła smutek na jego poważnej twarzy.
— Prowadź mnie pan do mego męża! Muszę go widzieć! Muszę być przy nim! Moje miejsce przy jego łóżku! — rzekła Sassa.
I zwracając się do Braili, rzekła:
— A cóż mówią lekarze?
Braila wzruszył ramionami.
— Nie ma nadziei!... jęknęła Sassa.
W tym jej okrzyku streszczała się cała niewypowiedziana jej boleść.
— Obawiamy się tego, księżno, — odpowiedział Braila z cicha.
Sassa zakryła twarz rękami. Nie mogła zapanować nad boleścią. Płakała.
Nikt nie śmiał zakłócać tego świętego bólu.
Hrabia Thurn odwrócił się, ażeby ukryć swoje łzy.
Po twarzy sędziwego Braili spływały dwie gorące krople.
Nie było jednak czasu do stracenia. Trzeba było zaraz zaprowadzić Sassę do księcia, jeżeli miała zastać go przy życiu.
Sassa zapanowała już nad sobą i odzyskała odwagę.
— Zaprowadź mnie pan do mego męża! — rzekła.
Braila spełnił jej życzenie, prosząc jej tylko, aby przy rannym nie okazywała boleści.
Gdy weszli do słabo oświetlonego pokoju, w którym książę leżał na łóżku, Braila zbliżył się do niego, aby zobaczyć, czy żyje jeszcze.
Dwaj obecni lekarze i służący stali w głębi pokoju.
Dał się słyszeć słaby głos księcia. Pytał o żonę i był przytomny.
Sassa przystąpiła do łoża umierającego i padła na kolana.
Książę podaj jej rękę.
— Musimy się rozstać, Sasso, rzekł gasnącym głosem.
— Odchodzisz odemnie, mój mężu? Chcesz mnie pozostawić samą? — zapytała Sassa z boleścią. — Cóżbym ja poczęła bez ciebie?
— Skończone... czuję, że umieram... wszystko co posiadam jest twoje... pociesz się bogactwem, które ci pozostawiam...
— Nazywasz to pociechą? O niech będę biedną zupełnie, ale nie porzucaj mnie!...
— Znam twoje serce, Sasso... bądź zdrowa!... Pac... zabił mnie... zdradziecko!...
— Wydziera mi cię, zbrodniarz! On i Jagiellona nie mogli znieść mojego szczęścia i burzą je okrutnie...
Ukryła twarz w poduszkach.
Ręka księcia opadła ciężko.
— Noc mnie otacza... — szepnął umierający, — gdzie jesteś, Sasso?
— Tutaj, mój panie i małżonku! — odpowiedziała Sassa przez łzy.
— Jesteś tu... przy mnie... skończone... umieram... — szepnął książę jeszcze.
Sassa modliła się gorąco.
Ostatnie westchnienie wydał książę, potem nastąpiła cisza, cisza śmierci.
Braila zbliżył się po cichu.
— Książę Aminow nie żyje! — rzekł wzruszonym głosem.
Z głośnym płaczem padła Sassa przy umarłym.
Widok był niewypowiedzianie wzruszający.
Przełożonych miasta zawiadomiono o blizkim zgonie księcia.
Hrabia Stahremberg wszedł do pokoju i przystąpił do umarłego, który leżał blady i nieruchomy.
Hrabia podał rękę księżnej i podniósł ją.
— Bóg niech cię pocieszy księżno, — rzekł łzawym głosem, — ciężka próba przyszła na panią. Boleść twoja jest świętą i słuszną, ale żyj pani dla tych, dla których byłaś dotąd zbawczym aniołem. Anielskim było zadanie, jakieś pani sobie założyła. Jeżeli możesz znaleźć pociechę, to jedynie tylko w jego spełnianiu!
Opuściwszy szczęśliwie obóz turecki i rozstawszy się z Assadem czerwony Sarafan puścił się prosto do Sobieskiego.
Znał on okolicę dokładnie i śpieszył wiedząc, że z rana ścigać go będą.
Gdy zaczynało świtać, przybył do jednej zburzonej przez Tatarów wioski, a że był bardzo zmęczony, udał się do zwalisk jakiejś chaty, wlazł do piwnicy i położył się na słomie, która tam była.
Wkrótce usłyszał tentent na drodze prowadzącej przez wieś. Przejeżdżali szukający go jeźdźcy. On ich słyszał i śmiał się.
Tentent ucichł. Czerwony Sarafan usnął i obudził się dopiero wieczorem.
Wylazł z piwnicy, rozpatrzył się ostrożnie dokoła i puścił się w stronę polskiego obozu.
Śpieszył z wiatrem w zawody, ażeby królowi Sobieskiemu zanieść słowa Sassy.
W ciągu nocy, gdy szedł przez las, nagle otoczyli go jeźdźcy.
— To czerwony Sarafan! — zawołali, — czerwony Sarafan żyje! Uciekł Turkom!
Był to rekonesans polski.
— Zaprowadźmy go do obozu! — mówili żołnierze, — był w Wiedniu, może wiele powiedzieć!
Czerwony Sarafan wsiadł z jednym żołnierzem na konia, ażeby prędzej do obozu dojechać.
Patrol przybył na miejsce o jasnym dniu.
Gdy żołnierze ujrzeli czerwonego Sarafana, powstała wielka radość. On także odzyskał wesołość, znalazłszy się pośród nich.
Tymczasem warta oznajmiła kapitanowi Wychowskiemu, który znajdował się w domu króla, że czerwony Sarafan przybył do obozu.
Wychowski udał się z tą pożądaną wiadomością.
— Czerwony Sarafan? Sefan, syn Jagiellony Wassalskiej? — zawołał Sobieski, — przyprowadź go tutaj! Miałem go za umarłego, nie sądziłem, że go jeszcze zobaczę! Radosna to dla mnie nowina!
Wychowski wyszedł i wkrótce wrócił z czerwonem Sarafanem.
Król podał przybyłemu rękę.
— Witaj mi, Sefanie, rzekł, — Bóg cię ocalił z rąk nieprzyjaciół! Żyjesz i trafiłeś do mnie!
Czerwony Sarafan ukląkł.
— Uciekłem, panie, — rzekł, byłem w ręku twych wrogów, Turków!
— Byłeś przedtem w Wiedniu, Sefanie?...
Czerwonemu Sarafanowi sprawiało to widoczną przyjemność, że król nazywał go właściwem imieniem.
— W Wiedniu, tak, panie, — odrzekł, — wielka nędza panuje w Wiedniu!! Księżna Sassa wysłała mnie i Iszyma Beli do ciebie z prośbą o pomoc!
— Księżna Sassa Aminow?
— Odzyskała wzrok, panie!
— To dobra wiadomość! — zawołał król — więc Sassa jest jeszcze w Wiedniu i odzyskała wzrok! Mów dalej, Sefanie! Każde twoje słowo sprawia mi radość!
— Księżna Sassa pielęgnuje chorych i rozdaje chleb biednym!
— Poznaję po tem moją dawną Sassę! — rzekł król.
— Wysłała Iszyma Beli i mnie, aby ci donieść, że jeżeli prędko nie przyjdziesz, miasto będzie zgubione.
— Nie chcę dłużej czekać i zwłóczyć!
— Iszym Beli zginął, panie!
Doniesiono mi już o tem, Sefanie.
— I ja miałem być stracony. Księżna Jagiellona nastawała na to.
— Jagiellona? — zapytał Sobieski, którego twarz zachmurzyła się, — powtórz to raz jeszcze, Sefanie! Jagiellona żądała twojej śmierci?
— Więziła mnie w swoim namiocie, widziała medalik na mej szyi i pytała się, zkąd go mam.
— I powiedziałeś jej wszystko, Sefanie?
— Wszystko com wiedział, panie.
— Więc ten szatan go poznał! — rzekł Sobieski do kapitana.
— To niepodobne do wiary, najjaśniejszy panie! — odrzekł Wychowski.
— Chciała go zgładzić, aby zatrzeć ślad swojej winy! Opowiadaj dalej, Sefanie!
— Miałem być stracony, ale kapłan indyjski i Armeńczyk ocalili mnie. Uciekłem szczęśliwie!
— Biedny Sefanie! Daj Boże, żebyś nie wpadł powtórnie w ręce tej szatańskiej kobiety! Jagiellona jest twoją matką! Ona dała ci życie! Ona to trzymała cię uwięzionego i ukrytego, gdy byłeś dzieckiem, ażeby cię umorzyć śmiercią powolną! Stary Stefan ocalił cię i umieścił u twojego opiekuna Dorowskiego.
Czerwony Sarafan słuchał z szeroko roztwartemi oczyma. To co słyszał brzmiało dlań jak słowa wymówione w obcym języku. Wojewodzina miała być jego matką?
Wstrząsnął niedowierzająco głową.
— Nie wierzysz temu, Sefanie, — rzekł król, — ale daję ci królewskie słowo, że tak jest! Jesteś naturalnym synem wojewodziny Wassalskiej! Ta wygnana, niegodna kobieta nie warta jest nazywać się twoją matką! Chciała cię zgładzić! Ze wstrętem i przerażeniem mówię o takich zbrodniach przeciw naturze i wszelkim uczuciom ludzkim! Bezbożna ta kobieta nienawidzi cię i prześladuje! Ale teraz pozostaniesz przy mnie, pod moją opieką, ja będę twoim obrońcą!
Czerwony Sarafan spojrzał na króla. Trudno mu było uwierzyć w te słowa.
— A teraz opisz mi obóz i powiedz liczbę Turków, — rzekł król do niego, — wojsko moje jest w prawdzie małe, pragnę jednak pośpieszyć na odsiecz Wiedniowi, pragnę podjąć walkę z wrogiem. Sefanie, armia moja dzisiaj jeszcze wyruszy! Czerwony Sarafan opowiedział wszystko co wiedział, opisał królowi obóz i fortyfikacye, powiedział mu, jak były rozlokowane pułki tureckie, a Jan Sobieski znalazł w tej relacyi potwierdzenie faktu, że wojska Turków były blizko dziesięć razy liczniejsze, niż jego. Nie zachwiało to jednak odwagi.
— Pozostaniesz przy mnie Sefanie, — rzekł — postaraj się przedewszystkiem kapitanie, żeby mu dano jeść i pić. Dać mu także mojego konia, ażeby mógł jechać z nami.
— Dziś jeszcze wyruszasz, panie? — zapytał czerwony Sarafan.
— Tak, dziś jeszcze, — odpowiedział król, — bitwa będzie krwawa! Śmierć lub zwycięstwo, to nasze hasło! A ci zdrajcy Pac i Wassalska znajdują się u naszych wrogów! Chciałbym, żeby wpadli w nasze ręce! Daję słowo, zginęliby haniebnie! Są oni hańbą kraju! Świętym obowiązkiem jest ukarać ich! I ty będziesz świadkiem tej kary, Sefanie! Usłyszysz w jej obecności, co zrobiła, czem zawiniła! Przekleństwo Jagiellonie Wassalskiej i temu nikczemnemu kanclerzowi Pacowi
Wychowski postarał się o to, ażeby czerwony Sarafan odpowiednio został zaopatrzonym. Nie potrzebował on jednak wiele, przywykł do nędzy i wstrzemięźliwości.
Tymczasem Jan Sobieski wydał rozkaz do wymarszu.
W tem gdy król połączył się z Sieniawskim, wojewodą wołyńskim, przybył do obozu książę Lotaryngski i zastał wojsko na wychodnem.
Książę, któremu król pokazał wojsko, był z jego postawy zadowolony.
W godzinę później nadciągnął książę Waldeck, ażeby połączyć się z królem. Widząc, że wszystko do wymarszu gotowe, wydał natychmiast rozkaz swoim, ażeby przyspieszyli pochód.
Książę Lotaryngski obiadował tymczasem z królem, który takie upodobanie znalazł w jego towarzystwie, że się dopiero w nocy z nim rozstał.
Naczelne dowództwo sił połączonych objął król.
Gdy pochód się rozpoczął, nadciągnęli inni sprzymierzeńcy i zebrało się razem 70,000 ludzi. W tej liczbie było 18,000 Polaków, 11,000 Sasów, 12,000 Bawarów, 9,000 Frakonów i Szwabów i przeszło 20,000 cesarskich, oraz wielka liczba ochotników, którzy jednak, jak świadczą współczesne opisy, byli raczej przeszkodą niż pomocą.
Po połączeniu się wojsk, kapucyn Marek Avianus, którego papież Innocenty XI umyślnie wysłał, odprawił mszą i rozdawał Komunię.
Wiadomość, że cesarz sam przybędzie, potwierdziła się wkrótce, co uspokoiło króla polskiego, który obawiał się, ażeby cesarz nie udał się inną drogą i nie wpadł w ręce Tatarów.
Tegoż dnia odbyto wielką naradę wojenną. Jeszcze niezgodzono się, jaką iść drogą, gdy król rozkazał piechocie wyruszyć naprzód i kawaleryi torować drogę.
Ustawiono wojsko w szyku bojowym w tym samym prawie jak następnie walczyło. Nastąpił marsz. Sobieski naglił do pośpiechu, mówiąc:
— Nie ma czasu do stracenia, miasto jest w ostateczności, musimy mu śpieszyć na odsiecz.
Że król był naczelnym dowódcą, dowodzi najlepiej okoliczność, że książę Lotaryngski i inni od niego otrzymywali hasła.
Po drodze powiększała się armia napływem książąt z wszystkich stron Europy, nadaremnie jednak spodziewa! się król kozaków, których usługi w drapaniu się na góry i chwytaniu zbiegów wysoko cenił. Tylko wojewoda wołyński miał ich 150 z sobą.
Wkrótce jednak zaczęły nadchodzić niepomyślne wieści i przyśpieszyły jeszcze pochód wojska. Zaczęło brakować prowiantu dla ludzi i koni, ponieważ spustoszona okolica nie mogła go dostarczyć, a bagaże znajdowały się zbyt daleko.
Powoli zbliżono się do Kahlenbergu.
Następnej nocy król, książę i inni dowódcy udali się dla zrekognoskowania góry aż do kaplicy św. Leopolda, nie napotkawszy nieprzyjaciela.
Z Kahlenbergu spostrzegł król, który spodziewał się łagodnego stoku ku Wiedniowi, tak stromą pochyłość i dziką okolicę, że przekonał się, iż trzeba będzie postępować z największą ostrożnością i powolnością, ponieważ był pewnym, że nieprzyjaciel będzie stawiał pochodowi największe trudności i że już za parę dni przyjść mogło do rozstrzygającej bitwy.
Jednakże z niedbalstwa, jakiem wielki wezyr rozbił swój obóz i z innych błędów nieprzyjaciela, czerpał otuchę zwycięstwa. Relacya czerwonego Sarafana, który książętom służył za przewodnika, okazała się prawdziwą.
Tymczasem król Sobieski odbył na górze z innymi dowódzcami naradę. Był on przez dwadzieścia sześć godzin nieobecny przy wojsku, które zaczynało być niespokojnem. Płonne były obawy, gdyż król powrócił zdrów i cały.
Niemieckie oddziały wojska stoczyły przez ten czas kilka zwycięzkich potyczek z plądrującemi oddziałami Tatarów.
Po powrocie króla, wojska ruszyły na Kahlenberg, budując potrzebne mosty, torując drogi, rozstawiając warty i wysyłając naprzód armaty. Wszystkie przeszkody usunięto, dzień rozstrzygający był blisko.
Powróćmy do dnia uroczystości Kamy i do namiotu Allaraby, w którym nagle wszystkie światła zagasły, a wielki wezyr leżał bezwładny na sofie.
Kara Mustafa znajdował się w mocy indyjskiego kapłana i cała kampania mogła przybrać niespodziewanie nowy kierunek, gdyby ogromne wojsko tureckie pozbawione swego naczelnego wodza, gdyby wielki wezyr padł ofiarą podstępu kapłana.
Allaraba pozostał sam z uśpionym w ciemnym przedziale namiotu, mającym dwa wyjścia.
Po niejakim czasie kapłan wyszedł i udał się do tylnego wyjścia ze swego wielkiego, w głębokiej ciszy nocnej pogrążonego namiotu.
Odsłoniwszy zasłonę spostrzegł w niewielkiem oddaleniu dwóch Armeńczyków oświetlonych blaskiem księżyca.
Skinął na nich.
Assad i Soliman zbliżyli się do niego cicho i ostrożnie.
— Lękam się, czy nas nie zdradzono kapłanie, szepnął Assad.
Allaraba drgnął.
— Zdradzono? jakto? — zapytał.
— Zdawało mi się, żem spostrzegł tam pomiędzy namiotami kilka poruszających się cieniów.
— Pewno warta, — rzekł Allaraba.
— Gdzież ten, którego masz nam wydać, kapłanie?
— Wszystko gotowe! Możesz go zabrać i wynieść. Tu w namiocie jest lektyka.
— A gdzież on sam? — zapytał Assad.
— Chodźcie za mną, zaprowadzę was do niego, — odpowiedział kapłan pocichu.
— Czy w twym namiocie kto nas nie podpatrzy?
— Nie ma nikogo takiego, coby nam mógł zawadzać.
— Więc przystąpmy do dzieła! Północ! Najlepsza chwila! Nasze konie i niewolnicy są w pogotowiu.
Ciemno w twoim namiocie, nic nie widać, — szepnął Assad, wszedłszy z Solimanem i kapłanem do głębi.
— Poświęcę wam! poczekajcie! — odpowiedział Allaraba.
Po chwili wyniósł z przyległego przedziału małą ślepą latarkę, która jasno oświeciła miejsce, gdzie się znajdowali Assad i Soliman.
Allaraba trzymając latarkę poszedł naprzód do przedziału, w którym wielki wezyr odurzony leżał na sofie.
— Czy on nie żyje? — zapytał pocichu Assad.
Allaraba wstrząsnął poważnie głową.
— Jest nieprzytomny na kilka godzin, — odpowiedział.
— I sądzisz, że się nie obudzi przy przenoszeniu? — spytał Soliman.
— Nie! możecie z nim robić co chcecie, jest jak nieżywy!
— Jak długo trwa ten stan, kapłanie? Assad przystąpił do sofy. Soliman poszedł za nim. Obaj przyjrzeli się odurzonemu.
— Śpieszcie się, — nalegał Allaraba stłumionym głosem.
Armeńczycy przynieśli nosze i postawili je przy sofie.
— Daj nam stary jaki kaftan, aby go okryć! — rzekł Assad, — niebezpiecznie przenosić go w tej odzieży.
— Macie; — odpowiedział Allaraba, podając żądany ubiór.
Assad ubrał wielkiego wezyra, a potem z Solimanem złożył go na noszach.
— Gdzież wasi niewolnicy? — spytał ich Allaraba.
— Nie przyprowadziliśmy ich, ażeby o niczem nie wiedzieli, nosze wyniesiemy sami! — odpowiedział Assad pocichu.
— Cicho! Co to jest? Czy nie słyszysz? — zapytał nagle Soliman swego towarzysza.
— To wiatr nocny, — odrzekł Allaraba.
— Zgaś światło, kapłanie! — zawołał Assad.
Allaraba uczynił to.
Dwaj Armeńczycy wynieśli nosze aż do wyjścia z namiotu.
Kapłan przystąpił do ciężkiej zasłony i usunął ją.
W chwili, gdy dwaj ludzie z noszami wyszli z namiotu i Allaraba wyszedł za nimi, ukazała się tuż przy namiocie ciemna postać.
Postąpiła krok naprzód i blask księżyca oświecił ją.
Była to kobieta w długiem okryciu.
— Stójcie! — zawołała z rozkazującym gestem.
— Wojewodzina! syknął kapłan cofając się.
On ją poznał, gdy Armeńczykom zastępowała drogę.
— Precz! — krzyknął Allaraba stanowczo i postawiwszy nosze sięgnął do pasa.
— Warta! tutaj! — zawołała na cały głos Jagiellona.
— Zdrada! — szepnął kapłan powracając do swego namiotu.
Z kilku stron nadbiegli żołnierze, których Jagiellona miała w pogotowiu.
— Co to znaczy? — zapytała przystępując do noszów, — co tu macie? Assad miał ochotę pchnąć sztyletem kobietę, która w ostatniej chwili przeszkadzała wykonaniu jego planu, ale już otoczyli go żołnierze.
— Światła! — rozkazała Jagiellona, — zobaczyć co tu niosą!
— Jesteśmy zdradzeni, — szepnął Soliman do towarzysza, — jesteśmy zgubieni! zginęliśmy!
— Jest w tem coś podejrzanego! — rzekła Jagiellona do oficera dowodzącego patrolem, — jest północ! Ciekawa jestem, co ci Armeńczycy wynoszą po nocy z namiotu kapłana! Księżyc świeci wprawdzie jasno, ale w noszach nic widzieć nie można. Dajcie światła!
Uczyniono zadość jej rozkazowi.
Jagiellona oświetliła lektykę i cofnęła się.
— Przeczuwałam to! — szepnęła.
Jagiellona skinęła na oficera i kazała mu zajrzeć do noszów.
— Nie zdradzaj ani słowem tego co ujrzysz, — rzekła doń z cicha.
Oficer przeląkł się strasznie, ale nie wyrzekł słowa.
— Związać Armeńczyków, a nosze zanieść do namiotu wielkiego wezyra, — rozkazała Jagiellona żołnierzom.
Wszelki opór byłby szaleństwem Assada i Solimana; obskoczono ich i związano w jednej chwili.
— Co za nieszczęście! — rzekł oficer do Jagiellony, — czy on nie żyje?
— Jeszcze niewiadomo! Nie trzeba nic rozgłaszać! W namiocie zarządzimy resztę, odpowiedziała Jagiellona.
Żołnierze ponieśli lektykę, a inni odprowadzili Armeńczyków, ażeby ich umieścić w pewnem miejscu.
Jagiellona czy nie śmiała, czy też zapomniała kazać ująć i związać indyjskiego kapłana.
Udała się śpiesznie z oficerem do namiotu wielkiego wezyra, do którego wniesiono nosze.
Gdy je postawiono w jednym z oświetlonych przedziałów, Jagiellona kazała oddalić się służącym.
— Nikt nie powinien słyszeć i wiedzieć o tem co zaszło, — rzekła do oficera, — rozgłoszenie mogłoby mieć straszne następstwa. Wyjm pan wielkiego wezyra z noszów i połóż na sofie.
W tej chwili basza, który przy Kara Mustafie pełnił służbę osobistą wszedł do namiotu.
Jagiellona nie śmiała kazać mu odejść, była zmuszoną wyjątkowo wtajemniczyć go w to co zaszło. Poszła naprzeciw niemu.
— Patrz! rzekła pocichu, — czy znasz tego umarłego? Oficer właśnie wyjmował wielkiego wezyra z lektyki.
Można było spostrzedz wielki przestrach baszy, chociaż, jak wszyscy Turcy umiał on panować nad sobą. Patrzył osłupiały na martwe ciało.
— Ani słowa! — szepnęła Jagiellona, — może go jeszcze będzie można ocalić!
Basza pomógł oficerowi złożyć na sofie bezwładnego Mustafę.
— Co się stało? — zapytał basza, — czy wielki wezyr zachorował tak nagle?
— Byłby padł ofiarą swych nieprzyjaciół, gdybym ja temu nie przeszkodziła, — odpowiedziała Jagiellona.
— Wielki wezyr jeszcze żyje, — oświadczył basza, — jeszcze jest ciepły. Serce jego bije!
— Przynieść ożywiających środków, abyśmy go mogli ocucić, — zarządziła Jagiellona, — tymczasem jednak nie mów nikomu o tem co się stało.
Basza wyszedł i powrócił za chwilę, przynosząc słoiki i flaszki.
Zaczęto dawać uśpionemu do wąhania rzeźwiące esencye.
Odurzenie było tak silne, że wszystkie usiłowania nie wydawały skutku.
Powoli zaczęło dnieć.
Basza sprowadził ulubionego niewolnika wielkiego wezyra, który skrapiał czoło swojego pana zimną wodą.
Nareszcie otworzył oczy. Spojrzał błędnym wzrokiem dokoła.
— Jesteś ocalony. Wielki wezyrze! — rzekła Jagiellona, — życie zwycięża.
Nie przybyłam jeszcze zapóźno.
Kara Mustafa potarł ręką czoło i oczy. Nie pojmował, co się z nim działo.
— Co się stało? co mi jest? — zapytał, — czy ja śnię?
— Czychano na twoje życie. Skrytobójcy są ujęci. Ja cię im odebrałam! — odpowiedziała Jagiellona.
Wielki wezyr patrzył na nią nie rozumiejąc.
— Byłem w namiocie kapłana, — rzekł.
— Kapłan należy do twoich wrogów, którzy śmierć twoją zaprzysięgli. Każ go także aresztować, wielki wezyrze, — mówiła Jagiellona dalej, — w tej lektyce chcieli cię wynieść dwaj Armeńczycy handlujący bronią, a Allaraba im pomagał.
— Byłem pogrążony w głębokim śnie.
— Jakże się masz teraz? — Szumi mi w uszach, jak gdybym stał nad morzem, — odpowiedział Kara Mustafa, — chcę sobie przypomnieć co się stało, ale wiem tylko tyle, że siedziałem na sofie w namiocie kapłana i piłem napój, który mi podawała bajadera.
— Napój ten zawierał truciznę wielki wezyrze, — mówiła Jagiellona. — Wydaj rozkaz natychmiastowego uwięzienia indyjskiego kapłana. Dwaj Armeńczycy, z któremi był w zmowie są związani i uwięzieni.
— Przyprowadź ich tutaj, — rzekł Kara Mustafa do oficera, — chcę się od nich dowiedzieć, co miano zrobić.
— Nadeszłam w tej chwili, gdy cię wynosili w lektyce! Domyśliłam się zbrodniczego zamiaru. Wiesz, żem cię ostrzegała przed indyjskim kapłanem, a mimo to jednak udałeś się wczoraj wieczorem do jego namiotu. Przeczuwałam, że uknuto zamach na twoje życie.
Twarz wielkiego wezyra zachmurzyła się.
— Nie mogę temu wierzyć pani, — rzekł, — twoja obawa czy wyobraźnia posuwa się zadaleko. Allaraba chciał zapewne, ażeby Armeńczycy tutaj mnie przynieśli..
Jagiellona uśmiechnęła się szyderczo.
Wierzysz temu, wielki wezyrze? — odpowiedziała, — jeżeli tak, to nadareńmie noc straciłam i nie doczekałam się wdzięczności za to żem cię ocaliła. Nie chcesz się wyrzec wiary w kapłana, wielki wezyrze... dobrze! Nie chcesz słuchać mojej przestrogi. Dobrze! Czyń, co ci się podoba!
— Któż może dowieść mu winy, pani?
— Napój był zatruty. Czyżbyś inaczej popadł w tak ciężką bezwładność? Chciano cię zabić albo wykraść, inaczej coby tam robili ci dwaj Armeńczycy z lektyką?
Dzień już był jasny. Oficer wysłany przez wezyra, wrócił.
— Wprowadź tych Armeńczyków! — rozkazał wielki wezyr.
— Pytaj ich, — rzekła Jagiellona do Kara Mustafy, — a gdyby wyznać nie chcieli, weź ich na tortury!
Oficer wprowadził Armeńczyków do namiotu.
Mieli oni odkryte głowy, ponieważ przy aresztowaniu stracili turbany. Włosy w nieładzie spadały im na głowy i na twarz.
Wielki wezyr spojrzawszy na nich drgnął.
— Zrzućcie wasze armeńskie suknie! — zawołał z twarzą i wzrokiem, które odzyskiwały życie, — nie jesteście armeńscy handlarze! Poznaję was zdrajcy! Tyś Assad basza, a tyś Soliman basza!
Słowa te wywarły na otaczających niesłychane wrażenie.
Jagiellona uśmiechała się tryumfująco.
— Dobry połów zrobiłeś, wielki wezyrze, — rzekła, — czy wątpisz jeszcze o zbrodniczych zamiarach tych dwóch baszów, którzy uciekli, ażeby tu przybyć w przebraniu.
Czegoście tu chcieli w obozie? — zapytał Kara Mustafa, — w jakim zamiarze przybyliście tu w przebraniu? Wiedzieliście przecież, że was tutaj śmierć czeka! Coście robili w nocy w namiocie kapłana. Coście chcieli zrobić z lektyką, w której ja byłem? Wiem to i powiem wam zaraz. Sułtanka Walida was tu przysłała, abyście mnie zabili i zawieźli do Stambułu! Nie udało się wam jednakże. Dzięki ci księżno, za twoją czujność i pomoc. Teraz wszystko rozumiem.
— Największa wina ciąży na kapłanie, który się sprzymierzył z tymi najemnikami! — odpowiedziała Jagiellona.
— Księżna ma słuszność! — schwytać natychmiast indyjskiego kapłana, — rzekł Kara Mustafa do stojącego w blizkości baszy, — związać go. Związać także tych dwóch Armeńczyków i wsadzić ich do klatki. Namyślę się, co z niemi zrobić, odpowiadasz mi życiem za to, że nie uciekną.
Gdy z rozkazu Jagiellony straż uprowadziła dwóch Armeńczyków z lektyką, Allaraba miał czas powrócić do swego namiotu.
Pienił się z wściekłości. Pięść jego ściskała długi sztylet, który miał za pasem.
Gdyby w tej chwili Jagiellona była gdzie blizko, byłby ją przebił.
Rozumiał on doskonale niebezpieczeństwo, jakie mu groziło.
Wróciwszy do namiotu, stał przez chwilę i namyślał się.
Gdyby w tej chwili kto wszedł do niego, Allaraba rzuciłby się nań i zabiłby go najprzód, a następnie siebie.
Nikt nie przyszedł.
Kapłan miał czas namyślić się, czy miał uciekać czy też usiłować raz jeszcze ująć wielkiego wezyra i doświadczyć swojego wpływu.
Uciekając, nie mógł zabrać z sobą wszystkich swych bogactw, musiał zostawić znaczną ich część i cały namiot z urządzeniem.
Z drugiej strony gdyby pozostał, groziło mu niebezpieczeństwo straszne w razie poznania dwóch baszów i wykrycia ich tajemnych planów, do których kapłan indyjski dopomagał.
W każdej chwili straż mogła przyjść do namiotu po niego.
Był jeszcze czas do ucieczki. Działając szybko, przy pomocy koni uwięzionych Armeńczyków, które były w pogotowiu, mógł uciec.
Musiałby jednak pozostawić na łup wszystko co miał w namiocie.
Na tę ofiarę nie mógł się zdecydować. Chciał zabrać przynajmniej skarby. Nie mógł wziąć pięknych dziewcząt, które stanowiły jego harem, bajader, które mu służyły do uroczystości, zwierciadeł, aparatów i całego przyozdobienia namiotu.
Nagle szmer jakiś obudził Allarabę z zamyślenia.
Obejrzał się.
Był to służący jego Timur, który wszedł z latarką i spostrzegł go.
Timur chciał wyjść pocichu, ale kapłan już go spostrzegł.
— Wychodziłeś z namiotu? — zapytał.
— Tak, panie, odpowiedział sługa.
— Czy nie widziałeś czego szczególnego? — zapytał.
— Nie, panie!
— Czy wiesz, gdzie są Konie i niewolnicy Armeńczyków?
— Widziałem je przed chwilą przy przekopie.
— Chodź i pomóż mi pakować skrzynie, — rozkazał Allaraba, — zapal świece. O świcie opuścimy obóz.
Timur wykonał rozkaz. Oświetlił namiot i znosił worki i skrzynki z kosztownościami.
Kapłan zaczął pakować swoje skarby. Czynił to z takim pośpiechem, że pot kroplami spływał mu z czoła.
— Już świta, panie! — przestrzegł go Timur.
Ale Allaraba jeszcze nie zapakował wszystkich bogactw. Nie chciał nic tracić. Ręce mu drżały, gdy gromadził swe skarby.
Timur wyszedł i po chwili wpadł znowu, przejęty śmiertelną trwogą.
— Panie, jesteśmy zgubieni! — zawołał, — patrol tu idzie!
— Czy wiesz z pewnością, że tu idzie? — zapytał kapłan.
— Żołnierze wskazywali na namiot panie!
— Podaj broń ze ściany! — rozkazał kapłan z zimną determinacyą.
Timur spojrzał na swego pana; wiedział o tem, że wpadł w niełaskę, nie sądził jednak, aby śmiał się bronić orężem.
— Dawaj broń! — zawołał Allaraba.
Z wahaniem Timur spełnił rozkaz.
Kapłan wziął w prawą rękę nabity pistolet, a w lewą szablę.
— Uzbrój się i ty, — rozkazał, — będziemy się bronili.
Timur spojrzał zdziwiony, nie dowierzając jeszcze.
Przekonał się jednakże, że kapłan mówił na seryo.
— Chodź za mną! — rozkazał Allaraba.
Timur musiał słuchać. Pochwycił szablę. Z bronią palną nie umiał się obchodzić. Potem wyszedł z panem do drzwi namiotu.
Straż wielkiego wezyra przybyła właśnie przed namiot.
Kapłan stanął tak, żeby nikt nie mógł wejść do wnętrza.
— Pierwszy, który przystąpi zginie! — zawołał, — jak śmiecie tu przychodzić? Kto was tu przysyła?
— Poddaj się kapłanie! — zawołał dowodzący oficer, — mamy rozkaz dostawić cię żywcem lub trupem do wielkiego wezyra.
— Czy was przysyła wielki wezyr? — zapytał Allaraba.
— Nie twoja rzecz nas pytać, kapłanie! Jesteś naszym więźniem! — odpowiedział oficer.
— Bronię mojej osoby i mojego namiotu! — zawołał Allaraba, — kto się do mnie zbliży, zginie natychmiast! Kapłan mówił tak stanowczo że oficer w pierwszej chwili nie wiedział co począć.
— Poważcie się mnie zaczepić! — groził Allaraba.
Żołnierze wahali się.
Za oficerem ukazał się Timur.
— Czy chcesz do walki doprowadzić kapłanie? — zapytał oficer, — musiałbyś zginąć!
— Precz stąd! Nikt nie przestąpi tego progu! — odpowiedział Allaraba, podnosząc pistolet, — idź i oświadcz wielkiemu wezyrowi, że pragnę z nim mówić! Żądam tego od ciebie!
— Więc chodź ze mną do wielkiego wezyra! — odparł oficer.
— Chcesz mnie podejść i gdy się oddalę, obsadzić namiot. To ci się nie uda! Poważ się mnie zaczepić! Żądam, żebym mógł wyjść swobodnie ze wszystkiem co do mnie należy.
— Obsadzić namiot! — zakomenderował oficer, — kapłan nie może nam się wymknąć!
Allaraba roześmiał się szyderczo.
— Kto się poważy do mnie przystąpić? — zapytał.
— Schwytać kapłana! — rozkazał oficer, — chodźcie za mną! Czy lękacie się go?
Żołnierze zbiegli się koło namiotu i z dobytemi szablami natarli na Allarabę i Timura.
W tej chwili rozległ się wystrzał.
Oficer trafiony w pierś, zachwiał się i upadł na ręce żołnierzy.
Timurowi widocznie dodało to odwagi, gdyż z wydobytą szablą rzucił się na żołnierzy.
Tymczasem wiadomość o nadejściu warty doszła do ucha kobiet stanowiących harem kapłana, a ponieważ nie pilnował ich nikt, postanowiły one uciec.
Gdy wybiegły z namiotu, zostały pochwycone przez żołnierzy, którym nadchodzący basza kazał je odprowadzić do swego namiotu.
Kilku żołnierzy walcząc natarli na Timura, który wkrótce pad pod ciosami.
Przed namiotem powstało zbiegowisko.
Nagle Allaraba indyjski kapłan, znikł.
Żołnierze widzieli go przed chwilą u wejścia do namiotu... teraz go nie było!
Z początku myślano, że został zabity. Po przeszukaniu jednak okazało się że tylko Timur był zabity i oficer raniony.
Wojsko obsadziło cały, wielki namiot. Kapłan nie mógł się oddalić. Musiał się znajdować wewnątrz namiotu. Żołnierze myśleli, że odebrał sobie życie, widząc niebezpieczeństwo ucieczki.
Ranionego oficera odniesiono. Inny zajął jego miejsce.
Oznajmiono wielkiemu wezyrowi, że kapłan się broni i że z bronią w ręku musiano obsadzać namiot. Kara Mustafa wydał rozkaz otoczenia namiotu i ujęcia kapłana żywcem lub trupem.
Nie łatwo jednak było ten rozkaz wykonać, ponieważ nietylko żołnierze, ale nawet oficerowie zostawali pod wpływem przesądu, że w namiocie kryją się siły i przedmioty niebezpieczne, mogące wszystkich zgładzić w mgnieniu oka.
Mimo to oficer dowodzący wykonał otrzymany rozkaz i z najodważniejszymi wszedł do namiotu.
Zastali tu wszystko w wielkim nieładzie.
Kapłan nie miał widocznie czasu ani zabrać swych skarbów, ani ich ukryć, bo żołnierze znaleźli jeszcze skrzynki i worki w jednym z przedziałów namiotu i na rozkaz oficera zanieśli je do namiotu wielkiego wezyra, pozostali zaś tymczasem rewidowali namiot.
W jednym z przedziałów znaleziono na dosyć wysokim postumencie posąg, przedstawiający indyjskie bóstwo i uderzająco wielki. W innym było kilka zwierciadeł pod różnemi kątami w nieładzie suknie i zasłony, trzewiki i tym podobne przedmioty kobiece.
Kapłana nie było nigdzie. A jednak nie mógł on opuścić otoczonego ze wszystkich stron namiotu.
Oficer i żołnierze szukali dalej, przechodząc z jednego przedziału do drugiego. Nie pominęli żadnego kąta, podnosili każdą zasłonę, zaglądali do każdej skrzyni.
Kapłan znikł bez śladu.
Oficer poszedł do żołnierzy otaczających namiot.
Żaden z nich nie widział kapłana.
Gdzież się podział Allaraba? Byłożby z namiotu jakie wyjście podziemne?
Raz jeszcze zrewidowano namiot, podnoszono dywany i skóry nie pomijając żadnego wyjścia.
Kapłan znikł w jakiś sposób niepojęty, czarodziejski.
Nikt w obozie ani na liniach zewnętrznych nie widział go także. A jednak uciec nie mógł.
Niewolnikom Armeńczyków udało się wprawdzie uciec, gdy usłyszeli, że ich panów wzięto, ale poszukiwania indyjskiego kapłana nie wydały żadnego skutku.
Długi wspaniały orszak żałobny postępował ulicami Wiednia ku cmentarzowi położonemu w bliskości wałów, na którym zbudowano grobowiec.
Odzywały się dzwony kościelne. Armaty milczały tego dnia. Większa część mieszkańców brała udział w żałobie księżnej Aminow, która utraciła małżonka.
Trumna, w której spoczywał książę, przyozdobiona kwiatami i wieńcami, umieszczoną była na okrytym kirem wozie żałobnym, który ciągnęło sześć koni. Około karawanu szła służba zmarłego.
Dalej w powozach jechali księżna, kapłan, hrabia Stahremberg,
hrabia Thurn i wielu znakomitych mieszkańców miasta.
Do orszaku przyłączyli się liczni biedni i nieszczęśliwi, którzy w księżnie czcili swoją wybawczynię i opiekunkę.
Orszak wzrastał z każdą chwilą. Wszyscy podzielali żałobę księżnej, której, ofiarności tylu mieszkańców doświadczyło.
Młoda wdowa w czarnych szatach była jeszcze piękniejszą, niż zawsze. Łzy błyszczały w jej wielkich oczach, na twarzy była widoczna niewymowna boleść.
Była znowu sama na świecie. Książę, jej podpora, jej wybawca i opiekun, opuścił ją. Nie była wprawdzie teraz biedną niewolnicą z Sziras, była bogatą, była wdową po księciu, ale całe to bogactwo nie mogło jej powrócić opiekuna, nie mogła się pocieszyć po jego stracie.
Gdy obchód żałobny skończył się, gdy trumna zmarłego księcia złożoną została do grobowca, księżna powróciwszy do cichego i próżnego pałacu, padła na kolana i odmówiła gorącą modlitwę.
Po modlitwie uczuła się spokojniejszą i pokrzepioną.
Głos wewnętrzny mówił jej, że ma jeszcze na ziemi święty obowiązek do spełnienia: łagodzenie nędzy biednych oblężonych, przy pomocy swoich bogactw.
Myśl ta krzepiła ją i pocieszała.
Gdy noc zapadła, armaty odezwały się na nowo. Oblegający rzucali kule ogniste do miasta, które ogramnemi lukami przelatywały w powietrzu jak komety.
Był to widok straszny i wspaniały zarazem. Huk armat nie ustawał prawie ani na chwilę. Turcy widocznie pragnęli zmusić miasto do poddania się.
Miastu zaczęło brakować amunicyi. Ażeby oblegający nie domyślili się tego wznawiano ogień od czasu do czasu.
Jedna z kul ognistych padła na dom, w którym znajdowali się ranni, i w kilka minut gmach ten stanął w płomieniach.
Był to straszny wypadek.
Chorzy, mogący jeszcze chodzić, wyskakiwali półnadzy z płonącego budynku. Inni stali na górze, w oknach i krzyczeli rozpaczliwie.
Wkrótce na placu przed domem ukazała się księżna wdowa, której doniesiono o tym wypadku.
Dodawała ona odwagi niektórym wahającym się mężczyznom, ażeby ratowali nieszczęśliwych, przyrzekając im znaczne nagrody.
Skłoniło ich to nareszcie, żeby pośpieszyli do domu dla ocalenia ginących.
Chwilę potem byłoby już zapóźno, gdyż ogień szybko się szerzył i nie można było myśleć o ugaszeniu go.
Sassa hojnie wynagradzała ratujących za każdego ocalonego.
Gorliwym usiłowaniom powiodło się wreszcie ocalić wszystkich rannych chorych. Zaledwie jednak ostatni z nich został uratowany, palący się budynek zawalił się z strasznym hukiem.
W innych także miejscach palące się kule wszczęły pożary, mieszkańcy jednak zdołali je sami zagasić.
Księżna Aminow pojawiała się wszędzie, zachęcając do odwagi, nagradzając ratujących, nędzę.
Środki do życia tak się wyczerpały, że rozdawać musiano codzień mniejsze racye. Gdyby prędko me umożebniono dowozu, należało się obawiać wybuchu chorób zaraźliwych.
Wskutek tego dowódcy załogi wiedeńskiej z inicyatywy dzielnego hrabiego Stahremberga postanowili zrobić wycieczkę, w nadziei, że może im się uda przebić łańcuch oblegających i zabrać im pewną część żywności.
Przygotowania do wycieczki czynione były w wielkiej tajemnicy. Przez cały dzień poprzedni armaty oblężonych odpowiadały na ogień oblegających. Nad wieczorem dopiero zamilkły.
Niebo było pokryte chmurami, padał deszcz drobny, gęsty jak mgła.
Turcy także zaprzestali strzelać, gdyż nic widać nie było. Kule ich zresztą z małemi wyjątkami nie dosięgały celu, gdyż inaczej oddawna połowa miasta byłaby zburzoną. Zapewniają, że w czasie tego dwumiesięcznego oblężenia, Turcy rzucili na miasto sto tysięcy kul, z których tylko bardzo drobna część przypadkowo trafiała. Mieli oni wprawdzie u siebie inżynierów francuskich, którzy im plan oblężenia nakreślili, zachodzi jednak pytanie, czy ci inżynierzy szczerze pragnęli przyczynić się do ich zwycięstwa.
Deszcz podobny do mgły sprzyjał zamiarowi oblężonych. Załoga miasta wprawdzie wskutek chorób i strat w boju zmniejszyła się z czternastu do pięciu tysięcy, ale hrabia Stahremberg odważył się na wycieczkę na czele tej garstki, straż zaś wałów tymczasem pełnić miała straż na wałach, na wieżach i przy bramach.
O dziewiątej wieczorem załoga pod wodzą Stahremberga opuściła miasto.
Było tak ciemno, że o pięć kroków nic widzieć nie było można.
Mały oddział piechoty wysłano naprzód na rekonesans.
Dalej szedł Stahremberg z resztą wojska.
Zimny wiatr jesienny szumiał gwałtownie i zagłuszał wszelkie inne odgłosy.
Złowroga noc zapadła.
Żołnierze ruszyli naprzód.
Nagle rozpoczęła się żywa utarczka pomiędzy przednią strażą załogi i placówkami tureckiemi. Wystrzały zaalarmowały oblegających w przekopach.
Natychmiast hrabia Stahremberg dał hasło do ogólnego ataku i z całą siłą rzucił się na nieprzyjaciela.
Należało jednakże zachować ostrożność, ażeby się nie dać otoczyć. Gdyby wojsko, które brało udział w wycieczce zostało odcięte od miasta, miasto byłoby bezwarunkowo zgubione.
Z bohaterską odwagą załoga idąc za śladem dzielnego dowódcy, postępowała naprzód, nie zważając na przewagę nieprzyjaciela, który ściągał wciąż nowe pułki. Szło o zdobycie żywności i danie oblęgającym dowodu, że miasto jeszcze nie straciło odwagi.
Walka trwała kilka godzin.
Hrabia Stahremberg zauważał, że Turcy zaczynali posuwać się bardziej w jedną stronę, rzucił więc swe siły w tę stronę, ażeby zapobiedz zamiarowi otoczenia.
Nad ranem jednak, gdy się nieco rozjaśniło, hrabia Stahremberg uznał niemożebność odniesienia pomyślnego rezultatu z wycieczki.
Waleczność załogi oparła się przeważnym siłom, lecz jakże ciężkiemi ofiarami opłacić to musiała!
Około tysiąca ludzi poniosło śmierć w tej wycieczce!
Strata Turków była przeszło dwa razy większą, główny cel zaopatrzenie miasta w żywność, osiągniętym być nie mógł.
Załoga cofnęła się powoli pod osłonę murów i wałów Wiednia.
Hrabiemu Stahrembergowi pozostało już tylko zaledwie cztery tysiące żołnierzy na obronę stolicy, mógł jednak liczyć na mieszkańców, Którzy pomimo głodu, nędzy i niedostatku wiernie z nim zawsze trzymali.
Nazajutrz po wycieczce kazał komendant wszystkim wojskom stanąć pod bronią i wtedy dopiero okazało się jak znaczną była poniesiona strata.
Nędza wzrastała żywności nie było, wszystkie zapasy zostały wyczerpane powoli i nawet za pieniądze nic dostać nie było można.
Sassa jednak była gotową do wszystkich ofiar. Rozdawała pieniądze, dzieliła się z oblężonymi czem mogła.
Jak istota zesłana przez Boga dla ulżenia nędzy i podania pomocy uciśnionem, ukazywała się wszędzie jak dobry anioł wdowa po księciu.
Assad i Soliman basza zostali związani z rozkazu wielkiego wezyra.
Kara Mustafa poznawszy obu baszów, wpadł w niesłychany gniew, zrozumiał bowiem, że uknutym był zamach na jego życie, albo też chciano go ująć i odstawić do Stambułu.
— Wysłano was? — rzekł do nich, gdy ich wprowadzono do niego, — wiem teraz wszystko! Ale poznacie mnie! Przedewszystkiem musicie się przyznać, a potem postanowię, co z wami zrobić.
Basza pełniący służbę dzienną przy wielkim wezyrze, odprowadził dwóch więźniów do jednego z namiotów. Znajdowały się tam klatki z dzikiemi zwierzętami, które wezyr wziął ze sobą, bo lubił się im przypatrywać i nieraz kazał im rzucać skazanych na pastwę.
Do jednej z próżnych klatek basza kazał zaprowadzić więźniów.
Assad i Soliman pewni śmierci ponuro spoglądali na siebie.
Rzucono im do klatki dwie płachty, które im służyć miały za posłanie i obsadzono strażą namiot, ponieważ wielki wezyr zagroził baszy śmiercią w razie ucieczki więźniów.
Przedewszystkiem trzeba było zmusić ich do zeznania.
Basza powrócił do namiotu wielkiego wezyra, do którego wszedł właśnie oficer, któremu polecono ująć Allarabę, po zabiciu przezeń pierwszego oficera.
— Czy schwytałeś kapłana? — zapytał go wielki wezyr.
— Cud się stał, wielki i potężny baszo, — odpowiedział oficer, — choć nie sądzę, żebym w czemkolwiek uchylił moim obowiązkom.
— Kapłan uciekł? — zapytała Jagiellona w namiocie wielkiego wezyra.
— Uciec nie mógł, gdyż namiot jest otoczony wojskiem, mimo to jednak znikł bez śladu!
Jagiellona uśmiechnęła się zimno i pogardliwie.
— Nowa sztuczka tego kuglarza, jak mi się zdaje, — rzekła, — czy namiot jeszcze otoczony?
— Tak jest, pani. Kapłan uciec nie może!
— Jeżeli nie uciekł, to musi być w namiocie! Idź i przyprowadź go! — rozkazał wielki wezyr.
— Nie pominęliśmy najmniejszego zakątka, obszukaliśmy wszystko, wielki i potężny wezyrze, — odpowiedział oficer.
— Więc idź i szukaj raz jeszcze! — rozkazał Kara Mustafa, — uciec nie mógł! Jeżeli się uczynił niewidzialnym, to twoją jest rzeczą zmusić go, żeby się pokazał! Idź!
Oficer wyszedł. Musiał słuchać, choć nie wiedział co począć. Na szczęście towarzyszyła mu Jagiellona, zwrócił się więc do niej.
— Idę z tobą — odrzekła, — sama wejdę do jego namiotu. Ukrył się przed wami, lecz ja odgaduję jego podstępy i pomogę wam go wynaleźć.
Było to dla oficera pociechą. Był już w niesłychanej trwodze, bo znał złość i okrucieństwo Kara Mustafy. Gdyby raz jeszcze zmuszony był powrócić nie spełniwszy zlecenia, mógłby łatwo przypłacić to życiem.
Tymczasem wielki wezyr kazał podać kawy. Ostatnie ślady oddużenia znikały. Czuł się zupełnie zdrowym.
Gdy oficerowie i urzędnicy jego orszaku, którzy po większej części nie wiedzieli o tem co zaszło, przyśli do niego, Kara Mustafa przyjął ich z uśmiechem.
— Pokażę wam parę nowych dzikich bestyi, które schwytano i osadzono w klatce! Chodźcie za mną, zobaczycie je!
Wielki wezyr wstał.
Wszyscy wyszli za nim z namiotu.
