Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras
Podtytuł Romans Historyczny
Wydawca A. Paryski
Data wyd. 1919
Miejsce wyd. Toledo
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Johann Sobieski, der große Polenkönig und Befreier Wiens oder Das blinde Sklavenmädchen von Schiras
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JAN III SOBIESKI



KRÓL POLSKI



—   czyli   —


Ślepa Niewolnica z Sziras


Romans Historyczny.





WYDAŁ
A. A. PARYSKI
TOLEDO, OHIO.


Jan III-ci Sobieski, Król Polski
czyli Ślepa Niewolnica z Sziras.

1.
Noc śmierci.

Wieczór był ciemny i burzliwy.
Jeździec był okryty płaszczem, pędził drogą wiodącą do Krakowa i zbliżył się do bram miasta pogrążonego w ciemności i ciszy.
Przebywszy wały, zbliżył się do starożytnego muru otaczającego stolicę, gdy nagle tuż za nim dało się słyszeć stłumione wołanie, a koń jego spłoszył się i spiął dęba.
Jakaś kobieta, jak się zdawało obdarta Cyganka, rzuciła się przed konia i wyciągnęła obnażone, czarne ręce.
— Jesteś Jakób Sobieski, kasztelan krakowski, poznaję cię! — mówiła chrapliwym, przenikającym głosem, — posłuchaj mnie!
Zaczepiony, którego pełna godności, siwym włosem obrośnięta twarz przybrała wyraz niezadowolenia, skierował konia na bok. Sądził on, że żebraczka udaje się do niego prosząc o jałmużnę.
— Jeżeli chcesz mnie o co prosić, to wiesz, że mnie zastaniesz w zamku, — odpowiedział chcąc odjechać.
— Nie jedz do zamku, Jakóbie Sobieski, powracaj! W zamku czeka cię tej nocy śmierć! — mówiła klęcząca blizko konia kobieta a głos jej w samotności jaka panowała dokoła, brzmiał tak strasznie, że nie znający trwogi kasztelan zastanowił się nad nim mimowolnie i wstrzymał konia.
— Któż jesteś kobieto, że mi prawisz takie niedorzeczności? — zapytał.
— Zginiesz, jeżeli pojedziesz do zamku! Wracaj! Ja wiem co cię tam czeka! — brzmiała odpowiedź.
Jakób Sobieski zdecydował się odrazu co ma zrobić. Spiął konia i pojechał ku poblizkiej bramie miasta.
— Chcesz wołać straży! nie szukaj mnie! nie znajdziesz! — słychać było za nim wołanie.
Jeździec przybył do bramy, która ze skrzypem się otworzyła.
Trzymający straż przy bramie powitali pokłonem głównego zwierzchnika miasta, szlachetnego i sprawiedliwego pana.
Żołnierze znajdowali się w blizkości.
Jakób Sobieski dał im rozkaz schwycenia Cyganki i przyprowadzenia jej do zamku, dokąd pojechał sam wązkiemi, ciemnemi ulicami.
Straż tymczasem pośpieszyła przeszukiwać fosy i drogi.
Gdy kasztelan krakowski przybył do zamku, zbliżyło się kilku służących, aby odebrać od niego konia. Z młodzieńczą prawie rzeźwością zeskoczył z wierzchowca i udał się do zamku, gdzie stary służący oczekiwał go ze świecznikiem.
Poprzedzany przez służącego Jakób Sobieski poszedł po szerokich schodach na górę i udał się do swej wysokiej, obszernej sklepionej komnaty.
Stary sługa postawił lichtarz na ciężkim, snycerską robotą ozdobionym stole, stojącym na środku pokoju i oddalił się, zabrawszy płaszcz i kapelusz swojego pana.
Można było teraz zobaczyć, że stary kasztelan krakowski był człowiekiem wysokiego wzrostu i pomimo podeszłego wieku bynajmniej nie pochylonym. Włosy jego i broda były siwe, prawie białe, twarz szlachetna i poważna.
Jakób Sobieski miał na sobie czarną, sznurami wyszywaną czamarę, czarne szerokie pantalony i wielkie buty do konnej jazdy. Przy boku jego wisiała szabla, na szyi nosił kosztowny łańcuch, oznakę swego dostojeństwa.
Gdy pozostał sam w słabo oświetlonej komnacie przystąpił do wysokiego, ostrołukowego okna i otworzył je i patrzył zamyślony na ciemną i burzliwą noc, myśląc o dwóch swych synach Janie i Marku, którym całą miłość poświęcił i którzy byli jego najdroższą nadzieją. Wychował on ich najstaranniej, a następnie wysłał za granicę, aby poznali obce kraje i ich urządzenia. Zwiedzili zatem Francyę, Anglię, Niemcy i Włochy, a w tym czasie właśnie znajdowali się w Turcyi.
Podczas gdy stary kasztelan stał tak zamyślony, byli obecni przed wzrokiem jego ducha dwaj synowie, których mu pozostawiła zmarła małżonka. Dusza jego ożywioną była pragnieniem ujrzenia ich jeszcze, a tymczasem brzmiały dotąd w jego uszach słowa starej, tajemniczej Cyganki, groźna przestroga, fatalne proroctwo:
— Nie jedz do zamku, Jakóbie Sobieski, powracaj! W zamku tej nocy oczekuje cię śmierć!...
Lekki odgłos kroków dał się słyszeć poza nim w komnacie,..
Powoli z owym sztywnym ruchem, właściwym osobom niewidomym, zbliżyła się do stołu dziewczyna uderzająco pięknej postaci. Dziwnie urocze piętno, czystej prawie dziecinnej dziewiczości czytać można było w jej rysach, które imały w sobie coś nieziemskiego. Blada jej, pociągła twarz była piękność, brakowało jej jednak tego, co rysom daje życie i blask — wzroku! Oczy dziewczęcia były zamknięte.
Ubraną była w krótką szarą, ciemną sukienkę, dochodzącą ledwie do kostek i odsłaniającą małe jej nóżki. Obszerny stanik z krótkiemi rękawami otaczał jej kibić i dochodził aż do ramion. Połyskujące, piękne, kasztanowatej barwy włosy splecione były bez żadnych ozdób w warkocz spadający z tyłu.
Odgłos kroków zbudził starego kasztelana krakowskiego z zadumy. Obejrzał się i spostrzegł dziewczynę, odkupioną przed laty od jakiego Armeńczyka, który ją nabył, gdy jeszcze była małem dzieckiem, od Turka. Były podówczas wojny pomiędzy Turcyą a Persyą i podczas wyprawy pewnego tureckiego oddziału dziewczyna ta pochodząca z Sziras wpadła w ręce Turków.
I Teraz niewolnica, która już od lat dziesięciu znajdowała się w domu Sobieskiego, wyrosła i tak się do niego przywiązała, że wzgardziła wolnością, którą stary kasztelan ją obdarzył. Postanowiła pozostać niewolnicą i sługą jego domu.
— Czego chcesz, Sasso? — zapytał sędziwy kasztelan.
— Wybacz natręctwo swej niewolnicy, panie, — odpowiedziała ślepa dziewczyna tak miękkim i miłym głosem, że dźwięk jego poruszał do głębi słuchających, — słyszałam, żeś przyszedł i przychodzę cię zapytać, czy otrzymałeś jaką wiadomość o twoich synach Janie i Marku?
— Nie, Sasso, nie otrzymałem żadnej wiadomości. Przebywają jeszcze w Turcyi, — odpowiedział Jakób Sobieski. — Jesteś przywiązaną do mnie i do moich synów, a szczególniej do Jana. Wiem o tem.
— Twój syn Jan jest szlachetny i dzielny panie, i był zawsze tak dobrym dla ślepej Sassy! Sassa nie zapomina o tem, że kiedyś ocalił jej życie, gdy pozbawiona wzroku wpadła do stawu zamkowego, a on ją wyniósł na ręku z wody.
— Mnie się zdaje, że mój syn Jan ma wielką przyszłość przed sobą, — rzekł kasztelan.
— Nie powinieneś był, panie, posyłać synów swoich do Turcyi. Przeczucie mi mówi, że ich tam spotkają niebezpieczeństwa.
— Synowie moi są waleczni i zdecydowani, Sasso... oni powrócą.
Służący w tej chwili wszedł do pokoju.
— Czy mi przynosisz wiadomość od straży, której kazałem szukać owej Cyganki czy żebraczki, Nazarze? — zapytał kasztelan.
— Tak, panie. Straż nie znalazła żebraczki. Znikła bez śladu, — odpowiedział służący.
Twarz Jakóba Sobieskiego zachmurzyła się.
— To rzecz szczególna, — rzekł półgłosem, — czyżby to miał być głos, ów głos ostrzegający, o którym mówią moje rodzinne tradycye?
— Warta przeszukała wszystko, panie, żebraczki jednak nie było nigdzie śladu, — dodał służący.
— Idź spać, Nazarze, — rzekł Jakób Sobieski po krótkiej chwili, — noc już zapadła, nie potrzebuję cię więcej.
Służący opuścił pokój, przyklęknąwszy przedtem i złożywszy ręce na piersiach.
— Udaj się i ty na spoczynek, Sasso, — mówił dalej kasztelan, — i módl się za mych synów, Jana i Marka.
— Będę się modliła i za ciebie, panie, bo jesteś dobry i wspaniałomyślny, a serce Sassy przejęte jest wdzięcznością dla ciebie, — odpowiedziała ślepa niewolnica z Sziras i cichym krokiem opuściła pokój, w którym stary wojewoda sam pozostał.
Przystąpił do stołu, wziął świecznik i poszedł do przyległej swojej sypialni.
Noc była zupełna.
W tej chwili jakiś jeździec zatrzymał się przed zamkiem. Był on ubrany czarno. Twarz jego z ciemnym zarostem nie była możną do poznania podczas nocy, strzegł się zaś, żeby go nie poznał który z żołnierzy, leżących na uboczu pod otwartą w połowie bramą.
Zeskoczył z konia, przywiązał go w blizkości i poszedł do zamku, w którym już żadnego służącego widać nie było.
Głęboka cisza i ciemność panowała w gmachu zamkowym.
Jeździec zdawał się świadomym miejscowości.
Poszedł po schodach na górę i wszedł bez przeszkody do ciemnego pokoju.
Słabe światło przeciskało się przez szparę drzwi prowadzących do sypialni Jakóba Sobieskiego.
Głuche, ciężkie kroki nocnego gościa zbliżyły się do drzwi.
— Kto tam? — dał się słyszeć głos kasztelana.
Jeździec otworzył drzwi. Wysoka, ponura jego postać ukazała się na progu, niby postać ducha mściciela.
— To ja, Jakóbie Sobieski! Czy poznajesz mnie? — zapytał groźnie, wydobywając szablę i zamykając drzwi za sobą.
— Jakto?... ty?... — zawołał Jakób Sobieski, — czego tu chcesz po nocy w zamku krakowskim?
— Ciebie szukam! Czyż możesz o to pytać? Szukałem cię na polu bitwy piławieckiej, nie znalazłem cię!
— Czegóż chcesz odemnie? Na tym świecie nie mamy z sobą nic wspólnego! — odpowiedział Jakób Sobieski, który powstał i zarzucił na siebie część odzieży.
Światło świec padało jasno na postać nocnego gościa, na jego twarz ponurą, okrytą czarnym zarostem i czarną odzież.
— Nie mamy z sobą nic wspólnego, Jakóbie Sobieski?... Ja jednak mam z tobą obrachunek! — rzekł przybyły groźnym głosem, — broń się!... musisz umrzeć!
Słowa żebraczki która go ostrzegała na drodze, przypomniały się kasztelanowi krakowskiemu.
— Chcesz mnie zamordować? napadasz mnie w nocy? — zawołał, — gardzę tobą i całym twoim rodem, szaleńcze!
— Śmierć twoja jest postanowiona Jakóbie Sobieski! Rywalizacya naszych rodów musi się skończyć! Módl się! Sędziwy kasztelan krakowski pochwycił wiszącą przy łóżku szablę, dobył ją z pochwy i bronił się jak nieustraszony bohater przeciw atakom swego przeciwnika, który przejęty nienawiścią i zemstą gwałtownie nacierał na niego.
— Musisz umrzeć, przysiągłem na to! — zawołał nocny gość.
Walka na śmierć odbywała się w wielkim pokoju sypialnym. Szable krzyżowały się i szczękały. Służba spała w oddalonych pokojach starożytnego zamku i nie słyszała zupełnie, co się działo w sypialni Jakóba Sobieskiego.
Sędziwy kasztelan, chociaż się bronił z rozpaczliwą odwagą, nie mógł jednakże sprostać młodemu przeciwnikowi. Zręcznie zadany cios, po dosyć krótkiej walce powalił go na ziemię.
— Umieraj Jakóbie Sobieski! Padasz ofiarą, nienawiści i rywalizacyi dwóch rodów! — zawołał nocny gość zamku.
Podczas walki świecznik został przewrócony, świece zagasły i ciemność zaległa pokój.
— Na pomoc! umieram! — jęczał sędziwy kasztelan krakowski.
Napastnik, który skorzystał z nocnej pory, ażeby spotkać i zabić swojego wroga, opuścił bez przeszkody pokój, a następnie zamek.
Wkrótce potem dały się słyszeć na dole uderzenia kopyt końskich o ziemię. Jeździec odjechał.
Jakób Sobieski tarzał się we krwi własnej.
— Nie jedz do zamku Jakóbie Sobieski, — wołał głos ostrzegający, — powracaj! W zamku tej nocy oczekuje cię śmierć!
Proroctwo to sprawdziło się! Kasztelan krakowski pierwszy dostojnik polski, dzielny dowódca wojsk, umarł.
— Najświętsza Panno... ratuj... umieram! — szeptał słabym głosem starzec.
Ktoś zbliżył się do drzwi.
— Panie, kogo wołasz? — dał się słyszeć głos pozbawionej wzroku niewolnicy.
— Sasso! choć tutaj! umieram! — zawołał Jakób Sobieski.
Drzwi się otworzyły. Ślepa niewolnica z Sziras ukazała się na progu. Dosłyszała ona zapewne szczęk broni czy też wołanie. Dla niej zresztą noc była zawsze, nie widziała zatem, że w pokoju było ciemno.
— Jestem tu, panie! Co się stało? — zapytała.
— Już po mnie... choć tu, Sasso... czuję, że... umieram, — odpowiedział Jakób Sobieski słabym głosem głosem.
— Panie, umierasz? Nie opuszczaj nas! Tyś taki dobry... dla czegóż chcesz nas opuścić? — zapytała Sassa zbliżając się do miejsca, w którem Jakób Sobieski leżał we krwi na podłodze.
Znalazła go i klękła przy nim!
— Jestem śmiertelnie raniony, Sasso!
— Zawołam służby, panie!
— Nikt już... nie zdoła... mi pomódz... Pozostań tutaj... i słuchaj...
— Nieszczęście!... tyś skrwawiony panie. Rana jest tutaj... zawołała niewolnica w śmiertelnej trwodze.
— Już po mnie... Słuchaj... śpiesz, do moich synów... sprowadź ich tutaj... ja nie zobaczę ich więcej!
— Panie! ty nie umrzesz! ty będziesz żył! Cóż pocznie Sassa, gdy straci swojego pana?
— Znajdziesz... innego pana... jesteś wierną... śpiesz do Jana i Marka... wynajdź ich... sprowadź ich tu... pokaż im... miejsce zbroczone... moją krwią... wezwij ich, aby mnie pomścili!
— Spełnię twój rozkaz, panie.
Synowie moi... już ich nie ujrzę... ale niech powracają... niech walczą... za naszą...
— Kto twym mordercą, panie? — zapytała Sassa.
Stary kasztelan złamany boleścią i ostatnią walką życia ze śmiercią milczał.
Po chwili podniósł się nieco.
— Wrogiem moim i mordercą jest... Chciał wymienić nazwisko, ale nie starczyło mu siły. Upadł na podłogę... wydał głębokie westchnienie.... i cisza, cisza śmierci zaległa komnatę.
Sassa pochyliła się nad swym panem... wołała... słuchała tchnienia.
Oddechu już nie było.
Ślepa niewolnica uklękła przy zwłokach kasztelana krakowskiego.
Grobowa cisza panowała dokoła.

2.
Sassa, ślepa niewolnica.

— Dalej! głośniej wal w cymbały czarnooka Cyganko! — odezwał się piękny, około dwudziestu czterech lat mieć mogący młodzieniec, stojący przy jasno rozpalonem ognisku, przy którem widać było wysmukłe, dziwnie po, przybierane postacie.
Ognisko rozpalonem było w dolinie otoczonej dokoła ciemnemi drzewami. Płomienie rzucały blask czerwonawy na liściaste gałęzie i korony drzew. Dokoła szerokiem półkolem leżeli półnadzy mężczyźni. Na ognisku stał kocieł, w którym stara pochylona Cyganka mieszała warząchwią.
W obozowisku panowało wielkie ożywienie. Dziewczęta cygańskie stały na stronie, albo wykonywały fantastyczne tańce, którym przygrywała hałaśliwa muzyka na instrumentach, jakich zwykle używają Cyganie.
Ciemne, wysmukłe postacie, w podartej, różnokolorowej odzieży, dowodzącej chęci ubierania się ozdobnie, pomimo ubóstwa, pięknie wyglądały w czerwonym blasku płomieni. Ciemne oczy świeciły z opalonych słońcem twarzy, czarne włosy spadały na ramiona mężczyzn w bezładnych promieniach, zaplecione u kobiet w długie warkocze.
Stara Cyganka siedziała skulona na boku obok leżącego na ziemi Cygana, którego, błyszczące oczy zwracały się na dwie tańczące dziewczyny,, które przy dźwięku muzyki wykonywały urocze ruchy bajaderek, uderzając jednocześnie w cymbały i tamburino. Na boku stali dwaj młodzi, pięknie zbudowani mężczyźni i przypatrywali się tańcom z widocznem zajęciem. Mieli oni na głowach czworograniaste czapki, byli ubrani w czarne, szamorowane suknie obszerne pantalony i buty z długiemi cholewami. Można było poznać zaraz na pierwszy rzut oka, że byli obcymi w obozowisku, że albo przypadek ich tu sprowadził, albo zwabieni pięknością Cyganek, koczowali chwilowo z cygańskim taborem.
Stara Cyganka trąciła leżącego blizko niej Cygana.
— Widzisz jak tańczą, Manusz — szepnęła, — czarna Delha spodobała się młodemu Polakowi! Jan Sobieski nie spuszcza z niej oka!
— A jego brat Marek upodobał sobie Ludyanę, — odpowiedział Cygan Manusz pocichu.
— Czy też przyjdzie ten cudzoziemiec, który tu był poprzedniej nocy i targował się o obie dziewczyny? — rzekła stara.
— Tak, Nuro, ciesz się... zapłaci za nie dobrze, — odpowiedział Manusz, — jest to kapłan indyjski i chce obie dziewczyny nabyć do haremu pewnego wielkiego pana w Stambule.
— Kiedyż je zabierze, Manusz?
— Ma już tej nocy przyjść ze swoim sługą. Słyszałem od tego sługi, że jego pan wkrótce pojedzie dalej. Babur Alaraba jest wielkim magiem, ma w Stambule wspaniały pałac, lud pada przed nim na kolana, bo jego potęga jest wielka.
— Czarna Debla i Ludyana będą szczęśliwe, — roześmiała się stara.
Głos młodego Polaka, Jana Sobieskiego, dał się znów słyszeć.
— Jesteś piękna jak noc gwiaździsta, czarnooka Dehlo! Kto cię raz zobaczył, ten cię nigdy nie zapomni.
Młoda, urocza Cyganka roześmiała się i zachwiała odurzona tańcem namiętnym. Delha upadła w objęcia Jana Sobieskiego, a brat jego Marek przestąpił do Ludyany.
— Taniec twój upaja zmysły, Delho, — mówił Jan Sobieski do smagłej Cyganki, ubranej w czarny stanik i krótką, wzorzysto wyszywaną sukienkę.
Na szyi jej wisiał srebrny łańcuch Z amuletem. Cera jej była silnie ciemna, oczy wielkie, błyszczące, czarne, ocienione długiemi rzęsami miały wyraz marzący.
— Dziś mówisz do mnie, że mnie kochasz, a jutro nas porzucisz! — odpowiedziała patrząc tęsknie na młodego Polaka.
— Więc teraz, kiedy jestem przy tobie, Delho, pozwól mi patrzeć w twe oczy, głębokie jak morze, w których toną dnie i godziny, — odpowiedział Jan Sobieski. — Mam święte obowiązki do spełniania względem ojczyzny, gdy powrócę muszę iść na wojnę, walczyć i zbierać wawrzyny!
— Wołałabym, żebyś pozostał z nami, — odpowiedziała Cyganka.
— Dzisiaj w objęciach miłości, a jutro w obliczu śmierci, takiem jest moje życie, Delho!
— Dziwnie piękne jest takie życie! Pragnęłabym pędzić je z tobą!
— Ty, dziewczyno? Cóżbyś robiła; wpośród wojowników? A jednak sądzę, że mogłabyś niejednego dzielnego bohatera oczarować i wziąść w niewolę oczyma!
— Dziś spoczywam w twoich objęciach... o! to piękne! — szepnęła Delha, — jutro rozłączą nas i będę wzdychała za tobą!
— Używajmy dnia dzisiejszego i nie pytajmy o przyszłość, Delho! — odpowiedział Jan Sobieski.
Podczas tej rozmowy do drzew otaczających plac, na którym Cyganie rozłożyli swe obozowisko, zbliżyła się chwiejnym krokiem dziewczyna ubrana w szarą sukienkę, mająca głowę okrytą białym szalem. Po ruchach jej było można poznać, że była pozbawioną wzroku. Jakiś pasterz przyprowadził niewidomą aż pod obozowisko, w którem się znajdowali dwaj młodzi Polacy. W tem miejscu odprawiła go i przystąpiła sama do taboru, kierując się głosami i muzyką. Rękami ostrożnie macała około siebie, a drobne jej nóżki ostrożnie badały miejsce nim postąpiła. Mimo to każdy jej ruch pełen był niewypowiedzianego powabu, a cała jej postać rozlewała dziwny urok.
Była to ślepa niewolnica, Sassa. Zbliżywszy się do drzew, stanęła nagle. Blizko niej dał się słyszeć głos, który ją zelektryzował. Był to głos Jana Sobieskiego. Między tysiącem głosów byłaby go poznała. Uczucie błogości przejęło ją. Złożyła ręce, jak gdyby chciała dziękować Niebu za to, że po długiem, długiem szukaniu znalazła wreszcie Jana Sobieskiego.
Oblicze i cała postać ślepej niewolnicy miały w sobie coś niewypowiedzianie wzruszającego. Czysta, niewinna miłość rozświecała jej twarz i czyniła ją podobną do świętej. Serce jej drżało rozkoszą, że zbliżała się nareszcie do Jana Sobieskiego, że usłyszała jego głos, że jego znalazła.
Nagle drgnęła. Wszystkie jej zmysły wytężyły się. Nie poruszyła się. Zdawało się, że skamieniała.
Co to było. Szept dziewczęcego głosu dobiegł jej ucha. Były to słowa ognistej, namiętnej miłości! A teraz... odpowiadał na te słowa Jan Sobieski! Jakkolwiek Sassa nic widzieć nie mogła, domyślała się jednak, że trzymał w objęciach tę, z którą szeptał pocichu.
Podsłuchiwała... nie poruszała się... zaledwie śmiała oddychać.
— A jutro odjedziesz i nie zobaczę cię więcej, — brzmiał szept cichy gorącej miłości.
— Nie zapomnę cię, Delho, — odpowiedział głos inny, — podobasz mi się! Czuję, że cię kiedyś zobaczę!
Był to głos Jana Sobieskiego.
Sassa czuła, że straszna boleść ściskała jej serce, jakby je zimna stal przeszyła... nie poruszała się jednakże, pochyliła tylko głowę, aby żadnego dźwięku nie utracić.
— Kocham cię piękny Polaku, pragnęłabym cię nie puścić od siebie! Ale cobądź się stanie, będę cię zawsze widziała przed sobą! Będziesz mi zawsze towarzyszył.
Sassa słuchała.... byłoż to echo pocałunku? Serce jej drżało z trwogi i boleści. Straszna — walka toczyła się w jej duszy. Jan Sobieski pokochał Cygankę!
— Ty jednak jesteś synem bogatego i znakomitego kasztelana, a ja biedną, niemającą ojczyzny Delhą! — odpowiadziała smutnie dziewczyna.
— Jesteś piękną i gdy patrzę w twe oczy, zdaję się tonąć w morzu rozkoszy, — odpowiedział Jan Sobieski.
— Zapomnisz o mnie, gdy inne piękne kobiety uśmiechną się do ciebie... bądź co bądź jednak, gdziekolwiek cię zobaczę, serce moje będzie zawsze do ciebie należało, piękny młodzieńcze!
Sassa wyrzucała sobie, że podsłuchuje tę rozmowę. Dusza jej była jeszcze pod wpływem okropnej boleści — wskutek tego co usłyszała, — przebyła przed chwilą najstraszniejszy moment swojego życia.
Postąpiła dalej w chwilę potem oświetlona ponurym blaskiem płomieni płonącego się ogniska ukazała się pod drzewami.
Jan Sobieski spostrzegł i poznał ślepą niewolnicę, która nagle ukazała się przed nim.
— Sasso! — zawołał, — więc to ty naprawdę?
Słowa te głęboko przejęły serce ślepej dziewczyny... gotowa była krzyknąć radośnie! Zapomniała o — wszystkiem, co słyszała przed chwilą. Głos Jana Sobieskiego wywierał na nią wpływ nieopisany. Uklękła.
— Tak, panie, jestem Sassa, — rzekła miękkim, łagodnym głosem. Jan Sobieski zerwał się i opuścił Cygankę. Brat jego Marek usłyszał tak że jej imię i zbliżył się szybko.
— Sasso skąd się tu wzięłaś? — zapytał Jan Sobieski, ujmując za rękę ślepą niewolnicę i podnosząc ją, — dobra moja, wierna Sasso!
Słowa te do reszty wypłoszyły z serca niewidomej wspomnienie podsłuchanej rozmowy.
— Skąd bierzesz te łaskawe słowa dla biednej Sassy, panie, — rzekła, — wypowiadasz je nie myśląc o tem!
— Więc przybywasz z Krakowa, Sasso? — zapytał Marek, nie zważając na słowa niewidomej.
— Tak, panie, z Krakowa! Szukam cię! Byłam w drodze wiele tygodni!
— Pozbawiona wzroku! Tak... wiem o tem, że jesteś zdolną do poświęceń, Sasso! — rzekł Jan Sobieski, — ale chodź i opowiedz nam, co cię tu sprowadziło!
— Stało się wielkie nieszczęście! Wspaniałomyślny kasztelan krakowski, wasz ojciec a mój dobroczyńca, nie żyje!
— Nie żyje? nasz ojciec nie żyje? — zawołali przerażeni bracia.
— Dostojny pan, kasztelan Jakób Sobieski został zamordowany!
— Zamordowany?... Sasso!... czy to podobna?... Co za okropna wiadomość!
— Pragnęłabym przynieść wam radośniejszą, — mówiła Sassa dalej, — ale straszne nieszczęście już się stało! Nikt nie wie, kto był sprawcą tego okropnego czynu! Pewnej burzliwej nocy usłyszałam stłumione głosy. Wiedziona przeczuciem zerwałam się i zbliżywszy się do sypialni dostojnego pana, usłyszałam jęki...
Jan Sobieski zdjęty boleścią zasłonił twarz rękami, brat jego Marek stał blady i przerażony.
— Dalej, dziewczyno, dalej! — rzekł głosem pozbawionym dźwięku.
— Poważyłam się przystąpić do drzwi... otworzyłam... i zastałam dostojnego pana, który na parę godzin przedtem z ojcowską miłością mówił ze mną o was, tarzającego się w kałuży krwi!
— Kto się dopuścił tej zbrodni? — zawołał Jan Sobieski zapalając się gniewem, — mów, dziewczyno, kto to uczynił? kto śmiał dotknąć tej świętej głowy?
— Zbliżyłam się do dostojnego pana, uklękłam i uczułam gorącą krew, która płynęła z ran, — mówiła Sassa dalej, — boleścią zdjęta pochyliłam się ku niemu... chciałam wołać służby... ale już było zapóźno!
— Nasz ojciec umarł?
— Dostojny pan wyzionął ducha na moich rękach! Nastąpiła głucha chwila milczenia, Jan Sobieski i brat jego zdrętwieli pod wpływem boleści. Łzy nie płynęły z ich oczu, ale ból straszny ściskał ich piersi.
— Najszlachetniejszy syn naszej ojczyzny nie żyje! — rzekł wreszcie drżącym głosem Marek Sobieski, — najzacniejszy z ludzi, jakich ziemia nosiła, żyć przestał!
— Jakim sposobem ojciec mój odniósł ranę, którą życiem przypłacił, Sasso? — zapytał Jan Sobieski ponuro.
— W sypialni odbyła się walka, panie, a gdym przybyła, była już skończoną!
— Morderca uciekł?
— Zastałam tylko pana kasztelana w pokoju.
— Nikczemny morderca uciekł! — zawołał Marek.
— Kto był mordercą! Mów! Czy nikt nie widział tego łotra? — zapytał Jan Sobieski.
— Nikt, panie. Świętej pamięci ojciec wasz chciał umierając wymienić mi imię mordercy, zapewne abym wam je powiedziała i ażebyście pomścili śmierć jego, ale nie zdołał już wymówić imienia niegodziwca i umarł nie nazwawszy go!
— Więc będę szukał mordercy i pomszczę śmierć mojego ojca, tak mi panie Boże dopomóż! — zawołał Jan Sobieski, — jedziemy do Krakowa! Tej nocy jeszcze powracamy. Marku! Ty z nami pojedziesz Sasso! Pomodlimy się na grobie naszego niezapomnianego ojca, a tam ponowię ślub, że wyszukam mordercę i zbrodnię jego krwią okupię, jak mi mój obowiązek nakazuje! Bądź zdrowa, Delho! — zwrócił się Jan Sobieski do stojącej obok siebie Cyganki, słyszałaś co mnie powołuje!
— Odjeżdżasz... wiedziałam o tem!
— Bądź zdrowa! — rzekł Jan Sobieski.
Brat jego Marek pożegnał się także z Ludyaną i naczelnikiem Cyganów.
Sassa stała na uboczu i czekała.
Po krótkim czasie bracia przystąpili do niej.
— Ruszajmy w drogę, Sasso, chodź! — rzekł Jan Sobieski.
Wszyscy troje opuścili obozowisko.
Delha i Ludyana patrzyły za oddalającymi się, dopóki nie zniknęli w ciemnościach nocy.
Wkrótce potem przybyli do obozu Cyganów dwaj jeźdźcy, z których jeden okryty był obszernym, białym płaszczem beduińskim. Na głowie, okrytej czarnym włosem, miał kosztowny wielobarwny turban. Towarzysz jego był w szarej bluzie i tegoż koloru bufiastych pantalonach związanych koło kostek. Na głowie miał stary, czerwony fez.
Stara Cyganka spostrzegłszy przybycie dwóch jeźdźców zbliżyła się do nich w pokornej postawie, z uwielbieniami dla indyjskiego kapłana Babur Alaraba, którego w jednym z jeźdźców; natychmiast poznała.
Towarzysz jego czy służący prowadził dwa konie za cugle.
— Gdzież jest Manusz, naczelnik? — zapytał jeździec w kosztownym różnobarwnym turbanie.
— Idzie tutaj, wielki Baburze, — odpowiedziała stara Nura, — chodźcie tu, Manusz! Cygan zbliżył się, odkrywając głowę.
— Gdzie są te dziewczyny, Manusz? — zapytał jeździec.
— Są do twego rozporządzenia, wielki, potężny Baburze! Rozkaż, a udadzą się z tobą!
— Przyprowadź je, Timur! — rozkazał jeździec swemu służącemu, rzucając naczelnikowi Cyganów sakiewkę skórzaną, pełną sztuk złotych.
Cygan pochwycił ją zręcznie i chciwie. Gdy wpadała w jego ręce, złoto wydało właściwy sobie dźwięk.
— Dzięki ci, wielki Baburze! — zawołał Manusz klękając przed jeźdźcem.
Timur zeskoczył — z konia i oddał cugle trzech koni starej Cygance, a sam poszedł szybko do obozowiska.
Wkrótce potem znalazł dwie młode Cyganki i skinął na nie.
— Przychodzisz po nas? Czy mamy jechać za tymi dwoma młodymi Polakami? — zapytała Delha z radością w oczach.
Timur skrzywił się i skinął głową.
— Chodźcie prędko! — rzekł poufnie stłumionym głosem, — konie czekaja.
Delha zawołała Ludyany i obie poszły ze służącym do koni.
Tutaj zastały drugiego jeźdźca.
— Jesteś przysłany przez dwóch młodych Polaków? — zapytała Delha.
— Na konie! prędko na konie! — nalegała stara Cyganka, — pojedziecie za nimi!
— O! to dobrze! za nim pojechałabym na koniec świata! — zawołała Delha.
Obie Cyganki wsiadły na przygotowane konie, pożegnawszy się z Manuszem i starą Nurą.
Znajdowały się w mocy człowieka w kosztownym turbanie i jego służącego Timura.

3.
Czerwony Sarafan.

Kilka miesięcy upłynęło od śmierci Jakóba Sobieskiego, sędziwego kasztelana krakowskiego. Wymyto krew z podłogi sypialni. Zwłoki zacnego dostojnika złożono we wspaniałym sarkofagu do grobowca w poblizkim kościele.
Z biegiem czasu powoli zapomniano o zacnym starcu, żałoba przeminęła, koła czasu potoczyły się dalej.
Nadszedł nareszcie dzień, w którym nowo zamianowany kasztelan krakowski z młodą swoją małżonką i orszakiem odbyć miał wjazd do zamku i do miasta, w którym miał zastąpić zmarłego, wybrany w tym celu przez króla i posłów sejmowych.
Jak w dzień śmierci Jakóba Sobieskiego miasto pogrążone było w żałobie, tak teraz panowała w jego murach uroczysta radość. Bramy przystrojono wieńcami, zamek i prowadzące do niego ulice przybrano kwiatami, a mieszkańcy przystrojeni świątecznie wychodzili za bramy, ażeby tam nowego kasztelana, najwyższego zwierzchnika miasta z głęboką czcią pozdrowić i powitać.
Wszystkie1 dzwony miejskie dzwoniły, a na wałach strzelano z dział tak, że ich huk wstrząsał ziemię.
Była to wielka, powszechna uroczystość dla miasta i dla okolicznych mieszkańców, którzy z okolicznych miasteczek i wiosek wielkiemi tłumami nadciągali, aby się przypatrzeć wjazdowi nowego kasztelana.
Świątecznie przybrany tłum wzrastał z każdą chwilą na wielkim placu przed bramą, przez którą Jan Zamojski miał wjeżdżać do miasta i wkrótce liczyć było można lud na tysiące, tłoczący się gęsto na ulicach, któremi nowy kasztelan ze swą małżonką miał przejeżdżać.
Słońce świeciło na błękitnem pogodnem niebie, tak jakby chciało blaskiem swym dodać powabu uroczystości, a w czystem powietrzu rozlegały się donośnie odgłosy dzwonów, podnosząc umysły i przygotowując je do uroczystości.
Nagle w jednym z bardziej oddalonych punktów placu dał się słyszeć nieokreślony, przejmujący krzyk i można było dokładnie widzieć, jak stojący tam tłum cofnął się na wszystkie strony, jak gdyby bomba mająca pęknąć tam padła.
W ogólnej jednak radości i oczekiwaniu przebrzmiał ten krzyk i niezważano na ożywioną scenę, która się odgrywała w tem miejscu.
Wkrótce potem jednak przerażenie i wzburzenie przybrało większe rozmiary. Tłum zebrany w tym punkcie placu zdawał się być zajęty jakiemś bardzo szczególnem widowiskiem, a zdziwienie i przestrach obejmowały coraz szersze koła.
W tej chwili trąby obwieściły zbliżanie się orszaku.
Rozpoczynał go oddział straży torujący przejście pomiędzy tłumem. Dalej jechał konno nowy kasztelan Jan Zamojski, mąż podeszłego już wieku, w wspaniałych szatach, a obok niego młoda, dobrotliwie uśmiechnięta, piękna małżonka, kłaniająca się uprzejmie na wszystkie strony. Była ona córką margrabiego Lagrange d’Arquien i obok starego, poważnego Zamojskiego wyglądała jak świeżo rozwinięta róża.
Bogato przystrojona służba z oznakami herbowemi kasztelana i jego małżonki stanowiła orszak, który zamykał oddział na francuski sposób przybranych muszkieterów.
Na obszernym placu zatrzymał kasztelan konia i przemówił kilka słów do delegatów mieszczaństwa, którzy przystąpili do niego. Powiedział, że uważa sobie za zaszczyt uroczyste przyjęcie i zalecił, żeby na placu przed bramą rozdano ludności wino, mięsiwa i pieniądze.
Następnie orszak ruszył dalej i znikł wkrótce w bramie miejskiej.
Część tłumu pośpieszyła za orszakiem, ażeby widzieć wjazd do zamku, większość jednak pozostała na miejscu, w oczekiwaniu przyrzeczonego ugoszczenia.
Nagle wzmogła się ciżba i dał się słyszeć krzyk głośny:
— Czerwony Sarafan! Patrzcie Czerwony Sarafan!
Okrzyk ten rozlegał się w powietrzu.
Szczególna postać ukazała się w pośród tłumu, wyprawiająca najdziksze skoki i śmiejąca się hałaśliwie. Był to mężczyzna w szczególnie nieprzyjemnym dla oka stroju, z twarzą wykrzywioną obłąkanym uśmiechem, z której nie można było poznać jego wieku. W niektórych chwilach zdawał się młodym, w niektórych starym. Gdy twarz skrzywił do okropnego, szatańskiego uśmiechu, zdawał się młodym; gdy był poważnym, widać było na jego twarzy głęboko wyryte zmarszczki.
Czerwony Sarafan miał rude jak płomień włosy, nosił na sobie czerwoną bluzę, czerwone obcisłe spodnie i czerwone buty. Widząc go można było przy puścić, że to waryat, że to pijany, że to ktoś wracający z balu maskowego i pozwalający sobie wśród lata karnawałowych żarcików. A jednak odrażająca jego postać miała w sobie coś, co odpychało i przejmowało jakąś grozą.
Nikt nie wiedział, skąd czerwony Sarafan przybywa, a jednak wszyscy zdawali się znać go i lękać się. Starzy i młodzi uciekali od niego z przestrachem. Czerwony dyabeł jednak nie zrażał się pomiędzy tłumy, wstrząsając rękami na wszystkie strony i śmiejąc się ponuro, jak wyrzutek piekła, a zarazem wydając piekielne krzyki.
— Święty Stanisławie módl się za nami! — zwrócił się jeden ze starych mieszczan do dwóch stojących nieopodal poważnych ludzi, żegnając się, — czerwony Sarafan pojawił się! Czyż jeszcze nie dość krwi popłynęło?...
— Wojna znów będzie, kiedy ten czerwony duch się pokazał, — rzekł jeden z zagadniętych.
— Niech się Niebo ulituje nad nami i naszym krajem, — dodał drugi, — to zły znak!
— Gdy czerwony Sarafan się pokaże, to krew płynie strumieniami, a nocą oświecają horyzont palące się wioski, — rzekł pierwszy, — widziałem go przed bitwą piławiecką... zły duch śmieje się przez niego! Strzeżmy naszego mienia i krwi naszej!
— Wracam do miasta jeszcze przed wieczorem, — rzekł jeden z mieszczan, — nie chcę tu być, gdzie czerwony Sarafan pokazuje się.
— Idę z wami! chodźmy! chodźmy! — rzekł trzeci.
Unikając zbliżenia się do czerwonej postaci rozmawiający zbliżyli się do bramy.
Tymczasem kilku młodych, odważniejszych pozostało przy czerwonym Sarafanie, który gdy wystawiono i otworzono beczki z winem, pierwszy pod stawił swój kubek.
— Jeżeli jesteś czerwony Sarafan, — zawołał jeden z odważniejszych młodych ludzi, — to odpowiedz, co o tobie myśleć?
Szczególny człowiek w czerwonej bluzie wymówił śmiejąc się kilka niezrozumiałych wyrazów i wychylił wino.
— Powiedz nam, skąd i po co przybywasz? — zawołał inny.
— Zawołajmy straży, żeby go wzięła! — zaproponował trzeci.
— Tak! zawołajcie straży, — wołano dokoła, — zaprowadźcie go do wieży.
Kilku pobiegło ku bramie.
Czerwony Sarafan rozpoczął znowu swoje dzikie skoki, wywijając przy tem rękami jak obłąkany, a tłum cofnął się z przestrachem.
Gdy po upływie dość długiego czasu ukazała się warta, czerwony Sarafan był już w innej stronie wielkiego placu a nim warta utorowała sobie drogę przez tłum, szczególna ta postać znikła jej zupełnie z oczu.
Tymczasem wino zaczęło wywierać wpływ na tych, którzy zdołali opić się zawiele i wszyscy tłoczyli się coraz gromadniej do miejsca, w którem z rozkazu nowego kasztelana rozdawano pieniądze, a że każdemu szło o to, aby coś dostać, wkrótce więc zaprzestano zajmować się czerwonym Sarafanem. Mówiono wprawdzie jeszcze o nim, ale nikt nie wiedział w której stronie wielkiego placu szczególny ten człowiek mógł się znajdować.
Wieczór zapadł nad świątecznie? przybranem miastem i nad placem leżącym pod bramą miejską, na którem wesoły tłum dotychczas jeszcze oddawał się obchodowi uroczystości.
W tem drogą prowadzącą do miasta zbliżył się do murów i do placu uroczystości mały, poważny orszak. Trzy smutne, żałobą okryte postacie siedziały na trzech powolnie postępujących koniach. Dwaj jeźdźcy jechali przodem, a za nimi na trzecim koniu dziewczyna w szarej, prostej, bez żadnych przystrojeń sukience.
Żałobny ten orszak wjechał na środek radością i weselem ożywionego placu.
Dwaj młodzieńcy zatrzymali swe konie, gdy przed ich wzrokiem ukazały się w czarnych zarysach wieże miejskie, wyłaniające się z wieczornej ciemności i gdy wokoło siebie ujrzeli płonice pochodnie. Koń dziewczęcia stanął za nimi.
— Przybyliśmy do Krakowa, starego, pełnego pamiątek koronacyjnego grodu, mój bracie Marku, — odezwał się poważny głos młodzieńca, — ojca jednak naszego tu nie zastaniemy.
— Zanieśmy o to skargę do nieba! udajmy się do miasta odwiedzić go w grobach kościelnych, — odpowiedział Marek Sobieski.
— Czy słyszysz te hałasy i wrzawę, panie? — zapytała po pewnej chwili Jana Sobieskiego dziewczyna, — nowy pan zamku odbył swój wjazd! Jan Zamojski został kasztelanem!
— Nie w porę przybyliśmy! Nie dla nas miejsce wśród radosnych obchodów i uroczystości, — rzekł Jan Sobieski, — poczekajmy tutaj, aż przebrzmi wrzawa, któraby przeszkodziła naszym odwiedzinom zmarłego.
Marek i ślepa niewolnica spełnili w cichości wezwanie i jednocześnie z Janem Sobieskim zeskoczyli z koni. Znajdowali się na uboczu od głównego ogniska uroczystości i tu przeczekali, dopóki pochodnie powoli nie zagasły i wrzawa nie ucichła.
Zapadła noc głęboka. Księżyc ukazał się na bezchmurnem niebie i rozlewał swe blade srebrne światło na stary, pełen pamiątek gród stołeczny.
Dwaj młodzieńcy i dziewczyna pro wadząc konie za sobą, zbliżyli się do otworem stojących drzwi i wjechali w milczeniu i poważnie w ulice miasta, w którem zaczynała panować cisza. Okna starego zamku świeciły się jednakże na tle nocy.
Dwaj bracia spojrzeli w okna. Starej, poważnej postaci ich ojca już tam nie było, nie stał on w wielkiem oknie ostrokołowem oczekując na ich powrót.
Zwrócili się do poblizkiego, starego kościoła, w którym znajdowały się groby kasztelanów. Przywiązali konie, a następnie weszli do wysokich, otwartych drzwi świątyni, której wnętrze otwartem było przez noc całą.
Pojedyńcze postacie modlących się mężczyzn i kobiet, klęczały jeszcze tu i owdzie na kamiennej posadzce kościoła i odmawiały modlitwy.
Dwaj młodzieńcy poszli ku drzwiom prowadzącym do grobowców. Sassa postępowała za nimi.
Gdy otworzyli drzwi, okazała się przed nimi długa, nizka przestrzeń, do której schodzić było potrzeba po kilku stopniach. Korytarz ten był zresztą oświetlonym kilkoma u sufitu zawieszonemi lampami. Przy ścianach dookoła stały stare trumny i czyniły na wchodzących poszanowaniem przejmujące wrażenie.
Głęboka, uroczysta cisza panowała dokoła. Zegar wieżowy głucho dźwięczącymi uderzeniami oznajmiał północ.
Trumna Jakóba Sobieskiego stała na boku, ostatnia, w długim szeregu.
Obaj bracia przystąpili do niej i uklękli, aby pożegnać się z ojcem, i odmówić modlitwę.
Sassa pozostała po za nimi i podobnież uklękła.
Po chwili dał się słyszeć głos Jana Sobieskiego.
— Twoi synowie powracają przejęci żałobą, z dalekiej drogi i opłakują twoją śmierć, — mówił rozżalony syn, — nie możesz ręki z błogosławieństwem położyć na naszych głowach, ale duch twój otacza nas i będzie nam towarzyszył, zapalał nas do czynów, ażebyśmy dorównali wzorowi, jakim byłeś dla nas! Tak, mój ojcze, przysięgamy ci na to w tej świętej godzinie! Będziemy wiernie służyli ojczyźnie i z radością krew naszą za nią przelejemy! Ty słyszysz moje słowa! Ty słyszysz tę moją przysięgę.
— I ja ślubuję ci to samo, mój ojcze, — dodał Marek uroczyście, — duch twój pójdzie z nami! Życiem naszem uczynimy zaszczyt twojemu i naszemu nazwisku!
— A nim wyruszymy na wojnę, — mówił Jan Sobieski dalej, — nim przyłączymy się do zbrojnych szyków, broniących naszej ojczyzny, odszukamy tego, którego dłoń zbrodnicza nam cię wy darła, który ci zadał śmierć! Ślubuję ci, że go znajdę, i że cię pomszczę! Nie spocznę pierwej, aż krew twoją zmyję krwią mordercy!
— I ja ci to przysięgam, klęcząc przy twoich zwłokach, — rzekł Marek poważnym głosem, — tylko śmierć może mnie uwolnić od tego świętego ślubu!
Upłynęła długa chwila milczenia.
Sassa słyszała każde słowo. Znajdowała się w blizkości Jana Sobieskiego i brała udział w tej nocnej uroczystości, która jeszcze ściślej łączyła ją z tym, w którym od pierwszej młodości widziała gwiazdę swojego życia. He razy odezwał się głos jego, znajdował zawsze drżące echo w jej sercu. Gdy była przy nim, zapominała o tem, że nie ma domu ani rodziny, że jest nieszczęśliwą niewolnicą.
Dwaj bracia wstali. Nowa uroczystość skończyła się. Teraz rozpoczynało się dla nich nowe życie. Teraz mieli wypełnić święty obowiązek.
— Chodź, Sasso, nie możemy cię opuścić i skazać na zgubę, — zwrócił się Jan Sobieski do klęczącej, biorąc ją za rękę i podnosząc, — możesz się udać do dóbr naszego ojca i tam pędzić życie spokojne, bez troski!
— Dziękuję ci, panie, jesteś tak dobrym jak twój szlachetny ojciec! — odpowiedziała ślepa niewolnica drżącym głosem, — ale nie odpędzaj mnie od siebie!
— To być nie może, Sasso, jadę dalej... nie możesz mi towarzyszyć.
Ślepa dziewczyna smutnie pochyliła głowę.
— Nie możesz mi być potrzebną, Sassa, — udaj się do dóbr, w których przebywają inni słudzy naszego ojca i tam pozostań.
— I my musimy się rozstać, bracie, — rzekł Marek do Jana, — udamy się każdy w inną stronę szukać mordercy naszego ojca.
— Tak i ja postanowiłem, Marku, pożegnajmy się, a gdy pomścimy śmierć naszego niezapomnianego ojca, to się znajdziemy w szeregach wojowniczych ażeby powetować klęskę doznaną pod Piławcami!
— Dobrze, mój bracie! — zawołał Marek uderzając ręką w rękę podaną przez Jana, — wspólny cel nas łączy!