— Zawołajcie czarnego kata, — rozkazał, — niech przyjdzie z narzędziami tortury.
Mężczyźni weszli za Kara Mustafą do namiotu, w którym, jak świadczył ryk przytłumiony, znajdowały się dzikie zwierzęta.
— Patrzcie! Czy znacie to dwie bestye? — zawołał wielki wezyr, wskazując na więźniów.
Otaczający wielkiego wezyra poznali ze zdziwieniem obu baszów Assada i Solimana.
— Wstawać! — krzyknął na nich wielki wezyr, — czy nie widzicie, że ten w sąsiedniej klatce wstaje, gdy ja wchodzę, że mój tygrys faworyt chodzi niespokojnie i węszy? Ma widocznie na was apetyt.
Assad i Soliman wstali.
— Czy chcecie się przyznać, kto was przysłał i jaki mieliście zamiar, — mówił Kara Mustafa dalej, — patrzcie! oto kat idzie z przyrządami do tortur!
— Tortur się nie lękam, wielki wezyrze, — odpowiedział Assad wzgardliwie, — nie myśl, że ich obawa zmusza mnie do wyznania. Ale uważam za tchórzostwo zapierania się swoich zamiarów.
— To znaczy, że chcesz się przyznać?
— Nie na torturach! Nie zmusiłyby mnie one do powiedzenia jednego słowa, gdybym postanowił Assad nieustraszony, — jesteśmy w twojej mocy, możesz z nami robić co ci się podoba... nie lękamy się śmierci!
— Na śmierć już raz zasłużyliście, — odrzekł wielki wezyr, — ale udało wam się uciec! Byliście w Stambule!...
— Dowiesz się prawdy, wielki wezyrze! Tak jest, byliśmy w Stambule i otrzymaliśmy od sułtana i jego matki rozkaz dostawienia cię żywym lub martwym do Stambułu.
— Domyślałem się tego! — zawołał Kara Mustafa, — nie udało się wam jednakże! Opowiadaj dalej!
— Przybyliśmy do obozu jako Armeńczycy handlujący bronią i nikt nas nie poznał aż do tej chwili.
— A kapłan?
— Przynieśliśmy mu skarby, które teraz dostały się w twe ręce, i oświadczył, że wyda cię w nasze ręce!
— Wojewodzina ma zatem słuszność, kapłan był ich wspólnikiem! Sułtan zatem was przysłał! Ale się przerachował i ucierpi na tem bardzo jego powaga! Gdy ja dla niego zdobywam miasta i kraje, on na mnie nasyła skrytobójców jednego po drugim! Mów dalej!
— Skończyłem, wielki wezyrze! — rzekł Assad, — kapłan dotrzymał słowa! Wprowadził cię w odurzenie i oddał nam, abyśmy cię zawieźli do Stambułu.
— Śmierć wam za to! — zawołał Kara Mustafa, — ja jestem panem i moja wola jest we wszystkiem! Jakkolwiek zręcznie wzięliście się do rzeczy, nie udało się wam jednakże, bo czas mój jeszcze nie przyszedł i nie stanąłem tam, gdzie mam stanąć! Mam was w ręku i zniweczę was! Był to zuchwały zamiar, na brodę Proroka! Poważyli się targnąć na mnie! Musiano wam przyrzec wielką nagrodę, albo nienawiść do mnie tę myśl wam podała!
— Nienawiść do ciebie, tak! — odpowiedział Assad ze szczerością, która świadczyła, że to co mówił, sprawiało mu zadowolenie, — nienawiść do ciebie, wezyrze, nie chęć zysku!
— Dobrze, Assadzie baszo podoba mi się twoja otwartość, — rzekł Kara Mustafa z szatańskiem szyderstwem, — nie powiesz, żem jej nie umiał ocenić! Wyrok dowiedzie tego tobie i twemu towarzyszowi! Patrz, widzisz mojego tygrysa! Piękne to zwierzę nie spuszcza oka z ciebie i Solimana baszy. Ostrzy na was zęby! Dobrze! Tygrys pokaże, czy wart tego, żeby dostał dwóch baszów na pieczyste!
Otaczający słuchali z przerażeniem tygrysa, który ryczał, jak gdyby rozumiał słowa swojego pana.
Assad nie zmienił wyrazu twarzy. Z wielkim spokojem i panowaniem nad sobą wysłuchał wyroku wielkiego wezyra.
— Będziecie walczyli z tygrysem! — mówił Kara Mustafa dalej, — nie chcę was mu rzucać związanych. Będziemy mieli nadzwyczajne widowisko. Uzbrojeni każdy sztyletem, okryci tylko skórą, pójdziecie do klatki tygrysa i rozpoczniecie z nim walkę. Jeżeli zwyciężycie, jeżeli zabijecie tygrysa, to życie będzie wam darowane. Jeżeli tygrys was zwycięży, to was rozszarpie i kara wasza będzie spełniona.
Czarny kat przystąpił do wielkiego wezyra i ukląkł przed nim.
— Nie potrzebuję cię już, — rzekł Kara Mustafa, — więźniowie przyznali się bez tortur.
Assad i Soliman wysłuchali odważnie wyroku wielkiego wezyra.
Kara Mustafa zwrócił się do otaczających. — Ciekawy jestem usłyszeć, co oficer i wojewodzina znaleźli w namiocie kapłana, — rzekł, — kapłan był wspólnikiem dwóch więźniów. Znikł i sądziłem, że to czarodziejstwo. Ale czary nie mogą trwać wiecznie, a że miejsce pilnie jest strzeżone, więc kapłan uciec nie zdoła.
Wielki wezyr wyszedł z namiotu, mieszczącego dzikie zwierzęta.
Jego towarzysze wyszli za nim.
Dumny, jak gdyby był już sułtanem, Kara-Mustafa powrócił majestatycznie do swojego namiotu.
Usiadł na sofie i przyjmował raporta pod władnych dowódców.
Następnie Jagiellona weszła do namiotu. Oficer szedł za nią.
Wielki wezyr przyjął z wielką uprzejmością i życzliwością tę, której zawdzięczał ocalenie.
— Przybywasz pani z namiotu kapłana? — zapytał, — twoje poszukiwania były pewno skuteczne! Znalazłaś kapłana?
— Pozwól mi wyznać, wielki wezyrze, że jestem zdziwiona i nie mogę tego pojąć, — odpowiedziała Jagiellona, — byłam w namiocie kapłana i wszystkie miejsca przeszukałam! Ażeby czarom i oszustwu położyć koniec, kazałam rozbijać zwierciadła i tajemnicze przyrządy, wszystko to jednak było nadaremne!
— Nie znalazłaś kapłana? Nie wykryłaś czaru?
— Oficer i żołnierze twierdzą, że Allaraba nie mógł uciec, a zatem jest ukryty w obozie, — mówiła Jagiellona dalej, — zatem w przekopach i kryjówkach obozu kazałam zrobić rewizyę. Niepodobna jednak go znaleźć.
— Rozumiem! to jego sztuka! — rzekł wielki wezyr, — przemienił się w; co innego! Nie zaprzeczaj, pani, że włada on tajemnemi siłami. Dał mi nieraz tego dowody.
— Jest to dla nas zagadką, wielki wezyrze, że nie wyszedł z namiotu, odrzekła Jagiellona.
— Czy nie znalazłaś pani jakiego psa, węża lub innego zwierzęcia w namiocie? Nie było nic żywego w namiocie.
Z wyjątkiem posągu Kamy, nic nie zwróciło mojej uwagi.
— Czy w sofach kazałaś pani szukać?
— I to było zrobione! Nawet podwójne ściany namiotu zrewidowano, — odpowiedziała Jagiellona, — znasz mnie, że niełatwo odstępuję od powziętego zamiaru. Kapłan zastrzelił pierwszego oficera straży i bronił swego namiotu z bronią w ręku. Natomiast jednakże został zaraz obsadzony. Następnie kapłan w czasie walki, w której zginął jego sługa Timur, znikł w wejściu do namiotu. Tak się rzecz miała, wielki wezyrze! Niepodobna zatem, żeby namiot opuścił!
— Dziękuję ci za tę wiadomość, pani, i powziąłem już postanowienie, które nas musi doprowadzić do celu! — rzekł Kara Mustafa, — kapłan za zdradę zasłużył na śmierć! Wdzięczny ci jestem za to pani, żeś mnie przed nim ostrzegła! Dowiemy się wszystkiego na pewno! Jest pewna siła, której żadna sztuka nie sprosta! Siłą tą jest ogień! Namiot kapłana będzie pilnie do koła strzeżony i podpalony zostanie na cztery rogi! Płomień nie okaże się bezskutecznym! Jeżeli kapłan jest jeszcze w swoim namiocie, to się spali!
— Uwielbiam twoją mądrość i twe postanowienie, wielki wezyrze! — rzekła Jagiellona, — zniszcz wszystko, co przypomina zdrajcę! A jeżeli w namiocie jest jaka kryjówka, która uszła naszej uwagi, to płomienie go z niej wynajdą.
— Idź pani i zarządź jak powiedziałem! — zakończył rozmowę Kara Mustafa, — niech zapalą namiot kapłana! Sam tam pójdę i będę świadkiem wykonania mego rozkazu!
Namiot Allaraby był już zupełnie spustoszony. Wszystkie cenne przemioty przeniesiono do namiotu wielkiego wezyra, sztuczne urządzenia i narzędzia były zniszczone i tylko rozrzucone szczątki świadczyły o dawnej wspaniałości.
W jednym z przedziałów, w którym potłuczono zwierciadła, stała tylko na dosyć wysokim postumencie biała statua Kamy, indyjskiego bożyszcza, którego uroczystość była dniem upadku kapłana.
Wysoki, potężny posąg jedynie oparł się zniszczeniu, a raczej nie był wcale niszczony. Widok jego wpośród tego spustoszenia czynił szczególne wrażenie. Zdawało się, że nikt nie śmiał tknąć bóstwa. Ale i jego zagłada została postanowiona, gdyż posąg gliniany nie mógł się oprzeć płomieniom.
Dokoła namiotu rozstawieni byli żołnierze. Następnie zbliżyli się ludzie z pochodniami, aby namiot z czterech stron podpalić.
Kara Mustafa wyszedł ze swoim orszakiem z namiotu, aby się przypatrzyć temu rzadkiemu widowisku i być świadkiem tego, co nastąpi. Zajął miejsce nieopodal na podwyższeniu. Wojewodzina Wassalska była przy nim.
Oficer, któremu poruczono wykonanie rozkazu, zbliżył się do namiotu i na jego skinienie zaczęło się widowisko.
Niosący pochodnie zapalili namiot, którego palne części zajęły się zaraz jasnym płomieniem.
Palący się namiot przedstawiał wspaniałe widowisko. Z szaloną wściekłością szerzyły się płomienie, które wszędzie znajdowały pokarm. Kłęby czarnego dymu wzbijały się w powietrze.
Po spaleniu płótna i łatwiej palnych części, ogień objął drzewo i powolniej zwęglające się przedmioty i dostał się do wnętrza namiotu.
Płomienie zmniejszyły się. Wpośród ognia i dymu ukazał się posąg Kamy jeszcze nie tknięty.
W ciągu kilku minut jednakże płomienie zbliżyły się do niego.
Można to było widzieć wyraźnie, gdy dym ustąpił chwilowo.
Aż do tej chwili kapłana ani widać ani słychać nie było i już zaczynano przypuszczać, że Allaraby w namiecie nie było.
Nagle zaszło coś niespodziewanego i przejmującego zarazem.
Z głuchym hukiem pod wpływem gorąca posąg rozpadł się w kawały.
Na postumencie ukazał się kapłan, który był ukryty wewnątrz posągu.
— Kapłan żyje! tam stoi kapłan! zawołano.
Kara Mustafa zaledwie uwierzył swoim oczom.
Jagiellona ochłonąwszy ze zdziwienia, wskazała stojącego w pośród płomieni Allarabę.
— To on! spali się! — zawołała.
— Precz z ogniem! rozrzucie palące się części. Kapłana wydobyć żywego! — zawołał wielki wezyr.
Żołnierze rzucili się do płonącego namiotu, ażeby wykonać rozkaz.
— Chcesz mu darować życie? — rzekła Jagiellona ponuro do wielkiego wezyra, — chcesz go wyrwać z płomieni?
— Z płomieni, tak, pani! Przeznaczyłem mu co innego! — odpowiedział Kara Mustafa z szatańskim uśmiechem, — chcę go wysłuchać, a następnie wydam wyrok.
Żołnierze hakami i lancami rozerwali drewniane części namiotu i oddalili płomień od miejsca, w którem stał kapłan.
Postawa jego była w tej chwili niewypowiedzianie wspaniała. Biała szata otaczała jego wysoką, imponującą postać. Ogorzała jego twarz z czarną brodą i przenikającemi oczyma, tryskała gniewem, z ust jego wychodziły przekleństwa podniósł ręce do nieba, jak gdyby jego zemsty wzywał na obóz ottomański.
Zeszedł z postumentu. Żołnierze utorowali mu drogę. Z podniesionemi rękami przeszedł pośród zgliszcz.
Wielki wezyr patrzył zdziwiony na kapłana, który z pokorą jak winowajca, ale majestatyczny i gniewny wychodził z płomieni.
— Wszyscy zginiecie! Zguba wasza jest jawną! — mówił kapłan donośnym głosem, — śmierć wam i klątwa! Idą już mściciele, którzy was zniweczą! Zgrzeszyliście przeciwko Kamie! Wasze płomienie zniszczyły jego posąg? Zemsta i kara was dosięgnie i będzie straszną! Drżyjcie przed strasznym sądem, który wisi nad waszymi głowami!
Żołnierze cofnęli się przerażeni.
Wielki wezyr i jego orszak nieruchomi patrzyli na zbliżającego się kapłana.
Tylko Jagiellona patrzyła szyderczo na klnącego i grożącego Allarabę, pogardzającego jego groźbami.
— Czyliż ścierpisz, wielki wezyrze, żeby ten zdrajca przestraszał i przerażał twoich wojowników — rzekła do Kara Mustafy, — oszukaństwem jest wszystko, co on mówi i czyni! Chce złamać odwagę twego wojska!
— Przyprowadzić do mnie kapłana! — rozkazał wielki wezyr rozdrażniony słowami Jagiellony, — każę cię porąbać natychmiast, zdrajco, jeśli z ust twoich wyjdzie jedno jeszcze przekleństwo!
Kilku odważniejszych żołnierzy przyprowadziło Allarabę przed wezyra.
— Tchórzliwy psie! — zawołał wielki wezyr, — chciałeś mnie wydać moim wrogom i ażeby ujść Kary, schowałeś się w posąg Kamy!
— Wielki Kama udzielił mi opieki, — odpowiedział kapłan, — wielki Kama mnie pomści! Lękaj się kary, która wisi nad twoją głową.
— Twoje śmieszne pogróżki nie wstrzymają mnie od ukarania ciebie, zdrajco! — odpowiedział Kara Mustafa z gniewem, — czy zaprzeczysz, że mnie zdradziłeś?
— Dotknij mnie, a śmierć twoja i zagłada całego wojska jest pewną! — zawołał Allaraba, — słuchaj proroctwa, którego spełnienie jest tak niezawodnem, jak to, że tam leżą spalone szczątki Kamy! Twój tryumf skończy się! Wołam kary i zagłady na twoją głowę i już zbliża się chwila twojej zguby! Biada tobie i twoim wojskom! Zwycięstwo i sława odwrócą się od ciebie, klęska i popłoch będą ci towarzyszyły!
— Przestań! Twoje słowa odbijają się odemnie! — przerwał wielki wezyr, — schwytać go i związać!
Allaraba wydobył szablę, którą miał przy boku i wstrząsnął nią.
— Kto do mnie przystąpi, zginie! zawołał.
Żołnierze, którzy już chcieli doń przystąpić, cofnęli się.
— Ci tchórze wahają się wykonać rozkaz, — rzekła Jagiellona.
— Kto się poważy mnie tknąć? — zawołał Allaraba, wstrząsając szablą.
Kilku odważniejszych żołnierzy na rozkaz baszy natarło na niego.
Zaczęła się krótka walka.
Krew trysnęła.... szabla Allaraby trafiła jednego z żołnierzy.
W tej chwili jednak udało się kilku innym powalić go na ziemię i skrawioną szablę wyrwać mu z ręki.
— Ocal się teraz, kapłanie, jeśli posiadasz jaką tajemniczą potęgę, — zawołał wielki wezyr.
— Pożałujesz tego, że posłuchałeś niewiernej kobiety, Kara Mustafo! — zawołał kapłan już związany, wstając, — jestem w twej mocy, ale przysięgam, że ci to nie ujdzie bezkarnie.
— Zaprowadźcie go do dwóch więźniów, jego wspólników i niechaj pokaże co umie! Pomóż sobie jeśli potrafisz, — rzekł wielki wezyr, zwracając się raz jeszcze do Allaraby, — zostawiam ci czas, żebyś mógł użyć swej potęgi.
— Sułtan jest twoim panem! Przyjdzie on ukarać cię, gdyż zna tajemne twoje plany, wielki wezyrze! Nie dopiąłeś jeszcze celu i nie dopniesz go bezemnie! — odpowiedział Allaraba drżącym głosem.
— Zaprowadźcie go do więźniów! — rozkazał Kara Mustafa.
Basza kazał związanego kapłana zamknąć w klatce dobrze strzeżonej, razem z Assadem i Solimanem.
Kara Mustafa z orszakiem wrócił do swego namiotu. Cała ta scena wywarła na nim głębokie wrażenie.
Był nadzwyczaj wzburzony. Gdy pozostał sam w namiocie, brzmiały mu jeszcze w uszach pogróżki kapłana. I teraz jeszcze miał on wpływ na niego. Słowa Allaraby sprawdzały się tyle razy, a teraz Alląraba go przeklął!
Wielki wezyr zamyślił się ponuro.
Kapłan był w jego mocy, mógł go kazać zabić, ale coby potem mogło spotkać jego samego?
Wszystko jeszcze było w jego ręku! Usłuchał wprawdzie cudzoziemki, lecz czy słusznie uczynił słuchając niewiernej? Jeżeli Allaraba kazał wynosić z namiotu tylko dla spełnienia jakiegoś tajemnego zamiaru? Jeżeli teraz jego proroctwo się spełni?
Przerażające przypuszczenia dręczyły wyobraźnię wielkiego wezyra. Bał się i troskał.
Gdyby słowa kapłaila były prawdziwe?
W końcu jednak w jego umyśle wzięło górę przekonanie, że Allaraba w każdym razie postanowił go zgubić i że był jego najzawziętszym wrogiem.
— Im prędzej się go pozbędę, tem prędzej położę koniec jego nienawiści, — mówił wielki wezyr do siebie, — pogróżki jego nie będą mogły się spełnić, gdyż on żyć nie będzie! Trzeba działać szybko i zabić go, aby on nie rzucił się na mnie i nie zabił mnie!... Rrzecz zdecydowana, — dodał po krótkiej chwili, — podzieli los swoich wspólników! Zajmujące widowisko będę miał jutro: walkę trzech skazanych z tygrysem!
Kara Mustafa powrócił do pokoju, w którym nań czekali baszowie i oficerowie jego orszaku.
— Namyśliłem się jaki wyrok wydać na kapłana, — rzekł, — los jego jest zdecydowany! Umrze śmiercią zdrajców, jak dwaj jego wspólnicy.
Zwrócił się do urzędnika zawiadującego jego przyboczną menażeryą i powiedział:
— Mój faworyt tygrys stanie jutro do walki z trzema więźniami, ja sam będę widzem. Każdemu skazańcowi dać sztylet do obrony, ale tygrysowi dziś i jutro nic jeść nie dawać, ażeby nie był pokonany w walce.
— Chcesz swego faworyta tygrysa wystawić na tak nierówną walkę, panie? — zauważył dozorca zwierząt, — trzech uzbrojonych ludzi w mocnej odzieży, to doprawdy zawiele.
— Muszą zdjąć odzież i tylko skórą będą mieli opasane biodra! Sztylety dać im trzeba, taką jest moja wola, — odpowiedział Kara Mustafa, — walka odbędzie się w wielkiej klatce. Taka jest moja wola. Idź i oznajmił kapłanowi, jaki wyrok wydałem na niego! Jeżeli jest panem tajnych potęg, to uczyni tygrysa łagodnym jak baranek, a jeżeli był oszustem, to go spotka zasłużona kara i umrze! Ciekawy jestem tego widowiska. Wykonaj moje rozkazy!
Orszak wielkiego wezyra znał nietylko jego okrucieństwo, ale i nieugiętą jego wolę. Podobne widowiska nie były zresztą rzeczą nadzwyczajną dla znakomitszych Turków, którzy często urządzali walki dzikich zwierząt z niewolnikami, jedynie dla tego tylko, ażeby im się przypatrywać. Kara Mustafa zatem i wielu innych z niecierpliwością oczekiwali dnia następnego.
Na wielkim placu w blizkości namiotu wielkiego wezyra zbudowano okrągły płot z rodzajem pomostu po którym można się było przechadzać.
Pomost ten chodnikiem z desek został połączony z namiotem wielkiego wezyra sprowadzili na to miejsce wielką, ze wszystkich stron żelaznemi sztabami zamkniętą klatkę, w której znajdował się tygrys. Klatkę tę ustawiono na środku ogrodzonego miejsca. Klatka ta była dosyć obszerna na mające się odbyć widowisko.
Dziki zwierz, którego od dnia poprzedniego trzymano o głodzie, zdawał się przeczuwać, że ma nastąpić coś nadzwyczajnego. Chodził po klatce uderzając ogonem o podłogę zataczając wzrokiem i wydając od czasu do czasu ryk straszliwy.
Służący i mamelucy wystrzegali się zbliżać do krat klatki, tylko dozorca, który zawsze miał dć czynienia ze zwierzętami wielkiego wezyra, przystąpił do żelaznych krat i coś przemawiał do faworyta swego pana.
Słowa te zdawały się jeszcze bardziej drażnić głodnego tygrysa, któremu były podawane zamiast pokarmu. Zwierzę stawało się coraz niespokojniej szem i rzucało się po klatce coraz gwałtowniej.
Godzina oznaczona nadeszła.
Trzech więźniów, którzy spędzili noc w przeznaczonej dla nich klatce, rozebrano z odzieży, opasano im skóry około bioder i dano każdemu mocny, długi sztylet.
Wiedzieli oni co ich czekało.
Allaraba, który dotychczas był ponury i zamyślony, podał im teraz plan walki.
— Zwyciężymy i ocalimy życie, — rzekł do Assada i Solimana, — jeżeli będziemy działali szybko, zręcznie i odważnie; zwierz musi poledz, bo trzy sztylety są gotowe pchnąć je w oczy albo w piersi! Trafne pchnięcie w jedno z tych miejsc, a tygrys zginie!
Assad i Soliman nie zdawali się wierzyć w zwycięstwo i byli już zrezygnowani na śmierć.
— Ja znam takie Walki, — mówił Allaraba dalej, — idźcie tylko za moją radą, a tygrys zginie, gdyż przeciw trzem obronić się nie zdoła.
— Czy nie masz jakiego środka, aby tygrysa uczynić niezdolnym do walki, kapłanie? — zapytał Assad.
— Nie mam w tej chwili nic więcej jak wy widzicie przecież, — odpowiedział Allaraba, — możemy tylko liczyć na nasze ostre, długie sztylety. Chociażby tygrys rzucił się na jednego z nas i zaczął walkę, to dwaj inni mają czas zaatakować go z boku lub z tyłu i ranić ciężko. Z tej chwili winni znowu skorzystać nieatakowani, ażeby zwierzęciu zadawać rany śmiertelne. Tym sposobem zginie pod ciosami sztyletów a wyjdziemy zwycięsko i ocalimy życie!
— Jakto, więc sądzisz, że Kara Mustafa daruje nam życie i puści wolno, jeżeli rzeczywiście zabijemy tygrysa? — zapytał Soliman.
— Taki jest starożytny zwyczaj! — odparł Allaraba.
— Kara Mustafa pytać o to nie będzie, — odrzekł Assad, — każe zawołać czarnego kata!
— Nigdy — zapewnił Allaraba, — widzę, że straciliście odwagę! Jeżeli tak, to zginiemy! Tylko silną wolą możemy się ocalić! Czy chcecie się dać poszarpać? Czy chcecie, żeby tygrys jednego z nas po drugim darł łapami w kawały? Tak będzie, jeżeli nie będziemy jednomyślni, a ja wam mówię, że zgodne działanie nas ocali!
— Jeżeli tygrys ulubiony wielkiego wezyra zginie od naszych sztyletów, to możemy być pewni śmierci, — rzekł Assad, — zginiemy więc zaraz potem z ręki czarnego kata!
— Widzę, że nie macie odwagi, żeście tchórze! Choćby tak było jak mówicie, powinniśmy bronić się do ostatniego i nie oddawać życia bez walki! — zawołał Allaraba, którego wzrok błyszczał ponuro, — przeklinam to, że wraz z wami muszę stawać do walki z tygrysem! Najnędzniejszy wyrobnik broniłby się!
— Przestań, kapłanie, — rzekł Assad groźnie do Allaraby, do którego i Soliman przyskoczył, — nie waż się lżyć nas, bo nim staniemy do walki z tygrysem, przyjdzie do walki między nami!
— Czy myślicie, że się was boję? Tylko nędzni niewolnicy, a nie baszowie odmawiają swej odwagi, — odparł Allaraba wzgardliwie.
— Czy sądzisz, że ci wolno bezkarnie nas obrażać, Indyaninie? — zawołał Assad z wściekłością, — śmiercią przypłacisz te słowa!
W chwili gdy Assad chciał uderzyć na indyjskiego kapłana, aby go pchnąć sztyletem w pierś, nadbiegli żołnierze, otworzyli drzwi i zatrzymali go.
— Żaden jeszcze z mojego rodu nie ścierpiał podobnej hańby, — mówił Assad dalej, — przeszkadzacie mi zabić tego, który mnie nazwał niewolnikiem! Więc dobrze! Nie przeżyję tej hańby, lecz sam sobie życie odbiorę!
Zwrócił sztylet przeciw swej piersi, lecz żołnierze pochwycili go za ręce i nie dopuścili do samobójstwa.
Dał się słyszeć rozkaz baszy, dowodzącego wartą, aby trzech więźniów wprowadzono do klatki tygrysa.
Tymczasem wielki wezyr z orszakiem przyszedł już na widowisko. Jagiellona i kanclerz Pac byli zaproszeni także. Mustafa zajął miejsce na sofie, gdy wszyscy inni obecni stać musieli.
Niełatwo było Jagiellonie znieść to upokorzenie, poddała mu się jednak, była bowiem zmuszoną decydować się na wszystko, aby nie stracić sprzymierzeńca w walce z Sobieskim. Pocieszała się myślą, że wkrótce jej ofiary będą wynagrodzone. Gdy Sobieski zostanie pobity przez Turków i będzie wziętym do niewoli albo polegnie, naówczas ona i kanclerz Pac będą mogli pod nowym królem powrócić do zaszczytów i wpływu.
Dokoła czworokątnej klatki, w której ze wszystkich stron widzieć było można co się działo, pozostawiono znaczną przestrzeń próżną.
Obecność wielu ludzi zdawała się jeszcze bardziej drażnić tygrysa. Świadczył o tem ryk jego stłumiony i niepokój.
Wielki wezyr patrzył z upodobaniem na ulubione, piękne zwierzę, czekające niecierpliwie na swe ofiary.
Niezadługo na chodniku drewnianym ukazali się żołnierze, prowadzący w pośród siebie trzech więźniów.
Widok tych trzech ludzi nagich, opasanych tylko skórami koło bioder i trzymających w ręku sztylety, w miejscu, w którem słychać było stłumiony, straszny ryk tygrysa, czynił przejmujące wrażenie.
Wielki wezyr spojrzał na nich z zimnym spokojem i zadowoleniem.
Najprzód szedł kapłan. Zimną determinacyę czytać było można w jego rysach. Coś złowrogiego było we wzroku Allaraby, gdy spojrzał na tygrysa, a następnie na widzów.
Za nim postępował Soliman basza, na końcu Assad basza.
Wielki wezyr skinął na dowodzącego wartą oficera.
Straszne widowisko miało się zacząć.
Wszyscy ze stłumionym oddechem patrzyli na trzech zapaśników i na tygrysa, który podniósł się nagle i wydał straszny, ogłuszający ryk. Oczy jego czerwone jak płomienie zwróciły się na trzech skazanych.
Była to okropna chwila.
Soliman basza cofnął się przerażony.
Kapłan przeciwnie spojrzał z niezachwianym, zimnym spokojem na wściekłe zwierzę, które szarpało żelaznemi sztabami i zgrzytało zębami z głodu.
Dozorca przystąpił do klatki i odpędził tygrysa. Był on posłuszny, bo jeszcze nie ujrzał i nie zakosztował krwi.
Otworzono małe drzwiczki znajdujące się w kracie.
Chwila stanowczo, straszna nadeszła.
Allaraba pochylił się i wszedł pierwszy do klatki. Za nim żołnierze wepchnęli Assada i Solimana i szybko zasunęli drzwiczki.
Allaraba stał pochylony, trzymając błyszczący sztylet w prawej ręce, nieruchomy. Wlepił on przenikające spojrzenie w oczy tygrysa, który przed chwilą widząc przed sobą trzech nieprzyjaciół, stał spokojny.
Następnie tygrys przychylił się ku ziemi, gotując się do morderczego skoku.
Kapłan indyjski nie spuszczał go z oczu. Zdawało się w pierwszej chwili, że wzrokiem swym czaruje i ubezwładnia dziką bestyę.
Assad basza postąpił parę kroków naprzód.
— Baczność! — szepnął Allaraba do niego i Solimana.
Zaledwie tygrys spostrzegł postępującego brzegiem klatki Assada, rzucił się na niego i powalił go na ziemię, chociaż Assad w tej chwili usiłował pchnąć go sztyletem.
Łapa tygrysa przygniotła pierś Assada. Krew popłynęła z rany, a jej widok w większą jeszcze wściekłość wprowadził zwierzę. Drugą łapą tygrys porwał za ramię prawej ręki i poszarpał je strasznie.
Soliman basza patrzył przez chwilę na pływającego we krwi Assada i na tygrysa.
Allaraba wyrwał go prędko z osłupienia.
— Naprzód! — zawołał, — właściwa chwila nadeszła!
Zbliżył się z wyciągniętym sztyletem do chciwej krwi bestyi, ażeby ją z tyłu lub z boku zaatakować i jeżeli się uda zabić.
Soliman basza poszedł za nim, znać jednak było po nim, że widok Assada paraliżował jego odwagę.
Kapłan indyjski był nieustraszony. Rzucił się na tygrysa i z okrzykiem wściekłości wbił mu sztylet w kark.
Ranione zwierzę zerwało si z przerażającym rykiem, odskoczyło od pierwszej, nieporuszającej się już ofiary i rzuciło na tego, który je zaczepił.
Potęga wzroku Allaraby na nic się już nie zdała. Ból doprowadzał go do szaleństwa. Rzucił się wściekle na nowego przeciwnika.
Allaraba tak silnie wbił swój sztylet w kark tygrysa, że nóż nie wyszedł już z rany.
— Pchnij go! czas teraz! wołał Allaraba na Solimana.
Soliman widząc wzrastające niebezpieczeństwo, odzyskał odwagę i ze sztyletem rzucił się na tygrysa.
Zaczepka ta jednak mająca odwrócić tygrysa od indyjskiego kapłana, przyszła już za późno.
Soliman basza chybił.
Tygrys z wściekłym rykiem powalił kapłana na ziemię.
Straszny to był widok, gdy wysoki, barczysty Allaraba upadł na wznak i dzikie zwierzę rzuciło się na niego. Napróżno usiłował rękami powstrzymać tygrysa, w którego oczy, pomimo bólu i przerażenia wlepiał wzrok nieustannie. Napróżno wołał do swego towarzysza, zachęcając go do walki... było już zapóżno na jego ocalenie, gdyż z szaloną wściekłością tygrys wbił zęby w jego szyję, a łapami szarpał jego ciało.
Soliman basza cofnął się. Patrzył na wszystkie strony z przerażeniem, szukając jakiegoś środka ratunku.
Obok niego leżał konający Assad, który już utracił przytomność.
Soliman przyskoczył nagle do drzwi w kracie, chcąc je otworzyć.
— Dosyć ofiar! dość krwi przelano! — zawołał drżącym głosem.
— Więzień ma walczyć! — rzekł rozkazująco wielki wezyr.
Żołnierze warty lancami odpędzili Solimana od drzwi klatki.
W tej chwili tygrys był jeszcze zajęty Allarabą, którego poszarpał tak strasznie, że ciało jego stało się krwawą masą, niepodobną do rozpoznania.
Po nasyceniu jednak żądzy morderczej na nim, będzie on musiał rzucić się na inną ofiarę. Tak myślał Soliman basza.
Miał on do wyboru albo zabić tygrysa albo zginąć jak jego towarzysze. Ta myśl wprowadziła go w taką wściekłość, że rzucił się ze sztyletem na tygrysa, prawie oślepionego krwią i walką.
W jednym skoku zbliżył się do zwierzęcia i dobrze wymierzonem pchnięciem wbił mu sztylet w oko.
Straszny ryk rozległ się w powietrzu i wstrząsnął klatką. Wszystkich widzów dreszcz przebiegł.
Ból przyprowadził zwierzę do wściekłości. Tygrys widział tylko jednem okiem, rana jego była śmiertelną, ale znalazł jeszcze siłę i czas, aby rozszarpać tego, który nań uderzył.
Soliman basza widział jego ruch niepewny i chciał mu się usunąć, pewny, że zwierzę padnie lada chwila.
Tygrys jednak oszalały bólem, postanowił zemścić się strasznie.
Soliman uciekał przed nim, on jednak skokiem dopędził go i powalił.
Siła dwakroć śmiertelnie ranionego zwierzęcia wyczerpały się. Tygrys przygniótł Solimana swem ciałem, jak gdyby kończąc życie nie chciał ze swych szponów wypuścić tego, który mu je odebrał.
Straszna walka była skończona.
Wielki wezyr ubolewał and stratą ulubionego tygrysa, który właśnie leżąc na Solimanie, wydał ostatnie tchnienie.
Trzy trupy leżały przy nim w klatce. Pokonał trzech przeciwników, lecz zwycięstwo życiem przypłacił.
Gdy potężny zwierz już się nie ruszał, dozorca smutny wszedł do klatki.
Przekonał się i oświadczył wezyrowi, że tygrys nie żyje.
Nareszcie żołnierze zdjęli nieżywego tygrysa z drgającego jeszcze Solimana, którego położyli obok Assada i Allaraby.
— Rzucić ich dzikim zwierzętom, nie warci są pogrzebu! — rozkazał Kara Mustafa, — zdrajcy zabili mi ulubionego tygrysa! Wielki wezyr z orszakiem wyszedł z ogrodzenia, w którem stała klatka, poczem żołnierze i dozorca wykonali jego rozkaz.
Zabitego tygrysa z rozkazu wielkiego wezyra oczyszczono z krwi i zdjęto z niego skórę, którą przeniesiono do namiotu Kara Mustafy, ażeby jako pamiątka po ulubionym zwierzu za dywan mu służyła.
Straszny wyrok został wykonany.
Dwaj Armeńczycy i Allaraba nie powrócili do Stambułu. Kara Mustafa pozbył się swoich nieprzyjaciół... ale jeszcze nie osięgnął zamierzonego celu!
W Wiedniu nędza doszła do najwyższego stopnia. Miasto już ani tygodnia utrzymać się nie mogło, bo żywność była wyczerpana.
Ponuro i smutnie patrzyli na to dowódcy. Nie mogli oni dłużej taić przed sobą, że gdyby król polski i jego związkowi ociągali się jeszcze kilka dni, katastrofa nie dałaby się już odwrócić.
A jakiż los czekał miasto, gdyby się poddało Turkom na łaskę i niełaskę?
Okropna to była myśl.
Chciwość łupów i okrucieństwo Kara Mustafy i jego hordy były znane. Nie oszczędzali oni nawet kobiet i dzieci.
A cóż groziło miastu, gdyby zostało szturmem zdobyte? Ani jeden dom nie pozostałby niezawodnie. Wiedeń w tym razie byłby skazany na bezwarunkową zagładę, stałby się ogromną kupą gruzów, na której zamiast krzyża zatkniętoby półksiężyc, ażeby przypominał miejsce, na którem niegdyś było miasto.
Takie obrazy stały przed oczyma posmutniałych obrońców miasta i ich dowódców. Ostatnie środki obrony wyczerpały się. Głód wkroczył do miasta, a za nim zwykły jego orszak nędza i zaraza. Liczba obrońców tak się zmniejszyła, że w razie nowego szturmu nie można było liczyć, że zostanie odparty.
Nawet hrabia Stahremberg, ten nieugięty, silny jak opoka mąż, zaczął ulegać ogólnemu przerażeniu. I on przy chodził do przekonania, że wszystko stracone, jeżeli natychmiast pomoc nie przyjdzie i miasta nie ocali.
Każdodziennie z samego rana udawał się on osobiście na wieżę, aby obejrzeć okolicę.
Zawsze jednak nadzieje jego były zawiedzione. Nie było widać odsieczy.
Do wdowy po księciu Aminowie doszła także wiadomość, że niebezpieczeństwo i rozpacz dosięgły najwyższego stopnia. Nikt lepiej od niej nie znał panującej nędzy, i boleść przejmowała jej duszę, że nic już poradzić nie mogła, bo nawet za pieniądze nic dostać nie było można.
Sassa zaczęła się zastanawiać, co możnaby było uczynić, ażeby zapobiedz grożącemu niebezpieczeństwu i cierpieniom oblężonych położyć koniec.
Był tylko jeden środek ratunku, przybycie króla Sobieskiego i jego sprzymierzeńców. On tylko mógł Wiedeń ocalić.
Posłannicy, których Sassa wysłała ażeby go sprowadzili, wpadli w ręce obiegających, nie była nawet pewną, czy czerwony Sarafan żyje jeszcze. Wezwania i prośby oblężonych nie doszły więc może do Sobieskiego, mógł on nie wiedzieć, że nędza doszła do ostatecznych granic, mógł wahać się jeszcze i oczekiwać posiłków.
Sassa uznała za święty obowiązek uwolnić uciśnionych z tego strasznego położenia. Po śmierci księcia życie jej miało tylko cel jeden, chciała być opiekunką nieszczęśliwych. I jedno tylko miała życzenie, pragnęła ujrzeć Jana Sobieskiego, tego szlachetnego męża, który ją otaczał opieką, gdy była jeszcze ślepą niewolnicą z Sziras. Pragnęła dać mu dowód, że jest wdzięczną, że nie zapomniała jego dobroci. Nie kochała go miłością grzeszną i samolubną, obraz jego był dla jej serca świętością i pragnęła go ujrzeć.
Powzięła zatem bohaterskie postanowienie i nie zwlekała ani chwili z jego wykonaniem.
Pojechała do gmachu rządowego i udała się do hrabiego Stahremberga, który ją powitał z stroskaną twarzą.
Księżna powiedziała mu, że ma do zakomunikowania pewną wiadomość; Hrabia Stahremberg zaprowadził ją do swego pokoju, w którym znajdował się właśnie hrabia Thurn.
Chciał on się oddalić, sądząc, że księżna ma jakąś tajemnicę, ale księżna zatrzymała go.
— Przychodzę tutaj, — rzekła, — ażeby panów zawiadomić o pewnem postanowieniu, które właśnie powzięłam, — rzekła, — i które zaraz muszę wykonać. Nasi posłańcy, jak się zdaje, nie do stali się do króla Sobieskiego, a przecież tylko on może podać pomoc oblężonemu miastu. Gdyby wiedział ile cierpią mieszkańcy, byłby tu już oddawna, a dzielność jego zastąpiłaby brakującą liczbę wojska! O! ja znam tego bohatera! Wiem, że nie darmo liczę na niego.
— Król Sobieski byłby już tutaj, gdyby go nie zatrzymywały ważne powody! — rzekł Stahremberg.
— Pominie on wszystkie te powody, panie hrabio, gdy się dowie że już ani chwili zwlekać nie można! — zapewniła Sassa, — przybędzie, gdy się dowie, że miasto w ostateczności. Jego odwaga i dzielność, współczucie i wspaniałomyślność nie pozwolą mu się wahać ani godziny. Nie zna on naszej nędzy i niebezpieczeństwa, jakie grozi Wiedniowi.
Niepodobna, mości księżno, przesłać doń posłańca, ażeby mu o tem oznajmić, — odpowiedział hrabia Stahremberg ponuro.
— Wszystkie próby nie powiodły się! — dodał Thurn.
Więc pozwólcie panowie, żebym ja spróbowała, — rzekła Sassa wstając...
— Księżna pani chciałaby...
— Postanowiłam udać się do króla polskiego i wezwać go!
— Na to nie mogę pozwolić, mościa księżno! — odpowiedział Stahremberg, — niebezpieczeństwo zbyt wielkie! Turcy nie oszczędzają nikogo.
— Czy pan hrabia myśli, że się cofnę przed niebezpieczeństwem? — zapytała Sassa, — idzie tu o ocalenie Wiednia i jego nieszczęśliwych mieszkańców. Jestem przekonana, że król Sobieski poda pomoc skuteczną i miałabym się wahać bodaj przez chwilę ze spełnieniem mego zamiaru? Nie, nie, panie hrabio! Moje postanowienie jest niezłomne.
— Szlachetny to czyn, mościa księżno, lecz lękam się o panią!
— Trzeba spróbować. Jestem wdową po rosyjskim księciu. Jeżeli Turcy mnie przepuszczą to plan mój się uda!
— Niech mi wolno będzie towarzyszyć księżnie pani, — rzekł hrabia Thurn.
— To przeszkodziłoby spełnieniu mego zamiaru, panie hrabio. Mieszkańca Wiednia nie prześpuściliby, lecz wzięliby do niewoli.
— Będę przy pani przebrany za służącego.
— Dziękuję panu za tę ofiarę, panie hrabio. Pojadę sama z moją służbą, ograniczoną do najmniejszej liczby osób, — odpowiedziała Sassa, — spodziewam się, że mi się uda przejechać przez linie oblężnicze i dostać do króla polskiego, a wtedy wybije godzina wyzwolenia dla tego miasta i jego mieszkańców!
— Podziwiam wspaniałomyślne po stanowienie księżnej pani! — rzekł hrabia Stahremberg, — ta nowa ofiara przewyższa wszystkie poprzednie!
— Daj Boże, żeby mój plan się powiódł! — mówiła Sassa dalej z zapałem, — idzie tu o oddanie usługi wielkiej, wspaniałej sprawie! Za kilka dni wszystko byłoby straconem! Tego dopuścić nie można! Trzeba z tych dni korzystać. Jeszcze można ocalić Wiedeń i jego uciśnionych mieszkańców! Jeszcze pomoc nie przybędzie zapóźno!
— Niebo niech błogosławi księżnę panią za to postanowienie, — rzekł hrabia Stahremberg.
— Żegnam panów! Jeżeli do wieczora nie powrócę do miasta, będzie to znakiem, że mi się powiodło przejechać za linią. Obwieść pan wówczas mieszkańcom miasta, że nie potrzebują rozpaczać, że odsiecz nadchodzi, — zakończyła Sassa rozmowę, — liczę na pomoc i opiekę Boga! A chlubnem byłoby dla mnie, gdybym chcąc ocalić miasto śmierć poniosła!
Księżna wyszła z pokoju.
Dwaj hrabiowie spojrzeli na nią z niemym podziwem. Słowa, które słyszeli, były słowami bohaterstwa albo rozpaczy.
— Jeżeli kto jeszcze może sprowadzić odsiecz Wiedniowi, to ta szlachetna kobieta! — rzekł hrabia Stahremberg.
Tymczasem Sassa wsiadła do powozu i w towarzystwie tylko jednego służącego i jednej służącej puściła się w niebezpieczną drogę.
Warta otworzyła bramę i przepuściła powóz.
W ciągu kilku godzin miało się wszystko rozstrzygnąć.
Gdy wiadomość o wyjeździe księżnej rozeszła się po mieście, wielkie było narzekanie i boleść. Następnie jednak ogłoszono, że księżna stara się sprowadzić odsiecz, napełniły się więc kościoły mieszkańcami błagającymi Nieba o powodzenie dla jej zamiarów.
Podróż do linij nieprzyjacielskich nie trwała długo.
Wkrótce powóz otoczyli żołnierze tureccy, mający dość wyraźną ochotę zamordować i zrabować księżnę.
Nadjechał jednak oficer i uwolnił księżnę i jej służbę z niebezpieczeństwa.
Sassa zwróciło się do niego z prośbą o przepuszczenie przez linie.
Oficer wzruszył ramionami, oświadczył, że o tem decydować nie może i prosił jej, żeby zaczekała.
Udał się do jednego z podkomendnych dowódców i powtórzył mu prośbę rosyjskiej księżny.
Basza oświadczył, że musi zażądać decyzyi wielkiego wezyra.
Tymczasem godziny upływały, a Sassa z niecierpliwością czekała w powozie wśród nieprzyjacielskiego obozu.
Gdy basza oznajmił wielkiemu wezyrowi, że wdowa po rosyjskim księciu z dwojgiem służących przybyła do obozu, pragnąc opuścić miasto, wielki wezyr oświadczył, że pragnie z carem pozostać w zgodzie i kazał przepuścić księżnę.
Było już blizko wieczoru, gdy basza wreszcie przystąpił do powozu i oznajmił Sassie decyzyę wielkiego wezyra.
Odetchnęła... dopięła celu!
Podziękowawszy baszy za tę wiadomość, Sassa odjechała, w towarzystwie oficera, którego jej dodano, ażeby ją przeprowadził przez obóz.
Powóz jechał powoli pomiędzy przekopami oblężniczemi i musiał dosyć dużo nakładać drogi, omijając fortyfikacye.
Późnym wieczorem dopiero Sassa wyjechała z obozu. Trzeba było jednakże przebyć placówki zewnętrzne, do których oficer musiał dowieść powóz, ażeby go przepuszczono.
Ostatnia przeszkoda została również pokonaną szczęśliwie.
Placówki przepuściły powóz.
Sassa teraz mogła się puścić drogą, którą nadciągali Polacy i sprzymierzeńcy.
Wydała ona rozkaz woźnicy, ażeby zwrócił się w tę stronę i jechał o ile podobna było najprędzej.
Powóz potoczył się szybko drogą prowadzącą koło Kahlenbergu.
Sassa była uszczęśliwiona. Miała ujrzeć Jana Sobieskiego, miała wezwać go do Wiednia, miała ocalić miasto. Była to przejmująca myśl, ożywcza nadzieja, że biednym, uciśnionym uda się jeszcze przyjść z pomocą i ocaleniem.
Tą nadzieją przejęta, Sassa zwracająca uwagę na każdy odgłos, jechała pośród nocy. Pragnęła przybyć do króla polskiego o ile podobna było najprędzej.
Z łatwym do pojęcia niepokojem sułtanka Walida w Konstantynopolu oczekiwała rezultatu misyi dwóch wysłanych baszów, na których sułtan także tak polegał, że codziennie dopytywał się, czy Assad i Soliman basza jeszcze nie przybyli.
Codzień jednakże otrzymywał sułtan tę samą przeczącą odpowiedź.
Postanowienie pozbycia się przez Allarabę niewiernego i niebezpiecznego wielkiego wezyra, było jak sułtan sądził bardzo zręczne i sułtanka matka także liczyła na to, iż dwaj armeńscy handlarze dokonają swojego dzieła.
Pewnego dnia jednakże przybyli do pierwszej bramy seraju słudzy obu baszów czyli handlarzy z ich końmi.
Gdy oznajmili urzędnikowi pałacowemu, że przybywają z wielkiego obozu, zaprowadził ich do jednego pokoju, kazał im czekać i udał się natychmiast do sułtanki Walidy z doniesieniem, że dwaj czarni niewolnicy przybyli do pałacu z obozu.
— Czyi to niewolnicy? — zapytała sułtanka.
— Dwóch Armeńczyków handlujących bronią, — odpowiedział urzędnik pałacowy.
— Przyprowadź ich do mnie! — rozkazała sułtanka matka.
Z niecierpliwością pospieszyła do sułtana i oznajmiła mu radosną wieść, że posłańcy wysłanych baszów przybyli z zawiadomieniem.
Sułtana także ucieszyła ta wiadomość, a ponieważ pragnął ją jak najprędzej usłyszeć, udał się z sułtanką matką do pokoju przyległego do tego, w którym miała ona przyjąć dwóch niewolników. Mógł tam niewidziany słyszeć wszystko.
Czarni słudzy wszedłszy padli na twarz przed sułtanką.
— Jesteście niewolnikami dwóch armeńskich handlarzy broni? — zapytała sułtanka Walida.
— Tak, pani, udaliśmy się z handlarzami do wielkiego obozu, — odpowiedzieli czarni słudzy.
— Czy wasi panowie przysyłają was z wiadomością?
— Przynosimy złą wiadomość, pani! Nasi panowie nie mogą nam już dawać żadnych poleceń.
— Co się stało? Mówcie!...
— Uciekliśmy i przybyliśmy tu szczęśliwie, ażeby przynieść wiadomość o strasznem nieszczęściu, które dotknęło naszych panów. Ściągnęli oni na siebie gniew wielkiego wezyra i zostali aresztowani.
Sułtanka Walida drgnęła, domyślając się, że dwóch baszów poznać musiano.
— Aresztowani? — zapytała.
— Razem z indyjskim kapłanem, do namiotu, do którego udali się w nocy. My czekaliśmy opodal z końmi.
Razem z indyjskim kapłanem! Słowa te tłumaczyły sułtance matce wszystko. I ten zamiar nie powiódł się!
— I cóż się stało dalej?
— Wielki wezyr kazał ich i kapłana rzucić dzikim zwierzętom, pani, tak nam opowiadali Tatarzy.
— Więc nie żyją?
— Musieli walczyć z ulubionym tygrysem wielkiego wezyra, pani! Wszyscy trzej zginęli, chociaż tygrys padł także, a wielki wezyr kazał ciała naszych panów i kapłana rzucić dzikim zwierzętom.
— A wyście uszli?
— Nam nic nie zrobiono, uszliśmy pani. Spieszyliśmy tu bez wytchnienia, pani, ażeby donieść o losie naszych panów.
— A wasze skrzynie i to co w nich było?