Rozstajemy się, ażeby wkrótce znaleźć się w jednym szeregu i walczyć w obronie naszej ojczyzny! Bądź zdrów!
Dwaj bracia padli sobie w objęcia. Przy zwłokach swego ojca rozstali się. Szlachetne zamiary i plany przyszłości zajmowały ich obu. A Opatrzność wybrała ich na to i przeznaczyła, ażeby wysokie i zaszczytne stanowiska na czele swego narodu zajęli.
Wyszli ręka w rękę z grobowca, a następnie z kościoła.
Sassa poszła za nimi w pewnem oddaleniu.
Gdy przybyli do bramy miejskiej prowadząc z sobą konie, Sassa wydała nagle cichy krzyk. Tuż przed nią dał się słyszeć śmiech nieprzyjemny. Zdawała się rozpoznawać dźwięk tego śmiechu, chociaż tego, kto go z siebie wydał, widzieć nie mogła.
Jan i Marek obejrzeli się.
Waryat w czerwonej bluzie ukazał się nagle przy ślepej niewolnicy, roześmiał się swym strasznym śmiechem i pochylony z wyciągniętemi rękami zbliżał się do dwóch młodzieńców.
— To czerwony Sarafan! Poznałam jego śmiech! — zawołała Sassa.
Jan i Marek zdziwieni patrzyli na szczególną postać, którego czerwona odzież i pochylone kształty jeszcze nieprzyjemniej wyglądały przy blasku księżyca niż w dzień biały.
— Kto jesteś człowieku i co tu robisz? — zawołał doń Marek.
Czerwony Sarafan zdawał się nie słyszeć tych słów.
— Jest czerwony jak krew!... Słyszałem o nim nieraz!... Jest to krwawe widmo wojny, zapowiadające nową zawieruchę bojową, — rzekł Jan Sobieski, — no, no, czerwony Sarafianie, gdy nas ojczyzna powoła staniemy do apelu!
Nieprzyjemna postać śmiała się głośno.
— Pokaż mi się tylko i zawołaj mnie, gdy wojna zapali się na nowo, — mówił dalej Jan Sobieski, gdy czerwony Sarafan stał przed nim pochylony i patrzył nań z podełba, — jestem Jan Sobieski, syn dzielnego kasztelana.
— Strzeż się czerwonego Sarafana, panie, — przemówiła miękkim, ostrzegającym głosem ślepa niewolnica, — mówią, że to wysłannik złego ducha, który przychodzi biedne dusze ludzkie zabierać. Gdzie się pojawi tam następuje walka i rozlew krwi, jęczą umarli, a ziemia zaściela się trupami!
Czerwony Sarafan śmiał się głośno i w pochylonej postawie z wyciągniętemi rękami poszedł dalej, a po upływie chwij kilku znikł.
— Bądź zdrów, Marku! zawołał Jan Sobieski dosiadając konia, do Marka, który już siedział na swoim, — do widzenia! Bądź zdrowa. Sasso! Dwaj jeźdźcy odjechali w przeciwnych kierunkach, Sassa pozostała sama przy swoim koniu, na obszernym placu oświetlonym blaskiem księżyca. Patrzyła ona za odjeżdżającymi... skinęła im smutnie ręką i uważała, w którą stronę udał się Jan Sobieski. Słuch jej, wydelikatniony niezmiernie zastępował często brak wzroku.
— Pojadę za tobą! Nie mogę uczynić inaczej! — zawołała załamując ręce, — łaj mnie... odpędzaj... pojadę za tobą.
W tej chwili czerwony Sarafan znów się do niej przybliżył.
Gdy był w blizkości ślepej dziewczyny i jej wierzchowca, wskoczył ze zręcznością kota na konia i roześmiał się przeraźliwie.
Sassa cofnęła się przerażona.
Szczególny człowiek pochylił się ku szyi konia i objął ją rękoma.
Zwierzę, jak gdyby dziki kot siedział mu na grzbiecie puściło się galopem, parskając i unosząc osobliwego jeźdźca.
— Nie potrzebuję konia, pójdę pieszo! — rzekła półgłosem ślepa niewolnica.
I ostrożnie, macając rękami i nogami, udała się w kierunku, w którym odjechał Jan Sobieski.
— Idę za tobą i to mnie czyni szczęśliwą! — mówiła do siebie.

4.
Kto był mordercą

Jan Sobieski na wiernym swoim koniu przybył nazajutrz rano do rozległych posiadłości bogatego wojewody warszawskiego.
Wschodzące słońce oświetliło pola i lasy i wesoło uśmiechało się do młodzieńca, który powoli i poważnie jechał swą drogą.
Głęboka cisza otaczała go. Ranek był śliczny. Jan Sobieski jednakże nie zastanawiał się nad pięknościami przyrody, lecz patrzył zamyślony przed siebie trzymając cugle konia w prawicy. Odwagę i determinacyę czytać było można z jego młodzieńczo-pięknych rysów. Tylko wzrok jego, niedawno jeszcze takim ogniem pałający teraz był smutny i ponury. Ciemny zarost otaczał jego wargi, a czoło jego zasępiała chmura.
— Kto był mordercą? — powtarzał od czasu do czasu, — kto mi wydarł ojca? Kto się poważył podnieść rękę na czczonego i uwielbianego Jakóba Sobieskiego? Kto nienawidził tego szlachetnego męża?
Nie miał odpowiedzi na te pytania.
— Znaleźć go muszę, choćbym miał przeszukać świat cały, — mówił do siebie dalej, — nie będziesz się cieszył, nędzniku, żeś krew Sobieskiego przelał bezkarnie! I byłeś tak podłym, że w nocy napadłeś na nieprzewidującego napaści, że go zamordowałeś przy jego łóżku! Nie tryumfuj morderco! Jan Sobieski szuka cię i wynajdzie!
W kilka godzin potem przybył do jednej z wiosek wojewody Wassalskiego, zjadł niewielką przekąskę i puścił się w dalszą drogę.
A w oddaleniu za nim, niezmordowanie idąc naprzód pomimo swej ślepoty postępowała niewolnica.
Nie znała ona niebezpieczeństw, gdy trzeba było dążyć za tym, do którego każdym fibrem swojej istoty była przywiązaną.
Nawet sama przed sobą nie miała odwagi wyznać, że przywiązaną była do niego nie dającą się wypowiedzieć miłością, a może szła za głębokim popędem serca, nie wiedząc nawet, że to miłość popycha ją naprzód. Szła nieprzerwanie, bo musiała. A myśl o nim dodawała jej odwagi i siły do postępowania dalej w ciemnościach, które dla niej obejmowały świat cały. Nie wahała się, szła, rękami dotykając się drzew i krzaków rosnących przy drodze, a gdy spotkała kogo przechodzącego, to go pytała, czy nie widział jeźdźca. Tak udawało jej się być ciągle na dobrej drodze, instynkt i inne zmysły zastępowały dla niej wzrok, którego nigdy nie posiadała i nie znała.
Dzień już się znacznie posunął, gdy Jan Sobieski zbliżył się do starego zamku, który wojewoda Michał Wassalski po przodkach swoich odziedziczył. Był on jednym z najbogatszych i najpotężniejszych przywódców ludu i niegdyś z Jakóbem Sobieskim ubiegał się jednocześnie o kasztelanię krakowską. Jednakże ponieważ z powodu ponurego charakteru nie był lubionym przez posłów, więc tak dawniej jakoteż przy wyborach został pominięty. Król polski Jan II lubił bardzo wojewodę Wassalskiego, który nieraz składał dowody wielkiej waleczności i znaczny oddział wojska wystawił podczas wojny z zagranicznymi nieprzyjaciółmi, to jednak niewiele pomogło ponuremu mężowi do uzyskania stanowiska, o które ciągle sie ubiegał.
Słońce pochyliło się ku zachodowi, gdy Jan Sobieski przybył do zamku. W tej samej chwili z poblizkiego lasu zbliżyła się do niego gromadka jeźdźców ze sforą psów.
Michał Wassalski powracał z polowania ze strzelcami. Przy boku jechała dumna, piękna Jagiellona, jego małżonka, trzymając na ręku uszlachetnionego sokoła.
Gdy wojewoda Wassalski spostrzegł przed zamkiem obcego jeźdźca, zatrzymał się na chwilę.
Twarz jego zachmurzyła się. Zbliżył się do swojej małżonki, która podobnież przypatrywała się gościowi.
— Jeżeli się nie mylę, — szepnął tak żeby jadący za nimi strzelcy nie słyszeli tych słów, — to ten młodzieniec jest Janem Sobieskim.
Na marmurowo bladem obliczu Jagiellony, odbiło się wrażenie, jakie na niej uczyniły te słowa. Na chwilę jednak tylko drgnęła jej twarz i wzrok błysnął, potem zapanowała nad sobą i przyjęła tę spokojną postawę, która ją czyniła podobną do marmurowego posągu.
Jan Sobieski na koniu oczekiwał zbliżenia się orszaku i pozdrowił ukłonem jadącą na przodzie parę.
— Jeżeli wyruszacie na wojnę i chcecie spocząć w moim zamku, to witajcie mile ktokolwiek jesteście, — rzekł doń Michał Wassalski, — zamek mój nikomu nie odmawia gościnności!
— Przyjmuję wasze zaproszenie na tę noc, dostojny wojewodo, — odpowiedział Jan Sobieski.
Jeden ze służących zbliżył się do niego, aby przytrzymać i odprowadzić jego konia.
Podczas gdy Michał Wassalski i jego małżonka zsiadali z koni, zeskoczył i ich gość ze swego wierzchowca i udał się wraz z nimi do starożytnego zamku.
Gdy wszedł do wysokiej, obszernej komnaty, w której już było nakryte do stołu, Jagiellona z zimnym uśmiechem zaprosiła go, aby zajął miejsce przy stole.
Wzrok Jana Sobieskiego skierowany był na piękną wojewodzinę, której królewska postać przypominała Junonę.
— Pozwólcie mi, zacni państwo, że przedewszystkiem wam powiem, iż ten, któremu udzielacie gościnność, jest synem zamordowanego na wiosnę Jakóba Sobieskiego, — zaczął młodzieniec zajmując wskazane sobie miejsce przy Jagiellonie, — jestem Jan Sobieski!
— Z podwójną przyjemnością witamy w was syna szlachetnego kasztelana krakowskiego, — odpowiadziała Jagiellona, — pragniemy, aby naszemu gościowi w naszym zamku dobrze było i aby tu zabawił, dopóki mu się podoba.
— Więc udajecie się do wojska? — zapytał Michał Wassalski, który był poważny i małomówny.
— Mój brat Marek i ja, gdy przyjdzie pora, znajdziemy się w orszaku wojowników, — rzekł Jan Sobieski, — teraz mamy inny cel przed sobą, pewien obowiązek niemniej święty jak służba ojczyzny.
— Jakiż to cel? — zapytała Jagiellona.
— Szukam mordercy mego ojca, tego nędznika, który sędziwego kasztelana krakowskiego zamordował w jego sypialni, — odrzekł Jan Sobieski, — przy zwłokach mojego ojca przysiągłem pomścić jego śmierć i krew jego zmyć krwią mordercy.
— Pochwalam wasz zamiar, szlachetny Janie Sobieski, — rzekła Jagiellona podnosząc napełniony winem kieliszek, — i piję do was za jego powodzenie.
Młody kasztelanin widział, że ponure spojrzenie padło nań z niespokojnych oczu Wassalskiego i że twarz pięknej Jagiellony była marmurowo blada.
Przyjął toast i wychylił kieliszek.
Służący napełnili kieliszki i roznosili półmiski.
— Więc przybywacie z Krakowa? — zapytał Wassalski.
— Tak, panie wojewodo, z Krakowa, gdzie się odbywał właśnie wjazd nowego kasztelana, — odpowiedział Jan Sobieski, — brata mego i mnie wezwano, żebyśmy przybyli z Turcyi, ponieważ nasz szlachetny ojciec poniósł śmierć tak niespodziewanie.
— I braliście udział w uroczystości? — zapytała Jagiellona.
— Udaliśmy się do grobowca, do naszego ojca i przysięgliśmy mu, że go pomścimy, — odpowiedział Jan Sobieski, — uroczystość ta dotykała nas boleśnie, dostojna pani.
— Musicie być zmęczeni podróżą, rzekł po niejakim czasie Michał Wassalski do swego gościa, — sypialnia jest dla was przygotowana! Idźcie się pokrzepić spoczynkiem!
— Pozwól mi jeszcze jedno zadać pytanie, panie wojewodo, — rzekł Jan Sobieski, wstając jednocześnie z gospodarzem od stołu, — jesteś pan znany daleko i koło twych znajomych jest wielkie! Czy jaka wiadomość o mordercy mojego ojca do uszu twoich nie dobiegła?
Michał Wassalski musiał wysileniem woli pokryć wrażenie, jakie na nim uczyniło to zapytanie.
— Nie słyszałem nic o tej walce, w której zginął wasz ojciec, — odpowiedział.
— A więc muszę szukać dalej, przysiągłem bowiem, że nie spocznę, do póki mordercy nie wynajdę! — rzekł Jan Sobieski odchodząc i życząc wojewodzie i jego małżonce dobrej nocy.
Służący czekał ze świecznikiem i zaprowadził gościa do przeznaczonej dla niego sypialni.
Gdy Jan Sobieski odszedł, Michał Wassalski pochwycił namiętnie rękę Jagiellony, która stała wyprostowana i nieruchoma. Blada jej twarz, która przed chwilą uśmiechała się tak kusząco, przybrała przerażający wyraz.
— To on, — szepnął Michał Wassalski, — to Jan Sobieski, syn Jakóba!
— Piękny i dzielny młodzieniec, daję słowo! Dotrzyma on swej przysięgi!
— Do tego nie przyjdzie! — zgrzytnął zębami Michał Wassalski, — ja go uprzedzę! Padnie, jak padł jego ojciec! Jemu przepowiedziano, że osiągnie koronę polską.
— Jemu... koronę polską!
— Ród Sobieskich wszędzie i zawsze wywyższał się nad ród Wassalskich — mówił dalej wojewoda stłumionym głosem, — wiesz o tem, że ja sięgam po koronę, którą słaby król Jan II niedługo już będzie nosił! A teraz los stawia mi na drodze tego, nad którego kolebką widać było koronę polską!
— A więc zdepcz go, aby zuchwałą ręką po nią nie sięgnął! — odpowiedziała Jagiellona.
Wyglądała w tej chwili jak szatan, wydający wyrok zatracenia na kwitnące młodością życie.
— Usuń ze swej drogi tę przeszkodę! — mówiła dalej, — Jan Sobieski lub ty! Jeden z was tylko stanąć może u szczytu! A ja ci mówię, że jeśli go nie usuniesz, to on nie spocznie, dopóki nie znajdzie tego, kto podniósł rękę na jego ojca!
— Służba wie o tem, że jest w zamku, inaczej nie przeżyłby tej nocy, — szepnął Wassalski.
— Więc boisz się swych służących? — zawołała Jagiellona szyderczo, — a więc pozostaw mnie usunięcie tej przeszkody! Będzie mi łatwo zgubić Jana Sobieskiego! Sam on oddał się w nasze ręce i nie powinien żywy opuścić zamku Wassalskich!
Podczas tej poufnej rozmowy, prowadzonej na górnem piętrze zamku, w której dwoje ambitnych i wysoko sięgających ludzi decydowało o losie trzeciego, który zdawał się być zupełnie w ich ręku, na dole drogą, na którą zapadła już noc ciemna, zbliżała się do zamku ślepa niewolnica.
Sassa dowiedziała się już od jednego ze strzelców, że Jan Sobieski znajdował się w zamku wojewody Michała Wassalskiego, i straszne jakieś przeczucie zawładnęło jej umysłem.
Przypomniała ona sobie, że Wassalski wówczas, gdy odbywał się wybór kasztelana krakowskiego, został pokonany przez bardziej łubianego Jakóba Sobieskiego, jego ojca i nasunęła jej się okropna myśl.
Odpędziła jednak od siebie te domysły, nie widziała bowiem żadnej do nich podstawy, nic takiego, coby jej nakazywało ostrzedz Jana Sobieskiego. Pragnęła jednak być blizko niego i za właściwem sobie darem radzenia sobie wszędzie, wyszukała stajnię, poznała konia Jana Sobieskiego, który zarżał na jej głos i położyła się blizko niego na słomie.
Czuwała i słuchała. Noc upłynęła, nie usłyszała jednak żadnego podejrzanego szmeru.
Zrana Jan Sobieski wszedł do pokoju, w którym z wojewodą i jego małżonka miał jeść śniadanie.
Michał Wassalski przymuszał się do przyjaznego uśmiechu, Jagiellona wyglądała jeszcze bardziej uroczo niż poprzedniego wieczoru.
— Jakżeście spali w naszym zamku? — zapytała.
A gdy Sobieski odpowiedział jej, że się czuje bardzo pokrzepiony tym snem, rzekła dalej Jagiellona:
— W takim razie zapraszam was, imieniem mego małżonka, abyście pozostali jeszcze naszym gościem i wzięli udział w polowaniu, które dziś ma się odbyć. Przybędzie tu kilku wojewodów z małżonkami i będziemy bardzo szczęśliwi, jeżeli pozostaniecie z nami.
— Jakżebym mógł odmówić tak za szczytnemu zaproszeniu, dostojna pani, — odpowiedział Jan Sobieski.
— Przypomina mi się jednak wesoła wiadomość, którą mi przyniosły moje służące, — mówiła dalej Jagiellona z szyderczym uśmiechem, — wszakże to obdarzacie swoją skłonnością służącą waszego ojca, świętej pamięci kasztelana?
Jan Sobieski spojrzał na mówiącą zdziwiony.
— Doniesiono mi, że na dole w stajniach przy waszym koniu znajduje się dziewczyna... ślepa niewolnica z Sziras.
— Sassa! — rzekł półgłosem Jan Sobieski.
Głośno zaś dodał:
— Szczególna to dziewczyna, dostojna pani! ślepa niewolnica, która się wychowała w domu mojego ojca! Sassa jest bardzo do nas przywiązana!
— Puściła się za wami w drogę. Jest to rzeczywiście wielkie poświęcenie ze względu na jej kalectwo!
— Muszę ją za to wyłajać?... uczyniła to wbrew mej woli, — rzekł Jan Sobieski do pięknej Jagiellony, która umiała na każdem męskiem sercu niezatarte wywierać wrażenie.
Wkrótce potem przybyli do zaniku goście zaproszeni na łowy i Jan Sobieski został im przedstawiony przez Michała Wassalskiego i Jagiellonę.
Zajęto miejsca i zaczęto rozmawiać o przygotowujących się nowych wojnach, o podróżach odbytych przez Jana Sobieskiego, o nowym kasztelanie krakowskim i o jego młodej małżonce.
Podczas rozmowy pito wino, które obnosili służący.
— Nie wszyscy jednak możemy się poszczycić posiadaniem tego, co posiada nasz gość Jan Sobieski, — rzekła nagle Jagiellona do słuchających uważnie pań i panów, — cokolwiekbyście państwo mieli, jestem pewną, że nie macie tego, co nasz gość Jan Sobieski posiada!
Słowa te podnieciły ciekawość obecnych. Wszyscy zażądali od Jagiellony wyjaśnienia.
— Gość nasz Jan Sobieski posiada niewolnicę, dziewczynę z Sziras, — mówiła dalej Jagiellona, — która za nim idzie wiernie krok w krok. Nie byłoby to jeszcze nic tak dziwnego, ale dodać do tego trzeba, że ta niewolnica jest nie widomą!
— Niewidomą? I chodzi wszędzie za wami? — odzywały się różne głosy; — daję słowo, to niepojęte! to cud!
— Sassa chodzi lekko i pewnie, cho ciąż jest niewidomą, — rzekł Jan Sobieski, — jest to dobra dziewczyna! Sądzę, że dla mnie i dla mojego brata byłaby gotową poświęcić życie!
W kole ciekawych gości wyrażono życzenie ujrzenia niewolnicy i zwrócono się do Jagiellony i Jana Sobieskiego z prośbą, aby ją przyprowadzić polecili.
— Sassa śpiewa ładne pieśni, ma bardzo miły i miękki głos, — opowiadał Jan Sobieski.
— Więc niech zaśpiewa! Przyprowadźcie ją tutaj! — rozkazała Jagiellona.
Damy i panowie siedzieli małemi grupami przy stolikach, zajęci pogadanką. Wszyscy byli do pewnego stopnia zaciekawieni. Lubiano takie rozrywki wówczas. Jagiellona siedziała przy jednym stoliku z Janem Sobieskim.
Wkrótce potem otworzyły się drzwi.
Na progu ukazała się ślepa niewolnica w szarej prostej sukience.
Gdy przestąpiła próg, stanęła wsłuchując się. Ruchy jej były zrazu niepewne, jakby się obawiała tego miejsca.
— Wezwałeś mnie, panie — rzekła przyklękając, — przebacz biednej Sassie, że się udała za tobą!
— Wstań Sasso, — rzekł Sobieski, — zaśpiewasz nam jednę z twych pięknych pieśni!
Sassa wahała się przez chwilę... wsłuchiwała się w szmer, który panował wsalonie... poznała, że kilka osób siedziało dokoła, że osoby te rozmawiały z sobą i zwracały na nią uwagę.
— Zaśpiewaj nam piosnkę o skowronku, Sasso, — rzekł Jan Sobieski.
— Tak, zaśpiewaj piosnkę o skowronku! — zawołano dookoła.
Sassa zarumieniła się.
— Nie jesteś sam, panie, — rzekła, — pozwól mi odejść! Inni nie będą sądzili tak łaskawie jak ty!
— Niewolnica jest wymagającą, daję słowo! — zawołała Jagiellona niechętnie, — zdaje się, żeście ją zepsuli, panie Sobieski i oduczyła się być posłuszną!
— Życzę sobie, żebyś śpiewała Sasso! rozkazał Jan Sobieski.
Sassa była posłuszną, choć doznawała niedającego się opisać wstrętu do innych obecnych, a szczególniej do Jagiellony.
Zaśpiewała miękkim, dźwięcznym, przejmującym głosem:


Skowronek śpiewa wśród cienia,
Buja wśród nocy miesięcznej, —
Wszak znacie słodkie te pienia?
Wszak znacie odgłos ich wdzięczny?

A tam woddali coś leci,
A tam w oddali coś leci.
Jak gdyby gwiazdka świetlana, —
To mały chrząszczyk co świeci
W wigilię świętego Jana.

Lecz ciepły minie wnet dzionek,
Szron zimny padnie na łany,
I zmilknie śpiewny skowronek
I zgaśnie chrząszczyk świetlany;


Umilkła. Dały się słyszeć głośne pochwały w salonie.
— Pięknie śpiewasz dziewczyno! zawołała Jagiellona, — śpiew twój podoba mi się! Sama jesteś skowronkiem! Zaśpiewaj swoją piosnkę raz jeszcze!
— Czy każesz, panie? — zapytała Sassa Jana Sobieskiego.
Jagiellona patrzyła uważnie na niego i na dziewczynę. Djabelski wyraz przebiegł na chwilę jej piękną jak z marmuru wykutą twarz.
— Przywiązaną jest do was, daję słowo, panie Sobieski, jest wam wierną! — rzekła.
— Zaśpiewaj nam piosnkę o skowronku raz jeszcze, — rozkazał Jan.
Ślepa dziewczyna odśpiewała piosnkę powtórnie.
Gdy ostatnie dźwięki przebrzmiały, Jagiellona zwróciła się do siedzącego naprzeciw niej Jana Sobieskiego.
— Wyznam wam, że nigdy nie słyszałam służącej, któraby śpiewała tak pięknie, — rzekła, — kupię od was ślepą niewolnicę z Sziras, panie Sobieski.
Sassa słyszała te słowa... drgnęła.... rysy jej wyrażały niewypowiedziany przestrach.
— Jakże mógłbym sprzedawać Sassę, dostojna pani, — odpowiedział Jan, — nie jest ona już niewolnicą, jest sługą.
— Jesteście zbyt dobrym i wspaniałomyślnym, panie Sobieski. Zdaje mi się, żeście ją już popsuli. Tak być nie powinno! U mnie byłoby to zaraz inaczej! No, Sasso zaśpiewaj nam jeszcze jednę piosnkę!
— Czy rozkażesz, panie? — zapytała drżącym głosem niewolnica.
Oczy Jagiellony błysnęły ogniem.
— Tak jest, Sasso, słyszałaś, że państwo żądają twojego śpiewu.
Sassa drżącym z lekka głosem zaśpiewała:


Czy ludzie bawią się czy zbroją,
Ja wiem, to tylko, żem jest twoją,
Westchnieniem, pieśnią, każdym gestem,

Zostanę zawsze, zawsze twoją!
I choćbyś zdeptał miłość moją,


— Pieśń miłosna! — zawołała Jagiellona, patrzcie państwo, ślepa niewolnica wie i o tem, co to jest miłość.
W tej chwili dał się słyszeć głos Michała Wassalskiego.
— Chodź tu skowronku! Daję słowo pięknie śpiewasz! Muszę wynagrodzić cię za to.
Dziwny przestrach przejął Sassę, gdy usłyszała te słowa. Wydało jej się, jak gdyby już słyszała ten głos owej strasznej nocy, kiedy Jakób Sobieski został zamordowany. Nie zdradziła się z tem jednakże.
— Chodź tu i weź! — zawołał Michał Wassalski.
— Czy pozwalasz, panie? — zwróciła się Sassa do Jana.
— Tak jest, Sasso! Idź do dostojnego wojewody, który cię pragnie obdarzyć dukatem! — odpowiedział zapytany.
Sassa postąpiła ku miejscu, w którem siedział Michał Wassalski i przyklęknąwszy wzięła dukata. Dziwna rzecz jednak! ślepa niewolnica, gdy poczuła złoto w swem ręku, drgnęła jak gdyby dotknęła się ognia.
— Patrzcie na mego małżonka! — rzekła Jagiellona z lodowatym uśmiechem do Jana Sobieskiego, podczas gdy inni obecni także podarunkami i pochwałami obsypali śpiewaczkę, — nie widziałam jeszcze nigdy, żeby mój małżonek w taki sposób objawiał swoje zadowolenie! Muszę się postarać o jaką niewolnicę z Sziras, któraby tak pięknie śpiewała, jak ten wasz szary skowronek.
Sassa wstała i usunęła się w głąb. Nie była jeszcze dosyć pewną swego domysłu, ażeby ostrzedz swego pana, zwracała jednak baczną uwagę, słuchała i uważała na wszystko co mówiono.
— Konie na dole są gotowe! Jeśli państwo łaskawi, możemy wyruszyć na łowy, — rzekł Michał Wassalski do gości.
Wszyscy powstali. Jan Sobieski z galanteryą podał rękę pięknej pani domu, aby ją zaprowadzić do jej konia.
Uśmiechnęła się do niego zalotnie.
— Jeżeli pani i jej małżonkowi sprawi to przyjemność, — rzekł Jan Sobieski głośno do Jagiellony, — to podaruję państwu ślepą Sassę. Jest wierną sługą, a wiem, że pani dobrą dla niej będzie.
Sassa słyszała te słowa. Z trudem zebrała siły, aby nie upaść pod strasznym ciosem tej złowrogiej wieści.... Słowa te powiedział Jan Sobieski, ten sam, za którym puściła się w drogę! Darował ją! Zdawało jej się, że straci umysły. Nie słyszała już, co mówiła Jagiellona, opuszczając pokój z Janem Sobieskim.
Dręczyła ją boleść gwałtowna. Gdy pozostała sama padła na dywan. Pierś wznosiła się i opadała gwałtownie. Brakło jej oddechu. Zasłoniła drżącemi rękami bladą twarz i ciche łkanie rozległo się po komnacie. Serce pękało z bólu biednej, ślepej niewolnicy.

5.
SZLACHETNA ZWIERZYNA.

Jedni strzelcy i służący trzymali sfory psów przed zamkiem. Damy i panowie dosiedli koni. Zabrzmiały rogi i zawtórowało im melodyjne echo pobliskiego lasu.
Rozpoczęło się polowanie.
Wspaniała kawalkada puściła się ku ciemnym drzewom lasu.
Na przodzie jechała uśmiechnięta Jagiellona z Janem Sobieskim.
Siedząc dumnie na koniu zdawała się jeszcze piękniejszą niż przedtem. Ubrana była w wspaniałą kwadratową aksamitną czapeczkę z piórem. Długa czarna aksamitna suknia bogatemi, powiewającemi fałdami obejmowała jej piękną postać.
Wzrok Jana Sobieskiego zwracał się z podziwem ku pięknej amazonce, trzymającej na ręku ulubionego sokoła Michał Wassalski z innymi gośćmi jechał za nimi.
Strzelcy zamykali malowniczy orszak, który po chwili znikł w ciemności lasu.
Sassa pozostawała sama na górze w zamku. Nikogo ze służby nie było przy niej. Zapomniano o niej zupełnie.
Po przeminięciu pierwszej boleści zerwała się nagle. Dziwna jakaś myśl zdawała się ożywiać ją. Rysy jej zdradzały, że była przejęta czemś silniejszem nad boleść.
Rogi myśliwskie coraz słabiej odzywały się w oddali.
Jan Sobieski z wojewodą Wassalskim i jego małżonką udał się do lasu nie przeczuwając żadnego niebezpieczeństwa.
Ślepa niewolnica czuła jednak, że mu tam niebezpieczeństwo zagraża, straszne niebezpieczeństwo, którego się nie spodziewał. Powinna była biedź za nim! Głos wewnętrzny szeptał jej ciągle, że Michał Wassalski był tym człowiekiem, którego głos owej nocy słyszała w zamku. Nie mogła się pozbyć myśli, że Michał Wassalski był mordercą i że teraz nienawiść jego zwraca się przeciw Janowi Sobieskiemu.
Drżała o życie Jana. Lecz jak go znaleźć? Jak zbliżyć się do niego niepostrzeżenie? Była ślepą!
Przestrach przejmujący ją aż do głębi nie pozwalał namyślać się i zwłóczyć! Musiała go znaleść i ostrzedz!
Czy on jednak nie pomyśli, że przestrzega go dlatego tylko, aby przed nim podać w podejrzenie tę, której ją darował?
Wszystko jedno! Sassa myślała tylko o konieczności uchronienia Jana Sobieskiego od nieszczęścia, które czuła, że mu grozi.
Macając doszukała się drzwi, wyszła na schody i opuściła zamek.
Z oddali dochodziły do niej odgłosy wystrzałów i wskazywały kierunek, w którym udać się miała, aby znaleść Jana.
Wkrótce przybyła do drzew lasu. Ostrożnie macając zapuściła się w głąb. Z zadziwiającą zręcznością i lekkością postępowała dalej i znajdowała drogę pomiędzy drzewami. Słyszała szczekanie psów, rżenie koni i poznała wkrótce, że się zbliża do części lasu, w której odbywało się polowanie, zawieszone właśnie chwilowo. Następnie usłyszała, że strzelcy z głośnemi okrzykami oddalili się znowu.
Spieszyła niezmordowanie dalej. Byle tylko nie przybyła zapóźno. Michał Wassalskie i Jagiellona, której obawiała się najbardziej, nosili się z czarnemi zamysłami, potrzeba było im przeszkodzić, choćby przytem śmierć ponieść miała. Co jej było po życiu, kiedy Jan Sobieski podarował ją niemającej serca Jagiellonie?
Szła chętnie na śmierć i było jej dziwnie błogo, że za Jana Sobieskiego zginąć może. Gdyby trafiła ją jaka kula, gdyby zabardzo zbliżyła się do polowania, byłaby wyzwoloną z życia nie mającego powabu i z tajemnych trosk swego serca.
Przedewszystkiem jednak potrzebowała ostrzedz tego, którego ukochała, tego, o którego życie była w obawie. Potem z radością poświęciłaby się dla niego! Śmierć była dla niej rozkoszą w porównaniu z życiem u Jagiellony, której słowa i rozkazy jak rozpalone żelazo raniły jej serce.
Nagle zatrzymała się. Bystry jej słuch ostrzegł ją, że było w blizkości dwoje ludzi rozmawiających z sobą po cichu. Nie poruszała się. Nie chciała się zdradzić. Dotknięcie ręką przekonało ją, że jest zasłonięta grubem drzewem. Pozostała poza niem.
Poznała głos Michała Wassalskiego.
Stłumiła w sobie oddech.
Teraz Jagiellona odpowiadała po cichu.
Oboje oddalili się niepostrzeżenie na kilka chwil i pozostawszy w tyle za innymi gośćmi rozmawiali z sobą.
— Sposobność jest doskonała, Michale, nie znajdziesz lepszej, — szepnęła straszna Jagiellona, która była złym duchem Wassalskiego, podszczuwającym go do zbrodni, — pamiętaj o proroctwie! Ten, któremu przepowiedziano koronę Polski, znajduje się w twojej mocy! Nie daj przeminąć tej okazyi, inaczej ród Sobieskich górować będzie nad twoim, a tobie pozostanie tylko trawiąca zawiść!
Michał Wassalski milczał. Szatan pracował nad nim dalej.
— Do ciebie winna należeć korona, — mówiła dalej Jagiellona pocichu, — ty ją musisz posiąść! Ciebie powinni uroczyście koronować w Krakowie! Ponętny to obraz, Michale Wassalski, najbogatszy z wojewodów! Widzisz jego świetność i blask! I inny miałby ci to wydrzeć? Miałbyś dożyć tej hańby, żeby korona spoczęła na głowie innego... Król Jan jest znudzony panowaniem! Wkrótce będzie elekcya! Większość dostojników sprzyja ci!
— Trzech tylko nie, — odparł Michał Wassalski, — a w ich liczbie Jan Zamojski, nowy kasztelan krakowski.
— Wiem o tem i znam powód tego! Jan Zamojski był twoim rywalem, Michale, a ja odmówiłam mu ręki, ażeby oddać ją tobie. Wie o tem Marya, blądwłosa jego żona, córka dumnego markiza Lagrange. Nie przebaczy ona mi nigdy, że Zamojski mnie kochał przed nią. W nim nie znajdziesz nigdy stronnika. Lecz bądź pewnym, że uda mi się w krótkim czasie dwóch innych nieprzyjaznych ci wojewodów przechylić na twoją stronę.
— Powoli pozyskam większość.
— A wtenczas możesz być pewnym korony, Michale! Jest tylko jedna rzeczywista przeszkoda, tylko jedna, — mówiła dalej cichym szeptem Jagiellona, a słowa jej nieopisany wywierały wpływ na ambitnego Wassalskiego. — A więc okaż się odważnym i usuń ją! Polujemy na szlachetną zwierzynę! Nie dopuść, aby nam uszła!
— Więc dobrze! wszystko się rozstrzygnie w ciągu godziny, — odpowiedział ponurym, żłowrogim głosem Wassalski, — powróćmy do polowania.... orszak łowiecki zbiera się znowu na łące.
Odjechali. Głosy zamilkły.
Sassa słyszała całą rozmowę. Serce jej drżało pod wrażeniem tych wiadomości. Przeczucie jej zostało potwierdzone w straszliwy sposób. Jan Sobieski był w największem niebezpieczeństwie! Polowanie miało dostarczyć pozoru do pozbycia się go, kula napozór przypadkowo wystrzelona miała go trafić.
Ślepa niewolnica doznawała nieopisanej śmiertelnej trwogi! Musiała spieszyć, musiała znaleść zagrożonego. Nie było sekundy do stracenia, ażeby nie przybyła zapóźno, gdyż ci straszni ludzie nie będą zwlekali ani chwili z wykonaniem swego krwawego planu.
Poszła za odgłosem polowania. Rozlegały się echa wystrzałów. Niektórzy strzelcy musieli być w blizkości. Gdyby spotkała którego z nich, mogłaby go zapytać o Jana Sobieskiego.
W śmiertelnej trwodze poszła dalej i zbliżyła się do miejsca, którem przejeżdżał właśnie orszak. Mogła rozróżnić pojedyncze głosy.
— Szlachetny panie Sobieski, do was należy zabicie jelenia, — zawołała Jagiellona w niewielkiem od niej oddaleniu, — memu mężowi nie udało się trafić go! Dalej! próbujcie szczęścia! W tej chwili Sassa poznając straszne niebezpieczestwo, z krzykiem postąpiła dalej. Słyszała i czuła, że się znajduje blizko tego, którego z taką trwogą szukała.
— Zabiję go, dostojna pani! — odpowiadał właśnie.
— Janie Sobieski! panie — dał się słyszeć nagle donośny głos ślepej niewolnicy, która instynktownie zwróciła się naprzeciw zadziwionego jej widokiem Sobieskiego, — panie! przez litość! wysłuchaj mnie! — wołała załamując ręce.
— Czego chcesz tu na łowach, Sasso, — zapytał Jan Sobieski, spostrzegając ją przed sobą.
W tej samej chwili dało się słyszeć kilka wystrzałów... ślepa niewolnica zachwiała się nagle.
— Panie... jestem raniona... Niebu niech będą dzięki!... Tę kulę przeznaczono dla ciebie! — zawołała słabym ale wzruszającym radosnym głosem Sassa, nie zwrażając na ból, który jej sprawiła rana.
— Raniona jesteś, dziewczyno? — zawołał Jan Sobieski przestraszony zeskakując z siodła.
Sassa upadła na mech i trawę. Krew płynęła jej z ramienia.
Chciała coś mówić, chciała ostrzedz swego pana, którego ocaliła od śmierci... lecz wargi jej poruszyły się tylko mechanicznie, traciła przytomność.
— Biedna dziewczyna jest ranioną! — zawołał Jan Sobieski wzruszony jej widokiem.
Rzucił cugle swego konia jednemu ze strzelców i pospieszył do bezprzytomnie leżącej na trawie Sassy.
Słowa jego sprowadziły kilka osób z łowieckiego orszaku, które pojąć nie mogły, jakim sposobem kula zabłąkała się w to miejsce i raniła niewolnicę.
Jagiellona nadjechała także konno.
— Co się stało? — zawołała szybko zbadawszy wzrokiem co zaszło i przekonawszy się z niezadowoleniem, że ten, dla którego kula Massalskiego była przeznaczoną, nie został trafiony.
— Biedna Sassa! — rzekł Jan Sobieski.
— Ślepa niewolnica jest ranioną! — odpowiedzieli niektórzy goście zbliżającej się Jagiellonie, — jakaś przypadkowo wystrzelona kula trafiła ślepą dziewczynę.
Nienawistne spojrzenie padło z oczu Jagiellony... Sassa przyjęła kulę przeznaczoną dla Jana Sobieskiego! Obudziło to tajony wojewodziny gniew.
— Jest ciężko ranna! nie porusza się! — mówiono.
Jan Sobieski podniósł obumarłą.
Jagiellona patrzyła na to z wyrazem lodowatego szyderstwa w marmurowych rysach.
— Cóż znaczy jakaś niewolnica? — zawołała pogardliwie, — niech ją służba uprzątnie z naszej drogi!
Jan Sobieski nie słyszał tych słów, czy też nie uważał na nie?
— Cóż to?... co widzę?.,.. Pan Sobieski sam niesie niewolnicę? — mówiła Jagiellona dalej, — na moją św. patronkę, to rzecz niesłychana!
Sassa przyszła do siebie... słyszała te słowa... czuła, że Sobieski ją niósł! Dziwne uczucie niewypowiedzianej rozkoszy przejęło ślepą^ niewolnicę... tę minutę niespodziewanego szczęścia nie drogo przypłaciłaby śmiercią!
— Mój szlachetny panie... — szepnęła słabym głosem, — co się stało... co czynisz?...
— Dalej! polujemy!... — dał się słyszeć głos Jagiellony, — nie warto tracić jednej chwili zabawy dla tej niewolnicy!
Jan Sobieski poniósł Sassę do swego konia, posadził ją na siodło i wziął od Strzelca cugle, pragnąc sam odprowadzić konia do zamku.
— Słyszysz mnie, panie? Nie zwlekaj ani chwili! Odjeżdżaj! Uciekaj stąd! — rzekła Sassa stłumionym głosem.
— Odprowadzę cię do zamku, dziewczyno, — odpowiedział Jan Sobieski nie słuchając dalszych słów pozbawionej serca Jagiellony, która z innymi gośćmi przy odgłosie wystrzałów pojechała dalej.
— Uchodźmy, panie, uchodźmy prędko! — nalegała Sassa, ostatniemi siłami trzymając się cugli konia.
Jan Sobieski prowadził lasem wierne i szlachetne zwierzę.
Zbliżywszy się. do zamku, spostrzegł, że ślepa niewolnica chwiała się na koniu. Boleść odebrała jej zmysły.
Zdjął Sassę z konia, zaniósł do swego pokoju i położył na łóżku.

6.
Objawienie.

Podczas gdy Michał Wassalski i Jagiellona z gośćmi bawili się na łowach, gdy wojewodzina zwłaszcza śmiała się i żartowała, Jan Sobieski pozostał przy rannej Sassie i przekonał się, że kula zlekka tylko dotknęła jej ramienia.
Rana jednakże była tak bolesną, że Sassa leżała bezprzytomna.
— Biedna dziewczyno! — mówił do siebie Jan Sobieski, opatrując jej ranę, — jak łatwo mogłaś paść ofiarą nieuważnego wystrzału! Szukałaś mnie i dostałaś się pod kulę. Gdybyś była usłuchała mych słów i pozostała w moich dobrach, byłabyś unikła tego cierpienia!
Przewiązał ramię zręcznie i ostrożnie, a następnie oczekiwał zatamowania się krwi.
Tymczasem Jagiellona podczas łowów spotkała się znowu z mężem, który udawał bardzo zajętego ściganiem jelenia i zabił go w istocie.
— Najszlachetniejsza twa zwierzyna wymknęła ci się, Michale, — rzekła gdy się znalazła przy boku małżonka, — kula trafiła niewolnicę, Sobieski nie tknięty!
— Na szatana! — zgrzytnął zębami Michał Wassalski, — musi umrzeć! Zaprzysiągłem mu śmierć!
— Strzeż się tej ślepej niewolnicy, to żmija! Wiem teraz, że kocha swego dotychczasowego pana! Jednakże Sobieski darował mi tego skowronka, nie będzie on nam zatem przeszkadzać!
— Gdzież jest Jan Sobieski? — zapytał Michał Wassalski ponuro.
— Odwiózł ranną niewolnicę do zamku! Jest bezpieczny! Pozostaw mnie jednak usunięcie tej przeszkody!
— Marek i on, obaj muszą umrzeć! — szepnął wojewoda, — choćby Jan Sobieski uszedł nam teraz, przysięgam ci, że zginie! W zamęcie najbliższej bitwy padnie, padnie z mej ręki!
— Dotrzymaj tej przysięgi, a korona będzie twoją! — odpowiedziała Jagiellona stłumionym głosem, — wówczas w inny sposób niż nowy kasztelan odbędziemy wjazd do Krakowa i włożą nam korony w katedrze! Tak, Michale, jest to ponętny obraz, który w każdej chwili powinniśmy mieć przed oczyma. Żelazną stopą zdeptać winieneś ostatnią przeszkodę, jaka staje przed tobą! Wróć między gości! Za parę, godzin powrócimy do zamku, a wówczas przystąpię do spełnienia mojego planu!
Rozstali się, aby nie obudzić podejrzenia. Polowanie trwało dalej.
Jan Sobieski stał przy łóżku ranionej Sassy i chłodził jej ranę własną ręką.
Sassa odetchnęła ciężko... obudziła się z omdlenia.
— Gdzie jestem? — zapytała cichym głosem.
— Nie bój się biedne dziewczę! Ja jestem przy tobie! — odpowiedział Jan Sobieski.
— A więc mój piękny sen jest prawdą? Jesteś przy mnie, panie? Chłodzisz mą ranę? Wiele czynisz dla mnie! — rzekła Sassa, — serce me drży śmiertelną trwogą... jesteśmy jeszcze w zamku tych strasznych ludzi!
— Czegóż się lękasz, Sasso?
— Kula, która mnie dosięgła, była przeznaczoną dla ciebie, panie! Podsłuchałam rozmowę wojewody i jego żony!
— Boleść i omdlenie odbierają ci spokojną rozwagę, Sasso! Mówisz jak gdybyś jeszcze była pogrążoną w ciężkim śnie!
— Nie sen to i nie przewidzenie, panie! Uciekaj! zaklinam cię! ratuj swe życie! A mnie pozostaw memu losowi!
— Cóż cię tak przeraziło, dziewczyno? Skąd ta trwoga?
— Muszę ci to wyjawić, panie!... Michał Wassalski, wojewoda, jest mordercą twojego ojca, mego szlachetnego i dobrotliwego pana.
Jan Sobieski zerwał się.
Co mówisz dziewczyno? — zawołał, — pomyśl, gdzie jesteś!
— Jesteśmy w jaskini twoich śmiertelnych wrogów, panie! Wierz mi, zaklinam cię! Knują tutaj twoją śmierć!
— Nie chcę więcej słuchać słów takich Sasso! Znajdujesz się w stanie wzburzenia i niedorzecznych przywidzeń!
— Nie chcesz mnie słuchać, panie!... ulituj się!... nie zamykaj ucha dla mego ostrzegającego głosu! — błagała ślepa niewolnica, — drżę o twe życie!
— Dosyć, Sasso! Rozumiem teraz twoją podejrzliwość! Małżonka Michała Wassalskiego jest dumną, zimną kobietą. Słowa jej sprawiły ci przykrość, nie chcesz być jej sługą, lękasz się jej!
— Tak panie, lękam się jej! Ale nie ze względu na siebie! Nie sądź, że, tu pozostanę! Darowałeś mnie... ale zabij mnie raczej, a nie zmusisz, żebym pozostała w tym zamku! Ucieknę, choćbym zginąć miała! Ale nie ucieknę, dopóki ty nie opuścisz zamku.
— Nieposłuszną jesteś Sasso!
Ślepa niewolnica smutnie spuściła głowę. Słowa te boleść jej sprawiały.
— Czyż nie powinnam iść za popędem mego serca, panie? — zapytała go po chwili milczenia, — łaj mnie, odpychaj od siebie, ukarz... ja z radością wszystko zniosę dla ciebie, nie będę skarżyła się ani jęczała! Ale usłuchaj mojej przestrogi!
— Niedorzeczne masz myśli, Sasso!
— Wysłuchaj mnie, panie! O! ty jesteś tak dobry dla biednej niewolnicy z Sziras, czemuż nie chcesz wysłuchać mojego błagania? Gdy ty umrzesz panie, to Sassa zwiędnie jak kwiat złamany! Gdy tobie, panie, niebezpieczeństwo grozi, drży serce Sassy! Czy będziesz łajał ją za to? Cóż ja mogę uczynić? muszę cię ostrzedz, muszę iść za tobą, bo inaczej nie znalazłabym spokoju! Czyż nie ty, panie, wyniosłeś niegdyś biedną małą niewolnicę z wody, w której byłaby nędzną śmierć znalazła? Czyż nie ty podniosłeś dziś biedną Sassę i sprowadziłeś tutaj na swoim koniu? Uczyniłeś to, nie zważając na szyderstwa innych, bo jesteś dobry i szlachetny, a serce twoje jest współczucia pełne, miękkie, wspaniałomyślne, nie przejęte zarozumiałością i pychą? A teraz wzgardzasz słowami biednej Sassy i nie chcesz jej słuchać? O! miej litość i pozwól, niech ci opowiem wszystko!
— Podejrzenia twoje są niesłuszne, Sasso, — odpowiedział Jan Sobieski łagodnie, — masz dobre chęci, wierzę ci, ale podejrzliwość prowadzi cię daleko! Jesteśmy tu w zamku szlachetnego wojewody!
Sassa upadła na łóżko, jak gdyby ją przeraziły te słowa, świadczące o nieorganiczonem zaufaniu Jana.
— Nie jesteś w zamku szlachetnego wojewody, panie! — szepnęła powstając nadludzkiem wysileniem, — jesteś w domu twojego śmiertelnego wroga! Jesteś w domu mordercy twego szlachetnego ojca! W nocy, w której twój ojciec zginął, słyszałam obcy, stłumiony głos... był to głos jego mordercy! Nikt więcej nie słyszał tego głosu, tylko ja, panie! Ale ten głos tak głęboko odbił się w mojej duszy, że go nie zapomnę przez całe życie! I ten głos usłyszałam znów tutaj, gdy wojewoda Wassalski przemawiał do mnie.
— Co za szaleństwo dziewczynom Łudzi cię przypadkowe podobieństwo głosu!
— Szukasz mordercy twego ojca panie, nieprawdaż? Słyszałam słowa, któreś wyrzekł w grobowcu, twoją uroczystą przysięgę, — mówiła Sassa z zapałem dalej, — wierz mi zatem, że mordercę twego szlachetnego ojca znalazłeś! Wojewoda Michał Wassalski i jego żona czyhają na twoje życie! Słysząłam ich słowa w lesie! Rozmawiali o tobie! On marzy o koronie polskiej, a Jagiellona sądzi, że im zawadzasz!
— Uspokój się, dziewczyno! Ostrzegłaś mnie, spełniłaś swój obowiązek, a więc dość o tem.
Głuchy tętent, oraz odgłos szczekania psów i trąbienia na rogach dał się słyszeć.
— Powracają... wieczór się zbliża... uciekaj panie! — prosiła ślepa niewolnica.
— Cóż znowu, Sasso? Dosyć! Wiem coś mi powiedzieć miała! Pozostaw memu uznaniu, co mam o tem sądzić!
— Panie... ratuj się! — zawołała Sassa w śmiertelnej trwodze, padając przed Janem Sobieskim na kolana, — na pamięć twego ojca szlachetnego, którego zastałam tarzającego się we krwi, błagam cię, opuść ten zamek, w którym straszne niebezpieczeństwo ci zagraża! Wiem, że cię czeka tutaj śmierć! Uciekaj! Pozostaw mię losowi!
Jan podał rękę klęczącej dziewczynie.
W tej chwili otworzyły się drzwi.
Wyniosła królewska postać Jagiellony ukazała się na progu. Lodowate jej rysy miały przestraszający wyraz.
— Usłuchaj mej przestrogi, panie! — mówiła dalej Sassa, odwrócona plecami do wchodzącej.
Nagle jednak zamilkła.
— Wstań, dobre dziewczę! — mówił Jan Sobieski.
— Zdaje mi się, szlachetny panie Sobieski, że zadaleko posuwacie waszą dobroć, — dał się słyszeć głos Jagiellony.
Sassa zerwała się, jakby ukąszona przez żmiję!
— Jak widzę opatrywaliście ranę niewolnicy, — rzekła Jagiellona, — czyżbyście ją miłością waszą obdarzać mieli?
— Skąd mowa o miłości, dostojna pani? — odpowiedział Jan, — mam dla niej współczucie. Biedna dziewczyna cierpi wskutek nieszczęśliwego przypadku...
— Pocóż się cisnęła pomiędzy myśliwych, panie Sobieski? Chodźcie, powróćcie do gości, którzy na was oczekują w biesiadnej sali! Mój mąż pragnie wznieść wasze zdrowie, jako najmilszego nam gościa i pyta o was!
Sassa słuchała.
— Pozostawcie tutaj tego skowronka, niech się wyleczy z rany, — mówiła dalej Jagiellona używając całej zalotności, aby Jana zwabić 1 i zatrzeć wrażenie słów Sassy, które w części pod słuchała, — wy, należycie do nas, panie Sobieski!
Ślepa niewolnica walczyła z sobą. Chciała się rzucić ku swemu panu, uklęknąć przed nim, ostrzedz go i zatrzymać.
Jednakże było już za późno.
Jan Sobieski podał rękę pięknej, zalotnej Jagiellonie.
— Przyjdę tu później do ciebie, Sasso, — rzekł on do ślepej niewolnicy.
To powiedziawszy wyszedł z Jagielloną.
Sassa stała przez chwilę jak odurzona. Czuła, że Jan Sobieski był bez ratunku zgubiony, że szedł nie wiedząc o tem na brzeg przepaści, do której wtrącić go chciano. Cóż miała począć? Wyśmiał on jej przestrogę i pogardził. A teraz Jagiellona prowadziła go do sali biesiadnej, gdzie może nowe nań niebezpieczeństwo czekało! Ślepa niewolnica była jednakże zabardzo wyczerpaną z sił. Upadła na łóżko w komnacie i przycisnęła głowę do poduszki leżącej na łóżku. Rozpacz przejęła jej duszę. Nie wiedziała co począć, aby ocalić Jana Sobieskiego od pewnej śmierci, która go oczekiwała w tym zamku.
W sali biesiadnej siedział Michał Wassalski ze swymi gośćmi przy długim stole i pił za powodzenie polskiego oręża.
— Długo wojny nie trzeba będzie czekać, — zawołał jeden z gości, czerwony Sarafan już się pokazuje.
— Czerwony Sarafan?... Za jego zdrowie! — rzekł Michał Wassalski, — piję zdrowie czerwonego Sarafana!...
— Mówią, że ukazuje się on także w nieprzyjaznych nam obozach, — zauważył ktoś inny.
— Co to za człowiek? — zapytano.
— To jakiś waryat, — odpowiedział jeden z gości.
— Powiedźcie raczej, że to duch! — zauważył inny.
— Duch mający ciało i kości, — wtrącił Michał Wassalski.
— Jest on krwawem widmem wojny i pokazuje się wszędzie, gdzie mają nastąpić zabureznia wojenne, — odpowiedziano.
W tej chwili w przyległym pokoju, gdzie znajdowała. się służba, powstał szczególny hałas.
— Nie puszczać go! Wyrzucić! Czego on tu chce! Precz z nim! — dawały się słyszeć głosy.
Przestraszeni służalcy ustąpili jednak z drogi pchającemu się do sali biesiadnej człowiekowi.
— To on! Tu idzie! To krwawe widmo wojny! Czerwony Sarafan! — wołali przestraszeni.
Goście zerwali się z krzeseł.
W tej chwili ukazała się na progu szczególna postać.
Michał Wassalski zerwał się także i spojrzał na fatalnego nieproszonego gościa który stał na progu, jakby wahając się i namyślając, a następnie wskoczył do sali biesiadnej, swoim zwyczajem, pochylony, z rękami naprzód wyciągniętemi, śmiejąc się przytem głośno.
— Cóż ty czerwony człowieku czy duchu? — zawołał Michał Wassalski, — słyszałeś może, że piłem na twoje zdrowie? Podobasz mi się bardzo. Goście z prezrażeniem patrzyli na dziwnego gościa.
W tej samej chwili Jagiellona i Jan Sobieski weszli innemi drzwiami do bankietowej sali i ujrzeli czerwonego Sarafana tuż przed sobą. Cofnął się on na ich widok, popatrzył na nich przez chwilę i znowu przeraźliwie zaczął się śmiać.
— Jak się nazywasz? — zapytał Michał Wassalski, — nazywają cię wprawdzie czerwonym Sarafanem, ale to imię stare i bajeczne. Jak się nazywasz rzeczywiście?...
Jan Sobieski doprowadził Jagiellonę do stołu i zajął miejsce obok niej.
Czerwony Sarafan zwracał na siebie uwagę wszystkich. Jan Sobieski przypatrywał się także dziwnemu człowiekowi, który w kilku poskokach zbliżył się do niego i stanął przed nim.
— Dajcie mu puhar wina! — zawołano.
Jan uczynił zadość wezwaniu.
Czerwony Sarafan przyjął kielich, ukląkł, nizko pochylił głowę i dopiero potem wychylił wino.
Z tej chwili skorzystała Jagiellona. Wstała i opuściła miejsce zajmowane przy Sobieskim.
Wyszedłszy do przyległego pokoju dała znak kilku służącym i oddaliła się wraz z nimi.
Poszła do pokoju, w którym zrozpaczona Sassa klęczała jeszcze, wsparłszy głowę na poduszkach.
Służący nieśli świeczniki, ponieważ w pokoju ściemniło się.
Jagiellona weszła, służący weszli za nią.
Ślepa niewolnica usłyszawszy szmer, zerwała się i poczuła przed sobą swoją śmiertelną nieprzyjaciółkę.
— Widzicie tę niewolnicę, ślepą Sassę? — dał się słyszeć rozkazujący głos Jagiellony, — weźcie ją! Zanieście do lochów i tam zamknijcie o chlebie i wodzie! Jutro pani wasza wam powie, co z nią dalej zrobić macie.
Sassa zdrętwiała. Uczucie obawy przeminęło jednakże szybko, szło tu bowiem jedynie o własne jej życie. Nie drżała o siebie, nie lękała się tej, która od pierwszej chwili stała się jej śmiertelnym wrogiem.
Jagiellona stała dumnie wyprostowana. Prawa jej ręka wskazywała rozkazująco na bladą, biedną niewolnicę, której ramię było przewiązane.
— Zamknąć do lochu ślepą niewolnicę! — powtórzyła.
Służący przywykli spełniać każde skinienie swojej rozkazodawczyni. Byliby zabili Sassę, gdyby im Jagiellona kazała to uczynić.
Przyskoczyli do niej i pochwycili ją.
Sassa nie broniła się.
— Jestem w twej mocy, pani, — rzekła, — wiem, że umrę, ale nie obawiam się śmierci! Ty pani lękaj się spełnić czyn, który zamierzyłaś, bo on sprowadzi twoją zgubę!
Służący uprowadzili ją z sobą.
— Pożałujesz swych słów niewolnico! — szepnęła Jagiellona, — kochasz Sobieskiego, poznałam to po twoim śpiewie! Śmierć tobie, skoro się poważasz stawiać mi opór! Jan Sobieski zginie i ty wraz z nim!

7.
Sassa i wojewoda.

Noc była ciemna, gdy Jan Sobieski powrócił z biesiadnej sali do swojego pokoju.
Nie zastał tam Sassy!
Gdzież się podziała ślepa niewolnica? Szukał jej wszędzie, ale nigdzie nie znalazł śladu. Pytał służących, ci jednak odpowiedzieli, że nic nie wiedzą.
Powiedział sobie zatem Sobieski, że Sassa uciekła i poszedł na spoczynek.
Tymczasem w ciągu nocy dały się słyszeć ciche, urocze dźwięki, o których niepodobna było powiedzieć, skąd pochodziły. Była to dziwnie tęskna, a jednak budząca pieśń, która się rozlegała w dolnych komnatach zamku. Dźwięki te nie dochodziły aż do Jana Sobieskiego, nie słyszał on wcale ich przenikającego duszę odgłosu.
Kto inny słyszał tony tej pieśni.
Czerwony Sarafan od chwili jak zniknął z sali biesiadnej, pozostał ukryty w jednym z ciemnych kątów zamku. Teraz ten śpiew wywarł na niego wpływ nieopisany. Zerwał się. W całej jego istocie objawiło się nowe życie. Każdy członek jego ciała drżał. Udał się w kierunku odgłosu śpiewu i szukał na dole w ciemnych kurytarzach.
Służba oddaliła się. W obszernych, sklepionych lochach panowała głucha cisza. Ty]ko wicher od czasu do czasu przebiegał tamtędy ze świstem.
Czerwony Sarafan przeszedł ostrożnie przez korytarze. Dostał się na schody prowadzące do więzień w lochach i kierując się odgłosem śpiewu zeszedł na dół.
Ale ktoś inny także usłyszał śpiew. Michał Wassalski wyszedł także ze swych pokoi, jak tylko dźwięki doszły do jego ucha. Stanął i słuchał. Byłaż to pieśń wojenna, przy dźwięku której prowadził orszak bojowy do walki? Byłże to śpiew pożegnalny? Pieśń ta miała dziwną moc i potęgę. Michał Wassalski słuchał.
Na galeryi na górze błyskało światełko...
Biała postać w nocnej odzieży ze świecznikiem w prawej ręce zaczęła postępować korytarzem. Blask światła padał na jej marmurowo zimną jak z kamienia wykutą twarz.
Była to Jagiellona.
Gdy spostrzegła swego małżonka, zbliżyła się żywo i z widocznem rozdrażnieniem do niego. Oczy jej płonęły ponuro. Przejęta była straszną myślą, można to było wyczytać z jej rysów.
— Przyszłam, ażeby cię obudzić, — szepnęła, — do dzieła! Jan Sobieski musi umrzeć tej nocy! Jutro już byłoby zapóźno!
— Nie mogę wymyśleć sposobu zabicia go tak, żeby się rzecz nie wydała, — odrzekł Michał Wassalski ponuro.
Dźwięki ucichły na dole, a w tej chwili dał się słyszeć w oddali wśród ciszy nocnej śmiech przeraźliwy.
— Czy słyszysz? — szepnęła Jagielona.
— Ten czerwony szatan jest w zamku, — rzekł wojewoda pocichu.
— Czerwony szatan niech zabije twojego rywala, — szepnęła Jagieł]ona, — czerwony szatan niech usunie tego, któremu przepowiedziano koronę! Michał Wassałski spojrzał na straszną kobietę, podszczuwającą go do nowego strasznego czynu.
— Bądź ty na chwilę czerwonym Sarafanem, — mówiła dalej Jagiellona zaledwie dosłyszalnym głosem, — zabij Jana Sobieskiego! Wina spadnie na to nocne zjawisko. Chodź! Chodź za mną! Jeszcze słów parę i pozostawię cię samego!
Jagiellona pociągnęła za sobą swego małżonka długim korytarzem, przez który wiatr przewiewał.
Tymczasem czerwony Sarafan dostał się do więzień ego lochu.
Słuchał on dźwięków, które go wabiły z taką potęgą, których urok opanowywał go zupełnie.
W ciemnych lochach na dole znalazł drzwi prowadzące do kaźni, w której osadzono ślepą niewolnicę.
Wielki klucz tkwił w zamku. Przekręcił go i otworzył drzwi.
Śpiew tak potężnie działał na słuch tego szczególnego człowieka, że gdy wszedł do Sassy, ukląkł przed nią.
Czerwony Sarafan klęczał przed skowronkiem, który go oczarował swym śpiewem.
Ślepa niewolnica usłyszała, że drzwi jej więzienia otworzyły się. Zamilkła zatem i pocichu, powolnie opuściła okropne miejsce, które jej żona wojewody przeznaczyła za więzienie.
Było ciemno, strasznie ciemno wśród lochów i na górze w korytarzach zamkowych, ale Sassa była przywykłą do ciemności, gdyż światło dla niej nie istniało.
Ślepa niewolnica dziękowała Bogu, że drzwi więzienia otworzyły się przed nią, gdyż głos wewnętrzny jej mówił, że tej nocy Jana Sobieskiego oczekiwało nowe nieszczęście.
Sassa nie czuła prawie swojej rany. Tylko gdy poruszała ręką, aby za pomocą macania odnaleźć drogę, doznawała żywego, przejmującego bólu.
Ale serce dziewczęcia, myślącego tylko o tem, który był zagrożony niebezpieczeństwem, nie dawało jej myśleć o własnem cierpieniu.
Wyszła po schodach z lochów na górę.
Tu zatrzymała się i słuchała. Wydało jej się, że słyszy czyjś chód ostrożny w korytarzu na górze.
Było już po północy, w zamku panowała głęboka cisza. Goście wojewody udali się do przeznaczonych dla siebie pokoi i poszli na spoczynek. Służba także już oddawna poszła do swych izb sypialnych.
A jednak ktoś się zakradał w korytarzu na górze.
Sassa słuchała. Zdawało jej się, że rozpoznaje ginący w oddali odgłos kroków wojewody.
Poszła ku szerokim schodom prowadzącym do górnych apartamentów.
Pocichu i ostrożnie weszła na schody. Przybywszy na górę zwróciła się w boczny korytarz, prowadzący do pokoju Jana Sobieskiego.
Ślepa niewolnica znalazła drzwi i zapukała do nich pocichu.
Sobieski czuwał jeszcze. Wstał, przywdział wierzchnią suknię, przystąpił do drzwi i otworzył je.
— Czy to ty, panie? — dał się słyszeć głos cichy.
— Sasso! tyś jeszcze tutaj? Sądziłem, żeś opuściła zamek, — odpowiedział Jan Sobieski.
— Cicho, panie! Na miłość boską, cicho! — szepnęła Sassa, wchodząc do pokoju Sobieskiego, do którego przedzierał się przez wysokie okno słaby blask księżyca.
— Jakże twoja rana, biedne dziewczę, — zapytał Jan.
— Panie, ja nie myślę o ranie, którą poniosłam, myślę tylko o niebezpieczeństwie zawieszonem nad twoją głową! Ulituj się opuść ten pokój! Przejdź: do innego!
— I dlatego w nocy przychodzisz, tutaj Sasso Gdzież, byłaś tak długo?
— Żona wojewody kazała mnie zamknąć — w lochach zamkowych, ale udało mi się wyjść stamtąd! Na pamięć twego, szlachetnego ojca, na świętą przysięgę, którą złożyłeś w grobowcu krakowskim, zaklinam cię, panie, opuść na tę noc ten pokój!
— Uczynię zadość — twojej prośbie, Sasso, ażeby cię uspokoić.
— Dzięki ci za to postanowienie, panie! Ja pozostanę w tym pokoju, a ty przejdź do innego. Jest wiele wolnych pokoi w tym korytarzu.
Jan Sobieski wyszedł z Sassą z pokoju, którego drzwi zamknął i udał się do drzwi innej komnaty. Była nie zajęta.
— Dobranoc, Sasso. zostanę tutaj, idź do pokoju, w którym byłem przedtem, ażebyś mogła dać wypoczynek twojej: ranie.
Sassa była szczęśliwa, że Jan Sobieski przeniósł się gdzieindziej. Powiedziała mu zcicha dobranoc i czekała, aż zamknie drzwi za sobą. Była pewną, że tam będzie mógł być bezpieczniejszym, ponieważ nikt nie wiedział, że się tam znajduje.
Chciała pozostać blizko niego i czuwać.
Wtem usłyszała, że ktoś wchodzi na schody.
Był to czerwony Sarafan. Poszedł on śladem ślepej niewolnicy i wszedł do pokoju, który był pierwotnie przeznaczonym dla Jana Sobieskiego. Zamknął ostrożnie drzwi za sobą i usiadł na podłodze na boku.
Sassa słyszała odgłos jego kroków, lecz nie dosłyszała, w któremu miejscu ucichły. Poczekała chwilę, następnie opuściła swoje miejsce i poszła ku schodom, przy których się schodziły wszystkie korytarze.
Wówczas doszedł do niej; odgłos drzwi po cichu otwieranych na dole. Po chwili znowu zapanowała cisza.
Sassa zaczęła na dół schodzić — po i schodach.
Gdy zeszła ma dół do wielkiego przedsionka, znowu otworzyły się jakieś drzwi.
Księżyc jasno oświetlał przedsionek, w którym znajdowało się kilką małych okiem ostrołukowych. Jakiś człowiek w czerwonej; koszuli czy bluzie wszedł otwierającemi się drzwiami do przedsionka.
Ślepa niewolnica nie mogła go widzieć, nie mogła poznać czarnobrodej twarzy wojewody, słyszała tylko że z któregoś pokoju ktoś wszedł to przedsionka i zatrzymał się nieporuszenie.
Blask księżyca doszedł jednak aż do niej i Michał Wassalski, który w czerwonej koszuli wyglądał przerażająco, spostrzegł ślepą niewolnicę.
Ta niespodziewana przeszkoda wściekłość obudziła w wojewodzie.
Pochwycił on za rękojeść swego sztyletu i wydobył go. Stal błysnęła w świetle księżyca.
Uczucie niewypowiedzianego przestrachu przejęło Sassę. Instynkt kazał jej uciekać.
Dał się słyszeć stłumiony okrzyk dzikiego gniewu.
Sassa poznała po głosie wojewodę i zaczęła biedź, aby ujść przed nim.
Wiedziała, że w blizkości znajduje się wielki korytarz, prowadzący do tylnych części zamku i że tam znajdowały się drzwi, które wychodziły na ogród.
Z trudną do opisania zręcznością przebiegła koło schodów i wpadła w ciemny korytarz, do którego dochodziło światło księżyca.
Wojewoda zgrzytając zębami z wściekłości biegł za dziewczyną, która wydała mu się przeszkodą w wypełnieniu jego zamiaru, podejrzywał ją bowiem, że go szpiegowała.
Wstrząsnął sztyletem i puścił się w ciemnv korytarz.
— Śmierć tobie, niewolnico! — wołał stłumionym głosem, — po coś tu przyszła? Chciałaś kraść czy uciekać! Odpokutujesz za to! Umrzesz!
Zaczęła się straszna pogoń. Wojewoda w czerwonej koszuli, wstrząsając sztyletem, biegł za ślepą niewolnicą przez ciemny korytarz. Była zgubioną, czyż bowiem mogła długo wytrzymać pogoń?
Chciała wołać, chciała wydać krzyk głośny, ale przestrach stłumił jej głos, a śmiertelna trwoga gnała ją dalej. Wołała ratunku, lecz jej wołanie było tylko słabym dźwiękiem nie mogącym dojść aż na piętro, gdzie się znajdował Jan Sobieski i inni goście, którzy zresztą zapewne już spali i nie byliby usłyszeli nawet głośnego krzyku.
Okropna to była scena!
Przejęty wściekłością wojewoda nie ustawał w pogoni.
Jagiellona przestrzegała go, żeby się miał na baczności względem niewolnicy Sobieskiego. Niewidoma nie mogła mu ujść, kilka minut jeszcze a pochwyci ją, gdyż biedna dziewczyna nie mogła wiedzieć, gdzie biegła. Znała wprawdzie miejscowość, gdyż przechodziła tędy tego dnia, będąc zaś od urodzenia pozbawioną wzroku nabrała pewnej zręczności w obchodzeniu się bez oczu, ale wojewoda musiał ją dogonić, a pochwyciwszy nie oszczędzałby jej pewno.
Tak rękami rozbijając przed sobą powietrze, jak ścigana sarna dostała się jeszcze liczba niebezpieczeństw i[1] Drzwi te były otwarte. Sassa dostała się na wolność. Tu jednak powiększyła się jeszcze liczba niebezpieczeństw i przeszkód. W niewielkiej odległości były drzewa, tarasy, kamieniste spadzistości oddzielały ogród od niżej położonych podwórzy, na których umieszczone były stajnie.
A zarazem przyświecał tutaj księżyc, wojewoda mógł zatem widzieć ofiarę którą ścigał, a Sassę tylko słuch mógł przestrzegać, w której stronie i jak daleko od niej znajduje się jej prześladowca.
Dostała się pod drzewa. Z zadziwiającą zręcznością przemykała się między niemi, ale lada chwila mogła się uderzyć o które z nich i paść omdlona na ziemię.
W śmiertelnej trwodze odzyskała głos, nie było jednak blizko nikogo, coby mógł ją usłyszeć.
Prześladowca był tuż za nią, zdradzał to odgłos jego kroków! Za chwilę będzie mógł ją pochwycić! Zdawało jej się, że czuje, iż ręka jego dotyka jej sukni, że dochodzi już do niej jego gorący oddech.
Niepodobna opisać trwogi biednej niewolnicy!
Tak, gdyby przynajmniej mogła mieć pewność, że jej ukochany pan, Jan Sobieski był bezpiecznym, gdyby ocalenie było już niewątpliwym!
Był on jednakże w zamku, a dopóki tam był, groziło mu niebezpieczeństwo!
Włosy Sassy rozpuściły się i powiewały miotane wiatrem nocnym. Drobne jej nóżki zaledwie dotykały ziemi. Wyglądała jak uchodzące zjawisko powietrzne.
Wojewoda wyciągnął rękę, ażeby pochwycić ją za włosy.
Sassa wymknęła mu się jednak raz jeszcze i pobiegła dalej, nie myśląc o tem, że w każdej chwili mogła jej się noga pośliznąć. Wyciągnęła wprawdzie ręce, lecz to nie mogło jej ochronić od niebezpieczeństwa.
Już wojewoda dotykał ręką jej sukni, już miał ją pochwycić i powalić na ziemię...
Nagle znikła Sassa tuż przed nim.
Michał Wassalski cofnął się.
Ślepa niewolnica z okropnym krzykiem wpadła w głębinę.
Po chwili zapanowała cisza.
Sassa zsunęła się na dół po stromej, kamienistej ścianie. Leżała na dolnem podwórzu nie poruszając się. Głęboka ciemność osłoniła ją, ponieważ blask księżyca nie mógł się przedrzeć przez korony dokoła stojących drzew...


8.
Walka z widmem.

Jan Sobieski uległ nareszcie prośbom ślepej niewolnicy, chociaż jeszcze nie przypuszczał, żeby słowa Sassy były prawdziwe. Był przekonanym, że jej podejrzliwość posuwa się zadaleko.
Jakim sposobem Michał Wassalski, znany mu oddawna dostojnik, mógł by być mordercą jego ojca? Sassa zostawała pod wpływem wstrętu do Jagiellony i to jej nasuwało takie myśli. Jagiellona wszakże jakkolwiek dumna, jakkolwiek wyniosła względem służby, zdaniem Sobieskiego nie zasługiwała jednak na zdanie, jakie o niej miała Sassa.
— Uwolnię cię od słuchania jej rozkazów, biedne dziewczę, — mówił do siebie, wchodząc do innego pokoju i udając się na spoczynek, — nie jesteś przyzwyczajoną do tak wyniosłego traktowania i szkodaby cię było, żebyś się stać miała ofiarą czyich kaprysów! Zbyt pośpiesznie postąpiłem, żem cię darował, ale cóżbyś robiła w mojej służbie? Ja nie potrzebuję służącej, a na wojnę przecież wziąć cię nie mogę! Już na polowaniu trafiła cię ta nieszczęśliwa kula! Nie chciałbym cię wystawiać na większe jeszcze niebezpieczeństwo! Biedna dziewczyno, poszłaś za mną wbrew mojej woli i ciężko to przypłaciłaś! Chcesz mego dobra, jesteś mi wierną, ale zbyt jesteś podejrzliwą! Postaram się nakłonić wojewodzinę, żeby mi pozwoliła inaczej twój los zapewnić. Dobrej nocy majestatyczna pani Jagiellono! Dobrej nocy wierne, szlachetne dziewczę!
Jan Sobieski rzucił się na stojące w pokoju łóżko, ażeby po wypadkach dnia pokrzepić się snem orzeźwiającym.
Głęboka cisza panowała dokoła w starym zamku. Nic już więcej nie słyszał. Oczy jego zamknęły się. Natura upomniała się o swe prawa.
Nagle wydało mu się, jakby z oddalenia dobiegło jego ucha wołanie o pomoc... Czyżby to był sen?... Zerwał się, słuchał, ale cisza była dokoła, cisza grobowa.
Położył się znowu i za chwilę zasnął znów snem głębokim.
W starym zamku wojewody nic już się nie poruszało. Wiatr tylko przelatywał długie, sklepione korytarze, w których głęboka panowała ciemność. Tylko w niektórych miejscach, gdzie były okna, przedzierały się w głąb zamku blade promienie księżyca i oblewały tajemniczym blaskiem stare, białe ściany.
Wtem coś znowu zaczęło się poruszać pocichu... Jakaś postać pochylona... ostrożna...
Cień jej ukazał się na białej ścianie w miejscu, w którem księżyc ją oświecał. Był to człowiek, chyłkiem skra dający się człowiek!
Byłże to czerwony Sarafan?... Miał na sobie czerwoną koszulę czy bluzę...
Po chwili jednak postać ta znikła w głębokiej ciemności, obejmującej inne części korytarza.
Nagłe ukazywanie się i znikanie nocnego gościa zamku czyniło przykre wrażenie. Po co o tej porze przybył w to miejsce? Poszedł ku drzwiom pokoju, w którym był pierwotnie umieszczony Jan Sobieski. Ten jednakże, jak już wiemy, przeniósł się oddawna gdzieindziej, przestrzeżony przez ślepą niewolnicę, która tę przysługę ciężko przypłaciła, leżała bowiem jak umarła na kamiennych płytach dolnego podwórza, opuszczona, pozbawiona pomocy...
Skradająca się postać zbliżyła się do drzwi.
Panowała w tem miejscu nieprzejrzana ciemność.
Nocny gość zcicha ujął ręką klamkę.
Z ostrożnością największą otworzył drzwi.
Miał otwarty wstęp do pokoju.
Światło księżyca wpadało oknem słabo i tajemniczo do ciemnej zresztą izby.
Przez chwilę nocny gość pozostał nasłuchując i czekając na progu. Wzrok jego przebiegał pokój. Ale miejsce, w którem stało łóżko, było otoczone ciemnością. Blask księżyca tam nie dochodził, bo go nie dopuszczały ciężkie firanki.
Nic się nie poruszało w pokoju. Zdawało się to ośmielać nocnego gościa, ponieważ wszedł pocichu i ostrożnie zamknął za sobą drzwi.
Znowu przez kilka sekund pozostał bez poruszenia. Ale i teraz cisza była w pokoju.
Człowiek w czerwonej koszuli odszedł do drzwi i postąpił ku łóżku stojącemu w głębi przy ścianie. Gdy na chwilę światło księżyca padło na niego, błysnęło w jego ręku coś nakształt broni.
Nocne zjawisko czyniło straszne wrażenie. Po co ten człowiek przyszedł tu w tej chwili?
Zbliżył się on do łóżka...
Pochylony, czatujący z bronią w ręku potwór zbliżał się do łóżka.
Nagle jednakże sztylet wypad! mu z ręki.
Łóżko było próżne!...
Nocny gość cofnął się o parę kroków.
W tej samej chwili tuż przy nim dał się słyszeć śmiech przeraźliwy, który niemile się rozległ po obszernej komnacie.
Nocny gość drgnął. Śmiech ten brzmiał szatańsko i mógł go zdradzić.
— Braciszku! he! he! Braciszku — dał się słyszeć głos nieprzyjemny, podobny do głosu obłąkanego.
Tuż przed zdrętwiałym wskutek tego zajścia nocnym gościem komnaty ukazała się pochylona postać i strasznie wykrzywiona twarz czerwonego Sarafana.
— Teraz stąd nie wyjdziesz braciszku! — mówił czerwony Sarafan, chwytając za czerwoną koszulę nocnego gościa, — teraz potańczymy z sobą... he! he!...
I znów rozległ się przeraźliwy, do szpiku kości przejmujący śmiech.
Nocny gość zdawał się być bardziej na wszystko przygotowanym niż na obecność w tem miejscu czerwonego Sarafana, który przyskoczył do niego, a w chwilę potem rzucił się na niego z wściekłością.
W ciemnej części pokoju rozpoczęła się zacięta walka, — walka z widmem.
Czerwony Sarafan nie chciał puścić tego, którego czerwona koszula spodobała mu się bardzo, a napadnięty nagle nocny gość wpadł w wściekłość i zapragnął się pomścić na widmie za to, że w komnacie, do której przyszedł, nie zastał tego, kogo szukał.
Czerwony Sarafan śmiał się dziko i z taką siłą ściskał za gardło silniejszego napozór przeciwnika, że ten ostatni chwiać się począł.
Rozległ się ten śmiech okropny po komnacie i rozpoczęła się w niej wściekła walka. Wojewoda czuł, że nie sprosta widmu, które kościstemi palcami ujęło jego szyję, niby w żelazne klamry.
Dobył jednak wszystkich swych sił i tak uderzył niespodziewanego przeciwnika, że ten puścić się musiał jego szyi, ale uczepił się za to czerwonej koszuli i szarpał ją odsłaniając czarne ubranie, które pokrywała.
Czerwony Sarafan był wprawdzie raniony bronią Wassalskiego, lecz zdawał się nie uważać na to.
— Umieraj, przeklęte widziadło! — zgrzytnął zębami wojewoda i zadał nowy cios rzucającemu się na niego zagadkowemu stworzeniu.
Ale czerwony Sarafan wyrwał mu broń, odrzucił ją i nanowo pochwycił go za szyję.
Zdawało się, że wojewoda ulegnie, że widmo uzyska zupełną przewagę.
Wojewoda czuł, że mu oddechu brakuje. Bronił się rozpaczliwie, tak, że powstał głośny krzyk w ciemnym pokoju.
Siły Wassalskiego poczynały już odstępować. W śmiertelnej trwodze trzymał się jeszcze wprawdzie rąk widma, chcąc je odciągnąć od swej szyi, ale te ręce trzymały go tak potężnie, że blizkim był zaduszenia się. Jeszcze chwil kilka, a wojewoda, który przed kwadransem dopiero był człowiekiem w pełni sił i który z zamiarem morderstwa wszedł do tego pokoju, byłby trupem.
W tej chwili powstała zwiększająca się coraz bardziej wrzawa w korytarzach starego zamku. Dały się słyszeć odgłosy kroków zbliżających się ludzi.
Czerwony Sarafan wsłuchiwał się w ten odgłos, ale nie puszczał szyi swego przeciwnika, którego ręce bezwładnie opadły.
Nagle drzwi pokoju otworzyły się.
Na progu ukazał się Jan Sobieski z świecznikiem w ręku.
Po za nim widać było innych gości zamkowych, których hałas i śmiech sza leńca pobudził i którzy przybiegli zobaczyć, co się stało.
Jasne światło świec padło na leżącego na podłodze wojewodę i na klęczącą na nim postać, która w tej chwili straszny przedstawiała widok.
Dały się słyszeć pomieszane głosy:.
— Czerwony Sarafan! Święty Stanisławie!... Dusi wojewodę! Na pomoc! Obudzić jego małżonkę! Jednakże czerwony Sarafan puścił już swoją ofiarę niezdolną do stawiania oporu. Zerwał się on na widok Sobieskiego i innych i poskoczył ku oknu, szarpnął je, otworzył i ze zręcznością kota wyskoczył, tak, że Jan Sobieski, który rzucił się za nim, cofnął się przerażony.
Pomimo, że okno było umieszczone dosyć wysoko, czerwony Sarafan nie zawahał się ani chwili z wyskoczeniem i skok udał mu się widocznie, gdyż wkrótce potem znikł śmiejąc się przeraźliwie.
Goście zbliżyli się do leżącego na podłodze wojewody, ażeby go opatrzyć i podać mu pomoc.
Michał Wassalski otworzył oczy. Był wolnym od strasznego widma. Gdyby ten, którego śmierć zaprzysiągł, ukazał się o kilka minut później, w pokoju znalezionoby trupa.
Wojewoda zdawał się być dość silnym i można się było spodziewać, że ujdzie śmierci, która mu zagrażała w najstraszliwszej swojej postaci.
Jan Sobieski odszedł od okna i zwrócił się również ku leżącemu na podłodze, który zwolna odzyskiwał przytomność.
Jagiellona ze służącą przybyła także do pokoju. Miała na sobie białą nocną odzież i z widocznem zdziwieniem spojrzała na Sobieskiego, który się do niej zbliżył ze świecznikiem, ażeby ją przygotować do wiadomości, którą miała usłyszeć.
Michał Wassalski podnosił się z wolna.
Goście byli wzruszeni do żywego.
— Co się stało? — zapytała Jagiellona blada i nachmurzona, — co się stało? Mój mąż...
— Czerwony Sarafan... czy duch jego... — mówił urywanym głosem wojewoda, — przyszedłem tutaj... a — żeby Sobieskiego... ostrzedz... ocalić...
— I byłbyś padł sam ofiarą! — zawołała Jagiellona, starając się pokryć wrażenie doznanego niemiłego zawodu.
Goście uspokoili się powoli, widząc, że Michał Wassalski zupełnie przychodzi do siebie. Czerwona szata, którą przywdział, była całkiem podarta i w szmatach leżała na ziemi.
Teraz dopiero Sobieski wzrokiem począł szukać ślepej niewolnicy. Nie było jej, znikła, zapewne udała się na spoczynek.
Służący odprowadzili wojewodę do sypialni. Goście także udali się napowrót na spoczynek.
W duszy Jagiellony wrzała niepohamowana namiętność. I tym razem Sobieski uniknął w niepojęty sposób przygotowanego mu losu!
Wojewoda w ciągu nocy zupełnie przyszedł do siebie. Kazał ścigać czerwone widmo, ale słudzy powrócili nic nie wskórawszy. Czerwony Sarafan znikł bez śladu.
Goście zaraz nazajutrz zaczęli się wybierać. Michał Wassalski nie dawał poznać po sobie słabości, ale był bardzo blady a na szyi nosił wyraźne ślady nocnej walki. Niespokojne i ponuro błyskające jego oczy świadczyły o wewnętrznem wzburzeniu.
Goście pożegnali się z nim i porozjeżdżali bezwłocznie.