— Broń panowie nasi sprzedali, resztę odnieśli do namiotu kapłana.
Sułtanka Walida kazała wynagrodzić i umieścić w seraju niewolników.
Gdy odeszli sułtan wzburzony wszedł do pokoju, w którym znajdowała się jeszcze jego matka. Był ponury i zgniewany strasznie.
— Zatem i to się nie udało! — rzekł, — teraz jest tylko jeden sposób ukarania zuchwalca: ja sam udam się do obozu!
— Cóż za fatalne postanowienie, sułtanie!
— Czy się lękasz o moje życie? Czy się obawiasz, żeby Kara Mustafa, gdy przed nim stanę, nie targnął się na moją poświęconą głowę?
— A gdyby to uczynił, najjaśniejszy panie?
— Śmierć jego postanowiona! Sam na nim każę wykonać wyrok!
— Ale kto go wykona? Do Kara Mustafy, zdrajcy, przywiązane są wszystkie pułki, sułtanie, ja wiem o tem najlepiej! Nie licz na janczarów, sprzyjają oni wielkiemu wezyrowi. Nie wykonywaj tego postanowienia, zaklinam cię.
— Pragnę się przekonać, czy jestem opuszczony przez wszystkich. W towarzystwie moich wezyrów i silnego oddziału gwardyi, udam się wraz z wielkim muftym i jego orszakiem do obozu, ażeby osobiście objąć naczelne dowództwo armii.
— Jeżeli przybędziesz zapóźno, jeżeli Wiedeń już upadnie, jeżeli wojska zbogacą się łupami, to wszystko przepadnie i twoja powaga na zawsze będzie zniweczoną.
— Moje ukazanie się i obecność wielkiego muftego opamiętają wahających się, sułtanko! — odpowiedział sułtan z monarszą dumą, — cierpliwość moja i względność wyczerpały się! Ręka moja schwyci zdrajców i odda ich katom!
— Drżę o ciebie, najjaśniejszy panie! — odrzekła sułtanka matka.
— Drżyj, jeśli będę wahał się dłużej! Muszę zgładzić tego niewiernego sługę! Poniesie zasłużoną karę! Z królewskim przepychem, otoczony dworem, puszczę się w podróż do obozu! Wezwać do mnie wielkiego muftego! Dziś wieczorem jeszcze opuszczę Stambuł!
Sułtanka Walida widziała, że niepodobna było oponować dłużej, odeszła zatem stroskana.
Wkrótce potem ukazał się w seraju sędziwy, poważny, surowy szejk-ul-islam, zwany także wielkim muftym, naczelnik religijny i został zaprowadzony do sułtana, który już oczekiwał tego wysokiego i wpływowego dostojnika.
Szejk-ul-islam był jednym ze śmiertelnych, mającym prawo siedzieć wobec sułtana.
— Kazałem cię prosić do siebie, wielki mufti, — rzekł sułtan, — ażeby cię zapytać, czy nie będzie to z ujmą zakonu, jeżeli z całym dworem, z tobą i moimi wezyrami dziś wieczorem opuszczę Stambuł, udając się do obozu. Podróż ta jest konieczna!
Sędziwy szeik-ul-islam spojrzał na sułtana poważnie.
— Jeżeli powód podróży zgodny jest z zakonem, — odpowiedział, — w takim razie sułtan może opuścić stolicę na czas dłuższy.
— Powiem ci powód, wielki mufti. Kara Mustafa, którego podniosłem na stanowisko pierwszego mojego sługi, obsypałem darami i zaszczytami, jest zdrajcą, który sięga po tron i opiera mi się jawnie! Wyszydza moje rozkazy! Muszę jechać, ażeby go ukarać!
— Powód jest ważny i dostateczny, sułtanie, — odpowiedział naczelnik kościoła mahometańskiego, — możesz przedsięwziąć podróż i jeśli zechcesz, pojadę z tobą, wraz z pewną liczbą mollahiw.
— A jakiż wyrok wydajesz na Kara Mustafę, którego oskarżam o przeniewierstwo i zdradę? — zapytał sułtan.
— Za przeniewierstwo i zdradę karą jest śmierć, sułtanie, ja sam ten wyrok głośno i uroczyście wydam w obozie, gdy przybędziemy na miejsce.
— Opuścimy jeszcze dziś wieczór Stambuł, wielki mufti.
Liczni podwładni głowy kościoła otrzymali natychmiast rozkazy bądź towarzyszenia szejkowi-ul-islam w podróży, bądź obwieszczenia stolicy, że sułtan w sprawach wiary i państwa wyjeżdża.
Krok sułtana, pozyskanie sobie wielkiego muftego i wzięcie go z sobą, był rozsądny i stawiał nagle po jego stronie wszystkich, był rozsądny, gdyż żaden Turek nie poważył się ani wówczas, ani teraz tchnąć świętej jego osoby.
Gdy sułtanka Walida dowiedziała się, że wywoływacze modlitw obwieszczają z minaretów, iż sułtan z wielkim muftim wyjeżdża, radość przepełniła jej ręce. Odzyskała nadzieję.
W seraju, w pałacach wezyrów, w stajniach, wszędzie panował ruch niezwykły.
Siodłano konie dla sułtana i dla wszystkich dostojników.
Niewolnicy, eunuchy, mamelucy z parasolami, wachlarzami z piór pawich, bronią i innemi rzeczami, stali w pogotowiu, aby iść za orszakiem. Straż przyboczna sułtańska stanęła pod bronią.
Świetne przygotowania ukończono i rozwinięto prawdziwie wschodni przepych.
Nad wieczorem tegoż dnia sułtan pożegnał się z żonami i sułtanką matką.
Wbrew zwyczajowi nie brał on w tę podróż ani kobiet, ani kuglarzy i muzykantów. Podróż przez to nabierała szczególnie poważnego charakteru, który obecność wielkiego muftego usprawiedliwiała.
W wielkiem podwórzu seraju zebrali się wezyrowie i dostojnicy.
Gdy sułtan na rosłym, śnieżnej białości koniu, prowadzonym przez czarnych niewolników, wyjeżdżał z seraju, wszyscy padali na kolana przed padyszachem.
Majestatycznie pozdrawiał tłum padyszach, za którym konno jechali wezyrowie, dostojnicy i orszak, oraz niewolnicy i mamelucy.
Pochód zamykała gwardya przyboczna.
Przed wielkim meczetem szejk-ul-islam oczekiwał na koniu padyszacha w gronie mollachów i effendych.
Lud z oddalenia przypatrywał się wspaniałemu pochodowi. Szejk-ul-islam pozdrowiwszy sułtana przyłączył się do jego orszaku.
Za pochodem sułtańskim szły konie z namiotami, prowadzone przez czarnych niewolników, ponieważ sułtan w drodze nie nocował nigdy ani miastach, ani we wsiach, tylko zawsze w namiotach. Tegoż zwyczaju trzymał się także wielki mufti.
Przeszło tysiąc osób towarzyszyło dwom władcom, świeckiemu i duchownemu, a cały pochód przedstawiał praw dziwie imponujący widok.
Gdziekolwiek tylko przeciągano, ludność padała na kolana.
Można było zauważyć, jaką potęgę posiadał szejk-ul-islam. Sułtanowi również wszędzie okazywano cześć i poddaństwo.
Ze spokojem zatem sułtan oczekiwał chwili przybycia do obozu. Gdyby nawet ambitnemu wielkiemu wezyrowi udało się zdobyć Wiedeń i pozyskać dla siebie całe wojsko, ukazanie się wielkiego muftego nie mogłoby pozostać bez wpływu. Po wyrzeczeniu przezeń wyroku na Kara Mustafę, żaden Turek nie byłby w stanie oprzeć się wykonaniu kary. Jakkolwiek zatem wielką była potęga wielkiego wezyra, jedno słowo wielkiego muftego mogło go strącić, przekląć i zgubić.
Potęga sułtana wzrosła napowrót. Uczynił on szejkowi-ul-islam ustępstwa, mógł jednak zrobić tę ofiarę, ponieważ przez nią utrzymywał się na tronie.
Po ukaraniu zdradzieckiego i przeniewierczego wielkiego wezyra, niebezpieczeństwo, które wisiało nad jego głową, miało być zupełnie usunięte.
Król Sobieski tymczasem ze swoimi pułkami posunął się naprzód. Jego sprzymierzeńcy byli w drodze do Wiednia i posiadali dokładne informacye, jak daleko się rozciągały linie oblężnicze.
Serca Polaków były odwagi pełne. Dowodził nimi Sobieski, dzielny wódz, który nieraz tak świetne zwycięstwa od nosił nad silniejszym wrogiem.
Chwila decydująca zbliżała się z dniem każdym.
Czerwony Sarafan, który pozostawał teraz ciągle w blizkości króla, zmienił się bardzo od czasu, jak się dowiedział, że Jagiellona jest jego matką. Zamknięty w sobie trzymał się zdala od żołnierzy, nie śmiał się tak jak przedtem, nie skakał, zdawał się pracować myślą, często rozmawiał półgłosem sam z sobą. Częstokroć oczy jego błyskały nagle. Przypominał sobie zapewne, że Jagiellona postanowiła śmierć jego, i chciała go oddać w ręce kata. To go czyniło ponurym, trwożliwym i podejrzliwym. Przestał się wdawać w żarciki z żołnierzami, spoważniał.
Sobieski widział to i miał serdeczne współczucie dla biednego Sarafana, z którym go związki krwi łączyły.
— Czy to, co usłyszałeś, tak cię dotknęło, Sefanie, — zapytał go, że zupełnie straciłeś humor? Byłoby to niesłusznem, gdyż kobieta o którą chodzi, nie warta tego. Jest to szatan, który niczego nie kocha, nie szanuje i nie oszczędza! Zapomnij o niej, Sefanie, jak ona zapomniała o tobie, a nawet okrutnie postąpiła z tobą. Nie jej, ale staremu Wołochowi zawdzięczasz życie.
Czerwony Sarafan drgnął na te słowa i ręce jego ścisnęły się kurczowo.
— Ta straszna kobieta myślała tylko, jak cię zgubić, — mówił król dalej, — miałeś zniknąć, zginąć! Korzysta z każdej sposobności, aby cię zgubić. W obozie tureckim cud tylko z rąk jej cię ocalił! Zapomnij o zbrodniarce, która nie ujdzie zasłużonego losu! Niepodobieństwem jest zresztą, żebyś ją kochał!...
— Nie, panie, — odpowiedział czerwony Sarafan po chwili, — ja dwoje tylko ludzi kocham na świecie: ciebie i Sassę.
Sobieski podał mu rękę.
— Nie jesteś już tułaczem opuszczonym, Sefanie! Pozostaniesz przy mnie! A jeśli pobijemy Turków, do czego niech nam Bóg dopomoże, pojedziesz ze mną do Warszawy.
— Do Warszawy? Nie, panie, — odpowiedział czerwony Sarafan, wstrząsając głową.
— Rozumiem. Warszawa budzi w tobie smutne wspomnienie, Sefanie! Ale każę sobie zbudować pod Warszawą pałac i tam w Wilanowie będziesz miał mieszkanie, które ci się pewno spodoba.
— Nie, panie, dziękuję ci, — odpowiedział czerwony Sarafan, — dobry jesteś dla biednego Sefana, który tak długo tułał się po świecie. Ale gdy powrócisz do Warszawy, muszę znowu puścić się w świat. Nie mogę w jednem miejscu pozostawać tak długo! Muszę wędrować!
— Musisz mieć jednak jakieś miejsce, Sefanie, w którembyś miał prawo być i pozostać takie miejsce ja ci przeznaczę! Przyjdzie czas, że ci odejdzie ochota do wiecznej włóczęgi, wtedy przy bywaj do mnie do Wilanowa.
— Patrz, panie... co to jest? Jadą tam jeźdźcy z przedniej straży, i zdaje mi się, że otaczają jakąś karetę, — rzekł czerwony Sarafan, wskazując w oddaleniu ukazującą się wśród kurzawy grupę jeźdźdców.
— Kareta? coby to znaczyło? — rzekł Sobieski.
Kapitan Wychowski, znajdujący się w blizkości króla, pojechał natychmiast naprzód, aby zobaczyć, kogo jeźdźcy z przedniej straży zatrzymali, a król z orszakiem stanął chwilowo.
— Jeżeli się nie mylę, panie, — rzekł czerwony Sarafan do Sobieskiego, — to jest powóz księżnej Sassy, która ubiera się czarno, bo owdowiała.
— Sassy? Ależ mówiłeś mi, że Sassa jest w Wiedniu zamknięta.
— Kto wie, panie, jak się to stało, ale zaraz usłyszysz. Kapitan już dojechał do karety.
Wszyscy z ciekawością oczekiwali, co nastąpi.
Nikt jeszcze nie mógł wyjaśnić, jakim sposobem kareta mogła przejechać przez przednie straże tureckie.
Wychowski, jadący obok karety, zbliżał się. Jeźdźcy z placówki stanowili jak gdyby straż honorową.
Nagle Wychowski podjechał do króla.
— Księżna Aminow, najjaśniejszy panie, nadjeżdża tym powozem, — rzekł.
Król zadziwił się radośnie.
— Sefan miał słuszność! — zawołał, — ma on bystry wzrok... poznał księżnę i jej powóz.
Król poszedł naprzeciwko powozu, który zaraz się zatrzymał. Służący zeskoczył i otworzył drzwi.
Sassa, czarno ubrana, miła i czarująca, wysiadła i przystąpiła do Jana Sobieskiego, którego teraz po raz pierwszy wzrokiem ujrzeć mogła, gdyż przedtem będąc niewidomą, tylko w wyobraźni tworzyła sobie jego obraz. Teraz ujrzała pięknego, silnego znakomitego męża, którego od dzieciństwa kochała idealną miłością.
Stanęła. Przyjęta wzruszeniem, chciała uklęknąć przed królem. Sobieski przeszkodził temu, ujmując ją za ręce.
— Otóż wizyta równie radosna, jak niespodziewana, księżno, — rzekł, — ale przedewszystkiem przyjm pani zapewnienie mego najgłębszego współczucia po stracie, jaka cię dotknęła. Wiadomość ta sprawiła mi głęboką boleść. Z radością jednak dowiedziałem się, że odzyskałaś wzrok. Tutaj Sefan był twym posłańcem, księżno.
Teraz dopiero Sassa spostrzegła czerwonego Sarafana.
— Sądziłam, że nie dostał się do ciebie, najjaśniejszy panie, — rzekła swym dźwięcznym jak zawsze głosem, obawiałam się, czy nie zginął, dlatego teraz sama puściłam się w drogę do ciebie, najjaśniejszy panie, i udało mi się rzeczywiście przejechać przez szeregi oblegających.
— Niebezpieczna to była podróż, księżno, — rzekł Sobieski, patrząc z radością i współczuciem na byłą niewolnicę, która teraz wyglądała jeszcze piękniej czarująco, niż kiedykolwiek.
— Dawniej nazywałeś mnie Sassą, najjaśniejszy panie, — odpowiedziała Sassa prawie z smutną twarzą, — dotąd jeszcze brzmi w uszach to imię, czy nie raczyłbyś i teraz tak mnie nazywać, aby sercu mojemu dobrodziejstwo wyświadczyć?
— Teraz jesteś kim innym, księżno.
— Dla ciebie, najjaśniejszy panie, pozostanę do śmierci tem, czem byłam, twoją wdzięczną Sassą, — ślepa niewolnica z Sziras szczęśliwą jest, że odzyskała wzrok i może teraz oglądać oblicze swego niegdyś pana i dobroczyńcy! Niech będzie błogosławioną ta chwila! Znalazłam cię, mój królewski panie, udało mi się dostać do ciebie, aby cię wezwać do ciężko uciśniętego miasta, które już dłużej trzymać się nie może, bo głód choroby i nędza obrały siedzibę w jego murach! Dzielni obrońcy po bohatersku się trzymali, ale ich liczba zmniejszyła się i nie są w stanie dłużej opierać się wrogom. Czas jest największy, najjaśniejszy panie, przyjść im na pomoc, ocal nieszczęśliwe miasto! Ty jesteś bohaterem, który uczynić to może, ale nie wahaj się ani chwili, bo wszystko będzie stracone. Z radością narażałam się na wszelkie niebezpieczeństwa, aby pospieszyć do ciebie i wezwać cię: przybywaj, póki czas jeszcze, ocal uciśnionych, głodnych i wynędzniałych! W tobie i twoich sprzymierzeńcach jest ostatnia nadzieja, bo jakiż los czeka miasto, jeżeli ci okrutni, chciwi mordów Turcy, wejdą zwyciężko w jego mury?
— Otóż poznaję moją dawną Sassę! — zawołał Sobieski, — ową Sassę, która chętnie ponosi każdą ofiarę, aby tylko spełnić dobry uczynek.
— Jeżeli wojsko Czarnego Baszy *) uda się dostać w obręb miasta, to ani jeden kościół nie będzie oszczędzony, kamień nie pozostanie na kamieniu, żaden pieniądz, żaden dobytek się nie uchowa. W takim razie zginęliby pod nożami niewiernych nietylko mężczyźni, lecz także zhańbione kobiety i zbeszczeszczone dziewczęta; starców i dzieci braliby na lance i obnosili w tryumfie! Ulituj się, najjaśniejszy panie, ocal nieszczęśliwych!
— Jestem na miejscu, Sasso. Kilka tylko mil dzieli moich walecznych żołnierzy od nieprzyjaciela. Uwolnię i ocalę nieszczęśliwe miasto, przyrzekam ci to, — odpowiedział król, — śmierć lub zwycięstwo, oto będzie nasze hasło! Idziemy naprzód! Niezadługo przyjdzie do walnej bitwy, niezadługo biedni Wiedeńczycy zostaną ocaleni. Walka będzie straszną i trudną, ale nie tracę nadziei. Jeżeli Czarnemu-baszy nie udało się dotąd, pomimo tak długiego oblężenia i sił tak przeważnych, pokonać małej, walecznej garstki obrońców, jeżeli nie miał odwagi na szturm stanowczy, to w niwecz się obróci jego sława wojenna, bo go widać zniewieściły rozkosze, lub chciwość nie pozwoliła mu zrobić kroku stanowczego, ażeby z wojskiem swojem nie musiał dzielić się łupami.
— Słowa twoje są słuszne, o ile osądzić mogę z tego, co widziałam i słyszałam — odpowiedziała Sassa, — Kara Mustafa nie chce przyznać swoim oficerom i żołnierzom zwykłego udziału w łupach, a nadto teraz bardzo mało zajmuje się wojskiem, oddany głównie rozkoszom haremu. Dostawiono mu wiele chrześcijańskich niewolnic, nieszczęśliwych dziewcząt które wpadły w ręce Tatarów. Dowiedziałam się o tem wczoraj od pewnego człowieka, którego przypadkiem spotkałam, i któremu dałam się poznać. Człowiek ten jest przybocznym lekarzem Kara Mustafy i musi mu wszędzie towarzyszyć. Jest to Włoch, Genueńczyk, nazywa się Livio Cruvelli.
— Czy ten Cruvelli dobrowolnie pozostaje przy baszy, Sasso?
— W części zmuszony, bo mu nie pozwalają się oddalić, w części dobrowolnie, gdyż otrzymuje hojne podarunki i wysoką zapłatę.
— I cóż mówi ten Genueńczyk, Sasso?
— Obawia się dwóch rzeczy: że Wiedeń lada dzień poddać się będzie zmuszony, i że Czarny basza będzie zgubiony.
— Jeżeli zwycięży, nie może przecież być zgubiony.
— Genueńczyk mówi, najjaśniejszy panie, że sułtan jest zagniewany na Czarnego baszę.
— Ha! wiadoma to rzecz, że głowy baszów tureckich nie bardzo silnie siedzą na karkach, — roześmiał się Sobieski.
— Ale Kara Mustafa polega na swoich pułkach, — mówiła Sassa dalej, — i nie lęka się wcale ani gniewu sułtana, ani zazdrości innych wezyrów. Ty jednak jego i jego wojska, zdemoralizowane przez długą bezczynność, pokonasz łatwo, najjaśniejszy parne, oswobodzisz Wiedeń i doczekam się tryumfu, żeś pokonał wielkiego baszę. Kto tak zna twoją odwagę i dzielność jak ja, ten wszystkiego spodziewa się po tobie.
— Nie będziemy zatem ani jednego dnia zwlekali, — rzekł Sobieski donośnym głosem, — trzeba ocalić uciśnionych! Księżna naraziła się na niebezpieczeństwo, aby nas wezwać, a więc dalej naprzód! Im prędzej uderzymy, tem mniej spodziewanym będzie nasz atak dla wrogów! Udam się natychmiast do sprzymierzonych ze mną książąt, aby ich skłonić, żeby wspólnie ze mną stoczyli bitwę z Turkami i od razu zdecydowali sprawę. Dzięki ci, księżno Sasso za tę wiadomość. Pozostań jednak w tyle, żebyś się nie dostała pomiędzy walczące strony.
— Do Wiednia powrócić nie mogę, najjaśniejszy panie, a pragnęłabym tutaj doczekać końca walki. Jeżeli mi pozwolisz, pozostanę tutaj.
— To nie bezpieczne, księżno Sasso! — O! nazywaj mnie Sassą jak dawniej, najjaśniejszy panie! Sassa pozostanie przy tobie, będzie się modliła za ciebie i czuwała, a w końcu ujrzy oswobodzenie uciśnionego miasta.
Czerwony Sarafan stał w blizkości i słyszał tę rozmowę. W tej chwili przystąpił on do Sassy i podał jej rękę, skinąwszy głową, jak gdyby chciał powiedzieć:
— Słowa twoje są dobre, wszystko, co mówisz, jest dobre, kocham cię za to!
— Mój biedny Sarafanie! i ty przebyłeś ciężkie chwile i wielkie niebezpieczeństwa, — rzekła Sassa do Sarafana, — wiele myślałam o tobie. Miałam cię za zabitego, nie spodziewałam się że cię jeszcze zobaczę.
— Wsiądź do powozu, Sasso, — rzekł Sobieski, — moi jeźdźcy będą w blizkości, ja muszę się udać do książąt i wszystko przygotować do ataku. Jutro bitwa może się zacząć, jeżeli nie zajdzie jaka nieprzewidziana przeszkoda, a wtedy Wiedeń będzie ocalony i bohaterscy jej obrońcy będą nareszcie oswobodzeni. Do widzenia, Sasso.
Sobieski podał rękę księżnie, która z zachwytem i czcią patrzyła na bohatera, a następnie wsiadł na konia i w towarzystwie otaczających go dowódców pojechał do sprzymierzonych książąt, aby zaraz odbyć radę wojenną, gdyż nazajutrz miano już spotkać się z nieprzyjacielem.
Wymowie Sobieskiego prędko udało się pokonać skropułę sprzymierzonych przeciwko przyspieszeniu walki.
— Im prędzej stoczymy decydującą bitwę, — mówił, — tem łatwiej możemy liczyć na powodzenie. Jeżeli wielki wezyr będzie miał czas przez kilka dni przygotować się do odparcia naszego ataku, to mu nie damy rady!
Sprzymierzeni zgodzili się po krótkiej dyskusyi na powierzenie dzielnemu królowi polskiemu naczelnego dowództwa, gdyż sława jego głośną była szeroko i on najliczniejszy zastęp wojska przyprowadził do boju.
Sobieski przyjął ofiarowaną godność, przyrzekając, że zwycięży albo zginie na placu walki.
— Czyż może być większa sława, jak na placu walki życie położyć? — mówił, — idzie tu o położenie tamy postępom barbarzyństwa, więc naprzód! Walczmy wszyscy jak jeden mąż i złóżmy dowód, że jesteśmy gotowi krew i życie poświęcić dla wspólnej sprawy chrześcijaństwa!
Poprzedni sułtan pewnego dnia podczas wieczerzy położył przed znajdującym się przy nim na służbie baszą pasek pargaminowy, na którym były napisane słowa:
“Co też łatwiej spada, czy głowa kapusty, czy głowa baszy?”
Łatwo zrozumieć, jak przeląkł się basza tem szczególnem zapytaniem sułtana. Wiedział on jednak, jaki wpływ na mocarzy wywiera szybka i przytomna odpowiedź, i rzekł:
— To od twojej woli zależy, sułtanie.
Kat stał już za drzwiami, ale odpowiedź spodobała się sułtanowi, więc musiał odejść z niczem.
Ta ciągła niepewność życia i stanowiska była nieustannym postrachem baszów, którzy w każdej chwili mogli paść ofiarą jakiejś intrygi.
Głowa popadłego w niełaskę na jedno skinienie sułtana, staczała się w piasek.
Ani stan, ami wiek, ani stanowisko lub urząd, ani położone zasługi, ani nawet pokrewieństwo z sułtanem nie stanowiło w tym względzie żadnej przeszkody, nie chroniło od nagłego upadku.
Jaki bądź powód, jakabądź wina była dostataczną i bardzo często sułtan nie uważał za odpowiednie swojej godności podawać jakąkolwiek przyczynę.
Tak postanowił, a od jego decyzyi nice było żadnej apelacyi.
Ten tylko był dla baszów wyjątek, że im posyłano jedwabny sznurek lub krzywą szablę, żeby sami na sobie wyrok spełnili, gdy zwykłych, pospolitych Turków wieszano na szubienicy albo na pal wbijano.
Wezyr, basza, jakikolwiek dostojnik, który ściągał na siebie niełaskę sułtana, częstokroć nawet mimo swej wiedzy nie był wzywany do wytłómaczenia się, nie stawał przed sędziami, najczęściej duszono go lub pozwalano mu odebrać sobie życie wśród nocnej ciszy, lub prowadzono go na jedno z podwórzy serajowyeh, gdzie u stóp wielkiego czterowiekowego drzewa, pod cieniem jego liści stał biały blok marmurowy, szczątek jakiegoś wielkiego posągu.
W tem miejscu stało rusztowanie, na którem w przebiegu stulecia wiele dumnych głów oddzielono od kadłuba, a w oddaleniu, tuż pod ciemną, jak paszcza piekielna wyglądającą bramą, prowadzącą do wnętrza seraju, widać było potrójny rząd szczególnych gwoździ, z żelaznemi i miedzianemi, pozłacanemi nałówkami, które miały straszne przeznaczenie, na nich bowiem zatykano skrwawione głowy skazanych.
Straszne to widowisko miało stanowić przestrogę dla żyjących, jak nieograniczoną jest władza tego, któremu służą.
Ale nie tylko tutaj wykonywano wyroki padyszacha.
Nikt nie był przed takim wyrokiem bezpieczny ani w mieszkaniu, ani w, więzieniu, ani w podróży lub w wspaniałych salach seraju. Niełaska sułtana wszędzie mogła doścignąć każdego, kto się na nią naraził.
Przed chwilą jeszcze nie przewidywał on niczego, gdy nagle przynoszono mu wiadomość, że musi zginąć. Nie miał prawa pytać się o przyczynę, nie oznajmiono mu jej wcale. Kat przychodził i skazanemu nie pozostawało nic, jak poddać się w pokorze.
Niekiedy, jak powiedzieliśmy, skazanemu na znak, że musi umrzeć, posyłano czerwony sznurek. Było to jednak uwzględnienie, które spotykało tylko wysokich dostojników.
Taki czerwony sznurek zrobiony był z końskiego włosia lub konopi, długi półtora metra i okręcony jedwabiem szkarłatnej barwy. Na obu końcach miał chwasty, a na jednym z tych chwastów znajdowała się cyfra sułtana.
Przesłanie takiego sznura dozwalało skazanemu, jeżeli chciał uniknąć egzekucyi, odebrać sobie życie, albo też uczynić wybór pomiędzy uduszeniem i ścięciem.
Uniknąć śmierci było prawie zawsze niepodobieństwem. Ucieczka była już zapóźną, gdyż odbiorca sznurka był strzeżony.
Kara Mustafa pierwszy ufając w swoją potęgę poważył się oprzeć wyrokowi i oddawcę czerwonego sznurka, jak widzieliśmy, odesłał sułtanowi uduszonego z tym samym sznurkiem na szyi.
Sułtan postanowił osobiście nakazać wykonanie swego w tym wyroku i celu wraz z wielkim muftim i świetnym orszakiem wybrał się do obozu, jakkolwiek nie taił niebezpieczeństwa, na jakie się narażał, gdyby Kara Mustafa i teraz jeszcze oparł się wyrokowi i gdyby wojsko stanęło po jego stronie.
Obecność wielkiego muftego musiałaby wprawdzie na znacznej części wojska wywrzeć wielkie wrażenie, ale było także możliwe, że wpływ wielkiego wezyra już tak się rozwielmożnił, iż to nawet nie byłoby dostatecznem.
W orszaku sułtana znajdował się jeden basza wysokiego rodu, znany z okrucieństwa zarówno, jak z szalonej odwagi.
Nazywał się on Ibrahim el Szejtan które to nazwisko, znaczące szatana nie bez przyczyny otrzymał. Zadusił on własnoręcznie własnego brata, gdy ten urządził przeciw niemu jakąś intrygę i sułtan uznał, że postępek jego był słusznym.
Ibrahima Szatana w jego własnym haremie tak się obawiano, że jego własne niewolnice i sługi kryły się, gdy wchodził.
Pomiędzy nim i Kara Mustafą istniał oddawna pewien rodzaj nieprzyjaźni, wynikającej z rywalizacyi, ale potężny Mustafa nie mógł nigdy stanowczo zgubić chytrego i przed niczem nie cofającego się Ibrahima.
Teraz nie obawiał się on go wcale. Już oddawna wzniósł się tak wysoko, że o rywalizacyi nie mogło być mowy.
Ale Ibrahim el Szejtan nie zapomniał, że syn spahisa prześcignął go w zaszczytach i nienasycona nienawiść pozostała w jego duszy.
Wiedział on dobrze, jaki jest cel podróży sułtana i to go przejmowało nieopisaną radością. Pragnął tylko tego, aby zostać wybranym do strącenia wielkiego wezyra, módz stanąć przed nim jak duch mściciel i wyrok śmierci mu obwieścić.
Żądza ta dręczyła go i szukał sposobności, ażeby od sułtana misyę tę uzyskać jako łaskę.
Podczas podróży znalazł nareszcie sposobność spełnienia swoich życzeń i uzyskania od sułtana upragnionej łaski, która dla niego większe miała znaczenie niż wszelkie zaszczyty.
Było to pewnego posępnego i dżdżystego dnia, gdy sułtan ze swoim orszakiem przybył nad małą ale wezbraną rzekę, którą przebyć było potrzeba.
Po niejakim czasie znaleźli się prze woźnicy, którzy podjęli się przewieźć podróżnych na drugą stronę i sprowadzili wielki prom, na który podróżni udać się musieli.
Sułtan nie dał się poznać przewoźnikom i wjechał konno na prom. Za jego przykładem poszli jeźdźcy z jego orszaku.
Prom ruszył, zaledwie jednak oddalili się od brzegu, gdy nagle koń sułtana spłoszył się i szalonym skokiem, nim niewolnicy i inni obecni zdołali temu przeszkodzić, wskoczył do wody.
Powstało zamięszanie i krzyk.
Kilku skoczyło do wody, ale szybki prąd ich uniósł, a tymczasem inni kazali przewoźnikom zatrzymać prom.
Okazało się to jednakże niemożebnem.
W tej chwili największego niebezpieczeństwa, Ibrahim el Szejtan dał ostrogę swemu koniowi i skoczył za sułtanem do wody.
I koń i jeździec znikli na chwilę, wkrótce jednak wypłynęli napowrót.
Basza utrzymał się na koniu i wypłynąwszy obejrzał się na wszystkie strony.
W tej chwili właśnie sułtan miał już pójść pod wodę wraz z koniem, napróżno bowiem walczył przeciw prądowi i nie mógł się dostać do przeciwnego brzegu.
Ibrahim skierował swego konia do znajdującego się w największem niebezpieczeństwie sułtana, przypłynął do niego, pochwycił za cugle jego konia i pociągnął za sobą.
Niepodobieństwem było dostać się na prom, który już oddalił się bardzo, i na który konno wydobyć się nie było można.
Basza pociągnął konia sułtana ku poblizkiemu brzegowi i rzeczywiście przybył do niego szczęśliwie.
Tu już koń sułtana utracił siły.
W chwili, gdy Ibrahim wyprowadził sułtana ocalonego na brzeg, koń sułtański utonął i został uniesiony przez fale.
Kilku niewolników i kilka osób z orszaku poniosło także śmierć w tej przygodzie, inni zaś po niejakim czasie przyciągnęli prom do brzegu, na którym sułtan się znajdował.
Sułtan rozkazał przedewszystkiem swojej służbie rozbić namiot. W namiocie rozebrał się, zmienił przemokłe suknie i ukazał się następnie wpośród zaledwie ochłodłych z przestrachu dostojników.
Szejk ul islam wyraził sułtanowi radość wszystkich z powodu szczęśliwego przebycia przezeń niebezpieczeństwa, poczem sułtan skinął na Ibrahima el Szejtana.
— Okazałeś się odważnym i zdeterminowanym Ibrahimie baszo, — rzekł do swego wybawcy, — zasługujesz na swój przydomek, bo nie lękasz się żadnego niebezpieczeństwa. Proś mnie o jaką łaskę!
— Skoro chcesz mi wyświadczyć laskę, najpotężniejszy władco i panie, — odpowiedział basza, — to spełń najdroższe moje życzenie, użyj mnie do wręczenia czerwonego sznurka zarozumiałemu i występnemu wezyrowi Kara Mustafie. Wyślij mnie do niego!
— Czujesz nienawiść do wielkiego wezyra, ale nie zapominaj, że gdy się udasz do niego, będziesz w jego ręku, — rzekł sułtan.
— Daj mi małą eskortę, najpotężniejszy władco, udam się do obozu i przyrzekam ci, że Kara Mustafa nie ujdzie zasłużonej kary. Ręczę za to własną głową: spróbuj poszlij mnie z czerwonym sznurkiem.
— Pozwoliłem ci zażądać czego zechcesz, nie odmawiam więc twojej prośbie, — odpowiedział sułtan, o jednem tylko pamiętaj, Ibrahimie baszo: jeżeli nie dorównasz przebiegłością Kara Mustafie, to przypłacisz to życiem.
— Znam niebezpieczeństwo, na jakie się narażam, najpotężniejszy panie i władco, ale nie lękam się zdrajcy wielkiego wezyra, on mnie się lękać powinien! Przyniosę ci jego głowę na jego własnym złotym półmisku! Kara Mustafa mnie zna, on sam nazwał mnie Szatanem, wie on, że gdy ja przed nim stanę, to jeden z nas dwóch zginąć musi! Jeżeli nie powrócę ze złotym półmiskiem, będziesz mógł sam ukarać zdrajcę, lub zlecić to innemu baszy!
— Mianuję cię moim posłem i rozkazuję, ażebyś z odpowiednim tej godności przepychem udał się eto obozu lub gdziekolwiek zastaniesz Kara Mustafę, — rzekł sułtan, — buńczuki na znak godności twojej niesione będą przed tobą, a silny orszak będzie ci towarzyszył. Przekonałem się, że jesteś zdeterminowany i widzę, że nienawidzisz wielkiego wezyra.
Na twarzy baszy zajaśniał wyraz dzikiego tryumfu.
— Tak, najpotężniejszy panie i władco! — rzekł, — modliłem się codziennie, żeby ten przeklęty Kara Mustafa dostał się w moje ręce. Godzina upragniona nadeszła... szczęśliwy jestem... zdrajca, którego twoja karząca ręka ma dosięgnąć jest moim największym wrogiem i dostał mi się wreszcie!
Złowrogą radość widać było we wzroku i rysach baszy. W walce z swym wrogiem odniósł on na koniec zwycięstwo. Szatański uśmiech igrał na jego ustach. Cel jego życia był blizki spełnienia.
— Ażeby cię uważano za mego posła, — mówił sułtan dalej, — dam ci pismo własnoręczne do Kara Mustafy uwierzytelniające i oznajmiające mu jego karę. Przepłyńmy na drugą stronę rzeki, tam rozbiję namioty i dziś jeszcze wieczorem dam ci to pismo, ażebyś mógł spełnić mój rozkaz.
Przeprawiono się powtórnie na promie, tym razem szczęśliwiej niż poprzednio, gdyż wszyscy pozsiadali z koni i dali je do trzymania niewolnikom, ażeby się nie spłoszyły.
Prom przybił szczęśliwie na drugą stronę, a że tymczasem nadszedł wieczór, rozbito więc śpiczaste namioty dla sułtana i jego orszaku.
Ibrahim el Szejtan poczynił przygotowania do wyjazdu. Brał z sobą dwóch Murzynów herkulesowej budowy i kilku służących. Prócz tego postanowił zebrać znaczną liczbę towarzyszów, wszystkich we wspaniałej odzieży, aby podnieśli świetność jego orszaku.
Po ukończeniu tych przygotowań udał się do namiotu sułtana, gdzie już było gotowe przyrzeczone pismo.
Jeden z effendich zaopatrzył to pismo w złoty sznurek i pieczęć cesarską i oddał je baszy wraz z czarną aksamitną torbą zawierającą czerwony sznurek.
Sułtan siedział na sofie.
— Weź pismo i czerwony sznurek, — rzekł — weź z sobą silną eskortę i udaj się do Kara Mustafy! Wiesz jakie masz polecenie, wykonaj je! Basza ucałował kraj szaty sułtana i odszedł zabierając pismo i torbę, które to przedmioty strasznego wroga oddawały w jego ręce!
Jeszcze przed zapadnięciem nocy z licznym orszakiem opuścił obóz cesarski i udał się do Wiednia. Wysłał jednak naprzód dwóch konnych Tatarów, ażeby wyszpiegowali, gdzie wezyr rzeczywiście się znajduje.
Na rozkaz króla polskiego pułki ruszyły.
Gdy przednia straż jeszcze nie doszła na szczyt Kahlenbergu, zatrzymano się, aby dalej idące wojska zbliżyć się mogły.
Tymczasem wysłano oficera z trzydziestu żołnierzami, aby zrekognoskował wzgórze.
Przyniósł on wiadomość, że Turcy zbliżają się.
Na tę wiadomość pośpieszyły wojska zająć górę, ażeby uprzedzić Turków co im się powiodło rzeczywiście.
Sobieski połączył pułki swoje z cesarskiemi i zajął wspólnymi siłami klasztor Kamedułów wraz z kaplicą Leopolda, gdzie ustawiono dwie saskie armaty i jednę cesarską i rozpoczęto ostrzeliwanie nieprzyjaciela.
Pierwsze te strzały armatnie obwieściły oblężonym Wiedeńczykom przybycie wybawców.
Nieszczęśliwi odetchnęli. W kościołach odprawiono modły dziękczynne. Niepodobna do opisania radość panowała na ulicach, i placach. Mieszkańcy ściskali się, płacząc.
Następnej nocy nic więcej nie zaszło, tylko w utarczce, stoczonej dla zabezpieczenia drogi i ustawienia bateryi, młody książę, Eugeniusz Croy, strzałem z zasadzki został śmiertelnie raniony.
Jan Sobieski w nocy przed bitwą znajdował się daleko na prawem skrzydle podczas ciągłego huku armat, a gdy usłyszał, że przeciwko lewemu skrzydłu, pod dowództwem ks. Karola Lotaryngskiego i Jana Jerzego Saskiego, stojącemu w blizkości klasztoru Kamedułów wyruszyło pięćdziesiąt szwadronów jazdy i kilka tysięcy janczarów, napisawszy list do królowej udał się tam, aby zobaczyć, co zrobić należy, nie domyślając się wcale, że dnia następnego ma nastąpić decydująca bitwa.
Porządek bojowy tak się ułożył, że prawe skrzydło stanowili Polacy, lewe cesarscy, przy których byli Sasi i oddział konny Lubomirskiego. Środek stanowiły oddziały Bawarów, Franków i Szwabów.
Polakom w liczbie piętnastu tysięcy dodano na żądanie króla cztery pułki niemieckie, na które Sobieski liczył wiele. Oprócz tych znajdowało się tamże pod dowództwem księcia Sasko Luxemburgskiego, hrabiego Duenerwalda Babatty dziesięć innych pułków jazdy cesarskiej i 600 Kroatów.
Wszyscy, opisujący tę bitwę zgadzają się na to, że książę Waldeck dowodził w środku frankońskiemi i szwabskiemi siłami pomocniczemi, tudzież, że elektor bawarski, który poraz pierwszy brał udział w bitwie, zostawał przy nim bez komendy.
Na lewem wreszcie skrzydle książę Lotaryngski dowodził cesarskimi, a prócz niego i elektora saskiego dowodzili tam książęta, Ludwik i Herman Badeńscy, Caprara, Lesly, ks. Solms i inni wyżsi oficerowie.
Rankiem dnia 12 września, gdy całe wojsko chrześcijańskie ukazało się na szczycie Kahlenbergu, widok ten był zarówno radosny i dodający otuchy dla oblężonych, jak straszny dla zbyt zaufanych w swe bezpieczeństwo Turków.
Król Sobieski był zdania, że atak na obóz i fortyfikacye nieprzyjacielskie należy odłożyć do dnia następnego, a tego dnia tylko zejść z pochyłości. Książę Lotaryngski zgodził się na to, dlatego, że zeszedłszy z wzgórza, trzeba było każdą piędź ziemi krwią okupywać i tylko przy pomocy licznych małych armat można było rozpocząć bitwę.
Prawe skrzydło postanowiono wzmocnić, gdyż od tej strony pole było szersze i dla jazdy nieprzyjacielskiej przystępniejsze.
Podczas tych narad Turcy już stanęli w szyku bojowym i zaczęli posuwać się naprzód.
Wskutek tego król polski i jego sprzymierzeńcy postanowili wyruszyć o ile było można najprędzej, ażeby nie utracić korzyści stoku góry. Król polski przed wyruszeniem przyjął komunię z rąk ojca Marka Avianusa, który mu przytem przepowiedział zwycięstwo.
Następnie król przemówił do wojsk swoich w te słowa:
— Oto wróg ten sam, w którego zwalczeniu postarzeliście się. Nie myślcie, że choć w obcej jesteście ziemi, sprawa ta jest wam obcą. Idąc na odsiecz Wiedniowi, bronicie granic Polski i dobrze się zasłużacie całemu chrześcijaństwu. Wezwani jesteście na świętą wojnę, w której nawet porażka jest zaszczytem. Każdy, kto w tej walce udział bierze, jakkolwiekby wypadła, dostępuje zaszczytu! Macie walczyć za Boga, a nie za króla. Jego to było zrządzeniem, że bez bitwy dostaliśmy się na tę górę, i nie dobywszy oręża, odnieśliśmy połowę zwycięstwa. Wrogi ujrzawszy nas na górze, pokryli się do swych przekopów, które się staną ich grobami. Nie czekajcie dzisiaj, towarzysze broni, innego rozkazu, prócz tego jednego, żebyście szli za waszym królem.
Te słowa króla, którego bohaterstwo tylekroć do zwycięstwa prowadziło żołnierzy, wywołały głośne okrzyki.
Zatrąbiono do ataku.
Na lewem skrzydle bitwa już się zaczęła. Turcy uderzyli na cesarskie i saskie wojska, które zeszły z góry i stanęły za murem, kilka łokci wysokim, w doskonałej pozycyi.
Atak turecki był tak żywy, że pozostała kawalerya saska pośpieszyć musiała na pomoc.
Gdy nieprzyjaciel to ujrzał, zawahał się, czy ma iść dalej i ustawił swoją jazdę w zasłoniętych miejscach, skąd dawał ognia do Sasów.
Wkrótce wskutek zwrócenia się Sasów na lewo, ogień ten stał się tak szkodliwy i niebezpieczny, że wysłano posłańców do piechoty frankońskich, wzywając ją, aby postąpiła naprzód, ale generał, który nią dowodził, odpowiedział, że ma wyraźny rozkaz od księcia Waldeck, ażeby nie opuszczał swego stanowiska.
Okazało się zatem potrzebnem, aby uniknąć obejścia przez nieprzyjaciela, wysunąć naprzód drugą i trzecią linię Sasów i utworzyć jedną linię dwufrontową.
Ponieważ strzały nieprzyjaciół wielkie szkody wyrządzały Sasom, potrzeba było wyprzeć go z zasłoniętego punktu.
Otwarty atak tak dalece pomieszał Jurków, że nawet na górze, na którą uciekli, częścią nie dotrzymali placu, ustępując miejsca Sasom, częścią po niejakim oporze przy pomocy nadciągających nowych wojsk, które ich zaatakował)’ z boku, zostali do ucieczki zmuszeni.
Elektor wkrótce sam przybył na górę i wyraził wojskom zadowolenie z ich waleczności.
W podobny sposób dwa bataliony cesarskich, pod dowództwem księcia Croy, zaatakowały Turków, przyczem książę sam został raniony, a cesarscy napotkali na silny opór, aż wreszcie książę Ludwik badeński kazał saskim dragonom z drugiej linii zsiąść z koni i na ich czele z dwoma działami uderzył na nieprzyjaciela, którego w końcu całkiem z góry wypłoszył.
Gdy to się działo na lewem skrzydle, prawe skrzydło i środek odbywało marsz uciążliwy przez lasy i góry. Linia bojowa odpierała Turków coraz dalej i wszędzie łatwo pokonywała ich ataki.
Około południa wyszli najprzód cesarscy i zaraz po nich Polacy na dolinę i wojska sprzymierzone ukazały się Wiedeńczykom na dolinie w takim wzorowym porządku, jak przedtem stały na Kahlenbergu.
Przedewszystkiem potrzeba było zdobyć ufortyfikowaną silnie przez wielkiego wezyra wieś Nussdorf, następnie Heiligenstadt, potem zaś sprzymierzeni ujrzeli się na równem polu.
Wtedy Kara Mustafa zwrócił całą swą siłę przeciw Polakom.
Było to około drugiej godziny po południu.
Zbyt śpieszny atak kilku polskich szwadronów jazdy, których przeważna liczba nieprzyjaciela otoczyła i zmusiła do śpiesznej ucieczki, mógł źle oddziałać na innych i zachwiać ich także, zwłaszcza, że nadciągnęło więcej Turków i uderzyli na Polaków z boku, tak, że ich kawalerya, wyborowa część całego wojska, zagrożoną była rozbiciem.
W tej niebezpiecznej chwili przyzwał król donośnym głosem Niemców pieszych, których cztery pułki dodano mu już przy wchodzeniu na Kahlenberg. Pośpieszyli oni na pomoc Polakom i nietylko wytrzymali trzykrotny atak turecki, lecz łącznie z Polakami złamali szyki nieprzyjaciela i zdobywszy pagórek, leżący przed obozem, a obstawiony działami, odparli go prawie do samego obozu.
Środek wojsk sprzymierzonych pod wodzą księcia Waldeck, nie biorąc bezpośrednio udziału w walce, postępował tymczasem naprzód równolegle z posuwaniem się obu skrzydeł. Gdy prawe skrzydło zostało zaatakowane i zdawało się chwiać, odmówił książę znowu swojej pomocy. Wreszcie zdecydował się posłać Polakom kilka kompanii Bawarów i cesarskich. Pewnem jest, że w chwili, gdy nieprzyjaciel zaczął się chwiać, cała jazda udała się na prawe skrzydło do Jana Sobieskiego, który wszystkim dawał świetny przykład, tak, że książę Waldeck z elektorem bawarskim i innymi książętami winszowali mu zwycięstwa, które on sam odniósł.
Gdy książę Lotaryngski ze zdobytego przez Sasów wzgórza ujrzał uciekającego na prawem skrzydle nieprzyjaciela, zapytał saskiego feld-marszałka, Golza, czy należy poprzestać na osiągniętych korzyściach, czy też posuwać się dalej.
Golz na to odpowiedział:
— Początek jest zbyt dobry, żeby już przestawać, a ja jestem stary i słaby, chciałbym więc jeszcze dzisiaj wygodnie przespać się w Wiedniu.
Po tej odpowiedzi książę kazał wojskom swoim iść naprzód.
Turcy odparci aż do swego obozu, zatrzymali się, aby stawić czoło atakowi chrześcian, i z sześciu armat polowych, rozstawionych po lewej stronie, razili ogniem. Jednocześnie wielki wezyr kazał rozwinąć zieloną chorągiew Proroka i wezwać wszystkich wiernych, aby się gromadzili koło tego znaku, mającego rozbudzić ich fanatyzm.
Ten nieraz doświadczony środek ożywiania upadającej odwagi zdawał się i teraz skutecznym, bo Turcy napływali ze wszystkich stron. Ale Sobieski uderzył na nich ze swoimi jeźdźcami i nawet sfanatyzowani oprzeć mu się nie mogli.
Turków w części wycięto, w części w panicznym popłochu ciekli, ścigani przez polskich jeźdźców tak, że Sasi, gdy weszli na wzgórze, na którem znajdowało się sześć armat, zastali nieprzyjaciela w ucieczce i armaty jak łup pozostawiony, zabrali.
W tym samym prawie czasie, około godziny szóstej wieczorem inne pułki Polaków, które musiały znacznie nadkładać drogi, nadciągnęły do obozu i po krótkiej walce wypędziły z niego Turków.
Wielki wezyr widział, że sprawa jego przegrana, w rozpaczy prosił chana tatarskiego, ażeby usiłował nadać inny obrót walce.
Ale było już zapóźno, gdyż Tatarzy odwrót zaczęli.
Niebezpieczeństwo wzrastało z każdą chwilą tak, że Kara Mustafa z orszakiem musiał także uciekać.
Król Jan Sobieski, zwycięzca, o zachodzie słońca odbył wjazd do obozu tureckiego.
Dziwiąc się jednak, że nieprzyjaciel uszedł tak śpiesznie i obawiając się, aby w tem nie było jakiego podstępu, zwłaszcza, że noc zapadła, zagroził żołnierzom pod karą śmierci zsiadać z koni i wychodzić z szeregu, ażeby rozproszeni za łupami nie zostali napadnięci przez powracającego nagle nieprzyjaciela.
Następnie, gdy ciemność nocy zapadała coraz bardziej, żołnierze zapalili pochodnie, a oficerowie wybrali sobie namioty, w których łup znaleziony zabrano.
Przez cały dzień walki Turcy z niepojętą natarczywością szturmowali Wiedeń. Baszowie wprawdzie ganili to, ale wielki wezyr, który niewiele sobie robił z ich rady, nakazywał szturm, częścią dla tego zapewne, że się obawiał wycieczki, którą oblężeni mogliby zaniepokoić Turków z tyłu, a częścią może w nadziei, że Wiedeń, doprowadzony do ostateczności podda się w oczach swych wybawców, lub zostanie szturmem zdobyty.
Gdy zwycięstwo chrześcijan zdecydowało się ostatecznie, o godzinie piątej po południu wysłano księcia Ludwika Badeńskiego z kawaleryą na przekopy i szańce, gdzie Turcy wprawdzie jeszcze stawiali niejaki opór, wkrótce jednak, w obawie wycieczki oblężonych, poszli za przykładem innych uciekli w popłochu.
Około siódmej książę Lotaryngski, który z obawy, aby żołnierze się nie rozproszyli, zakazał także rabunku, przybył z przedmieścia Rossau do miasta i tej samej jeszcze nocy wysłał hrabiego Auersperga do cesarza, który oczekiwał w Thiersteinie z wiadomością o zwycięstwie.
Zwycięstwo zatem było zupełne, nieprzyjaciel wszędzie rozproszony, w ucieczce. Tylko zmęczenie i brak środków żywności stanęły na przeszkodzie skutecznej pogoni. Polacy jednak którym przypadły laury dnia tego, ścigali Turków i wybili ich około pięciu tysięcy pod Endesdorfem, a generał Duenewald część zapędził do Dunaju.
Zwycięstwo było równie świetne jak krwawe. Według liczby, znalezionej w obozie tureckim, podczas całego oblężenia 70,000 Turków, częścią przez choroby, częścią w bitwach śmierć poniosło, z których 48,500 do dnia 7 września. Być może, że podający tę cyfrę wliczyli do niej poległych w ostatniej bitwie i w ucieczce.
Z wielką dokładnością podać można liczbę poległych w wojsku chrześcijańskiem. W ostatniej bitwie ubyło z szeregów 4000 ludzi, z których czwarta część Polaków. Strata wojsk polskich, chociaż co do liczby stosunkowo nieznaczna była, tem dotkliwszą, że po większej części byli to jeźdźcy, doświadczeni wojownicy, z których wielu król osobiście cenił i nad stratą ich bardzo bolał.
Niesłychane jednak były następstwa tego świetnego zwycięstwa i niezmiernie bogate zabrano łupy. Niektóre z nich, te zwłaszcza, które przypadły królowi, zasługują na wspomnienie.
Ogromny namiot wielkiego wezyra, przypadł królowi, gdyż dostał się on właśnie w tem miejscu do obozu i w nim tę noc przepędził; przepych był niepodobny do opisania. Namiot ren rozmiarami podobny był do małego miasteczka. Zawierał z wschodnią rozrzutnością przybrane salony, łazienki, ogrody, oraz tyle kosztowności i przedmiotów zbytku, iż Sobieski sam był zdziwiony i wyznał otwarcie, że łupów, jakie niegdyś zdobył pod Chocimem, wcale z temi porównać nie było można.
Wpadły nadto w ręce zwycięzcy tak ogromne materyały wojenne, że król opowiedział, iż nie wie, czem teraz wojować będą. Bydła, zboża, zapasów żywności znalazło się tyle, iż nietylke wystarczały ma potrzebę, ale nawet na zbytek. W obozie tureckim opływano w dostatkach, podczas gdy nieszczęśliwi oblężeńcy głodem byli dręczeni.
Żołnierze zwycięskiego wojska zdobyli złoto, srebro, klejnoty, kosztowną broń, materye i inne przedmioty. Wielki skarbiec, który Kara Mustafa woził z sobą, nie znalazł się jednakże, może dlatego, że wielki wezyr sam go zawczasu zabezpieczył, albo że go rabujący żołnierze rozchwytali.
Nazajutrz król Sobieski w towarzystwie księcia Lotaryngskiego, elektorów saskiego i bawarskiego, oraz innych książąt obejrzał roboty oblężnicze i podziwiał ich doskonałość. Zdaniem jego, miasto, pomimo całej waleczności obrońców, byłoby musiało uledz, nie miał też słów dostatecznych na wyrażenie uznania dla hrabiego Stahremberga i oblężonych.
Następnie król i elektor bawarski udali się do miasta bramą, służącą do wycieczek. Lud z zapałem witał wybawcę, przed którym niesiono wielką chorągiew z złotem tkaniny i dwa buńczuki, to jest wielkie u góry pozłacane kije z końskiemi ogonami, znalezione w namiocie wielkiego wezyra.
Jan Sobieski, oswobodziciel uciśnionej stolicy, która teraz lżej odetchnęła, pojechał do kościoła Augustyanów, i w kaplicy loretańskiej padł przed ołtarzem Maryi na kolana, i sam zaintonował hymn świętego Ambrożego: Te Deum laudamus.
Następnie przejechał przez miasto, ciesząc się pokłonami i okrzykami ludu, który się cisnął do niego, całował jego strzemiona, ręce, nogi i szaty, głośno wyrażając swą radość.
Potem król udał się do kościoła św. Szczepana, gdzie z księciem Lotaryngskim i hrabią Stahrembergiem wysłuchał mszy świętej. Ksiądz Marek Avianus miał kazanie z tekstu Pisma Świętego:
“I był człowiek posłany od Boga, któremu imię było Jan.”
Po obiedzie u hrabiego Stahremberga i długiej rozmowie z tłumaczem cesarskim, Franciszkiem Mesquien-Minińskim, król pożegnał się z elektorem bawarskim i innymi książętami i odjechał przy odgłosie salw armatnich do obozu, i zauważył, że cześć i dziękczynienia oswobodzonej ze strasznego ucisku ludności ściągały nań niechęć lub przynajmniej niezadowolenie niektórych oficerów i urzędników.
Cesarz kazał mu powiedzieć, że przybędzie wkrótce. Sobieski zauważył jednak, że Leopold był niezdecydowany we względzie etykiety, jaką miał zachować jako cesarz rzymski względem elekcyjnego króla. Król polski pragnął cesarzowi oszczędzić tego kłopotu, i dla tego nie bawiąc dłużej w mieście, odjechał do obozu do swoich i w nocy z dnia 13 na 14 września z namiotu wielkiego wezyra, który jako zwycięzca uważał za najgodniejsze siebie miejsce pobytu, napisał ów list do królowej, którego istnieje tak wiele, często przeistoczonych wydań.
Listu tego powtarzać tu nie będziemy dla nie rozszerzenia dzieła.
Następnego dnia król ze swą armią udał się do Szwechatu, aby uniknąć nieznośnych i szkodliwych wyziewów z wielkiej liczby niepogrzebanych. jeszcze trupów. Wielka liczba trupów pochodziła nietylko z ofiar bitwy, ale także z morderstw dokonywanych na chrześcijańskich jeńcach, których Turcy z rozkazu wielkiego wezyra przed bitwą do 30,000 zabili.
Elektorowie także zajęli inne pozycye dla uniknienia zarazy.
Z Szwechatu zamierzał król wraz z książętami wyruszyć za Turkami i dalej wojnę prowadzić.
Tegoż dnia cesarz Dunajem przypłynął do Wiednia, i przez bramę, zwaną Stubenthor, gdzie pospiesznie wzniesiono łuk tryumfalny, wjechał w tryumfie do Wiednia w towarzystwie elektorów saskiego i bawarskiego, hrabiego Stahremberga, księcia Lotaryngskiego i innych panów, i udał się do kościoła św. Szczepana, aby podziękować Bogu. Był jednak w wielkim kłopocie, jak i gdzie ma się zjechać z królem gdyż z jednej strony było to obowiązkiem wdzięczności, z drugiej strony zaś, jego zdaniem, nie należało uchybiać godności rzymskiego cesarza.
Sobieski w tej okoliczności okazał się daleko swobodniejszym i sam zaproponował hrabiemu Schaffgotschowi, który w tej sprawie prowadził z nim układy, jako środek wyjścia z trudności, spotkanie na czele wojska, oświadczając, że gotów jest za zbliżeniem się cesarza podjechać ku niemu na czele swoich wojsk zwycięskich, w orszaku królewskim, i zatrzymać się naprzeciw cesarza, otoczonego również dostojnikami i wojskiem.
W ten sposób następnego dnia odbyło się spotkanie. Cesarzowi jednak towarzyszył tylko eletkor bawarski, gdyż elektor saski już się oddalił.
Jan Sobieski podjechał i ukłonił się cesarzowi, poczem ten wymówił kilka słów dziękczynienia.
— Cieszy mnie, mój bracie, że wam mogłem wyświadczyć tę małą przysługę! — odpowiedział król.
Następnie cesarz Leopold wyciągnął rękę. Sobieski podał mu swoją i obaj siedząc konno, zrobili ruch podobny do uścisku.
Po krótkiej chwili dość przykrego milczenia, rzekł król donośnym głosem;
— Jadę do mego wojska. Moi hetmani, mają rozkaz przedstawić je wam, jeśli zechcecie!
Następnie zwrócił konia, dotykając czapki i odjechał galopem. Całe spotkanie trwało zaledwie pół kwadransa, przyczyną zimnego obejścia była etykieta.
Król powrócił do swojego obozu, lecz nie w zamiarze zaniechania rozpoczętego dzieła, chociaż Marya Kazimiera prosiła go w swoich listach, aby wracał do Warszawy, zaprzestając dalszej kampanii.
Zwycięstwo pod Kahlenbergiem było wielkie nietylko samo przez się, ale i przez następne działania, od których król nie powinien się odwieść. Turcy w bezwładnej ucieczce opuścili ziemie austryackie i niemieckie i dopiero pod murami Pięciokościołów zaczęli się zbierać na nowo.
Kara Mustafa nie domyślając się niebezpieczeństwa, jakie zawisły nad jego głową, lub niezważając na nie, ściągał załogi z fortec, tak że mógł znów przeciw chrześcijanom wystawić znaczne wojsko.
Podczas gdy Turcy gotowali się do nowego ciosu, sprzymierzone wojska posuwały się zwolna dalej, i przybyły pod małe miasto Parkany, naprzeciwko Pięciokościołów.
Król Jan Sobieski na czele około pięciu tysięcy jazdy szedł naprzód i natrafił tu nagle na zebraną armię turecką, której siła była zawsze bardzo znaczną w porównaniu z nielicznem wojskiem, które król z sobą prowadził.
Kara Mustafa miał zamiar doznaną klęskę powetować, chociaż w części mniejszem zwycięstwem, aby pozyskać napowrót swoich żołnierzy. Wysunął zatem naprzód mały oddział wojska, a główne siły ukrył za poblizkim pagórkiem.
Zaledwie polscy jeźdźcy pod dowództwem Sobieskiego uderzyli na oddział turecki, gdy nagle na pagórku ukazały się wojska tureckie i z straszną siłą rzuciły się na Polaków.
Dzielny król jednakże nie utracił przytomności umysłu.
Ustawił stosunkowo nieliczne swoje wojsko w szyku bojowym, o ile to było można uczynić w pośpiechu, kilkoma słowy dodał mu odwagi, wysłał do księcia Lotaryngskiego posłańców, aby przybył na pomoc, i nie dał się skłonić, pomimo próśb i przedstawień księcia Jabłonowskiego do odwrotu, uważając to za hańbę.
Turcy ze zwykłą gwałtownością natarli na prawe skrzydło, nu którem stał Jabłonowski z małym oddziałem. Oddział ten wytrzymał dwa ataki nieprzyjaciela, lecz w trzecim ataku został wyparty z pozycyi i złamały się jego szyki.
Król nadjechał, kilkoma słowy wezwał cofających się, aby szli za nim, przywrócił porządek i posuwał się skutecznie naprzód, ale tymczasem straszna przewaga Turków złamała drugie skrzydło i z trudnością Jan Sobieski ocalił i zuchwale odważne swe wojsko od zupełnej zagłady.
Niestety książę Lotaryngski z pozostałem wojskiem przybył na pomoc zapóźno, ale zaraz nazajutrz nastąpiło połączenie wszystkich wojsk sprzymierzonych. Król stanął na czele lewego skrzydła, prawe, opierające się o Dunaj, stanowiła piechota pod dowództwem hrabiego Stahremberga i księcia Croy.
Turcy ruszyli naprzód i zaatakowali najprzód skrzydło Sobieskiego. Wszczęła się uporczywa walka, w której Polacy przy pomocy Duenewalda, atakującego nieprzyjaciela, z boku pokonali Turków.
Krótszą i łatwiejszą była bitwa na prawem skrzydle, ponieważ Turcy nie mogli wytrzymać regularnego ognia niemieckich muszkieterów i wkrótce zaczęli uciekać.
Most prowadzący do Pięciokościołów załamał się pod ciężarem uciekających.
Nastąpił straszny, dziki zamęt. Wielu wpadało do wody i ginęło nędznie, niewielu wyratowano, ponieważ okrucieństwo Turków wymagało odwetu i rzadko pardon im dawano. Z 26.000 Turków miało zginąć 15.000 i pięciu baszów, a oprócz tego znaczna część znalazła śmierć w Dunaju.
Następnie wyruszono na Pięciokościoły. Miasto to już za czasów sułtana Solimana w r. 1543 było zabrane przez Turków, w r. 1595 na czas krótki oswobodzone przez Mannsfelda, za Mahometa III w r. 1606 zostało znów przez Turków wydarte chrześcijanom. Stało tam 5000 Turków, a fortyfikacye były dość silne.
Wojska chrześcijańskie nieco powyżej miasta rzuciły most i przeszły rzekę, poczem rozpoczęto oblężenie, alg po upływie dni kilku Turcy się poddali.
Pozwolono im wyjść, ale musieli pozostawić pakunki i armaty.
Kara Mustafa ze szczątkami swego wojska oddalał się bezpiecznie, aż nareszcie w obronnych murach warowni belgradzkiej znalazł przytułek.
Opowiedziawszy wiernie wypadki pamiętnej wojny, powróćmy do dalszego ciągu naszego opowiadania.
Gdy Kara Mustafa w nocy przed bitwą pod Kahlenbergiem spał w swoim namiocie, ujrzał we śnie, tak jak niegdyś w domu indyjskiego kapłana, głowę pływającą we krwi na półmisku, a gdy przyjrzał się jej bliżej, przekonał się, że to była jego własna głowa.
Zerwał się ze swego łoża przestraszony. Gdy się obudził, widział straszny obraz przed sobą.
Nareszcie dostało się doń światło poranku i straszny obraz znikł.
Wielki wezyr ujrzawszy słońce, roześmiał się ze swego snu i przestrachu i kazał natychmiast ruszać do ataku. Nie wątpił ani na chwilę, że uda mu się zniweczyć małe wojsko nieprzyjacielskie.
Lękał się tylko wycieczki sprzymierzonych i dlatego, jak już widzieliśmy, kazał przypuszczać ciągłe szturmy do miasta.
Gdy walka się zaczęła i zagrzmiały działa, Jagiellona opuściła swój namiot. Tak ona jak kanclerz Pac, który przy niej, byli przekonani, że Turcy zwyciężą.
W obozie nie było żadnego punktu, z którego możnaby było widzieć dokładnie całe pole bitwy.
Gdy zatem po kilku godzinach wrzawa walki, huk strzałów zbliżać się zaczęły do obozu, kanclerz oddalił się, ażeby otrzymać wyjaśnienie co do przebiegu bitwy, a tymczasem Jagiellona pozostała w bliskości namiotu oczekując go niecierpliwie.
Nagle nadbiegł jeden z jej służby.
— Pani, — zawołał, — jeźdźcy tureccy ciekają! Pędzą tu do obozu wśród kurzawy i dymu!
— Oszalałeś, głupcze! — rzekła Jagiellona niechętnie, — precz z moich oczu! Przynieś mi lepsze wiadomości! Czyliż jeźdźcy wielkiego wezyra mogą uciekać?
Sługa nie miał odwagi powtórzyć słów swoich i odszedł.
Wrzawa walki zbliżała się coraz bardziej. Co to znaczyło? Niepokój przejmował Jagiellonę.
Nareszcie ujrzała szybko nadjeżdżającego Paca.
— Uchodź pani! — rzekł do niej ponuro, — uchodź! Nie ma chwili do stracenia! Sprzymierzeni zwyciężają! Wojska wielkiego wezyra pobite!
— Gdzież Kara Mustafa? — zapytała Jagiellona.
— Przegrał bitwę i musi uciekać! Nie widzę go! Czy nie powróci do namiotów?
— Tego już uczynić nie może! Jeżeli chce ocalić część swego wojska i uniknąć niewoli, musi uchodzić tak szybko, że tu przybyć nie może!
— A więc pobity.... wstyd i hańba temu wojsku, które miałam za niezwyciężone! — rzekła z gniewem Jagiellona.
— Do widzienia, pani! I ja opuszczam obóz! Uchodź pani, póki czas jeszcze! — zawołał Pac, odjeżdżając.
Straszna wrzawa niesłychany zamęt powstał przy oblegających, ponieważ wojska przeznaczone do szturmowania Wiednia w dzikim pospiechu uchodziły. Nie było czasu nic zabierać. Jezdni i piesi w niepodobnem do opisania zamieszania uchodzili, byle tylko życie ocalić. W chaosie ani o porządku ani o ludzkości nie było mowy. Uchodzący jeźdźcy nie zważali na pieszych żołnierzy i wielu stratowali uciekając.
Służba Jagiellony sprowadziła dla niej szybko konie i powóz.
Nie było chwili do stracenia.
Jagiellona wsiadła do powozu. Jezdni słudzy jechali naprzód. Mieli oni tylko jedną myśl, ocalić życie i niewiele się troszczyli o swoją panią. Szło im głównie o ich własną ucieczkę.
Woźnica popędzał konie. W szalonym pospiechu powóz wojewodziny opuszczał obóz, do którego się już zbliżyli zwycięzcy Polacy. Gdyby Jagiellona wpadła w ich ręce, byłaby zgubioną.
Powóz zamieszał się w ciżbę uciekających Turków.
Zamęt dosięgał najwyższego stopnia.
Wszyscy starali się opuścić linie oblężnicze i dostać się na wolną drogę.
Nagle dostrzegł woźnica, gdy tłum się rozszedł, że dojechał do głębokiego i szerokiego przekopu, w którym roili się jeszcze spłoszeni Turcy.
Powóz musiał nadkładać drogi.
Jagiellona otworzyła drzwiczki, ażeby zobaczyć, co się działo i zauważyła z gniewem, że dalej jechać niepodobna.
Wołała swych służących.... daremnie! Nie słuchali jej! Uciekli!
Woźnica popędzał konia i jechał jak można było najprędzej wzdłuż przekopu, ażeby przybyć na wolne miejsce, gdy nagle z głośnym okrzykiem zwycięstwa dostał się do obozu mały oddział jeźdźców polskich.
W chwilę potem powóz Jagiellony był otoczony.
Pochwycili oni konie popędzane przez woźnicę za cugle.
— Czego chcecie? — zawołał na nich woźnica, — czy nie widziecie, że jestem Polak, tak jak wy? Jeźdźcy zawahali się.
— Precz ztąd! — krzyknęła Jagiellona, otwierając drzwi powozu i ukazując się, — jak śmiecie mnie zatrzymywać! Ścigajcie zbiegów tureckich, nie wdowę po polskim wojewodzie.
Słowa te uczyniły na jeźdźcach wrażenie. Nie znali oni wprawdzie Jagiellony, ale jej mowa i powóz świadczyły, że była Polką, cofnęli się zatem.
Jagiellona tryumfowała.
Straszne niebezpieczeństwo przeminęło.
Woźnica popędził dzielnie konie. Powóz prędko opuścił obóz.
W oddaleniu widać było wyraźnie bandy uchodzących Turków, piechoty, jeźdźców, janczarów.
Należało unikać niebezpieczeństwa, jakie groziło, gdyby powóz spostrzegli Polacy, woźnica zatem starał się dostać na drogę prowadzącą do poblizkiego lasku. Wieczór nadchodził, a w ciemności nocy ucieczka nie była trudną.
Kilka chwil jeszcze, a niebezpieczeństwo miało przeminąć zupełnie, gdyż tylko w oddaleniu było widać pewną liczbę polskich jeźdźców, walczących z tureckimi, którzy zasłaniali odwrót.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa klęska Turków była tak zupełną, że ledwie szczątki armii ocalić mogli.
Wielkiego wezyra w tej stronie błonia zajętego przez uchodzących Turków widać nie było, ponieważ Kara Mustafa nie czekał ostatniej chwili i gdy poznał, że bitwa jest przegrana, postanowił przynajmniej ocalić życie i chociaż przynajmniej część wojska uratować.
Jagiellona sądziła, że już jest bezpieczną, wkrótce bowiem miała doścignąć uchodzących, gdy nagle z poblizkiego gaju wypadł oddział polskich jeźdźców i uderzył z nadzwyczajną gwałtownością na oddziały uchodzących Turków.
Na drodze, którą szło wojsko i przyległem polu wszczęła się straszna walka.
Woźnica Jagiellony drżąc o swe życie, jak mógł popędzał konie. Walka wrzała w niejakiem oddaleniu i Jagiellona sądziła, że będzie mogła przemknąć się niepostrzeżenie.
Gdy jednak konie pędziły coraz prędzej, co nasuwało domysł, że powóz ucieka, kilku jeźdźców puściło się nagle za nim, ażeby go zatrzymać.
Zaczęli wołać na powóz, żeby stanął, ale woźnica pędził dalej.
Jeźdźcy grożąc pistoletami i najeżdżając kazali mu stanąć.
Woźnica myślał, że zdoła ujść i nie zatrzymywał się.
W chwilę potem dało się słyszeć kilka strzałów, woźnica zachwiał się na koźle i spadł.
Prawie w tym samym czasie Jagiellona uczuła, że powóz stanął. Jeden z koni trafiony kulą padł, drugi zatrzymał się.
Polscy jeźdźcy otoczyli powóz.
Dwaj z nich zajęli się woźnicą, który dawał jeszcze znaki życia, trzeci zbliżył się do powozu.
Jagiellona poznała w nim kapitana Wychowskiego.
Zbladła. Czuła, że była zgubioną.
Trzej jeźdźcy zeskoczyli z koni.
Wychowski zbliżywszy się, poznał wojewodzinę Wassalską, o której wiedziano, że była w obozie nieprzyjacielskim.
— Aresztuję panią wojewodzinę! — rzekł, kłaniając się.
Jagiellona szybko wyjęła mały sztylet z poza gorsu.
Wychowski jednak odgadł zamiar zdrajczyni i szybko chwycił ją za rękę.
— Proszę pani o sztylet, — rzekł.
Jagiellona spojrzała nań wzrokiem pełnym nienawiści. Po odebraniu sztyletu nie miała siły się sprzeciwić.
Nie opuściła jej jednak przytomność umysłu. Odzyskała panowanie nad sobą, zimny spokój i dumę.
— Czego pan chcesz odemnie? — zapytała, — nie jestem na polskiej ziemi! Co znaczy ta napaść?
— Aresztuję panią, — powtórzył Wychowski tonem stanowczym, — byłaś pani u naszych nieprzyjaciół. Kto się dopuszcza zdrady, ten utraca wszelkie prawa! Co dalej stać się ma z panią, o tem nasz król i pan rozstrzygnie! Tymczasem dwaj towarzysze Wychowskiego odprzęgli od powozu zabitego konia.
Walka uciekających ze ścigającymi trwała ciągle. Ściemniało się.
— Wzywam panią, abyś nie stawiała oporu, — rzekł Wychowski do Jagiellony, — gdyż musiałbym kazać związać panią.
Jagiellona mierzyła go wzrokiem pogardy i nienawiści.
Była jednak zmuszoną poddać się.
Senat będzie tutaj decydował! — rzekła dumnie.
— W czasie wojny król decyduje, pani wojewodzino! Wieszanie zbiegów i zdrajców od niego zależy! — odparł kapitan.
Jeden z jeźdźców przyprzągł tymczasem swego konia na miejsce zabitego, a sam wsiadł na kozieł w miejsce woźnicy, który przed chwilą ducha wyzionął.
Jagiellona poddała się konieczności, z pewną nadzieją, że może w zamęcie powiedzie się jej ucieczka.
Wychowski z towarzyszami odstawili ją dć obozu, który tymczasem przez Sobieskiego został zajęty.
Było już ciemno, gdy przybyli na miejsce.
Polskich żołnierzy konno z pochodniami w ręku widać było wszędzie. Jagiellona była w ręku zwycięzców.
Nie uważała jednak jeszcze swej sprawy za przegraną.
Przybywszy przed namiot wielkiego wezyra, w którym stał król, Wychowski oddał uwięzioną pod straż żołnierzy, a sam wszedł do namiotu, gdzie zastał króla i kilku dowódców.
Ujrzawszy kapitana, Sobieski skinął na niego.
— Co masz powiedzieć, kapitanie? — zapytał.
— Turcy uchodzą, najjaśniejszy panie, — odpowiedział Wychowski, — w pogoni zadajemy im ciężkie straty. Ja powróciłem, gdyż udało mi się przytrzymać wojewodzinę Wassalską, która także uciekała.
— Zdrajczyni? Niebo tak chciało! — rzekł król ucieszony tą wiadomością, — a kanclerz?
— Nie widziałem go, wojewodzina była sama, najjaśniejszy panie.
— Gdzież jest teraz?
— Tu przed namiotem najjaśniejszy panie!
— Nie chcę w tej chwili widzieć tej dyablicy, popsułoby to moją radość, — rzekł król, — pilnuj jednakże, żeby nam nie uciekła, kapitanie! Gdy przyjdzie czas sądu zdrajców i zbiegów, spotka ją to, na co zasłużyła. Gdzież jest Sefan.
Nie było go. Nikt go nie widział.
— Wszystko się znajdzie, — mówił król dalej, — oddałeś mi ważną przysługę, kapitanie, nie zapomnę cię wynagrodzić! Szkoda tylko, że zdrajca Pac nam się wymknął! Chętnie i jego pociągnąłbym do odpowiedzialności! Obowiązkiem jest moim dopilnować, ażeby ci nędznicy kary nie uszli!
Wychowski wyszedł z namiotu, wrócił do powozu i kazał Jagiellonie wysiąść.
Blada lecz nieugięta uczyniła zadość wezwaniu.
Namioty do koła nie były bardzo pewne, ponieważ zrobione były z płótna, ale że cały obóz zdobyto, więc niełatwo było uciec.
— W którym namiocie mieszkałaś pani? — zapytał Wychowski.
Jagiellona wskazała namiot.
— Więc tam panią umieszczę, ale nie próbuj pani ucieczki, jeżeli pani życie miłe i jeśli nie chcesz być związaną.
Umieściwszy Jagiellonę w namiocie, Wychowski ze wszystkich stron rozstawił warty.
Tym sposobem ucieczka stała się niemożebną, zwłaszcza, że cały obóz był, pełny zwycięzkiego wojska, które całą noc stało w gotowości do boju.
Kanclerz Pac i słudzy Jagiellony uszli szczęśliwie z uchodzącymi Turkami. Ale Pac nie chciał oddalić się bardzo od swej długoletniej sojuszniczki, owszem miał nadzieję, że się z nią spotka i ułoży plan dalszego działania, gdyż i on także nie wszystko jeszcze uważał za stracone.
Wielki wezyr wpadł w szalony gniew z powodu klęski, musiał jednak przyśpieszać ucieczkę, by całego wojska nie stracić.
Nadzieja tryumfu, zburzenia Wiednia, zdobycia łupów, rozwiała się. Uchodził ze szczątkami swej armii.
Kara Mustafa wiedział komu wyłącznie winien przypisywać swoich planów, ztąd niewygasła nienawiść wrzała w jego duszy przeciw Sobieskiemu.
Dopóki Sobieski żył, Kara Mustafa nie mógł marzyć o zwycięstwie, bo trwoga przejmowała jego żołnierzy na samo imię króla polskiego.
— Gdyby Sobieski zginął! gdyby upadł! — myślał Kara Mustafa.
W tej chwili do wielkiego wezyra, jadącego podczas nocy drogą wojskową z orszakiem, zbliżył się jeździec.
Kara Mustafa spojrzał nań ponuro i podejrzliwie.
Poznał kanclerza Paca.
— I tobie zatem powiodło się uciec kanclerzu, — rzekł wielki wezyr, — jedz ze mną. Mam ci powiedzieć coś takiego, czego nikt więcej słyszeć nie powinien.
Orszak wielkiego wezyra pozostał nieco w tyle.
— Z trudem uszedłem śmierci lub niewoli, — odrzekł Pac.
— A wojewodzina?
— Nie widziałem jej jeszcze. Lękam się, czy jej nie spotkało jakie nieszczęście. Był to fatalny dzień dla ciebie i dla nas, wielki baszo! Ja nigdy tego nie zapomnę, że twój wróg najzaciętszy odniósł tryumf!
— Wiem, że nienawidzisz Sobieskiego, kanclerzu... i ja także nienawidzę go!... Lecz czyliż nie ma sposobu pozbyć się go?
— Ja także myślę nad tem, dostojny baszo! Gdyby Sobieskiego udało się usunąć, znikłaby najważniejsza przeszkoda, — odpowiedział kanclerz, — gdy padnie Sobieski, możesz liczyć na nowe zwycięstwa, bo jego wojsko niczem jest bez niego!
— Masz słuszność kanclerzu, a skoro coś uznajemy za słuszne, to i zrobić winniśmy! Czy masz jakich przyjaciół lub stronników pod ręką?
— Bardzo niewielu, a i ci po świeżem zwycięstwie zwrócą się do niego. Sukces wszystko stanowi, dostojny baszo!
— A sam nie masz odwagi uczynić zadość swej nienawiści?
— Na co się zda odwaga, gdy sposobności nie ma. Nie zapominaj wezyrze, że jestem banitą i nie mogę się zbliżyć do Sobieskiego.
— Dla czego nie? Czyż nie można się przebrać? Zbliż się do niego w przebraniu. Staraj się dostać do jego namiotu i przeszyj mu pierś sztyletem. Uwolnisz mnie i siebie od niego.
— To rzecz niebezpieczna, — szepnął Pac.
— Nienawiść twoja nie jest dość silna, skoro się wahasz, kanclerzu! Ja na twem miejscu znalazłbym do niego drogę!
— Nie możesz wątpić o mej nienawiści, wezyrze!
— Mam tu ubranie rotmistrza polskiego, kanclerzu. Miał mi ten kostium służyć do ucieczki w razie niebezpieczeństwa. Przebierz się w te suknie, kanclerzu, a nikt cię nie pozna. Będziesz mógł dostać się do obozu, zakraść się w nocy do namiotu króla, a wtedy...
— Wtedy już po nim! — rzekł Pac ze złowrogiem spojrzeniem.
— Liczę na twą odwagę! Sam sobie przez to wyświadczysz największą przysługę, gdyż po śmierci Sobieskiego będziesz mógł wrócić do Polski i odzyskasz swoje dobra! Nie wahaj się! Im prędzej będziesz działał, tem pewniejsze jest powodzenie.
— Przysięgam ci, wezyrze, że przedsięwezmę tę próbę, chociaż mogę przypłacić to życiem, jeśli się wyda, — rzekł kanclerz Pac, — nie sądź, że mi brak odwagi. Dowiodę ci jak silną jest moja nienawiść i nie wrócę do ciebie, chyba z wiadomością o śmierci Sobieskiego.
Podczas tej rozmowy oddział uchodzących Turków, spotkał na skraju jakiegoś lasu czerwonego Sarafana, który teraz jeszcze bardziej złowrogie czynił na Turkach wrażenie.
Przesuwał on się chyłkiem i zdawał się nie wiedzieć dokąd się udać. Rozmawiał chrapliwym głosem sam z sobą, śmiał się bezmyślnie i wyglądał jak obłąkany.
Żołnierze nie zaczepiali go. Byli oni przekonani, że klęska, która ich spotkała, była karą za krzywdy czerwonemu Sarafanowi wyrządzone.
Nieszczęśliwy ten człowiek zmienił się bardzo w ostatnich czasach, nie była to jednak zmiana na lepsze. Wskutek doznanych wrażeń, słaby jego umysł zbłąkał się ostatecznie i wśród dzikich obrazów, jakie tworzyła jego wyobraźnia, ukazywała mu się zawsze i wszędzie postać Jagiellony, jego matki, która, gdy był jeszcze dzieckiem, czyhała na jego życie, a teraz poznawszy go, groziła mu śmiercią.
— To ona... tam... czy jej nie widzicie? — pytał stłumionym głosem, wskazując na jakie drzewo lub krzak, — czy nie widziecie tam tej wrzawy? Precz! precz! To przecież moja matka... ha, ha, ha!... powiadają, że to moja matka. Stefan miał o tem wiedzieć i ojciec Porowski... ha, ha, ha!.... moja matka! Chce mnie zabić! Czyha na moje życie. Gdy mnie dostanie, odda mnie katu... ha!... katu!...
Żołnierze tureccy nie zatrzymując go, uciekli dalej.
Sefan nie zwracał na nich uwagi. Był zajęty sobą. Powziął nagle postanowienie, czy też ulegał instynktownemu popędowi.
— Nie odda mnie katu! — mówił śmiejąc się, — przekonam się czy jest mają matką! Matką? I cóż to znaczy? Co mnie to obchodzi? Nim jednak ona każę mnie powiesić, ja ją powieszę... ha, ha, ha! Sefanie, byłbyś głupim psem, gdybyś jej nie uprzedził!
Czerwony Sarafan zwrócił się nagle i puścił się drogą do obozu. Mówił ciągle do siebie wyrazami niezrozumiałemi i bez związku. Miotała nim jakaś niepohamowana wściekłość, jak gdyby był w paroksyzmie szaleństwa. Zgrzytał zębami, zaciskał pięści, przewracał oczyma, które mu krwią nabiegały.
Śmiech jego przykrzejsze jeszcze czynił wrażenie niż kiedykolwiek. Biedny od urodzenia dręczony człowiek, skazany za męczarnie i nędzę, popadł teraz zupełnie w tę straszną chorobę, której zarody wszczepiła w nim niedola w dziecinnych i młodych latach.
Teraz dopiero wschodzić zaczynał demoniczny zasiew Jagiellony i zdawało się, że fatalność chce go obrócić przeciwko niej samej.
W duszy czerwonego Sarafana powstało uczucie strasznej, dzikiej, nie zastanawiającej się ślepej zemsty!
Przybył do obozu pośród nocy.
Przybywszy, stanął zdziwiony. Nastąpiła tutaj szczególna zmiana. Co to znaczyło?
Roześmiał się zadowolony.
Polscy jeźdźcy siedzieli na koniach z zapalonemi pochodniami w ręku.
Cały obóz był zajęty i przepełniony, lecz nie tak, jak poprzednio przez Turków.
Czerwony Sarafan widział wprawdzie część bitwy, nie mógł jednak zdać sobie sprawy z jej rezultatu. I teraz jeszcze nie zrozumiał dobrze, że nastąpiła zupełna zmiana w obozie. Był pewnym, że zastanie Jagiellonę w jej namiocie.
Przybywszy do obozu bez przeszkody, bo wszyscy go znali i wiedzieli, że król go przyjął, udał się nocą pod namiot, w którym jak wiemy istotnie znajdowała się wojewodzina, umieszczona tam przez Wychowskiego.
Ujrzawszy przed namiotem wartę, czerwony Sarafan, stanął na chwilę niezdecydowany.
Dziwiło go to i przeszkadzało mu w jego zamiarze.
Wkrótce jednak, nie zważając na wartę, wszedł do namiot.
Warta nie śmiała zatrzymać człowieka, któremu król pozwolił swobodnie chodzić po obozie.
W namiocie było ciemno.
Jagiellona znajdowała się w jednym z przedziałów, w którym całe urządzenie pozostało niezmienione, i tam po długich rozmyślaniach o tem, co zaszło, położyła się na sofie i usnęła.
Cisza panowała w namiocie.
Czerwony Sarafan znał dobrze namiot swojej śmiertelnej nieprzyjaciółki, która go chciała oddać w ręce kata i miała być jego matką, czego on nie rozumiał i co go śmieszyło.
Wewnątrz namiotu, macając, szukał drogi i szedł najciszej, co mu było tom łatwiejsze, że podarte obuwie zgubił w drodze.
Nagle nogą nastąpił na jakiś przedmiot.
Pochylił się i przekonał, że to były trzewiki.
Pomacał jej i roześmiał się cicho.
Obuwie to czerwone, haftowane złotem mogło mu się przydać.
Włożył je.
Następnie poszedł dalej i wkrótce przybył do przedziału, w którym spała na sofie Jagiellona.
Natężył słuch. Zdawało mu się, że słyszy lekki oddech.
Pochylony, czatujący, jak dziki zwierz na ofiarę, stał w milczeniu przez chwilę.
W tej chwili przez szklanne okno w suficie namiotu padł promień księżyca.
Blask jego niepewny, ale jasny, pomieszał czerwonego Sarafana. Ujrzał przy sobie swój cień i przeląkł się widać bo się cofnął.
W ruchu tym znalazł się przy sofie, na której spała Jagiellona.
Cień zniknął. Sefan obejrzawszy się, ujrzał śpiącą.
Nieopisana wściekłość i radość zarazem ożywiła jego blade, obłąkane rysy.
Wzrok wlepił w śpiącą kobietę, palce mu się skurczyły, jak gdyby całem odczuwał doznane wrażenie.
Pochylił się powoli i pocichu.
Księżyc oświetlał Jagiellonę i stojącą nad nią złowrogą postać czerwonego Sarafana.
Dziki tryumf malował się w jego rysach wzroku.
Miał w swoim ręku tę, która go chciała oddać w ręce kata, i którą nienawidził! Mógł uczynić zadość swej nienawiści! Roześmiał się szatańsko! Śmiech ten rozległ się głucho po oświetlonym blaskiem księżyca namiocie.
Obudziło to Jagiellonę.
Przerażenie na chwilę sparaliżowało jej członki.
Patrzyła na czerwonego Sarafana, sądząc, że ją dręczy sen straszny.
W tej chwili jednak czerwony Sarafan rzucił się na nią.
Chudemi, lecz silnemi jak żelazo palcami pochwycił szyję leżącej na sofie.
Straszny krzyk rozległ się w namiocie.
Skrzywiony i śmiejący się jak waryat czerwony Sarafan dusił wojewodzinę.
Zaczęła się straszna walka.
Jagiellona poznała, że ma do czynienia z szaleńcem.
Chciała się podnieść, odepchnąć go, wyrwać się z jego rąk.
Ale siły waryata były większe od jej sił.
Nie mogła zaczerpnąć powietrza. Stłumiony krzyk z trudnością wydzierał się z jej piersi.
Żołnierze wpadli do namiotu.
Wbiegłszy do przedziału, w którym odbywała się walka, ujrzeli przy bladym blasku księżyca czerwonego Sarafana w zapasach z wojewodziną.
Powitał ich śmiech okropny.
Żołnierze przyskoczyli i oderwali obłąkanego od jego ofiary.
Jagiellona w omdleniu leżała na sofie.
Czerwony Sarafan wymówił kilka słów bez związku i wskazał tryumfująco na obumarłą.
Żołnierze wyprowadzili go z namiotu.
Przed namiotem spotkali kapitana Wychowskiego i opowiedzieli mu co zaszło.
Wychowski zwrócił się do czerwonego Sarafana i starał się go uspokoić.
Nie zdawało się to trudnem. Sefan śmiał się bezmyślnie i wstrząsał głową potakująco.
— Puśćcie go! — rozkazał kapitan żołnierzom.
Czerwony Sarafan, gdy go puszczono odszedł spokojnie do obozu, a kapitan udał się do namiotu Jagiellony.
Przyszła ona już do siebie i siedziała na sofie.
— Broń mnie pan przed tym waryatem, — rzekła drżącym jeszcze głosem, — chciał mnie zamordować!
Wychowski słysząc te słowa doznał uczucia, które trudno opisać. Nie tyle przerażał go obłąkany i straszny czyn syna, ile ta matka, która z własnej winy doszła do tego, że się syna swojego lękać musiała.
Wyszedł z namiotu, podwolf wartę i zakazał wpuszczać czerwonego Sarafana.
Tej jeszcze nocy zaraportował królowi co zaszło.
— Niebo jest sprawiedliwe! — rzekł król wzruszony, — straszna i zasłużona kara wisi nad głową tel kobiety!
Kazał przyprowadzić do siebie czerwonego Sarafana.
Daremnie jednak szukano go po obozie.
Dokąd się udał? — niewiadomo.
Kanclerz Pac uczuwszy się znowu bezpiecznym, odłączył się od wojska tureckiego, aby spełnić powzięty zamiar.
Odwrót Turków był zupełny, pobitych ścigano krok za krokiem.
Kara Mustafa jednak nie zaniechał myśli odwetu. Nie należał on do ludzi, których niepowodzenie łamie zupełnie. Pragnął zgromadzić nowe siły i jeszcze raz wyruszyć na Wiedeń i Polskę.
W tym czasie przybył ze Stambułu znakomity Turek i przyjechawszy do Kara Mustafy, z którym oddawna był w przyjaźni.
Murad effendi zawdzięczał wielkiemu wezyrowi wysokie swoje stanowisko i zachował dlań wdzięczność.
Gdy Kara Mustafa ujrzał nagle przybywającego Murada, zadziwił się jego smutnym, nieszczęście zwiastującym wyrazem twarzy.
— Witam cię Muradzie! — rzekł, — jakąż mi przynosisz wiadomość
— Pragnąłbym dzielny i wielki wezyrze, żebym mógł przynieść ci lepszą, — odpowiedział Murad.
— Czy przybywasz ze zlecenia sułtana?
— Nie. Przybywam do ciebie jako przyjaciel, aby cię ostrzedz, — odpowiedział effendi, — przybywam, aby cię zawiadomić o niebezpieczeństwie, które wisi nad twoją głową.
— Czy w Stambule myślą, że potęga złamana dla tego, żem doznał porażki? — zawołał dumnie wielki wezyr, — czy kruki i sępy szykują się już, ażeby się na mnie rzucić? Powiedz im, mój szlachetny Muradzie effendi, że przedwcześnie się cieszą. Co się nie powiodło wielkiemu wezyrowi Mustafie, to sułtanowi Mustafie się powiedzie.
Murad przeląkł się.
— A więc to rzeczywiście prawda? — zapytał przerażony, — więc rzeczywiście polegając na zmiennej przychylności janczarów myślisz się ważyć na ten krok niebezpieczny?
— Czyliż w Stambule są już na to przygotowani? Tem lepiej, Muradzie effendi w takim razie wypadek, który zajdzie, nie zadziwi ich.
— Przybyłem tu, żeby cię ostrzedz, mężny wielki wezyrze. W Stambule mówią, że nad twą głową ciąży straszne niebezpieczeństwo! Nie ufaj zabardzo mniemanemu szczęściu i swemu wojsku. Lękam się, czy się nie zgubisz!
— Dwie drogi są przedemną, Muradzie effendi, — rzekł Kara Mustafa ponuro, — jedna na tron prowadzi, a druga na śmierć.
— Cofnij to postanowienie, zaklinam cię!
— Na cofnięcie się zapóźno, spaliłem mosty za sobą — odpowiedział wielki wezyr, — jak tylko przybędę do Belgradu, każę się ogłosić sułtanem! Znasz mnie i wiesz, że nie zmieniam postanowień!
— Zdaje mi się, że w Stambule znają twe plany i chcę je uprzedzić. Posłuchaj mojej przestrogi.
— Może mnie ona tylko zachęcić do przyśpieszenia tego com zamierzył, Muradzie effendi! Dokonanego faktu nikt nie cofnie! Stronnictwo moje jest wielkie! Całe wojsko jest za mną! Od dawnego już czasu jestem jego panem, teraz mogę albo utrwalić me panowanie, albo się ukorzyć! I któż się poważy złamać moją potęgę? Wszyscy jeszcze czołgają się u mych stóp.
— Nie zapominaj jednak, że to w ciągu jednej nocy zmienić się może, wielki wezyrze! Nie licz zbyt wiele na niestałe sympatye tłumu, który dziś cię uwielbia i pada nóg, a jutro gotów cię ukamienować!
— Tego się nie obawiaj! Wszystkich dowódców zobowiązałem sobie i mogę na nich liczyć!
— Wdzięczność jest rzadką cnotą! Dla wielu jest ona ciężarem, którego radzi się pozbyć! Jesteś na pochyłości. Jeden krok nierozważny, a wpadniesz w przepaść! Wybacz mi moje słowo. Musiałem je wypowiedzieć, bo lękam się o ciebie!
— Dziękuję ci za ten dowód wierności. Cenię go tem bardziej, że lękasz się o mnie. Kto jest ze mną, może upaść wraz ze mną, ryzykujesz zatem wiele! Powracaj śpiesznie do Stambułu, ażebyś nie upadł wraz ze mną, gdy zostanę strącony! Idź! Bądź zdrów!
— Sułtan jeszcze żyje, tron nie jest opróżniony. Wysłuchaj mojej prośby, porzuć ten plan niebezpieczny! Pojedź ze mną do Stambułu i usprawiedliw się.
Kara Mustafa pogardliwie wstrząsnął głową.
— Na to już zapóźno, Muradzie effendi, — odpowiedział stanowczo, — to się już na nic nie przyda. Ty nie wiesz co się stało!
— Wiem wszystko. W ostatnich dopiero czasach zaczęto w seraju otaczać się tajemnicą i nikt niczego dowiedzieć się nie może. Tyle wiem, że sułtan z wielkim muftim wyjechał ze Stambułu, niewiadomo dokąd, zapewne do jakiego świętego miejsca.
— Więc sułtan wyjechał ze Stambułu?
— Od mojego wyjazdu mógł już powrócić. Przybyłem tu, aby cię ostrzedz!
— Dziękuję ci! Bądź zdrów!
Murad effendi nic nie wskórał. Czarny basza nie wierzył w grożące mu niebezpieczeństwo. Nie dokonawszy tego, co zamierzył, musiał powracać, po rozmowie z baszami, których zachęcał, ażeby w każdym razie bronili sprawy wielkiego wezyra.
W kilka dni potem przybył do Kara Mustafy dawny jego rządca domu w Stambule, sędziwy Said, który posiadał zupełne jego zaufanie i był wiernym jego sługą.
Padł on przed Kara Mustafą na kolana i ucałował kraj jego kosztownej, złotem przetykanej szaty.
— Panie! — zawołał błagalnie, pod nosząc ręce do wielkiego wezyra, — niebezpieczeństwo ci grozi! Przybyłem aby cię ostrzedz!
— I ty, Saidzie? — zapytał Kara Mustafa z uśmiechem.
— Jedzie tu wysłannik sułtana i wielki mufti, — mówił Said, — uprzedziłem go! Przynosi ci rozkaz...
— Rozkaz? — ciekawy go jestem, Saidzie!
— Nie czekaj go panie! Jedź do Stambułu, usuń podejrzenie...
— Milcz Saidzie! Nie chcę nic więcej słyszeć, — rzekł wielki wezyr, — mój przyjazd do Stambułu równałby się nowej klęsce.
— Wpływem twoim, mądrością I odwagą zaklniesz niebezpieczeństwo i staniesz się większym niż jesteś! Jedź, obal nieprzyjaciół, którzy cię oskarżają i chcą zgubić!
— Już zapóźno, Saidzie!
Wierny sługa mało nie upadł słysząc te słowa.
— Nie lękam się niczego, — mówił Kara Mustafa dalej, — wróć do Stambułu. Ciekawy jestem usłyszeć, jaki rozkaz mi przyniesie wysłannik sułtana.
Stary Said stroskany odjechał na powrót.
W kilka dni potem wielki wezyr ze szczątkami swej armii przybył do Belgradu.
Tutaj mógł zebrać nowe siły, tu mógł się przygotować do nowych czynów.
Nagle wystrzały armatnie z Topczi Doreh oznajmiły przyjazd wysłannika sułtańskiego.
Rozeszła się szybko wiadomość, że znakomity basza o trzech buńczukach z wielkim orszakiem odbędzie wjazd do fortecy.
Szczególny niepokój owładnął Kara Mustafę, gdy usłyszał, że wysłannikiem tym jest jeden z najzaciętszych jego wrogów, Ibrahim el Szejtan. Nie chciał przypuścić, żeby istotnie mogło mu co grozić, ponieważ był panem fortecy i naczelnym wodzem wojsk.
Namyślał się czy nie odmówić przy jęcia wysłannikowi, zdecydował się jednak przyjąć Ibrahima i dopiero postąpić stosownie.
Ale godziny upływały a Ibrahim nie przybywał.
Kara Mustafa posłał do niego, prosząc go do siebie.
Ibrahim Szejtan odpowiedział szyderczo:
— Powiedz twemu panu, że i tak przybędę prędzej niżby mógł pragnąć.
Tymczasem wysłannik sułtański przyjmował u siebie dowódców wojsk i układał się z nimi potajemnie.
Wszyscy o tem wiedzieli, prócz wielkiego wezyra, który ciągle liczył na przywiązanie swoich pułków, gdy te wskutek strat poniesionych straciły ufność do niego.
I dowódcę janczarów przyjął także Ibrahim el Szejtan i rozmawiał z nim. Starał się on przedewszystkiem zbadać usposobienie najważniejszych osób i zapewnić je sobie, gdy tymczasem Kara Mustafa ciągle czuł się bezpiecznym.
Nagle dowiedział się i on, że wysłannik sułtana ma dość licznych stronników pomiędzy dowódcami wojska.
Ta wiadomość wywarła na nim niepodobne do opisania wrażenie. Czuł nagle, że klęski zniechęciły do niego armię, gdy w zarozumiałości swojej poprzednio nie przypuszczał tego nawet.
Przeląkł się zatem i rozgniewał, a przestrach i gniew wzrastały z każdą chwilą.
Słońce już miało się ku zachodowi, gdy Ibrahim w uroczystej odzieży wybrał się do wielkiego wezyra.
Kara Mustafa otoczony był swymi podwładnymi baszami, wielu oficerów jednakże wprost przyłączyło się do orszaku wysłannika sułtańskiego.
Wielki wezyr przed tem posłuchaniem kazał swemu lekarzowi przybocznemu genueńczykowi Cruvelemu przygotować napój uspakajający, który chciwie wypił.
Po złożeniu zimno ceremonialnego ukłonu Ibrahim el Szejtan w obecności wszystkich oddał naczelnemu wodzowi pismo sułtana.
Kara Mustafa stał wprawdzie dum ny i nieugięty, ale był blady i czuł straszne niebezpieczeństwo, jakie mu groziło. Żałował, że zbyt ufał swemu bezpieczeństwu. Poznał, że Ibrahim basza ma teraz przewagę i że zapóźno już było użyć przeciw niemu przemocy.