9.
Wassalski i jego pomocnik.

Jan Sobieski chciał odjechać także, ażeby szukać mordercy swego ojca.
Podejrzenie, które mu podszepnęła Sassa nie znalazło przyjaznego gruntu. Nie przypuszczał on, żeby Michał Wassalski mógł być właśnie tym poszukiwanym mordercą, a gdy chwilami nasunęła mu się ta myśl, odpychał ją zaraz, ujrzawszy uroczo piękną Jagiellonę.
Zrana oczekiwał napróżno ukazania się ślepej niewolnicy, i żegnając się z gospodarstwem zapytał się o Sassę.
— Wasz skowronek, panie Sobieski? — zapytała Jagiellona z uśmiechem, — czy mi tego ptaszka chcecie odebrać? Sądziłam, żcście mi go darowali?
— Nie, pani, podarunku mego nie cofam, — odpowiedział Jan.
— Byłoby to dla mnie bolesnem, gdyż wasze szare ptaszę, chociaż ślepe i brzydkie, śpiewa bardzo ładnie i będzie nam po odjeździe waszym śpiewem przypominała waszą bytność.
— Czy rzeczywiście dostojna pani, sądzisz, iż będziesz wspominała o mnie? — zapytał Sobieski.
— Ile razy usłyszę, piosnkę o skowronku, — odpowiedziała Jagiellona zalotnie, radabym was zatrzymać, lecz macie do spełnienia święty obowiązek, wiem o tem. Winiliście pomścić śmierć waszego ojca i śpieszyć na wojnę w potrzebie kraju. I mój małżonek także udaje się do obozu, gdyż pięknem i świętem jest rzemiosło rycerskie! Przyrzecż nam, panie Sobieski, że nas po powrocie odwiedzisz.
— Słowa te bolesnem mi czynią pożegnanie, dostojna pani, — odpowiedział Jan, — lecz tak być musi. A zatem polecam dobroci pani ślepą niewolnicę, którą pani pozostawiam! Nie każ jej pani zamykać-do lochu, Sassa do tego nie przywykła, nie była traktowana jako niewolnica, a jest dobrą i wierną, gdy jej nie drażnić! Widzi pani, pozostawiam po sobie pamiątkę!
— Wiem, że macie upodobanie w tej ślepej niewolnicy, panie Sobieski i uważam to za dowód uprzejmości z waszej strony, żeście mi ją darowali!
— Zawsze lubiłem Sassę, ponieważ wierność jej wzruszała mnie i życzliwie usposabiała dla niej. Teraz pozostawiam ją pani. Dostojna pani jednak pojmie mą prośbę o dobre traktowanie biednego niewidomego dziewczęcia.
— Nie miejcie o to obawy, panie Sobieski.
— Gdzież ona jest?... pragnąłbym się z nią pożegnać.
— Pożegnać się z niewolnicą?... Co za niezwykła dobroć! Musi się jednak obyć bez pożegnania, bo ją wysłałam do innych dóbr!
— W takim razie racz, dostojna pani, zawiadomić biedną Sassę o mym odjeździe! Żegnam panią!
Jan Sobieski ukłonił się i poniósł do ust rękę dumnej Jagiellony.
Następnie zwrócił się do bladego wojewody, aby się z nim pożegnać i podziękować mu za gościnność.
— Nocą chcecie się puszczać w drogę? — zapytał Michał Wassalski, — za kilka godzin będzie wieczór, a na noc można spodziewać się burzy. Moglibyście wasz odjazd do jutra odłożyć.
— Dziś czy jutro, raz się rozstać musimy! Ujrzę was jednak w pośród boju w naszym obozie!
— Tak, tam się spotkamy, Janie Sobieski! Jak tylko przyjdę do siebie po wypadkach tej nocy, wyruszę z moją drużyną do obozu!
— Moglibyście pozostać tutaj i wy jechać razem z mym mężem, — rzekła Jagiellona do Jana.
— Pojadę naprzód! Tam się spotkamy! Przedtem jeszcze objadę kilka województw i będę się starał dowiedzieć, kto w nocy zgonu mojego ojca zbliżał się do niego, rzekł Jan Sobieski, — dojdę tego z pewnością, a wówczas niech drży winowajca, kimkolwiekby był! Nie ujdzie mojej zemsty, choćbym lata miał strawić nim go odszukam! Powiadam wam, dostojni państwo, że go wynajdę!
Michał Wassalski był ponury i milczący, gdy Jan Sobieski podawał mu rękę na pożegnanie.
— Żałuję, że wam towarzyszyć nie mogę, bo jestem jeszcze słaby po walce, którą stoczyłem dziś w nocy...
— A której wy powodem byliście, panie Janie Sobieski, — dodała chytra Jagiellona, — jedzcie szczęśliwie i przyjmcie nasze pożegnanie.
— Będziecie przejeżdżali przez wielki las komierzycki, jak tylko noc zapadnie, — rzekł Michał Wassalski, — chcecie może przewodnika albo eskorty?
— Nie potrzebuję przewodnika i nie lękam się niczego. Dziękuję wam, bywajcie zdrowi!
Jan Sobieski opuścił pokój, w którym pozostał wojewoda z małżonką, wynagrodził służących i kazał przyprowadzić swego konia, ażeby o chłodzie wieczornym puścić się w dalszą drogę. Nadzieja jego, że po nieznośnie gorącym dniu nastąpi chłodny wieczór, była zwodniczą. Wieczór był parny i gorący.
Wiatru nie było wcale. Duszne powietrze wieczorne było jeszcze przykrzejszem niż upał dzienny.
Jan Sobieski jednakże już się pożegnał, wypadało mu zatem bądźcobądź odjechać.
Gdy dosiadł konia, który rżał niespokojnie oczekując na niego, zdjęła go jakaś obawa o los biednej Sassy. Od poprzedniej niespokojnej nocy nie widział jej wcale. To go uderzyło.
Siedząc na koniu obejrzał się raz jeszcze, ale niecierpliwe zwierzę w kilku poskokach uniosło go daleko od zaniku wojewody.
Myśli, które mu nasunęła ślepa niewolnica zaczęły mu się teraz przypominać mimowolnie.
— Niechęć do dumnej Jagiellony zbyt daleko posunęła, — mówił do siebie, myśląc o Sassie, — jej podejrzenie jest zupełnie nieuzasadnione Uważa Michała Wassalskiego za mordercę mojego ojca i sądzi, że nastawał on także na moje życie. Cóżby go do tego skłoniło? Są to fałszywe wyobrażenia, które przez zbieg okoliczności powstały w umyśle biednej dziewczyny! Michał Wassalski pośpieszył przecież, ażeby mnie obronić przed tym szczególnym człowiekiem, który musi być waryatem! Sassa dała się uwieść pozorom. Czy jednak źle nie uczyniłem, żem ją darował?... Nie, Jagiellona spełni moją ostatnią prośbę i będzie dobrze się obchodziła ze ślepą niewolnicą!
Tak myśląc młodzian jechał dalej. Wieczór stawał się coraz ciemniejszym niebo pokrywało się gęstszemi chmurami.
Spokojnej parne powietrze zapowiadało zbliżającą się burzę.
Wojewoda miał słuszność. Zanosiło się na ciemną, burzliwą noc.
Jana Sobieskiego nie powstrzymała jednak zbliżająca się burza, jechał on spokojnie dalej ku lasom, które wkrótce okazały się przed nim w całym swym ponurym ogromie.
Tymczasem Michał Wassalski przywołał do siebie jednego ze swoich służących, którego postać i wyraz twarzy nie budziły wielkiego zaufania.
Był to strzelec i gajowy Szymon, człowiek surowy i zdziczały. Mógł mieć około lat 40stu, które przepędził w lesie jak dzikie zwierzę. Cała jego postawa o tem świadczyła.
Stanąwszy przed obliczem groźnego pana, z niewolniczą poddańczością ukląkł przed nim i pochylił głowę, porosłą długiemi, czarnemi, rozczochranemi włosami aż do posadzki, żegnając się jak przed obrazem.
Był ubrany w stary, długi, szaro-zielonkowaty surdut, obszerne spodnie i wysokie buty. Czapkę pozostawił za drzwiami.
Promienie włosów w nieładzie spadały mu na czoło, gdy się wyprostował na klęczkach. Twarz jego była koścista i szeroka oczy małe, błyskające. Zwierzęcość pewną czytać można było w jego rysach. Czarna broda zasłaniała jego usta i podbródek. Ręce miał nieforemnie wielkie.
Wojewoda siedział przed nim i spojrzał ponuro na klęczącą przed sobą swoją własność. Znał on Szymona. Wiedział, że człowiek ten bez wahania gotów jest spełnić każdy rozkaz. Szymon był biernem narzędziem w ręku swojego pana.
— Kazałem cię zawołać Szymonie, — zaczął, — ażeby ci dać ważny rozkaz. Czy rozumiesz, co ci mówię?...
— Rozumiem wszystko, najdostojniejszy panie, Szymon słucha, — odpowiedział gajowy.
— Uważałem na ciebie podczas ostatniego polowania, — mówił wojewoda dalej, — umiesz się obchodzić ze strzelbą, strzelasz dobrze, a jednakże nie masz muszkietu.
— Nie mam, najdostojniejszy panie!
— A czy chciałbyś mieć muszkiet? Szymon spojrzał. Szeroka jego, ponura twarz rozpromieniała się wyrazem najwyższej radości.
— Więc daruję ci muszkiet, Szymonie.
— Mnie, najnędzniejszemu słudze? — zawołał Szymon w nadmiarze szczęścia, którego nie był zdolny wyrazić.
— Tak ciesz się! Tam stoi muszkiet, który dla ciebie przeznaczyłem, — mówił wojewoda wskazując stojącą w kącie strzelbę.
Szymon spojrzał na nią z upojeniem.
— Jest twoja! Dostaniesz także prochu i ołowiu. Chcę wynagrodzić mojego najstarszego strzelca i gajowego za to, że tak dobrze umie obchodzić się ze strzelbą! Zdaje mi się, że strzelasz dobrze, Szymonie.
— O włos nie chybiam, najdostojniejszy panie! Nic mi nie ujdzie, do czego zmierzę! Zaledwiem ujrzał, już zabite! Zimny uśmiech zadowolenia przebiegł bladą twarz wojewody.
— Wszak słyszałeś, że przeszłej nocy życie moje było w niebezpieczeństwie? — mówił dalej, — otóż musisz zastrzelić sprawcę tej zbrodni! Udaj się do lasu i czekaj tak długo przy prowadzącej do niego drodze, aż zobaczysz pojedynczego jeźdźca. Tego jeźdźca zastrzelisz! Ale śpiesz się! Droga do lasu daleka, a jeździec już odjechał!
— Znam bliższą ścieżkę przez pola, najdostojniejszy panie! Uprzedzę jeźdźca! Będę czatował! Nie ujdzie zasłużonej kary! Zastrzelę go jak psa wściekłego! — zawołał Szymon podnosząc pięść, — zwalę go wystrzałem z konia!
— Dobrze, Szymonie, weź więc muszkiet i użyj go w usłudze swego pana!
Szymon powstał, poszedł niezgrabnie po muszkiet i wziął go z wyrazem radości. Następnie przystąpił do wojewody, ukląkł przed nim i poniósł do ust kraj jego szaty.
— Szymon dziękuje swemu najdostojniejszemu panu, — rzekł.
— Idź więc i czyń com ci rozkazał! — rzekł Michał Wassalski do ślepego swego narzędzia, — nie masz chwili czasu do stracenia, bo się spóźnisz! Już ciemno! W nocy jeździec przybędzie do lasu, ale wyjechać z niego nie powinien.
Gajowy zerwał się, pochwycił czapkę i muszkiet i wybiegł.
Tak jak wszystkim poddanym wojewody nie wolno mu było przechodzić przez portyk frontowy, lecz musieli chodzić tylnemi drzwiami.
Gdy gajowy wyszedł tylnemi drzwiami i zeszedł na taras, ażeby koło stajni przejść na drogę polną, którą się chciał udać, dał się słyszeć w blizkości głos:
— Hej! Szymonie! A skąd to masz taką piękną strzelbę?
Szymon stanął, poznawszy dojeżdżacza wojewody.
— Tak, takiej ładnej strzelby nie ma nikt na dziesięć mil wokoło, Wincenty, — pochwalił się podnosząc muszkiet w górę, — nasz najdostojniejszy pan sam mi ją podarował.
Wincenty z radością przypatrywał się muszkietowi.
— Jakie szczęście ma ten Szymon! — mówił półgłosem.
— To zapłata, powiem ci, — rzekł Szymon, — mam tego muszkietu użyć dziś jeszcze w służbie naszego pana! Mam zastrzelić jeźdźca, który będzie jechał przez las!
— Jakiego jeźdźca, — zapytał Wincenty.
— Tego co w nocy napadł na naszego najdostojniejszego pana! Tak, tak! Jeździec, który w nocy będzie jechał tamtą drogą, nie ujdzie z życiem. Pan rozkazał... Szymon słucha!
— Tak, to nasza powinność! — odrzekł Wincenty.
Szymon pośpieszył dalej, niosąc dumnie strzelbę na ramieniu. Wincenty odwrócił się i poszedł do stajni, prawie zawalonej, która się znajdowała w pobliżu drzew.
Wieczór już zapadł.
Koło studni ukazała się postać kobiety, która tam przez cały ten czas była ukrytą. Szara sukienka obejmowała jej smukłą postać i dochodziła aż do kostek, odsłaniając małe nóżki. Ciemne włosy splecione były w warkocz. Była ubraną w biały gorset z krótkiemi rękawami. Blada, pociągła jej twarz świadczyła o wielkiem wzburzeniu. Stała ona przez chwilę, nasłuchując.
Była to ślepa niewolnica, Sassa.
Gdy w nocy uciekając przed wojewodą spadła z tarasu, utraciła przytomność i nie odzyskała jej aż do rana. Rankiem w połowie jeszcze odurzona, kierując się instynktem, zaczołgała się między drzewa i tu w parku, przy zapuszczonej studni, powtórnie utraciła przytomność.
Jak długo tam leżała nie mogła sobie z tego zdać sprawy. Gdy się obu-[2] oraz straszne pragnienia. Zagasiła je, zaczerpnąwszy wody ze studni.
Następnie położyła się znowu i zasnęła.
Głosy dwóch rozmawiających z sobą ludzi obudziły ją. Zaczęła słuchać. Domyśliła się zaraz, że nowy zamach Wassalskiego miał na celu tego, który ją podarował i teraz zapewne pozostawił tutaj, nie troszcząc się o nią więcej.
Straszna boleść przejęła biedne, udręczone serce ślepej niewolnicy... Jan Sobieski odjechał bez słowa na pożegnanie, nie zapytawszy jej, czyby nie wolała przy nim pozostać.
— Nie chce cię wziąć... nie chce cię mieć przy sobie, — myślała.
Bolesne jednak jej uczucia ustąpiły natychmiast na drugi plan pod wpływem tego co usłyszała. Wszystkie jej zmysły natężyły się... żaden członek ciała nie poruszał się... zaledwie oddychała... słyszała wszystko.
— To o nim mówili! Tym jeźdzcem jest Jan Sobieski! — odezwał się w niej głos wewnętrzny.
Wkrótce potem dwaj ludzie znikli w ciemności wieczornej. Sassa powstała. Zapomniała o bólu. Potrzebowała ostrzedz Jana Sobieskiego, dogonić go! Znała drogę, którą do lasu komierzyckiego udał się Szymon. Byra wolną i mogła biedź za swoim panem, za tym ukochanym panem, do którego należała zawsze, cokolwiek się stało!
Nie było chwili czasu do stracenia... Sassa drżała o zagrożonego nowem, strasznem niebezpieczeństwem młodzieńca, który go nie przeczuwał wcale. Choć ją darował i opuścił, pragnęła go ocalić! Pragnęła udać się za nim, drżała o niego.
Wsłuchała się... dwaj ludzie odeszli nikogo blizko widać nie było...
Opuściła miejsce osłonięte drzewami i krzewami, przy zapuszczonej studni i macając rękami doszukała się drogi, którą poszedł Szymon, ażeby uprzedzić jeźdźca, jadącego wielkim gościńcem, który tworzył łuk obszerny.
Dostała się na tę drogę. Teraz szło o to, aby się nie spóźnić. Serce jej biło z obawy o zagrożonego niebezpieczeństwem.

10.
W lesie komierzyckim.

Chmury, które zaciągnęły wieczorem, niebawem pokryły całe niebo. Ściemniło się wcześnie. Noc zapadła prawie bezpośrednio po dniu.
Powietrze było tak parne, że cała przyroda zdawała się pragnąć ożywienia. Wcześnie zapadająca nagła ciemność zapowiadała burzę.
Gdy Jan Sobieski, siedzący w zamyśleniu na koniu, zbliżył się do pierw szych drzew lasu, zerwał się nagle silny wiatr, wprowadzający w gwałtowny wir kurzawę i opadłe z drzew liście. Wkrótce powstała straszna burza, która jak się zdawało powinna była powywracać drzewa z korzeniem. Potęga jej jednakże nie była tak wielką, aby zwalić odwieczne, potężne dęby, tylko tu i owdzie opadały obłamane, spruchniałe gałęzie.
Wiatr wył przeraźliwie. Deszcz padał wielkiemi kroplami. W oddaleniu słychać było głuchy odgłos grzmotu.
Jan Sobieski otulił się płaszczeni, poklepał wiernego wierzchowca po szyi i jechał dalej, choć taka była ciemność, że chwilami jeździec i koń i zaledwie mogli dojrzeć drogę. Po obu stronach las przylegał, tuż do drogi. Deszcz uderzał gwałtownie w liście drzew i w twarz jeźdźca, któremu orzeźwiający jego chłód sprawiał przyjemność. Wkrótce jednakże noc zaczęła przedstawiać coraz więcej przerażający obraz. Trzask łamiących się gałęzi, wycie burzy i huk coraz bliższego grzmotu stanowiły okropny koncert.
Jan Sobieski spokojny i nieustraszony jechał dalej.
Błyskawice pruły niebo i na mgnienie oka oświetlały drogę. Niebieskawe, magiczne ich światło znikało jednak tak szybko, jak się ukazało. Uderzenia piorunów następowały po sobie tak często, że huk: ich wstrząsał ziemią.
Deszcz zaczął padać gęstszy. Światło błyskawic oświetlało drogę prowadzącą przez las. Drzewa przy drodze ukazywały się jak olbrzymie widma wyciągające daleko swe kościste ramiona.
Błyskawice i grzmoty następowały raz po raz.
Nagle przebiegła sycząca, oślepiająco jasna ognista iskra i ze strasznym hukiem uderzyła w jedne z wysokich drzew druzgocząc je i powalając.
Koń samotnego jeźdźca dał dęba, zrobił kilka gwałtownych skoków, a potem gnany postrachem puścił się galopem drogą. Jan Sobieski starał się go powstrzymać, ale spłoszone zwierzę pędziło nie zważając na jego wysilenia, tak że Sobieski szybciej niż zamierzał i sądził przejechał las.
— Tymczasem Szymon, który się udał bliższą ścieżką od lasu, przybył do jednej wioski, gdzie musiał przechodzić koło karczmy, w której codziennie raczył się wódką.
I tym razem coś go tam ciągnęło. W karczmie na stole paliło się światło widoczne zdala podczas ciemnej nocy.
— Tyle czasu jeszcze będę miał mruknął do siebie i wszedł do karczmy, gdzie sobie kazał dać wódki, chwaląc się przed karczmarzem swoją strzelbą.
— Masz szczęście, Szymonie, — mówił gospodarz oglądając muszkiet, — ale na wszystkich świętych, zasługujesz na to! Któż lepiej strzela od ciebie? I czyż nie jesteś dzień i noc na stanowisku?
— W mojej chacie leśnej nie mam co robić, wolę być w lesie, — odpowiedział Szymon, wypiwszy, — robactwo zjadłoby człowieka w chałupie!
— Taką strzelbą nikt się nie poszczyci, — wychwalał karczmarz.
— Dajcie mi jeszcze jedną miarkę, karczmarzu! — zawołał Szymon, — zapłacę jak dostanę nagrodę!
Gospodarz napełnił czarkę dobrego kundmana, Szymon zabrał się do picia.
Oczy zaczęły mu się świecić, ale miał tęgą głowę i mógł wypić dużo.
W tej chwili mimo karczmy przechodziła ślepa niewolnica. Okna szynkowni były otwarte, mogła więc słyszeć co mówiono.
Słuchała przez chwilę.... poznała głos gajowego... przejęło ją to radością, gdyż mogła go wyprzedzić!
Szybko pośpieszyła w dalszą drogę.
— Burza będzie w nocy, — mówił gospodarz, — mógłbyś tutaj pozostać Szymonie.
— Nie można karczmarzu, nie można, — odparł Szymon, — mam jeszcze do roboty coś tej nocy.
— Czy słyszysz? Burza już się zaczyna!
— Niech się zaczyna! muszę iść! Właśnie nie powinienem był nawet tutaj wstępować, ale tyle czasu znajdzie się zawsze! Nalej mi jeszcez jeden kubek! Ale uczciwy, powiadam ci! Pamiętaj, że jeśli mnie oszukasz, to cię zabiję; Znasz Szymona, karczmarzu! Szymon nie robi długich ceremonii!
— Bylebyś tylko zawsze mógł się dobrze napić! — roześmiał się karczmarz, napełniając rąz jeszcze kubek gajowego, — powiedzże mi, Szymonie, jak będzie z tobą, gdy nasz najdostojniejszy pan uda się na wojnę? Czy i ty pójdziesz, czy też tutaj zostaniesz?
— Wszyscy iść muszą, karczmarzu — odpowiedział Szymon, — nastąpi to niezadługo. Oho! wiem dlaczego się pytasz... he! he! lękasz się o to com ci winien! No, widzisz, nie każdy ginie na wojnie, a ci co powracają, miewają pełne kieszenie! Wówczas wszystko odbierzesz z procentem! Jeżeli nie pieniądze to dostaniesz jaki amulet wysadzany drogiemi kamieniami,, albo kosztowny pierścień!
— Musimy iść wszyscy, masz słuszność! Wojewodowie chcą się zemścić wzajemnie liczbą dostarczonych ludzi! Każdy radby najwięcej wyprowadzić do walki! Powiadam ci, Szymonie, że my wszyscy wyjdziemy kiedyś, prędzej czy później na wielkich ludzi! Bo nasz najdostojniejszy pan będzie wybranym na króla, gdy teraźniejszy król umrze albo złoży koronę.
— Czy tak myślisz, karczmarzu? — zapytał Szymon.
Ręczę słowem! Nikt inny nie będzie wybranym tylko on! Słyszałem to od służącego Kazimierza, który o tem słyszał niedawno w zamku. Nasz najdostojniejszy pan jest pierwszym ze wszystkich wojewodów!
— Toż to będzie dopiero bal! Będziemy mogli pić, ile się zmieści! — odpowiedział Szymon, uderzając z ukontentowania pięścią w stół.
— To się rozumie! W Krakowie i na placach przed bramami miasta będą darmo dawali wódkę, będą piekli całe woły, a każdy będzie mógł jeść i pić, ile zechce! A my, gdy nasz najdostojniejszy pan zostanie królem, będziemy mieli pierwszeństwo.
— A to będzie bal, karczmarzu! — powtórzył Szymon.
W tej samej chwili dał się słyszeć grzmot i burza tak gwałtownie zawrzała, że groziła zerwaniem dachu.
— Oho!... teraz już czas! — zawołał Szymon wychodząc śpiesznie. — Przejechać jeszcze nie mógł, zdybię go w samą porę! Pójdę tedy wprost przez gęstwinę! Brzydka dziś będzie noc... brr!
Wstrząsnął się, wypił kubek i porwał nabity muszkiet.
— Ciemno jak w norze, — rzekł gospodarz, wyprowadzając go przed drzwi karczmy.
Szymon mruknął parę niezrozumiałych wyrazów, poczem poszedł w głąb lasu a karczmarz patrzył za nim ciekawie.
— Ma on tej nocy coś na myśli, — pomrukiwał.
W tej samej chwili dał się słyszeć straszliwy grzmot.
— Hu!... straszna będzie noc! — rzekł karczmarz, wszedł do swego nędznego domostwa i zamknął dobrze drzwi za sobą.
Ślepa niewolnica przeszła tuż koło karczmy, ale gdy ją wyminęła, mimowolnie zboczyła z drogi.
Uszła tak dość znaczny kawał i dopiero spostrzegła, gdy się dostała na pole.
Stanęła. Ta pomyłka przeraziła ją. Doświadczeniem jednakże była nauczona, że w takich razach najlepiej zatrzymać się bez poruszenia, ażeby nie stracić kierunku. Zastanowiwszy się poznała, że obrała mylny kierunek.
Niepodobna do opisania trwoga przejęła ją.
Jeżeli gajowy tymczasem ją uprzedził?... jeżeli ona nie znajdzie Jana Sobieskiego?... jeżeli nie zdoła go przestrzedz?... Myśli te wywierały na Sassie dreszczem przejmujące wrażenie. W pośpiechu zboczyła z właściwej drogi, trzeba ją było teraz odnaleźć. Nie było to jednak łatwem zadaniem dla niewidomego dziewczęcia.
Burza wybuchła. Deszcz gwałtownie uderzył w delikatną postać i przeinaczał szarę sukienkę biednej Sassy.

i Nie czuła tego jednak. Potrzeba było ostrzedz i ocalić zagrożonego strasznem niebezpieczeństwem.
Wróciła nazad podczas wycia wichru i coraz bardziej zbliżających się grzmotów.
Nareszcie znowu dostała się na drogę.
Szymon już znikł w ciemnościach lasu udając się w miejsce wskazane i trzymając w pogotowiu muszkiet celem sprzątnięcia jeźdźca, którego mu usunąć polecił wojewoda. Było jednak nadzwyczaj ciemno w lesie, a przytem wypita wódka zaczęła działać w głowie gajowego.
Zaklął on, przysięgając jeźdźcowi śmierć.
Od czasu do czasu błyskawica tak jasno oświetlała jego drogę, że przystawał lub cofał się z przestrachu. Potem jednakże następowała tak głęboka ciemność, że zaledwie na odległość kilku kroków mógł ztrudem rozróżniać przedmioty.
Znał on jednak doskonale ścieżkę leśną, na której się znajdował. Chociaż nie szedł z całą pewnością, czasami zawadzając o drzewa i cofając się od nich z przekleństwem, zbłądzić jednakże nie mógł.
Zbliżył się do głównego gościńca, przeszedł nim kawałek drogi i ukrył się poza gęstem tuż przy szerokiej drodze stojącem drzewem, które mu służyło za punkt oparcia. Tak oczekiwał na jeźdźca. Burza srożyła się ciągle. Pioruny uderzały z coraz większym hukiem, zdawało się, że świat się kończy. Błyskawice od czasu do czasu magicznie oświetlały drogę i czarne drzewa.
Sassa odnalazłszy drogę szła dalej z większą ostrożnością i wkrótce przybyła do lasu. Tutaj mogła iść śmielej, bo drzewa stojące przy drodze stanowiły granicę, której się mogła dotknąć rękami. Tu ona miała wyższość nad Szymonem, łatwiej bowiem umiała się obchodzić bez światła.
Ciemność nocy nie zatrzymywała jej wcale. Niekiedy wprawdzie dreszcz ją przebiegł na odgłos grzmotu, lecz myśl o Janie Sobieskim popychała ją dalej.
Nie straciła jeszcze nadziei, że go spotka wkrótce na wielkim gościńcu przechodzącym przez las.
Śmiertelna trwoga przejmowała ją. Lękała się opóźnić. Nie przypuszczała, że Jan Sobieski już przejechał, nie mogła wiedzieć, że spłoszony błyskawicą koń uniósł go z nadzwyczajną szybkością z niebezpiecznego miejsca.
Dostała się na wielki gościniec. Uczuła, że droga w tem miejscu musiała być o wiele szerszą.
W oddaleniu może o sto kroków od niej stał na czatach Szymon. Trzymał on muszkiet w ręce. Oparł się o drzewo i czekał na jeźdźca, który już dawno przejechał.
Szum burzy nie pozwalał mu m< słyszeć, a ciemność na gościńcu była tak gęsta, że nic na nim nie mógł rozróżnić. Zmysły jego nie były przytem zupełnie pewne, gdyż wódka uderzyła mu do głowy. Odurzenie jednak, w jakim się znajdował, utwierdzało tylko napół zbydlęciałego człowieka w postanowieniu zastrzelenia tego, kto się pierwszy przybliży.
Nagle wydało mu się, że w chwili milczenia grzmotu usłyszał odgłos kroków zbliżającej się osoby. Słaby szmer wystarczył pijanicy. Podniósł on muszkiet i nie mogąc poznać idącej osoby, zamierzył wystrzelić do niej, pewny, że nie może to być kto inny, tylko wskazany mu rycerz.
Stał tak przez chwilę nieporuszony.
Wydało mu się, że ujrzał jakiś cień posuwający się gościńcem.
Wycelował.
W tej samej chwili rozległ się wystrzał.
Proch zapalony błysnął jasno.
Hukowi wystrzału, który głośnem echem rozległ się w lesie, towarzyszył odgłos grzmotu. Prawie jednocześnie z wystrzałem rozległ się straszny krzyk w powietrzu.
Krzyk ten przerażający na chwilę sparaliżował napół pijanego Szymona.
Wkrótce jednak gajowy skrzywił twarz w uśmiech zadowolenia.
— Trafiłem go, — szepnął, — niech sobie poleży do jutra! Nogi nie bardzo mi służą. Najlepiej zrobię idąc spać.
I niemogąc dłużej pokonywać działania wódki, nie troszcąc się więcej o swą ofiarę, rzucił się nieopodal na wilgotny mech i usnął obojętny na burzę, która uciszyła się powoli...

11
Spotkanie nad brzegiem Bugu.

Silny oddział wojska polskiego stał w blizkości rzeki Bugu, rozłożony obozem, ażeby w każdej chwili odeprzeć można napad Szwedów, których znaczne siły znajdowały się w niewielkiej odległości.
Zawartem było wprawdzie zawieI szenie broni, ale strony wojujące nie zdawały się dowierzać sobie wzajemnie, a ta nieufność była powodem, że obie były ciągle w pogotowiu rzucić się na siebie.
Naczelnym wodzem polskiego oddziału był wojewoda Wiśniowiecki. Do niego udał się Marek, brat Jana Sobieskiego, po nadaremnem poszukiwaniu w ciągu drogi śladów mordercy swego ojca.
Pewnego dnia, gdy słońce pochyliło się ku zachodowi, Marek Sobieski stał przed swoim namiotem. W tej chwili przybył do obozu jeździec, który zapytawszy się o niego podjechał wprost ku niemu.
Teraz dopiero Marek poznał swego brata Jana i pośpieszył z radością naprzeciw niemu.
Jan zeskoczył z konia i w chwilę potem dwaj bracia padli sobie w objęcia.
— Spodziewałem się ciebie, — zawołał Marek, — wiedziałem bowiem, że się tutaj spotkamy! Chodź do tego namiotu, i opowiesz mi, czy szczęśliwszy byłeś odemnie.
Dwaj młodzieńcy udali się do namiotu i usiedli na krzesłach obozowych stojących przy stole utworzonym z pnia ściętego drzewa.
Marek kazał podać butelkę wina, nalał kieliszki i trąciwszy się z bratem wypili obaj na szczęście spotkania i dobro sprawy krajowej.
— A teraz opowiadaj, mój bracie, — rzekł Marek, zapaliwszy łuczywo, które ponuro oświetlało wnętrze namiotu, opowiadaj, czy znalazłeś mordercę naszego nieszczęśliwego ojca! Ja go napróżno szukałem. Jedyną rezczą, której dojść mogłem, jest pewność, że ojciec nasz padł ofiarą zawiści i ambicyi któregoś z wojewodów.
— Obawiam się, czy uda nam się kiedy rozwikłać tę tajemnicę, — odpowiedział Jan Sobieski poważnie, — w drodze Sassa doścignęła mnie i gdym bawił gościem w zamku wojewody Michała Wassalskiego, chciała przeciwko niemu zwrócić moje podejrzenia.
— Sassa udała się za tobą, mój bracie?
— Wbrew mojej woli! Pragnąc jej znaleźć nowe, odpowiednie miejsce, dałem ją żonie wojewody. To może było powodem, że Sassa powzięła takie podejrzenie i wyjawiła je przedemną.
— A więc została w zamku Wassalskiego?
— Od tego czasu nie widziałem jej więcej.
Jan Sobieski opowiedział swemu bratu wszystko co go spotkało w zamku, a co nam jest już wiadomem. Podróż jego do obozu odbyła się bez przeszkody.
— Nie odstępuj jednak od zamiaru szukania mordercy, — zakończył opowiadanie, — jestem pewny, że i później znajdziemy do tego sposobność. W drodze moje poszukiwania były bezskuteczne, nie udało mi się rozwikłać tajemnicy i wynaleźć winnego.
Dwaj bracia do późnej nocy siedzieli rozmawiając. Opowiadali sobie wszystko, co zaszło i układali plany na przyszłość.
Nazajutrz rano Jan zameldował się dowódzcy oddziału i został przez niego przyjęty z radością. Przyłączono go do chorągwi jednej, do której brat jego należał, tak że w razie, gdyby przyszło do walki, dwaj bracia walczyliby obok siebie.
Prawdopodobieństwo rozpoczęcia kroków nieprzyjacielskich w ostatnich dniach powiększyło się znacznie.
Małe oddziały przednich straży w blizkości brzegów rzeki uderzyły na siebie i przyszło między niemi do krwawej potyczki, która jednak na razie nie miała ważniejszych skutków.
Umysły obu stron były jednakże wzburzone i za ladajakim powodem, mogło przyjść do walnej bitwy.
W obozie polskim przedsięwzięto wszelkie środki ostrożności. Rozstawiono przednie straże i polecono im baczną uwagę zwracać na nieprzyjaciela. Wynajęto pomiędzy mieszkańcami znaczną liczbę szpiegów, którzy donosili o wszystkiem, co się działo po stronie szwedzkiej.
Pewnego wieczoru w kilka dni po przybyciu Jana Sobieskiego do obozu, gdy dwaj bracia siedzieli razem uchyliło się płótno namiotu i wszedł Michał Wassalski.
Jan i Marek powstali na powitanie wojewody.
— A więc zastaję was tutaj, — rzekł wojewoda, — spodziewałem się tego, gdyż wszyscy waleczni zbierają się teraz w obozie. I ja tu przed godziną przybyłem.
— Witaj nam szlachetny wojewodo! — powitał Jan ponurego Wassalskiego, którego Marek pozdrowił także pokłonem, — cieszymy się waszem przybyciem! Nie długo daliście czekać na siebie.
— Pilno mi było przybyć tutaj, bo tu najwłaściwsze miejsce w tej chwili dla rycerzy! Spokojne wysiadywanie w zamku mych przodków nie byłoby przyzwoitem.
— Czy przed odjazdem z zamku, dostojny wojewodo, widzieliście Sassę, ślepą niewolnicę? Cóż się z nią dzieje? — zapytał Jan.
— Opuściłem zamek wkrótce po was i nie pytałem się o niewolnicę, — odpowiedział Michał Wassalski, — ale cóżby ją złego spotkać mogło w moim zamku?
Marek wpatrując się w ponurą, brodatą twarz wojewody, nie mógł się pozbyć myśli, że ma on jakiś zamiar ukryty, że nie jest szczerym. Młodszy brat Jana Sobieskiego doznawał niemiłego uczucia na widok Wassalskiego i zwierzył się z tem przed bratem, gdy wojewoda opuścił namiot udając się do siebie.
— Więc i ty, Marku? — zapytał Jan zdziwiony, — wytłómaczę ci zaraz nieprzyjemne wrażenia, które Michał Wassalski czyni na to! Ciemnobrodata jego twarz jest ponurą, poważną, wojewoda jest człowiekiem zamkniętym w sobie, gościnności jego jednakże muszę oddać sprawiedliwość!
— Oczy jego były niespokojne i groźne, mój bracie, błyskał w nich szczególny ogień, — odrzekł Marek, — gdy sądził, że nie zwracamy na niego uwagi, można było pochwycić, dziwne jego spojrzenia.
— Sądzę, że niesłusznym jesteś względem niego, — odpowiedział Jan, — nie należy się powodować takiemi przypadkowemi wrażeniami.
Dwaj bracia poszli na spoczynek, zaledwie jednak usnęli, dał się słyszeć dźwięk rogów i głuchy odgłos bębnów alarmowych.
— Co to jest? słyszysz? — zawołał budząc się Jan.
— Bitwa! Sprawdza się to, com przewidywał od kilku dni! Straże przednie znowu uderzyły na siebie, tym razem jednak przyjdzie do formalnej bitwy, — odpowiedział Marek.
W obozie wszystko zaczęło się poruszać. Noc była jasna, księżycowa. Wrzawa panowała nadzwyczajna. Piechota zebrała się naprzód i pod dowództwem naczelników pośpieszyła ku oddalonemu miejscu nad rzeką, z którego dochodził głuchy odgłos rozpoczętej walki.
Marek miał słuszność. Przednie straże nieprzyjacielskich wojsk rozpoczęły krwawą potyczkę, która wkrótce przybrała znaczniejsze rozmiary. Szwedzi przeważni siłą odparli przednią straż polską, pomimo dzielnej obrony. Miejsce potyczki pokryte było zabitymi i rannymi.
Noc księżycowa sprzyjała walce. Na pałszczyźnie nadbużnej — widno było jak w dzień.
Odparty oddział polskiej przedniej straży poniósł bardzo znaczne straty i zmniejszył się do niewielkiej gromadki ludzi, gdy piechota z obozu przybyła mu na pomoc.
Wojska polskie uderzyły na nieprzyjaciela, który widocznie był przygotowany na tę nagłą zaczepkę, gdyż stał w zupełnym porządku.
Na całej równinie rozpoczęła się zapalczywa walka, świadcząca, że obie strony przejęte były nienawiścią i żądzą krwi. A nienawiść dodaje odwagi! To też walka wkrótce przybierać zaczęła coraz większe rozmiary. Słychać było okrzyki wojenne, szczęk broni, huk wystrzałów, odgłosy rogów.
Wtem wypadła z polskiego obozu kawalerya. Składała się ona z dzielnych synów szlacheckich rodzin, a stanowiła znaczny odddział który śpiesząc w pomoc piechocie, zręcznym manewrem uderzył na Szwedów z boku.
Oddział konnicy szwedzkiej puścił się także naprzód, ażeby odeprzeć atak i prawie jednocześnie po obu stronach zaczęły grat armaty aż ziemia wstrząsała się od huku. Artylerya jednakże obu stron nie była dość liczną, ażeby mogła rozstrzygnąć zwycięstwo i musiało przyjść do ręcznej walki, w której mąż staje przeciw mężowi.
Starcie było tak straszne, że cała linia pokryła się poległymi i żywi musieli przechodzić przez zabitych. Wystrzały muszkietów zionące śmiercią i spustoszeniem ucichły wkrótce i wywiązała się na całem bojowisku straszna walka na pojedynkę. Rozkazy wodzów przebrzmiewały niedosłyszane, każdy musiał bronić swojego życia i długi czas zdawało się, że ani Szwedzi ani Polacy nie cofnęli się o krok jeden.
Murem stały szeregi obu stron walczących. Miejsca poległych zajmowali natychmiast inni. Na jęki rannych nie zważano. Furya wojenna szalała w swojej orgii, ludzie zapominali, że mają przed sobą swych bliźnich.
Kawalerya polska przełamała linię nieprzyjacielską i zaczęła się rzeź straszliwa. Dzielni mężowie i młodzieńcy wywijali połyskającemi w blasku księżyca szablami, inni strzelali z karabinów i pistoletów, a przerażeni nieprzyjaciele padali pod ich konie.
W pierwszym szeregu walczących znajdowali się Marek i Jan Sobieski. Jednym rycerskim ożywieni zapałem walczyli obok siebie i bez trwogi przedzierali się w nieprzyjacielskie szeregi.
Wkrótce jednakże rozłączył ich przebieg walki. Jan Sobieski odwagą przodował i świecił tym, którzy postępowali za nim jako wzór waleczności i nieustraszonego męstwa.
Jak gdyby zaklęty od pałasza i kuli popędzał koma nieustannie dalej. Wrogowie cofali się przed nim, jak gdyby niepodobna było stawić mu oporu, a którego z nich dosięgła jego szabla, ten padał martwy lub raniony.
Ale i Marek nie pozostał w tyle za przykładem swojego brata, tak że dwaj ci młodzieńcy wszystkim przodowali i oświetleni blaskiem księżyca wyglądali jak dwie bohaterskie postacie, których zuchwałe męstwo o zwycięstwie rozstrzyga.
W liczbie śpieszących za nimi w bój jeźdźców znajdował się także ponury Michał Wassalski. Widział on obu braci odznaczających się godną podziwienia odwagą, a widok ten utwierdził go jeszcze bardziej w zbrodniczym zamiarze skorzystania z tej przyjaznej okoliczności i pozbycia się tego, któremu nad kolebką przepowiedzianą była korona.
Ten Jan Sobieski, król przepowiedziany znajdował się przed nim w blasku księżyca dzielny i waleczny jak starożytny bohater.
Michał Wassalski miał w pogotowiu nabity pistolet. Walczył sam białą bronią, a strzał przeznaczył dla Jana Sobieskiego. Jeżeli kula trafi go w ciżbie walki, nikt nie będzie wiedział, że poległ jako ofiara żądzy panowania i zawiści, wszyscy pomyślą, że poniósł śmierć w walce.
Na wschodzie zaczęły się już ukazywać jasne paski. Księżyc na bladem niebie coraz wątlejszym przyświecał blaskiem.
Za kwadrans miało się rozwidnić zupełnie.
Walka trwała jeszcze bez przerwy.
Obie strony walczyły z pogardą śmierci. Polska strona, słabsza liczebnie brak sił materyalnych zastępowała dzielnością.
Świtający poranek nie rozstrzygnął jeszcze zwycięstwa. Janowi Sobieskiemu pierwszemu jednak udało się w towarzystwie brata tak dzielnie natrzeć na nieprzyjaciół, że ci zaczęli się chwiać.
Nie tracąc chwili czasu i nie wątpiąc już o zwycięstwie Jan Sobieski nacierał dalej, na chwilę zostawiając po za sobą swego brata Marka.
Wtedy dało się słyszeć z tyku kilka wystrzałów, kilku jeźdźców, dało ognia do nieprzyjacielskiego dowódzcy.
Mogło to rozstrzygnąć walkę; wiadomo bowiem, jaki wpływ wywiera na walczące wojsko utrata wodza.
Z okrzykiem zwycięstwa spiął Jan Sobieski konia i puścił się w ciżbę cofających się nieprzyjaciół.
W tej samej chwili Marek, brat jego trafiony kulą spadł z konia.
Zamęt walki i pośpiech, z jakim nacierał na nieprzyjaciela, nie pozwalał Janowi Sobieskiemu widzieć katastrofy, jaka spotkała jego brata. Koń ranionego uczuwszy się uwolnionym od jeźdźca, odskoczył gawłtownie i Marek pozostał pomiędzy zabitymi i umierającymi, skazany na śmierć na polu walki, gdyż inni jeźdźcy konno przejeżdżali przez niego.
Czyż podobna w zamęcie walki pamiętać o bezpieczeństwie nawet najbliższych i najdroższych?
Szwedzi powoli ustępować zaczynali.
Polska piechota, która już niespodziewała się zwycięstwa, odzyskała straconą chwilowo odwagę i z głośnym okrzykiem uderzyła na nieprzyjaciela.
Szwedzi jednakże nie uciekali. Bronili się jeszcze i niejeden dzielny zapaśnik polskich szeregów przypłacił życiem tę obronę.
Wojsko szwedzkie cofnęło się na zajmowane przed bitwą stanowisko.
Bitwa skończyła się.
Po obu stronach straty były tak znaczne, że zwycięzcy nie mogli o ściganiu pokonanego nieprzyjaciela myśleć.
Równina, na której toczyła się walka, była pokryta zabitymi i rannymi.
Wojska polskie znużone bitwą cofnęły się do obozu i nim przystąpiły do pochowania poległych, musiało wypocząć, pozostawiając obserwowanie nieprzyjaciela kilku mniejszym oddziałom.
Szwedzi zatem uznali za właściwe zwinąć swój obóz i rozbić go nieco dalej w odpowiedniejszem miejscu.
Marek Sobieski leżał pomiędzy zabitymi i rannymi.
Brat jego Jan spostrzegł natychmiast, że go nie było i szukał go po bitwie.
Nie udało mu się jednakże go odnaleźć.

12.
Martwa ręka.

Dzień bitwy miał się ku schyłkowi.
Ciemność zaległa pole walki.
Ponura cisza nastąpiła po wrzawie bojowej. W niektórych punktach obszernej równiny żołnierze byli zajęci przenoszeniem ranionych i grzebaniem umarłych. Poświęcali sobie latarniami.
Był to straszny chaos zwłok ludzkich, ciał padłych koni, pogruchotanych wozów i porzuconego oręża.
Noc okryła swoim płaszczem równinę nadbużną, jak gdyby chciała ukryć straszny widok pobojowiska.
Jan Sobieski szukał swego brata aż do wieczora. Poszukiwania były bez skuteczne, przyszło mu zatem na myśl, że brat jego został raniony i wzięty przez nieprzyjaciół do niewoli.
Myśl ta przejmowała go głęboką boleścią. On, który się tak odznaczył, że dowódzcy jednogłośnie podziwiali jego waleczność, był pochylony i smutnie spoglądał w ziemię.
Gdy po niejakim czasie poszedł do namiotu i siedział zamyślony, wsparłszy głowę na ręku uchyliło się nagle płótno namiotu.
Wspaniała postać Wassalskiego ukazała się u wejścia.
Wojewoda na chwilę stanął jak skamieniały ujrzawszy przed sobą Jana Sobieskiego. Jego twarz sposępniała... zdawało mu się, że ujrzał widmo, gdyż był pewnym, że w zamęcie walki widział go spadającego z konia.
Widok znienawidzonego wywarł na Michale Wassalskim wrażenie trudne do opisania. Wszystkiego prędzej się spodziewał niż ujrzenia człowieka, do którego o świcie z pistoletu wypalił.
Odgłos kroków obudził Jana Sobieskiego z zadumy. Spojrzał on na wchodzącego.
— To wy, dostojny wojewodo! — rzekł wstając.
Wassalski wszedł do namiotu.
— Przyszedłem zobaczyć, czyście odwagi waszej nie przypłacili śmiercią, — odpowiedział.
— Wyszedłem z walki cało, bez najmniejszego draśnięcia!
— Macie chyba jakiś tajemny środek, jakieś czary, jakiś amulet, który was zabezpiecza przed kulą, panie Sobieski, — rzekł wojewoda z trudnością ukrywając niezadowolenie i pragnąc jakiegoś wyjaśnienia tej niepojętej dla siebie zagadki.
Jan Sobieski wstrząsnął głową.
— Patrzcie! — rzekł odsłaniając odzież na piersi, — nie noszę ani drucianej koszuli, ani pancerza! Nie mam żadnego amuletu, dostojny wojewodo, a jednak jakby cudem umknąłem śmierci!
— Cudem w istocie!
— Jednakże brat mój Marek, jak się zdaje, mniej był szczęśliwy, — odpowiedział Sobieski poważnie.
Wassalski drgnął.
— Więc brat wasz zginął i — zapytał.
Teraz dopiero zrozumiał, że kula, którą przeznaczył dla Jana, trafiła w jego brata. Jeden zatem przynajmniej członek nienawistnego rodu, został usunięty z jego drogi.
— Nic jeszcze o nim nie wiem! — szepnął, — nie wrócił dotąd... szukałem go nadaremnie.
— Cóż znowu?... zniknąć przecież nie mógł! — odrzekł Wassalski.
— Mógł zostać ranionym... ciężko ranionym i zabranym przez nieprzyjaciela!
— I to jest możebne! Poczekajcie jednak do jutra rana aż wszyscy ranni i zabici zostaną uprzątnięci z pobojowiska.
— Straszna niepewność! — rzekł Jan Sobieski.
— Jesteśmy znużeni! dobrej nocy! — odrzekł wojewoda i opuścił namiot tego, któremu śmierć poprzysiągł, a której uniknął ponownie.
Wyraz nienawiści przebiegł twarz wojewody, gdy wyszedł z namiotu, w którym Jan Sobieski pozostał sam. Ponuro błyskające jego oczy zdradzały niezadowolenie i wściekłość.
— Jeden z was zginął, widziałem to, — mówił do siebie, o świcie niepodobna było dobrze rozpoznać. Strzelałem do ciebie, Janie Sobieski! Brat twój Marek zginął tym razem! Widziałem go jak spadał z konia i uważałem go za ciebie! Oszukałeś mnie! Nie trafiłem cię! Nie ujdziesz jednak przedemną! Spotkamy się jeszcze! Z drogi mojej musisz ustąpić, choćbym miał gwiazdy powyrwać z niebios sklepienia, ażeby cię niemi zdruzgotać! Szczęście sprzyja ci widocznie! Strzeże cię jakiś anioł niewidzialny! Powiadam ci jednakże, że upoluję chwilę, w której ten duch opiekuńczy nie będzie bardzo uważnym! Czuję, że inaczej musiałbym lękać się ciebie!
Michał Wassalski udał się do swego namiotu i rzucił się na posłanie. Sen jednak uciekał od niego. Czarna jego dusza układała plany zbrodnicze. Nie mógł spocząć dopóki nie usunie tego, któremu przepowiedzianą była korona, po którą wyciągał chciwe, krwią bratnią zmazane ręce...
Tymczasem Jan Sobieski znużony tem wszystkiem, co przebył, rzucił się na łoże obozowe i zagasił pochodnię, która oświetlała namiot, rzuciwszy przedtem wzrokiem na próżne łóżko swego brata.
Marek nie wrócił! Jan stracił ostatnią nadzieję! Brat jego wpadł widocznie w ręce nieprzyjaciół i może już nie żył w tej chwili.
Głęboka noc panowała w obozie i w namiocie Sobieskiego. Żaden promyk księżyca nie dostawał się na ziemię. Zdawało się, że blady satelita ziemi zasłonił się chmurami aby nie widzieć pokrytego zmarłymi pobojowiska, na którem przy skąpym blasku pochodni i latarni kilka oddziałów żołnierzy uprzątało i grzebało poległych.
W obozie panowała cisza.
Wszyscy, z wyjątkiem nielicznych wart, pogrążeni byli w głębokim śnie, chociażby nawet na gołej ziemi, ażeby się pokrzepić po przebytych trudach. Któż mógł przewidzieć, co nazajutrz miało nastąpić? Któż mógł zaręczyć, czy za kilka godzin walka nie zacznie się na nowo? Najmniejszego światełka nie można było dostrzedz w obozie. Nic się nie poruszało dokoła. W oddali tylko, na równinie pobojowiska odbywała się smutna czynność uprzątania tych, co polegli.
Wtem dał się słyszeć głuchy, cichy jęk pod namiotami. Nikt nie uważał na to. Nikt tego nie słyszał. Wszyscy spali. Żadnej placówki nie było w blizkości.
Chociaż głęboka ciemność okrywała namioty, można jednak było dostrzedz po niejakim czasie, że jakaś ciemna postać poruszała się koło namiotów, czołgając się. Niepodobna było rozpoznać kształtów tej postaci, nie można nawet było powiedzieć z pewnością, czy to był człowiek, czy zwierzę, posuwające się chwilami, a chwilowo pozostające nieruchomo.
Jan Sobieski spał w swym namiocie, dręczony przykremi snami. Dziwne, przejmujące obrazy stawały przed wzrokiem jego ducha. Widział we śnie Sassę, słyszał ją śpiewającą smutną pieśń, widział ją potem tarzającą się we krwi i wyciągającą doń ręce z błagalną prośbą o ratunek. W tej chwili jednak stawała pomiędzy nimi dumna, piękna Jagiellona, depcząc Sassę jak robaka w prochu. Jan Sobieski chciał tego nie dopuścić ale w tej samej chwili mignęła mu w oczach zimna stal, którą wojewodzina skierowała przeciw niemu. Pochwycił za broń morderczą, uczuł w ręku zimne żelazo, a Jagiellona stała przed nim uroczo piękna ale straszna...
W tej chwili przebudził się, ale tak jeszcze był rozmarzony, że zdawało mu się, iż widzi przed sobą Jagiellonę, a przed nią nurzającego się we krwi brata swego Marka.
Starał się uwolnić od tych niemiłych sennych obrazów.
Uczuł jednakże, że trzyma w ręku jakąś dłoń lodowatą, a przed wzrokiem jego ducha stanął obraz brata.
Okropnego doznawał wrażenia!
Czuł w swojej dłoni martwą rękę nieżyjącego.
Czy marzył? Czy wrażenie snu było tak silne, że go się pozbyć nie mógł jeszcze w tej chwili?
Jan Sobieski zapanował nad sobą... zacisnął rękę i uczuł rzeczywiście martwą dłoń w swojej!
Owo nieprzezwyciężone uczucie przestrachu, które nas instynktownie przejmuje wobec śmierci, owładnęło nim! Wiedział, że nie śpi, że czuwa, a w ręce swojej trzymał zimną, wilgotną rękę zmarłego.
Powstał... sięgnął do ramienia, chciał dotknąć tego, do kogo należy ręka i ramię...
Człowiek jakiś leżał przy jego łóżku! Jan Sobieski czuł odzież, namacał głowę... ale ten, który przed nim leżał na ziemi, nie poruszał się i nie słyszał jego wołania.
Okropna to była chwila! Jan nie umiał sobie zdać sprawy z tego zagadkowego wypadku.
Zerwał się.
Potrzeba było to wyjaśnić!
Zapalił szybko pochodnię. Przystąpił z nią do łoża i oświetlił bladą, zmienioną twarz człowieka leżącego na ziemi.
Na widok, jaki ujrzał, odskoczył.
Ujrzał martwe rysy swego brata Marka! Umierający ostatkiem sił, dowlókł się aż do jego namiotu i nic już więcej uczynić nie mógł, tylko zimną już rękę podał bratu do pożegnania. Tak zaskoczyła go śmierć.
— Marku! mój bracie! — zawołał Jan Sobieski przejęty głęboką boleścią klękając przy martwem ciele.
Przemawiał do umarłego! Marek nie poruszał się ani słyszał... był trupem.
— Przyszedłeś tu pożegnać się ze mną, — rzekł Jan patrząc z najgłębszem wzruszeniem na brata, którego pierś przeszyta była kulą, — widzę cię znowu, ale tylko po to, aby się przekonać stanowczo o twojej śmierci. Przyszedłeś, przywlokłeś się tutaj, ażeby mnie upewnić, że nie jesteś jeńcem, że powinienem cię opłakiwać! Oczy twoje zamknęły się na wieki! Rękę twoją śmierć lodem ścięła! Straciłem cię!
Jan ukląkł i pochylił się nad zwłokami brata, oświetlonemi czerwonym blaskiem pochodni.
Tak czuwał aż do rana.
Pożegnał się z poległym bratem.
Marka Sobieskiego pochowano we wspólnej mogile z innymi poległymi.
Żałosny odgłos trąb towarzyszył pogrzebowi.
Grób zamknięto za umarłymi.
Jan Sobieski stał nad nim i odmawiał modlitwy.