Wziął pismo sułtana, ucałował pieczęć i rozciął sztyletem związujący je sznurek.
Pismo zawierało tylko następne wyrazy: “Nie odpowiedziałeś naszemu zaufaniu, masz więc to, co ci się należy!”
W tej chwili przystąpił do wezyra Ibrahim i wyjąwszy z aksamitnej torby czerwony jedwabny sznurek, podał go z szatańskim wyrazem twarzy znienawidzonemu współzawodnikowi.
Kara Mustafa drgnął na widok twarzy Ibrahima i sznurka. Śmiertelna bladość powlekła jego twarz, kurczowo sięgnął do rękojeści swojej szabli i dobył ją z pochwy.
Zdawało mu się, że z bronią w ręku oprze się strasznemu wyrokowi, który go oddawał w ręce kata.
Gdy jednak gorączkowo pałającemi oczyma spojrzał pytająco i wyzywająco na swoich podwładnych i wyczytał na ich twarzach zamiast współczucia tylko obojętność lub źle ukrywane zadowolenie, poznał, że jest zgubiony, że ci, na których liczył, odstąpili go.
Ibrahim tryumfował, dotrzymał słowa danego sułtanowi.
Kara Mustafa nagle rzucił swą szablę do stóp sułtańskiego wysłańca, porwał z jego rąk złowrogi sznurek, i sam go sobie włożył na szyję rozpiąwszy kosztowną swą odzież.
Straszna to była chwila. Uroczysta cisza panowała dokoła.
Kara Mustafa upadł na kolana i zwracając się ku wschodowi, gdzie właśnie ukazała się purpurowa tarcza księżyca, z poza czarnych lesistych gór Serbii.
Usta jego blado-niebieskie szeptały ostatnią modlitwę do Ałłacha.
Ibrahim skinął na dwóch herkulesowej postaci Murzynów, którzy się znajdowali w jego orszaku.
Dwaj Murzyni silnemi rękami ujęli za końce jedwabnego sznura.
Z zimną krwią wysłannik sułtana dał katu, który znajdował się także w jego orszaku rozkaz, ażeby ściął głowę skazanego.
Kat wystąpił naprzód, podniósł ostrą, jak brzytwa szablę wielkiego wezyra i wzniósł ją wysoko w powietrzu.
Dwaj Murzyni trzymali uduszonego, który już nic nie wiedział o tem zakończeniu strasznej egzekucyi i podłożył poduszkę pod jego zwieszoną głowę.
Szabla mignęła w powietrzu; głowa Kara Mustafy spadła.
Krew trysnęła strumieniem.
Jeden z Murzynów podniósł ściętą głową i pokazał zebranym.
Wschodzące słońce nazajutrz oświetliło ściętą głowę wielkiego wezyra którą Ibrahim Szatan kazał wystawić na baszcie fortecy.
Wkrótce potem skrwawioną broń, zbroję i odzież skazanego sprowadzono do Wiednia i jeszcze dziś zwiedzający arsenał miejski mogą widzieć za szkłem czaszkę najeźdźcy habsburskiej stolicy.
W Szwechacie, w blizkości którego wzniesiony obelisk jeszcze dziś przypomina miejsce spotkania się cesarza Leopolda I z Janem Sobieskim, oswobodzicielem Wiednia, Polacy rozbili obóz i po części w domach mieszkańców, a po części w namiotach kwaterowali.
Król polski zadowolony był świadomością, że niezachwianie i dzielnie spełnił święty obowiązek, który przyjął na siebie.
Gdyby szlachetny i wielki czyn potrzebował wdzięczności, ażeby jego wielkość i szlachetność znalazła uznanie, to źle byłoby z zasługą Sobieskiego, gdyż niewiele mu wówczas okazano wdzięczności.
Wielu współczesnych, zapewne z zawiści, starało się zmniejszyć zasługę króla, przedstawiając, że zwycięstwo było bardzo łatwem, ażeby tym sposobem imię jego pozbawić słusznej chwały.
Potomność jednak była sprawiedliwszą, niż współcześni i jednomyślnie nazwała go oswobodzicielem Wiednia.
Jeżeli zważymy okropne położenie uciśnionego miasta, które znikąd nie mogło spodziewać się pomocy, nadzwyczajną siłę wojsk Kara Mustafy, ożywionych fanatyzmem i żądzą łupu, oraz słabą stosunkowo liczbę zwycięzców, to jasnem będzie dla nas, że tylko niepospolita postać, zbrojna oprócz broni ma teryalnej w broń duchową mogła odwrćcić grożące niebezpieczeństwo.
Tego rodzaju pomoc przyniósł jedynie i wyłącznie król Jan Sobieski!
Księciu Lotaryngskiemu pozostaje zasłużona sława wytrwałego oporu, umiejętnego radzenia sobie ze słabemi siłami, jakiemi rozporządzał, a przedewszystkiem bohaterskim obrońcom miasta należy się chwała za wytrwanie; zasłużyli na cześć i wdzięczność książęta rzeszy, że z całem poświęceniem przy byli na plac walki i nie wahali się wziąć w niej udziału jako podwładni dowódcy tem większą jednak jest sława Sobieskiego, którego imię jedynie mogło przypomnieć przeciwnikom ich klęskę chocimską i strasznego wroga, którego dzielne wojsko w trzeciej przynajmniej części wchodziło w szeregi armii chrześcijańskiej i którego osobisty rozsądny wpływ położył wreszcie tamę wszelkim sporom o stopnie i stanowiska pomiędzy elektorami i różnych tytułów książętami i który nadto niemniejszą okazał przezorność i talent wodza w ułożeniu planu bitwy, jak w czasie walki okazał się dzielnym wojownikiem i rycerstwu swemu służył za przykład.
Prawda, że fanatyczny zapał, z jakim Turcy z początku szturmowali Wiedeń, osłabł już wskutek nadaremnych wysileń i wielkich strat poniesionych, nim przyszło do decydującej walki. Potrzeba było szerzyć pomiędzy nimi fałszywe wieści o śmierci cesarza i krytycznem położeniu osady, ażeby skłonić ich do wytrwania.
Kara Mustafa spuścił także wiele ze swych wymagań pierwotnych i już w sierpniu wysyłając do miasta hrabiego Caprara, którego trzymał przedtem w niewoli dawał do zrozumienia, że pod pewnemi warunkami zgodziłby się odstąpić od oblężenia. Spodziewał się on ciągle, że Polacy nie przyjdą, gdyż dopiero w sierpniu polskiego posła kazał traktować jako więźnia. Stąd poszło owo zaniedbanie się Turków, stąd przejście przez Dunaj, ażeby ze sprzymierzonymi nie walczyć o góry, stąd rozpaczny atak na króla i stąd wreszcie po nieudaniu się tego ataku, ogólna ucieczka w popłochu, którego nic powstrzymać nie było w stanie.
Usposobienie Turków najlepiej malują pewne słowa, wypowiedziane przez chana tatarskiego.
Gdy wielki wezyr ujrzał, że nie zdoła się, utrzymać, zwołał swój orszak, i zwracając się do chana rzekł:
— Ratuj mnie, jeżeli możesz!
Chan odparł na to:
— Znamy go dobrze tego polskiego króla! Niepodobna mu się oprzeć. Myślmy raczej o tem, jak się stąd wydobyć! Tenże sam chan, gdy sprzymierzeni zrana dnia 12 września szeroko rozwiniętym frontem zwolna schodzili z Kahlenbergu, rzekł do wielkiego wezyra wskazując na polskie rycerstwo:
— Ah, król znajduje się na czele!
Tym sposobem sprawdziło się to, co jeszcze przed wyruszeniem Sobieskie go na wyprawę pisał do niego cesarz, że nie wojska jego, ale osoba jego oczekiwaną, gdy bowiem on stanie na czele armii, samo jego imię, które stało się tak strasznem, będzie rękojmią porażki liczniejszych wrogów.
A trzeba zważyć, że liczba polskiego wojska była jeszcze mniejszą, niż cesarz przypuszczał, wszystko bowiem każe wnosić, że Jan Sobieski nie miał więcej jak 15,000 ludzi w bitwie, ponieważ kontyngens litewski przybył dopiero, gdy kampania miała się już ku końcowi i tak się urządził, że wcale nie widział nieprzyjaciela, a Kozacy, na których Sobieski liczył szczególnie, bardzo długo dali czekać na siebie, sam zaś król mówi tylko o czterech kompletnych szwadronach husarzy i ułanów, którzy w pierwszych szeregach imponowali swym widokiem.
Z tego wojska znaczniejszą część, około 12,000 stanowiła kawalerya, na doskonałych koniach i dobrze, a nawet z przepychem uzbrojona. Pozostałe 3,000 była to piechota, którą sam król nie wiele sobie ważył i która też zewnętrznie nie czyniła dobrego wrażenia.
W bitwie jednakże Polacy wytrzymali najgwałtowniejsze natarcie nieprzyjaciela, główna zatem zasługa spada na ich wodza.
Jan Sobieski przy silnej, muskularnej budowie ciała odznaczał się żywym, śmiałym i przez trudy wojenne ani przez niepokojowe krajowe nieugiętym umysłem.
Odbył on całą podróż konno, cały dzień był zajęty rozporządzeniami, przyjmowaniem posłańców, audyencyami i rekonensansami, tak, że zaledwie pozostawał mu czas na spoczynek, którego często zupełnie się wyrzekał. W czasie bitwy, pominąwszy wspomnianą już osobistą waleczność, okazał się nietylko dzielnym wojownikiem, ale jako wódz naczelny on był głównym sprawcą zwycięstwa.
W Szwechacie Sobieski zajął kwaterę tymczasowo w kilku pokojach jednego domu, nim przeznaczony dla niego namiot rozbito. W jednym pokoju udzielał rozkazów i posłuchań, drugi służył mu za sypialnię.
Kapitan Wychowski doniósł mu pewnego dnia, gdy się już ściemniało, o przybyciu księżnej Aminow, której jeszcze nie widział po zwycięstwie.
Wyszedł zaraz naprzeciw niej, podał jej rękę i wprowadził ją do pokoju.
Sassę głęboko wzruszył widok zwycięzcy.
— Przybyłam tu, najjaśniejszy panie, tylko, aby wyrazić moją wdzięczność, — rzekła, — czemże jednak są słowa tam, gdzie uczucia przepełniają serce! Przyszedłeś, najjaśniejszy panie, zbliżyłeś się i nieszczęśliwi zostali ocaleni! Wezwałam cię, powiedziałam ci, jak wielką była nędza i rozpacz... gdy cię ujrzałam, odzyskałam nadzieję! I nadzieja mnie nie zawiodła! Niebo zesłało cię i ocaleni modlą się za ciebie!
— Przeceniasz moją zasługę, księżno, — odpowiedział król łaskawie.
— Oh! gdyby mi było danem umrzeć za ciebie, najjaśniejszy panie, — mówiła Sassa z zapałem, — czyż mogłaby być śmierć piękniejsza? Serce moje pragnie jedynie, ażebym ci mogła dowieść wdzięczności i przywiązania! Byłeś, najjaśniejszy panie, zawsze obrońcą biednej, ślepej niewolnicy, twojej Sassy! Było mi błogo i rozkosznie, kiedyś mnie nazwał swoją Sassą! A jaka wdzięczność przepełniała serce moje! Teraz jedyną dążnością mego życia jest okazać ci wdzięczność! Jakież radosne chwile przez ciebie, najjaśniejszy panie! Imię twe jest we wszystkich ustach! Wielbią cię, nazywają cię zbawcą Wiednia! Głodni, znędzniali, nieszczęśliwi okrzykują z radością twoje imię. O! jak to pięknie i dobrze być dobroczyńcą ludu, a takim dobroczyńcą ty jesteś najjaśniejszy panie! Wieki przyszłe będą sławiły twoje imię i potomkowie ocalonych będą cię z wdzięcznością wspominali!
— Dosyć pochwał, księżno! Uczyniłem to tylko, co było moim świętym obowiązkiem, — przerwał król patrzącej nań z zachwytem Sassie, — przybywasz księżno, z Wiednia?
— Przeżyłam tam najpiękniejszą chwilę, mojego życia, najjaśniejszy panie, teraz nie już mnie uszczęśliwić nie zdoła! Wiedeń upojony radością i szczęściem! Biedni dostają chleba i mięsa, nędzarze otrzymali zapomogi, nieszczęśliwi doczekali się lepszych dni! Skończyły się smutne chwile nędzy i trwogi, dzielni obrońcy spoczęli wreszcie, obywatele mogą odetchnąć, a wszyscy tobie to zawdzięczają, najjaśniejszy panie!
Oficer królewski wszedł i oznajmił, że właśnie rozbito namiot i wszystko w nim na przyjęcie króla jest przygotowane.
— Ciemno już, księżno, czy chcesz dziś jeszcze wracać do Wiednia? — zapytał król, — jabym radził zostać w Szwechacie!
— Gdzież lepiej może być Sassie, jak w blizkości króla i pana!
— Przenoszę się do mego namiotu, księżno, więc ustąpię ci chętnie tych pokoi, — rzekł Sobieski, — czy chcesz je zająć?
— Szczęściem to będzie dla mnie, najjaśniejszy panie! Król pożegnał Sassę i z orszakiem swoim opuścił dom, aby ciemnym wieczorem udać się do swego namiotu.
Adjutanci zabrali mapy i inne przedmioty, należące do króla i pozostawili tylko rzeczy, służące do umeblowania.
Sassa, zostawszy samą, złożyła ręce. Znajdowała się w mieszkaniu, w którem przebywał wybawca Wiednia, bohater, dla którego miała tyle czci, uwielbienia i miłości.
Służąca przyniosła światło i wraz z właścicielką domu przygotowała sypialnię dla księżnej, której dobroć i opieka nad nieszczęśliwemi głośną była wszędzie.
Sassa była zmęczoną i wcześnie udała się do sypialni, oddaliwszy służącą, która zagasiła światło.
Gdy cicho i ciemno zrobiło się w do mu, gdy księżna odmówiwszy modlitwę, usnęła, gdy i w obozie nastał spokój nocny, a żołnierze udali się na spoczynek nadjechał do obozu jeździec.
Miał on na sobie mundur polskiego rotmistrza, i jak się zdawało, przebył daleką drogę.
Obejrzawszy się ostrożnie na wszystkie strony, jeździec pojechał prosto do placówki, która poznawszy w nim rotmistrza, przepuściła go bez trudności.
Jeździec zsiadł z konia, oddał go jednemu z żołnierzy i zapytał o króla.
Żołnierz nie wiedział, że król przed godziną przeniósł się do rozbitego dlań namiotu, i wskazał rotmistrzowi dom, w którym król stał kwaterą poprzednio.
Nikt nie poznał pod przebraniem kanclerza Paca, który miał szablę przy boku i sztylet za pasem.
Tym sposobem udało się kanclerzowi bez przeszkody dostać się do obozu, w którym już panowała cisza nocna.
Knując w myśli plany zemsty, zaprzysiężony wróg Sobieskiego szedł przez obóz, ażeby wreszcie spełnić ułożony zamiar.
Tym razem żadna w świecie potęga nie mogła mu przeszkodzić, jak sądził, gdyż mundur rotmistrzowski otwierał mu drogę.
— Nadeszła twoja ostatnia godzina, — mówił do siebie, — myślisz, że się mnie pozbyłeś, upajasz się szczęściem i sławą, ale mój sztylet zada ci śmierć i w końcu uwolni mnie od ciebie! Policzymy się z sobą, panie Sobieski! Dość długo tryumfowałeś! Teraz kolej tryumfu dla mnie!
Zbliżył się do wskazanego domu.
Drzwi jego były otwarte, a przed niemi stała podwójna warta, jak zwykle przed kwaterą królewską, czy to dla tego, że jej nie ściągnięto jeszcze, czy też, że król kazał ją pozostawić.
Dwaj żołnierze stali na boku, oparci o mur, i rozmawiali ze sobą pocichu.
Gdy rotmistrz się zbliżył i poznali jego mundur, nie zatrzymywali go. Sądzili, że ma prawo być w tem miejscu i wejść do domu.
Kanclerz szedł zresztą tak śmiało i pewnie, że żołnierze musieli przypuścić, iż miał polecenie udania się tam.
Mniemany rotmistrz przeszedł koło nich i wszedł do domu, w którym było ciemno. Sądził, że król udał się już na spoczynek, a wiedział, że zwykł był sypiać zawsze sam, bez służącego, albo adjutanta w blizkości.
Kanclerz Pac ujrzał się u swego celu.
Przeczekał kilka chwil, nasłuchując, czy go nie dojdzie jaki szmer, następnie przystąpił do drzwi, prowadzących do dwóch pokoi, które przedtem zajmował król, a w których od godziny mieszkała księżna Sassa.
Pocichu bez najmniejszego szmeru otworzył drzwi.
Sassa leżała w głębokim śnie pogrążona w drugim pokoju, którego drzwi pozostawiła otworem.
Tajemnicza jakaś potęga, jakieś cudowne przeczucie sprowadziło ją tutaj. Zdawało jej się, że król jest w niebezpieczeństwie, że powinna śpieszyć, ażeby się poświęcić za niego.
Nie znała ona, ani przewidywała rodzaju tego niebezpieczeństwa, lecz poszła za instynktownym popędem, a teraz spoczywała bez żadnej obawy.
Była szczęśliwą, bo widziała ubóstwianego bohatera zwycięzcą, wybawcą Wiednia.
We śnie była przy nim, słyszała jego głos, patrzyła w jego oczy i cicho szeptała życzenie, aby w tem upojeniu przenieść się mogła do wieczności.
Pierwszy pokój, do którego wszedł kanclerz Pac, był słabo oświetlony przez brzask, przedzierający się oknem, który jednak zaledwie pozwalał dostrzedz znajdujące się z pokoju przedmioty.
Przy tym brzasku Pac dostrzegł drzwi, prowadzące do sypialni.
Ujął rękojeść sztyletu i wydobył go. Mógł nagle spotkać jaką przeszkodę, chciał być gotów, ażeby ją usunąć.
Słychać było tylko regularny oddech osoby śpiącej w przyległym pokoju.
Postąpił pocichu naprzód, trzymając w ręku sztylet.
Brzask w pokoju sąsiednim pozwalał mu dostrzedz łóżko, lecz nie dawał rozpoznać dokładnie śpiącej osoby.
Przestąpił próg. Nikt mu nie bronił wejścia.
W głębi stało łóżko. Regularny oddech dochodził do niego. Nie mógł wątpić, że król śpi.
Z dziką, niepohamowaną nienawiścią i żądzą krwi kanclerz, wstrząsnął sztyletem i pocichu zbliżył się do łóżka.
Przeczucie nie zawiodło Sassy. Król był rzeczywiście w strasznem niebezpieczeństwie.
Księżna śpiąca pogrążona była w marzeniach, które ją przenosiły w daleką przeszłość, w owe czasy, kiedy była jeszcze ślepą niewolnicą Jana Sobieskiego, za którego już wówczas umrzeć była gotową, i który ją nazywał swoją kochaną Sassą.
Śpiewała mu swoją piosnkę ojczystą, o skowronku, taką smutną i tęskną, a jednakże tak piękną, gdy była wykonana jej głosem.
Skowronek śpiewa wśród cienia,
Buja wśród nocy miesięcznej,
Wszak znacie te słodkie pienia,
Wszak znacie odgłos ich wdzięczny?
A tam w oddali coś leci,
Jak gdyby gwiazdka świetlana,
To mały chrząszczyk, co świeci
W wigilię świętego Jana.
Lecz ciepły minie wnet dzionek,
Szron zimny padnie na łany,
I zmilknie śpiewny skowronek,
I zgaśnie chrząszczyk świetlany.
Skowronek, jak niegdyś nazywano Sassę, uczuł to zimne tchnienie.
Uczucie błogiej rozkoszy ją przejęło.
Zdawało jej się we śnie, że w ciemności broń mordercza zbliża się do Sobieskiego. Sassa widziała niebezpieczeństwo i pocichu podbiegła, żeby cios otrzymać.
W tej chwili w skrytobójcy poznała kanclerza Paca.
Sen ten był rzeczywistością.
Morderca Pac przystąpił do łóżka i strasznym ciosem przeszył pierś Sassy.
Dał się słyszeć słaby, stłumiony krzyk.
Pac wsłuchał się w ten krzyk i osłupiał.
W ręku trzymał skrwawiony sztylet, który wyrwał z rany.
— Umieram za ciebie! — mówił cichy głos Sassy.
Kanclerz stał przerażony. Sztylet jego trafił nie tę ofiarę, przeciw której był wymierzony.
Przekleństwo wydarło się z ust Paca. Po chwili opamiętawszy się, wybiegł z domu, ażeby jak naprędzej opuścić obóz.
Służąca umierającej księżny została przywołaną przez szyldwacha, który usłyszał jej krzyk stłumiony.
Z głośnym krzykiem służąca padła na kolana przy łóżku i załamała ręce.
— Najświętsza Maryo Panno! — zawołała, — moja pani umiera! Na pomoc;
Jeden ze służby usłyszawszy te słowa, pobiegł po przybocznego lekarza królewskiego.
W obozie powstało zamieszanie. Wychowski usłyszał także, że księżna została zamordowaną i przekonawszy się, że tak było rzeczywiście, uważał za swój obowiązek zawiadomić o tem króla.
Już świtało.
Sobieski usłyszawszy, że Sassa padła ofiarą skrytobójczego zamachu zawołał:
— Był to zamach na mnie! Sassa za mnie umiera! Zawołać lekarzy! Potrzeba ją ocalić!
Ubrał się szybko i pośpieszył z Wychowskim do umierającej.
Lekarz odchodził właśnie od jej łóżka.
— Jaki stan księżnej? Musisz ją ocalić! — rzekł król do niego.
— Niepodobna najjaśniejszy panie. Sztuka nic tu nie poradzi! Pierś jest przebita! Za kilka minut nastąpi śmierć! — odpowiedział lekarz nadworny.
— I któż mi to uczynił? — zawołał król z boleścią, przystępując do łoża umierającej.
Gdy Sassa usłyszała głos Sobieskiego, rozjaśniła się jej twarz, a gdy to ujrzała, podniosła się raz jeszcze na skrwawionem łożu.
— Drogi mój panie! — rzekła słabym głosem, — żegnam się z tobą.
— Sasso! ty umierasz!... umierasz za mnie... — zawołał król wzruszony do głębi duszy, wyciągając ręce do Sassy, patrzącej nań z zachwytem, — przelewasz krew za mnie! Dla mnie był przeznaczony ten cios morderczy! Sasso droga, powiedz, kto cię zamordował?
— Kanclerz Pac, — szepnęła, padając na poduszki.
— Śmierć i hańba nędznikowi! — zawołał Sobieski, zaciskając pięści, — pomszczę twą śmierć! Za mnie umierasz szlachetna, droga istoto!
— Umieram chętnie.... za ciebie.... piękna ta śmierć... — szeptała Sassa jeszcze, — żegnaj mi królu... Bóg... niech będzie... dla ciebie i dla mnie.... łaskawy...
Gorące krople łez spływały po męskiej twarzy króla.
Sassa skończyła.
Brzask dzienny przez okna pokoju oświecał jej twarz spokojną i pogodną.
Widocznie śmierć nie sprawiła jej boleści, wyzwoliła ją, przyjęta przez nią radośnie, bo ją za ukochanego ponosiła.
Blady promień słońca padał na piękne, błogim uśmiechem przybrane rysy zmarłej.
Król odmówiwszy modlitwę, odwrócił się.
Wszyscy obecni klęczeli, i za przykładem monarchy odmawiali modlitwy.
Jan Sobieski stłumił łzy... po raz to pierwszy widziano go płaczącym.... Zahartowany w bojach bohater wylał pierwszą łzę po stracie najwierniejszej istoty, jaką posiadał na ziemi.
Wszedłszy do przedpokoju, w którym się znajdowało kilku oficerów z jego orszaku, wydał natychmiast rozkaz szukania i ścigania kanclerza Paca.
Ze zeznań warty i placówek okazało się, że był on w obozie przebrany w mundur rotmistrza, a przeszukanie obozu wykryło, że zdołał oddalić się bez przeszkody.
Zwłoki Sassy z rozporządzenia króla przewieziono uroczyście do Warszawy i tam złożono w grobowcu w jednym z kościołów.
Poważny był, wspaniały i długi orszak pogrzebowy, który opuszczał obóz.
Na wozie żałobnym, zaprzężonym w sześć koni, umieszczono nosze, na których ustawiono trumnę, pokrytą zielonemi gałęziami.
Przed wozem żałobnym szedł kapłan. Oficerowie królewscy konno tworzyli orszak.
Oddział gwardyi królewskiej towarzyszył pochodowi i stanowił jego eskortę.
Ze zbolałem sercem Jan Sobieski patrzył na orszak pogrzebowy, puszczający się w długą drogę do Warszawy.
Teraz obowiązkiem jego było ukarać mordercę i pomścić zmarłą.
Odprowadzono na wieczny spoczynek ofiarę, co aż do śmierci wierną była swojemu przywiązaniu, ale w sercu Sobieskiego żyła zawsze jego Sassa, luby skowronek, który go niegdyś śpiewem swoim zachwycał.
Teraz umilkło już na zawsze to tak piękne ptaszę.
Ostatnie życzenie nieszczęśliwej Sassy spełniło się jednakże.
Ocaliła ona Sobieskiego, poświęcając się za niego, widziała go w blasku sławy, a zarazem oswobodzicielem Wiednia.
Po tem wszystkiem śmierć ciężka dla niej być nie mogła.
Z rozporządzenia króla i księcia prymasa Jagiellona wysłaną została do Warszawy, gdzie po ukończeniu wojny i powrocie króla miała być pociągniętą do odpowiedzialności za swe czyny.
Pod silną eskortą odstawiono oskarżoną o zdradę i inne ciężkie zbrodnie wojewodzinę do stolicy, i tam umieszczono ją w jednym z pokoi jej pałacu, obsadzonego czujną i liczną strażą.
Do posługi podano jej służącą.
Jagiellona z zimną pogardą poddawała się wszystkiemu. Zdawało się, że sądziła jeszcze, ażeby na seryo targnięto się na nią, wdowę po wojewodzie. Spokojnie zatem oczekiwała przyszłości nie obawiając się o swe życie.
Już w drodze zaledwie, że nie udało się jej uciec przy pomocy jednego z eskortujących ją oficerów, w ostatniej jednak chwili spostrzeżono ten zamiar i przeszkodzono jego wykonaniu.
Gdy przybyła do swojego pałacu w Warszawie zaczęła się czuć jeszcze bardziej bezpieczną.
Król sam nie mógł jej skazać, gdyż należała do senatorskiej rodziny i mogła być tylko sądzoną przez trybunał złożony z osób równie znakomitego rodu. A w liczbie takich znalazłoby się zapewne wielu, którzy w oskarżonej nie widzieliby zbrodniarki, tylko wdowę po wojewodzie.
Nie wolno jej było wychodzić z pokoju; który jej przeznaczono, miano jednakże dla niej tyle względności, że jej pozwolono przyjmować wizyty.
Młody oficer, który jej towarzyszył w podróży do Warszawy, hrabia Benedykt Opaliński, którego piękność i duma tak dalece olśniło, że upojony miłością chciał jej dopomódz do ucieczki i udać się z nią razem do obcego kraju, i teraz bez ustanku myślał tylko o tem, jak ją wybawić i uprowadzić.
Poczynił on w skrytości wszelkie przygotowania, a następnie udał się do jej pałacu.
Ponieważ jako oficer i magnat miał wstęp wszędzie, dostał się więc bez przeszkody do jej pokoju.
Jagiellona przyjęła go prawdziwie czarującym uśmiechem.
Młody hrabia przystąpił do niej, ukląkł i ucałował z zapałem rękę dumnej, pięknej, ale pozbawionej serca kobiety.
— Przychodzę, aby cię ztąd uprowadzić, najpiękniejsza z kobiet na ziemi, — szepnął namiętnie.
— Wstań, młody przyjacielu, — łaskawie odpowiedziała Jagiellona, — mówisz mi o ucieczce i chciałeś mnie już raz do niej nakłonić.... dlaczegóż to?
— Ponieważ drżę o ciebie, najdroższa istoto, — mówił Opaliński, — ucieknę z tobą za granicę, wszystko do tego przygotowałem! Tej nocy jeszcze wyprowadzę cię z pałacu. Przy mnie, w przebraniu będziesz mogła wyjść bezpiecznie! Powóz czterokonny przygotowany do szybkiej podróży, jest w pogotowiu.
— Hrabio Opaliński, — uśmiechnęła się Jagiellona, — pocóż te wszystkie przygotowania? Wkrótce zbierze się najwyższy trybunał i przywróci mi wolność, a wtedy wystąpię jako oskarżycielka.
— Usłuchaj mnie i uchodź ze mną! — zaklinał Opaliński, — nie licz na opiekę prymasa i innych! Jeżeli uciekniesz ze mną, unikniesz wszelkiego niebezpieczeństwa! Wieczór nadchodzi! Nie traćmy tej nocy!
— Nie obawiaj się o mnie, młody przyjacielu, zostanę tutaj i będę broniła się sama, — odpowiedziała Jagiellona.
— Bądź moją! Oddaj mi się! — mówił namiętnie dalej Opaliński, — gdy uciekniemy razem będziemy mogli w innym kraju rozpocząć życie pełne rozkoszy.
— Jesteś zbyt gwałtownym, hrabio Opaliński.
— Co to jest? Czy słyszysz? — rzekł nagle młody oficer, — lud z głośnemi okrzykami przebiega ulice... słychać strzały armatnie... Na zbawienie... już zapóźno! Król z orszakiem i pułkiem gwardyi zbliża się do miasta! — zawołał Opaliński, — przyspieszył przyjazd! Miał przybyć dopiero w przyszłym tygodniu!
— Idź pozdrowić i powitać zwycięzcę, hrabio Opaliński! Młody oficer z rozpaczą zasłonił rękami twarz.
— Teraz wszystko zgubione! — jęknął.
— Niepotrzebnie się trwożysz, mój przyjacielu, jeszcze nie wszystko stracone, — odrzekła.
— Jesteś uwięzioną i nie mogę cię ocalić. Teraz już ucieczka jest niemożebna!
— Słyszysz muzykę, hrabio? słyszysz radosne okrzyki tłumu? — zapytała Jagiellona szyderczo, — już dziś rano mówiono mi, że królowa wyjechała z Warszawy, udając się naprzeciw Jana Sobieskiego. Odbywa on teraz wjazd tryumfalny do miasta! Spiesz hrabio Opaliński, ażeby cię nie ominęła ta uroczystość! Weź udział w okrzykach tłumu. Przygotuj wieńce laurowe!... Wahasz się?
— Boleję księżno... boleję nad tobą i nad sobą... piękny mój plan zniszczony!
— Nie mów tego, mój przyjacielu.
— Tylko ucieczka może cię ocalić!
— Z tem można czekać!
— Czekanie to śmierć twoja, wojewodzino!
— Słyszysz tę wrzawę, hrabio? — zapytała Jagiellona i zbliżyła się do okna pokoju, ażeby wyjść na plac, do którego okrzyki i gwary już się zbliżały.
Opaliński stał nieruchomy i osłupiały.
— Ha! Co to jest? — szepnęła Jagiellona, cofając się od okna.
Młody hrabia przystąpił do niego, aby zobaczyć co się działo na dole i co przestraszyło wojewodzinę.
Czerwony Sarafan, widmo wojny, wjechał na pięknym koniu na plac, a tłum go witał okrzykami.
Był ubrany czerwono jak dawniej, a na nogach miał złotem tkane czerwone trzewiki, jak się zdaje, zdobyte na wojnie.
Widok czerwonego Sarafana, za którym jechało kilku oficerów konno, przestraszył i rozgniewał Jagiellonę, która sądziła, że Sefan oddawna puścił się gdzieś w świat.
Jan Sobieski sprowadził go, aby jak zapowiedział, użyć go na świadka i oskarżyciela przeciw niej.
Gniew i nienawiść błysnęły w jej oczach, zaczynała pojmować grożące jej niebezpieczeństwo.
— Dlaczegóż teraz nie moglibyśmy uciec, hrabio Opaliński? — rzekła, — podczas wjazdu króla nikt nie będzie na nas zwracał uwagi.
— Chcesz uciekać, wojewodzino? Jeżeli tak, to wszystko jest możebne, — odpowiedział Opaliński z zapałem, — dla ciebie gotów jestem na wszystko!
— Więc zróbmy próbę tej nocy, mój młody przyjacielu! Miej powóz w pogotowiu i przynieś dla mnie przebranie!
— Spieszę wszystko przygotować! Bądź gotową o północy!
To powiedziawszy, wyszedł.
W tej chwili właśnie Jan Sobieski na czele wojsk zwycięzkich odbywał wjazd tryumfalny do miasta.
Marya Kazimiera wyjechała naprzeciw niego i powitała go.
Prawie wszyscy wojewodowie i dostojnicy znajdowali się w orszaku króla.
Lud okrzykami witał zwycięzcę, odzywały się wystrzały armat, dzwoniono we wszystkie dzwony.
Radość bez granic panowała na ulicach i placach Warszawy i długo w noc się przeciągała.
O późnej nocy dopiero gwar zaczął cichnąć, umilkła muzyka i radość.
Tymczasem Opaliński ukończył przygotowania i ukrywszy pod płaszczem przebranie dla Jagiellony, udał się do jej pałacu.
Warta nie broniła mu wejścia.
Bez przeszkody dostał się do pokoju Jagiellony, która już nań oczekiwała odprawiwszy służącą.
Opaliński wszedłszy namiętnym uściskiem objął wojewodzinę.
— Teraz jesteś moją! — szepnął, — teraz należysz do mnie, czarodziejko, któraś mnie usidłała swymi wdziękami.
— Czy wszystko gotowe, mój przyjacielu? — zapytała Jagiellona.
— Wszystko! Uciekamy natychmiast.
— Czy nas przepuszczą przez bramę miasta?
— Dozorca bramy wie, że dwaj jeźdźcy mają wyjechać w nocy. Uprzedziłem go o tem. Za miastem czeka powóz podróżny.
Jagiellona włożyła odzież przyniesioną przez Opalińskiego. W nocy niepodobna było poznać, że była kobietą.
Trzeba było tylko przejść koło warty stojącej przed domem.
Opaliński był gotów w razie potrzeby zabić szyldwacha.
— Chodź — szepnął, — za godzinę będziesz wolną, będziesz moją! Otworzył drzwi. W korytarzu znajdowała się warta.
— Chodź, kapitanie, — mówił Opaliński do idącej za nim Jagiellony, — nagadaliśmy się dosyć, śpieszmy do domu.
Szyldwach poznał głos oficera i nie zatrzymywał ich.
Przybyli do przedsionka na dole i mieli właśnie zamiar wyjść, gdy nagle stanął przed nimi człowiek z zapaloną świecą i oświetlił ich twarze.
Był to czerwony Sarafan.
Zawołał on czuwających na dole żołnierzy i wskazał im Jagiellonę.
Nim Opaliński zdołał temu przeszkodzi, zerwał jej z głowy kapelusz i oświetlił jej twarz.
Roześmiał się dzikim, obłąkanym śmiechem.
Opaliński pochwycił szablę chcąc go zabić.
Żołnierze rzucili się na Jagiellonę.
— To uwięziona! Chce uciekać! — wołali, przytrzymując wojewodzinę, która trzęsła się z gniewu.
Opaliński podniósł szablę na Czerwonego Sarafana, który byłby zginął bez ratunku, gdyby wiedziony instynktem nie odrzucił od siebie światła, tak ze Opalińskiego nagle ciemność ogarnęła.
Cios jego szabli padł w powietrze.
Żołnierze zaprowadzili Jagiellonę do pokoju przeznaczonego jej na więzienie.
Ucieczka nie udała się. Powiększało to jeszcze jej nienawiść do czerwonego Sarafana, ale ta nienawiść była bezsilna.
— Przynieść tu światła natychmiast!
Nareszcie jeden z żołnierzy nadszedł z latarnię.
— Gdzie Sarafan, ten duch przeklęty, ten szatan! — wołał Opaliński, ujrzawszy latarnię i szukając przy jej blasku dokoła, — gdzie ten czerwony waryat, który mi się wymknął przed chwilą?
Żołnierze nie myśleli pomagać mu w szukaniu, gdyż według ich przekonania, nie należało czynić nic złego czerwonemu Sarafanowi.
Opaliński trzymając w jednej ręce latarnię, w drugiej szablę, biegał dokoła szukając zagadkowej postaci, której śmiech jeszcze przed chwilą słychać było.
Czerwony Sarafan znikł.
Niepodobna już było teraz wybawić Jagiellony z więzienia.
A gdyby ją przemocą porwać z pałacu? Zebrać garstkę zdecydowanych ludzi, pozabijać wartę i uwięzioną uprowadzić?
Tak myślał zaślepiony namiętnością młodzieniec.
Trzeba było jednak działać, nadzwyczaj szybko, ponieważ król był już w Warszawie, więc proces mógł się rozpocząć natychmiast.
Młody oficer był w rozpaczy.
Jeśli się chwyci tego ostatniego środka stanie się buntownikiem, a i w takim razie jeszcze może mu się nie udać to co zamierzył.
Mimo to pośpieszył plan swój wykonać.
Noc była ciemna. Czerwonego Sarafana nigdzie widać ani słychać nie było.
Opaliński biegł na swą zgubę.
W jednym z domów zastał gronu biesiadujących swych przyjaciół.
Blady i pomieszany stanął wśród nich.
— Co się z tobą stało? — pytali go młodzi oficerowie.
— Musicie mi pomódz! — odpowiedział, — musimy ocalić wojewodzinę Jagiellonę Wassalską.
Oficerowie spojrzeli nań zdziwieni.
— Przecież jest uwięziona! — rzekł jeden.
— Zdrajczyni! — dodał drugi.
— Zastanów się Opaliński! czy wiesz, co ryzykujesz?
— Życie! — zawołał hrabia, — ale czemże mi życie bez niej!
— Jesteś zaślepiony! Uspokój się! Czy nie wiesz, że ta kobieta jest niebezpieczną, pozbawioną serca syreną! perswadował jeden starszy oficer, — wciągnęła cię w sieć swoją, ażeby cel swój osiągnąć a gdy go dopnie, to cię wyśmieje.
— Opaliński spojrzał ponuro.
— Posłuchaj mojej rady, — mówił dalej ów starszy oficer, — zgubisz siebie, jej nie pomożesz! Uchodź od tej kobiety, która chce cię uczynić niewolnikiem, ślepem narzędziem! Nie wierz w jej miłość! wyszydzi cię, gdy dopnie celu!
— To niepodobna! to niepodobna! — zawołał Opaliński, a zresztą to mnie nie odwiedzie od mego postanowienia. Chodźmy! musimy ją ocalić!
Nikt nie usłuchał wezwania.
— I wy jesteście moimi przyjaciółmi? — zawołał Opaliński, w najwyższym gniewie, — żaden z was nie chce mi pomódz? Czyliż brakuje wam odwagi?
— Byłoby to zbrodnią! — odpowiedziano.
Opaliński widział, że nic nie wskóra. Spotęgowało to jeszcze bardziej jego rozpacz.
Przez chwilę stał ponury, niezdecydowany.
— Opuszczacie mnie? I nazywacie to przyjaźnią?
— Żądaj od nas wszystkiego czego chcesz, — odrzekł jeden młody oficer, — tylko nie tego żebyśmy ci pomagali w akcie szaleństwa i rozpaczy i gubili się razem z tobą!
— Więc nie chcę was znać po wszystkie czasy! — zawołał Opaliński, — możecie mi pomódz i nie chcecie! Rozstajemy się na zawsze!
— Opaliński, pozostań tutaj! wołano, — zastanów się co chcesz uczynić! Gubisz się!
Opaliński jednak nie słuchał przestróg. Wybiegł. Ostatnia próba nie powiodła się. Nie mógł ocalić Jagiellony. Była zgubioną, czuł to, a ta myśl czyniła mu życie nieznośnym ciężarem.
Już świtało, gdy wyszedł od swoich kolegów.
Powietrze było chmurne, mgliste, wilgotne. Zimny wiatr go owiewał.
Co miał uczynić?
Poszedł do swego mieszkania i rzucił się na sofę.
Postanowił odebrać sobie życie, ale nie wprzód, aż zabije tego, który przeszkodził ucieczce — czerwonego Sarafana.
Gdzie go szukać? Czy podobna go znaleźć?
To go nie wstrzymywało. Zdjął ze ściany nabity pistolet i o świcie wyszedł z mieszkania.
Szedł trzymając pistolet w ręku. Przyszedłszy do pierwszego szyldwacha, zapytał go, czy nie widział czerwonego Sarafana.
Szyldwach zdziwiony patrzył to na pistolet to na młodego oficera i odpowiedział:
— Nie widziałem!
Opaliński pobiegł dalej, szukając wszędzie wzrokiem. Gdyby czerwony Sarafan wpadł w jego oko byłby zgubionym.
W tym stanie spostrzegło młodego hrabiego kilku powracających z uczty oficerów.
Poznali oni natychmiast, że jeżeli go nie zatrzymają, nieszczęście będzie nieuniknione.
Ale Opaliński dostrzegł ich i postanowił uniknąć spotkania z nimi.
Okazało się to jednakże niemożebnem, gdyż zbliżali się z dwóch stron.
Stanął wymierzywszy do nich pistolet.
— Kto się zbliży, zginie! — zawołał.
— Opaliński! czyś oszalał? czy nas nie poznajesz?
— Nie zbliżajcie się, bom w rozpaczy!
— Opamiętaj się! Rzuć pistolet!
— Trzeba go rozbroić, bo będzie nieszczęście!
Oficerowie rzucili się ku Opalińskiemu.
Ale już było zapóźno.
Młody hrabia widząc nadbiegających kolegów, przyłożył pistolet do swej piersi.
W chwilę potem rozległ się strzał.
Chmura dymu otoczyła nieszczęśliwego, który postąpił chwiejnie kilka kroków i rzuciwszy pistolet upadł.
— Już po wszystkiemu! — rzekł głuchym głosem.
— Najświętsza panno! co ty zrobiłeś...
Oficerowie podbiegli do kolegi, przyciskającego ręce do piersi, z której upływała krew.
— Umieram! — wyrzekł z trudem, — bądźcie zdrowi!
Oficerowie kazali zanieść rannego do jego mieszkania i sprowadzili lekarza, oraz kapłana.
Kula dobrze trafiła.
Lekarze wzruszyli ramionami, pomoc ich na nic się już przydać nie mogła.
Hrabia Opaliński opatrzony świętymi Sakramentami wyzionął ducha.
Wolał zginąć niż doczekać się wyroku skazującego kobietę, która nie była godną jego miłości.
Gdy Jagiellona dowiedziała się, że Opaliński nie żyje, poznała, że nie było już dla niej żadnej nadziei.
Jan Sobieski po wjeździe do Warszawy, udał się do zamku, gdzie służba powitała go z oznakami najwyższej radości i uniesienia.
Pozdrowił on każdego uprzejmem słowem, a następnie od marszałka dworu odebrał raport o tem, co pod jego nieobecność zaszło w Warszawie.
Królowa Marya Kazimiera znajdowała się przy jego boku i była widocznie uszczęśliwiona jego powrotem.
Przybył także książę prymas z deputacyą szlachty i obywateli, pragnących złożyć zwycięzcy cześć i uszanowanie.
Następnie przyszło kilku wojewodów, którzy zanieśli prośbę o łaskę dla wojewodziny Wassalskiej, ponieważ stawianie pod pręgierzem osoby tak znakomitego stanowiska mogłoby zły wpływ wywrzeć i w kraju i za granicą.
Sobieski uniósł się gniewem.
— Daremnie się trudzicie, panowie, — rzekł, — zdaje się, że nie wiecie za kim się wstawiacie, gdyż inaczej nie czynilibyście tego. Proces wykaże dokładnie, jakie są winy uwięzionej. Zbrodnie winny być karane bez względu na j to kto się ich dopuszcza! Idźcie i powiedzcie to wszystkim! Moja wola osobista nie będzie tu decydowała, trybunał zostanie złożony według prawa.
— Nigdy jeszcze tego nie było, najjaśniejszy panie, żeby taką dostojną panią stawiano przed sądy, — rzekł jeden z wojewodów.
— Być może, — odpowiedzią! król, — ale też nigdy nie było dostojnej pani, któraby popełniła podobne czyny! Ja sam będę oskarżycielem i powiadam wam, że zblednięcie, gdy usłyszycie o jej zbrodniach!
Wojewodowie odeszli. Król postanowił, że nic nie Zachwieje jego woli. Jagiellona nie mogło ujść kary! Sprawiedliwości musiało stać się zadość.
— Zgadzam się na to postanowienie, najjaśniejszy panie, — rzekł książę prymas, pozostawszy sam na sam z Sobieskim, — mam jeszcze doręczyć ów stary dokument, który należy do oskarżenia.
— Przynieś go z sobą na posiedzenie sądu, książę prymasie, nie będziemy się wahali z wydaniem wyroku, — odpowiedział Sobieski, — zdrada i morderstwo muszą odnieść zasłużoną karę. Nie chcę, żeby mówiono, że puszczamy je bezkarnie osobom wysokiego stanowiska. Zwołam członków najwyższego trybunału, niechaj wydadzą wyrok!
Książę prymas wyszedł.
Noc już zapadła. Królowa ustąpiła także do swych pokoi.
Jan Sobieski pozostał sam i stał zamyślony we wspaniałym salonie.
Cisza panowała w wielkim, starożytnym zamku.
Nagle drzwi otworzyły się szybko.
Stary sługa Sobieskiego chwiejnym krokiem przestąpił próg i patrzył z przerażeniem w korytarz, wyciągając ręce przed siebie.
Następnie zwrócił się do króla i wskazał na korytarz.
— Co ci jest Nazarze? — zapytał król.
— Idzie.... to on, najjaśniejszy panie, — szepnął stary sługa.
— Kto taki? Co cię tak przestrasza?
— Stary mnich, najjaśniejszy panie! Idzie tutaj! — odrzekł Nazar.
Widmo zamkowe, które się tak często ukazywało, ażeby ostrzedz lub ocalić Sobieskiego, ukazało się znowu w długim, oświetlonym korytarzu i zbliżyło się do otwartych drzwi pokoju, w którym stał król.
W tej chwili, gdy Nazar wskazywał w korytarz, dał się w nim słyszeć głos wołający na starego mnicha.
Młody oficer gwardyi, który właśnie odbywał patrol w zamku i nie wiedział coby znaczyć mogło to zjawisko, spostrzegł starego mnicha w krużganku królewskim i zawołał na niego.
Warta stojąca w głębi w korytarzu wiedziała o starym mnichu i pozwoliła mu przejść bez przeszkody.
Stary mnich nie stanął na zawołanie, lecz szedł dalej poważnie. Był on ubrany w obszerny, ciemny, całą postać osłaniający habit i kaptur tak nasunął na głowę, że nie było widać jego twarzy.
Młody, służbisty zdeterminowany oficer rozgniewał się, że postać nie odpowiada na jego wołanie.
— Stój i powiedz kto jesteś, bo strzelę, — zawołał na starego mnicha.
Słowa te usłyszał król.
— Wyjdź, Nazarze, — rozkazał, — i powiedz oficerowi, że mu zabraniam zatrzymywać starego mnicha.
Nazar wyszedł na korytarz.
W tej samej chwili jednak ujrzał błysk nagły.
Strzał rozległ się głucho po sklepionych korytarzach zamku.
Oficer dał ognia do tajemniczej postaci, która nie odpowiedziała na jego powtórne wezwanie.
Stary sługa odskoczył w tył.
— Co to było? — zapytał Sobieski.
— Najświętsza Panno!... oficer strzelił do mnicha! — odpowiedział zaraz bledniejąc.
— Co za nierozsądny pośpiech! — rzekł król i wyszedł z pokoju.
Stary mnich, jak się zdawało, nie był trafiony. Pewnym krokiem szedł do otwartych drzwi, w których ukazał się król z Nazarem.
Młody oficer, który obawiał się, aby jakie niebezpieczeństwo nie groziło królowi chciał już nabić pistolet i powtórnie wystrzelić.
— Stój! Co robisz! — zawołał Sobieski, — przepuść mnicha bez żadnej przeszkody!
Nadbiegło kilku żołnierzy i służących, którzy słyszeli wystrzał.
Gdy ujrzeli króla i Nazara, cofnęli się nieco.
Młody oficer nie pojmując co zaszło, zwrócił się do starych żołnierzy, którzy mu wyjaśnili, że stary mnich już oddawna bez przeszkody chodzi po zamku, i że zatrzymywać go nie należy.
Widocznie jedna kula trafiła starego mnicha. Chód jego zaczął być niepewnym. Z trudnością trzymał się prosto.
— Czy jesteś raniony, szanowny starcze? — zapytał król.
Nazar patrzył zdumiony na zjawisko. Słyszał zawsze, że duch nie może być raniony. Jakimże sposobem kula trafiła starego mnicha?
— Nierozważny oficer, który cię nie znał, strzelił do ciebie, szanowny starcze, — rzekł król, — pokazywałeś mi się tak często z przestrogą lub błogosławieństwem!
— Pozwól mi wejść do siebie... mój synu, — rzekł słabym głosem stary mnich, ujmując za rękę Sobieskiego.
— Chwiejesz się... jesteś raniony? — zapytał król.
— Zdaje się... że ostatnia moja chwila nadchodzi, — odpowiedział stary mnich, wchodząc chwiejnym krokiem do pokoju króla, — nie lękaj się jednak o mnie, mój synu... nie sprowadzaj lekarzy... Jeżeli nadeszła moja ostatnia godzina... to umrę chętnie... Jestem starcem.... Czy mnie poznajesz?... Patrz, kto jestem!
Stary mnich odsłonił kaptur i ukazała się sędziwa, pomarszczona twarz z długą białą brodą i długiemi białemi włosami.
Nazar padł na kolana.
— Co to jest?... czy mnie łudzi podobieństwo? — zawołał, — wyglądasz, jak umarły, jak szlachetny kasztelan krakowski, Jan Zamojski!
Stary mnich z łagodnym uśmiechem podał królowi kościstą, drżącą rękę.
— Jan Zamojski nie umarł, żyje, masz go przed sobą! — rzekł.
— Jakto... Więc ty byłeś mym duchem opiekuńczym... ty?.... — zawołał Sobieski cofając się nieco, — ty ukazywałeś się w zamku, ilekroć niebezpieczeństwo mi groziło?