13.
Ofiara miłości.

Zdawało się, że losy wybrały ślepą niewolnicę z Sziras na to, aby wychyliła kielich cierpień, że biednej Sasie przeznaczone było, aby w usługach tego, którego ukochała nie dającą się opisać miłością, była zmuszoną przenosić najokropniejsze cierpienia.
Gajowy Szymon obudził się zrana i przypomniał sobie o tem, co zaszło w nocy. Wstał, ażeby zobaczyć, czy nie chybił celu. Usnął z przekonaniem, że wypełnił rozkaz swego pana.
Nagle wydało mu się, że usłyszał głuchy jęk.
— Zdaje się, żem go nie dobił, — rzekł do siebie pozbawiony uczuć człowiek.
I pochwyciwszy muszkiet, poszedł ku drodze.
Dzień był jasny. Cała przyroda zda wała się orzeźwioną po burzy. Promienie słońca przebijały się przez gęste liście drzew, pod któremi panował półcień, gdy drogę oświetlało słońce całym swym blaskiem.
Gdy Szymon wyszedł z gęstwiny na drogę i obejrzał się, spostrzegł w niewielkiem oddaleniu leżącą na środku drogi postać ludzką, — dziewczynę! Jęczała ona i widocznie nie mogła się poruszać.
Co to było? Szymon stanął zdziwiony. Następnie zbliżył się do dziewczyny. Mężczyzny tego, którego mniemał że trafił w nocy, nie było widać, powoli dopiero przyszło mu na myśl, że w ciemnościach nocy musiał wystrzelić do tej dziewczyny i ranić ją.
Była to Sassa, śpiewny skowronek. Leżała na środku drogi i jęczała.
Usłyszawszy obcego człowieka podniosła się z trudem.
— Powiedźcie mi tylko jedno! — rzekła słabym głosem do Szymona, — czy jeździec pojechał dalej, czy też tu gdzie leży w blizkości w kałuży krwi?
Śmiertelna trwoga malowała się w jej rysach.
— To wygląda na jakieś czary! — mruknął gajowy, — sądziłem że tu znajdę jeźdźca, a znajduję was!
Sassa złożyła ręce i padła znowu na drogę! Ofiara miłości udała się jej! Jan Sobieski przejechał szczęśliwie, był ocalony!\
W tej chwili ukazał się na drodze jakiś jeździec.
Był to Michał Wassalski! Przybył on dowiedzieć się, co zrobił w ciągu nocy wykonawca jego woli.
Szymon ujrzawszy wojewodę, ukląkł przed nim i skrzyżował ręce na piersiach.
— Stał się cud wielki, — najdostojniejszy panie! — zawołał.
— Co to jest?... To niewolnica! — rzekł z niezadowoleniem Wassalski, wskazując Sassę, — skąd się tu wzięła niewolnica mojej żony?
— Dzieją się tu jakieś czary, najdostojniejszy panie, — mówił Szymon przerażony, — strzeliłem do jeźdźca, a teraz zrana znajduję na jego miejscu tę dziewczynę.
Sassa była omdloną. Nie słyszała tej rozmowy. Gdy się dowiedziała, że Jan Sobieski jest ocalony, przemogłoją osłabienie. Straciła przytomność.
— Jesteś niegodnym psem! — zgrzytnął zębami wojewoda, podnosząc szpicrutę, aby ukarać gajowego, który klęczał przy jego koniu, — pominąłeś tego, którego ci wskazałem, a na to miejsce strzeliłeś cło tej niewolnicy, nędzny łotrze!
— To niepodobna, najdostojniejszy panie! czary wtem jakieś być musiały! — zawołał Szymon w śmiertelnej trwodze, — duch nieczysty wmieszał się w tę sprawę!
— Niewolnica powie mi prawdę, a wówczas biada tobie! — zagroził Wassalski, — podnieś ją na ramiona, bo widzę, że nie może się ruszać! Idź za mną. Zaniesiesz ją do zamku!
Szymon poskoczył żywo i niezgrabnie uniósł leżącą na ziemi Sassę, której głowa, ręce i nogi bezwładnie zwieszały się ku ziemi, gdy ją niósł za wojewodą.
W rysach Wassalskiego znać było żywy gniew. Ten, którego zgubę przysiągł, wymknął mu się wyraźnie i znowu niewolnica stanęła przy nim jak anioł opiekuńczy, ażeby go ocalić. Nienawiść wojewody miała za przedmiot także Sassę, która przedostatniej nocy chodziła po zamku, jak gdyby śledząc co się dzieje i która mu następnie uciekła.
Teraz przynajmniej był w jego mocy anioł opiekuńczy Jana Sobieskiego i nie mógł mu się ukazać w chwili niebezpieczeństwa, nawet gdyby się wyleczył z rany która była tak bolesną, że pozbawiała go przytomności.
— Naprzód! — zawołał wojewoda na gajowego, wstrząsając szpicrutą nad jego głową.
Szymon niosąc na rękach ślepą niewolnicę, postępował przed koniem.
Michał Wassalski przejechał znaczną część drogi, nie znalazł jednak nigdzie poległego Jana Sobieskiego. Przekonał się zatem, że gajowy nie wykonał rozkazu, który mu był dany. Szpicruta spadła na głowę i na plecy Szymona.
— Nędzny psie! — zgrzytnął zębami wojewoda, — czy po to darowałem ci muszkiet, żebyś napadał bezbronną dziewczynę?... Widocznie wódka zawróciła ci w głowie.
Szymon szedł pochylony nic nie od powiadając. Przywykł on do złego traktowania i nie wiele na nie zwracał uwagi.
Tak przybył do zamku, popędzany przez jadącego konno wojewodę i tu złożył swój ciężar.
Jagiellona stała w oknie i widziała ten szczególny transport.
Szymon złożywszy w zamku Sassę, skorzystał z dogodnej chwili i oddalił się.
— Przynoszę ci twego napół nieżywego skowronka, — zawołał Michał Wassalski, — od dnia dzisiejszego zamknij go w lepszej klatce, bo ci znowu ucieknie! Gajowy Szymon go złapał.
Jagiellona spojrzała nienawistnie na biedną, nieruchomo leżącą Sassę.
— Uciekła, zbiegła! Poszła za swoim dawnym panem! — rzekła wojewodzina.
— A Jan Sobieski uszedł cało! — dodał pocichu Michał Wassalski.
— Ciężko odpokutuje zuchwała niewolnica za to, że się poważyła uciekać, odpowiedziała Jagiellona.
Sassa przyszła do siebie. Podniosła się. Zadrżała poznawszy głosy rozmawiających. Załamała ręce.
— Oh! dlaczegóż jeszcze żyję?... — szepnęła.
Ślepa niewolnica przedstawiała budzący wzruszenia widok. Ale wojewoda i jego małżonka nie doznawali żadnego współczucia.
— Chciałaś uciec, niewierne stworzenie, — rzekła Jagiellona, — pocóżeś w nocy chodziła do lasu? Przekonałaś się zapewne teraz, że ucieczka ci się nie uda!
— Chciałabym umrzeć! — szepnęła Sassa.
— Krew płynie z jej rany! Wynieść ją! — rozkazał wojewoda.
— Nie ucieknie mi ona więcej, — rzekła Jagiellona, — już ja sama o tem pamiętać będę.
W tylnym narożniku zamku znajdowała się dosyć wysoka wieża, w której w czasach wojennych mieszkał dozorca, mający obowiązek obserwować, czy nie zbliża się skąd nieprzyjaciel.
W tej wieży, do której prowadziły strome schody, znajdowało sic na górze kilka izb od dłuższego już czasu niezajętych.
Do jednej z tych izb kazała Jagiellona zanieść ranioną i niezdolną do stawiania oporu Sassę. Przyrządzono tam dla niej nędzne posłanie ze słomy, na ktorem położyli ją służący.
Jagiellona sama dopilnowała, żeby drzwi wieży dobrze zamknięto i poleciła jednej szczególnie oddanej sobie służącej, żeby ślepej niewolnicy przynosiła jadło i wodę.
Gdy Sassa sama pozostała w knęły w oddaleniu, gdy głęboka, straży, gdy odgłosy kroków i rozmowy zniszna cisza objęła ją, podniosła się nieszczęśliwa na posłaniu.
Wyglądała przerażająco blado, jak gdyby blizką była śmierci. Miłe jej delikatne rysy wyrażały boleść i rozpacz.
Znajdowała się w miejscu, które dla niej było straszne, w ręku, ludzi, których obecność przejmowała ją przerażeniem.
A Jan Sobieski nie usłuchał jej przestróg i próśb! Jan Sobieski pozostawił ją w ręku tych strasznych ludzi, nie okazawszy jej żadnego współczucia.
Sassa zasłoniła twarz rękami i łkała. Boleść duszy dręczyła ją okropniej; niż rana.
Była opuszczoną i odepchniętą. Jan Sobieski darował ją, nie usłuchał jej ostrzeżeń! Wprawdzie tym razem uniknął szczęśliwie grożącego niebezpieczeństwa i sam był ocalony, ale pozostawił Sassę w ręku swych nieprzyjaciół. Nie miał dla niej współczucia, nie kochał jej.
Myśli te szarpały duszę biednej Sassy! Czyliż spodziewała się ona, że może być pokochaną przez niego? Czyż bujna jej fantazya pod wpływem gorącej, pełnej poświęcenia miłości mogła przypuszczać, że Jan Sobieski otworzy dla niej swe serce? A czyż jej nie uratował niegdyś z jeziora? A czyż jej nie odwiózł rannej z polowania?
A jednak darował ją. Darował tak, jak się daje kwiatek kochance!
Czyżby kochał Jagiellonę?... tego szatana?
Ślepa niewolnica drgnęła na tę myśl... to przypuszczenie przerażała ją, było dla niej nieznośne...
Upadła na słomę, siły opuściły ją, przestała myśleć.
Obudziwszy się czuła pragnienie i dotkliwy ból w ranach.
Z trudnością powstała, obmacały izdebkę i znalazła dzbanek z wodą.
Ugasiwszy pragnienie, pozostałą wodą obmyła swoje rany.
Nikt nie miał nad nią litości, nikt nie przychodził aby opatrzyć jej rany, tylko służąca przychodziła raz na dzień ażeby się przekonać, czy jeszcze żyła i przynieść jej chleba i wody.
Powoli jednak przychodziła do siebie Sassa i rany jej zaczynały się goić. Zaledwie jednak zaczęła uczuwać powrót do sił, nasuwała jej się zaraz myśl rozpaczliwa, myśl ucieczki z więzienia. Potrzebowała uciec, musiała śpieszyć za młodym rycerzem, do którego należało jej serce!
W izdebce wieżowej, która stanowiła więzienie, ’ znajdował się czworokątny otwór okienny, służący do wprowadzania światła i powietrza.
Sassa zbliżyła się do tego otworu i zaczęła słuchać.
Pod otworem była sztraszliwa głębia, nie mogła jej widzieć, domyślała się tego jednak po szmerach, które dochodziły aż do niej.
Każdy człowiek, chociażby był skazanym na walkę z okropnemi cierpieniami, był szczęśliwszym w porównaniu z tą biedną, ślepą, niewolnicą, która nigdy nie widziała ani światła słońca, ani przystrojonej kwiatami zie mi, ani twarzy człowieka. Będąc pozbawioną wzroku czyliż nie była zewsząd otoczoną niebezpieczeństwami? Co dla innych byłoby łatwem, ponieważ posiadali wzrok, dla niej było najzuchwalszem zadaniem.
— Uciec stąd, uciec! — mówiła sobie w duchu.
Rany zgoiły się, powzięła zatem postanowienie ucieczki, ażeby się uwolnić z niewoli zamkowej.
Była jednakże ślepą, a trudności, które się przedstawiały do zwalczenia, dla niej były podwójnie straszne.
Biedna Sassa myślała jednak o Janie Sobieskim a ta myśl dodawała jej odwagi i ufności ta myśl była bodźcem potężnym do wykonania powziętego zamiaru. Była ona wprawdzie pozbawioną wzroku od urodzenia, ale za to natura bardzo bogato uposażyła inne jej zmysły. Zmysły te nie mogły wprawdzie zastąpić tego, którego była pozbawioną, były jednak potężną pomocą i podporą dla ślepej niewolnicy, która nadto pod względem umysłowego rozwoju stała wyżej od innych dziewcząt równego jej wieku i stanu. Miłość otworzyła umysł łagodnej i miłej Sassy. Miłość gotowa do poświęceń, bezinteresowna, dopomagała jej znosić wszystkie cierpienia i boleści! Musiała uciec nie dlatego, ażeby ujść od swych dręczycieli, którzy nietylko jej nienawidzili, lecz także i jej ukochanego, ale musiała uciec dla tego, aby go odnaleźć, aby mu powiedzieć, co się stało i ostatecznie przekonać go o tem, że się powinien strzedz Michała Wassalskiego i okrutnej Jagiellony! Dotychczas wątpił on jeszcze o tem, teraz miała ona w ręku dowody, mogące go przekonać, mogła mu pokazać ranę którą kula Szymona zadała jej owej burzliwej nocy, kiedy spieszyła go przestrzedz.
Jednego z następnych dni Sassa przystąpiła do wykonania swego niebezpiecznego planu. Tutaj w klatce, w celi wieżowej, zginęłaby nędznie, tęsknota strawiłaby ją powoli. Kochała ona swobodę jak ptak bujający po przestworzu. Musiała uciec! Niebezpieczeństwa jej nie odstraszały.
Słoma, na której leżała pokrytą była grubem płótnem, a oprócz tego dano jej kołdrę z grubej tkaniny.
Miała właśnie zamiar wyjąć słomę z siennika i z grubej tkaniny, podarłszy ją na pasy ukręcić linę, gdy dał się słyszeć za drzwiami odgłos kroków i rozmowy.
Sassa zaniechała szybko pracy i usiadła na swem posłaniu.
Drzwi jej więzienia otworzyły się.
Dumna postać Jagiellony ukazała się na progu. Służąca weszła za nią.
Marmurowo blada twarz Jagiellony wyraziła zadowolenie na widok siedzącej na nędznem posłaniu nienawistnej Sassy, którą Jan Sobieski jej darował, chociaż była jego aniołem opiekuńczym.
— Dobra tu klatka dla ciebie, szary skowronku, — rzekła Jagiellona, — powiadają mi jednak, że zamilkłaś! Dla czegóż nie śpiewasz? Życzę sobie, żebyś śpiewała, bo po cóż cię mam? Po co żyjesz?
— Widzisz pani, że jestem słaba i nędzna, — odpowiedziała ślepa niewolnica, — chory ptak siedzi smutnie na gałęzi i milczy.
— Wiem, że pragnęłabyś stąd się wydostać i pobiedz za dawnym swym panem! Znam ja cię! — odpowiedziała Jagiellona.
Dźwięk jej głosu zdradzał ukrytą w jej duszy nienawiść dla Jana Sobieskiego i tej, która go kochała pełną poświęcenia miłością.
— Nie zobaczysz go jednak więcej, — mówiła dalej, — bo jesteś moją! Moją! Nie zapomnij o tem, niewolnico! Mogę cię zdeptać! Wolno mi cię zabić! Sassa podniosła się.
— Nie obawiam się śmierci, pani! — rzekła ślepa niewolnica.
— Jesteś chytrym wężem, znam ja cię! Ale drżyj przedemną! Zapomnij o swym dawnym panu, za którym wlokłaś się jak pies!
— Ciało moje należy do ciebie, pani, ale duszy mojej nie możesz rozkazywać! — odparła ślepa niewolnica bez trwogi.
— Pozbędziesz się ty tych buntowniczych myśli i zapomnisz o nich! Pozostaniesz jeszcze kilka tygodni w tej klatce, a wtedy twój opór osłabnie. Przyzwyczaisz się do tego miejsca i zaczniesz śpiewać!
— Ptak milczy w niewoli, pani!
— Śpiewasz tylko wówczas, gdy Jan Sobieski ci rozkaże! Nie myśl, żebym o tem zapomniała, — rzekła Jagiellona groźnie, — zachodzi jednak pytanie, czy cię nie zdołam zmusić do posłuszeństwa, skowronku! Stąd się nie wydostaniesz! Pożegnaj się z nadzieją udania się do twego pana, nie dokażesz tego nigdy! Dni jego są zresztą i tak policzone, ponieważ udał się na wojnę, gdzie ze wszystkich stron śmierć go otacza! Jesteś moją i powiadam ci, że cię będę umiała poskromić!
Jagiellona spojrzała na nią ponuro i groźnie, wzrokiem Meduzy, która radaby zamienić w kamień to, co podpadło pod jej oczy.
Sassa jednakże była ślepą. Pioruny tego wzroku nie mogły na niej czynić żadnego wrażenia.
Dumna małżonka wojewody zwróciła się ku drzwiom.
Sassa stała, słuchała stojąc bez poruszenia.
Usłyszała wkrótce, że Jagiellona z służącą odeszły.
Po zamknięciu drzwi ślepa niewolnica odetchnęła. Wstąpiło w nią nagle nowe życie. Odwaga i stanowczość malowały się w jej bladych rysach.
— Nie zatrzymasz mię tu, — szepnęła.
Była w tej chwili piękną jak prawdziwa, odważająca się dla miłości na wszystko bohaterka.
— Nie tracę nadziei, że zdołam stąd uciec, — mówiła dalej do siebie, — będziesz mnie napróżno szukała w klatce, dumna, pozbawiona serca kobieto! Jeszcze jest dzień, odwiedziny twoje przestrzegają mnie o tem! Gdy służąca twoja przyniesie mi chleb i wodę, będę wiedziała, że już noc jest blizko. Ucieknę zatem, aby udać się w tropy tego, do którego życie moje należy. Pójdę za nim na pole bitew, aby go ostrzedz przed tobą i twoim żądnym krwi małżonkiem.
Dziwny zapał odbijał się w bladych rysach ślepej niewolnicy. Sassa miała w tej chwili w dziewiczej swej postaci i w wyrazie twarzy coś niewypowiedzianie uroczego.
Jakaż to sprzeczność pomiędzy nią ożywioną i przepełnioną uczuciem miłości, a knującą plany nienawiści i zbrodni Jagiellona! Jedna z nich była aniołem stróżem, druga złym duchem Jana Sobieskiego i walczyły z sobą o jego posiadanie.
Sassa czuła, że byłby zgubionym, ostatecznie zgubionym, gdyby tej okrutnej kobiecie i jej małżonkowi udało się niedopuścić jej do niego.
Musiała uciec, uciec koniecznie! Musiała udać się za nim! Mniejsza jej było o życie, byle tylko udało się jej znaleźć go raz jeszcze i ocalić!
Po niejakim czasie służąca weszła do izdebki. Napełniła dzbanek wodą i przyniosła Sassie posiłek.
Uczyniwszy to odeszła.
Ślepa niewolnica dowiedziała się tym sposobem, że noc się zbliża i że nikt przeszkadzać jej nie będzie.
Z gorączkowym pośpiechem wyrzuciła słomę z powłoki siennika i zaczęła rozdzierać w pasy płótno. Pasy te powiązała z sobą i utworzyła sznur, który przedłużyła za pomocą również podartej w pasy kołdry.
Wypróbowawszy moc tego improwizowanego sznura, uznała, że był dość silny do uniesienia niewielkiego ciężaru jej ciała.
W oknie nie było ani haka ani kraty, trzeba więc było wynaleźć jakiś przedmiot dość mocny, aby mógł sznur utrzymywać.
W rogu izdebki leżał gruby, silny drąg drewniany, szerszy niż otwór okienny. Przywiązała jeden koniec swojego sznura do tego drąga i położyła drąg przed otworem tak, żeby końce jego opierały się o ściany. Tym sposobem drąg miał stanowić silny punkt oparcia dla spuszczającej się po sznurze Sassy.
Na dworze było już ciemno.
Ślepa niewolnica nie czuła żadnej obawy wobec niebezpieczeństwa i głębiny. Głębi tej nie mogła widzieć. Uczucie strachu tłumiła zupełnie nadzieją odzyskania wolności.
Uklękła i odmówiła krótką lecz gorącą modlitwę. Słowa tej modlitwy były tak proste, tak z głębi serca płynęły, jak pacierz pobożnego dziecięcia, które jeszcze nie zna fałszu i żadnego grzechu nie popełniło.
Nadeszła stanowcza chwila!
Z zadziwiającą zręcznością dostała się Sassa na parapet, okienko było tak wielkie, że mogła się przez nie przesunąć.
Umieściła dobrze drąg w otworze okna, ujęła improwizowany sznur w ręce i bez drżenia zaczęła się spuszczać na dół.
Po chwili była już zawieszoną przy murze na niepewnej, przez siebie samą zrobionej linie...
Gdyby tak wątła lina zerwała się? gdyby się który z węzłów rozwiązał?... gdyby który z końców drąga, u którego zawieszoną była, obsunął się?...
W takim razie niewolnica spadłaby bez ratunku w głębinę i tylko roztrzaskane jej członki u stóp wieży świedczyłyby o tem, na co się odważyła, ażeby odzyskać wolność i pośpieszyć za ukochanym.
Spuszczała się.
Wiatr nocny powiewał w nią w jedną i drugą stronę.
Ślepa niewolnica zaufała bez drżenia niebu, swym siłom i swej miłości i tak przebywała swą straszną drogę. Im dalej jednak się posuwała, tem bardziej wzrastało niebezpieczeństwo urwania się wątłego sznura...
Ciemność nocy zasłaniała przerażające widowisko zawieszonego w powietrzu dziewczęcia.
Czy jej się uda szczęśliwie dostać się na ziemię?
Miłość przepełniała ją i chroniła! Miłość była talizmanem, gwiazdą, która jej towarzyszyła, która jej oświecała drogę wśród nocy...

14.
W obozie.

— Pokaż kości ułanie, oszukujesz nas! — krzyknął zrywając się barczysty piechur.
— Ma fałszywe kości! ma ołów w kościach! — wołało jednocześnie kilku innych żołnierzy, którzy również zerwali się w groźnej postawie.
W blizkości jednego z wielkich namiotów pokładli się oni na ziemi i grali w kości. Nagle powstała kłótnia, która wkrótce przerodziła się w dziką wrzawę.
— Zabić na miejscu tego przeklętego ułana! — wołano.
Zagrożony w ten sposób roześmiał się i schował do kieszeni wygrane pieniądze.
— Wszyscy ułani są oszuści!
— Pokaż kości!
— Oszukał nas ten zagraniczny pies!
Miny i ruchy żołnierzy stawały się coraz groźniejszemi.
Ułan powstał także. Był to bardzo wysoki i silnie zbudowany żołnierz.
— Macie kości! — rzekł, — jesteście osły, nie umiecie rzucać i nie macie szczęścia! Z takiemi gamoniami nie warto się zadawać!
Dziki krzyk przejął te słowa.
— Zabić tego zagranicznego psa! — wołano.
Wrzawa wprowadziła na miejsce kłótni kilku ułanów. Zaczęła się straszna bójka. Dzbanki i szklanki stojące dokoła zadźwięczały.
Z głośnym krzykiem nadbiegła wysoka, silnej budowy markietanka.
— Wy zbóje! wy opoje! — wołała, — zapłaćcie mi za dzbanki, które tłuczecie! Czy myślicie, że wam pozwolę, za darmo wszystko rozbijać?...
Jakiś wysoki jak dąb kanonier wmieszał się pomiędzy walczących i rozłączył ich.
— Schowajcie pieniądze i nie grajcie, jeżeli ich nie chcecie stracić, — rzekł, — co przegrane, to przegrane!
— Chłopy głupie jak bydło! — dodał ułan.
Tymczasem markietanka klnąc i rzucając się z gniewu zbierała dzbany i kubki.
Po niejakim czasie żołnierze pokładli się znowu dokoła i na nowo grę rozpoczęli.
Nieopodal pod innym namiotem siedzieli inni żołnierze, zajęci czyszczeniem broni.
W pewnem oddaleniu pojedynczy żołnierz leżał na ziemi i nucił jakąś śpiewkę.
Przed namiotem markietanki stało kilku podchorążych, którzy raczyli się wódką.
— Niech żyje Jan Sobieski! — zawołał jeden z nich, podnosząc kubek do góry, — ten się ani na krok nie cofnął! Takiego dowódzcę to rozumiem!
— Niech żyje Jan Sobieski! — zawołali inni.
Kubki zadźwięczały.
W tej chwili w blizkości powstało zbiegowisko. Żołnierze powybiegali z namiotów. W środku powstałego wkrótce tłumu wyskakiwała jakaś czerwona postać.
— Co to za dyabeł? — zapytał jeden z podchorążych, wskazując na szczególne zjawisko.
— Daję słowo... to nie kto inny, tylko czerwony Sarafan! — odpowiedział inny podchorąży.
Czerwony Sarafan, który nagle ukazał się w obozie, śmiał się dziko i klaskał w ręce. Następnie ochrypłym głosem zaczął śpiewać pieśń wojenną, do której przyłączyli się wszyscy obecni, porwani jej nutą bojową.
Potem czerwony Sarafan poskoczył dalej, torując sobie drogę przez tłum.
— Do nas, człowieku! — zawołał na niego jeden z podchorążych.
Czerwony Sarafan pobiegł jednakże chyłkiem dalej i po chwili stanął pośród grających w kości żołnierzy, którzy z początku z gniewem chcieli się rzucić na niego, a następnie zaczęli się mu przyglądać ze zdziwieniem.
— Zagram z wami! — zawołał czerwony Sarafan.
Zkąd się wziąłeś? Czy chcesz się zaciągnąć do wojska?
— Zdałby się na towarzysza starej markietanki!
— Wygląda jak wcielony dyabeł!
— To jakiś błazen!
Jeden z ułanów przeżegnał się.
— To czerwony Sarafan! — szepnął.
W nocy byłem w obozie szwedzkim! — rzekł czerwony Sarafan z dziwnym wyrazem twarzy, — dziś jestem tu, jutro tam. Ciekawy jestem, co się tu u was dzieje, braciszkowie!
— To może jaki szpieg szwedzki!
— Zapewne tak się tylko przebrał!
— Przytrzymać go! — mówili jeden przez drugiego.
— Nie ważcie się! — zawołał ułan ostrzegając i powstrzymując żołnierzy, — nie ważcie się powstrzymywać czerwonego Sarafana!
— To waryat! śmieje się tylko! — zauważyli niektórzy.
— Nie jest on z krwi i kości jak my! — zwrócił się ułan do stojących obok i przysłuchujących się jego słowom, — jest w nim coś tajemniczego, niewiadomo skąd się bierze, a raz jest tu drugi raz tam!
Czerwony Sarafan poskoczył dalej śmiejąc się i wkrótce potem ukazał się w innej stronie obozu, pomiędzy jeźdźcami i końmi.
— Powiadam, że on gra rolę półwaryata jedynie dla pozoru! — rzekł jeden z muszkieterów.
— Zamknij twoją bezbożną gębę! — rzekł jeden ze starszych wiekiem wachmistrzów, który zbliżył się tam właśnie, — to czerwony Sarafan. Żaden żołnierz nic mu nie zrobi! Kto go wypędza, przytrzymuje albo zaczepia, ten nie pociągnie długo!
— Wachmistrz ma słuszność! — przyznała stara markietanka tajemniczo. — Wiecie jak było z Sołtykiem przed bitwą pilawiecką?
— Słuchajcie co stara matka Bolesława opowiada! — zawołało kilku.
— Nie chciał on także wierzyć, że czerwony Sarafan nie jest takim jak my człowiekiem, — opowiadała stara markietanka, podczas gdy dziwaczny gość obozu wyskakiwał w oddaleniu, — otóż przed bitwą ukazał się on w naszym obozie. Sołtyk znał go i słyszał, że był także w obozie nieprzyjacielskim. To tak rozgniewało Sołtyka, że w uniesieniu porwał się na niego i chciał go powalić na ziemię.
— Więc pochwycił go i powalił? — zapytano.
Stara markietanka wstrząsnęła głową.
— Pochwycił go, ale nie dał mu rady, — mówiła dalej, — zdawało się, że czerwony Sarafan jest wysoki i silny jak olbrzym! Aż strach było patrzeć na tę bójkę!
— Czyście ją sami widzieli?
— Nie! Wysoki Jan, ten od muszkieterów, był przy tem i opowiadał mi, — odpowiedziała markietanka. — Czerwony Sarafan szarpnął się wściekle i wołał: “Źle na tem wyjdziecie, a ty, Sołtyku, w najpierwszej bitwie przypomnisz mnie sobie!...” Wiecie co się stało! Sołtyk nie wrócił z bitwy pilawieckiej! Był cały oblany krwią, gdy go znaleźli jego ludzie! Sam wyglądał jak czerwony Sarafan!
— Zapominasz jeszcze o jednem, stara, — rzekł wachmistrz z ponurą powagą, — przepowiedział on wówczas naszą porażkę! Wołał: “Nie chodźcie pod Pilawęce, nie chodźcie, bo nie powrócicie!” I rzeczywiście wielu nie powróciło z pod Pilawiec!
Opowiadania markietanki i wachmistrza nie pozostały bez wrażenia na obecnych.
W innych częściach obozu znano już widać znaczenie ukazania się czerwonego Sarafana, gdyż nikt mu nie czynił krzywdy, lecz pozwalano mu robić, co chciał.
— Nie wypędzajcie go! — zawołał jeden ze starych żołnierzy, — Szwedzi pragnęliby bardzo mieć go u siebie! Już to taki prognostyk, że kto go wypędzi, przegrywa bitwę, a kto się dobrze z nim obchodzi, ten zwycięża.
W tej właśnie chwili do jednej z rozstawionych placówek zbliżyła się dziewczyna, której niepewne ruchy zdradzały, że jest niewidomą. Szara, prosta sukienka obejmowała jej smukłą postać.
Gdy dziewczyna zbliżyła się do namiotów obozowych, obskoczyło ją nagle kilku żołnierzy, spierających się z sobą, do kogo ma należeć.
Ślepa dziewczyna starała się ich uniknąć.
Żołnierze zaczęli do niej przystępować natarczywiej, ale postawa i obejście dziewczyny oddziałały na nich tak, że zaraz zamilkli.
— Prowadźcie mnie do Jana Sobieskiego! — rzekła ślepa niewolnica, — muszę się z nim widzieć, przynoszę mu ważną wiadomość!
Kilku żołnierzy prowadziło ją do obozu.
Tutaj spotkał ich wojewoda Wassalski.
Spostrzegłszy ślepą niewolnicę, stanął zdumiony.
— Co to jest? — zawołał głośno, — szary skowronek z narażeniem życia uciekł z klatki.
Sassa słyszała ten głos i drgnęła... poznała wojewodę.
— Niewierna sługo! — zawołał, — pocoś tu przyszła do obozu! Precz stąd! Wracaj do zamku swojej pani, albo nie ujdziesz zasłużonej kary!
Sassa wyprostowała się odważnie.
— Mam tutaj spełnić obowiązek i nikt mnie od tego nie wstrzyma, — odpowiedziała.
— Śmiesz mi się opierać, niewolnico? — zawołał wojewoda, — schwytać ją.
Żołnierze chcieli się rzucić na ślepą niewolnicę i schwycić ją, gdy nagle ukazała się wpośród nich wysoka, piękna postać Jana Sobieskiego, który spostrzegłszy i poznawszy Sassę, stanął przy niej.
— Niech się nikt nie waży podnosić ręki na tę biedną, bezbronną, niewidomą dziewczynę, — zawołał Jan Sobieski donośnym głosem, — gdyż przysięgam, że każdego, który jej krzywdę zrobi, trupem położę!
Twarz Sassy rozpromieniła się, gdyż biedna niewolnica usłyszała ten głos tak dobrze sobie znajomy. W mgnieniu oka stała się inną. Boleść i smutek znikły jej z czoła, a blada twarz przybrała wyraz radośny.
— Proszę! — zawołał Michał Wassalski, syn wojewody staje się rycerzem niewolnicy i to niewolnicy, która już do niego nie należy.
Krew zawrzała w żyłach Jana Sobieskiego.
— Sassa nie jest niewolnicą, panie Wassalski! — odpowiedział donośnym głosem, — niesłusznie postąpiłem, gdym ją darował! Sassa jest wolną! Skoro jej się niepodoba w zamku u waszej dostojnej małżonki, to żałuję, że rozporządziłem jej wolnością, do czego nie miałem prawa!
— Powiedzcie raczej, że to wam sprawia przyjemność, iż wabicie do siebie tę dziewczynę! — rzekł Wassalski.
— Daleko jest ta myśl odemnie! Mysłałem Sassę do dóbr mego ojca! Nie wabiłem jej do siebie! Byłoby to niegodnem z mojej strony, gdybym nadużywał wiernego przywiązania tej biednej niewidomej dziewczyny! Nie, panie Wassalski, niesłusznem jest to podejrzenie! Skoro jednak Sassa nie chce pozostać u waszej małżonki, to ja jej zmuszać do tego nie będę!
— Szczególne macie pojęcie o służbie i o własności! — zawołał wojewoda obraźliwie i szyderczo.
— Nie przemawialibyście w ten sposób, gdybyście wiedzieli, jak przywiązaną była ta dziewczyna do mego ojca i do całej naszej rodziny, — odpowiedział Jan Sobieski, — wychowała się ona w zamku mojego ojca i ojciec mój obdarzył ją wolnością. Jakżebyście, panie Wassalski nazwali tego, któryby przełamał pod tym względem wolę swego rodzica? Nie, nie, słowo mego ojca jest dla mnie świętem!
— No, to niechże sobie dziewczyna idzie, gdzie jej się podoba! — rzekł Michał Wassalski gniewnie i odwrócił się z pogardą.
Sassa przystąpiła do Jana Sobieskiego.
— Szlachetny panie! — rzekła łagodnym. proszącym głosem.
— Źle uczyniłaś Sasso, — zwrócił się Jan Sobieski do ślepej niewolnicy, — dlaczegóż nie pozostałaś w zamku wojewody?
— Nie gniewaj się na mnie! — mówiła miękkim głosem Sassa, — musiałam tu przybyć do ciebie, nie mogłam postąpić inaczej!
— I cóżbyś tu robiła w obozie wśród trudów i znojów wojennych? Wracaj!
— Do zamku Michała Wassalskiego?... Nigdy! — odrzekła Sassa z prze strachem..
Żołnierze oddalili się z wolna, gdyż ukazanie się szanowanego przez wszystkich Jana Sobieskiego nakazywało im odstąpić od dziewczyny.
— Czyń ze mną co chcesz, panie, — dodała Sassa stanowczo, tylko nie zmuszaj mnie żebym powracała do zamku tego, który z tobą mówił przed chwilą! Czy nie słyszałeś jego gniewnych wyrazów? Umrę raczej, a nie wrócę do zamku!
— Ależ tutaj w obozie nie możesz zostać, Sasso!
Ślepa dziewczyna słuchała. Gdy się przekonała, że otaczający oddalili się, zwróciła się nagle z gestem prawie namiętnym do Jana Sobieskiego i rzekła:
— Musisz mnie wysłuchać, panie! Nie łaj mnie! Musiałam tu przybyć do ciebie, aby ci zakomunikować ważną wiadomość! Nie lękałam się śmierci, nie lękałam się żołnierzy, musiałam cię znaleźć!
— Cóż cię do mnie sprowadza, Sasso?
— Nie tutaj, panie! Michał Wassalski mógłby podsłuchać!
— Oddalił się, Sasso!
— Weź mnie do swego namiotu, panie!
— W moim namiocie nie możesz pozostać, dziewczyno!
— Mam ci zakomunikować ważną wiadomość, panie, potem odejdę.
— Pod tym warunkiem możesz pójść ze mną! Nie dla ciebie tu życie, między zdziczałem w obozie żołdactwem, nie zawsze tak jak w tej chwili mógłbym cię obronić przed nimi, — rzekł Jan Sobieski do wsłuchującej się w każde słowo Sassy.
— Wiem, że pragniesz mojego dobra, panie... ty zawsze byłeś dobrym dla mnie... nie przemówiłeś do mnie nigdy gniewnie... ale nie mogłam uczynić inaczej, — odpowiedziała ślepa niewolnica szczególnie smutnym tonem, musiałam pójść za tobą, chociażby tutaj na mnie śmierć czekać miała! Wysłuchaj mnie, panie, ulituj się!
— Chodź więc, Sasso, — uległ Jan Sobieski prośbom ślepej dziewczyny i zaprowadził ją do swego namiotu.
Przed namiotem jednakże zatrzymał się nagle.
— Nie wezmę cię do mego namiotu, — rzekł, — nie chcę, żeby żołnierze pomyśleli coś takiego, coby cię zniesławić mogło.
— Czyż mogliby myśleć co podobnego, — zapytała niewidoma.
— Usiądź tu przed namiotem i powiedz mi, co cię sprowadziło, dziewczyno, a następnie opuścisz obóz i udasz się do dóbr mojego ojca.
— Słusznem jest to, co mówisz panie i będę ci posłuszną. Czy nikt nas nie słucha?
— Nie ma nikogo w blizkości!
Sassa zwróciła się do Sobieskiego i i pokazała mu bliznę swej rany.
— Strzał ten dla ciebie był przeznaczony, panie! — rzekła ostrożnie tłumiąc głos, — Michał Wassalski najął swojego gajowego, ażeby cię zastrzelił w lesie komierzyckim, przez który przejeżdżałeś owej burzliwej nocy.
— A więc znów oskarżenie przeciw wojewodzie? — zapytał Sobieski.
— Dotychczas nie wierzyłeś mym słowom panie! dotychczas wątpiłeś o ich prawdzie, — mówiła Sassa dalej, — ale nie powątpiewaj dłużej! Twój szlachetny ojciec padł z ręki Michała Wassalskiego! Na twoje życie czyhano! Słyszałam słowa Szymona i gdym pobiegła do lasu, aby cię przestrzedz, poniosłam ranę, która tobie miała być zadaną!
— Biedne dziewczę!
— Nie sądź, żebym się na to uskarżała, panie, przeciwnie, byłam szczęśliwą, że cię mogłam ocalić! Nie powątpiewaj jednak dłużej o nieprzejednanej nienawiści Michała Wassalskiego! A czyż brat twój Marek nie zginął także, gdy wojewoda znajdował się niedaleko od was obydwóch?
— Tak, na zbawienie dziewczyno, masz słuszność! — zawołał Jan Sobieski nagle, a twarz jego zachmurzyła się, — Wassalski był za nami, a rana, od której brat mój zginął, zadaną była z tyłu.
— Strzeże się go, panie! Ty jesteś ostatni! Dwie ofiary już padły! Nie dopuść do trzeciej!
— Czyż to podobna!... Tak, tak!... Precz z powątpiewaniem!... Jeżeli Michał Wassalski jest mordercą mojego ojca i mego brata, to krwią swoją przypłaci krew, którą przelał.
— Niebu niech będą dzięki, że nareszcie wysłuchałeś głosu mojego, panie! — rzekła niewolnica przejęta wdzięcznością, składając ręce.
— Bądź bez obawy, Sasso, jestem przestrzeżony! Wkrótce nadejdzie chwila, w której stanę przed Wassalskim i zażądam od niego usprawiedliwienia! Ty, dobre dziewczę, nie spoczęłaś, dopókiś mnie nie przekonała! Była to nowa usługa, nowy dowód twej wierności i przywiązania!
Sobieski przyciągnął do siebie ślepą niewolnicę i pocałował ją w czoło. Uczucie niedającej się wypowiedzieć błogości przejęło biedną Sassę.
— Panie... co czynisz?... — szepnęła wzruszona.
— Dziękuję ci za twoją wierność, kochane dziewczę, dziękuję ci, żeś mnie przestrzegła! Przyjdzie teraz do porachunku pomiędzy mną a Michałem Wassalskim!
— A zatem mogę odejść, panie! — rzekła Sassa.
— Tak, Sasso, opuść obóz! Czy masz pieniądze, żebyś w drodze nie doznawała niedostatku? Weź to! Podał ślepej niewolnicy skórzany woreczek z pieniądzmi.
— Nie potrzebuję pieniędzy, panie — odpowiedziała Sassa, — nie brakuje mi nic!
— Więc zachowaj te pieniądze w nagrodę za twoją wierność! — rzekł Sobieski.
Ślepa niewolnica przez chwilę w milczeniu trzymała w ręku woreczek z pieniądzmi.
— W nagrodę, panie? — rzekła cichym pełnym bólu głosem, — ja nie myślałam o nagrodzie!
— Wierzę ci, ale życzę sobie, żebyś wzięła pieniądze, — odpowiedział Sobieski.
— Skoro rozkazujesz, panie, niech tak będzie! — odpowiedziała zcicha dziewczyna.
Wola Jana Sobieskiego była dla niej świętą.
Opuściła obóz, ale przejęta była niepokojem, jak gdyby nie powinna by ła oddalać się, jak gdyby nowe nieszczęście groziło.

15.
Szatan kobieta.

Znaczniejszy oddział wojska pod dowództwem wojewody Michała Wassalskiego opuścił następnej nocy obóz, udając się w kierunku rzeki.
Potrzeba było zrekognoskować tę część kraju i zebrać kilka pomniejszych znajdujących się tam oddziałów. Po dopełnieniu tego oddział Wassalskiego wzmocniony miał powrócić do obozu.
Jednego z następnych dni wieczorem Wassalski przybył do starego drewnianego budynku znajdującego się nad brzegiem rzeki, w którym zazwyczaj przebywali rybacy, ale który w tej chwili był niezajęty.
Postanowił przenocować w tym budynku, żołnierzom zaś polecił urządzić sobie dookoła legowisko i zapalić ognie.
W pustej budowli paliło się łuczywo, rzucając skąpe światło dookoła.
Zaledwie wojewoda zjadł przekąskę, którą mu przyniósł służący, gdy dał się słyszeć gwar rozmowy i brzęk pałasza.
W tej chwili otworzyły się drzwi.
Wassalski spojrzał na wchodzącego.
Przy blasku pochodni ukazała się wysoka, smagła postać Jana Sobieskiego. Twarz jego była blada, gniew i straszliwe oburzenie wypiętnowane były na niej. Ponury wzrok jego wzrócił się na Wassalskiego. Sobieski wyjechał za nim i doścignął go nareszcie. Wszedł.
— Michale Wassalski! — rzekł donośnym głosem, — szukam cię! Wojewoda przybrał dumną postawę... przeczuwał, czego chce Sobieski.
— Czego chcesz odemnie, Janie Sobieski, — zapytał. — Mam ci zadać pytanie, wojewodo!
— I aby zadać mi pytanie, przybyłeś tutaj? — zawołał Michał Wassalski szyderczo, — nie możnaż było zaczekać, aż powrócę do obozu?
— Nie! tak długo nie mogłem i nie chciałem czekać, bo moje pytanie jest ważne!
— Więc zadawaj je prędko! już późno!
— Przychodzę z tobą zrobić porachunek, Michale Wassalski!
— Jakim to tonem przemawiasz do mnie? — zawołał drgnąwszy wojewoda, — na wszystkich świętych, nie waż się przemawiać w ten sposób!
Jan Sobieski przystąpił do drzwi i otworzył je.
— Zbliżcie się, szlachetni przyjaciele i towarzysze broni, — rzekł, — będziecie świadkami tego spotkania!
Wassalski spojrzał w stronę drzwi.
Dwaj rycerze weszli do budynku. Byli to wojewodowie Wiśniowiecki i Grochowski.
— Co znaczy ta scena? — zapytał Wassalski.
— Dowiesz się zaraz, Michale Wassalski! dwaj szlachetni wojewodowie zgodzili się wysłuchać, o co cię oskarżam i być świadkami tego spotkania, które między nami rozstrzygnie.
— Na zbawienie moje, co ty sobie myślisz młody zuchwalcze? — zawołał Wassalski doprowadzony do wściekłości, porywając szpadę.
— Wstrzymaj się, Michale Wassalski! — rzekł Grochowski, stając pomiędzy nimi, — wysłuchaj pierwej, czego Jan Sobieski chce od ciebie!
— Szuka może owej ślepej dziewczyny, niewolnicy, którą nazywa skowronkiem. Jeżeli tak, to wracajcie panowie! — rzeki Wassalski z błyskającemi gniewem oczyma, — ta dziewczyna przyszła za nim do obozu, biegła za nim jak pies za swoim panem! Jego więc pytajcie, nie mnie, gdzie się podziała niewolnica!
— Jan Sobieski ma ci zadać trzy inne pytania, Michale Wassalski, — odparł wojewoda Wiśniowiecki, — a honor twój wymaga, ażebyś na te pytania odpowiedział w naszej obecności!
Wassalski był blady z wściekłości która nim miotała.
— Czy przychodzicie tu jako jego obrońcy? — zawołał szyderczo.
— Nie, Michale Wassalski, tylko jako świadkowie walki! Po takiem zajściu jeden tylko z was dwóch może pozostać przy życiu! — odpowiedział Grochowski spokojnie.
— Dosyć słów! Słuchajcie panowie! — zwrócił się Jan Sobieski do swoich towarzyszów.
I przystąpiwszy do wojewody zawołał głośno:
— Michale Wassalski, pytam cię, kto był mordercą mojego ojca? Kto ukazał się w nocy w zamku krakowskim i zamordował szlachetnego starca wprzód, nim mógł stanąć w pozycyi obronnej?
— Co mnie obchodzi śmierć Jakóba Sobieskiego? — odpowiedział Wassalski z pogardliwą miną.
— Ty jesteś jej sprawcą! — zawołał Jan Sobieski.
— Poważasz się ponownie mnie obrażać? — krzyknął wojewoda dobywając szpady.
— Wstrzymaj się, chwila pojedynku i rozstrzygnięcia nadejdzie! — rzekł Wiśniowiecki i Grochowski, stając między dwoma przeciwnikami.
— Czyż chcecie, abym milcząc, znosił tak śmiertelną obrazę?... — zawołał Wassalski.
— Pytam cię, Michale Wassalski, — mówił Sobieski dalej, — kto jest mordercą mego brata, który poległ od rany z tyłu zadanej? Ty byłeś za mną i za nim! Twoja kula trafiła mego brata! Pytam cię, kto najął gajowego Szymona, ażeby mnie zabił w lesie?
— Co znaczą te wszystkie oskarżenia? — zawołał Wassalski, — kto się poważa mnie o to pomawiać?
— Sassa! A ona mówi prawdę i jest czysta jak błękit nieba, — odpowiedział Sobieski.
— Czy słyszycie? — zawołał Michał Wassalski śmiejąc się, — czyście słyszeli? Ślepa niewolnica jest jego świadkiem!
— Sassa poznała cię po głosie, który w nocy śmierci mego ojca słyszała! Sassa nosi jeszcze bliznę wskutek rany, którą twój gajowy mnie chciał obdzielić! Nazajutrz rano szukałeś zmarłego Sobieskiego, a znalazłeś dziewczynę, którą wziąłeś do swego zamku. Sassa uciekła i zawiadomiła mnie o tem!...
— Więc na zeznaniu ślepej, złośliwej niewolnicy opierasz swoje oskarżenie? To krwią zmyć zmusisz. Musisz mi dać satysfakcyę, przysięgam na krew Chrystusa!
— Nie tutaj, panowie, — wtrącił Grochowski, — izba jest za mała i za niska. Na dworze jasno przyświeca księżyc. Jeżeli niecierpliwości waszej nie możecie powstrzymać do jutra, to stańcie naprzeciw siebie na wolnem polu! Wiśniowiecki i ja będziemy świadkami pojedynku!
— Więc chodźcie jestem gotowy, — odrzekł Michał Wassalski.
Służący jego znajdujący się w głębi budynku słyszał wszystko.
Gdy czterej domowmicy wyszli z drewnianego domostwa, poszedł za nimi w niejakiem oddaleniu. Zdawał się być zakłopotanym o swego pana.
Noc była wspaniała, gwiaździsta, jasna.
Księżyc stał wysoko ponad błękitnym niebios namiotem i rzucał łagodne, srebrne światło na śpiącą ziemię.
Czterej zapaśnicy odeszli od domostwa i obozowiska żołnierzy na znaczniejszą odległość i przybyli wkrótce na obszerną łąkę leżącą w blizkości rzeki. Tutaj zatrzymał się Grochowski.
— Możecie tutaj rozprawić się z sobą, — rzekł, — to co zaszło pomiędzy wami, krwią tylko zmytem być może.
— Broń się Janie Sobieski! — zawołał Wassalski i w tej samej chwili zamigotała jego szabla w blasku księżyca.
Dwaj świadkowie nocnej walki usunęli się na stronę.
Sobieski wydobył również szablę.
Pałasze skrzyżowały się.
Wojewoda Michał Wassalski pragnął koniecznie skorzystać z tej sposobności pozbycia się nienawistnego rywala, użył zatem całych sił i zręczności, ażeby pokonać i zabić przeciwnika.
Jednakże Jan Sobieski był wyćwiczonym i odważnym szermierzem, który dzielnie parował ciosy swojego wroga i odpowiadał na nie znakomicie.
Cała ta scena miała dziwnie romantyczny charakter. Dwaj na uboczu stojący wojewodowie, którzy uważnie przypatrywali się walce, stojący w głębi sługa i dwóch walczących, których szable błyskały w świetle księżyca, stanowili pełen interesu obraz.
Nagle Michał Wassalski zachwiał się.
— Trafiony! pada! Jan Sobieski zwycięża! — zawołali obaj świadkowie, śpiesząc do upadającego.
— Jestem... zabity! — rzekł wojewoda.
— Pomściłem ojca i brata, — odparł Sobieski. — Niebo wydało wyrok! Dosięgnęła cię zasłużona kara, Michale Wassalski.
Wojewoda, który jeszcze szablę trzymał w prawicy, chciał się podnieść i raz jeszcze uderzyć na przeciwnika, ale już opuściły go siły. Z głębokiej rany w szyi płynęła krew. Upadł bezwładnie na ziemię. Dwaj wojewodowie uklękli przy nim. Służący nadbiegł z narzekaniem na widok swojego pana, który wyziewał ducha.
Tej samej nocy jeszcze Sobieski i Grochowski zastępując zabitego dowódzcę poprowadził wojsko w dalszy pochód. Wiśniowiecki zaś zajął się odwiezieniem zwłok poległego do jego zamku i sam towarzyszył zwłokom, ażeby zawiadomić wdowę o tem, co zaszło, oraz zapewnić, że pojedynek odbył się według form przepisanych przez zwyczaj.
Następnego wieczoru wóz wiozący zwłoki przybył do zamku, w którym mieszkała Jagiellona.
Gdy jej oznajmiono przybycie wojewody Wiśniowieckiego, tchnęło ją przeczucie nieszczęścia. Przystąpiła do okna swej komnaty i wyjrzała. Na dworze było ciemno, mogła jednakże dojrzeć wóz.
W tej samej chwili wpadł dć pokoju służący i rzucił się na kolana przed swoją panią.
— Przynosisz mi straszną wiadomość, — rzekła.
Jednocześnie wszedł Wiśniowiecki i szanując boleść wdowy, zatrzymał się w oczekującej postawie.
— Tak, pani! — odrzekł sługa załamując ręce, — mój pan, dzielny potężny wojewoda nie żyje! mój pan nie żyje!...
— Nie żyje? Michał Wassalski nie żyje? Więc zginął w bitwie? — zapytała marmurowo blada Jagiellona.
— Zginął w pojedynku, pani!
— Któż zabił mego małżonka? — zapytała Jagiellona stłumionym głosem, jak gdyby tylko oczekiwała potwierdzenia przeczucia, które jej dech w piersiach tamowało.
Służący chciał odpowiedzieć w tej chwili jednak wojewoda Wiśniowiecki przystąpił do Jagiellony, mówiąc:
— Pozwól mi dostojna pani, ponieważ stanowiłem konwój honorowy zwłok nieboszczyka twego małżonka i byłem świadkiem pojedynku, poświadczyć, że walka, w której zginął woje- czyć, że walka, w której zginął woje-[3] wą.
— A któż był ten, co zabił? — zapytała Jagiellona powtórnie, patrząc badawczym ale lodowatym wzrokiem, jak gdyby nieprzystępną była boleści lub jak gdyby jej boleść ustępowała przed nienawiścią dla zwycięzcy nieboszczyka wojewody.
— Jan Sobieski go zabił, — odpowiedział Wiśniowiecki.
Chwilowy błysk oczu Jagiellony był jedynem świadectwem potężnego wrażenia tych słów, kilku.
Wyprostowała się i wydała się przez to wyższą niż była, podobną do bogini zemsty.
— Jan Sobieski, powtórzyła cichym głosem.
— Zwyciężył go w uczciwej walce! — dodał Wiśniowiecki.
Jagiellona stała przez chwilę milcząca i ponura, patrząc przed siebie. Ani jedna łza nie zrosiła jej ponuro błyskających oczu, wyraz boleści nie wyrył się na jej twarzy i słowo skargi nie wyszło z jej klasycznie nakreślonych ust.
— Zanieść zwłoki mego męża na górę! — wydała rozkaz służącemu.
Wojewoda poszedł za ciałem. Służba zaniosła zwłoki Michała Wassalskiego na górę.
Jagiellona kazała podać sobie wielki świecznik i gdy służący złożyli zwłoki w przeznaczonej dla nich komnacie, oświadczyła służbie że pragnie zostać samą, oraz w kilku poważnych słowach podziękowała wojewodzie Wiśniowieckiemu za odprowadzenie zwłok.
Wojewoda złożył jej ukłon i natychmiast opuścił zamek.
Głęboka cisza zapanowała w tym zamku i w komnacie, w której ciało Michała Wassalskiego złożono.
Jagiellona stała przez jakiś czas przed zwłokami, nieruchoma jak posąg wykuty z marmuru.
Następnie przystąpiła do zwłok wojewody i trzymanym w ręku świecznikiem oświetliła jego twarz.
— Michale Wassalski, — rzekła uroczyście, — Michale Wassalski, wysłuchaj mojej przysięgi! Jagiellona się pomści na Janie Sobieskim, któremu przepowiedzianym jest tron i który cię zabił w pojedynku! Jagiellona ścigać go będzie i nie spocznie, dopóki zwłok tego śmiertelnego wroga nie ujrzy przed sobą, tak jak teraz ogląda twoje! Zabierz z sobą przysięgę Jagiellony do grobu. Biada ci, Janie Sobieski, jeżeli losy postawią cię na mojej drodze, jeżeli mi się uda dosięgnąć ciebie i ślepą niewolnicę z Sziras. Oboje będziecie zgubieni!
W tej chwili Jagiellona wyglądała strasznie.
Tak starożytne ludy wyobrażały sobie owe boginie zemsty, które aż do krańców świata ścigały swoje ofiary.

16.
Zmęczony król.

Nim postąpimy dalej w naszem opowiadaniu, musimy się przedewszystkiem udać na dwór króla Jana II Kazimierza, gdzie w owym czasie ważne odgrywały się wypadki.
Król ten, który przed wstąpieniem na tron był kardynałem dyakonem nie był stworzony do wojennych zapasów, a za jego panowania Polska była bardzo niepokojona, szczególniej przez Tatarów i Kozaków pod dowództwem Chmielnickiego. Po licznych walkach przyszło do układów, te jednakże wywołały spory i niezadowolenie w polskiej radzie wojennej. Wiśniowiecki żądał, aby mu dano oddział wojska, ażeby Tatarom przeciąć odwrót, nie uczyniono jednak zadość jego żądaniu, wskutek czego zniechęcony opuścił Warszawę. Król zdał dalsze prowadzenie wojny na hetmanów. Nie posiadał on przymiotów, któremi odznaczał się Władysław IV, jako król i wojownik. Wychowanie jego duchowne i godność kardynała, którą piastował, nie zostały bez wpływu na niego, jak podaje dziejopisarz Aleksander Bronikowski, otaczał się też faworytami, którzy jak również królowa, posiadali za jego panowania wielką władzę.
Tymczasem Chmielnicki nie dotrzymał obietnicy danej przy podpisaniu pokoju, lecz wszedł potajemnie w układy z Sułtanem i ze Szwedami.
Listy jego przejęto i hetman koronny Kalinowski wyruszył z korpusem obserwacyjnym z dziewięciu tysięcy ludzi złożonym na Ukrainę. Tu dał się wywieźć w pole udanem pokojowem usposobieniem Chmielnickiego, tymczasem syn jego Tymoteusz napadł nań z Tatarami z tyłu i pobił go. Kalinowski poległ w bitwie. Kozacy odkupili od Tatarów i wymordowali jeńców.
Pomimo tego okropnego czynu Chmielnicki obawiając się swoich sprzymierzeńców Tatarów, nie chciał sobie zamykać drogi pojednania się z królem i posłał pismo proszące o pokój do Warszawy.
Tutaj podkanclerzy koronny Radziejowski ożenił się z Elżbietą Słuszkówną, córką wojewody trockiego, wdową po wielkim marszałku koronnym Kalinowskim, ale z niechęcią patrzył na to, że król zakochanym był w jego żonie, a ta odwzajemniała miłość monarchy.
Do większego jeszcze rozdrażnienia doprowadził go proces rozwodowy, który po rozmowie z królem wytoczyła Elżbieta, a do ostateczności został popchnięty przez to, że zabrała przemocą jego dom, a brat jej nawet przelał krew kilku jego ludzi.
Radziejowski odbił swój pałac, został jednak oskarżony przed sądem marszałkowskim i skazany na ciężką karę, gdy małżonkę jego i jej brata na lekkie kary skazano.
Oskarżony król uciekł do Wiednia, a następnie do Szwecyi, gdzie zastał wszystko przygotowane do wojny.
Wprawdzie młody cesarz Leopold przy wybuchu kroków nieprzyjacielskich dotrzymał zawartego z Polakami przymierza i wysłał wojsko przeciw ko Szwedom, to jednak niewiele pomogło i położenie Polski stało się bardzo przykrem.
Wkrótce jednak polski wódz Czarnecki odniósł zwycięstwo pod Lachowicami, a wielki hetman koronny Stanisław Potocki, również pobił nieprzyjaciół.
Naówczas miejsce wojny zajęły wewnętrzne niezgody. Jerzy Lubomirski, wielki marszałek i hetman polny koronny wraz z chorążym koronnym Janem Sobieskim odebrali Szwedom zabrane przez nich miasta pruskie, poczem po śmierci Karola X Gustawa szwedzkiego zawartym został pokój, o który układy królowa Marya Ludwika już przedtem za pośrednictwem Francyi zaczęła. Gdy następnie Jerzy Lubomirski i Jan Sobieski przybyli na dwór królewski do Warszawy, ten ostatni za okazaną waleczność został mianowany hetmanem polnym, gdy pierwszy przeszedł na stronę niezadowolonych, ponieważ ściągnął na siebie niełaskę królowej i uczuł ją bardzo dotkliwie.
Poszło to stąd że Jan Kazimierz, ulegając woli królowej, chciał ustanowić księcia francuskiego Kondeusza swoim następcą. Takiemu postanowieniu przeciwni jednak byli magnaci, a książę Jerzy Lubomirski oparł się jawnie mianowaniu obcego księcia następcą tronu. Postawiono go za to w stan oskarżenia i był zmuszony uciec do Wrocławia, gdzie oddał się pod opiekę Austryi.
Król dał się nakłonić królowej do prześladowania czcigodnego księcia, któremu wiele zawdzięczał. Pozbawił go godności i wysłał przeciw niemu wojsko. Ponieważ jednak wojsko królewskie jak zwykle nie dostawało żołdu, wzięło więc swoich dowódzców do niewoli i przeszło na stronę Lubomirskiego. Ten jednak rozpuścił swoje siły zbrojne i okazał się tyle szlachetnym, że się poddał królowi.
Król przecież znowu uległ namowom małżonki i odmówił księciu ułaskawienia, a spory wynikłe z tego powodu i z kwestyi wyboru następcy tronu spowodowały rozdwojenie w zwołanym sejmie.
Przyszło następnie pod Inowrocławiem do walki pomiędzy królewskimi a Lubomirskiego zwolennikami. W bitwie tej Lubomirski był zwycięzcą i zmusił króla do zawarcia pokoju, a mianowicie do przyrzeczenia, że nikomu nie będzie dopomagał do dostania się na tron. Niezadługo potem Lubomirski umarł.
Król znudzony temi walkami i zatargami, gdy małżonka jego królowa Marya Ludwika umarła postanowił złożyć dobrowolnie koronę. Gdyby nie zgubny wpływ królowej, rozsądek jego i osobiste męstwo byłyby ustrzegły państwo i jego samego od niejednej klęski. Złożywszy godność królewską, udał się do Francyi, gdzie został opatem w pewnym klasztorze.
Tym sposobem zawakowała korona polska, a że nie było bezpośredniego następcy, zaczęły się więc spory o następstwo tronu.
Książę prymas Prażmowski zwołał sejm elekcyjny, na którym dostojnicy i szlachta porozumieć się mieli co do wyboru króla. Książę prymas był za wybraniem księcia Kondeusza i nie brakowało mu stronników w krajach koronnych i litewskich. W ich liczbie znajdowali się bracia Pacowie, z których jeden był podkanclerzym, drugi hetmanem polnym litewskim. Złoto posła francuskiego Piotra de Bonzy, biskupa z Beziers, pozyskało ich na stronę księcia Kondeusza.
Na sejmie elekcyjnym przemawiało wiele głosów za księciem francuskim, ale biskup chełmski Olszowski powstawał przeciw niemu i zalecał wybranie na tron kogoś godnego z pomiędzy swoich. Wymienił przy tem księcia Michała Wiśniowieckiego, brata owego wojewody, który był świadkiem walki pomiędzy Janem Sobieskim a Wassalskim. Nie przyszło jednak do pojednania, a za dalekoby nas zaprowadziło, gdybyśmy chcieli wymieniać wszystkich kandydatów do tronu i opowiadać wszystkie intrygi, które stąd powstały.
Dzień wyboru króla został oznaczony. Wybór miał się odbyć w Warszawie, w dzień uroczystości Bożego Ciała.

17.
Wybór króla.

Konno i powozami, otoczeni służbą i żołnierstwem, udawali się dostojnicy i cała szlachta do Warszawy, aby wziąść udział w wyborze króla.
Cała Polska i zagranica patrzyła z ciekawością na miasto, w którem panowało w tym czasie trudne do opisania ożywienie.
O oznaczonej godzinie szopa, wielki drewniany budynek przeznaczony na zebrania, zapełniła się senatorami, w pełnym stroju i dostojnikami państwa. Wszyscy oni przybyli do Warszawy i po największej części wzięli z sobą małżonki, ażeby wieczorem po wyborze króla mogły uczestniczyć w, festynie na zamku.
Prymas arcybiskup Prażmowski, przy boku którego znajdował się sędziwy kasztelan krakowski Jan Zamojski, otworzył zgromadzenie przy odgłosie dzwonów całego miasta.
Dokoła stały dumne postacie pierwszych dostojników kraju, poważne i piękne, dorodnego wzrostu i ujmującej powierzchowności. Marsowe twarze z ciemnemi, błyskającemi oczyma, z długiemi wąsami, ze szramami na czole i policzkach widać było w każdym punkcie sali.
Pośród tych dzielnych ludzi znajdował się także Jan Sobieski, dzielny wojewoda, wyniesiony do wysokiej godności wojskowej. Z ciekawością oczekiwał na rezultat wyboru. Wszedł on właśnie na drogę sławy i zaszczytów, a leżało jeszcze przed nim obszerne pole, które dzielnie i walecznie miał przebyć.
Wojewoda podolski zabrał głos i oświadczył, że tylko Polak, urodzony w kraju, powinien być powołanym na tron.
Słowa te zagrażające zniweczeniem planów przyjaciół księcia Kondeusza, znalazły bardzo sympatyczne przyjęcie. Szlachta przyjęła to oświadczenie z zapałem i liczne głosy odezwały się dokoła:
— Chcemy Piasta! nie chcemy cudzoziemca! Piast niechaj będzie na tronie! Tymczasem jeden z obecnych wywołał imię księcia Kondeusza, musiał się jednak oddalić, ażeby nie paść ofiarą tych, co go otaczali.
Powstał wielki hałas. Wszystkie stronnictwa odzywały się równocześnie. Tylko Litwini nie brali udziału w ogólnej wrzawie, liczba ich jednak była niewielka.
Zniechęcony niezgodą Jan Sobieski chciał już opuścić pole elekcyjne, ale wysłano za nim posłańców, którzy go sprowadzili napowrót.
Kanclerz Pac zaczął przemawiać za księciem, ale w tej samej chwili dał się słyszeć wystrzał. Kula przeszyła jego odzież i nakazała mu milczenie.
Strach przejął senatorów, widzieli bowiem, że rozdrażnione są umysły, i że jest wielu gotowych chwycić za broń, ażeby stłumić każdy głos odzywający się za cudzoziemcem.
Wpwczas powstał wojewoda kaliski, Opaliński i obwołał głośno królem tego, którego biskup Olszowski zaproponował, to jest księcia Michała Wiśniowieckiego. Był on synem księcia Jeremiego, który w wojnie kozackiej stracił cały swój majątek i dlatego Michał był tak biednym, że żył tylko ze szczupłej pensyi, którą mu wyznaczyła zmarła królowa.
Drobniejsza szlachta powtórzyła okrzyk i większością głosów zdecydowała wybór.
Wysocy dygnitarze oddalili się na stronę, ażeby się naradzić. Nie prędko potem powrócił prymas, arcybiskup Prażmowski z marszałkami koronnym i sejmowym i ulegając konieczności ogłosił wybór nowego króla, skutkiem czego prędzej niż się spodziewano spory zostały zakończone. Michał Wiśniowiecki miał zatem odbyć wjazd do Warszawy jako król, ale nie miał powozu.
Jan Sobieski ofiarował mu swoją karetę.
Było to szczególnym prognostykiem, że ta kareta wieźć będzie kiedyś do stolicy tego, który w tym czasie był dopiero dowódzcą części wojska koronnego.
Jednakże król Michał z porady swojej matki, dumnej i rozsądnej kobiety, odmówił przyjęcia tej przysługi i odbył wjazd do Warszawy karetą prymasa.
Powozem Sobieskiego, który tylko w uroczystych okazyach był używany, przyjechała do Warszawy z jego dóbr także ślepa niewolnica Sassa.
Wieczorem gdy pewna liczba wojewodów, którzy mieli udział w wyborze przed rozpoczęciem uroczystości na zamku w pewnym domu za miastem zasiadła do stołu i Opaliński wniósł zdrowie nowego króla, w szeregu służących wnoszących potrawy i napoje znajdowała się także ślepa niewolnica w komnacie.
Jan Sobieski wychwalał właśnie w rozmowie z kilkoma siedzącymi obok niego panami piękność małżonki kasztelana krakowskiego, wyglądającej jak rozkwitła róża i ozdabiającej swemi powabami wszystkie uroczystości Warszawy, gdy Sassa usłyszawszy dźwięk jego głosu, zbliżyła się niego.
— Cóż to, Sasso i ty jesteś w Warszawie? — zawołał Sobieski, — chciałaś usłyszeć kto zostanie wybrany królem?
— Nie, panie, mam ci donieść pewną wiadomość, — odpowiedziała ślepa niewolnica.
— A więc mów, Sasso!
— Nie tutaj, panie, — rzekła Sassa pocichu.
— Oho! patrzcie! Sobieski ma jakieś tajemnice z tą niewidomą dziewczyną! — roześmiali się otaczający.
— Chodź, Sasso i powiedz, co mi chciałaś powiedzieć!
— Miej się na ostrożności, panie, — szepnęła niewolnica, — Jagiellona, wdowa po Michale Wassalskim, przybyła do Warszawy.
— Przyjechała, aby wziąść udział w uroczystościach! Spodziewa się może, że król Michał obierze ją za małżonkę, — zawołał Jan Sobieski i odwrócił się do współbiesiadników, Sassa zaś oddaliła się powolnie.
Wkrótce potem biesiadnicy powrócili powozami do miasta i na zamku zaczął się festyn, w którym wszyscy wojewodowie wzięli udział ze swojemi małżonkami.
Wielka sala była tak oświetlona, że światło równało się dziennemu. Tysiące świec paliło się w wysokich kandelabrach.
W jednej z sal ustawiony był ogromny bufet, na którym stały złote dzbany.
W głównej sali znajdowała się estrada z tronem dla króla.
Michał Wiśniowiecki zasiadł na tronie.
W blizkości jego stali i siedzieli wysocy dostojnicy państwa. Przy jednym z filarów zajął miejsce stary kasztelan krakowski, Jan Zamojski z młodą swoją małżonką, Maryą Kazimierą.
Gdy Jan Sobieski z kilkoma wojewodami wszedł na salę, widok piękności Maryi oczarował go i zachwycił.
Mile uśmiechnięta małżonka Zamojskiego wyglądała jak świeży letni poranek. Delikatną jej twarz otaczały bujne czarne włosy spięte kosztownym dyamentowym dyademem. Klasycznie nakreślone rysy świadczyły o dobroci serca i czystości duszy. Z wielkich, żywych jej oczu promieniały rozsądek i niewinność. Uśmiechała się właśnie w rozmowie z kilkoma blizko stojącymi panami, gdy wzrok jej padł na pięknego, dzielnego, wsławionego już walecznością Jana Sobieskiego, który stał po drugiej stronie sali i wpatrywał się w nią.
Zdawało się, że przebiegł pomiędzy nimi jakiś prąd niewidzialny, gdy oczy ich spotkały się mimowolnie i nie mogły się już od siebie oderwać.
Piękna Marya milczała, była pomieszana, wzrok i słuch jej istniał już tylko dla tego dorodnego męża, na którego patrzyła z podziwem. Zdawało się, że czar jakiś owładnął jej duszą, że niewidzialny węzeł oplótł w tej chwili tych dwoje ludzi, odłączonych od siebie nieprzezwyciężoną przeszkodą, gdyż Marya siedziała przy swoim małżonku, poważnym kasztelanie krakowskim.
Wreszcie zbliżył się do niej ten, którego wzrok promienny tak ją oczarował.
Jan Sobieski przystąpił do Zamojskiego, pozdrowił go i zbliżył się do Maryi.
— Uważam to za szczęście, dostojna pani, za najwyższe szczęście, że panią tutaj spotykam, — rzekł, — pozwól mi pani pozostać przy sobie dłużej, ażebym anielską twą postać mógł wyryć w swojej pamięci i duszy.
Mówiąc pocichu te słowa pochylił się i poniósł białą rączkę Maryi do ust.
Nieopodal stała, rozmawiając z kanclerzem Pacem wdowa po wojewodzie Wassalskim. Ponure i groźne jej spojrzenie spoczęło na Janie Sobieskim i pięknej Maryi. Przelotny uśmiech przebiegł jej marmurowe rysy.
— Patrz pan, — zwróciła się do kanclerza, — czy to nie nowy hetman polny Jan Sobieski, — daję słowo, że zręcznie wziął się do rzeczy i prędko się wybił na wpływowe stanowisko. Jednakże, — dodała z szyderczym uśmiechem, — sądziłam, iż go zastanę na wyższem jeszcze stanowisku.
— Na jeszcze wyższem? — zapytał kanclerz.
— Istnieje dawno proroctwo, które mu przepowiada koronę, — mówiła Jagiellona szyderczo dalej, — przybyłam tutaj jedynie po to, aby się prędzej dowiedzieć, na kogo wybór wypadnie.
— Śmieszne proroctwo, dostojna pani, — odpowiedział kanclerz, — droga z hetmaństwa polnego na tron jest dzięki Niebu nie tak blizką!
— Ale Sobieski umie się zręcznie brać do rzeczy i pozyskiwać sobie względy możnych, — rzekła Jagiellona, — nie myli się też jeżeli sądzi, że przedewszystkiem powinien jednać względy kobiet, kto pragnie mężczyzn mieć za sobą! Patrz pan, z jaką galanteryą całuje rękę Maryi Kazimiery Zamojskiej!
Jagiellona i kanclerz zbliżyli się po tych słowach do grupy, która się utworzyła w blizkości tronu i w której Marya i Sobieski z powodu wysokiego swego wzrostu mimowolnie środkowy wydatny punkt utworzyli.
W tej chwili Sobieski zwróciwszy wzrok ujrzał Jagiellonę, której oczy lodowato i przenikająco wpatrywały się w niego i doznał takiego uczucia, jakby mu się ukazał szatan. Głos wewnętrzny przestrzegał go przed tą kobietą.
Jagiellona zbliżyła się do niego.
— Jesteś pan w sali, szlachetny panie Sobieski, — rzekła, — a ulubięnicę swoją, ślepą niewolnicę, pozostawiasz na schodach?
Marya Kazimiera zaczęła słuchać uważniej.
— Trzeba pani wiedzieć, — zwróciła się do niej Jagiellona z uśmiechem, — że słynny z waleczności Jan Sobieski posiada ślepą niewolnicę, która jak pies jest przywiązaną do niego i wszędzie się za nim udaje, a on ją kocha i chroni.
— Wynagradzam tym sposobem wierność Sassy, — rzekł Sobieski otwarcie i głośno, — będę Sassy bronił wszędzie i zawsze, gdy będzie narażoną na jakąkolwiek niesłuszność lub niebezpieczeństwo.
— Mojem zdaniem jest to zacne i słuszne ze strony pana, — rzekła Marya głośno, — kto dopomaga nieszczęśliwym, ten jest prawdziwie szlachetnym.
— Hetman polny Sobieski wywiera tajemny wpływ na ślepą niewolnicę, która za nim udaje się wszędzie, — mówiła Jagiellona dalej, — możnaby go posądzić o czary!... Ale to miłość te czary wywoływać zwykła!... Pozwolisz zatem, panie Sobieski, ażeby, gdy tutaj sam się zabawiasz, szary skowronek na dole, na schodach i w przedsionkach służył za igraszkę dla halabardników?
Sobieski podniósł się żywo.
Więc Sassa jest tutaj? — zapytał.
— Widziałam ją właśnie na dole, w głębi krużganku. Halabardnicy prawili jej komplementa i stroili z nią żarciki. Niewolnica nie może im tego brać za złe, owszem winna to sobie uważać za zaszczyt.
Jan Sobieski uczuł całą doniosłość ciosu, jaki nienawiść Jagiellony w obecności króla i otaczających mu zadała.
— W takim razie jest moim obowiązkiem bronić biednej Sassy przeciw zaczepkom i pokrzywdzeniu, — rzekł głośno i stanowczo.
— To prawda, panie Sobieski, — sawołała Marya, — przeczuwałam, że takie będzie pana zdanie.
Jagiellona rzuciła wzrokiem nienawiści na tę, która wypowiedziała te słowa pełne zachwytu.
Sobieski prosił Maryi, ażeby mu pozwoliła odejść na chwilę. Po niejakim czasie powrócił do niej.
— Więc obroniłeś pan tę biedną dziewczynę? — zapytała Marya, przystępując do niego ażeby się z nim przejść po sali.
— Halabardnicy otaczali ją, ale kalectwo biednej dziewczyny wzbudziło w nich obawę czy uszanowanie. Nieszczęście i niewinność są także bronią... Wyprowadziłem ją z pośród tych ludzi i odesłałem.
— Wspaniałomyślnie to z pańskiej strony, panie Sobieski, że jesteś tak dobry dla biednej dziewczyny!
— Słowa, któreś pani przedtem wypowiedziała i które mówisz teraz, są dla mnie zaszczytne i przejmują mnie radością. Widzę, że mnie pani rozumie i że serca nasze jednemi biją uczuciami, — odpowiedział Sobieski cichym, drżącym ze wzruszenia głosem.
Marya Kazimiera spuściła oczy.
— Gdym panią ujrzał dziś, jakiś błyskawiczny płomień przebiegł mnie całego, — mówił Jan Sobieski dalej, — zdawało mi się, że znam panią od dawna, i że powinnaś być moją a jednak jesteśmy rozłączeni!...
— Rozłączeni, lecz nie uczuciem! I ja od chwili zobaczenia pana noszę twój obraz w mojem sercu, — odpowiedziała Marya.
— Dzięki ci za to słowo, szlachetna, droga pani! — rzskł Sobieski z zapałem, — a jednak nie wolno mi wyznać wszystkiego co czuję!
— Patrzą na nas i słuchają, panie Sobieski!
— Och! cóżbym dał za to, gdyby mi wolno było w miejscu bezpiecznem od podsłuchów, wypowiedzieć pani uczucia, jakiemi jestem przejęty!
— Przestań pan na tem, że znaleźliśmy sposobność wypowiedzenia tego, cośmy sobie już powiedzieli.
— Powiedz to pani spragnionemu, gdy czarę przykłada do ust i chciej mu wydrzeć puhar!... Chwyci on za niego jak szalony!... Maryo! wysłuchaj mnie!
— Co pan mówisz, panie Sobieski, pomyśl pan...
— Muszę z tobą mówić, muszę ci wszystko wypowiedzieć, Maryo, tylko przez godzinę, później usunę się od ciebie, bo wiem, że jesteś małżonką innego.
— Widzą nas!... powróćmy do innych gości, zaklinam pana!
— Przyrzecz mi pani, wyznacz godzinę, chwilę!
Marya wahała się.
— Przyjdź jutro wieczór do ogrodu różanego, który się znajduje za zamkiem. Znasz altanę ocienioną trzema lipami? Gdy usłyszysz śpiew, zwróć się tam, ku tej altanie! Dobrze?...
— Przyjdę! — szepnęła zarumieniona.
— Dzięki ci, droga pani! Oh! jakże długie będą dla mnie godziny do jutrzejszego wieczoru! Dzięki ci, Maryo! Gdy skowronek zadzwoni, zobaczę cię znowu!...

18.
Służący magika.

Festyn się zakończył. Przebrzmiały dźwięki muzyki, zagasły świece, rozszli się goście.
Stary zamek i jego okolica pogrążyły się w ciszy nocnej.
Nowo wybrany król udał się do swoich apartamentów, ażeby spocząć po wypadkach i wrażeniach całodziennych.
Dostojnicy i wojewodowie udali się również do przeznaczonych dla siebie pokoi. Ci, którzy nie znaleźli pomieszczenia w zamku, zostali umieszczeni w blizkości, ponieważ budynki otaczające zamek i ogród różany, były po większej części własnością korony.
Jan Sobieski powróciwszy do swego pokoju w zamku, spotkał Sassę na schodach.
— Idź do służby, Sasso, dadzą ci pokoik i łóżko, — rzekł do niej.
— Pójdę, panie.
— Jeszcze słówko, Sasso, — dodał Sobieski zatrzymawszy się — jutro wieczorem gdy się ściemni pójdziesz do ogrodu różanego! Znasz go?
— Znam panie.
— Ukryjesz się w gęstwinie krzaków i będziesz śpiewała. Ja będę blizko.
— Jak tylko wieczór zapadnie, będę śpiewała, panie, — odpowiedziała ślepa niewolnica.
Jan Sobieski udał się na spoczynek. Obraz pięknej Maryi Kazimiery stał ciągle przed jego oczyma. Zdawało mu się, że słyszy ostatnie przez nią wyrzeczone słowa. Ale nazajutrz miał ją zobaczyć!
Gdy Sassa znikła w długim tylnym korytarzu zamkowym, Jagiellona przeszła przez galeryę i wyszła na schody, ażeby przez ogród dostać się do bocznego pawilonu zamkowego, w którym się znajdował przeznaczony dla niej apartament.
Jak zły duch przesuwała się po półciemnych, cichych korytarzach zamku.
Myśl jej była zajęta planami zemsty.
Długo czekała na dogodną sposobność. Teraz nakoniec ten, którego nienawidziła, był blizko niej, w jej mocy, byle tylko działała szybko i zręcznie.
Ślepą niewolnicę z Sziras, która właśnie rozmawiała z Sobieskim i której kazał przyjść do ogrodu różanego, potrzeba było przedewszystkiem usunąć. Jagiellona wiedziała z doświadczenia, że wiernej sługi Sobieskiego obawiać się musi.
— Ty przedewszystkiem musisz ustąpić mi z drogi, — szepnęła Jagiellona wyszedłszy z zamku i schodząc do okrytego ciemnością, ogrodu, — ty przeklęty szary skowronku, zdepczę cię, boś dla mnie niebezpieczna!
W tej chwili na dole tuż przy schodach, któremi Jagiellona schodziła, poruszyła się jakaś ciemna postać.
Postać postąpiła kilka kroków dalej i stanęła przy bocznej ścianie szerokich odsłoniętych schodów.
Teraz Jagiellona zeszła na dół.
— Kto tu jest o tej porze? — zapytała.
Ten, który pochylony i czatujący stał przy schodach, zdawał się nie chcieć odpowiedzieć.
— Wyjdź ze swojej kryjówki, — rozkazała bez obawy, — kto jesteś?
Ukazała się postać pochylona, w fezie na głowie. Źółto-brunatna twarz, oczyma błyskającemi w ciemności patrzyła na owdowiałą wojewodzinę.
Jagiellona przystąpiła do niego.
Pochylony człowiek miał na sobie rodzaj bluzy czy też kaftana spiętego pasem. Ubrany był w obszerne spodnie związane ponad kostkami.
Wymówił kilka wyrazów językiem, którego Jagiellona nie zrozumiała.
Jak się nazywasz? — zapytała go.
Człowiek w brudnym czerwonym fezie zrobił znak jakiś żółto-brunatnemi rękami i obejrzał się lękliwie na wszystkie strony.
— Cicho! — szepnął przy tem, — nie tak głośno, dostojna pani! Na co się pani przyda, jeżeli powiem, że się nazywam Timur? Czy zna pani Timura? Nie!
— Kto jesteś? Zdajesz mi się śmiałym i zręcznym.
— A zatem dostojna pani wie kto jestem, — odrzekł z dziwnym wyrazem twarzy Timur, — jestem sługą i niczem więcej!
— Służący jednego z panów? I masz tu pewno umówioną schadzkę z jaką służącą.
Timur roześmiał się i podrapał w głowę.
— Coś w tym rodzaju, dostojna pani! — odpowiedział.
— Któż jest twym panem?
— Moim panem? Hm... czy dostojna pani zna wielkiego i potężnego indyjskiego kapłana i magika, nazwiskiem Allaraba?
— Nie, powiedz mi zatem, kto to jest?
— Timur jest sługą wielkiego i potężnego indyjskiego kapłana i przybył wraz z nim w ciągu podróży aż pod Warszawę.
— Więc twój pan jest pod Warszawą?
— Tak, dostojna pani, o pół godziny drogi na skraju lasu stoją dwa namioty.
— I twój pan jest magikiem?
— Wielkim i potężnym magikiem, powszechnie sławionym i znanym! Niech dostojna pani przyjdzie do jego namiotu cudów, a zobaczy dostojna pani zadziwiające rzeczy, — odpowiedział Timur.
— Czy twój pan z tobą wybiera się dalej?
— Za kilka dni! Powracamy do państwa ottomańskiego, dostojna pani.
— Uważaj, żeby straże nie wzięły cię za tureckiego szpiega, chłopcze! — rzekła nagle Jagiellona.
Timur pochylił się przestraszony.
— Szpiega? — powtórzył, — toby było nie dobrze!
— Naturalnie! Powieszonoby cię na pierwszej lepszej gałęzi!
Timur wstrząsnął głową.
— Mój pan nie jest Turkiem i Timur nie jest Turkiem, — odpowiedział — Timur może się pokazać, straże nie mu nie zrobią!
Jagiellona zmierzyła go wzrokiem. Widocznie rodził się w jej głowie jakiś projekt.
— Czy twój pan, indyjski kapłan i magik, umie także udzielać rad, czytać w przyszłości i sporządzać leki? — zapytała nagle.
Timur błysnął żywo oczyma i potakująco skinął głową.
— Mój pan i mądry rozkazodawca zna wszystkie siły tajemne przyrody! Niech dostojna pani przyjdzie do namiotu cudów, a zobaczy dostojna pajd rzeczy zadziwiające! Napojów wszelkiego rodzaju dostarczy dostojnej pani mądry i wielki Allaraba.
— Chcę wam powierzyć dziewczynę, która mi tu zawadza ażebyście ją zabrali do ottomańskiego państwa. Będzie to rzecz bardzo korzystna dla ciebie i twego pana! Dziewczyna ta jest z Sziras!
— Z Sziras w Persyi! — powtórzył Timur, którego oczy coraz chciwiej błyskały.
— Śpiewa pięknie i jest kształtnie zbudowana!
— Kształtnie zbudowana? — powtórzył znowu Timur z zadowoleniem, słuchając słów mówiącej z największą uwagą, — gdzie jest ta dziewczyna, dostojna pani?
— Tutaj jej nie ma i nie mógłbyś jej zabrać, Timurze!
— Dlaczego nie? Koń Timura stoi pod murem! Gdyby dziewczyna była tutaj... hop! sa!... zabrałbym ją z sobą i dostojna pani byłaby od niej wolną.
Jagiellona widocznie zajęta była rezolutnym sługą.
— Tutaj jej niema, a do zamku nie możesz pójść.
— Dlaczego nie? Jeżeli mnie dostojna pani z sobą zabierze?...
— To być nie może! Jesteś obcym.
— Ale dziewczyna! Jak dostanę tę dziewczynę? — nalegał Timur, rad że przypadek mu nastręcza sposobność i oddania swemu panu ważnej usługi.
— Przyjdź jutro wieczór tu od tyłu poza ogród różany, — odpowiedziała Jagiellona stłumionym głosem.
— Tu od tyłu poza ogród różany, — powtórzył Timur patrząc w stronę wskazanego miejsca.
— Jak tylko się ściemni usłyszysz Śpiewającego skowronka, tak się nazywa dziewczyna.
— Skowronek! Sassa! — rzekł Timur.
— Sassa, tak! Gdy usłyszysz śpiew zakradniej się do krzaku, z którego będzie dochodził...
Timur zdziwił się.
— Czyżby dostojna pani myślała o jednym z rzeczywistych skowronków, które teraz w maju wyśpiewują nocami w różanym ogrodzie? — zapytał szeroko otwierając oczy.
— Zakradnij się do krzaka a znajdziesz śpiewającą dziewczynę. Weź ją z sobą.
— Timur będzie punktualnym, dostojna pani, — odpowiedział sługa magika, błyskając oczami.
Jagielona poszła dalej.
Timur wyprostował się i spojrzał za odchodzącą.
— Ładny będzie połów, — rzekł do siebie. — najprzód służąca, potem pani!

19.
W ogrodzie różanym.

Był prześliczny, miesięczny wieczór majowy. Kwiaty rozlewały woń, świeży wietrzyk zachodni poruszał liść mi drzew i okrytemi mnóstwem kwiecia gałęziami krzaków. Ćmy nocne latały dokoła a złotozielone chrząszczyki połyskiwały w kielichach róż kwitnących w wielkim ogrodzie różanym.
Z pośród ciemnej liściastej gęstwiny, do której ledwie gdzieniegdzie zakradał się ciekawy promień księżyca, rozlegały się cicho i rzewnie dźwięki piosenki:


Skowronek śpiewa wśród cienia.
Buja wśród nocy miesięcznej, —
Wszak znacie słodkie te pienia?
Wszak znacie odgłos ich dźwięczny?


Postać kobieca z twarzą osłoniętą welonem zbliżyła się szybkim krokiem do tego miejsca, nasłuchując. Dźwięki piosenki dobiegały do niej. Była to piosnka o skowronku rozlegająca się w oddali, jak przyrzekł Jan Sobieski, była to piosnka miłosna.

A tam w oddali coś leci,
Jak gdyby gwiazdka świetlana, —
To mały chrząszczyk co świeci
W wigilię świętego Jana.


Powoli postępowała postać ubrana w różową jedwabną suknię ku miejscu, które ocieniały trzy lipy. Serce jej biło gwałtownie. Piosnka, której urocze dźwięki brzmiały tak czarownie w półcieniu nocy, sprawiała, że jej pierś wzbierała miłością i tęsknotą.


Lecz ciepły minie wnet dzionek,
Szron zimny padnie na łany,
I zniknie śpiewny skowronek,
I zgaśnie chrząszczyk świetlany!


Powolnie zgasła piosnka wśród krzaka. Ostatnie jej dźwięki przebrzmiały jak łagodne tchnienie w powietrzu. Brzmiały one tak boleśnie, jak westchnienie nieszczęśliwie kochającego serca.
Cisza zapanowała w różanym ogrodzie.
Noc zapadała coraz głębsza.
Była to odpowiednia chwila i odpowiednie miejce dla zakochanych.
I oto prawdziwy słowik odpowiedział na piosenkę szarego skowronka, który stał w pośród krzaków i usłyszał cichy chód jakiejś postaci w jednej z ulic. Były to lekkie kroki kobiece! Zwróciła się ona ku altanie, przybywała o tej porze właśnie do różanego ogrodu, o której Jan Sobieski kazał śpiewać Sassie.
Ślepa niewolnica drgnęła.
I zinnej strony dały się także słyszeć kroki. Były to kroki żywsze, cięższe... był to chód męski! Sassa zbyt dobrze znała chód Sobieskiego. Był to on... wsłuchiwała się... zaledwie mogła oddychać... serce jej bić przestało z obawy, niepokoju, strasznego jakiegoś przeczucia.
Miała jednakże śpiewać, śpiewać, aby dać znak tej, z którą Jan Sobieski chciał się spotkać w ogrodzie różanym. Miała śpiewać, ażeby wskazać swej rywalce, że Jan Sobieski na nią czeka.
Na tę myśl drgnęło bólem serce Sassy. Doznawała takiego uczucia, jak gdyby ostra stal przeszywała jej serce i udręczona jej dusza uczuła dopiero teraz jak nieznośnym jest dla niej domysł, iż Jan Sobieski kocha inną, dopiero teraz przekonała się, że wołałaby była umrzeć, niż doczekać się tej męczarni.
Sobieski przystąpił do pięknej Maryi Kazimiery, która zezwoliła na tę schadzkę, podał jej rękę i zaprowadził ją do różowej altany, gdzie usiadł u jej stóp, gdy zajęła miejsce na ławce darniowej i namiętnie pochwycił ją w objęcia.
— Maryo!... luba, droga istoto!... aniele!... trzymam cię w objęciach!... radbym módz nie wypuścić cię z nich nigdy! — mówił z namiętnością, patrząc w jej marzące, długiemi rzęsami ocienione oczy.
Alarya Kazimiera opuściła zasłonę. Włosy jej w długich lokach spadały na ramiona.
— Kochasz mnie... wiem o tem... — szepnęła, — i ja cię kocham, kocham gorąco... niewypowiedzianie... Ale czyż nie wiesz, jakiem nieszczęściem jest ta miłość, zarówno dla mnie jak dla ciebie?... Czyż nie wiesz że to zbrodnia i że jej klątwa ścigać nas będzie całe życie?
— Nie pytaj mnie w tej chwili niepojętej błogości o granice, jakie świat zakreśla pomiędzy nami, — odpowiedział Sobieski, — używajmy szczęścia tej godziny, daj mi uczuć, że mnie kochasz, że jesteś moją chociażby wszystkie potęgi tego świata sprzysięgły się przeciwko związkowi serc naszych! — Nieszczęśliwi będziemy oboje, ale nasze nieszczęście będzie wspólnem, mój drogi, ukochany! Obraz twój nigdy nie zatrze się w mojej duszy.
W tej chwili z krzaka dał się słyszeć głos Sassy. Można było poznać, że głos ten drżał.