— Dowiesz się wszystkiego, mój synu! Posłuchaj mnie! Serce moje jest przepełnione... muszę je odsłonić!
— Ale siły cię opuszczają, — rzekł Sobieski, — siądź na tej sofie... z szyi twojej krew płynie.
— Pozostań tutaj! siądź przy mnie i słuchaj! — rzekł stary mnich zatrzymując Sobieskiego.
Sobieski usiadł, Nazar klęczał przy drzwiach.
— Janie Zamojski!... szlachetny Janie Zamojski... ty żyjesz, ty nie umarłeś? — mówił król, — jakaż to zagadka? I nikt nie wiedział, że żyjesz!
— Nikt prócz Korybuta, mego starego wiernego sługi, który mnie ocalił od śmierci po wypiciu trucizny, przeznaczonej, jak się zdaje dla ciebie, mój synu! Teraz dowiesz się wszystkiego! Ale przedewszystkiem wiedz o tem, że tylko miłość, ojcowska miłość dla ciebie skłoniła mnie do tego, żem się nie ukazał światu i postanowiłem uchodzić za umarłego!
— Czy dobrze cię rozumiem? Wiedziałeś o tem, że Marya i ja kochamy się i postanowiłeś wyrzec się wszystkiego, aby naszego szczęścia nie zakłócać? O! to było wspaniałomyślne, szlachetne! godne podziwu!
— Poznasz teraz moją tajemnicę, słuchaj mnie! Będąc starcem połączyłem się z piękną, młodą istotą. Marya Kazimiera oddała mi rękę, ponieważ szacunek, jaki miała dla mnie, uważała za miłość. Ja jednakże byłem już starcem, a ona była kobietą promieniającą młodością i żądną życia. Widziałem, że była nieszczęśliwą, mój synu, nie gniewałem się jednak o to na nią, bo czyliż mogła czuć się szczęśliwą przy starcu?
— Ty żyjesz... ty nie umarłeś!... muszę sobie ciągle powtarzać, szlachetny Janie Zamojski, gdyż owo nocne spotkanie jest dla mnie dziwnem i niepojętem, — wyznał Jan Sobieski.
— Widziałem, że Marya Kazimiera kocha ciebie, młodego zwycięskiego wodza, — mówił starzec dalej, — słyszałem waszą tajemną rozmowę... Nie sądź jednakże, żebym gniewał się na ciebie, albo przeklinał Maryę. Przebaczyłem jej, gdy wyznała mi winę. Następnie przyszło do tego, żem wypił zatrute wino.
— Któż wlał truciznę do twego wina?
— Z początku miałem straszne podejrzenie... Marya i ty powinniście mi wybaczyć... — mówił starzec dalej, — była to okropna myśl, która mi nie dawała spokoju i dla której żałowałem, żem rzeczywiście nie umarł!...
— A zatem przypuszczałeś... że Marya... albo ja...
— Była to grzeszna myśl, drogi synu! Krótko jednakże prześladowała mnie ona, gdyż wkrótce upewniłem się, że trucicielką moją była ta, która mi zdradziła waszą miłość i która cię nienawidziła!
— Jagiellona?
— Tak!
— Więc ten szatan chciał i ciebie zamordować?...
— Nie udało jej się! Słuchaj dalej! Byłeś w Krakowie. Pokój twój leżał obok mojego. Jagiellona nalała trucizny, lecz mylnie wybrała pokój! Dostała się do mojego i ja wypiłem napój zabój czyź przeznaczony dla ciebie!
— To okropne!
— Nie umarłem jednak od tej trucizny, byłem tylko obumarłym i wszyscy wzięli mnie za umarłego. I ty i Marya wierzyliście w moją śmierć, tylko Korybut, mój wierny sługa, wątpił. Poruszyłem się... czuwał przy mnie i widział to... ocalił mnie i pielęgnował.
— Ocaliłeś się od śmierci i mnie o tom nie zawiadomiłeś?
— Nie chciałem zakłócać waszego szczęścia, nie chciałem dla świata wracać do życia, z którem już raz się rozstałem, — mówił sędziwy Zamojski dalej, — dla wszystkich byłem umarły, ale mogłem żyć i działać w cichości.
— Tyś był mym tajemniczym opiekunem, moim wybawcą!... Ostrzegałeś mnie zawsze, gdy mi niebezpieczeństwo groziło!
— Czyniłem to, a tym sposobem życie moje, niewiadome nikomu, miało swój cel! Kochałem cię, widziałem w tobie godnego i wielkiego wodza i kierownika mojej ojczyzny! Pragnąłem za chować cię dla kraju!
— A Marya... i ona nie domyśla się, że żyjesz, że poniosłeś tak niesłychaną ofiarę, szlachetny Zamojski... ale ty bledniesz... chwiejesz się... krew płynie z twojej rany...
— Czas mój upłynął... nareszcie doszedłem do celu... oddawna pragnąłem spoczynku...
— Jesteś raniony... Nazarze! sprowadź lekarzy...
— To napróżno, mój synu; Ostatnie moje życzenie spełnione... widziałem cię raz jeszcze, wyjawiłem ci moją tajemnicę... Wiesz teraz kto był tym tajemniczym mnichem, który ci się ukazywał tak często... Teraz umrę chętnie... Bolało mnie, że tak długo nie mogłem cię widzieć szczęśliwym... ale teraz ten czas przeminął... Mam tylko jedną prośbę do ciebie... Gdy umrę, każ mnie tajemnie nocą przewieźć do Krakowa. Zachowaj moją tajemnicę, nie wyjawiaj nikomu, że żyłem jeszcze! W Krakowie każ mnie tam złożyć, gdzie jak sądzą wszyscy, leżę oddawna. Spełń moje ostatnie życzenie...
— Pozwól mi przynajmniej powiedzieć Maryi... sprowadzić ją tu!...
— Teraz nie... niech się dowie po mojej śmierci, — rzekł starzec.
— Ona jest tutaj, Nazar ją zawiadomił! — odpowiedział Sobieski, wskazując na drzwi.
Na progu ukazała się królowa w białej nocnej odzieży.
Zamojski, który upadł na sofę, spojrzał jeszcze na wchodzącą.
Było to ostatnie spojrzenie umierającego.
Słabym ruchem podał królowej rękę.
— Patrz... przychodzisz jeszcze na czas, Maryo, ażeby pożegnać tego szlachetnego męża, — mówił Sobieski, — tajemnica jest wyjaśniona! On był tym starym mnichem, który w chwilach niebezpieczeństwa zjawiał się i przestrzegał mnie! Jan Zamojski nie umarł, żył, lecz taił swe życie, ażeby szczęściu naszemu nie przeszkadzać!
Marya padła na kolana patrząc na umierającego starca.
Nie była w stanie słowa wymówić, pod tak silnem zostawała wyrażeniem.
Łzy świeciły w jej oczach, gdy rękę umierającego trzymała w swoich rękach.
— Żyjcie szczęśliwi, — szeptał starzec słabym głosem, — moja ostatnia chwila nadeszła... przenoszę się nareszcie do wńeczności... Jestem zmęczony... dajcie mi zasnąć....
— Szlachetny mężu! — rzekł Sobieski wzruszony do głębi, — przebacz nam złe, któreśmy ci wyrządzili!
— Błogosławię was... umieram w pokoju... Spełnijcie moje ostatnie życzenie... złóżcie mnie... w cichości... na spoczynek...
Nazar i przyboczny lekarz królewski wzeszli do pokoju.
Król poszedł naprzeciw niemu.
— Spełniam ostatnią wolę umierającego, — rzekł cichym głosem, — zakazuję wam mówić o tem komukolwiek co tu widzicie. Jan Zamojski kasztelan krakowski, nie umarł, lecz żył dotychczas i umiera w tej chwili.
Marya płakała cicho... Następnie wstała.
Lekarz królewski przystąpił do sofy i odsłonił ranę starca.
Teraz dopiero można było widzieć, że była to rana głęboka i śmiertelna.
Lekarz chciał ją opatrywać, ale było już zapóźno.
Ostatnie tchnienie nastąpiło po chwili.
Lekarz odstąpił.
— Śmierć nastąpiła, — rzekł do króla.
Uroczysta cisza panowała w pokoju.
Sobieski podał królowej rękę i zbliżywszy się wraz z nią do zmarłego, odmówił krótszą, półgłośną modlitwę.
Tejże jeszcze nocy w cichości, powozem królewskim jeden duchowny i stary sługa Korybut odwieźli ciało zmarłego do Krakowa. Na dworze nikt się nie dowiedział o tem co zaszło.
Gdy powóz przybył do Krakowa, nabalsamowano ciało i złożono je do grobu, który dlań był przeznaczonym, bez wystawy, bez rozgłosu, tak, że tajemnica, którą zmarły pragnął zachować dla wszystkich, pozostała tajemnicą.
Przed bramami Warszawy paliły się ognie biwakowe, ponieważ większa część zwycięskiego wojska nie została jeszcze rozpuszczoną, lecz chwilowo rozłożyła się tam obozem.
Noc była zimna. Żołnierze okrywali się płaszczami i kocami.
Około wielkiego ogniska leżało kilku jeźdźców i opowiadali sobie swoje przygody wojenne.
Wtem zbliżył się do tej grupy jakiś wieśniak, z którym już nieco dalej inni żołnierze stroili sobie żarciki.
Wieśniak ukłonił się żołnierzom i zbliżył się.
— Dokąd idziecie? — zapytali go jeźdźcy.
— Do Warszawy, — odpowiedział wieśniak, — ale muszę czekać do rana, bom się spóźnił, a w nocy nie wpuszczają takich jak my.
— Naturalnie, — rzekł jeden z żołnierzy, — dozorca bramy nie będzie jej otwierał dla chłopa. Oto tam już siedzi drugi taki jak wy i czeka.
— No, to poczekam i ja przy waszem ognisku, jeśli mi pozwolicie panowie wojacy, — rzekł wieśniak.
I zbliżywszy się do flisa, ażeby usiąść przy nim, zagadnął go:
— Czy i wy idziecie do miasta? Flis skinął głową.
— Król już jest w mieście, nieprawdaż? — zapytał wieśniak.
Żołnierze odpowiedzieli potakująco.
— W mieście także jest pewno wojewodzina Wassalska?
— Chcecie może iść do niej? Czyście z jej dóbr?
— Chcę się tylko dowiedzieć, czy to prawda, co ludzie mówią, że ją uwięzili.
— Prawdę mówią ludzie, — odpowiedział jeden z żołnierzy, — była u Turków i za to jest uwięzioną.
— A gdzież siedzi?
— Trzymają ją pod aresztem w jej pałacu.
— Do kogo chcecie iść w mieście? — zapytał wieśniak po niejakim czasie siedzącego obok flisa.
— Chcę iść do kapitana Wychowskiego.
— Do kapitana Wychowskiego? Czy myślicie, że was wpuszczą?
— Naturalnie, że wpuszczą! Gdy kapitan usłyszy, że stary Dorowski przyszedł, to mnie każę natychmiast przyprowadzić do siebie.
— A więc go znacie?
— Już oddawna!
— I wpuszczają was do zamku?
— Nasz miłościwy król i pan także już ze mną rozmawiał!
— Nazywacie się Dorowski? — zapytał wieśniak, mierząc badawczym wzrokiem siedzącego obok flisa, — wiecie i jabym pragnął widzieć naszego miłościwego króla!
— Idę do zamku! Wolno mi tam iść.
— Jakim sposobem, Dorowski?
— Jest do tego szczególny powód! Słyszałeś może o czerwonym Sarafanie?
— O widmie wojny?
— Tak nazywają Sefana! Czy go znasz?
— Widziałem go! Więc cóż masz do niego?
— Jest to mój wychowaniec!
— Twój wychowaniec? no... no... — mruknął wieśniak.
— Ponieważ oddał wiele przysług naszemu miłościwemu królowi i kapitanowi Wychowskiemu, a ja im dałem o nim wiadomość, mam więc zawsze tę łaskę, że mnie do nich wpuszczają.
— Więc cóż będziesz robił w Warszawie?
— Chcę zobaczyć czerwonego Sarafana, który także musi być w mieście.
— Hm... czy wiesz, Dorowski, że mógłbyś mi oddać pewną przysługę, — rzekł wieśniak stłumionym głosem.
Dorowski spojrzał z pod oka na swojego nowego znajomego i wydało mu się, że on niezupełnie wyglądał na chłopa.
— Cóż to takiego? — zapytał.
— Chciałbym i ja także być w zamku, widzieć naszego miłościwego króla i dostojnych panów, — odpowiedział wieśniak, — ale mnie tam nie wpuszczą! Przyszło mi zatem na myśl, żebyśmy zamienili naszą odzież, to jako Dorowski prędzej będę mógł tam się dostać.
Dorowski wstrząsnął głową.
— Tego nie potrzebujesz, — rzekł, — jeżeli będziesz chciał, to zobaczysz naszego miłościwego króla i bez przebrania, na ulicy, bo często przejeżdża przez miasto, a mówiąc, żeś Borowski, nie zaszedłbyś daleko, bo mnie tam znają i prędkoby się wydało, żeś kto inny.
— Do zamku chciałbym się dostać.
— Do tego ci pomódz nie mogę, — odparł Dorowski, któremu nowy znajomy jakoś nie bardzo się podobał, — musisz sam próbować. Ja tam już byłem i w dzień i w nocy. Raz nawet spotkałem w korytarzu starego mnicha.
— Starego mnicha?
— Który nocą chodzi po zamku!
— A! tak!
— Czy słyszałeś już o nim?
Wieśniak zdawał się być pomieszany.
Nagle można było wyczytać w jego rysach, że mu przyszła myśl nowa.
— Czy słyszałeś już o nim? — powtórzył Dorowski.
— W każdym zamku zwykle jest coś takiego, — rzekł wieśniak, który stał się małomówniejszym i wkrótce przerwał rozmowę.
Nareszcie zaczęło świtać.
— Czy idziesz ze mną? — zapytaj Dorowski.
— Nim dojdziemy, otworzą bramę — odpowiedział wieśniak.
Obaj wstali, odeszli od dogasającego ogniska i poszli ku najbliższej bramie miasta.
Rozwidniało się szybko.
Otworzono bramę miasta.
Dwaj wieśniacy weszli bez przesz, kody do Warszawy.
Tutaj rozstali się. Borowski szukał czerwonego Sarafana, towarzysz jego poszedł za swojemi interesami, a widocznie znał miasto bardzo dobrze.
W końcu udał się do pałacu Jagiellony.
Wpuszczono go tam bez trudności, ponieważ sądzono, że przybywa z dóbr wojewodziny, a przystęp do mej nie był wzbroniony.
Wprowadzono wieśniaka do pokoju Jagiellony. Służąca jej ujrzawszy go spojrzała nań ze zdziwieniem.
Jagiellona także patrzyła nań pytająco.
— Czego ten człowiek chce? — zapytała służącej.
Wieśniak ukradkiem dał jej znak tajemniczy.
Jagiellona drgnęła, wkrótce jednak zapanowała nad sobą.
Odprawiwszy służącą, zwróciła się l do wieśniaka.
— Nie poznałam cię kanclerzu, — rzekła, — w tem przebraniu jesteś bezpieczny!
Pac uśmiechnął się.
— Musiałem tu przybyć, — odpowiedział, — ale nie mogę dać się poznać, gdyż Sobieski kazał mnie szukać i ująć, ponieważ przez pomyłkę zamiast niego zabiłem byłą niewolnicę.
— Sassa nie żyje? — zapytała Jagiellona.
— Nie wiedziałaś o tem, wojewodzino?... Zabiłem ją i musiałem uciekać. Gonili mnie, lecz nie znaleźli!
— A teraz wracasz do jaskini lwa, kanclerzu?
— Aby go zabić! — odrzekł kanclerz zimno i stanowczo.
— A ja jestem uwięziona i pomódz ci w tem nie mogę!
— Nie lękaj się, pani, niedługo będziesz uwięzioną! Gdy on umrze, będziemy mieli inny rząd, innego króla! Dlatego przebrałem się za chłopa, bo pragnę dotrzymać mej przysięgi. Jeden z nas dwóch musi zginąć! Jeżeli teraz mi się nie uda, to zginę, gdyż widzę, że w takim razie uciec byłoby niepodobna!
— Wyglądasz jak wieśniak, kanclerzu, zupełnie jak wieśniak, jeżeli w tem przebraniu zamiar twój się nie uda, to nigdy. O uwolnieniu mnie nawet nie myśl. Ucieczka jest niemożebną, gdyż strzegą mnie pilnie!
— O ucieczce nie myślę, wojewodzino, ale ocalę cię niezawodnie!
— Wątpię o tem, kanclerzu.
— Nie wątp! Jeśli Sobieski zginie, to będziesz wolną!
— Jeżeli zginie... ileż już razy spodziewaliśmy się tego i układali to, a jednakże nam się nie powiodło!
— Tym razem może się powieść! — odrzekł kanclerz.
— W ubraniu wieśniaka nie wpuszczą cię do zamku, kanclerzu!
Pac uśmiechnął się tajemniczo.
— Mam dobry plan, wojewodzino, — rzekł, — plan, który doprowadzi mnie do celu! Nie mówię jak. Ściany mogą mieć uszy, mogłabyś przez sen się wygadać! Wprawdzie wszystko jest już przygotowane, ale nie tej nocy, tylko następnej będzie to można wykonać.
— Życzę ci szczęścia i powodzenia, kanclerzu, lecz lękam się, ażeby pomoc twoja nie przychodziła zapóźno.
— Dlaczego, wojewodzino.
— Bo już tej nocy los mój ma się rozstrzygnąć, kanclerzu!
— Więc Sobieski się odważy oddać cię pod sąd? — zapytał Pac.
— Czyliż możesz jeszcze o tem wątpić! Wie on o wszystkiem! Przysiągł mi śmierć! Powiadam ci, że każę mnie ściąć, jak wówczas swoich przeciwników.
— Do tego nie przyjdzie, senat i sejm na to nie pozwolą!
— Czy sądzisz, że Sobieski będzie na to sejm zwoływał? — zapytała Jagiellona lodowatym uśmiechem, — złoży trybunał ze swych stronników, a ci skażą mnie na śmierć, a skazaliby i ciebie także, gdybyś został ujęty! Sobieski ma w ręku siłę i użyje tej siły!
— Byleby miał czas na to!
— Jeden z oficerów straży przestrzegł mnie, że tej nocy wszystko się rozstrzygnie!
— Ja jestem w Warszawie, czuwam!
— Nie zdołasz mi dopomódz!
— Chociażby wyrok zapadł, nie będzie zaraz wykonany, a gdy Sobieski zginie, to go zniosą, a przynajmniej nie wykonają.
— Ty masz zawsze nadzieję, kanclerzu.
— Opieram ją na tem, że mi się uda! — odrzekł Pac.
— A ja widzę śmierć przed oczyma, — odpowiedziała Jagiellona ponuro.
— Przybyłem tutaj dla ciebie, wojewodzino! Gdym się dowiedział, że jesteś uwięzioną, nie mogłem się oprzeć po stanowieniu śpieszenia ci na pomoc. Był bym i bez tego dążył do wykonania mego planu, lecz zapewne jeszcze nie teraz. Do prędkiego działania skłoniła mnie tylko ta okoliczność, że ciebie, wojewodzino, potrzeba bądź co bądź ocalić i oswobodzić!
— Obawiam się, żebyś sam nie zginął, kanclerzu, jeżeli sprawę swoją połączysz z moją, — odpowiedziała Jagiellona ponuro, — wszyscy, którzy ze mną trzymają są zgubieni! — Od kiedyż to śmiała i dzielna wojewodzina Jagiellona Wassalska utraciła wiarę w siebie? — zapytał Pac zdziwiony, — to przesądne przeczucie! Nie przypuszczaj zwątpienia do swojego umysłu, wojewodzino.
— Nie zwątpienie owładnęło moim umysłem, kanclerzu, lecz przekonanie, że zginąć muszę, jeżeli zostanę więźniem tego znienawidzonego człowieka, bez niczyjej pomocy i podpory, — odrzekła Jagiellona.
— Nie trać nadziei, wojewodzino, ja jestem tutaj! Chociaż wszyscy cię opuścili, ale ja trzymam z tobą! Teraz bądź zdrowa, pani! Mogłoby to obudzić jeszcze jakie podejrzenie, gdybym tu dłużej pozostał!
— Bądź ostrożnym, kanclerzu!
Jagiellona podała wspólnikowi rękę na pożegnanie.
— Jeszcze nie wszystko stracone, — szepnął Pac do niej.
Następnie wyszedł z pokoju.
Nikt nie poznał kanclerza, tak doskonałem było jego przebranie.
Tembardziej liczył on też teraz na udanie się swego planu.
Wieczorem tegoż dnia w sali zamkowej u króla zebrało się około dziesięciu dostojników, w liczbie których był także książę prymas.
W sąsiednim pokoju znajdował się kapitan Wychowski z kilkoma oficerami, wieśniak Dorowski, czerwony Sarafan, a w głębi jeszcze jakiś człowiek w czarnej obcisłej odzieży.
Dorowski patrzył z pewną obawą i współczuciem na Sefana, którego postać sprawiała jeszcze bardziej przejmujące wrażenie niż dawniej.
Rude jego włosy spadały z głowy w nieładzie, wzrok był mętny i bez blasku. Śmiał się on sam do siebie i od czasu do czasu spoglądał z zadowoleniem na swoje złotem przetykane trzewiki.
O obecnych zdawał się wcale nie troszczyć.
Gdy Dorowski chciał z nim zacząć rozmowę, patrzył nań przez chwilę błędnym wzrokiem.
— Czy mnie nie poznajesz, Sefanie? — spytał Dorowski.
Czerwony Sarafan skinął głową.
— Czy widziałeś co ja mam? — rzekł pokazując trzewiki.
Człowiek w czarnej odzieży patrzał na to. Twarz jego była poważna jak z kamienia wykuta. Kto go spotkał na ulicy unikał go. Miał on dom, który obchodzono zdaleka za bramą miasta. Każdy go znał i nikt nie mógł spojrzeć na niego bez wzdrygnięcia.
Był to kat warszawski.
Zawezwano go w nocy w przewidywaniu, że zapadnie wyrok śmierci.
Kapitan Wychowski skinął na Dorowskiego.
— Czy mówiłeś z nim? — zapytał, wskazując czerwonego Sarafana.
— Ah! panie, — odrzekł Dorowski, — z nim już wszytko skończone. Tylko czasem wpada w wściekłość, zaciska pięści i szuka jakiejś wielkiej damy, mówiąc, że chciałby ją rozszarpać.
— Czy powiedział jak się nazywa?
— Tak, panie, ma to być jego matka, którą przeklął, ponieważ go skazała na zgubę i nędzę. Jego matka, wojewodzina.
— Nienawiść jego jest naturalna, — rzekł Wychowski, — któż spowodował jego stan, jeżeli nie ta wyrodna matka, która nakoniec odniesie zasłużoną karę!
— Ah! panie! Gdyby on mógł wyzdrowieć! — westchnął Dorowski.
— I nasz król miłościwy tego pragnie, ale mała nadzieja! W tej chwili czerwony Sarafan zwrócił uwagę na stojącego w głębi kata i zaczął łukiem obchodzić go dokoła. Następnie stanął pochylony i śmiał się swoim zwyczajem.
Obaj ci ludzie, tak kat, jak czerwony Sarafan przykre czynili wrażenie.
W przyległej sali rozległ się dzwon.
Wychowski pośpieszył do sali.
Wkrótce powrócił i polecił jednemu z oficerów, żeby się udał do pałacu po uwięzioną i pod eskortą sprowadził ją do zamku.
Noc już zapadała.
Przy długim stole w sali siedzieli wysocy dostojnicy krajowi. Na stole paliły się świece w kilku świecznikach, a nadto stały na nim przybory do pisania i krucyfiks.
Król zajmował wywyższone nieco miejsce w pośrodku. Po jednej jego stronie siedział prymas, przed którym leżały papiery.
— Zwołałem was. na tę noc, panowie, ażebyście się ukonstytuowali w trybunał karny, — rzekł Sobieski silnym donośnym głosem, — z oskarżeniem wystąpię dopiero wtedy, gdy przyjdzie oskarżona, ażeby się mogła bronić, jeżeli będzie miała co za swą obroną. Nim jednak przystąpimy do tego, muszę wam jeszcze zakomunikować ważną wiadomość! Wiadomo wam, że kanclerz Pac skazany na wygnanie przeszedł do Turków i gdyśmy ich pobili, uszedł z nimi.
— Co się to z tym człowiekiem zrobiło, — mówili sędziowie, — na jakie błędne drogi wprowadziła go zaślepiona nienawiść.
— I to musi wam być wiadome, panowie, — mówił Sobieski dalej, — że kanclerz miał zamiar zabicia mnie i przez pomyłkę zabił szlachetną i powszechnie kochaną księżnę Sassę Aminow.
— Tak bywa zazwyczaj, zaślepionym, — rzekł jeden z obecnych dygnitarzy, — brną z jednej zbrodni w drugą.
— Teraz donosi mi właśnie oficer* któremu poleciłem ściganie winnego, że byłego kanclerza, a obecnie banitę Krzysztofa Paca ścigał i stracił jego ślad dopiero w blizkości Warszawy, — mówił król dalej, — jest zatem możebne, że udał się on tutaj, zapewne nie w celu nowego zamachu na moje życie lecz w zamiarze uprowadzenia oskarżonej wojewodziny. Z tych powodów wydałem rozkaz straży przy bramach miasta, ażeby nie wpuszczała Krzysztofa Paca.
— Któż wie, czy nie jest on już w mieście? — rzekł jeden z obecnych.
— I to mi na myśl przyszło, panowie, i dlatego postanowiłem zaraz teraz złożyć sąd, a wyrok zapadły wykonać natychmiast.
— Czy ścigający oficer doniósł, gdzie stracił ślad Paca? — zapytał prymas.
— W jednej z wiosek okolicznych, — odpowiedział król, — ukryć się musiał w którejś chacie, ale pomimo pilnych poszukiwań oficer nie mógł go znaleźć.
— Były kanclerz ma jeszcze stronników, — zauważył jeden z sędziów.
— Ponieważ wielu nie zna jego czynów! — zawołał król, — kto je zna, ten nie może z nim trzymać, — dopuścił się on licznych zbrodni i jeżeli dostanie się w moje ręce, to będę także żądał skazania go na śmierć, nie zważając na jego stronnictwo.
— Byłoby może lepiej, gdyby się nie znalazł, — rzekł prymas pojednawczo, — obawiam się, żeby nie zawiele było tych odstraszających przykładów! Może ucieknie za granicę.
— Człowiek ten, nie jest godnym litości, — odparł Sobieski.
— Należy mieć wzgląd na rodzinę, najjaśniejszy panie, — zauważył książę prymas.
— Winni muszą być ukarani, jeżeli zostaną ujęci, taką jest moja wola, — rzekł król wstając, — różnicy nie ma, gdy idzie o zbrodnię! Mojem zdaniem, trzeba przykładu! Żądam sprawiedliwości bez względu na osoby.
Zebrani zdawali się pochwalać słowa króla, a książę prymas widział, że jego pośrednictwo na nic się nie przyda.
Otworzono drzwi sali.
Dowódca straży wprowadził Jagiellonę.
Nie przychodziła ona jak skruszona grzesznica, lecz dumnie mierzyła wzrokiem zebranych sędziów.
— Jeżeli mam przed sobą sąd, — rzekła, — to przedewszystkiem zanoszę skargę na to, że ja, wdowa po wojewodzie, byłam uwięzioną przez czas tak długi bez przesłuchania.
— Dosyć! — przerwał jej król, — stajesz tu pani nie jako oskarżycielka, lecz jako oskarżona. Panie Czarnowski, wnieś oskarżenie przeciw tej kobiecie, która splamiła swój stan wysoki i swój ród dostojny!
Jagiellona rzuciła na króla wzrokiem pełnym nienawiści.
Czarnowski powstał.
— Wdowa po wojewodzie Wassalskim, która z powodu zdradzieckich swoich knowań uciekła zagranicę, — zaczął, — w niepojętem zaślepieniu posunęła się tak daleko, że udała się do wielkiego wezyra i ujętą została jako zdrajczyni stanu, gdy nieprzyjaciel został zmuszony do ucieczki. Oskarżam zatem wdowę Jagiellonę Wassalską o ciężką zbrodnię sprzymierzenia się z wrogiem naszej ojczyzny!
— Co pani możesz na to odpowiedzieć? — zapytał prymas oskarżonej.
— Oskarżenie jest niesłuszne, bo nie wymienia przyczyn mojego postępowania, — odpowiedziała Jagiellona, — nie uznałam nigdy wyboru króla, którego wyniosły na tron najrozmaitsze przebiegi! Jego dziełem była cała ta wojna! Jego dziełem było, żem musiała uciekać i u wroga szukać opieki! Chcecie mnie karać za to, żem poszła za mojem wewnętrznem przekonaniem? Pociągnijcie raczej do odpowiedzialności tego, który was niepotrzebnie wplątał w tę bezużyteczną wojnę!
— Znane są czyny twoje, Jagiellono Wassalska, które cię. wówczas zmusiły do ucieczki, — rzekł Sobieski, — a ja podnoszę przeciw tobie cięższe jeszcze oskarżenie niż o zdradę, ojczyzny, jeżeli cięższa zbrodnia jest możebną! Sprzysięgłaś się z innymi na moje życie, byłaś przyczyną, że podniesiono przeciw mnie broń morderczą, ale tego ci jeszcze nie było dosyć, sama dolałaś trucizny do wina, które ja wypić miałem!
— Kto może mi tego dowieść? — zapytała Jagiellona zimno.
— Ja! — odpowiedział Sobieski stanowczo, — tyś to w zamku krakowskim, ażeby mi życie odebrać nalała trucizny do mego wina.
Oskarżenie to głębokiem wrażeniem przejęło wszystkich.
— Nie ja wypiłem wino, — mówił Sobieski dalej, — przez pomyłkę weszłaś do innego pokoju i wypił je Jan Zamojski, kasztelan krakowski.
Słowa te nawet księcia prymasa głęboko wzruszyły.
— Poważ się zaprzeczyć! — mówił król, — dodaj do zbrodni tchórzostwo!
— Nienawidziłam cię, bom nie chciała, ażebyś zasiadł na tronie! — rzekła Jagiellona.
— Nienawidziłaś mnie i nastawałaś na moje życie! Do tego miałaś odwagę przyznać się, — odparł Sobieski, — lecz jakiż podasz powód, żeś własne swoje dziecko skazała na śmierć? Czyliż jest gdzie druga matka, któraby była zdolną zabijać powolnie swoje dziecko? Czyliście widzieli gdzie podobną matkę? Patrzcie na nią, ona stoi przed wami!
Król zadzwonił.
Wychowski wszedł do sali.
Sobieski dał mu znak ręką.
Kapitan kazał wprowadzić czerwonego Sarafana.
Jagiellona drgnęła na jego widok.
— Patrzcie, panowie! — zawołał Sobieski, wskazując obłąkanego Sefana, — oto jest syn Jagiellony Wassalskiej upadły na umyśle, skutkiem młodości spędzonej w nędzy i niedostatku, skazany na nieuleczalną chorobę. Jeżeli jest skarga wołająca o pomstę do nieba, to skarga tego nieszczęśliwego! Panie Czarnowski odczytaj dokument.
Czarnowski rozwinął stary pargamin i przeczytał donośnie:
Pod świętym znakiem krzyża oświadczam, że Jagiellona Wassalska dała życie synowi. Wszelkie moje starania, ażeby o tym synu otrzymać wiadomość, były daremne. Ale będzie ona pociągniętą do odpowiedzialności gdy godzina wybije.
Nastąpiła krótka chwila milczenia.
— Jagiellono Wassalska! — rzekł król, — gdzie jest ten syn?
— Czyliż nie żyje? Mamże być oskarżoną o zamordowanie go? — odpowiedziała Jagiellona, — przecież jest! żyje!
Czerwony Sarafan dopiero usłyszawszy głos Jagiellony, zwrócił na nią uwagę.
Pochylił się nagle, twarz jego i postać nabrały życia, były to jednak rysy szaleńca, miotanego dziką wściekłością.
Chciał się rzucić na Jagiellonę, ale Wychowski powstrzymał go i starał się uspokoić.
Scena ta sprawiła na sędziach niepodobne do opisania wrażenie. Widok czerwonego Sarafana wzruszył serca wszystkich.
— Przecież jest... żyje powtórzył Sobieski, — ale cóż to za życie i komu je zawdzięcza?
Król dał znowu znak Wychowskiemu.
Kapitan wprowadził opiekuna czerwonego Sarafana.
— Słuchajcie mnie, panowie, — mówił król, — wszystkie inne zbrodnie, wszystko co Jagiellona Wassalska przeciwko mnie przedsiębrała niech jej będzie darowane, ale to, co uczyniła swemu synowi, wymaga pomsty i kary! Oto stoi przed wami nieszczęśliwy syn wyrodnej matki! Ukryła go, gdy był dzieckiem, trzymała go o chlebie i wodzie w piwnicy, na łańcuchu. Czuwanie nad nim powierzyła pewnemu staremu Wołochowi. W ciemnem podziemiu biedne dziecko w towarzystwie szczurów spędziło młodość. Brak opieki i brak powietrza trawił jego życie w zarodku, aż wreszcie stary sługa nie mógł znieść widoku jego cierpień. Wyprowadził nieszczęśliwie, śmiertelnie chore dziecko z pałacu na wieś i oddał je pewnemu wieśniakowi, pod opiekę. Wieśniak Borowski zajął się blizkim śmierci dzieckiem, a stary Wołoch zaniósł do piwnicy martwe zwłoki innego chłopca. Borowski i jego żona trzymali dziecko u siebie. Sefan materyalnie wyzdrowiał, ale umysł jego skutkiem przebytych cierpień utracił jasność i siłę. Nieszczęśliwy Sefan uciekł od swoich opiekunów i błąkał się bez celu po świecie. Nazywano go czerwonym Sarafanem i widmem wojny, ponieważ ukazywał się tu i owdzie pomiędzy wojskiem. A teraz widzicie go przed sobą, panowie! Macie przed sobą dzieło tej nieludzkiej matki, macie czerwonego Sarafana, gotowego rzucić się na nią, ponieważ przywykł widzieć w niej nie matkę, ale swojego szatana. Wydajcież wyrok sędziowie! Godzina sądu nadeszła nareszcie! Oto jest winowajczyni! U Boga i u ludzi nie ma dla niej przebaczenia!
Król zamilkł. Zakończył swoje straszne oskarżenie.
Jagiellona stała nieruchoma. Rysy jej były jak z marmuru wykute. Nie wyrzekła ani słowa na swą obronę.
Książę prymas wstał poważnie i ponuro.
— Jagiellono Wassalska, czy uznajesz się winną? — zapytał donośnym głosem.
Nie było słowa odpowiedzi.
— Odprowadzić oskarżoną do więzienia, — rozkazał prymas, — wyrok będzie jej ogłoszony!
Oficer straży opuścił z Jagielloną salę. Wychowski, czerwony Sarafan i Borowski wyszli także.
— Słyszeliście wszystko, — rzekł król, — znacie jej winę, panowie. Wydajmy wyrok wobec Boga i ludzi, nie uważając na osobę.
— Panie Czarnowski, proszę zbierać głosy, — rzekł prymas poważnie.
Czarnowski wstał, wziął stojącą na boku urnę zawierającą czarne i białe gałki i podał je każdemu z sędziów.
Następnie Czarnowski nakrył czar nem suknem próżną urnę i zaczął obchodzić wszystkich, żądając, aby wrzucili po jednej gałce.
Obszedłszy wszystkich, wrzucił swoją gałkę, a następnie wszystkie na stół wysypał.
Wszystkie gałki były czarne.
— Wyrok zapadł jednomyślnie, — rzekł prymas, — Jagiellona Wassalska ma ponieść śmierć z ręki kata, jeżeli jej nie pozwolimy odebrać sobie życie.
— Z przeproszeniem księcia prymasa, — zauważył Czarnowski, — po jednomyślnym wyroku, ulga ta miejsca mieć nie może!
— Więc pozostawmy jej wybór rodzaju śmierci, — rzekł książę prymas.
Jan Sobieski milczał. Inni assesorowie byli zdania, że oskarżona winna ponieść śmierć z ręki kata.
Prymas, obstający za złagodzeniem wyroku, musiał się przychylić do większości.
Sobieski zadzwonił i kazał Wychowskiemu wprowadzić kata.
— Kacie, — rzekł prymas, — uwięziona należy do ciebie! Wyrok śmierci zapadł na Jagiellonę Wassalską.
— Gdzie wyrok ma być wykonany, dostojny panie? — zapytał kat.
— Na podwórzu pałacu, — odpowiedział.
— O której godzinie egzekucya ma nastąpić? — Pojutrze o wschodzie słońca.
Posiedzenie było skończone. Wyrok zapadł.
Pożegnawszy sędziów, król udał się do swoich apartamentów, gdyż noc już była późna.
Sprawiedliwość miała nareszcie zostać wymierzoną. Jagiellona miała odpokutować ciężkie swe winy. Chwila sprawiedliwej kary nadeszła.
W ciągu nocy kapitan Wychowski z polecenia króla sowicie obdarzył Borowskiego i uwolnił go, a czerwony Sarafan znikł znowu nagle bez śladu.
Nikt nie wiedział, gdzie się podział.
Następnego dopiero dnia rano jeden ze służby zauważył w niszy galeryi za jednym ze znajdujących się tam posągów coś czerwonego. Przystąpił bliżej i zobaczył tam leżącego i śpiącego Sarafana.
Sen jego był jednak lekki. Zaledwie usłyszał nadchodzącego, zerwał się, spojrzał na niego dziko i pobiegł dalej w galeryę.
Służący oznajmił o tem oficerowi służbowemu, a ten podał tę wiadomość kapitanowi Wychowskiemu, który rozkazał pozwalać czerwonemu Sarafanowi chodzić wszędzie, gdzie zechce.
Ale po wydaniu tego rozkazu, Sefana już nigdzie nie widziano. Znał on widocznie każdy kącik w zamku. Nie troszczono się też o niego.
Gdy noc nadeszła, warty rozstawione w zamku były niespokojne, i każdy pragnął tylko, ażeby się nie spotkać z czerwonym Sarafanem, ponieważ rozniosło się, że wpadł w obłąkanie i szaleje.
Każdy wartownik był wprawdzie uzbrojony nabitym muszkietem, ale wolno im było używać broni tylko w razie ostatecznej potrzeby, a rozkaz ten ponowiono od czasu zastrzelenia mnicha przez oficera straży.
W galeryi dolnej, prowadzącej z przedsionka do wyścielanych czerwonem suknem schodów na górę, znajdowało się dniem i nocą dwóch szyldwachów.
Gdy noc zapadła, ponuro się zrobiło w starożytnych komnatach zamku. Dwie tylko lampy ścienne paliły się w długich galeryach, a światło ich słabo oświetlało korytarz.
Dwaj szyldwachy, starzy żołnierze przybocznego pułku gwardyi królewskiej, stali w blizkości schodów, trzymając muszkiety na ramieniu.
— Czy nie widziałeś czerwonego Sarafana? — zapytał zcicha jeden drugiego.
W tej chwili zegar zamkowy głucho wybił dwunastą.
— Nie, w zamku go niema, — odpowiedział drugi, — niewiadomo, gdzie się podział.
— Za sześć godzin odbędzie się w pałacu Wassalskich egzekucya, — mówił pierwszy, — czy wiesz, że czerwony Sarafan jest synem wojewodziny?
— Co?... któż to powiedział?...
— Koledzy, którzy wczorajszej nocy konwojowali wojewodzinę do sądu.
— I ona go tak w świat puściła?
— Czerwony Sarafan, który wczorajszej nocy także był w sali, chciał się rzucić na wojewodzinę.
— No, za kilka godzin spotka ją za to kara!
— Cicho... co to jest? — zapytał nagle jeden z wartowników.
— Na wszystkich świętych... to znowu stary mnich! — odpowiedział drugi, żegnając się.
— To on... zbliża się korytarzem!
— Nie zatrzymuj go.
Dwaj wartownicy przy słabem świetle, oświecającym korytarz, widzieli rzeczywiście zbliżającego się starego mnicha.
Był on ubrany w ciemny habit, który osłaniał całe jego ciało, a kaptur miał tak na głowę nasunięty, że nic z pod nie go widać nie było.
Powoli, poważnym krokiem zbliżył się do galeryi.
Dwaj żołnierze nic nie wiedzieli o wypadku, który zaszedł jednej z poprzednich nocy, i był utrzymywany w tajemnicy, uważali więc to zjawisko za owego starego mnicha, który już oddawna od czasu do czasu ukazywał się nocami w zamku i nie zatrzymywali go.
Nie zwracając uwagi na wartę, mnich wszedłszy w galeryę, zwrócił się w stronę, prowadzącą do pokoi króla i bez przeszkody szedł dalej.
Cicho i pusto było w korytarzach, ponieważ północ już minęła.
Stary mnich widocznie dobrze znający miejscowość, zwrócił się do przedpokoju króla.
I tutaj stała warta, ale nie zatrzymała znanego zjawiska i nie broniła mu otworzyć drzwi do przedpokoju, w którym nie było nikogo, paliło się tylko kilka kinkietów.
Mnich przeszedł przedpokój i dostał się do salonu sąsiadującego z sypialnią króla, a oświetlonego podobnież.
Tutaj był jeszcze stary sługa, Nazar, który drgnął, ujrzawszy znowu nagle przed sobą nocne zjawisko, jakkolwiek wiedział, że ono już się pokazywać nie może, ponieważ tajemnica została wyjaśnioną i stary Jan Zamojski już nie żył.
Nazar cofnął się o krok i patrzył przez chwilę na wchodzącego osłupiały.
Co znaczyło to nowe zjawisko? Stary mnich zdawał się nie troszczyć o służącego, lecz chciał przejść koło niego do sypialni, do której król wszedł przed chwilą.
Nazar jednakże odzyskał przytomność.
— Stój! — zawołał, — kto jesteś?
Zjawisko stanęło na chwilę i zdawało się, że chce przystąpić do Nazara, trzymając rękę pod habitem.
— Odpowiadaj, albo zawołam! — rzekł Nazar.
Głuchy dźwięk z pod kaptura był jedyną odpowiedzią, a jednocześnie mnich przystąpił do Nazara, wydobywając z pod habitu rękę, uzbrojoną sztyletem.
Nazar odskoczył.
— Na pomoc! — zawołał.
Król usłyszał głos sługi i otworzył drzwi sypialni.
Zdziwiło go, że ujrzał starego mnicha ze sztyletem w ręku.
Jan Sobieski nie należał do ludzi tracących w takich chwilach przytomność umysłu.
Przystąpił śmiało do mnicha i podniósł rękę, aby mu zerwać kaptur.
Mnich w tej chwili rzucił się na króla, zwracając sztylet ku jego piersi.
Król był bezbronny i zdawał się być zgubionym.
Mnich pchnął, lecz Sobieski zręcznie odbił cios ręką, starając się pochwycić skrytobójcę, na którego także rzucił się Nazar.
Raz jeszcze mnich usiłował pchnąć króla, następnie zwrócił się nagle i chciał uciekać.
Ucieczka jednak była niemożebną.
W otwartych drzwiach przedpokoju ukazała się śpiesząca na wołanie Nazara straż.
Mnich cofnął się. Żołnierze zagrozili mu muszkietami.
Król z gniewem zbliżył się do mnicha, który widząc się zgubionym, rozpaczliwie zadawał sztyletem ciosy w powietrzu.
— Kto jesteś, morderco?... poddaj się!... — zawołał król.
Mnich roześmiał się głucho i pogardliwie.
Jan Sobieski drgnął. Przyszedł mu na myśl obłąkany Sefan.
— Schwytać go! — rozkazał.
W tej chwili mnich chciał raz jeszcze rzucić się na Sobieskiego i przeszyć go sztyletem.
Nastąpiła krótka walka, w której król z łatwością pokonał przeciwnika i zerwał mu kaptur z głowy.
Ukazała się blada twarz kanclerza Paca. Wyglądał on przerażająco. Włosy jego były w nieładzie, wzrok straszny, wargi drżące.
Król nie spodziewał się znaleźć pod kapturem kanclerza.
Nazar i żołnierz już go pochwycili.
Pac zacisnął zęby z dzikim krzykiem. Pragnął się przebić, ale rozbrojono go natychmiast.
— Nareszcie sam się w nasze ręce oddałeś, Krzysztofie Pacu, — rzekł król z pogardą, — daję słowo, nizko upadłeś!...
— Rozkaż, najjaśniejszy panie, a zastrzelę mordercę jak psa, — zawołał jeden z żołnierzy.
Pac stał, nie mówiąc słowa. Wyglądał jak schwytany zwierz dziki, który upatruje chwili, aby się jeszcze rzucić na swą ofiarę.
— Weźcie go z moich oczu, — rzekł Sobieski, — nie chcę widzieć go więcej. Kapitan Wychowski zarządzi, gdzie go osadzić.
Król odwrócił się. Miał w ręku nędznego mordercę Sassy.
Służący Nazar i żołnierze wyprowadzili Paca do przedpokoju.
Patrzył on ponuro w ziemię, wściekły sam na siebie, że mu się tak dobrze obmyślany zamiar nie powiódł.
Nazar zawołał jeszcze kilku żołnierzy, którym polecił dozór więźnia, a sam udał się do Wychowskiego, donosząc mu co zaszło.
Kapitan zerwał się z gniewem.
— Niegodziwiec! — zawołał, — dzięki Bogu, że mu się nie udało, i że został schwytany.
Wychowski poszedł natychmiast do więźnia.
— Nareszcie więc wspólnik Jagiellony Wassalskiej jest w naszych rękach, — rzekł, — zwiążcie go, jesteście odpowiedzialni, żeby nie uciekł! To niebezpieczny zbrodniarz, ale na szczęście skończył już swoją karyerę.
Żołnierze, kochający króla, a więc rozgniewani na skrytobójcę, związali Paca z zadowoleniem i wyprowadzili.
Nazar udał się następnie do sypialni króla, który jeszcze nie poszedł na spoczynek.
Jan Sobieski stał zamyślony na środku pokoju, — myślał o kolejach życia Paca.
Wróg ten śmiertelny króla kończył swoją kary erę i czekała go śmierć haniebna. Lecz czyliż nie był on tylko ofiarą Jagiellony? Czyliż nie ona była główną winowajczynią?
Nie było pod tym względem wątpliwości. Gdyby nie wpływ tej szatańskiej kobiety, Pac nie byłby upadł tak nizko.
A teraz musiał przypłacić życiem swe zaślepienie.
Stary sługa, Nazar, padł do nóg swemu królowi.
— Czego chcesz, Nazarze? — zapytał król.
— Zdaje mi się, że najjaśniejszy pan jest raniony, i nie mogę się uspokoić, — odpowiedział stary, wierny sługa.
— Nie, Nazarze, nie jestem raniony, — odpowiedział król.
— To cud, najjaśniejszy panie, — rzekł Nazar składając ręce, — drżałem już o drogie życie najmiłościwszego pana!
— Wstań, Nazarze, i idź spać, już późno, — rozkazał król.
Służący wyszedł, król patrzył za nim z zadowoleniem. Miłem mu było widzieć, że ma w nim człowieka, pełnego niezłomnej wierności, miłości i poświęcenia.
Tymczasem Wychowski kazał zaprowadzić Paca do starej wieży w zamku, którą nazywano czerwoną wieżą.
Była to starożytna budowa, otoczona na zewnątrz u góry galeryą. Na szczyt jej prowadziły schody, oddawna nie używane. Ściany były bardzo grube, drzwi na dole żelazne, okna małe, opatrzone kratami, uważano ją zatem za bezpieczne więzienie.
Pac domyślił się zaraz, że mu tę wieżę przeznaczą na więzienie.
Zawołano burgrabiego zamku, który miał klucz od wieży i Wychowski kazał mu otworzyć wielkie, napół zardzewiałe, ciężkie drzwi żelazne.
Kilku żołnierzy przyniosło pochodnie.
Z niemałym trudem, po długich usiłowaniach otworzono nareszcie drzwi.
Duszne powietrze zaczęło wydobywać się z wnętrza.
Na dole znajdowała się obszerna, pusta izba, z której wązkie i strome schody prowadziły na górę.
Żołnierze z pochodniami weszli naprzód, następnie kazał Wychowski wprowadzić Paca.
Zimno i ponuro było w czerwonej wieży, w której oddawna nikt nie mieszkał.
Wychowski kazał kanclerzowi, którego żołnierze trzymali ciągle, iść na schody.
Żołnierze niosący pochodnie, szli naprzód i oświecali wnętrze wieży.
Więzień z ponurą twarzą poddawał się wszystkiemu, co z nim czyniono.
Poszedł na górę po wązkich, stromych schodach.
Pozostali żołnierze poszli za nim.
Kapitan i burgrabia zamykali orszak.
Gdy przybyli na pierwsze piętro, znaleźli tam wązki korytarzyk, po obu stronach którego znajdowały się dobrze zaopatrzone drzwi.
Wychowski kazał jedne z tych drzwi otworzyć.
Znajdował się poza niemi niewielki pokój.
W pokoju tym było dosyć wygodne łóżko, stół i kilka innych sprzętów, potrzebnych niezbędnie do użytku więźnia.
W pokoju tym trzymano przed laty jakiegoś księcia, który podobnież dopuścił się ciężkiej winy.
W tym pokoju umieszczono kanclerza, a burgrabiemu polecono, aby o żywieniu go pamiętał.
Wychowski postawił jeszcze straż na dole, a następnie wrócił do zamku.
Dziwnem to było, że Marya Kazimiera chociaż wiedziała o wszystkiem, co uczyniła Jagiellona Wassalska, czuła jednak dla niej pewną sympatyę.
Ów tajemniczy wpływ, który ta demoniczna istota wywierała na wszystkich, oddziałał i na królową tak, że wstawiła się za nią.
Sobieski jednak, jakkolwiek zawsze powolny dla swej małżonki, tym razem nie usłuchał jej prośby.
— Źle czynisz, Maryo, że się wstawiasz za tą kobietą, — rzekł, — nie warta ona tego, — znasz jej winy.
— Znam je, mój małżonku, a jednak mam dla niej współczucie. Nie bądź surowym, pomyśl, że to kobieta, która uległa obłędowi i pokusom.