Czy ludzie bawią się czy zbroją,
Ja wiem to tylko, żem jest twoją!...


— Czy słyszysz? — szepnęła Marya Kazimiera, — ślepa niewolnica śpiewa piękną piosnkę! I ona musi kochać nieszczęśliwie, inaczej nie mogłaby tak śpiewać.
Drżący głos Sassy zabrzmiał znowu:

Westchnieniem, pieśnią, każdym gestem
Wyrażam tobie, że twą jestem.


— O gdybyś była moją, tylko moją aniele! — szeptał Jan Sobieski, okrywając pocałunkami rękę i śnieżne ramię Maryi, — gdybym cię mógł tak na wieki zatrzymać w objęciach!
— Jan Zamojski jest surowym, ale szlachetnym starcem. Serce moje pęka z boleści, że kocham kogo innego, bo on nie zasłużył na to złamanie wiary. Ale czyż mogę temu się oprzeć? O Najświętsza Panno Maryo! dlaczegóż postawiłaś tego człowieka na mojej drodze! — skarżyła się Marya Kazimiera.
A głos szarego skowronka brzmiał:


I choćbyś zdeptał miłość moją,
Zostanę zawsze, zawsze twoją!


— Ucieknijmy, — Maryo! — zawołał Sobieski namiętnością porwany, — wówczas będziesz moją! Czekam cię tej nocy z najlepszemi końmi poza bramą... przyjdziesz... wsadzę cię na konia, sam dosiędę innego i puścimy się z pędem wichru!
Oboje zakochani byli tak pogrążeni w upojeniach rozkoszy, że nie słyszeli lekkiego poruszenia się gałęzi i nie spostrzegli smagłej postaci niewolnicy, która ostrożnie rozsunęła rękami gałęzie i słyszała wyraźnie każde słowo.
Sassa była przez chwilę jak gdyby skamieniałą.
Poznała głos Sobieskiego! Mówił on te namiętne słowa do innej!...
— Uciec?!... O! jakże chętnie uciekłabym z tobą na koniec świata! — szepnęła piękna małżonka kasztelana krakowskiego, — ale przekleństwo mojego męża ścigałoby nas!
— Jan Zamojski podda się swemu losowi, Maryo! — odpowiedział klęczący.
Podsłuchująca dowiedziała się tym sposobem, kto była kobieta, którą jej pan pokochał tak namiętnie, że chciał z nią uciekać porzucając swe stanowisko i widoki.
— Gdybyś nawet powiedział: idźmy na śmierć ukochany, — szepnęła Marya Kazimiera w uniesieniu, — nie zawahałabym się ani chwili, gdyż należeć do ciebie jest największem szczęściem!
— Wiem teraz że mnie kochasz! Wiem, że wiecznie będziesz moją, chociaż los przeciwny szranki między nami położył, Maryo, — rzekł Jan Sobieski, — ciebie tylko kocham, twoim pozostanę wiecznie! przysięgam ci to podczas tej nocy letniej! Wolę zginąć, niż wyrzec się ciebie, aniele!
Sassa drgnęła.
W tej chwili do uszu ślepej niewolnicy doszedł odgłos oddalonych, cichych kroków ludzkich.
Bystry słuch, którym Sassa usiłowała częstokroć zastępować wzrok, którego była pozbawioną, pozwolił jej dosłyszeć ten szmer, wprzód nim zakochani go usłyszeli.
Z właściwym sobie darem szybkiego kombinowania, Sassa zrozumiała, że zbliżył się ktoś, którego obecność była niebezpieczną. Przyszedł jej na myśl wojewoda Zamojski. Musiała jednak się upewnić.
Opuściła miejsce w pobliżu altany i cofnęła się lekko i niedosłyszalnie ku krzakowi, w którym przedtem była ukrytą.
Poznała chód zbliżającej się osoby. Była to Jagiellona! Tak! Przychodziła do Jana Sobieskiego i Maryi Kazimiery, ażeby zgubić ich oboje! Gwałtowna walka toczyła się w tej chwili w sercu biednej ślepej niewolnicy.
W tej chwili wszystko było w jej ręku.
Gdyby pobiegła do różanej altany i ostrzegła kochanków, mogliby jeszcze ujść grożącego niebezpieczeństwa! Gdyby nie poszła, Jagiellona zastałaby Maryę Zamojską w objęciach Jana Sobieskiego, scena miłosna zostałaby nagle przerwaną i para zakochanych zostałaby rozłączoną może na zawsze!
Ta myśl miała w sobie coś niewypowiedzianie kuszącego dla Sassy gdyż tym sposobem zakończyłaby się ta schadzka miłosna, która rozdzierała jej serce. Byłoby dla mej zadosyćuczynieniem widzieć pognębioną rywalkę. Miłość jej dla Jana Sobieskiego popychała ją z jednej strony do usunięcia tej, która jej wydzierała ukochanego, z drugiej zaś czuła pociąg do ostrzeżenia Jana Sobieskiego ponad szatańską Jagielloną, która się zbliżyła, ażeby jego i Maryę Kazimierę zgubić zarazem. Straszna walka toczyła się w duszy ślepej niewolnicy!
— Zostań! — mówił do niej jeden duszy, — nie powinnaś ostrzedz Jana. Sobieski będzie wolny!
— Nie! — brzmiał inny głos w jej duszy, — nie! powinnaś ostrzedz Jana Sobieskiego.
Chciała ona wyjść z krzaku, ale zatrzymała się nagle.
Tuż przy niej ktoś oddychał.
Wsłuchała się.
Czyżby Jagiellona nadeszła?
Jakiś człowiek był tuż przy niej! Nie mogła go jednakże widzieć! Była skazaną na posługiwanie się innemi zmysłami, które jednak w tej chwili nie mogły jej oddać żadnej usługi.
Dreszcz instynktowny przebiegł ślepą niewolnicę. Kto oddychał tak blizko, kto się skradał do niej? Sassa stała nieruchoma.
Gdyby Jagiellona w tej chwili sztyletem przeszyła jej serce?
W takim razie ślepa niewolnica umarłaby. Ale nie lękała się śmierci! Mimo to jednak przejmowało ją uczucie jakiegoś niewyjaśnionego, nieokreślonego przestrachu, doznawała trwogi, jakiej dotychczas nie uczuła nigdy! Tymczasem Jagiellona, która przy szła do różanego ogrodu, aby zobaczyć co się z nim stanie i co szary skowronek wywoła swym śpiewem, weszła do bocznej alei i pocichu, ostrożnie, zbliżyła się do altany, w której Jan Sobieski klęczał przed Maryą Kazimierą.
Jagiellona słuchała. Usłyszawszy głosy drgnęła radośnie. Wyraz szatańskiego tryumfu przebiegł jej bladą twarz oświetloną blaskiem księżyca. Poznała tego, którego nienawidziła! Poznała małżonkę kasztelana krakowskiego! Jeżeli się pośpieszy, wróci do zamku i sprowadzi Jana Zamojskiego, to będzie jeszcze mogła przybyć na czas, ażeby mu wskazać dwoje kochanków.
Była pewną, że Jan Zamojski nie zawaha się zabić na miejscu tego, który miał tajemniczą schadzkę z Maryą Kazimierą.
Myśl ta szczególnem zadowoleniem napełniała duszę Jagiellony. Przypadkowo dostał się w jej ręce środek pokonania ich obojga jednym ciosem.
Nie tracąc chwili, pobiegła przez ciche blaskiem księżyca oświetlone aleje różanego ogrodu, napowrót do starego, posępnego, obszernego zamku, ażeby sprowadzić Jana Zamojskiego, kasztelana krakowskiego, surowego strażnika swego honoru.
Straszne niebezpieczeństwo wisiało nad głową dwojga zakochanych, a oni nie przeczuwali go wcale! Nie wiedzieli co się działo dokoła w różanym ogrodzie, w którym cicha, księżycowa noc rozlewała swoje blaski.
A tymczasem duch zemsty, w białej. powłóczystej szacie śpieszył po schodach i już zbliżał się do zamku! Jagiellona już miała tam wejść i wywołać Jana Zamojskiego!
Nagle rozległ się przeraźliwy krzyk... Odgłos tego krzyku był straszny, przejmujący do szpiku kości... Był to okrzyk niedającego się opisać przerażenia.
Nie było to wołanie o pomoc, był to dźwięk, który człowiek wydaje mimowolnie, gdy się znajduje wobec strasznego, zupełnie niespodzianego nieszczęścia.
Krzyk ten rozległ się w różanym ogrodzie.
Po chwili ucichł.
Panowała głęboka cisza.
W zamku widocznie nikt nie usłyszał tego krzyku, ponieważ panowała tam niczem nie zakłócona spokojność.
Ale kochankowie usłyszeli ten krzyk, gdyż osoba, która go wydała, musiała się znajdować w blizkości różanej altany.
Marya Kazimiera usunęła się szybko z objęć klęczącego przed nią Jana Sobieskiego. Dźwięk ten brzmiał tak strasznie, że włosy powstawały na głowie.
— Najświętsza Maryo Panno... co to było? — wymówiła.
Jan Sobieski powstał natychmiast. Wydobył szablę i wyszedł z Maryą Kazimierą z różanej altany.
— Zobaczymy co się stało — rzekł.
— Obawiam się, mój drogi... żeby kto nie nadszedł... muszę się oddalić, inaczej byłabym zgubioną, — szepnęła Marya Kazimiera, — odprowadź mnie do zamku! Ale ostrożnie, ażeby nikt nas nie widział!
Zasłoniła twarz welonem.
Szybko udała się z Sobieskim półciemnemi bocznemi alejami ku zamkowi.
— Bądź zdrów! — szepnęła żegnając go.
— Zobaczymy się wkrótce odpowiedział Jan Sobieski.
Marya znikła w zamku.
Sobieski pośpieszył z powrotem do ogrodu różanego. Wołał... szukał... ale nie znalazł nic podejrzanego.

20.
Namiot cudów.

Nazajutrz wieczorem Jagiellona opuszczała konno Warszawę. Towarzyszył jej tylko jeden służący, jadąc na koniu.
Na rozkaz jego strażnik otworzył bramę miasta i dumna kobieta, okryta ciemnym płaszczem, ponieważ była nie pogoda puściła się boczną drogą ku lasowi leżącemu niedaleko od miasta. Służący musiał dobrze popędzać konia, aby jej nie stracić z oczu.
Jagiellona miała na głowie kapelusz z piórami, które powiewały w powietrzu.
Zmrok wieczorny zapadał szybko. Gdy po półgodzinnej jeździe amazonka i służący przybyli do lasu, spostrzegli wkrótce przed sobą dwa obszerne, silnie zbudowane namioty i w tej chwili ukazała się przed nimi z poza drzew pochylona postać Timura, ubrana w czerwony fez oraz bluzę turecką.
Jagiellona wstrzymała konia.
— Timur oczekuje dostojnej pani, — rzekł służący indyjskiego kapłana, cudzoziemskim akcentem.
Następnie wskazał zdziwiony na towarzysza Jagiellony.
— A któż jest ten? — zapytał.
— Mój służący, — odpowiedziała Jagiellona.
— Nie może on wejść do namiotów mego wielkiego i mądrego pana! — zawołał Timur przestraszony i niespokojny, — wynikłoby stąd nieszczęście, dostojna pani! Tylko, ty, pani, możesz widzieć tajemnice! tylko ciebie mój potężny pan przyjmie.
Jagiellona dała swemu służącemu znak, ażeby potrzymał jej konia. Służący zeskoczył szybko z siodła i ujął cugle konia Jagiellony. Timur dopomógł zsiąść wojewodzinie.
Rozkazała służącemu, ażeby pozostał z końmi i oczekiwał na nią. Następnie zwróciła się do Timura.
— Zaprowadź mnie do swego pana, — rozkazała.
Timur złożywszy ręce na piersi, złożył głęboki ukłon i zaprowadził Jagiellonę do dwóch wielkich ciemnością osłoniętych namiotów.
Cichy śpiew dał się z nich słyszeć.
Jagiellona stanęła ze zdziwieniem.
Timur zrobił grymas szczególny.
— Skowronek śpiewa, bo noc zapada, — szepnął.
— Ciemno tu w waszych namiotach, — rzekła Jagiellona postąpiwszy nieco dalej.
Timur pobiegł kilka kroków naprzód i powrócił z zapaloną pochodnią. W tej samej chwili, jakby na zaklęcie czarodziejskie zapłonęły w pierwszym namiocie liczne światła. Można było wyraźnie poznać, że wnętrze namiotu było oświetlone.
Idź i oznajmij mnie twojemu panu! — rozkazała Jagiellona.
— Mój wielki i mądry pan oczekuje na ciebie, dostojna pani, — odpowiedział Timur i wszedł z Jagielloną do pierwszego namiotu, odsłaniając płótno.
Jagiellona ujrzała przed sobą niewielką przestrzeń przybraną bogatemi meblami i miękkiemi dywanami. Znajdował się tam odsłonięty posąg.
Weszła.
Gdy się obejrzała Timura już nie było.
Cichy, szczególny śpiew, wykonywany przez dziewczęce głosy dochodził do niej niby z wielkiego oddalenia i pieścił ucho rozglądającej się po namiocie.
Wszystko tu odznaczało się wschodnim przepychem. Kosztownemi dywanami pokryte ściany tworzyły u dołu rodzaj sof zdających się zapraszać do spoczynku.
Zasłonięty posąg mimowolnie obudził ciekawość Jagiellony i miała właśnie zbliżyć się do niego, gdy poza nią dał się słyszeć głuchy szmer. Obejrzała się i ujrzała za sobą mężczyznę w białym kaftanie i w białym, bogato złotem haftowanym turbanie. Był to człowiek dość wysokiej postaci i muskularnej budowy. Miał sandały na nagich nogach, które podobnież jak twarz, ręce i ramiona miały żółto-brunatną barwę, właściwą Indyanom i Egipcyanom.
Twarz jego na pierwszy rzut oka zdradzała przebiegłość, chytrość, a przedewszystkiem bardzo rozwiniętą zmysłowość. Czarne jego oczy, spoglądające dziko, miały w sobie coś przejmującego. Znać było po tym człowieku, że zostawał on pod wpływem nietylko namiętności, lecz także tajnych intryg i zamiarów. Miał on na rękach szerokie, złote bransolety, na szyi jego na łańcuszku zrobionym z nawleczonych szczególnego rodzaju chrząszczów wisiała mała, złota, dziwnie piękna figurka.
Człowiekiem tym, mogącym liczyć około lat 35, był Allaraba. Pożądliwy wzrok jego mierzył badawczo i z upodobaniem wysoką, piękną postać Jagiellony.
— Jesteś pani wdową po wojewodzie Wassalskim, któremu nie było przeznaczonem sięgnąć po koronę, — rzekł, — inny, który był biedniejszym i mniej znaczył od twego małżonka, Jagiellono Wassalska, wstąpił na tron.
— Jesteś indyjskim kapłanem i magikiem? — zapytała Jagiellona, — przyszłam tu, ażeby się przekonać, jak daleko sięga twoja mądrość i twoja władza.
Przelotny wyraz pogardy przebiegł pooraną namiętnościami twarz Allaraby.
— Rzucisz okiem na moje tajemnice, Jagiellono Wassalska, — odpowiedział, — a wówczas uwierzysz w moją moc i zaufasz mi! Wiem, żeś przy była tutaj, aby zasiągnąć mojej rady. Zobacz naprzód, co ten niepozorny namiot w sobie zawiera! Jest to dopiero namiot pierwszego cudu! Innych namiotów nie wożę z sobą. Masz tu dopiero pierwszy stopień mojej potęgi. Ale wiem, że ci to już wystarczy, ażeby się ze mną sprzymierzyć!
— Sprzymierzyć się?... Widzę cię po raz pierwszy, magiku indyjski! — rzekła Jagiellona ze zdziwieniem, mierząc magika zimnym i dumnym wzrokiem.
— Czyżbyś się wyrzekła zamiaru osiągnięcia i noszenia korony? Nie sądzę, żeby tak było, bo kto raz podniósł oczy na jej blask, ten zostaje olśnionym!...
— Wiesz przecież, że mój mąż nie żyje, kapłanie!
— Młody król jest nieżonaty, Jagiellono Wassalska... potrzeba mu małżonki! Wzrok Jagiellony błysnął na te słowa, które zdawały się ją dziwić. Nadzieja, którą Allaraba roztaczał przed jej oczyma, zdawała się dla niej nową i ponętną! W tej samej jednak chwili przyszło jej na myśl, że ten cudzoziemski kapłan mógł być szpiegiem, sojusznikiem Turków i przybył tu tylko po to, aby się o wszystkiem dowiedzieć, Twarz Allaraby pozwalała się tego domyślać.
— Widzę, że twój język jeszcze jest w więzach, — rzekł z pogardliwym grymasem, — ale jesteś piękną, masz królewską postać i przyszłość może ci dać wiele, jeżeli nie zaniedbasz sięgnąć po to we właściwej chwili.
— Chciałam ci zadać pytanie.
— Otrzymasz odpowiedź, ale wprzód przystąp do miejsca cudów, ażebyś widziała, co może magik indyjski, który zbadał tajemnice egipskich kapłanów i osiągnął najwyższy stopień doskonałości!
Cichy śpiew umilkł.
Allaraba przystąpił do jednej dywanami pokrytej ściany i zrobił rękami ruch kołowy. W tej samej chwili wonna para zaczęła się wydobywać i gęstą mgłą go osłoniła.
Gdy mgła ta znikła, ściany już nie było.
Jagiellona znalazła się w wielkiej przytłumionem światłem oświetlonej komnacie, której filary i sufit przystrojone były wielkiemi różnokolorojwemi drogiemi kamieniami.
Widok, który się jej przedstawił, był czarujący i niezmierne czynił wrażenie. Zostawała pod wpływem tajemniczej potęgi. Allaraba znikł.
Na szczególnego rodzaju piedestałach z głów słoniów i tygrysów, stały brunatne posągi bóstw, których głowy były fantastycznie przybrane jasnemi i promieniejącemi drogiemi klejnotami których blask tem świetniejszym się zdawał, że w całej komnacie panował tajemniczy półcień. W głębi leżał kolos wykuty z ciemnego kamienia, przedstawiający dziwną postać, która przypominała sfinksa. Spojrzawszy na głowę kobiecą, z której niby sploty włosów spuszczały, się węże, można było sądzić, że oczy jej rzucają blask i poruszają się, a czarne, gładkie węże zdawały się także ruchome.
Nagle ukazały się przed patrzącą dwie postacie kobiece, ubrane w bardzo krótkie, lekkie złotem wykładane sukienki, a zresztą prawie nagie, niby, tancerki arabskie, wykonywające fantastyczny taniec. Obie były piękne, z twarzami i członkami opalonemi od słońca, miały czarne w długich kędziorach spadające włosy i prześliczną budowę ciała.
Obie bajadery kołysały się wdzięcznie i mile, poczem rozpoczęły upajający zmysły taniec, wabiąc pięknemi, czarnemi, zalotnemi oczyma Jagiellonę, uśmiechając się do niej, czarując ją.
Wszystko co widziała przed sobą, wywierało na Jagiellonie wpływ porywający, czarodziejski, tak że nie zauważyła, iż zwolna koło niej wydobywać się zaczęły z pod ziemi lekkie chmurki.
Oddychała upajającą wonią, która ją obejmowała powoli. Zdawało się jej, że brunatne posągi bożków schodzą ze swych piedestałów i łączą się z namiętnym tańcem bajaderek. Nie widziała że tuż za nią jak widmo, jak duch z innego świata ukazał się indyjski kapłan Allaraba, jak gdyby chciał się dowiedzieć czy odurzające wyziewy opium wywarły skutek.
Jagiellona zachwiała się... namiot zdawał się tańczyć dokoła niej... zdawało się jej, że bajadery porwały ją z sobą w pląsy.
Po chwili upadła na sofę i zaczęła wołać swego sługi.
W mgnieniu oka zniknęły bajadery, zagasły drogie kamienie, głęboka ciemność otaczała Jagiellonę, wołającą głośno na pomoc i starającą się wszelkiemi siłami panować nad odurzeniem.
Nagle zajaśniał koło niej promień światła. Nie widziała świecy ani lampy, było to tak jak gdyby słońce rzucało swój blask małym otworem i oświetlało postać Allaraby, chociaż dokoła panowała ciemność nocy.
Kapłan indyjski stał w blasku światła nieporuszony.
— Czego wołasz? — zapytał.
— Wyprowadź mnie stąd! — rzekła Jagiellona, — twój namiot cudów jest tajemniczy i niepojęty!
— Widziałaś tylko wstęp do tego, co ci kiedyś jeszcze okażę, Jagiellono Wassalska, — odpowiedział Allaraba, — ten namiot jest dopiero pierwszym stopniem! Zadziwisz się, gdy ujrzysz misterya Kamy i gdy weźmiesz w nich udział!
— Kto jest Kama? — zapytała Jagiellona.
— Bóg miłości! indyńscy strażnicy świata, których wszystkich u mnie ujrzysz są: Indra, firmament; Agni, ogień; Jama, świat podziemny; Surya, słońce; Waruna, woda; Waju, wiatr; Pritiri, ziemia; Soma, księżyc; Gameza, bóg mądrości i uczoności; Kama, bóg miłości i Ganga, nimfa Gangesu. Tam usłyszysz niebiańskich śpiewaków, Gandharva i otaczać cię będą nimfy niebiańskie Apsarasa!
Jasny blask zagasł nagle.
Jagiellona nie wiedziała, co się działo dokoła.
Gdy się rozjaśniło, stała znowu z Allarabą w małym przedsionku, w którym znajdowała się zasłonięta statua.
— Co się kryje za tą firanką? — zapytała.
— Mysteryum Kamy, — odpowiedział Indyanin.
— Podziwiam twoją sztukę, kapłanie, — zwróciła się Jagiellona da Allaraby, — wprowadziłeś mnie nią w zdumienie! Powiedz jednak, czy chcesz dać zupełny dowód twej sztuki i odpowiedzieć mi na pytanie, którego rozwiązanie obchodzi mnie nadewszystko?
— Mów, o co ci idzie, Jagiellono Wassalska, nie opuścisz tego namiotu bez otrzymania odpowiedzi!
— Jakiej żądasz nagrody?
— Czy sądzisz, że żądam pieniędzy dumna księżniczko? Nagrodą moją będzie, jeżeli mnie znowu odwiedzisz i weźmiesz udział w moich cudach. Bogactw nie żądam i nie szukam.
— A więc słuchaj! Jest człowiek, którego niewypowiedzianie nienawidzę, — zaczęła Jagiellona stłumionym głosem.
Można było z tych słów ocenić namiętność i nienasyconą żądzę zemsty, jaka ją przejmowała.
— Jest on moim wrogiem śmiertelnym, — mówiła dalej, — ale nie udało mi się jeszcze dostać go w moc moją!
— Opiera się nawet tobie?... A zatem kocha inną, jeszcze piękniejszą niż ty! Szukasz środka, ażeby go pokonać... idź, środek ten masz w ręku! Możesz go zniweczyć! Miłość jego oddaje go w twoją moc! Zapamiętaj sobie moje słowa: jeżeli chcesz pokonać wroga, to uderzaj w przedmiot jego miłości!
— Tak... kapłanie!... tak! Masz słuszność! W przedmiot jego miłości!... Pokonani go, zgubię go przez jego miłość! Gdy dumny sędziwy kasztelan krakowski usłyszy o zdradzie swej małżonki, nie zawaha się zabić uwodziciela, ażeby krwią jego obmyć plamę swego honoru!
Jagiellona okryła się płaszczem.
Magik indyjski otworzył namiot.
Przed wejściem stał Timur z pochodnią.
— Do widzenia, księżno! — rzekł Allaraba i Jagiellona opuściła namiot.
Kapłan patrzył za odchodzącą. Chytrym był wyraz jego czarnym zarostem otoczonej twarzy.
— Nienawidźcie się i prześladujcie wzajemnie! szarpcie się między sobą! — mówił półgłosem z nienawistnem spojrzeniem, — zdradzajcie jeden drugiego i szukajcie u nieprzyjaciół pomocy!... W takim stanie jesteście na najlepszej drodze do przepaści i Allaraba może donieść wielkiemu, potężnemu wezyrowi Kara Mustafie, że czas, ażeby przybył i odniósł zwycięstwo! Allaraba dostanie wówczas wielkiego wezyra w swoją moc i Allaraba będzie rządził połową świata!

21.

Powróćmy jeszcze do poprzedniej nocy i do owej chwili, w której Sassa, uczuła w blizkości oddech obcego człowieka.
Któż to tak ostrożnie i cichaczem zbliżył się do niej? Pokonawszy obawę wyciągnęła ręce... przerażenie przejmowało i paraliżowało jej członki.
Dotknęła głowy mężczyzny, uczuła wyraźnie krótko strzyżone włosy! W tej samej chwili dał się słyszeć cichy, chrapliwy śmiech. Sassa uczuła, że dwie muskularne ręce ją objęły.
Z jej ust wydarł się ów przejmujący aż do szpiku kości krzyk, który przestraszył zakochanych.
Timur, który się zakradał po szarego skowronka, ażeby go porwać, wydał stłumiony głos niechęci, opuścił Sassę na ziemię i zawiązał jej usta szalem, który przyniósł z sobą, tak silnie, że nie mogła krzyczeć, następnie wziął półomdlałą dziewczynę ną ręcę i zaniósł do odległej części parku, w którym znajdowała się furta w otoczającym go murze.
Chciał on w tem miejscu złożyć Sassę na ziemi, zrobiła ona jednak natychmiast rozpaczne wysilenie, ażeby się uwolnić i odjąć szal od ust.
Timur jednak postanowił widocznie za nic w świecie nie puścić swojej ofiary.
Gdy spostrzegł, że ślepa niewolnica próbuje się uwolnić, ma chęć uciec lub przynajmniej wołać o pomoc, związał jej silnie ręce.
Tym sposobem Sassa nie mogła stawiać żadnego oporu, nie mogła się bronić ani wołać.
Timur pocichu i ostrożnie otworzył furtkę.
Wyszedł ze swym ciężarem na puste miejsce poza bramą. Przy murze stał koń, na którym Timur przyjechał. Był on na wszystko należycie przygotowany.
Doprowadzowszy konia do furtki, podniósł Sassę i umieścił na siodle, potem zaniknął furtkę i poprowadził koma, trzymając go za cugle i biegnąc prędko.
Plac poza murem był pusty. Księżyc oświecał go jasno. W niejakiej odległości znajdowało się kilka drzew. Na prawo w oddaleniu znajdowała się brama, ztamtąd jednakże nie można było widzieć, co się działo przy furtce.
Sassa przywiązana do konia, usiłowała zeskoczyć z niego i tym sposobem spróbować ucieczki, ale Timur uważał na nią pilnie i przeszkodził temu z łatwością.
Popędził konia i oddalał się coraz bardziej od miasta.
Gdy wreszcie zbliżył się do namiotów, odwiązał Sassę, uwolnił ją od szala i zdjął z konia.
— Kto jesteście i dokąd mnie prowadzicie? — zapytała, — ulitujcie się, puście mnie!
— Zostań tutaj, skowronku! — odpowiedział Timur, śmiejąc się, — będziesz tu mogła śpiewać, jak tam w różanym ogrodzie!
— Nie zostanę tutaj! Kto jesteście?
— Poczekaj, w twoim czasie dowiesz się wszystkiego, — odparł Timur, — będzie ci się tutaj podobało, choć jesteś ślepa... Ha! ha! u mojego potężnego i wielkiego pana podoba się każdemu. Ruszaj!
Timur pociągnął Sassę za sobą do drugiego namiotu. Koń szedł za nim posłusznie.
W namiocie zdawało się być ciemno.
— Chodźno, chodź skowronku! — wołał Timur, ciągnąc Sassę do namiotu i odsłaniając kotary, które zasłaniały wejście.
Ślepa niewolnica wiedziała, że wszystkie prośby na nic się nie zdadzą i poszła za tym, w którego mocy znajdowała się, nie stawiając już dalszego oporu.
W namiocie zdawało się jej, że przechodzi przez jakiś przedsionek do miejsca dobrze zamkniętego, gdyż Timur postąpiwszy z Sassą kilka kroków, otworzył zasuwę od drzwi.
— Hej dziewczęta! — zawołał wszedłszy do ciemnego pokoju, — macie tu nową towarzyszkę! Delho! Ludyano! Sassa nietylko uważała bardzo na drogę, lecz zwracała uwagę na wszystko, co się działo dokoła. Ostry jej słuch dopomagał jej do tego.
Dały się słyszeć ciche stąpania dziewcząt.
Dwie Cyganki podały nowej towarzyszce ręce, ażeby ją zaprowadzić do sofy, która jej mogła służyć za posłanie.
— Oh!... ona ślepa! — rzekła Ludyana półgłosem.
— Tak, ślepa, ale śpiewa ładnie, — odpowiedział Timur.
— Jak się nazywasz? — zapytała’ Dehla ciekawie.
— Nazywa się skowronek, Sassa! — rzekł Timur i wychodząc z ciemnego pokoju, zamknął drzwi na zasuwę.
— Chodź, Sasso, tu jest twoje posłanie! — rzekła Delha.
Sassa usiadła. Nie mówiła nic. To co się stało, zdawało jej się przykrym, okropnym snem. Gdzie się znajdowała? Nie wiedziała jeszcze! Czego od niej chciano? Co miała robić w tem obcem miejscu?
A w ogrodzie różanym siedział Jan Sobieski z piękną Maryą i ona nie przestrzegła ich przed Jagielloną!
Wszystkie te myśli gorączkowo przebiegały jej głowę.
Dwie Cyganki chciały z nią rozmawiać, lecz ona nie odpowiadała... siedziała pogrążona w zadumie.
Nareszcie Delha i Ludyana położyły się na swoich posłaniach i zasnęły. Tylko ślepa niewolnica z Sziras nie spała i nie znajdowała spokoju.
Nareszcie nad ranem i ją sen zmorzył.
Biedna Sassa położyła się na sofie i usnęła.
Gdy po kilku godzinach obudziła się, usłyszała tuż przy sobie szept dwóch dziewcząt.
— Ona nie śpi, — mówiła Ludyana.
— Biedna dziewczyna nie może nas widzieć! — dodała Delha z współczuciem.
— Powiedzcie mi tylko jedno, — rzekła Sassa, odgarniając włosy z czoła, — gdzie ja tu jestem?
— W namiocie indyjskiego kapłana, Sasso! — odpowiedziała Delha.
Ślepa niewolnica przelękła się.
— W namiocie indyjskiego kapłana? — powtórzyła, — więc wy jesteście bajadery?
— Służymy wielkiemu Allarabie, który nas kupił od naszych rodziców. Jesteśmy Cyganki, — rzekła Ludyana, — a teraz ty do nas należysz, słowiku.
Sassa o mało nie zdradziła się ze, wstrętem, jaki w niej budziło miejsce, do którego została wprowadzoną.
— Musisz teraz tu zostać, — dodała Delha, — Timur jest czujny, ha! ha! ha! on cię nie wypuści!
— Czy Allaraba widział cię już? — zapytała Ludyana.
— Kapłan indyjski? nie!
— Lęka się go! — rzekła Ludyana do Delhy. Następnie zwróciwszy się do Sassy, dodała.
— Strzeż się go!
W tej chwili rozmowa doznała przerwy. Otworzyły się drzwi i ukazała się głowa Timura.
— Jest tutaj i nie śpi! — rzekł zadowolony.
Następnie przyniósł wody, różnych postraw i ciast i postawił to wszystko przed dziewczętami.
Ludyana podawała ślepej niewolnicy jadło i napój. Sassa nasyciła głód i pragnienie. Nic nie mówiła, siedziała pogrążona w zadumie.
Po odejściu Timura, dowiedziała się Sassa z rozmowy dziewcząt, że służący kapłana był łotrem, którego się obawiały. Ale zarazem usłyszała także, że nie może mieć nadziei ucieczki, ponieważ drzwi ich izdebki były zawsze zamknięte, a Timur prawie ciągle ich pilnował.
A jednakże ani na chwilę nie opuszczała jej myśl, że bądź co bądź musi wydostać się z tego miejsca.
— Dziwi mnie, że Sassy dotąd jesz cze nie zaprowadzono do drugiego namiotu, — rzekła Ludyana.
— Allaraba powraca dopiero nad wieczorem, — odpowiedziała Delha.
Sassę przejęła instynktowna, niewypowiedziana obawa przed indyjskim kapłanem.
Po niejakim czasie, gdy się ściemniało, dziewczęta uprosiły cicho na sofie siedzącą Sassę, ażeby im zaśpiewała swoje piosnki i ślepa niewolnica uległa ich prośbom.
Tym sposobem Jagiellona wchodząc do namiotu, słyszała śpiew.
— Allaraba przyszedł! — szepnęła wkrótce potem Dehla, — usłyszałam gruby głos jego.
I Sassa także usłyszała ten głos, którego dźwięku nigdy nie byłaby w stanie zapomnieć.
Wkrótce potem wszedł Timur i zawołał obie bajadery do drugiego namiotu.
Ślepa niewolnica z Sziras pozostała sama w izdebce.
Gdy odgłos kroków ucichł, Sassa podniosła się szybko. Zaczęła rozpoznawać dotykaniem ściany i drzwi. Wszystko zdawało się być zrobionem z mocnego drzewa. Otworu okiennego widocznie nie było, a drzwi były silnie zamknięte.
Sassa z rozpaczą załamała ręce i wzniosła bladą twarz swoją ku niebu, błagając o ratunek i skarżąc się na swą niedolę.
— Uciec stąd! uciec... inaczej umrę! — szepnęła zrozpaczona, — muszę powrócić do Warszawy!... muszę ztąd ujść, chociażbym to życiem przypłacić miała!
Po niejakim czasie Debla i Ludyana powróciły zmęczone i rzuciły się ciężko oddychając na posłanie. Mówiły o jakiejś damie, która była w namiocie i szeptały coś z sobą o indyjskim kapłanie.
Sassa nie uważała na nic, myślała tylko o wydostaniu się na wolność.
Nagle otworzyły się drzwi i wszedł Timur.
— Hej! skowronku! — zawołał, — mój pan chce cię zobaczyć! chodź!
I porwawszy Sassę za rękę pociągnął ją z sobą do tego dziwnego miejsca, w którem stały posągi bożków, świeciły się drogie kamienie i bajadery wykonywały taniec.
Tutaj, z rękami skrzyżowanemi na piersiach, oczekując na ślepą niewolnicę stał ponury Allaraba. Chciał się przypatrzeć tej, którą Timur mu sprowadził. Śpiew jej podobał mu się.
Timur sprowadził Sassę do słabo oświetlonej komnaty. Niepewne jej ruchy zdradzały dla bystrego oka indyjskiego kapłana, że była ślepą. Ale jej delikatna, smagłej budowy postać, jej piękna choć blada twarz, dodawały jej szczególnego powabu, który obudził łatwo zapalną namiętność Allaraby.
Timur przyprowadziwszy ślepą niewolnicę przed swego pana, oddalił się.
— Chodź do mnie, Sasso, skowronku z Sziras, — rzeki Allaraba do Sassy, która na dźwięk tych słów instynktownie się cofnęła, — pozostaniesz w moim namiocie i będziesz śpiewała! Śpiewasz pięknie! Podobasz mi się!
— Panie! — zawołał Sassa nagle, padając na kolana i wyciągając ręce do Allaraby, — panie, miej litość nad ślepą niewolnicą z Sziras! Pozwól mi stąd się oddalić! Puść mnie! Nie wytrzymałabym w tej klatce!
— To, zobaczymy, dziewczyno — odpowiedział Allaraba, — musisz mieć kochanka, choć jesteś ślepa, kiedy cię tak ciągnie do niego!
— Tutaj nie mogę zostać! Puść mnie, panie! Puść mnie! będę ci za to wdzięczną na wieki! — błagała Sassa załamując ręce.
— Głupstwa gadasz i dziecko jesteś! — rzekł Allraba podnosząc klęczącą.
Chciał ją pocałować, ale w tej chwili Sassa odskoczyła, jak ukąszona przez żmiję.
— Nie dotykaj mnie! — zawołała.
Pierś jej wrzała oburzeniem i wstrętem. Nigdy jeszcze nie wyglądała tak, jak w tej chwili. Stała wyprostowana. Zmieniła się nagle do niepoznania. Była zdecydowana bronić się.
Pogardliwy uśmiech przebiegł ponurą twarz indyjskiego kapłana. Wyszedł i powrócił po chwili z srebrnem naczyniem, na którem leżała jakaś masa wyziewająca parę. Postawił to naczynie przy Sassie i oddalił się.
Ślepa niewolnica nie wiedziała, co się koło niej działo. Oddychała nasyconem niebieskawą parą powietrzem.
— Puść mnie ztąd! — wołała, — ulituj się, puść mnie! Umrę tu!
Nie było odpowiedzi. Otaczała ją, grobowa cisza.
Nagle zaczęło jej się wydawać, że ziemia kręci się pod nią i z przytłumionym krzykiem padła na dywan. Górna część jej ciała spoczywała na miękkiej poduszce. Nie wiedziała, gdzie była, zmysły jej zaczęły się mącić. Wydawało się jej, że ma piękny, wspaniały sen, który przejmował ją niewypowiedzianą rozkoszą, jakiej w rzeczywistości nie doznawała nigdy.
Jan Sobieski ukazał się jej. Widziała przed sobą ukochanego pięknego mężczyznę. Ślepota jej znikła. Niepodobna do opisania błogość przejmowała ją. Takim go sobie wymarzyła, jakim go ujrzała. Słyszała miękki głos jego, podawał jej rękę i przyciągnął ją do siebie.
— Kocham cię Sasso, — mówił do dziewczyny, której serce, drżało rozkosznem upojeniem miłości, — kocham tylko ciebie!
— O panie! czy to prawda? czy ja nie marzę? — szeptały wargi ślepej niewolnicy, która pod wpływem wyziewów, jakiemi oddychała, znajdowała się w stanie zachwytu.
— Jestem przy tobie, Sasso, — od powiedział Jan Sobieski, — trzymam cię w objęciach i bronię cię!
— Ale panie... ja jestem tylko biedną niewolnicą!
— Doświadczyłem twego serca! Czem byłaś-wszystko mi jedno! Kocham cię! Jesteś moją!
Sassa upadła na piersi ukochanego.
Był to błogi sen, nie dające się z niczem porównać upojenie!
Jednakże chwile marzonego szczęścia były krótkie.
Leżącej na dywanie zdawało się jeszcze przez chwilę, że widzi przed sobą tego, którego tak gorąco i niewypowiedzianie kochała, a który przemawiał do niej z dobrocią i miłością.
Ale wkrótce zaczęło jej się wydawać, że ją obejmuje jakaś połyskująca masa. Wyglądało to jak oświecone blaskiem słonecznym morze płynnego złota i zamiast ukochanego ukazała się z tego blasku straszna twarz, zbliżająca się coraz bardziej słowa, która wyglądała szatańsko, Z pomiędzy czarnych włosów wyrastały dwa tępe rogi, oczy były skośno rozcięte, nos wygięty, usta wielkie, otoczone czarnym, ostrym zarostem.
Dwie brunatne ręce ze zgiętemi, nakształt szponów palcami zbliżyły się doniej, ażeby ją pochwycić.
Instynktowne uczucie przestrachu, przerażenia przejęło obezwładniałą Sassę. Chwila ta była dla niej tak straszną, że serce jej bić przestało, a oddech się zatrzymał. Chciała wołać... krzyczeć... ale nie mogła.
Zimny pot wystąpił na jej czoło.
Straszna głowa zbliżyła się... zbliżyły się okropne ręce... jeszcze chwila a pochwycą ją.
A nie miała władzy nad sobą, nie miała siły, ażeby się zerwać i uciec przed potworem.
Lekki jęk wydobył się z jej bólem przytłoczonej piersi.
Zdawała się walczyć ze stanem oburzenia. Wpływ narkotyku widocznie przemijał.
— Sasso! Sasso! obudź się! — wołał jej anioł stróż, — pokonaj siłą woli senne marzenia! Wstań! Porusz się tylko, a cały ten czar zniknie i będziesz ocalona!
Sassa poruszyła się rzeczywiście. Podniosła się. Zdjęta nagłą energią wyciągnęła ręce przed siebie i... uczuła głowę i ręce Allaraby tuż przed sobą.
W tej chwili zerwała się.
— Precz! — zawołała odzyskując zupełną przytomność, — jesteś kapłan indyjski! Nie dotykaj się mnie!
— Uparta niewolnico! — syknął Allaraba, — jak śmiesz?...
Chciał pochwycić Sassę w objęcia.
Ale ślepa niewolnica, zdjęta bohaterską odwagą, sięgnęła za gors.
Miała tam ukryty sztylet, Wyjęła go i wstrząsnęła nim ku Allarabie, który na jego widok cofnął się o parę kroków.
— Zginiesz, jeśli mnie dotkniesz! — wołała wstrząsając sztyletem.
Allaraba spojrzał ponuro błyskającemi oczyma na ślepą niewolnicę, która ważyła się grozić mu.
— Niewolnico! — zawołał, — nie drażnij mnie, bo chłosta cię poskromi!
— Nie uczynisz tego, — odpowiedziała Sassa śmiało, — bo w chwili, w której wydałbyś taki rozkaz, — krew moja popłynęłaby na ten dywan!
— Daję słowo, że ta niewolnica jest odważna! — rzekł Allaraba zdziwiony i zadzwonił.
Wszedł Timur.
— Chodź i zaprowadź skowronka napowrót do jego klatki, — rozkazał Allaraba, — już on tam złagodnieje! Timur wziął Sassę za rękę, pociągnął za sobą i odprowadził do izby bajadarek.
Tu Sassa upadła na kolana... trzymała jeszcze sztylet w ręku, lecz siły jej były już wyczerpane.