— Na pokusy nie była wystawioną, lecz owszem innych na nie wystawiała, — odparł król, — z takich istot, zdolnych do wszelkich zbrodni, niegodnych ludzkiego imienia, należy świat oczyścić!
Marya Kazimiera zamilkła. Musiała przyznać, że król miał słuszność.
— I jakiż wyrok zapadł? — zapytała po chwili.
— Wyrok sprawiedliwy, — odrzekł król.
— A brzmienie jego?
— Śmierć z ręki kata.
Marya Kazimiera zakryła twarz rękami.
— To straszne! — szepnęła.
Król nie chcąc się dać zmiękczyć, wyszedł.
Królowa stała wzruszona. Ocalić skazanej nie mogła, ale czuła dla niej tyle współczucia, że postanowiła nagle pójść do niej i przynajmniej pocieszyć ją.
Nie mogła jednak uczynić tego jawnie, musiała czekać wieczoru.
W towarzystwie jednej z dam dworskich wieczorem, boczną furtką, królowa opuściła zamek i udała się do pałacu skazanej.
Dama dworska oznajmiła dowódcy straży, że królowa chce widzieć skazaną i prosiła go o żołnierza ze światłem.
Życzeniu królowej stało się zadość.
W pokoju wojewodziny paliło się kilka świec.
Gdy królowa weszła i odsłoniła twarz uśmiech tryumfu przebiegł twarz skazanej.
Marya Kazimiera przychodziła do niej.
— Wojewodzino, jakże cię to zastaję? — rzekła królowa z wzruszeniem.
— Jak pokonaną, zwyciężoną, najjaśniejsza pani, — odpowiedziała dumnie Jagiellona, — silniejszy zwycięża, słabszy ginie, to jest tajemnica życia! Gdybym ja zwyciężyła, może Jan Sobieski byłby tutaj, on zwyciężył, więc jam w więzieniu.
— Przybyłam do ciebie, wojewodzino, aby ci okazać moje współczucie, — rzekła królowa z dobrocią, — wierzaj mi, pani, że mam go dla ciebie więcej niż miećbym chciała i powinna.
— Nie żądam współczucia i litości, królowo, — rzekła Jagiellona z lodowatym chłodem, — wiem, że mi już nic pomódz nie może! Ciekawam tylko, jak daleko względem mnie się posuną! Kto mnie upokarza i więzi, kto mnie, wdowę po wojewodzie, chce zdeptać, ten się naraża na niebezpieczeństwo, że sam będzie zdeptany, bo upadek powagi wyższego stanu musi za sobą pociągnąć ofiary! Tak, najjaśniejsza pani, nie chcę się żegnać z tobą, ażebym ci nie powiedziała, że przeklinam wszystkich ludzi!
— To okropne! — szepnęła Marya Kazimiera, — i w takim usposobieniu myślisz umrzeć, nieszczęśliwa?
Jagiellona drgnęła.
— Umrzeć? — powtórzyła, nie chcąc uwierzyć czy usłyszała dobrze, — umrzeć?... Więc tak zdecydowano? Ha! jeśli tak, to ostatniem mojem słowem będzie przekleństwo dla tych, co się za sędziów moich narzucili! Jeżeli mi życie odbiorą, będzie to morderstwem, gdyż nie mieli prawa mnie skazywać, gdyż na osoby zajmujące takie jak ja stanowisko, nie ma na świecie trybunału!
— Lepiejbyś uczyniła poddając się i prosząc o łaskę, wojewodzino, — rzekła królowa.
— Prosić o łaskę? Ja? — zawołała Jagiellona z szatańskim uśmiechem, — odmawiam wszystkim prawa sądzenia mnie i karania!
— Uspokój się wojewodzino, módl się, myśl o swej duszy!
— Ciekawam jak się wezmą do tego!... I żaden z wojewodów nie stanie w obronie przywilejów swojego stanu?... Jeśli tak, to zasługują na to dumnie, — znoszą upokrzenie, patrzą na to obojętnie?... Milczysz, najjaśniejsza pani? Wystarcza mi to! Jeżeli tak, to umrę chętnie! W takim razie wszystko skończone! Nie chcę żyć! Przekleństwo moim sędziom i katom! Oto moje ostatnie słowo!
Odwróciła się.
Królowa nie mogła dłużej pozostać przy tej kobiecie, która o skrusze i modlitwie słyszeć nie chciała.
Wszystko tu było stracone, nie było uznania winy, nie było żalu tylko upór, nienawiść i przekleństwo.
Marya Kazimiera z damą dworu opuściła pokój uwięzionej i W korytarzu spotkała starego zakonnika, który właśnie szedł do niej.
— Dobrze, że przychodzisz, czcigodny ojcze, — rzekła do niego, — będziesz miał wiele do czynienia i spełnisz dobry uczynek, jeśli tę zatwardziałą duszę zmiękczysz i nawrócisz! Niech ci w tem Bóg dopomoże, czcigodny ojcze!
Mnich poznawszy królowę, oddał jej ukłon i dopiero po jej odejściu postanowił pójść do uwięzionej.
Wkrótce potem przybył do pałacu Czarnowski z dwoma innymi panami. Za nimi szedł kat. Zastali oni zakonnika jeszcze na korytarzu i wzięli go z sobą do pokoju skazanej, który oficer straży, im otworzył.
Gdy Jagiellona ujrzała trzech poważnych dygnitarzy, a za nimi kata, mnicha i oficera straży, domyśliła się wszystkiego.
Noc już zapadła.
Blada lecz nieugięta patrzyła Jagiellona na wchodzących.
— Przychodzicie po mnie? — rzekła z pogardliwym uśmiechem, — tak, kata nawet przyprowadziliście z sobą, ażeby wykonał wyrok! Wybraliście noc dla spełnienia waszego dzieła! W nocy chcecie mnie zamordować!
— Jagiellono Wassalska, wysłuchaj wyroku najwyższego trybunału, — przerwał Czarnowski donośnym głosem, — po dokładnem stwierdzeniu tej winy, zapadł prawny i obowiązujący wyrok, skazujący cię na śmierć z ręki kata. Wyrok ten będzie wykonanym o świcie na podwórzu tego pałacu.
— Nie macie prawa odbierać mi życia, — rzekła Jagiellona drżąc z gniewu, — nie jesteście mymi sędziami!
— Słyszałaś wyrok.... do rana masz czas wyspowiadać się i oczyścić z grzechów, — mówił Czarnowski dalej, — mistrzu, oddaję ci skazaną!
Kat przystąpił i położył rękę na ramieniu skazanej, która drgnęła i cofnęła się.
— Chcesz się stać narzędziem tych ludzi, którzy pod pozorem prawa chcą mnie zabić — zapytała, patrząc na kata, piorunującym głosem.
— Należysz pani do mnie! — odpowiedział kat.
— Powiedz, że jestem w ręku przemocy, — odpowiedziała Jagiellona, — poddaję się jej. Nie doczekacie tego tryumfu, żebyście mnie widzieli słabą i strwożoną.
Hrabia Czarnowski i dwaj wojewodowie opuścili pokój. Oficer warty i kat poszli za nimi. Tylko zakonnik i służąca pozostali przy skazanej.
Służąca padła na kolana i płacząc zasłoniła twarz rękami.
Spowiednik zbliżył się do skazanej, Jagiellona oddaliła go zimno.
— Nie próbuj mnie zmiękczyć i nakłonić do żalu, ojcze pobożny, — rzekła.
— Przyszedłem modlić się z tobą, moja córko, — rzekł starzec do skazanej, — pomyśl, że masz stanąć przed tronem Boga. Słuchaj mnie i nie zamykaj serca na moje słowa!
Jagiellona odwróciła się. Słowa spowiednika nie czyniły na niej żadnego wrażenia.
Z podwórza dochodziły głuche uderzenia młotów. Kat w ciągu nocy czynił przygotowania do wykonania wyroku.
Dwaj towarzysze mu pomagali wznieść drewniane rusztowanie i pokryć je czarnem suknem.
Kilka stopni prowadziło na szafot, na którym umieszczono pień. Następnie pomocnicy kata przynieśli trumnę trocinami wysłaną.
W ciągu kilku godzin złowroga ta praca została ukończoną. Żołnierze stojący w oddaleniu przypatrywali się lękliwie postępowi roboty.
Nagle na korytarzu prowadzącym na podwórze rozległ się niemiły śmiech. Brzmiał on tak strasznie w nocnej ciszy, że nawet kat na chwilę przerwał robotę i obejrzał się.
Był to śmiech obłąkanego.
Na podwórzu ukazała się pochylona postać czerwonego Sarafana. Przy czerwonem, niepewnem świetle pochodni wyglądał on jeszcze straszniej niż zwykle, zwłaszcza, że ukazał się nagle jak zjawisko piękielne w tem strasznem miejscu.
Zaczął biegać dokoła, śmiejąc się i klaszcząc w ręce. Wskoczył na szafot i wykonywał na nim dziwaczny swój taniec.
Kat i jego pomocnicy nie bronili mu tego. Widok śmiejącego się i tańczącego Sarafana czynił na nich wrażenie.
Jeden z pomocników kata zbliżył się i uderzył go w ramię.
— Co tu robisz, Sarafanie? — zapytał.
Czerwony Sarafan stanął, popatrzył na niego przez chwilę, jakby nie rozumiejąc zapytania, a wreszcie rzekł:
— Święto będzie!.... czylisz nie słyszysz, że dzwonią?..
Cisza była dokoła. Sarafan słyszał dzwony, które milczały.
Następnie rzucił się z rusztowania i jednym skokiem zeskoczył na podwórze.
Zachciało mu się pójść gdzieindziej. Wpadł w jeden z korytarzy pałacu, a że wielkie drzwi pałacu były otwarte, dostał się bez przeszkody na ulicę i pobiegł jakby furye go ścigały.
Dobiegł tak aż na koniec miasta i tu nie mogąc iść dalej, wsunął się do jakiejś niszy w murze, w której stał posąg świętego, usiadł tam i oglądał się bojaźliwie na wszystkie strony.
Nieszczęśliwy Sefan miewał chwile, w których jakby pod wpływem jakiegoś poczucia swego stanu nie lubił pokazywać się ludziom.
Nareszcie zaświtał ranek.
Spowiednik modlił się jeszcze w pokoju skazanej, która już witała z łóżka po kilkogodzinnym spoczynku.
Służąca klęczała na boku i modliła się także.
Jagiellona przystąpiła do niej i kazała jej zgasić palące się jeszcze świece.
Raz jeszcze spróbował sędziwy zakonnik obudzić skruchę w zatwardziałem sercu skazanej, ale i tym razem słowa jego były daremne.
Jagiellona pozostała do ostatniej chwili nieugiętą, dumną, pozbawioną serca grzesznicą, o twarzy jak z marmuru wykutej.
Głuchy odgłos bębnów dał się słyszeć i przybliżał się.
Słońce wschodziło i rzucało pierwsze czerwonawe swoje promienie na spoczywające jeszcze miasto.
Drzwi pokoju skazanej otworzyły się.
Wysoka, barczysta postać kata ukazała się na progu.
— Obnażyć szyję skazanej! — rzekł.
Służąca ze drżeniem spełniła rozkaz.
Kat obciął nożycami długie włosy skazanej i rzucił je.
Służąca z głośnym płaczem rzuciła się do nich, podniosła je i ucałowała.
Ona jedna zdawała się być przywiązaną do Jagiellony i opłakiwała jej śmierć.
Oficer straży wszedł do pokoju.
— Ostatnia chwila twa wybiła Jagiellono Wassalska, — rzekł donośnym głosem.
Bez obawy, dumna do końca, poddała się Jagiellona losowi.
Twarz jej była blada i nieruchoma.
Godzina kary nadeszła. Ona, która bez wzruszenia i bez współczucia decydowała o życiu innych, która się nie cofała przed żadnym środkiem usuwania tych co jej zawadzali, widziała teraz śmierć przed sobą i miała odpokutować swoje winy.
Pewnym krokiem wyszła z więzienia w towarzystwie kata i zakonnika.
Uderzono znów w bębny. Oficer straży zakomenderował, żołnierze otoczyli skazaną i jej towarzyszów.
Orszak poszedł słabo brzaskiem dnia oświetlonym korytarzem i zeszedł ze schodów.
Drzwi prowadzące na podwórze były otwarte. Warta stała przed niemi.
Gdy Jagiellona spostrzegła wzniesione na podwórzu rusztowanie dreszcz zimny przebiegł jej członki. Prędko jednak zapanowała nad tem wrażeniem i poszła przez podwórze, gdzie znajdował się Czarnowski i dziesięciu innych dygnitarzy jako świadkowie.
U stóp rusztowania stali dwaj pachołcy kata. Jeden z nich trzymał jego miecz, drugi miał w ręku mały czarny kaptur skórzany, który skazanej w ostatniej chwili zarzucono na głowę.
Dobosze stanęli po obu stronach rusztowania.
Czarnowski zbliżył się do orszaku, gdy Jagiellona z katem i mnichem doszła do stopni rusztowania.
Bębny umilkły.
— Oddaję ci skazaną, mistrzu, — rzekł donośnie, — spełń swoją powinność.
Kat z dwoma pomocnikami wprowadził Jagiellonę na stopnie. Spowiednik chciał jej podać rękę, aby ją podeprzeć, odmówiła jednakże gestem i poszła sama.
Przybywszy na szafot, chciała jeszcze przemówić kilka słów, ale uderzono w bębny i to stłumiło jej słowa.
Kat wziął miecz i położył go na pniu.
Raz jeszcze chciał spowiednik skłonić Jagiellonę do przyklęknięcia i modlitwy, i to ostatnie usiłowanie okazało się jednak daremnem.
Mnich ukląkł sam i modlił się.
Kat dał znak swoim pomocnikom i wziął miecz w rękę.
Straszna chwila zadośćuczynienia za zbrodnie Jagiellony nadeszła.
Dwaj pomocnicy kata obnażywszy ręce, przystąpili do Jagiellony, ażeby ją odprowadzić do pnia i przywiązać do niego, odparła ich jednak z dumnym gestem, że nie lęka się śmierci i klęknie sama.
Przystąpiła do pnia. Lękliwym wzrokiem spojrzała na stojącego obok kata. Przebiegł ją dreszcz, jakim każdego człowieka zagrożonego nagłą utratą życia obawa śmierci przejmuje.
Uklękła.
Na tę chwilę oczekiwali właśnie obaj pomocnicy kata.
Szybko i zręcznie jeden z nich zarzucił skórzaną zasłonę na jej głowę, drugi zaś pochwycił za znajdujący się przy pniu rzemień.
W chwilę potem skazana była już silnie przywiązaną do pnia.
Słońce odbiło się od miecza, który kat wzniósł oburącz w górę.
Widać było w powietrzu spadanie tego strasznego narzędzia.
Krew Jagiellony trysnęła i głowa jej spadła do stojącego za pniem kosza, Strumień krwi zbroczył rusztowanie.
Wyrok był wykonany. Skazana życiem opłaciła swą winę. Świat uwolnionym został od demona, który nieszczęścia tylko płodził.
Pomocnicy kata odwiązali ciało Jagiellony od pnia, złożyli je do przygotowanej trumny, włożyli do niej głowę i zamknęli.
Świadkowie egzekucyi opuścili podwórze pałacu.
Mogli oni zanieść królowi wiadomość, że sprawiedliwości stało się zadość.
Wieczorem tegoż dnia przejeżdżał ulicami miasta prosty wóz i udał się ku cmentarzowi, gdzie pod murem grób wykopano.
Na wozie znajdowała się trumna ze zwłokami skazanej.
W ponurem zamyśleniu siedział kanclerz w wieży w fotelu, zwróconym tyłem do małego, zakratowanego okna.
Nagle na korytarzu dały się słyszeć czyjeś kroki, i zaraz potem otworzyły się drzwi.
Na progu ukazał się wysoki, silnie zbudowany mężczyzna w mundurze pułków litewskich.
Kanclerz zerwał się z krzesła, zobaczywszy swego dawnego przyjaciela i towarzysza broni swojego zmarłego brata.
— Żarnecki! — zawołał Pac, wyciągając doń ręce.
— Tak, to ja, panie kanclerzu, — odpowiedział wchodzący.
— Przychodzisz do więźnia, wpuszczono cię do mnie. Przedewszystkiem jednakże witaj mi, mój przyjacielu! Zastajesz mnie w ręku mych wrogów!
— Z którymi zbyt zuchwale i zbyt ryzykownymi środkami walczyłeś, panie kanclerzu. Wiem wszystko. Przybyłem tutaj, ponieważ burgrabia jest mi oddany i otworzył mi drzwi na dole. I oto zastaję cię w tym dusznym pokoju czerwonej wieży.
— Jestem więźniem, Żarnecki.
— Nie gniewaj się o prawdę, panie kanclerzu, ale winą tego jest twoje postępowanie.
Wiesz, że byłem wiernym zawsze przyjacielem twojego brata i twoim, więc pozwól mi otwarcie mówić, co myślę! Źle postąpiłeś, panie kanclerzu, użyłeś środków, które sumienie potępia.
Pac milczał, patrząc ponuro przed siebie.
— Dałeś się skusić do przejścia na stronę Turków, było to dziełem Jagiellony Wassalskiej, która już życiem przypłaciła swe winy.
— Wojewodzina nie żyje? Stracono ją? — zapytał Pac przerażony.
— Dziś rano.
— To niesłychane!
— Dość jednak jednej ofiary, — mówił Żarnecki, — słusznej zapewne, ponieważ wojewodzina była i twoim złym duchem, panie kanclerzu.
— Ja będę drugą ofiarą!
— Obawiam się, żeby do tego nie przyszło, i dlatego zamierzam temu zapobiedz!
— Mój przyjacielu, lękam się, czy nie zapóźno powziąłeś ten zamiar, — rzekł Pac.
— Nie zapóźno, ponieważ żyjesz jeszcze!
— Skażą mnie na śmierć niezawodnie!
— Do tego nie przyjdzie, panie kanclerzu. Mam wielu przyjaciół, wielu stronników! Nie chcą oni drugiej ofiary, dość będzie, gdy pójdziesz na wygnanie, a kiedyś przecież będziesz mógł wrócić do kraju.
— W jakiż sposób chcesz tego dokonać, Żarnecki?
— Musisz uciec, kanclerzu! — Łatwo to powiedzieć, ale trudniej wykonać.
— Moi przyjaciele i ja dopomożemy ci.
— Wieża jest dobrze strzeżoną!
— Jutrzejsi wartownicy nie stawią przeszkody! Te drzwi od twego pokoju zostaną otwarte. Gdy o północy usłyszysz na dole wystrzał, będzie to znakiem, żebyś zeszedł na dół. Ja się postaram, żeby drzwi i tam były otwarte.
— Dobrze, Żarnecki, liczę na ciebie.
— Wszystko zresztą mnie pozostaw. Wiesz, że mam wioskę w okolicach Warszawy, tam cię zawiozę w nocy.
— Bramy miejskie są zamknięte! — Furtka zamkowa będzie otwarta, ja się o to postaram.
— Więc zgoda, zejdę, gdy strzał usłyszę.
— Gdybyś mnie nie spotkał w chwili ucieczki, panie kanclerzu, udaj się sam do mojej wioski. Stamtąd pojedziesz dalej.
Żarnecki pożegnał kanclerza i wyszedł.
Zdawało się wszystko gotowem do ucieczki, Pac zatem czekał niecierpliwie oznaczonej godziny.
Nad wieczorem Żarnecki kazał dać żołnierzom warty zamkowej beczkę wina. Burgrabia wyszedł do nich i gdy się napił, żołnierze także zabrali się do trunku.
Oficer dowodzący strażą, znajdował się w zamku. Obchodził on raz tylko w ciągu nocy rozstawione warty, aby się przekonać, czy są na miejscu.
Wino tak poskutkowało, że po kilku godzinach żołnierze pijani pokładli się po kątach i posnęli.
Plan Żarneckiego blizkim był udania się.
Północ uderzyła.
Nagle rozległ się strzał w blizkości wieży.
— Był to znak dla kanclerza.
Żołnierze, których wino jeszcze z nóg nie zwaliło, wybiegli zobaczyć, kto strzela.
Z niejakiej odległości słychać było głos, jakby wołający o pomoc.
Pod wieżą pozostali tylko pijani, śpiący żołnierze, inni pobiegli za tym głosem.
Decydująca chwila nadeszła.
Kanclerz wyszedł na korytarz ku drzwiom i zbiegł ze schodów.
Na dole w przedsionku paliła się wielka latarnia.
Drzwi przedsionka były otwarte.
Pac chciał już wyjść, gdy spostrzegł leżących w kącie żołnierzy.
Nic oni jednak nie widzieli i nie słyszeli, nie przeszkadzali mu wcale.
Przeszedł przez przedsionek i znikł w ciemnościach nocy.
W niejakiej odległości widać było kilku żołnierzy, którzy czegoś szukali, a potem kłócić się zaczęli.
Nie zajmując się nimi, skręcił Pac koło węgła wieży i zwrócił się zaraz ku ogrodowi zamkowemu, do którego z podwórza prowadziły drzwi w sztachetach żelaznych.
Żarnecki wszystko dobrze obmyślił. Drzwi te nie były zamknięte. Kanclerz bez przeszkody dostał się do ogrodu, w którym było zupełnie ciemno.
Znał on ten ogród i nie mógł się w nim zbłąkać.
Tymczasem kłótnia na podwórcu zamkowym pomiędzy żołnierzami wzmagała się i sprowadziła oficera, dowodzącego strażą, który także słyszał wystrzał.
— Precz stąd! — dał się słyszeć głos rozkazujący, — precz stąd! czy nie widzicie, kto jestem!
Żołnierze zawahali się, nie wiedząc, co począć.
Oficer zbliżył się do żołnierzy.
— Co to jest? — zawołał, — co znaczył ten wystrzał?
— Ja strzeliłem, — rzekł mężczyzna, którego żołnierze otoczyli na podwórzu, — ja strzeliłem, bom w ciemności spotkał kogoś, który na trzykrotne wołanie nic mi nie odpowiedział. Kto to był i gdzie się podział, nie wiem.
— To pan, panie Żarnecki, — rzekł oficer, — wybacz pan, że moi żołnierze nie poznali pana.
Żołnierze usunęli się.
Żarnecki zamienił jeszcze kilka słów z oficerem i oddalił się.
W tej chwili z przedsionka czerwonej wieży wybiegł żołnierz z krzykiem:
— Kanclerz uciekł! — zawołał, — drzwi jego pokoju otwarte!
Krzyk ten zwołał całą straż. Wszczął się zamęt trudny do opisania.
Oficer pobiegł szybko na górę i przekonał się, że kanclerza nie było rzeczywiście. Mógł jednak uciec dopiero teraz, korzystając z zamętu. Potrzeba było schwytać go natychmiast.
Nie tracąc chwili czasu, oficer obstawił wartą wszystkie wyjścia z podwórza i pośpieszył z doniesieniem do swego przełożonego, komendanta zamku.
Gdy z nim powrócił na podwórze zamkowe, dowiedział się, że drzwi w sztachetach były otwarte.
Komendant wydał natychmiast potrzebne rozporządzenia. Kazał jeźdźcom wyruszyć w pogoń i wyznaczył oddział żołnierzy do przeszukania ogrodu.
Wkrótce w całym zamku panowała nieopisana wrzawa.
Niezadługo oficer, dowodzący strażą, przekonał się, że furtka, znajdująca się w murze, otaczającym ogród zamkowy, była otwarta. Nie było prawie wątpliwości, że kanclerz uszedł tamtędy.
Zawiadomiono o tem komendanta, który znowu wysłał żołnierzy jezdnych w tym kierunku.
Żołnierze ci napotkali dwóch Cyganów idących do miasta i zatrzymawszy ich pytali, czy nie widzieli człowieka uciekającego z miasta.
Cyganie wyznali, że przed półgodziną spotkali jakiegoś mężczyznę i wskazali kierunek, w którym się udał.
Jeźdźcy puścili się natychmiast w tym samym kierunku.
Była jeszcze noc ciemna, gdy przybyli do wioski, w której znajdował się stary dwór, a w blizkości kaplica. Wieś sama leżała w znacznej odległości od dworu i kaplicy, w której noc i dzień paliło się światło gdyż była zawsze dla pobożnych wędrowców otwarta.
Jeźdźcy z daleka widzieli wyraźnie światło, ale gdy się do kaplicy zbliżyli, zastali drzwi jej zamknięte.
Zwróciło to ich uwagę i jeden z nich podjechał do okna, przez które, stanąwszy w strzemionach mógł zajrzeć do głębi.
Gdy spojrzał wydał krótki okrzyk zadowolenia. W tej chwili jednak zagasły świece na ołtarzu i w kaplicy zapanowała ciemność.
— Jest w kaplicy, widziałem go! — zawołał ów jeździec do towarzyszów.
— Musiał nas słyszeć, gdyż nie byłby gasił świateł, — odpowiedział drugi.
— Trzeba otoczyć kaplicę, nie ujdzie nam! — rzekł trzeci.
— Dostaniemy go! — zawołali inni.
Jeźdźcy objechali kaplicę dokoła i przekonali się, że drugiego wyjścia z niej nie ma.
— Czy poznałeś dobrze kanclerza? — rzekł jeden z jeźdźców do swojego towarzysza, który przez okno patrzył wewnątrz kaplicy, a następnie zsiadł z konia, — czy poznałeś go dobrze?
— Jest w kaplicy! Widziałem go! Jeden niech stanie przed drzwiami, a dwaj pójdą do kaplicy, — odpowiedział zapytany, przywiązując konia.
Dwaj inny jeźdźcy zeskoczyli z koni i przywiązali je w blizkości.
Następnie wszyscy trzej przystąpili do drzwi kaplicy i zapukali.
Nie było odpowiedzi ani żadnego szmeru z wnętrza kaplicy.
Jeden z jeźdźców zapukał głośniej, ale drzwi nie otworzono.
— Cóż zrobimy? — zapytał jeden.
— Musimy się tam dostać! — rzekł inny.
— Drzwi ani okna wyłamywać nie możemy, — zauważył pierwszy, — ale poczekajcie! Możemy w tamtej chacie zażądać pomocy.
— Zostańcie tu, ja tam pójdę, — odrzekł drugi i poszedł.
W blizkości znajdował się stary, podupadły już budynek. Jeździec zbliżył się do niego, ale zastał drzwi zamknięte. Obszedł go dokoła, próbując wszędzie wejścia, ale daremnie.
Zapukał. Nikt do niego nie wyszedł.
— Czyżby tu nikt nie mieszkał? — rzekł do siebie, — do licha! ledwie drzwi nie wywalę, a nikt się nie pokazuje.
Pukanie na nic się nic zdało. W domu panowała cisza.
Jeździec powrócił do kolegów z wiadomością, że budynek musi być niezamieszkały, bo nikt nie otwiera.
— Skoro tak, to trudna rada. Musimy wybić okno i wejść do kaplicy, — rzekł ten, który widział wewnątrz kanclerza.
— Tak trzeba zrobić, konieczność maże grzech, — rzekli dwaj inni.
Pierwszy jeździec, którego koń był przywiązany pod oknem, wskoczył na niego, stanął na siodle i mógł wygodnie wygnieść małe kolorowe szybki.
Gdy to uczynił i brzęk szkła zakłócił ciszę panującą w kaplicy, udało mu się łatwo otworzyć okno, wszedł więc przez nie do wnętrza, w którem panowała głęboka ciemność.
Miał się na baczności. Pamiętał o tem, że w każdej chwili może go ugodzić cios znajdującego się w kaplicy kanclerza.
Przedewszystkiem przystąpił do drzwi i otworzył je.
Jeden z jeźdźców pozostał za drzwiami na warcie, drugi wszedł także do kaplicy, zbliżył się do małego ołtarza umieszczonego w głębi i przy pomocy stali i krzesiwa zapalił świece.
Światło wprawdzie niedosyć jasne, ale dostatecznie oświeciło kaplicę.
— Tutaj być musi, szukajmy go, — rzekł pierwszy jeździec.
Przystąpił on przedewszystkiem do kropielnicy i przeżegnał się. Towarzysz jego poszedł za tym przykładem i dopiero rozpoczęli przygotowania.
Nie była to rzecz trudna, gdyż kaplica była nie wielka i nic w niej nie było, prócz kilku klęczników i ławek.
Ołtarz w głębi nie dochodził do ściany, lecz było poza nim przejście wolne. Jeźdźcy i tam szukali, ale nic znaleźć nie było można.
To było niepojęte.
— Musiałeś przedtem widzieć tylko cień jakiś, — rzekł drugi jeździec do pierwszego, — przecież tu nie ma nikogo oprócz nas.
— Kanclerz tu był! Niech nie będę zbawionym, jeśli tu nie był! — zapewnił pierwszy, dobrze go widziałem i poznałem, bo w kaplicy było widno! A że był tutaj człowiek dowodem jest i to, że przedtem paliły się świece, a gdyśmy przybyli, zagaszono je.
— Tak, masz słuszność, — rzekł drugi, — ale w takim razie jest w tem coś nienaturalnego, bo kanclerza nie ma.
— Czy nie widziałeś kanclerza? — zapytał pierwszy stojącego przed kaplicą kolegi.
— Nie! — odpowiedział zapytany.
— Niech to kto chce rozumie, — mruknął pierwszy, — przecież, do licha, nie mógł się zapaść w ziemię! Przyglądali się wielkim, ciężkim taflom w podłodze, a jeden co chwila wracał za ołtarz, sądząc, że tam jakiś ślad znajdzie.
Kanclerz znikł niepojętym sposobem. Ani za ołtarzem, ani w podłodze nie było śladu otworu lub zasuwanych drzwi.
Świtał już ranek i blady brzask dostawał się do wnętrza przez otwarte drzwi kaplicy.
Nagle zauważył pierwszy jeździec przy kropielnicy mały żelazny pierścień na podłodze.
Pochylił się i spostrzegł, że brzeg tafli w tem miejscu był widoczny, co świadczyło, że musiała być podnoszoną lub też nie dobrze spojoną z innemi.
Zawołał swoich dwóch towarzyszów i pokazał im zdradzieckie miejsce. Następnie ujął pierścień i bez wielkiego trudu podniósł taflę.
Okazał się czworokątny, ciemny otwór dość wielki na pomieszczenie człowieka.
— Tędy zeszedł, — rzekł do kolegów, — tam musi być piwnica lub grobowiec. Dajcie mi świecę, zejdę za nim.
Drugi jeździec przyniósł świecę i podał ją towarzyszowi, który przykląkł i zaświecił do otworu.
— Tam są schody! — rzekł, — tu na górze nie potrzebujemy szukać kanclerza ani czekać na niego. Jest on tam!
Zeszedł.
Dwom jego kolegom zdawało się, jak gdyby światło, które niósł z sobą, nikło nagle albo zagasło i przyszło im na myśl, że musi tam być korytarz podziemny.
Zawołali swego kolegi.
Nie było jednak odpowiedzi.
— Muszę zobaczyć co tam jest, — rzekł drugi jeździec i zeszedł na dół.
Ten także zniknął w ciemności, a w kaplicy robiło się coraz widniej.
Trzeci jeździec stał na górze przy otworze i czekał.
Po niejakim czasie, nie mogąc się doczekać swych towarzyszów, zawołał na nich.
Nie było żadnej odpowiedzi.
Ciekawość skłoniła trzeciego jeźdźca do zejścia również w głąb, aby zobaczyć, co robią dwaj jego koledzy, oraz czy tam nie ma kanclerza.
Wziął on drugą świecę i zeszedł w głąb.
Znalazł się w rodzaju korytarza.
Wołał.
Panowała jednakże cisza.
Gdzie byli dwaj jego towarzysze? Chciał iść dalej, nagle jednak zagasła świeca, którą trzymał w ręku.
W tej chwili na spienionym koniu przybył Żarnecki do kaplicy i spostrzegł przy niej konie trzech jeźdźców z gwardyi królewskiej. Jeźdźcy, których widać nie było, musieli być w kaplicy.
Żarnecki zeskoczył z konia, przywiązał go również i wszedł do kaplicy, w której zwykle paliły się świece, odnawiane po wypaleniu się przez człowieka z sąsiedniej wioski.
Tym razem świec na ołtarzu nie było i jeźdźców także nie było w kaplicy.
Nagle Żarnecki spostrzegł, że znany mu otwór jest otwarty.
Gdzie był kanclerz? Gdzie byli trzej jeźdźcy?
Że jeźdźcy zeszli do otworu, było niewątpliwem. Żarnecki mógł ich teraz uwięzić chwilowo. Domyślił się, że oni wzięli z sobą świece.
Przedewszystkiem trzeba było zyskać na czasie, znaleźć i zabezpieczyć kanclerza.
Żarnecki przystąpił do otworu i słuchał.
W głębi otworu panowała cisza.
Żarnecki przykrył otwór taflą, potem wyszedł z kaplicy i zamknął ją za sobą, a następnie udał się do owego poblizkiego niezamieszkałego budynku.
Oglądał się na wszystkie strony, spodziewając się znaleźć
kanclerza.
Czyżby się ukrył gdzie w głębi starego budynku lub w blizkości?
Niebezpieczeństwo przeminęło, mógł się pokazać, gdyż trzej ścigający go jeźdźcy byli zamknięci, a innych wysłanych w pogoń, jak daleko oko zasięgło widać nie było.
Zbliżywszy się do opuszczonego budynku Żarnecki, zaczął wołać Paca. Nie było jednakże żadnej odpowiedzi.
Wszedł wreszcie do starej, na pół rozwalonej stajni, która znajdowała się na skraju lasu.
— Panie kanclerzu, — zawołał, — możesz wyjść. Nie ma żadnego niebezpieczeństwa!
I teraz nic się nie odezwało.
Było to niepojęte! Gdzież był kanclerz? Nie było wątpliwości, że się tu udał, gdyż Żarnecki wskazał mu to miejsce, jako bezpieczne.
Czyliżby mu się udało jakim sposobem dostać do wnętrza starego budynku?
Żarnecki chciał się o tem upewnić.
Przystąpił do drzwi i kluczem, który miał przy sobie, zaczął je otwierać.
Drzwi rzadko widać były otwierane, bo zamek chodził ciężko, udało mu się jednak po niejakim czasie otworzyć je.
Wszedł do sieni prowadzącej wewnątrz starego budynku. Kurz i pajęczyna pokrywały podłogę, ściany i sufit. Powietrze było duszne i wilgotne.
Potrzeba jednak było dowiedzieć się, gdzie się kanclerz znajdował.
Kanclerz Pac był rzeczywiście w kaplicy, gdzie widział go jeden z jeźdźców i ażeby się ukryć przed nimi, wszedł do podziemia, a taflę, przez którą się wchodziło, starannie zamknął za sobą.
Głęboka nieprzenikniona ciemność otaczała go. Powietrze było tak duszne, że zaledwie mógł oddychać. Groziło mu zaduszeniem. W miejscu tem, do którego nigdy nie dostawało się światło i w którem nie było przewiewu, wytworzyły się gazy grożące życiu każdego przychodnia.
Kanclerz jednak musiał uchodzić przed pogonią, która już dostała się do kaplicy.
Macając szukał drogi w tej grobowo ciemnej przestrzeni. Nagle uczuł, że na dole znajdowały się stare napół spruchniałe trumny.
Podziemie było wielkie. Kanclerz Pac szedł dalej i nie znajdował końca. Wiele trumien różnych stało dokoła.
Pac musiał się spieszyć, żeby nie stracić przytomności. Przypuszczał bowiem, że jest jeszcze jakieś drugie wyjście.
Dostał się wreszcie do jakiegoś wązkiego korytarza, ale już tracił przytomność, nie mógł myśleć i zdecydować się na coś. Przebiegał go dreszcz trwogi i chociaż rękami trzymał się zmurszałych ścian, nie mógł się utrzymać na nogach i upadł, ale upadając wydał głośny krzyk o pomoc, który głucho i strasznie rozległ się w podziemiu.
Leżał na wilgotnej ziemi w korytarzu, nie mając siły zawlec się dalej. Straszna ciemność która go otaczała, powiększała okropność jego położenia. Czuł, że będzie zgubiony, jeżeli pozostanie dłużej w tem zaraźliwem powietrzu, a nie był jeszcze w stanie podnieść i iść dalej. Nie wiedział zresztą, dokądby doszedł, gdyby mógł pójść. Zmysły jego mieszały się.
Instynkt zachowawczy nie zamarł w nim jednak jeszcze i pod jego wpływem wołał o pomoc.
Zdawało się, że był zgubiony. Gdyby nie zdołał wydostać się z tego miejsca, gdyby godzinę jeszcze tu pozostał, musiałby umrzeć. Jadowite gady zaczęły już otaczać go sennemi widziadłami i fantastycznymi obrazami. Owładnęło nim znużenie i wycieńczenie.
Niepodobna mu było wyzwolić się od tych widziadeł.
W tej chwili wydało mu się, że zbliża się do niego jakaś istota. Jakiego rodzaju ta istota być mogła, nie był w stanie rozpoznać z powodu panującej dokoła ciemności. Nie miał także dość siły, aby czuć wyraźniej przestrach, zawołać, lub też podnieść się.
Czuł tylko, że go dotykała jakaś ręka ludzka i że ręka ta przesunąwszy się po jego ciele, dotknęła jego ręki.
— Chodź! wTstań! — mówił do niego głos jakiś, — ja cię wyprowadzę! Tutaj przecież nie można zostać!
— Kto jesteś? — zapytał Pac, blizki utraty zmysłów.
W ciemności nic widzieć nie było można.
— Wstań! Nie mógłbym cię wynieść, — mówił głos.
Dwie ręce pomagały kanclerzowi podnieść się.
Pac jednak zbyt był słaby, aby się na coś zdecydować.
Usłyszał znowu głos, który mu mówił do ucha:
— Umrzesz jeśli nie pójdziesz! Wstań!
Instynkt zachowawczy obudził resztę jego sił.
Podniósł się.
Czuł, że mu pomagają dwie ręce, że ktoś ciągnie go za sobą.
Kto to był? Z wielkim trudem Pac opierał się senności. Otaczały go ciągle widziadła, świecące się postacie, koła ogniste, ciągle brała go chęć położyć się i wypocząć.
Ale ręka ciągnęła go dalej korytarzem, potem po schodach.
Następnie zdawało mu się, że widzi światło dzienne... czuł, że jest ocalony... chwiejąc się szedł po schodach... nie mógł wiedzieć gdzie się znajduje... utracił zmysły i padł z głuchym krzykiem.
Otaczało go jednak czyste powietrze, wydostał się z podziemia, do którego tymczasem weszli trzej jeźdźcy jeden po drugim, ze światłami, które zaraz po zejściu na dół gasły.
Głęboka ciemność otaczała ich.
Ponieważ schodzili pojedynczo, żaden nic nie wiedział o innych.
Jeździec, który zeszedł ostatni, wołał poprzednich, ale daremnie czekał odpowiedzi.
Dwaj pierwsi odurzeni miazmatami padli na ziemię, w dwóch różnych miejscach grobowca.
Trzeci czuł także, że się z nim coś dzieje, że go przebiegają dreszcze, nie mógł jednak zdać sobie sprawy co to było. Nie mógł oddychać, coś go dusiło, przytłaczało mu pierś.
Wkrótce usłyszał szmer na górze.
Było to zamknięcie otworu.
Żołnierz jednak nie był już w stanie zrozumieć tego niebezpieczeństwa, które jemu i towarzyszom jego groziło. Czuł tylko rodzaj zdziwienia, że swych kolegów nie widzi i nie słyszy i instynktownie wołał ich.
Wołanie jego rozlegało się bez echa. Słychać było od czasu do czasu rodzaj westchnienia czy jęku, ale milkło to prędko.
Ostatni jeździec zebrał wszystkie swe siły. Postanowił wyjść z podziemia i szczęśliwym przypadkiem znalazł drogę do schodów.
Poszedł na schody, całem wysileniem odwalił taflę zasłaniającą otwór i ostatkiem sił wszedł do kaplicy.
Tutaj wycieńczony i blady jak trup padł na podłogę.
Czystsze powietrze kaplicy zaczęło go ożywiać powoli i wreszcie obudził się z omdlenia. Jak długo leżał nie mógł sobie wytłómaczyć. W pierwszej chwili zgoła nie wiedział co zaszło. Powoli wrócił do przytomności i podniósł się.
Obejrzał się. Był sam w zamkniętej kaplicy. Nie wiedział co się stało z jego towarzyszami, nie miał jeszcze ani czasu ani chęci szukać ich.
Obejrzawszy się niespokojnie i niecierpliwie, ujrzał otwarte okno.
Zdecydował się szybko. Trzeba było opuścić kaplicę, sprowadzić pomoc, przetrząść całe podziemie i kaplicę, gdyż to co zaszło było zupełnie niepojętem.
Wdrapał się na okno i wyszedł.
Na dworze ściemniało się.
Trzy konie przywiązane stały jeszcze w tem samem miejscu.
Nie tracąc ani chwili czasu jeździec dosiadł swojego konia i galopem puścił się do Warszawy, aby donieść o tym niemiłym wypadku i sprowadzić pomoc.
Noc jednak zapadła i gdy jeździec ujechał kawałek drogi, uczuł się tak zmęczonym, że nie mógł utrzymać się na koniu.
Chęć przespania się choć przez godzinę przemogła wszelkie skrupuły.
Przywiązał konia do drzewa, położył się na trawie i zasnął.
Dwaj inni jeźdźcy nie zdołali wydobyć się z podziemia.
Ponieważ schodzili pojedynczo, nie znaleźli się z sobą, nie znaleźli ani kanclerza, ani wyjścia z podziemia.
Podziemie było obszerne, pełne starych trumien i kończyło się korytarzem prowadzącym do opuszczonego budynku.
Do tego korytarza dwaj jeźdźcy nie dostali się, tylko błądzili po podziemiu, potykając się tu i owdzie o trumny.
Przerażenie przyśpieszało jeszcze wpływ zepsutego powietrza.
Pierwszy padł ten, który zszedł pierwszy na dół. Nie wydał on najmniejszego krzyku, tylko usiłował odetchnąć i zaczołgać się dalej, ale wkrótce kurczowe jego ruchy zaczęły słabnąć i w końcu zupełnie ustały.
Następnie zachwiał się tracąc przytomność drugi. Zachwiał się on z jękiem. Chciał się podnieść, ale wkrótce stracił wolę i siłę i wpadł w stan odurzenia, w którym zdawało mu się, że tańczą koło niego powykrzywiane postacie.
Fantazya obumierającego wskrzeszała kościotrupy spoczywające w napół spruchniałych i rozpadających się trumnach.
Gdy Jan Sobieski na czele swych dzielnych wojsk zwyciężył Turków, na Ukrainie kasztelan krakowski również dokazał wiele na czele szczupłego wojska.
Pozyskał on kozaków i z ich pomocą pokonał Wołoszę, której hospodar Dukas został wzięty do niewoli, a na jego miejsce osadzony napowrót Stefan Petryszenko, który od lat 10 przebywał w Polsce. Potocki otrzymał laskę hetmana polnego, wakującą wskutek śmierci Sieniawskiego, który podczas wojny umarł na zaraźliwą chorobę.
Tymczasem Wenecya przystąpiła do przymierza cesarza z królem polskim przeciwko Turkom.
Gdy w Rzymie i Wiedniu zauważono, że Sobieski zrażony gorzkiemi doświadczeniami ostygł trochę, wysłany został do niego ojciec Vota, człowiek rozumny i wykształcony, z którym obcowanie przyjemnem było dla króla, biegłego w łacinie i ceniącego nauki klasyczne. Przybywał on z Moskwy, gdzie nadaremnie proponował carom Janowi i Piotrowi unię z Kościołem. W Polsce zadaniem jego właściwem było utrzymanie króla w przymierzu.
Hetman wielki koronny Jabłonowski został w tym czasie na Bukowinie otoczony przez 140,000 Tatarów i Turków, z pośród których z trudem się wydobył dzięki zręczności generała Kątskiego. Wycinali oni w lasach ścieżki i tamtędy, osłonięci przed morderczym ogniem armat nieprzyjacielskich, wycofali się bez straty.
Król zaczął owego czasu budować swój dotychczas istniejący pałac w Willanowie pod Warszawą. Pracowali nad nim po większej części jeńcy tureccy, których wielu do dóbr swoich odesłał.
Po tej krótkiej wzmiance dziejowej powróćmy do owego dnia, w którym Żarnecki ukazał się w wieży u Paca i przyrzekł mu wolność.
Król nad wieczorem przechadzał się zamyślony po swym gabinecie.
Nie wiedział on jeszcze, co zrobić z kanclerzem, któremu wielkorotnie została udowodnioną zdrada, i namyślał się właśnie, czy ma go oddać pod sąd na najbliższej kadencyi.
W tem otworzyły się drzwi.
Wychowski, powiernik króla, wszedł do gabinetu.
Sobieski obejrzał się.
— Cóż mi masz donieść, kapitanie? — zapytał.
— Przychodzę z zapytaniem, najjaśniejszy panie, — odrzekł Wychowaski, — przed chwilą przejeżdżałem koło figury stojącej tu w murze...
— Wiem, — przerwał król, — i cóż?
— W niszy zobaczyłem skurczonego czerwonego Sarafana.
— Tego biedaka? Krwawi mi się serce na myśl o tym nieszczęśliwym, — rzekł król, — przyprowadź go do mnie, kapitanie. Pragnąłbym go zatrzymać i jeśli się uda wyleczyć.
— Spróbuję, najjaśniejszy panie. Jest on teraz bardzo lękliwy i podejrzliwy. Ucieka od ludzi i najbardziej lubi samotność.
— Nie chcę, żeby się błąkał bez celu i dachu, kapitanie. Niech zostanie tu w zamku. Staraj się sprowadzić go tutaj. Nie powinien być opuszczonym i nieszczęśliwym!
Wychowski ukłonił się i wyszedł z gabinetu.
Ściemniało się już, gdy wychodził z zamku i udawał się do figury.
W niszy mieszczącej figurę siedział skurczony czerwony Sarafan, rozmawiając z sobą półgłosem i śmiejąc się.
Nareszcie zmęczenie owładnęło nim i zasnął.
W tej chwili dał się słyszeć brzęk pałasza.
Wychowski przystąpił eto niszy i ujrzał w ciemności czerwonego Sarafana, którego odgłos jego kroków obudził i który nań patrzył szeroko rozwartemi oczyma.
— Sarafanie, — rzekł kapitan, — czego tu siedzisz?
— Cicho kapitanie! Pst! Chodź tutaj i ukryj się! — odpowiedział z cicha czerwony Sarafan, — Tatarzy nadchodzą! Hi, hi, hi!... Jeśli nas znajdą to nas powieszą na pierwszem drzewie!
— Czy nie wiesz, gdzie jesteś, Sarafanie? — zapytał Wychowski.
— Schowałem się! Nie pokazuj się, kapitanie. Tatarzy blizko!
— Nie obawiaj się, Sarafanie! Nie przyjdą oni aż tutaj, — rzekł Wychowski, trafiając w myśl obłąkanego, — król jest tutaj.
— Król i jego wojsko?
— Chodź ze mną! Król chce cię widzieć!
Sarafan roześmiał się.
— Król jest dobry, — szepnął, — gdy król przyjdzie ze swojem wojskiem to niczego bać się nie trzeba! Ale Tatarzy nie robią ceremonii. Dawniej było inaczej. Puszczali mnie.
— Król ich pobił i rozpędził!
— Czy tak? — zawołał czerwony Sarafan, podskakując z zadowoleniem, — hej! ha! to dobre! Król ich pobił! Król ich rozpędził!
Czerwony Sarafan zaczął biegać śmiejąc się.
— Chodź ze mną, Sarafanie, zaprowadzę cię do króla.
— Więc nie będzie szedł tędy?
— Nie, musimy pójść do niego.
Czerwony Sarafan zdawał się tego nie rozumieć. Stał i patrzył lękliwie i z bojaźnią na kapitana Wychowskiego.
— Jeżeli pobił Tatarów, — rzekł, — to będzie tędy przechodził.
— Już przeszedł, gdy ty spałeś!
— Czy tak? Nie słyszałem go!
— A więc chodź ze mną.
Nie podobało się to jakoś czerwonemu Sarafanowi, a Wychowski nie chciał użyć siły.
Nagle przyszedł mu na myśl podstęp.
— Musimy się usunąć dalej, Sarafanie, — rzekł, — nie możesz tu zostać. Mógłby nadejść jaki zapóźniony oddział Tatarów.
Sarafan pochylił się i oglądał na wszystkie strony.
— Tak myślisz, kapitanie? — zapytał, — a wojewodzina jest z nimi?
— Wojewodzina już nie żyje, Sarafanie!
— Nie żyje?... Ha! ha! ha!... nie żyje! nie żyje! — powtórzył Sarafan kilkakrotnie.
— Chodź ze mną! Musimy iść, bo Tatarzy nadejść mogą!
Teraz dopiero czerwony Sarafan zaczął się zgadzać.
— Tędy iść musimy, tędy — wskazywał drogę kapitan.
— A gdzież król z wojskiem, kapitanie?
— Chodź, idziemy do niego.
Po długiej certacyi czerwony Sarafan wreszcie poszedł za kapitanem, ale po drodze Wychowski miał z nim niemało kłopotu, nim wreszcie przyprowadził go do zamku.
Król tymczasem kazał podać światło i usiadłszy za stołem, zaczął rozmyślać i rozpatrywać się w wielkiej mapie.
Nagle w przedpokoju dał się słyszeć stłumiony hałas i bieganina, poczem wkrótce otworzyły się drzwi i wszedł adjutant mocno wzburzony.
— Co się stało? — zapytał Sobieski, któremu zaraz przyszło na myśl, że czerwonemu Sarafanowi mogło się stać jakieś nieszczęście? — czy kapitan Wychowski nie powrócił.
— Nie, najjaśniejszy panie. Mam nieprzyjemną wiadomość zakomunikować waszej królewskiej mości, — rzekł adjutant.
— Czy stało się jakie nieszczęście? — zapytał król.
— Sądzę, że tak nazwać trzeba. Kanclerz Pac uciekł przed chwilą, najjaśniejszy panie.
— Jakto... uciekł?... z wieży?...
— Nie można dotąd pojąć, jak się to stało, najjaśniejszy panie. Kanclerz musiał mieć pomocników.
— Ma jeszcze przyjaciół, którzy nie chcą dopuścić procesu o zdradę, — rzekł król z gniewem, — zarządzić pogoń natychmiast! Musi być pociągniętym do odpowiedzialności. Taka jest moja wola!
Król wydał rozkaz przywołania oficera dowodzącego wartą.
Adjutant wyszedł i wkrótce wrócił z bladym i pomięszanym oficerem.
— Stało się coś niepojętego, — rzekł król surowo, — nie spodziewam się, żebyś pan należał do pomocników kanclerza.
Oficer opowiedział co zaszło.
— Kto strzelał? — zapytał Sobieski.
— Pan Żarnecki, najjaśniejszy panie.
— Jak śmiał strzelać w zamku?
— Coś mu się pokazało w ciemności, najjaśniejszy panie.
— Odkądżeto pan Żarnecki jest tak lękliwy? Odkądżeto żołnierze schodzą z warty na głos wystrzału? — mówił Sobieski żywo, — wszystko to wygląda na zmowę. Nie rozumiem przytem i tak, jakim sposobem więzień wyszedł, jeżeli był zamknięty?
— To jeszcze nie wyjaśnione, najjaśniejszy panie. Zdaje się, że tu zaszło jakieś zaniedbanie.
— Nie jest to przypadek, młody oficerze, jest w tem wyraźny związek, wyraźny zamiar. Gdzie pan Żarnecki!
— Oddalił się, najjaśniejszy panie.
— I sądzisz pan, że to był przypadek? Chcę, żeby wszystko zaraz zostało zarządzone dla schwytania zbiega! — rzekł król, — gdzie jest komendant zamku.
— Organizuje pogoń, najjaśniejszy panie.
Król skinął. Młody oficer wyszedł.
W chwili, gdy wychodził, ukazał się Wychowski z czerwonym Sarafanem, którego nareszcie sprowadził. I teraz jeszcze niełatwo go było nakłonić, żeby szedł dalej, gdyż nie okazywał żadnej chęci wejść do zamkniętych części zamku.
Sarafan wyglądał jeszcze okropniej niż zwykle. Rude jego włosy były w nieładzie. Twarz zapadła miała pergaminową cerę. Oczy biegały niespokojnie, dziko, świadcząc o obłąkaniu umysłu, którego były odbiciem Ubranie czerwone zabrudzone i podarte, stanowiło rażący kontrast z wspaniałemi, tkanemi złotemi trzewikami.
Kapitan z trudem nakłonił go, żeby wszedł do gabinetu. O poprzedniej zmianie odzieży Sarafan ani chciał słuchać.
Król usłyszawszy kapitana rozmawiającego z Sarafanem, otworzył
sam drzwi gabinetu.
— Jesteś tu biedny Sefanie, — rzekł.
I ujrzawszy podartą jego odzież, spojrzał z wyrzutem na Wychowskiego.
— Niepodobna go było namówić do zmienienia odzieży, najjaśniejszy panie, — rzekł Wychowski, — jest nadzwyczaj lękliwy i obawiam się o niego!
— Sefanie, czy poznajesz mnie? — zapytał Sobieski.
Czerwony Sarafan roześmiał się idyotycznie i stał pomięszany jak dziecko.
— Zbliż się, Sefanie, — mówił król, chcę z tobą pomówić.
Wychowski nakłonił Sarafana do wejścia i wszedł za nim.
— Musisz się przebrać, Sefanie, — rzekł król do Sarafana, w którego umyśle rozjaśniło się widać chwilowo, gdyż ukląkł, — zatrzymam cię tu w zamku! Wstań! — dodał Sobieski, podając rękę nieszczęśliwemu synowi ukaranej zbrodniarki, — czy mnie rozumiesz?
Sarafan skinął głową.
— Nie chcę, żebyś dłużej żył bez dachu i w nędzy, — mówił król dalej, — musisz się przebrać i zostać tutaj! Spodziewam się, że wyzdrowiejesz i zaczniesz prowadzić regularne życie! Będę się opiekował tobą.
Czerwony Sarafan roześmiał się.
— Odpowiedz mi, czy mnie rozumiesz? — zapytał król, — czy wiesz kto mówi z tobą?
— Wiem, — odpowiedział Sarafan.
— Ja chcę twojego dobra! Nie chcę, żebyś błąkał się dłużej. Byłbym niewdzięcznym, gdybym się nie opiekował tobą za to, żeś mi niegdyś życie ocalił! Chcesz tu pozostać?
Czerwony Sarafan obejrzał się na wszystkie strony.
— O! chcę! — odpowiedział.
— Kapitan Wychowski, którego także znasz, da ci inną odzież, w którą się musisz ubrać. Nie chcę, żebyś nosił to ubranie! Będziesz żył porządnie, będziesz miał obsługę i staniesz się innym człowiekiem, wiem o tem! Kapitan przeznaczy ci pokój i jednego z moich służących i będzie czuwał nad tem, żebyś miał czego zażądasz!
— Dostanę służącego? — uśmiechnął się Sarafan, — zostanę tutaj!
— Słyszałeś, kapitanie, — rzekł król do Wychowskiego, — oddaję Sefana pod twoją opiekę.
— Spełnię rozkazy waszej królewskiej mości!
— Idź z kapitanem, Sefanie, — zakończył król, — sam się przekonam, czy moją wolę spełniono.
Czerwony Sarafan zdawał się poddawać wszystkiemu i wyszedł za Wychowskim.
— Biedna, nieszczęśliwa istoto, — rzekł król, patrząc za nim, — urodziłeś się dla nieszczęść! Ale przyjdą teraz dla ciebie lepsze czasy!
Żarnecki wszedłszy do starego opuszczonego domu, obszedł wszystkie jego pokoje, w których jeszcze stało dawne umeblowanie, pokryte kurzem i pajęczyną.
Nigdzie nie było śladu człowieka.
— Panie kanclerzu! — zawołał, — czy tu jesteś?
Nie było odpowiedzi.
Żarnecki poszedł dalej szukając, ale daremnie. Kanclerza nigdzie nie było.
Było to niepojętem. Gdzież się mógł podzieć? Nie można było wątpić, że udał się w tę stronę. Czyżby był gdzie jeszcze ukryty?
Żarnecki wyszedł z pokoju, zeszedł tylnemi schodami na dół i wszedł do ciemnego sklepionego korytarza.
I tutaj wołał kanclerza po nazwisku.
Panowała jednak grobowa cisza.
Żarnecki poszedł dalej.
Nagle ujrzał przed sobą w blizkości półotwartych drzwi leżącego człowieka.
Żarnecki cofnął się.
Przed nim leżał w korytarzu kanclerz.
— Na wszystkich świętych, to on! — zawołał Żarnecki, — panie kanclerzu, czy żyjesz jeszcze?
Przystąpił do leżącego.
Pac nie poruszał się. Leżał jak martwy.
Skąd on się tu wizął? Czyżby już umarł?
— Wygląda jak umarły, — mówił do siebie Żarnecki, bądź co bądź jednak znalazłem go! Panie kanclerzu! — zawołał, przyjdź do siebie! Tu jesteś bezpiecznym! Tutaj mogę cię ukryć!... Nie porusza się... a jednak nie zdaje się umarłym!
Żarnecki wybiegł, przyniósł ze studni świeżej wody i skropił nią skroń i wargi kanclerza.
Zdawało się to skutecznem, gdyż wkrótce Pac otworzył oczy. Ujął za naczynie, napił się świeżej wody i podniósł się.
— Woda mi dobrze zrobiła, panie Żarnecki, — rzekł słabym głosem, — zdaje mi się, jakbym wstał z martwych!
— Teraz słysząc twój głos, panie kanclerzu, odzyskałem nadzieję! Jakżeś się tutaj dostał? — pytał Żarnecki.
Pac jeszcze raz napił się wody. Dokuczało mu pragnienie.
— Było to okropne, — rzekł, widocznie odzyskując siły, — pytasz mnie skąd się tu wziąłem, panie Żarnecki... ja sam tego nie wiem! Zdawało mi się, że jakiś człowiek wyprowadził mnie z podziemia, ale to widocznie śniło mi się tak tylko.
— A zatem zeszedłeś do podziemia?
— Ażeby się ukryć i ocalić! Uciekłem do kaplicy i zbadałem ją dobrze. Tam znalazłem otwór prowadzący do podziemia. Pogoń już przybyła do kaplicy, byli to trzej jeźdźcy z gwardyi królewskiej. Jeden z nich widział mnie przez okno.
— Więc zamknąłeś drzwi?
— Chcieli wejść przez okno. Musiałem uciekać i dla tego zeszedłem do podziemia.
— A jeźdźcy? Gdzież się podzieli? Widziałem tylko ich konie, panie kanclerzu.
— Słuchajże dalej! Ścigających mnie jeźdźców ne widziałem więcej. Dostałem się do podziemia i starałem się ukryć. Straszne to, panie Żarnecki, powiadam straszne! — rzekł Pac wzdrygnąwszy się, — znalazłem się wpośród trumien i wpadłem w stan, którego opisać niepodobna! Czułem, że zmysły moje słabną, członki ciążeją. Mimo to szedłem dalej. Zdawało mi się, żem słyszał jakieś głosy w oddaleniu. Wszedłem w korytarz...
— Tak jest, panie kanclerzu! Budynek ten jest przejściem podziemnem połączony z kaplicą!
— Drżącemi rękami macałem ściany, chcąc iść dalej, — mówił Pac, — widziałem przed sobą koła ogniste i jakby rzeki roztopionego złota...
— Najświętsza Panno!... w podziemiu i korytarzu musi być zabójcze powietrze i mogło cię, panie kanclerzu o śmierć przyprawić.
— Chwiejąc się szedłem dalej. Miałem jeszcze tyle siły, żem zawołał o pomoc. Następnie padłem i we śnie czy w odurzeniu wydało mi się, że słyszę głos ludzki...
— Ja tam nie byłem, panie kanclerzu! Szukałem cię w tym budynku i znalazłem nareszcie w korytarzu!
— Jeżeli tak, to nie pojmuję co się ze mną stało, — mówił Pac dalej, — snem to być nie mogło. Jakiś człowiek wyprowadził mnie tutaj, ale tu straciłem przytomność, a raczej nie odzyskałem jej jeszcze.
— Któż jednak mógł cię ocalić i wyprowadzić, panie kanclerzu, kiedy tu nie ma nikogo, — zarzucił Żarnecki.
— Tego nie wiem. Pamiętam tylko, że jakaś ręka mnie ujęła.
— To niepojęte!
— Byłbym bez ratunku zgubiony gdyby nie ta ręka!
— Wyjdźmy przedewszystkiem z tego korytarza, panie kanclerzu, — rzekł Żarnecki, — tu jest pokój z łóżkami, na którem będziesz mógł wypocząć i przyjść do siebie.
Pac wstał, lecz był jeszcze tak słaby, że drżał cały.
Żarnecki otworzył poblizkie drzwi, prowadzące do dość ciemnego pokoju o jednem oknie okrytem kurzem. Po obu stronach tego pokoju stały łóżka, a na środku stół i kilka krzeseł.
Kanclerz zawlókł się do tego pokoju i położył na łóżku. Żarnecki otworzył okno dla odświeżenia powietrza.
— Ukryję cię tu, panie kanclerzu, — rzekł, — i postaram się, żeby cię nikt nie znalazł. Przedewszystkiem musisz wypocząć, a ja tymczasem zobaczę, gdzie się podzieli trzej jeźdźcy, których konie widziałem przed kaplicą. Muszą być gdzieś niedaleko.
— Może także zeszli do podziemia, szukając mnie, — odrzekł Żarnecki, — jeżeli tak, to zginęli niezawodnie.
— I o tem chcę się przekonać.
— Jakto?... więc chciałbyś?..
— Zejść także do podziemia, panie kanclerzu!
— Nie czyń tego, bo zginiesz!
— Wiem o niebezpieczeństwie, będę więc ostrożnym, — odparł Żarnecki, — w każdym razie muszę się dowiedzieć, gdzie są ci jeźdźcy.
— Nie opuszczaj mnie jeszcze! Jestem w niebezpieczeństwie, — mówił Pac, — zostań tutaj!
Żarnecki został.
Raz jeszcze napiwszy się wody kanclerz padł na poduszki i zdawał się zasypiać.
Żarnecki pozostawił okno otwarte.
Powoli ściemniło się zupełnie.
W jednym z pokoików opuszczonego domu, Żarnecki dostrzegł małą oszkloną latarkę, w której był jeszcze kawałek świecy.
Wziął tę latarkę, zapalił świecę i chciał zejść do podziemia. Przedtem jednak postanowił z pobliskiej wioski przynieść coś do zjedzenia dla siebie i dla kanclerza, który bardzo potrzebował posiłku.
Udał się zatem spiesznie na wieś po chleb, mięso, ser i co znaleźć było można. Wieśniacy chcieli mu to zanieść, ale Żarnecki nie pozwolił na to, wziął sam co mu było potrzeba i powrócił do opuszczonego domu.
Poszedł umyślnie drogą prowadzącą koło kaplicy, aby zobaczyć, czy tam są jeszcze trzy konie żołnierzy, gdyż swojego konia zaprowadził już przedtem do opuszczonego domu.
Zauważył, że były tylko dwa konie, jednego brakło. Żołnierzy widać, ani słychać nie było.
Powróciwszy do opuszczonego domu i nie znalazłszy tam także śladu bytności niczyjej, Żarnecki zaniósł żywność do jednego pokoju, i powrócił do pokoju, w którym spał Pac, po latarkę.
Przedewszystkiem postanowił zobaczyć, czy żołnierze nie powrócili tymczasem do kaplicy.
Z latarką w ręku wyszedł do starostwa i udał się do kaplicy.
Jeźdźców w niej nie było.
Kanclerz zatem musiał mieć słuszność, że znajdowali się w podziemiu.
Podniósł taflę, zaświecił i zaczął wołać.
Nie było odpowiedzi.
Zeszedł ostrożnie na dół.
Na dole uczuł tak niezdrowe powietrze, że dopiero teraz zrozumiał słowa kanclerza. Nikt w tem powietrzu nie mógł żyć długo.
Przy blasku latarni mógł dość dokładnie widzieć miejscowość.
Uszedłszy kilka kroków, dostał się do wielkiego, ale niskiego podziemia, zapełnionego trumnami. Stare trumny oparły się czasowi i trwały prawie nienaruszone, nowsze porozpadały się, i widać z nich było przegniłe części odzieży i szkieletów.
Było to straszne miejsce. Widok, jaki Żarnecki miał przed sobą, tłómaczył mu, dlaczego powietrze było tak zepsute.
Dreszcz przebiegał po jego ciele. Szedł jednak dalej i wołał.
Nie było odpowiedzi.
Nagle ujrzał przed sobą na ziemi człowieka.
Żarnecki pochylił się i oświetlił twarz obumarłego.
Był to jeden z jeźdźców.
Żarnecki zawołał na niego i wstrząsnął nim.
Daremnie! Żołnierz już nieżył. Wyziewy powietrza zadusiły go.
I Żarnecki czuł, że nie mógłby zostać tu dłużej, bo także doznawał zawrotu. Siłą woli jednakże trzymał się na nogach.
Jednego jeźdźca znalazł. Leżał on martwy u jego stóp. Przypłacił życie wejście do podziemia. Zgaszona świeca z ołtarza leżała jeszcze przy nim.
Żarnecki poszedł dalej. W niejakiej odległości spostrzegł drugie martwe ciało.
Był to drugi żołnierz! I ten nie dawał znaku życia.
Żarnecki musiał się śpieszyć, aby nie uledz losowi jeźdźców, bo już trudno mu było oddychać. Trzeciego jeźdźca nie znalazł.
Przy pomocy latarni z łatwością wrócił do wejścia.
Dostawszy się napowrót do kaplicy, podziękował Bogu i szybko zamknął otwór.
Wszystko tańczyło koło niego, musiał wypocząć kilka chwil.
Następnie wyszedł z kaplicy, zamknął drzwi i odetchnął świeżem powietrzem nocnem, co mu wróciło zupełną przytomność.
Powrócił do opuszczonego domu i postanowił czuwać nad kanclerzem przez tę noc, a nazajutrz wyprawić go dalej, gdyż dłużej zostać tu nie mógł, ponieważ pogoń mogła nadejść zaraz nazajutrz.
Zamknął drzwi za sobą i udał się do pokoju, w którym Pac się znajdował.
Zastał kanclerza śpiącego głęboko.
Przystąpił pocichu do okna i zamknął je. Zgasił światło, unikając wszelkiej zdradzieckiej poznaki i usiadł na innem łóżku w tym samym pokoju.
Zamierzał czuwać. Słuchał. Cisza panowała dokoła.
Ciemność i spokój wywierały swój wpływ na Żarneckiego. Przez jakiś czas jeszcze opierał się pokusie zamknięcia oczu, powoli jednak wola jego osłabła i wpadł w stan szczególnego odurzenia. Nie wiedział co się z nim dzieje.
Członki jego ociężały i zdawało mu się, że jakiś ciężar go przytłacza, że oddycha powietrzem, które powoli pozbawiało go zmysłów.
Co to było? co się z nim działo?
Nie miał dość przytomności, ażeby sobie zdać z tego sprawę. Znużenie owładnęło nim szybko. Nie mógł się oprzeć pociągowi do snu.
Upadł na posłanie i doznał uczucia rozkoszy, któremu poddał się chętnie.
Zapomniał o wszystkiem, co działo się koło niego i co sobie postanowił. Usnął i oddychał dusznem powietrzem, przepełnionem wyziewami, które z podziemnego korytarza dostawało się do pokoju.
Upłynęła może godzina, gdy dał się słyszeć jakiś szmer, tak słaby, że tylko wśród ciszy nocnej mógł być słyszanym.
Ale Żarnecki, ani kanclerz nie słyszeli go.
Wkrótce potem powoli i pocichu otworzyły się drzwi.
W pokoju było tak ciemno że, nie można było widzieć, kto wszedł.
Wchodzący szedł powoli. Potrącił nogą o latarkę, postawioną na podłodze przez Żarneckiego, i zbliżał się do łóżka, na którem spał kanclerz.
— Wstań! — mówił, — wstań! Tutaj pozostać nie możesz! Był to ten sam głos, który kanclerz słyszał na dole w grobowcu, teraz jednakże zdawał się go nie słyszeć.
— Na wszystkich świętych, obudź się! — brzmiał głos, — tutaj byłbyś zgubiony!
Ale Pac nie poruszał się.
Postać zbliżyła się o drugiego łóżka.
— Obudź się! — rzekła, — wstań!
Żarnecki przewrócił się odurzony.
Kto go wołał? Kto mówił do niego?
Słyszał głos wyraźnie, ale nie miał jeszcze tyle siły, żeby się podnieść.
Raz jeszcze odezwał się głos przestrogi.
Czyżby Żarneckiego i kanclerza nie można się już było dobudzić? Czyżby postać przyszła zapóźno?
Za chwilę miało się to rozstrzygnąć.
Gdy żołnierz śpieszący z doniesieniem do Warszawy obudził się, stał koło niego inny jeździec, który nań wołał.
Słońce już było wysoko na niebie.
— Leżysz tu i śpisz? — mówił jeździec, — ścigamy kanclerza Paca.
— I my także ścigaliśmy, — odpowiedział pierwszy, zrywając się, — ale muszę teraz pędzić do Warszawy, do komendanta zamku, bo mam mu złożyć ważne doniesienia.
Tu opowiedział swemu koledze to, co zaszło.
— A gdzież dwaj inni, którzy z tobą byli? — zapytał nowoprzybyły.
— Albo są jeszcze w podziemiu, albo wydobyli się tymczasem, — odpowiedział żołnierz dosiadając konia.
— Komendanta nie zastaniesz w Warszawie, jest on w drodze z silniejszym oddziałem, który poszukuje kanclerza.
— Hm! gdzież go zatem znajdę?
Musisz pojechać ze mną, złączysz się z nami i będziemy szukali po wioskach.
Kanclerz jest w podziemu, albo w opuszczonym budynku, — utrzymywał żołnierz, — trzeba spiesznie dać znać komendantowi zamku, żeby wiedział co zaszło. Najlepiej będzie zaraz otoczyć kaplicę i dom opuszczony, a potem wszystko przetrząść dokładnie. My dwaj tego nie dokażemy. Trzeba sprowadzić komendanta zamku z większym oddziałem.
— A więc jedźmy!
Dwaj żołnierze gwardyi królewskiej puścili się w stronę, w której spodziewali się spotkać komendanta, który sam puścił się w drogę, ażeby tylko schwytać zbiega.
Jechali kilka godzin i przybyli do miejsca, w którem spodziewali się zastać komendanta, dowiedzieli się jednak, że już ze swym oddziałem wyruszył dalej.
Wtedy dopiero jeździec, który był w kaplicy i w opuszczonym domu, zdecydował się nie szukać dłużej, lecz bezzwłocznie pojechać do Warszawy i tam bez dalszej straty czasu złożyć raport o tem, co zaszło.
Towarzysz jego udał się za komendantem, gdyż należał o jego oddziałują on puścił się do Warszawy i późnym wieczorem na spienionym koniu przybył do bramy miasta.
Zmęczone drogą zwierze omal nie padało, ale jeździec spiął je ostrogami i zmusił do zebrania reszty sił.
Nareszcie przybył do zamku.
Zeskoczył z konia i udał się natychmiast do oficera służbowego.
Ten zaprowadził go do kapitana Wychowskiego, ponieważ sprawa była ważna.
Wychowski znajdował się właśnie u króla, upłynęło zatem znów pół godziny i noc już zapadała, gdy żołnierz zdołał nareszcie złożyć swój raport.
W zamku zaszedł właśnie wypadek, że pomimo wszelkich czujności, czerwony Sarafan oddalił się i nikt nie wiedział, gdzie się podział. Król był o niego niespokojny i miał z Wychowskim rozmowę w tym przedmiocie. Pomimo wszelkich starań, czerwonego Sarafana znaleźć nie było można. Znikł bez śladu i Wychowski przekonywał króla, że niepodobna przywykłego do wolności, niespokojnego chłopca stale zatrzymać.
Gdy Wychowski wyszedł do przedpokoju, oficer służbowy oznajmił mu, że właśnie przybył jeździec ze szczególnie ważnem doniesieniem.
— Chodź i mów, — rzekł kapitan do żołnierza.
— Ścigaliśmy kanclerza, i o kilka mil stąd znaleźliśmy go w jakiejś kaplicy, panie kapitanie, — odpowiedział żołnierz.
— Dlaczegożeście go nie wzięli i nie sprowadzili?
— Nie można było panie kapitanie. Kanclerz był w kaplicy, widzieliśmy go przez okno, ale gdyśmy tam weszli, już go niebyło.
— Cóż to jest za kaplica?
Żołnierz opowiedział.
— W bliskości opuszczonego domu, rzekł Wychowski, — dobrze, cóż się stało dalej. Uciekł wam! Nie byliście dosyć uważni.
— Nie uciekł, panie kapitanie! — mówił dalej żołnierz, — ale pod kaplicą jest podziemie, i tam się spuścił.
— I wyście na to pozwolili?
— Spuściliśmy się także. Ale to miejsce niebezpieczne, panie kapitanie, niełatwo stamtąd wyjść żywcem.
— I kanclerz jest w tem podziemiu?
— Tak, panie kapitanie, tam się spuścił.
— Czyście obsadzili tę kaplicę.
— Spuściliśmy się do podziemia wszyscy trzej po kolei, — mówił żołnierz dalej, — wołałem na moich kolegów, ale to straszne miejsce. Świece tam gasną, człowiek głowę traci, trumny dokoła...
— Cóż to? stchórzyliście? — rzekł Wychowski surowo.
— Nie stchórzyłem, panie kapitanie, ale tam było ciemno, jak w grobie, i gdym uczuł, że tracę przytomność, wróciłem szybko, ostatkiem sił.
Tu żołnierz opowiedział wszystko, co dalej zaszło.
— I myślisz, że kanclerz jest jeszcze w podziemiu?
— Kanclerz i dwaj moi koledzy, panie kapitanie.
— Nikt ci nie odpowiadał?
— Nikt, panie kapitanie, cisza grobowa była! Na moje zbawienie, oni tam wszyscy poginęli!
— Jakto?... więc sądzisz, że nie żyją?... I kanclerz?...
— Nie wiem z pewnością, panie kapitanie, ale tak mi się zdaje, gdyż i ja byłbym zginął, gdybym jeszcze kwadrans musiał przepędzić w tem podziemiu!
— Jest to rzeczywiście ważna wiadomość, — przyznał Wychowski.
— Być może jednak, że kanclerz jeszcze żyje, — dodał żołnierz.
— Skąd to wnosisz?
— Może pod ziemią jest komunikacya między kaplicą a opuszczonym domem.
— Dlaczegoś się o tem nie przekonał? — zapytał Wychowski.
— Nie można było, panie kapitanie, byłem sam i trzeba było tu złożyć raport. Kaplicę i dom opuszczony trzeba otoczyć, na to trzeba więcej żołnierzy, niktby sam nic nie poradził. Uciec kanclerz nie mógł. Prędzej zginąć. Dom jest zamknięty i niezamieszkały. Jeżeli rzeczywiście tam się dostał, to jest tam jeszcze.
— Zaczekaj tutaj, — odrzekł Wychowski i udał się do gabinetu króla, aby mu zakomunikować tę wiadomość.
Sobieski dał natychmiast rozkaz Wychowskiemu, aby z silnym oddziałem jezdnych udał się na miejsce.
Wychowski powrócił do żołnierza i oficera służbowego i rozkazał temu ostatniemu przygotować do wyjazdu trzydziestu jeźdźców.
— Będziesz naszym przewodnikiem, — rzekł do żołnierza, gdy oficer odszedł, — wyruszymy w drogę natychmiast. Jeszcze tej nocy będziemy na miejscu. Chodź za mną!
Wychowski z żołnierzem wyszedł na podwórze zamku.
Trzydziestu jeźdźców gwardyi królewskiej dosiadało już koni.
Wychowski kazał także przyprowadzić swojego konia, dosiadł go i polecił jeźdźcowi, który przybył z doniesieniem. ażeby pozostał przy nim.
O ciemnej nocy oddział wyruszył w drogę.
Gdy przebyli bramę miasta, Wychowski szybko pojechał naprzód.
Jeźdźcy wszyscy puścili się za nim.
W kilka godzin potem przybyli do pogrążonej w ciemności kaplicy. Żołnierz, jadący koło kapitana gestem wskazał mu kaplicę.
— Jesteśmy na miejscu, panie kapitanie, — rzekł.
Wychowski zatrzymał konia. Jeźdźcy poszli za jego przykładem. Wszyscy zeskoczyli z koni i przywiązali je do poblizkich drzew.
— Oto jest kaplica, a tam szukać bo światło gaśnie.
— Więc z przeszukaniem podziemia wstrzymamy się do dnia, — odpowiedział Wychowski, — może znajdziemy sposób dostania się tam, a tymczasem otoczymy kaplicę i dom opuszczony.
— Dwa konie stoją tu jeszcze. — rzekł żołnierz, — a drzwi od kaplicy są dotąd jeszcze zamknięte.
Wychowski ustawił część swych ludzi tak, że kaplica była ze wszystkich stron strzeżona, a z pozostałymi udał się do opuszczonego domu. Dom, ten był pogrążony w ciemności i jak się zdaje, nie było w nim nikogo.
Rozstawiwszy ludzi dokoła opuszczonego domu, Wychowski kazał przynieść suchą gałęź sosnową i zapalić ją.
Jeden z żołnierzy trzymał tę improwizowaną pochodnię i świecił.
Wychowski postanowił z kilkoma ludźmi wejść do starostwa.
Zapukał.
Drzwi były zamknięte. Nikt nie wychodził i nie odpowiadał.
Nie namyślając się długo, Wychowski kazał wyłamać drzwi i wszedł z żołnierzem, niosącym światło, tudzież z kilkoma innymi, którzy wydobyli szable, do ponurego, starożytnego tego domostwa.
Żarnecki, który nie tak długo znajdował się w napełnionym niezdrowymi wyziewami pokoju jak kanclerz, usłyszał nareszcie, że jest wołany.
W pierwszej chwili nie mógł zrozumieć, skąd pochodzi i co znaczy to wołanie.
— Przez litość! wstawaj! — mówił głos, — tutaj zginiesz! tu nie możesz zostać, bo zginiesz marnie!
Żarnecki podniósł się i przetarł oczy. Nieprzejrzana ciemność otaczała go.
— Kto tu jest? — zapytał.
Kanclerz Pac także zaczął się budzić.
— Na wszystkich świętych... tu znów jestem odurzony, jak w podziemiu, — zawołał.
Świeże powietrze jednak dochodziło do niego i orzeźwiało go.
Ktoś otworzył okno.
— Śmierć i piekło! — krzyknął Źarpecki, — co się tu dzieje? Mówiłeś mi już, panie kanclerzu, że jakaś istota cię ocaliła, a teraz znowu był tu ktoś przy nas.
— Jak ci jest, panie Żarnecki? — zapytał Pac towarzysza, który zajął się rozniecaniem ognia, aby zapalić latarkę.
— Głowa mi strasznie cięży, — odpowiedział Żarnecki, — ale świeże powietrze mnie ożeźwia.
— Któż tu jest więcej oprócz nas? Kto nas wołał i obudził? — zapytał Pac.
Żarnecki zapalił latarkę i oświetlił pokój.
Zbliżyła się do niego stara, zgarbiona kobieta.
— Czy wielmożny pan mnie nie poznaje? — zapytała chrapliwym głosem.
Kanclerz i Żarnecki patrzyli zdziwieni na starą, biednie odzianą kobietę, oświeconą słabem światłem latarki.
— Jestem stara Barbara, wielmożny panie, — mówiła ta kobieta, — wielmożny pan nie przypomina sobie starej Barbary, która od dawniejszego dziedzica tej wioski, wojewody Burtyńskiego, otrzymała chleb łaskawy.
— I mieszkasz tu ciągle, stara? — zapytał Żarnecki.
— Mam chatę we wsi, wielmożny panie, — odpowiedziała staruszka, — ale ponieważ w tym domu spędziłam połowę życia, ciągnie mnie coś zawsze do niego, i często dnie i noce tutaj przepędzam.
— Więc to ty przyszłaś do kanclerza do podziemia i wyprowadziłaś go stamtąd? — zapytał Żarnecki.
— Tak, wielmożny panie, to ja! Wiem ja, że tam śmierć mieszka, i że tutaj nad korytarzem nikt spać nie powinien, bo się już nigdy nie obudzi.
— Więc dlatego przyszłaś i obudziłaś nas?
— Nie chciałam, żeby panowie nędznie zginęli, jak ci dwaj żołnierze w podziemiu, — mówiła staruszka, — oni nie żyją!
— My także bylibyśmy zgubieni, gdybyśmy pozostali w tym pokoju, nieprawdaż? — zapytał kanclerz.
— Niktby nie ocalił wielmożnych panów, — rzekła stara Barbara. — dlatego gdym spostrzegła, że panowie tu przyszli, przyszłam i ja. Jeden z żołnierzy ocalił się i odjechał, zapewne przyprowadzi wojsko. Najlepiej byłoby, żeby wojsko nie zastało nikogo. Ja wracam na wieś. Byłabym chętnie ocaliła i dwóch biednych żołnierzy, ale przybyłam zapóźno.
Pac sięgnął do kieszeni i oddał staruszce swą sakiewkę.
Stara widocznie znajdowała dar ten zbyt hojnym, gdyż patrzyła nań w osłupieniu.
— Weźcie to za przysługę, jaką mi oddaliście, staruszko, — dodał Pac.
Żarnecki przystąpił do niego, podczas gdy kobieta, wylewając łzy radości, całowała kraj szaty kanclerza.
— Musisz się stąd oddalić, panie kanclerzu, — rzekł Żarnecki, — staruszka ma słuszność. Żołnierz ten sprowadzi tu wojsko, a to otoczy kaplicę i ten budynek.
— I ja uznaję, że tak zrobić potrzeba, panie Żarnecki.
— Im prędzej uciekniesz, tem pewniejsze udanie się ucieczki.
— A ty, panie Żarnecki?
— Ja także tu nie zostanę, panie kanclerzu! Udam się na wieś, wezmę konia i pojadę do innych moich dóbr.
— Jeżeli tak, to przyjmuję konia. I mnie pilno uciekać. Dotychczas ucieczka moja powiodła się szczęśliwie, może mi się uda i dalej. Wiedz tylko o tem, panie Żarnecki, że gdyby mnie miano doścignąć i wziąć, to wolę sam sobie śmierć zadać, niż stawać przed sądem!
— Bądź zdrów, panie kanclerzu! — rzekł Żarnecki, świecąc latarką, i wychodząc z Pacem i starą Barbarą z niezamieszkałego domu.
— Dziękuję ci za podaną pomoc, panie Żarnecki, — rzekł jeszcze Pac.
Żarnecki wyszedł i słuchał. Dokoła panowała cisza.
— Jeszcze jest czas do ucieczki, — rzekł, — oto mój koń.
Poszli do konia.
Pac uścisnął rękę Żarneckiego na pożegnanie, i wsiadł na konia.
Stara Barbara otworzyła bramę od podwórza.
— Bądź zdrów, panie kanclerzu! — zawołał jeszcze Żarnecki.
Pac wyjechał wśród ciemnej nocy.
Po jego odjeździe Żarnecki ze starą Barbarą opuścił dom, a stara zamknęła drzwi. Następnie oboje udali się do wsi, gdzie Żarnecki w nocy jeszcze dostał koni i bryczki i puścił się w drogę do innej swojej posiadłości.
Pac tymczasem jechał bez spoczynku i dostał się wkrótce na drogę bitą.
Księżyc wyjrzał z za chmur i oświecał uchodzącego kanclerza, oraz drogę i otaczające ją pola.
Pac jechał prędko, ażeby oddalić się o ile podobna najbardziej, nim się dzień zrobi.
Nagle na rozstajnej drodze ujrzał wysoką statuę Matki Boskiej, i zaraz potem koń jego cofnął się z szeroko rozwartymi nozdrzami.
Co to znaczyło?
Kanclerz miał zamiar właśnie zmówić krótką modlitwę, gdy zaszło coś takiego, co mu przerwało modlitwę, jak gdyby nie był godnym podnosić głosu do Boga.
Ukazała się nagle postać, którą najpierw spostrzegł koń, i której się przestraszył.
Pac nie wierzył swoim oczom.
Przed nim stał wykrzywiony i śmiejący się strasznie czerwony Sarafan.
Wyglądał on w tej chwili tak okropnie, że kanclerz zdrętwiał na jego widok. Stawało przed nim straszne widmo wojny i śmierci, zawdzięczające życie owej kobiecie, która już swoje zbrodnie śmiercią okupiła.
Nim Pac zdołał się uspokoić i skończyć modlitwę, czerwony Sarafan jednym skokiem skoczył za niego na konia.
Lubił on robić takie rzeczy. Śmiał się zadowolony i wydawał niezrozumiałe okrzyki.
Kanclerzowi obecność czerwonego Sarafana na tym samym koniu bynajmniej nie sprawiała przyjemności.
— Precz stąd! — wołał w gniewie, — czego chcesz tutaj przeklęte widmo?
— Chcę jechać z tobą braciszku! — śmiał się głośno czerwony Sarafan, — we dwóch jedzie się tak dobrze!
— Precz z mego konia, wyrzutku piekielny! — pienił się gniewem kanclerz, i chciał się obrócić, ażeby użyć siły.
Było to jednak niemożebne. Sarafan siedział silnie, jak przyrosły do konia.
W tej chwili koń podskoczył dziko i puścił się wśród księżycowej nocy z dwoma jeźdźcami.
Czerwony Sarafan objął Paca i pochwycił za cugle coraz szybciej pędzącego konia. Śmiał się, gdy iskry sypały się za nimi, gdy piasek i kamienie wzbijały się w powietrzy. Śmiech jego niemiły i przeraźliwy daleko rozlegał się w powietrzu.
Do strasznej jazdy był zmuszony uciekający kanclerz, nie był jednakże w stanie wydobyć się z rąk czerwonego Sarafana, którego nazywał widmem i w którego towarzystwie pewnym był śmierci. Koń pędził coraz szybciej, a czerwony Sarafan śmiał się coraz bardziej złowrogo.
Spłoszonego konia niepodobna było powstrzymać. Przesadził on szalonym skokiem rów ciągnący się wzdłuż drogi bitej i puścił się przez pola tak szybko, że kanclerz zgubił kapelusz i włosy jego wiatr rozwiewał tak, jak rudą czuprynę czerwonego Sarafana.
Nareszcie zaczęło świtać.
Pac zdołał wreszcie pochwycić cugle, które czerwony Sarafan luźno trzymał w ręku. Ująwszy cugle, przyciągnął je silnie do siebie, ażeby powstrzymać konia.
Wywarło to jednak skutek przeciwny i skłoniło spłoszone zwierzę do jeszcze szybszego biegu.
Rozwidniło się.
Przed oczyma obu jeźdźców widać było długie, mgławe pasmo. Była to Wisła, ponad wodami unosiła się mgła.
Drugim brzegiem Wisły jechał właśnie komendant zamku, ze swoim oddziałem, poszukując ciągle kanclerza.
Nagle kilku żołnierzy zwróciło uwagę na rozpędzonego konia, na którym siedziało dwóch jeźdźców.
Mgła pod wpływem promieni słonecznych rozstąpiła się, i można było widzieć tę szczególną jazdę.
Żołnierze zwrócili na nią uwagę komendanta.
— Koń jest rozbiegany, — mówili.
— Z tyłu siedzi czerwony Sarafan, — rzekł któryś.
Koń rozbiegany zbliżał się coraz bardziej do szerokiej, mętnej rzeki.
— To kanclerz! kanclerz i widmo! — zawołało kilku.
Rzeka ich dzieliła od konia, nie można zatem było myśleć o zatrzymaniu go.
— Pędzi prosto do Wisły! — rzekł komendant, — na wszystkich świętych... to okropny widok! Zwierzę nie widziało wody przed sobą.
Straszny śmiech rozlegał się ponad rzeką.
Po chwili koń przybył na brzeg.
Teraz wszystko musiało się rozstrzygnąć.
Komendant i żołnierze stali przerażeni, nie mogąc podać żadnej pomocy.
Koń nie cofnął się, lecz jednym skokiem wpadł do wody, której fale rozprysły się wysoko.
Kanclerz i czerwony Sarafan trzymali się dobrze walczącego z prądem rzeki wierzchowca.
Koń przez jakiś czas płynął, następnie opuściły go siły i poszedł na dno, unosząc z sobą obu swych jeźdźców.
Po kilku chwilach pokazała się jeszcze jego głowa nad wodą.
Kanclerz i czerwony Sarafan znikli, zostali uniesieni, prąd ich porwał.
Koń walczył jeszcze przez chwil kilka z falą i usiłował dostać się napowrót na brzeg. Wkrótce jednak poszedł pod wodę.
Straszne widowisko było skończone. Kanclerz i czerwony Sarafan znaleźli wspólnie śmierć w nurtach rzeki...
W odległem miejscu, gdzie koryto rzek skręcało się, wypłynął po kilku godzinach trup kanclerza na płaski, piaszczysty brzeg.
Żołnierze komendanta znaleźli go, wyciągnęli na suche miejsce i przekonali się, że śmierć już dawno nastąpiła.
Czerwonego Sarafana szukali napróżno. Woda go nie wydała. Tylko jego złotem tkane czerwone trzewiki przypłynęły do wybrzeża w odległem miejscu.
On sam niewypłynął wcale.
Komendant zamku kazał zwłoki kanclerza złożyć na noszach, zrobionych naprędce z młodych gałęzi i zabrał je z sobą do Warszawy, dotąd już przybył Wychowski, nie znalazłszy w opuszczonem domostwie, w kaplicy i w podziemiu nic więcej, oprócz zwłok dwóch żołnierzy.
Gdy komendant zamku zdał szczegółowo sprawę o tem, co zaszło, i opowiedział śmierć czerwonego Sarafana, Jan Sobieski nie mógł wstrzymać się od łez.
Taki był koniec nieszczęśliwego Sarafana, syna Jagiellony i nieboszczyka kasztelana krakowskiego!
Przebolawszy śmierć tego młodzieńca, którego życie było chybione, król udał się do pokoju zamkowego, w którym chwilowo złożono ciało kanclerza Paca.
Leżał ten człowiek mściwy i zawistny, który całe życie na to poświęcił, aby uczynić zadość swej nienawiści do Sobieskiego, a który mógłby oddać swej ojczyźnie ważne usługi, gdyby był ku szlachetniejszym celom zwrócił swoją energię.
— Przebaczam ci!...
To były jedyne słowa, które wyrzekł król, popatrzywszy przez chwilę w zadumie na ciało kanclerza Paca.
Los go doścignął i ukarał, Sobieski był pomszczony. Pozostało mu, prawda, jeszcze wielu nieprzyjaciół i przeciwników, którzy przy każdej sposobności starali się zatruć mu życie, ale karząca ręka nadziemskiej sprawiedliwości dosięgnęła tego, którego sam byłby musiał ukarać. Zostało mu to oszczędzonem, dziękował zatem Niebu za takie zrządzenie.
Król kazał szukać ciała czerwonego Sarafana. Szukano go, czyniono wszelkie starania, ażeby spełnić rozkaz króla, ale trupa nie znaleziono.
Zwłoki kanclerza przewieziono do jego dóbr, i złożono w grobach przodków.
Rzućmy jeszcze okiem na ostatnie chwile życia na śmierć naszego bohatera, którego dzieje przedstawiliśmy tutaj w romantycznej szacie.
Jan Sobieski nie doczekał się za życia wdzięczności za swoje czyny, i dopiero potomność złożyła mu pełne uznanie.
Wskutek wielu trosk, wojen i ciężkich chwil, które Sobieski przebył w swem życiu, przyszły nań wkrótce ciężkie cierpienia, i niepodobna bez głębokiego współczucia wspomnieć podeszłego wiekiem bohatera, który złamany na ciele, widział wszędzie zagranicą jawnych wrogów i fałszywych przyjaciół, czyhających tylko na to, aby mu wydrzeć zdobyte laury i pozbawić tronu jego rodziny. Najbliżsi wasale byli jego najzaciętszymi przeciwnikami, a w rodzinie własnej doznawał także utrapień z powodu intryg obcych przybyszów, zawiści najbliższych krewnych i uporu syna, który nie odziedziczył jego znakomitych przymiotów.
“Przypomina to sędziwego lwa” — mówi Aleksander Bronikowski w swych Dziejach Polski, — jest on lwem zawsze, ale widzi z boleścią, że siły go opuszczają.”
Sobieski postanowił złożyć koronę ale biskupowi Załuskiemu udało się odwieść go od tego postanowienia.
Dnia 2 lipca, 1696 r. oświadczyli powołani na naradę do Willanowa senatorowie, że król z porady lekarzy musi udać się do kąpieli w Warmbrum, ale stan jego tak się pogorszył, że podróż była niemożebną.
O ostatnich chwilach bohatera po dał szczegóły Załuski, biskup płocki którego królowa prosiła, ażeby przy niej pozostał, dopóki nie zdeklaruje się słabość króla, i żeby mu pomógł do sporządzenia aktu ostatniej woli.
Gdy Załuski udał się do pokoju chorego, król rzekł do niego:
— Dano mi trujące lekarstwo, które ma mi przynieść ulgę, ale nie spodziewam się tego skutku, i sądzę, że prędzej duszę wypędzi z ciała.
Następnie w boleści zawołał ponuro:
— Czyliż znajdzie się kto, co pomści śmierć moją?
Załuski przemawiał doń uspokajająco:
— Tysiąc mszy świętych odprawia się codziennie za powrót do zdrowia waszej królewskiej mości, a modły nasze przywrócą ci zdrowie, najjaśniejszy panie.
— Zdaje mi się, że sztuka lekarzy niewiele pomódz zdoła, — odrzekł król i zapytał Załuskiego o kilka osobiście tyczących się go szczegółów, oraz o jego zajęcia.
— Załuski odpowiadając, wspomniał nawiasowo, że obok innych zajęć, myśli także o uporządkowaniu swych spraw domowych i sporządzeniu testamentu.
— Król przerwał mu z uśmiechem:
— Więc mając tak mało czasu tracisz go na pisaniu testamentu, księże biskupie? Co do mnie, trzymam się ruskiego przysłowia: “Niech ogień ziemię pochłonie, niech wół spasie łąkę, po mojej śmierci to mi wszystko jedno!”
Załuski wymienił pobudki, które do zrobienia testamentu skłaniać powinny i zapewnił króla, że tylko wierność i przywiązanie ośmieliły go do dania mu pośrednio tej rady.
— Wierzę ci księże biskupie, — odpowiedział Jan III., — ale przyznaj sam, że żyjemy w złych czasach i nie mamy prawa spodziewać się żadnej łaski od Najwyższego. Czyż nie widzisz, że zepsucie jest ogólnem, że występek zkradł się do serc wszystkich. Nigdzie nie ma niewinności. Wszystko jak na dany znak rzuca się w grzechy; wstyd i obyczajność są podeptane. Czyliż sądzisz, że uszanują moją ostatnią wolę! Widziałeś jak mnie słuchano za życia... Cóż będzie, gdy umrę?
Królowa weszła na to i z twarzy biskupa wyczytawszy, że starania jego się nie powiodły, dała pokój dalszym namowom.
W kilka dni potem, gdy Załuski na wiadomość, że król ma się gorzej, znowu pospieszył do Wilanowa, zapytał go Sobieski, jakie wiadomości przywozi z Warszawy.
— Naród przygotowuje się właśnie, — odpowiedział biskup, — do obchodu dwudziestej drugiej rocznicy twej elekcyi, najjaśniejszy panie.
Król westchnął ciężko, a następnie wysłuchał pobożnie mszy św., którą odprawił ojciec Vota.
Po mszy udał się Załuski do kardynała d’Arquien dla posilenia się, a następnie powrócił do pokoju króla, w którym Marya Kazimiera spoczywała na sofie. Tutaj z opatem, Polignakiem, usiadł przy łóżku, na którem leżał Sobieski w ubraniu.
Król rozmawiał z nimi godzinę i nagle dostał ataku apoplektycznego.
Wszyscy obecni zerwali się. Biskup prosił króla, ażeby dał znak życia, a gdy król spojrzał na niego, Załuski dał mu rozgrzyszenie.
Zaraz potem król powstał z łóżka i chciał się wesprzeć na biskupie, ale takim spadł nań ciężarem, że ledwie go nie przewrócił.
Królowa zaczęła płakać i narzekać tak, że musiano jej prosić, aby się oddaliła. Sprowadzono lekarzy, a z nimi przyszło wielu dworzan, którzy noc przepędzili, czuwając.
W godzinę potem przyszedł biskup do pokoju królowej, wziął baranka z ciasta opłatkowego, przysłanego przez papieża, Innocentego XII., i ułamawszy część jego, oraz namaczawszy ją w winie, polecił znanemu ze swej świątobliwości spowiednikowi króla, dominikanowi Skopowskiemu, ażeby ją podał królowi.
Po przyjęciu tego posiłku, król przyszedł do siebie, i z głębokiem westchnieniem zapytał:
— Co się ze mną stało?
Biskup go prosił, żeby skupił swój umysł i wyspowiadał się.
Obecni wyszli z pokoju i król pozostał przez dwadzieścia kilka minut ze swym spowiednikiem.
Tymczasem ochmistrz udał się do kościoła parafialnego po proboszcza z wijatykiem. Nim jednak znaleziono proboszcza i klucze od kościoła, król dostał drugiego ataku, który trwał godzinę.
Wkrótce potem przybyli biskupi poznański i inflancki, i jeden z nich dał królowi wijatyk i ostatnie namaszczenie, poczem niezadługo zaczęło się konanie, i pomiędzy godziną 8 a 9 wieczorem, dnia 10 lipca, w rocznicę wstąpienia na tron w r. 1696, król oddał Bogu swego bohaterskiego ducha.
Skargi i narzekania napełniły pałac willanowski. Załuski tymczasem kazał klejnoty zmarłego zanieść do pokoju królowej, która aż do przybycia marszałka wielkiego koronnego, Lubomirskiego, nie mogła utulić się w boleści.
Nazajutrz przewieziono zwłoki króla Jana Sobieskiego do zamku warszawskiego, o tam z należnym przepychem wystawiono.
Po przedstawieniu przebiegu jego życia, zbytecznem byłoby wspominać o jego wielkich przymiotach, jako człowieka i jako wodza.
Rządy jego były niezawodnie błogimi dla Polski, tak jak były chlubnymi, gdy zawiść i intrygi nie krzyżowały częstokroć jego zamiarów, nie przyćmiewały jego przymiotów, i nie krępowały jego woli.
Czuł on więzy, które nosił i których zrzucić nie mógł, i to zatruwało niejedną godzinę życia, tak obfitego w czyny.
Wspominając o tych więzach, Załuski mówi, że gdy miał nadzieję zostać kanclerzem, a królowa przekładała pochlebiającego jej, Denhoffa, rzekł król do niego:
— Znasz prawa i obowiązki małżeńskie, księże biskupie i wiesz, jak upartą jest królowa, gdy co postanowi, zależy zatem od ciebie, czy mam żyć spokojnie, czy w ciągłych niesnaskach i zgryzotach. Dała już słowo innemu, i gdybym go nie dotrzymał, to rozłączyłaby się ze mną. Znam cię i wiem, że nie chciałbyś bez względu na dawną swą wierność i przywiązanie do mnie sprowadzić takiej niezgody.
Tak nam przedstawiają dzieje jednego z najznamienitszych królów, który wobec słabych ustępował, a w walkach, w których życiu groziło niebezpieczeństwo, zawsze był najwaleczniejszym. Całe jego życie, będące jednym tryumfalnym pochodem wojennym, świadczy, że stawić go należy w rzędzie najpierwszych i najwaleczniejszych wodzów wszystkich czasów.
O czerwonym Sarafanie długo jeszcze mówiono wszędzie w obozach, aż postać jego stała się niejako legendową. W starych tradycyach, podaniach i pieśniach powtarzało się jego imię, aż nareszcie w Rosyi, w odległem wspomnieniu o nim, nazwano jego imieniem pewien rodzaj odzieży czerwonej, wyszywanej złotem, o której śpiewa znana pieśń rosyjska. Pieśń ta jest jedynem wspomnieniem, jakie do nas doszło o owem widmie wojny.
Inaczej jest z bohaterskim królem, którego dzieje temi słowy zamykamy:
Wiecznie żyje i nigdy zapomnianym nie będzie bohaterski obrońca Wiednia