22.
Wyznanie Maryi.

Stary kasztelan krakowski, posiwiały w zaszczytach Jan Zamojski, mąż surowy i poważny, wieczorem dnia, w którym odbywała się schadzka w różanym ogrodzie, znajdował się z kilkoma, innymi dostojnikami koronnymi u nowo wybranego króla, ażeby z nim ułożyć kilka szczegółów koronacyjnego obchodu.
Podczaszy ze złotych dzbanów napełniał winem starożytne puhary.
Było już późno, gdy doradzcy królewscy wyszli od monarchy i rozstali się z sobą w galeryi zamkowej.
Każdy z nich udał się do zajmowanej przez siebie części zamku. Narady i uroczystości się skończyły.
Gdy stary kasztelan krakowski zwrócił się w długi sklepiony, korytarz, który prowadził do pokoi zajmowanych przez niego i jego małżonkę, wydało mu się, jak gdyby coś poruszało się na końcu korytarza.
Korytarz ten oświetlony był niedostatecznie, słabem światłem, które księżyc rzucał przez okna.
Janowi Zamojskiemu zdawało się, że widzi długą suknię osoby idącej przez korytarz.
Mógł to być jakiś przedmiot poruszany przez powiew wiatru.
Światło i cień zmieniały się kolejno w korytarzu.
Gdy kasztelan krakowski zbliżył się do swoich pokoi, wysunęła się nagle z cienia kobieca postać i przystąpiła do niego.
Sądził w pierwszej chwili, że to Marya Kazimiera, jego małżonka. Wkrótce jednak, gdy przeszedł wraz z tą postacią koło jednego z okien korytarza i gdy jasny blask księżyca padł na nią, ujrzał, że to była inna gęstym welonem osłonięta dama.
— Słowo tylko, kasztelanie krakowski! — dał się słyszeć głos przytłumiony welonem, — ale nikt nie powinien słyszeć tego, co ci zamierzam powiedzieć!
— Kto pani jesteś? zasłoniłaś welon tak, że nie mogę cię poznać, — rzekł Jan Zamojski.
— Twoja przyjaciółka, kasztelanie krakowski!
— Jeżeli jesteś moją przyjaciółką nie potrzebujesz się zasłaniać!
— Posłuchaj mnie! Czy wiesz gdzie jest Marya Kazimiera, twoja małżonka?
Jan Zamojski zmierzył uważnie idącą koło niego postać, która się odznaczała wspaniałym królewskim wzrostem.
— Dlaczego pani pytasz o moją małżonkę? — rzekł niechętnie, przystając.
— Bom tu przyszła, aby cię ostzedz!
— Względem kogo?
— Względem tajnego wroga, który chce piękną różę oderwać od twego serca!
— Na wszystkich świętych, muszę wiedzieć, kto pani jesteś!
— Nie pytaj się o to kasztelanie!
— A więc ani słowa więcej!
— Byłoby to dla ciebie szkodą i zmartwieniem!
— To moja rzecz!
— A więc nos swoją hańbę, kiedy tak chcesz!
Jan Zamojski drgnął.
— Zostań! — rzekł rozkazująco, — ktokolwiek jesteś, musisz mi się wytłómaczyć!
Jagiellona odwróciła się... szatański uśmiech przebiegł po jej ustach zasłoniętych welonem... dosięgła tego, czego dopiąć chciała. Obudziła ciekawość Zamojskiego.
— Mówiłaś o hańbie! — rzekł.
— Gdzie jest twoja małżonka, Marya Kazimiera?
— Tam w pokojach!
— Jesteś w błędzie!
— Na moje zbawienie... jak śmiesz kobieto...
— Mówić prawdę!
— Ośmielasz się podejrzywać moją małżonkę?
— Daleką odemnie jest ta myśl! Chcę ciebie i twój dom ustrzedz od hańby, dopóki czas jeszcze!
Twarz Zamojskiego zachmurzyła się.
— Więc mów! — zawołał, — co znaczą te podejrzliwe słowa.
— Jestem twoją przyjaciółką, panie Zamojski! Zbliżam się do ciebie, ażeby cię ostrzedz przed fałszywym przyjacielem, który hańbi twój dom! Idź na dół do różanego ogrodu! Udaj się do ciemnej, różanej altany, do której zaledwie mały promyk księżyca dostać się może. Skowronek śpiewa pieśń miłosną. Noc jest jasna i chłodna. Wejdź do altany, panie Zamojski!
— Czy dobrze cię rozumiem?
— Idź i zobacz!
— Gardzę podejrzeniami i podszeptami!
— Wolisz więc dać się oszukiwać!
— Któż mnie oszukuje?
— Marya Kazimiera.
— Dopuszczasz się nędznego oszczerstwa! — zawołał Jan Zamojski gniewnie.
— Chcesz zaprzeczyć temu, com widziała?
— Widziałaś?...
— Twoją małżonkę i młodego, pięknego kawalera!
— Na zbawienie moje... to kłamstwo!
— Więc zejdź i przekonaj się sam!
— Precz z moich oczu, nędzna potwarczyni!
Jagiellona cofnęła się.
— Więc to moja nagroda? — rzekła.
— Niech ci szatan nagrodzi taką przysługę! Kto jesteś?
Jan Zamojski przystąpił do osłoniętej welonem.
— Podnieś zasłonę! — rozkazał.
— Czy chcesz użyć przemocy względem kobiety? — zapytała Jagiellona obrażającym tonem.
— Prawda, kobietą, która pod zasłoną poważa się spotwarzać inną, nie warto się zajmować! Odejdź!
— Popamiętam ci tę podziękę i te słowa, kasztelanie krakowski!
— Nie wchodź mi więcej w drogę, bo drugim razem nie ujdzie ci to bezkarnie! — rzekł Jan Zamojski głosem drżącym z gniewu. — Marya Kazimiera stoi o tyle wyżej od ciebie, że twoje oskarżenia dosiągnąć jej nie mogą!
— Wspomnisz o mnie kiedy! Strzeż się Jana Sobieskiego! Idź do różanego ogrodu!
— Ufam mej małżonce bardziej niż tobie!
— Więc będziesz oszukany, zarozumiały starcze! — rzekła z szyderstwem Jagiellona, — chciałam cię ostrzedz, chciałam cię ocalić od hańby! Weź broń i zejdź do ogrodu! Ujrzysz tam ładne widowisko!
Postać znikła z szyderczym śmiechem.
Zamojski stał przez chwilę w ponurem zamyśleniu.
Następnie poszedł do swoich pokoi.
Służący zbliżył się ze światłem.
Stary kasztelan o nic nie pytał, nic nie mówił. Z powagą wszedł do pokoju, którego drzwi otworzył mu służący.
Na stole paliły się świece w świeczniku.
Jan Zamojski kazał odejść służącemu.

iNastępnie wziął świecznik i poszedł do przyległego pokoju... pokój ten był pusty... Maryi Kazimiery nie było.
Sędziwy kasztelan widocznie nie spodziewał się tego.
Gdzie była jego małżonka? Czyżby donosicielka mówiła prawdę? Jan Zamojski nie chciał w to wierzyć.
A jednakże... gdzież była Marya?...
Miał już pokusę zejść do ogrodu, ale porzucił ten zamiar. Nie zgadzało się to z jego honorem. Nie chciał szpiegować. Został.
Usłyszał odgłos cichy kroków w przedsionku.
Drzwi były otwarte.
Marya ukazała się na progu.
Gdy spostrzegła swego małżonka, gdy ujrzała jego poważną, pełną wyrzutu twarz i świecznik w jego, ręku, przelękła się.
Jan Zamojski przystąpił do drzwi i zamknął je.
— Nie. — mówił do siebie w duchu, — to być nie może! To było oszczerstwo.
Marya stała przez chwilę nieporuszona.
— Wyrządzono ci krzywdę, Maryo, — rzekł Zamojski do swej małżonki, — oczerniono cię przedemną! Ale powiedz, skąd przychodzisz o tej porze?!
Marya walczyła z sobą... drżała.
Nagle padła przed Janem Zamojskim na kolana i rozdarła gwałtownie gorset na piersiach.
— Zabij mnie! — zawołał zrozpaczona, — oto me serce, które pokochało innego! Przeszyj to serce żelazem, Janie Zamojski!
Sędziwy kasztelan spojrzał z ponurem zdziwieniem i niedającą się opisać boleścią na swoją młodą, piękną małżonkę.
Była to przejmująca scena!
Jan Zamojski zakrył swą twarz rękami.
— A zatem to prawda! Zakwefiona oskarżycielka miała słuszność! Byłaś w różanym ogrodzie, — jęknął głęboko dotknięty wyznaniem Maryi, — oh! dlaczegóżeś mi to uczyniła, — nieszczęśliwa?...
— Odepchnij mnie! zabij mnie! Nie mogłam postąpić inaczej! — wymówiła Marya ze drżeniem.
Nastąpiła krótka, przykra chwila milczenia.
Jan Zamojski wyprostował się.
— Kochasz Jana Sobieskiego? — zapytał.
— Tak chciało przeznaczenie! Nie mogę się oprzeć! Broniłam się przeciw tej miłości, chciałam ją stłumić... ale biada mi! Byłam za słabą! zwyciężyła mnie!
— Jestem starcem! Twój ojciec, margrabia de la Grande d’Arquien dał! mi cię za małżonkę, nie pytając czy mnie kochałaś, — rzekł Jan Zamojski, — poznałem cię na dworze królowej Ludwiki i zażądałem twojej ręki! Niesłusznie postąpiłem, że twoją rozkwitającą młodość przykułem do mojej starości!
— Nie dobijaj mnie twą szlachetnością! — błagała Marya!
— Posłuchaj mnie! Jak możesz przypuszczać, żebym cię zabił za to, że serce twoje otworzyło się dla innego, młodszego i piękniejszego? — mówił Jan Zamojski dalej, — dopóki bawiliśmy na starostwie Sandomierskiem, serce twoje było czystem i troskliwą byłaś o mnie. Wierzę, że miałaś dla mnie raczej dziecięce poszanowane niż miłość. Następnie los nas sprowadził do Krakowa i znalazłaś sposobność poznać młodych i pięknych. Jan Sobieski stanął na twojej drodze...
— I Zginęłam, mój małżonku! Nie chciałam o nim myśleć, chciałam stłumić w sobie wszelkie uczucia dla niego, myśl o nim odpędzałam, wspominając o twej szlachetności, o twej dobroci, o twej ojcowskiej miłości... ale przęklnij mnie!... Siły moje nie dorównywały mojej woli! Gdym tu znowu ujrzała Jana Sobieskiego, uległam memu uczuciu.
— I ściągnęłaś hańbę na moje siwe włosy, Maryo? Dopuściłaś się...
— Przestań! kocham Jana Sobieskiego wyznałam mu to... ale nie lękaj się niczego! Klęczę nieskalana przed tobą.
Jan Zamojski przystąpił do Maryi i podał jej rękę z poważną, prawie uroczystą miną, aby ją podnieść.
— Wiem teraz wszystko, — rzekł, — nie będę od Jana Sobieskiego żądał zadośćuczynienia i nie zabiję cię za uczucie, które niebo zsyła, a którego, zaprzeć nie umiałaś!
— A więc odepchnij mnie od siebie, Janie Zamojski i pozwól mi iść do klasztoru.
Sędziwy kasztelan wstrząsnął poważnie głową.
— Nie należy nic czynić zbyt pośpiesznie, — odpowiedział z pełnym godności spokojem, chociaż serce krajało mu się boleścią, — spokojnie obmyślimy naszą przyszłość! Jak na teraz postanowiłem ztobą opuścić natychmiast Warszawę!
— I ja mam ci towarzyszyć?
— Tak wypada! Jak gdyby nic nie zaszło, — postanowił Jan Zamojski, — przygotuj się do wyjazdu z Warszawy.
Wyszedł do bocznego pokoju i zawołał służącego, któremu kazał natychmiast przygotować karocę do wyjazdu.
Zaczynało prawie świtać, gdy kareta zaprzężona czteroma wspaniałemi końmi wyjechała z zamku i potoczyła się po cichych, pustych ulicach Warszawy.
Strażnik otworzył bramę, gdy służący siedzący za karetą wymienił nazwisko jadącego.
Jan Zamojski i jego piękna małżonka opuścili miasto, w którem się rozstrzygnął los Maryi.

23.
Niemiły gość królewski.

W owym czasie niejaki Piotr Doroszenko zamierzał przy pomocy Turków i Tatarów zawładnąć Ukrainą, a lud kozacki z powodu tego przedsięwzięcia rozpadł się na kilka stronnictw, z których, jedno pod hetmanem Sierko, okazywało się skłonnem do uznania zwierzchnictwa Polski.
Gdy wojska polskie pobiły przed niejakim czasem Tatarów, Doroszenko wszedł w układy, które jednak podczas abdykacyi Jana Kazimierza i następnie powstałego stąd zamętu przerwane zostały.
Hetman innej części kozaków zbuntował się również przeciw zwierzchnictwu carów moskiewskich, został jednak przez Doroszenkę zdradziecko zamordowany i zdawało się, że Doroszenko dopnie swego celu.
Jednakże kozacy zadnieprzańscy odebrali mu ponownie część Ukrainy i Doroszenko ostatecznością zmuszony, oddał się w opiekę Turków.
Turcya jednakże zajęta wojną przeciw Wenecyi i niechcący obudzić niechęci Tatarów, obawiała się przyjąć hołd jego.
Nowe próby Doroszenki w celu zbliżenia się do Polski nie udały się, ponieważ w sejmie i senacie zaraz po wyborze Michała Wiśniowieckiego na króla, zapadła uchwała ogłaszająca kogoś innego hetmanem Ukrainy.
Kilka dni zaledwie upłynęło od wyniesienia na tron króla Michała, gdy pewnego wieczoru monarcha przyjmował u siebie w jednym z jasno oświetlonych pokoi zamkowych, hetmana polnego Jana Sobieskiego, którego do siebie zawezwał.
Dowiodłeś wielokrotnie swej waleczności i oddałeś krajowi wielkie usługi, panie hetmanie polny, — rzekł Michał, — postanowiłem zatem, zgodnie ze zdaniem mych doradców, dać ci sposobność do nowego odznaczenia się.
— Dziękuję memu królewskiemu panu za to postanowienie, — odpowiedział Sobieski, wyglądający bardzo poważnie i posępnie, — muszę wyznać, że obecnie bardziej niż kiedykolwiek pałam rządzą rzucenia się w ciżbę bojową. Niech mi sejm da wojsko, a podejmę się odzyskać wszystkie kiedykolwiek utracone prowincye.
— Znaną jest twoja odwaga, panie hetmanie polny i spodziewam się, że wkrótce będę miał sposobność powitać cię wielkim hetmanem, — rzekł król.
— Kto dziś ze mną wybierze się na wojnę, najjaśniejszy panie, ten może być pewnym, że albo zginie, albo powróci zwycięzcą! — mówił Jan Sobieski z rosnącym zapałem, — jestem gotów do służby ojczystej, jestem gotów zginąć!
— Co cię naprowadza na te myśli o śmierci, kochany panie Sobieski? — zapytał król Michał, — powiadają mi wprawdzie, że serce twoje przejęte jest miłością dla kasztelanowej krakowskiej, ale jak sądzę, to nie powinno być powodem, ażebyś miał pragnąć śmierci. Kasztelan Zamojski jest starcem. Jak długo jeszcze może pożyć? A wówczas jego żona będzie młodą wdową.
— Wstrętnem mi czekać i rachować na śmierć Zamojskiego, najjaśniejszy panie! Mógłbym Maryę Kazimierę wykraść, mógłbym pojechać z nią za granicę, ale to byłoby zdradą względem mojej ojczystej ziemi, która potrzebuje mojego ramienia! Poświęcę zatem wszystkie moje siły i miłość moja ojczyźnie, chętnie będę szukać śmierci dla niej i znajdę ją, jeżeli przez to będę mógł być użytecznym!
— Wzniosłe jest to postanowienie, panie hetmanie polny i godne ciebie! — rzekł król. — Chcesz się wyrzec swojej miłości, chcesz starać zapomnieć o niej, ażeby jej żaden grzech nie splamił. Cóż właściwszego przedsięwziąść w takim razie od udania się na wojnę? A dowództwo wyprawy mam dla ciebie gotowe!
— Dzięki ci, najjaśniejszy panie, nie zawiodę twojego zaufania, — odpowiedział Jan Sobieski, — wyrzekającemu się i zrozpaczonemu nie zdoła się tak łatwo oprzeć nieprzyjaciel, gdyż taki chętnie waży życie swoje, ażeby odnieść zwycięstwo. Dobrze jest mieć takich wodzów!
— Wiadomo ci, panie hetmanie polny, że buntownik i wróg Doroszenko ciągle się trzyma na Ukrainie, — mówił król Michał do Sobieskiego, — ja sam stanąłbym chętnie na czele znacznej siły, ażeby go pokonać, gdyby moja obecność w kraju nie była tak potrzebną. Dlatego powierzam ci naczelne dowództwo nad wojskiem znajdującem się już na Ukrainie. Znasz swój obowiązek. Trzeba koniecznie pobić i ująć Doroszenkę. Żywy czy trup, powinien dostać się w twoje ręce, zadaniem twojem jest silnym ciosem położyć koniec jego działaniom i całemu ruchowi.
— Spełnię to polecenie, najjaśniejszy panie! Niech mi jednakże wolno będzie uczynić jedną uwagę, którą nietylko ja zrobiłem, lecz na którą wasza królewska mość sam wpaść musiałeś! — rzekł Jan Sobieski. — Turcy czatują tylko na sposobność wtargnięcia do naszego kraju, zabrania nam ziemi i ludzi! Chociaż sułtan sam jest bezczyn ny, ma jednakże wezyrów, którzy tembardziej tęsknią do zaborów!
— Padyszach jest teraz za bardzo zajęty wojną z Wenecyą, panie hetmanie polny — odpowiedział król, — zdaje mi się, że nie mamy potrzeby obawiać się go!
— Racz nie lekceważyć mojej przestrogi, najjaśniejszy panie! Widzę już w duchu półksiężyc i skupione koło nie go tłumy! Niech wasza królewska mość nie ocenia zbyt nizko potęgi Ottomanów! Mogą oni nam wiele dać do roboty!
— Prawda, hetmanie, lecz w takim razie liczę zawsze na ciebie! Wyrusz przedewszystkiem przeciw Doroszence i zniszcz jego potęgę, a potem pomówimy dalej! Ale oszczędzaj swego życia, kochany panie hetmanie, ponieważ jestem pewny, że ci przeznaczono oddać jeszcze niejedną ważną usługę ojczyźnie! Tobie ze wszystkich moich jenerałów ufam najbardziej!
— Dziękuję za łaskawe słowa, najjaśniejszy panie!
— Rozporządź bezzwłocznie, kto ci ma towarzyszyć, ażebyś nie był bez dobrych pomocników i zastępców, panie hetmanie, zgromadź ich tutaj i wyruszycie razem, zaopatrzeni we wszystko, co wam potrzebne do obozu!
— W ciągu dni kilku wyruszę, najjaśniejszy panie, — zakończył Jan Sobieski rozmowę z królem, który łaskawie podał mu rękę na znak ukończenia audyencyi.
Król Michał pozostał sam w obszernym, jasno oświetlonym pokoju i usiadł na krześle.
Wypadki ostatnich czasów przesuwały się we wspomnieniu przed wzrokiem ducha monarchy, który parę miesięcy temu nie myślał jeszcze o tem, że mu przeznaczonem było nosić koronę.
Teraz stał na czele państwa ciężko zagrożonego przez wewnętrznych i zewnętrznych nieprzyjaciół.
Siedział tak z głową wspartą na ręku przy marmurowym stole, gdy nagle otworzyły się drzwi pokoju.
Służący oddalili się, panowie należący do orszaku królewskiego znajdowali się w przyległej sali. Drzwi, które cicho się otworzyły, prowadziły z innego pokoju do salonu, w którym znajdował się monarcha.
Odgłos kroków zwrócił uwagę Michała. Twarz jego zachmurzyła się.
Na progu ukazał się człowiek, który się śmiał jak obłąkany, a ubranym był wczerwoną bluzę, czerwone obcisłe spodnie i czerwone boty.
Był to czerwony Sarafan.
Król Michał wstał niechętnie i spojrzał z zadziwieniem na szczególnego człowieka, który zdołał się dostać aż przed jego oblicze.
— Przybywam z wizytą! — rzekł czerwony Sarafan, śmiejąc się.
Twarz jego była blada, pociągła, nos ostro zakończony, oczy jego miały czasami martwy wyraz, a czasami błyskały jakby pod wpływem myśli budzących się nagle pod czaszką tej szczególnej postaci.
Król mierzył go podejrzliwym wzrokiem.
Czerwony Sarafan zdjął czapkę. Włosy w nieładzie spadały mu na czoło.
— Kto jesteś, dziwny człowieku? — zapytał król, — wyglądasz na jakiegoś kuglarza!
Sarafan spojrzał po sobie z uśmiechem.
— Pięknie! — szepnął, — Sarafan pięknie wygląda!
Król drgnął usłyszawszy te słowa.
— Więc jesteś czerwony Sarafan, o którym już słyszałem, — rzekł, — widzę cię jednak po raz pierwszy! Skąd przybywasz?
— He! he! jestem raz tu, raz tam! Czy wasza królewska mość nie potrzebuje dworskiego błazna?
— Ale pytam cię, skąd jesteś? kto jest twój ojciec? Czerwony Sarafan spojrzał jakby z zadziwieniem na króla.
— Musisz przecież mieć ojca i matkę, — mówił król Michał dalej, — mu siałeś się gdzieś urodzić!
Czerwony Sarafan zaczął macać rękami naokoło siebie.
— Hm... ciemno tutaj! — mruknął zamiast odpowiedzi, — na jeden krok od siebie widzieć niepodobna!
Król wstrząsnął głową. Świece w świeczniku paliły się na stole. Czerwny Sarafan poruszał się jednakże tak, jakby się znajdował w ciemności.
Nagle roześmiał się dziko, jak obłąkany.
— Gdybym był królem, piłbym codzień wino! — zawołał, — hejsa!... Toby było wesołe życie! Miej się na baczności, panie królu! Jest tam za wielką rzeką sześć tysięcy nieprzyjaciela!
— Niewiadomo, czy ten człowiek mówi prawdę, czy plecie w obłąkaniu, — rzekł do siebie Michał, — wygląda bardzo nieprzyjemnie!
— Widzicie? widzicie? — zawołał czerwony Sarafan, zgiąwszy się nagłe i wskazując w róg pokoju, — skrada się tu do mnie! To moja matka! Szuka mnie! Jest noc! Przychodzi mnie zabrać! Cicho! Niech mnie nie spostrzeże! Ma w ręku chustkę.... wynosi... niesie mnie do rzeki, gdzie trzciną i sitowie... rzuca mnie... rzuca mnie do wody!...
Król wzdrygnął się. Czerwony Sarafan poruszał rękami jak tonący, który chce się ratować.
Nagle uspokoił się i zaczął się wsłuchiwać.
— Teraz idą... wyciągną mnie... he! he! bądź spokojny Sarafanie! Wyciągną cię!...
I znowu dał się słyszeć śmiech przeraźliwy, którego odgłos doszedł do przedpokoju.
Drzwi otworzono pocichu i ostrożnie.
Kilku służących ukazało się na progu.
Czerwony Sarafan stał przez chwilę nieporuszony, następnie wskazał na nich:
— To są słudzy mojego ojca! — zawołał nagle prostując się, — tutaj! do mnie! Dlaczego dajecie mi wołać tak długo? Chcę wina!
— Dajcie temu nieszczęśliwemu wina i wyprowadźcie go z zamku! — rozkazał król.
Służący chcieli pochwycić i wyprowadzić czerwonego Sarafana!
— Nie dotykajcie mnie swojemi niegodnemi rękami, nicponie i opoje! — wołał czerwony Sarafan, — czy nie widzicie, kto jestem? Miejcie uszanowanie dla wielkiego księcia, psy jedne! Wina tu! Czego stoicie i gapicie się na mnie!
Oczy czerwonego Sarafana błysnęły, stanął w postawie dumnej i rozkazującej.
Nagle wybuchnął głośnym śmiechem i pochyliwszy się znowu, zaczął tańczyć dokoła pokoju, wyciągając ręce przed siebie.
Wtem wszedł służący z wielkim, winem napełnionym puharem.
Czerwony Sarafan przyskoczył do niego, wziął puhar i wychylił jednym tchem.
Trunek smakował mu. Śmiał się zadowolony, tańczył i skakał jeszcze kilka razy dokoła pokoju i w takich poskokach wybiegł na korytarz gdzie służący zebrali się koło niego i patrzyli nań ciekawie.
Powoli ucichł odgłos jego śmiechu. Czerwony Sarafan w poskokach opuścił zamek i zniknął w ciemnych ulicach Warszawy.
— Nikt nie wie skąd on się bierze, — rozumowali służący, — a przynosi z sobą nieszczęście i rozlew krwi wszędzie gdzie się ukaże! I w zamku czegoś spodziewać się trzeba, bo czerwony Sarafan tu tańczył!

24
Napój miłosny.

— Powątpiewam o twej potędze i o twojej sztuce, kapłanie, — rzekła dumnie Jagiellona do Allaraby, znajdując się z nim w jego namiocie, — słowa twoje nie sprawdziły się! Powiedziałeś mi, że Jan Sobieski znajduje się już w moich rękach, że sam się zgubi swoją miłością... Było to fałszywe proroctwo, kapłanie!
— Wiem co się stało dostojna pani, wiem co cię do mnie sprowadza, Jagiellono Wassalska, — odpowiedział Allaraba, którego chytra i namiętnościami zorana twarz świadczyła, że chętnie przyjmował odwiedziny pięknej wdowy po wojewodzie, a jeszcze chętniej pociągnąłby ją w swoje objęcia, — to co mi chcesz powiedzieć, jest mi! wiadome! Ja to sam wpłynąłem na Jana Zamojskiego, ażeby nie podnosił ręki na tego, którego nienawidzisz!
— Dlaczego to uczyniłeś?
— Bo Jan Sobieski byłby zabił w pojedynku sędziwego Zamojskiego.
— I tym sposobem dopiąłby swego celu! Słusznie postąpiłeś, kapłanie! Przychodzę jednak do ciebie, ażebyś te go, którego nienawidzę oddał w moje ręce!
— To się stać musi. Jagiellono Wassalska! Dam ci w ręce moc, która cię doprowadzi do twego celu! Moc, której wszyscy będą ci zazdrościli! Chodź do drugiego namiotu, tam otrzymasz środek, który nietylko uczyni cię panią Jana Sobieskiego, ale nawet królową, jeżeli twa ambicya sięga tak wysoko!
Marmurowo blada twarz Jagiellony drgnęła odblaskiem tryumfu.
— Królową? — zapytała.
— Dlaczegóż droga do tronu nie ma ci być otwartą, jeżeli tego pragniesz, — mówił Allaraba dalej, — a gdy zasiędziesz na tronie, dopomogę ci swoją radą, ażebyś się stała najpotężniejszą władczynią!
— Jakiż to środek, który mi ma otworzyć drogę do tronu, a zemstę moją nad Janem Sobieskim zadowolnić? — zapytała Jagiellona.
— Urodziłaś się na królową! Spojrzej w zwierciadło, zapytaj go! Nie wątpij o tem, że nowy król polski pojmie cię za małżonkę, jeżeli pójdziesz za moją radą! Chodź do drugiego namiotu! Tam dowiesz się reszty!
Timur ukazał się z pochodnią.
Allaraba zaprowadził Jagiellonę do drugiego namiotu, w którym znajdował się zamkniety pokoik, będacy miejscem pobytu dwóch bajader i ślepej Sassy.
Uwięziona niewolnica siedziała tuż przy cienkiej ścianie, oddzielającej ten pokój od sąsiedniego.
Nagle doszedł do niej odgłos kroków i głosów.
Sassa słuchała nieporuszona, podczas gdy dwie Cyganki szeptały z sobą i śmiały się.
Głosy rozmawiających obok dochodziły wyraźnie do podsłuchującej... Nie myliła się! Był to głos Jagiellony! Rozmawiała z indyjskim kapłanem.
Sassa słyszała doskonale każde słowo. Tłumiąc dech w sobie przytulała się do ściany.
— Poszłam za tobą kapłanie! Nie dotykaj mnie! — mówiła właśnie Jagiellona dumnie i groźnie, — nie chcę być blisko ciebie!
Allaraba coś szepnął.
— Nie chcę nic od ciebie, oprócz środka, o którym mówiłeś kapłanie! Opłacę go na wagę złota, — odpowiedziała Jagiellona.
— Złoto twoje nie nęci mnie, ale wiem, że mnie i później będziesz potrzebowała i szukała! Jeden jest tylko środek zwyciężenia i ujarzmienia mężczyzn, — rzekł Allaraba stłumionym głosem, — jeden tylko środek zdobycia nad nimi nieograniczonej władzy! Siłą, o której mówię, tym nigdy niewyczerpanym środkiem jest miłość!
— Sądzisz, że Jana Sobieskiego można pokonać za pomocą miłości? — zapytała Jagiellona.
— Nie mówię o miłości dla Maryi Zamojskiej! Musi się on od niej odwrócić! Musi, upojony miłością, przed tobą paść na kolana! Będzie patrzył na ciebie i w oczach twoich hędzie szukał spełnienia wszystkich swych życzeń! Wówczas będziesz go miała w swojej mocy, wówczas nogę na kark jego postawisz, wówczas się pomścisz!...
— Tak, kapłanie, tak! — zawołała Jagiellona w zachwyceniu, — jeżeli możesz zapewnić mi ten tryumf, jeżeli możesz zagasić jego miłość dla Maryi Zamojskiej i miłość dla mnie w nim rozniecić, wówczas uznam wielkość twojej potęgi i poddam się twojej woli we wszystkiem.
— Nietylko oddam w twoje ręce dzielnego, po najwyższe zaszczyty sięgającego Jana Sobieskiego, — mówił dalej Allaraba, — oddam w moc twoją każdego, kogo zapragniesz widzieć u stóp swoich!
— Nawet młodego króla Michała? — zapytała Jagiellona upojona świetnemi planami, które się roiły w jej umyśle.
— Nawet króla, dumna, ambitna kobieto!
— A twój warunek, kapłanie?
— Jest łatwy! Nie żądam twych pieniędzy, Jagiellono Wassalska, nie żądam hojnej zapłaty! Jeżeli ci się uda środkami, które ci wręczę, zmusić króla do miłości i przyozdobić się koroną, jeżeli ci się uda doprowadzić do tego, że Jan Sobieski będzie klęczał przed tobą, to powróć do Allaraby, a on jeszcze większą potęgę złoży w twe ręce!
— Jest to warunek, który warto przyjąć, kapłanie!
Ślepa niewolnica drgnęła... Jagiellona miała otrzymać środek zmuszenia Jana Sobieskiego do miłości! Miał on się odwrócić od pięknej Maryi, a niezwalczona potęga zmusić go miała do pokochania Jagiellony!
Kusząca myśl powstała mimowolnie w duszy ślepej niewolnicy... gdyby posiadała ten środek, mogłaby za jego pomocą zmusić Sobieskiego, ażeby ją pokochał! Wtenczas zapominałby i porzucił piękną Maryę, a zakochałby się w Sasie.
Myśl ta przejęła duszę podsłuchującej niewypowiedzianą rozkoszą. Kochała ona Sobieskiego niedającą się wyrazić miłością, dążyła za nim wszędzie, a teraz miała poznać środek wzbudzenia w nim wzajemności!
Był to obraz tak ponętny dla Sassy, że natychmiast powzięła postanowienie, bądź co bądź dostać ten środek, jak tylko Allaraba dostarczy go żonie wojewody. Musiała go dostać, chociaż nie była wolną! Musiała zostać wolną, ażeby przyjść do posiadania takiego środka!
— Weź tę butelkę, — dał się słyszeć głos Allaraby, — zawiera ona płyn bezbarwny. Połowa jego wystarczy, ażeby w jednym mężczyźnie wzniecić gorącą miłość dla tej kobiety, która mu ten napój przymiesza do wina! Gdyby opór jego był tak wielki, że nie mógł by uczuć miłości, wtedy umrze!
— Zgadzam się na jedno lub na drugie! Daj mi butelkę z napojem!
— Gdy powrócisz do zamku, Jagiellono Wassalska, mówił Allaraba dalej, — wtedy spełnij przedewszystkiem następne moje zlecenia: przelej płyn do innnego naczynia i zniszcz butelkę. Płyn ten, wyglądający przejrzysto jak woda, może stać w naczyniu dopóki go nie podzielisz i nie użyjesz.
— Rozumiem, kapłanie! Nie chcesz się niczem zdradzić, że się przyczyniłeś do tego! — odpowiedziała Jagiellona.
— Przysiąż mi, że wykonasz moje zlecenie, że zniszczysz butelkę!
— Przysięgam!
— O naszej tajemnicy nikt wiedzieć nie powinien! Plany twoje sięgają wysoko, nie zdradzaj się z nikim! Tylko ten kto umie milczeć i działać z żelazną wytrwałością, osiągnąć może cel wysoki!
Jagiellona wzięła z rąk jego szczególnego kształtu butelkę!
— Nie będziesz długo czekała na skutek, dumna kobieto, mówił Allaraba dalej, — bądź ostrożną i odważną! Gdy wlejesz napój do wina, ten, co je wypije, ma tylko wybór pomiędzy kochaniem cię, a śmiercią! A to dostateczne dla twej ambicyi, wiem o tem! Gdy tu przybędziesz, opowiesz mi o skutku, a następnie powitam cię polską królową!
Jagiellona ukryła flaszeczkę z napojem miłosnym w fałdach swego gorsetu.
— Do widzenia, kapłanie! — rzekła jeszcze.
— Gdy powrócisz do mnie, odsłonię ci inną, jeszcze większą tajemnicę, która zwiększy jeszcze większą tajemnicę, która zwiększy jeszcze twoją potęgę, bo jeżeli jaka kobieta godną jest władzy, to ty, dumna Jagiellono Wassalska, wdowo po wielkim wojewodzie!
— Do widzenia, kapłanie!
Allaraba odprowadził Jagiellonę aż do wyjścia z namiotu. Tu oczekiwał na nią Timur z pochodnią i zaprowadził ją do jej konia, który był przywiązany w blizkości.
Gdy kapłan indyjski pozostał sam w namiocie i popatrzył przez chwilę za dumną, przed niczem nie cofającą się kobietą, przebiegł wyraz szatańskiego zadowolenia po jego czarno-brodej, nieprzyjemnej twarzy.
— Nie zawiodłem się na tobie, — szepnął tryumfująco, twoja mściwość i ambicya oddają cię w nasze ręce! Będziesz zadowolonym z twego sługi, wielki wezyrze! Przez tę kobietę Polska upadnie w swoje ręce?... — powtórzył z szyderczym uśmiechem, — na pozór tak! Ale potężny wezyrze, nie zapomnij, że sługa czasem staje się panem! Allaraba, który jest twojem narzędziem, czeka tylko chwili, w której ty zaczniesz do niego należeć ciałem i duszą! Kara Mustafa, wielki wezyr, syn Spahisa, nieubłagany i okrutny wróg chrześcijan, jest mądry, lecz Allaraba zdoła wyprowadzić go w pole!
Ponury człowiek z pooraną namiętnościami twarzą i błyszczącemi, ciemnemi oczyma, podniósł swą opaloną rękę, na której widać było złotą bransoletę.
— Dziś Allaraba korzy się przed tobą i przed twoją potęgą, wielki wezyrze, dziś jestem twoim sługą i spełniam twoje rozkazy, ale przyjdzie godzina, w której podniosę czoło i będę panował nad tobą! Ty jesteś chciwy, goniący za rozkoszami i zbytkiem... to odda cię w moje ręce! A gdy się poważysz wówczas podnieść rękę przeciwko mnie w morderczym zamiarze, aby usunąć powiernika, to spadnie twoja głowa Kara Mustafo i Allaraba zajmie wtenczas twoje miejsce!... Należysz ty do mnie, chociaż się tego nie domyślasz! Od dzisiaj jestem twym panem! Godziny, Michała, nowowybranego króla są policzone! Na twoje nieszczęście wstąpił on na tron! A Jan Sobieski, dzielny, postrachem będący wódz, któremu przepowiedziano koronę, podzieli los jego! Wówczas będziesz mógł przyjść z twymi Ottomanami, Kara Mustafo! Wówczas zajaśnieje twoja chwała! Twój szpieg utorował ci drogę!

25.
Plan Sassy.

Dwie bajadery spały.
Sassa tylko czuwała i słuchała... wszystkie jej zmysły były natężone do najwyższego stopnia.
Postanowienie jej było niezachwiane! Zamierzyła bądź co bądź dostać ów napój! Jeżeli część jego przymiesza do wina Janowi Sobieskiemu, posiędzie jego miłość wzajemną! Myśl ta wracała życie ślepej niewolnicy, której serce biło jedynie dla ukochanego.
Musiała w tym celu uciec z namiotu!
Ostry jej słuch rozeznał, że izba, w której się znajdowała i której ściany były zbite z desek, była u góry otwarta, pokrycie jej. stanowił tylko lekki dach namiotowy z tkaniny.
Jeżeli jej się uda wdrapać po ścianie, będzie mogła przez nią przeleźć i znajdzie może wyjście na wolność.
Allaraba budzący postrach, tajemniczy człowiek udał się zapewne ze swoim sługą Timurem do drugiego namiotu, ponieważ nie było słychać żadnego ruchu ani głosu.
Sassa ufała swojej zręczności. Weszła na sofę i sięgnęła do wierzchu ściany, ręce jej nie dostawały jednak jeszcze do niego.
Powzięła zatem rozpaczne postanowienie uchwycenia się wierzchołka ściany w podskoku. Rzeczywiście pochwyciła górny brzeg deski wierzchniej i całem wysileniem starała się dostać na górę.
Smagłej, gibkiej, pięknie zbudowanej dziewczynie udało się spełnić ten zamiar. Z łatwością potem zsunęła się na drugą stronę. Wiedziała o tem, że się jeszcze znajdowała w namiocie, ale sądziła, że z tej jego części zdoła się wydostać bez trudu.
Ostrożnie rękami macając koło siebie postępowała dalej i doszła do ściany, którą stanowiło tylko silnie rozciągnięte płótno. W kilka sekund dostała się do miejsca, w którem się znajdowała zasłaniająca wyjście firanka.
Odrzuciła ją... i uczuła powiew świeżego powietrza.
Szybko jak cień szary skowronek pomknął na wolność.
Wiedziała, w jakim kierunku ma się udać, ażeby dostać się do miasta.
Potrzebowała tylko szybko przybyć do starego królewskiego zamku.
Oddaliła się od namiotu. Macała rękami przed sobą, ażeby nie uderzyć o drzewo i ostrożnie a szybko dotykała stopami ziemi, ażeby wiedzieć, gdzie stąpa.
Gdy po godzinie mniej więcej przy była pod mury miasta, zaczęła iść pod niemi, macając ręką, aby znaleźć furtkę, przez którą Timur niepostrzeżony wyniósł ją z ogrodu.
Szczęście jej sprzyjało! Znalazła wkrótce furtkę, nie natrafiwszy na żadną przeszkodę.
Otworzyła ją ostrożnie i pocichu weszła do tylnych części wielkiego ogrodu.
Aż dotąd wszystko udało się szczęśliwie, teraz jednak oczekiwała ją najtrudniejsza część zuchwałego przedsięwzięcia! Trzeba było dostać się do zamku i niepostrzeżenie wejść do pokoi, które zamieszkiwała Jagiellona bawiąc w Warszawie. Sassa wiedziała wprawdzie, gdzie leżały te pokoje, ale musiała starać się o to, ażeby jej nikt nie spostrzegł.
Ślepa niewolnica posiadała jednak wiele odwagi i determinacyi! Postanowiła dostać napój miłosny i dać go temu, którego kochała!
Szybko zamknęła furtkę za sobą i poszła dalej powoli i ostrożnie, nasłuchując i macając rękami, przez osłonięty ciemnością i nocną ciszą ogród.
Wkrótce zbliżyła się do zamku.
A do tej chwil nikt jej nie widział.
Teraz potrzeba było nie dać się spostrzedz służbie.
Sassa złożyła drżące z wzruszenia ręce.
Modliła się.
Następnie weszła z tarasu do zamku. Nie mogła widzieć, czy kogo nie ma w bliskości. Musiała się we wszystkiem zdawać na delikatności swego słuchu.
Wtem, gdy weszła w jeden długi korytarz, usłyszała odgłos kroków i rozmowy, prowadzonej w pewnej odległości.
Ukryła się szybko we framudze.
Pognała głosy. Byli to dwaj bracia Pacowie, dwaj wpływowi dostojnicy, którzy niechętnem okiem widzieli wzbijanie się do zenitu gwiazdy szczęścia Jana Sobieskiego.
Kanclerz Pac zdawał się jeszcze większą pałać do Sobieskiego nienawiścią, niż brat jego, hetman polny litewski.
— Tak jest jak ci powiadam, — mówił stłumionym głosem pierwszy, — nowoobrany król, sprzyja bardzo Sobieskiemu. Powierzył mu naczelne dowództwo w kampanii przeciw Doroszence i daję słowo, że jeżeli temu zapaleńcowi uda się pobić kozaków, to może być pewny swej buławy koronnej!
— Mnie raczej należałaby ona niż jemu, na moje zbawienie! — odpowiedział hetman polny litewski.
— Król Michał chce mu schlebić i pozyskać go sobie, bo wie, że wojsko bardzo jest przywiązane do Sobieskiego, — mówił dalej kanclerz, którego głos coraz bardziej słabł w oddaleniu, — Sobieski jedzie teraz do Krakowa, ażeby sobie przybrać podwładnych dowódzców!
— Do Krakowa! do pięknej Maryi Zamojskiej! — rzekł drugi brat szyderczo, — na wszystkich świętych, nie jestem ja jego przyjacielem! Czy nie słyszałeś co wojewodzina Wassalska mówiła wczoraj do biskupa Olszowskiego? Jemu przy urodzeniu przepowiedziano koronę!
Kanclerz roześmiał się i dał w ten sposób folgę wybuchowi swmjej niechęci.
— Koronę? — zawołał, — no, mój bracie, dopóki ja żyję, nie dostanie jej! Może go olśniewa jej blask, może wybór Wiśniowieckiego, takiego jak on szlachcica, budzi w nim nadzieję, że prędzej lub później będzie mógł sięgnąć po koronę, ale powiadam ci, że ta szabla, którą noszę przy boku, odcięłaby rękę którąby po nią wyciągnął!
Głosy znikły w oddaleniu.
Sassa zerwała się z miejsca.
— Do Krakowa — szepnęła, — chcę jechać do Krakowa... do Maryi Zamojskiej! Gdy mu zadam ten napój, przestanie ją kochać!
Ślepa niewolnica słuchała.
Korytarze były puste.
Chwila działania nadeszła.
Znała dokładnie oddaloną część zamku, w której znajdowały się pokoje Jagiellony, poszła więc korytarzami, ażeby dostać się do nich jak najprędzej.
Gdy weszła już w korytarz mający doprowadzić ją do celu, spotkała ją nowa przeszkoda.
Dwóch służących szło tym korytarzem.
Sassa miała jeszcze czas ukryć się poza jednym z potężnych czworokątnych filarów. Słuchała. Dwaj służący mówili z sobą o tem, że wojewodzina przybywszy przed godziną do zamku, udał się następnie do apartamentów kanclerzyny Pacowej i jeszcze nie wróciła ztamtąd.
Była to ważna wiadomość dla Sassy. Jagiellona nie była w swojem mieszkaniu. Sassa mogła tam wejść i zabrać flaszeczkę, którą jej dał Allaraba.
Gdy dwaj służący oddalili się i napowrót cisza zapanowała w korytarzu, ślepa niewolnica opuściła swoje stanowisko za filarem i poszła słabo oświetlonym korytarzem aż do drzwi prowadzących do pokoju Jagiellony.
Nadeszła chwila stanowcza!
Myśl o tem, że dostanie napój i będzie go mogła przymieszać Sobieskiemu do wina, kazała jej lekceważyć wszelkie niebezpieczeństwa.
Sprawdziwszy słuchem, że nikogo blisko nie było, pocichu i ostrożnie otworzyła drzwi.
Cisza panowała także w apartamentach Jagiellony.
Serce ślepej niewolnicy biło tak żywo i gwałtownie, że stanęła na chwilę, aby odetchnąć i instynktownie przy cisnęła ręce do piersi.
Myśl o celu, do którego dążyła, przynaglała ją do pośpiechu i energicznego działania. Zamknęła pocichu drzwi na klamkę i poszła ostrożnie przez pokoje macając, co się znajdowało na stołach. Zmysł dotykania miała wyrobiony do najwyższego stopnia.
Znalazła wielki, snycerską robotą ozdobiony stół, około którego stało kilka krzeseł o wysokich poręczach. Na stole tym stojącym na środku pokoju znajdował się tylko świecznik z zapalonemi świecami.
Szukała dalej i przybyła wkrótce do marmurowego stolika przy ścianie, na którym była napełniona wodą karafka i kilka szklanek. Dotykając się poczuła, że wprawdzie małej flaszeczki Allaraby nie było na tym stoliku, ale że w jednej ze szklanek znajdował się jakiś płyn.
Przypomniała sobie teraz słowa Allaraby, który rozkazał Jagiellonie, ażeby płyn przelała do szklanki, a butelkę zniszczyła.
Już Sassa wzięła za szklankę, aby wraz z nią opuścić pokój, gdy przyszło jej na myśl, że Jagiellona natychmiast brak szklanki spostrzeże. Tego chciała uniknąć. Jagiellona nie powinna była zauważyć, że jej napój miłosny zabrano. Allaraba mówił, że ten napój jest przezroczysty jak woda, plan zatem łatwo dawał się wykonać. Postawiła szklankę na stole i z karafki napełnionej wodą nalała do innej szklanki tyle wody, ile płynu znajdowało się w szklance, którą miała zabrać.
W chwili jednakże gdy ukończyła tę czynność, wydało jej się, że słyszy odgłos kroków.
Stała przez kilka sekund nasłuchując.
Echo umilkło.
Wzięła zatem śpiesznie jedne z dwóch zupełnie podobnych szklanek i z pośpiechem zaczęła odwrót.
Pocichu i ostrożnie, unosząc drogi swój łup, przeszła przez pokoje, otworzyła drzwi i wyszła na korytarz.
Gdy zamknęła drzwi za sobą, usłyszała wyraźnie w jednym z bocznych korytarzy szelest sukni kobiecej.
Jagiellona powracała do siebie.
Gdyby Sassa była pozostała przez chwilę dłużej, byłaby zgubioną.
Cieszyła się, że drugą szklankę napełniła wodą i że Jagiellona nie będzie mogła poznać, iż napój skradziony jej został.
Która szklanka jednakże zawierała skuteczny napój, która tylko wodę? Ślepa niewolnica sądziła, że pochwyciła i wzięła właściwą szklankę.
Odgłos kroków zbliżał się.
Szybko i zręcznie wbiegła Sassa ze szklanką w boczny korytarz. Tutaj przeczekała, aż Jagiellona dojdzie do drzwi i wejdzie do swoich pokoi.
Wtedy dopiero wyszła Sassa z bocznego korytarza i bez żadnej przeszkody oddaliła się od apartamentu Jagiellony.

26.
Jagiellona przyprawia napój.

Tegoż wieczoru Sobieski w towarzystwie kilku młodej szlachty puścił się w podróż do Krakowa, aby tam umówić się z kilkoma zamieszkałymi w okolicy niższymi dowódzcami o udział w kampanii przeciwko Piotrowi Doroszence, który popierany przez Turków i Tatarów, pozostawał ciągle w groźnej postawie i lada chwila mógł przedsięwziąść zaczepkę.
Szczególne uczucia miotały piersią Jana Sobieskiego podczas podróży do Krakowa, gdzie przebywała piękna Marya Zamojska.
Nie widział jej od nocy w różanym ogrodzie.
Jan Zamojski odjechał śpiesznie z młodą małżonką.
Jan Sobieski kochał Maryę całym zapałem swego serca, lecz ona należała do innego! A na jego propozycyę wykradzenia, Marya odpowiedziała w końcu śpiesznym odjazdem, co w końcu w Sobieskim wzbudziło myśl, że zaczęła żałować udzielonej mu schadzki.
Czy Marya rzeczywiście tak go kochała, jak mu wyznała owej nocy?
O gorącej miłości Maryi Sobieski nie mógł wątpić. Nie mogła ona jednak należeć do niego, ponieważ była; żoną innego! I czyż nie wyrządzał niezasłużonej krzywdy sędziwemu kasztelanowi krakowskiemu?
— Maryo! czemuż nie jesteś wolna? czemuż nie możesz być moją? — wołał pod wpływem wezbranego uczucia, — kocham cię, kocham wiecznie, widzę ciągle przed sobą twój luby obraz i bez skrupułu przełamałbym prze szkody, które nas dzielą! Nasza miłość jest grzeszna! A teraz mam cię znów, ujrzeć czarodziejska istoto! Jakież to nowe godziny męczarń i boleści ocze-1 kują nas! Gdybym mógł z tobą uciec, gdybym mógł pochwycić cię w objęcia, posadzić na mym koniu i pędzić z tobą w świat, daleko, bez celu, choćby nawet na zgubę, byle z tobą, Maryi!... Śmierć wraz z tobą, byłaby piękną śmiercią i nie byłoby mi trudno rozstać się z tą ziemią, która nam naszego szczęścia zazdrości i która nas z sobą rozdziela!
A po chwili znowu rozmawiał z sobą:
— Czy cię zobaczę w Krakowie? Raz tylko pragnąłbym cię ująć w objęcia, raz usłyszeć słowa miłości, potem spokojnie pójdę na śmierć i w zamęcie walki położę głowę za ojczyznę! Tak, Janie Zamojski, poświęcę się, umrę za moję miłość, zostawię ci Maryę, jeżeli i ona nie będzie wołała umrzeć ze mną!
Młodzi szlachta którzy towarzyszyli Sobieskiemu, widzieli ponurą i zrozpaczoną jego twarz, a niejeden z nich odgadywał i mógł się domyślać, co się działo w sercu wodza. Żaden jednak nie poważył się mówić z nim o tem.
Po szybkiej jeździe podróżni przybyli do Krakowa, gdzie mieli zabawić dni kilka.
Stary kasztelan krakowski przyjął w zamku wysłańców króla.
Spotkanie Jana Sobieskiego ze starym kasztelanem było szczególne.
Sprawy prywatne trzeba było jednakże zostawić na boku wobec spraw państwa, które ich zmuszały do komunikowania się z sobą.
Marya nie była obecną podczas przyjęcia. Stary kasztelan powitał hetmana polnego i jego towarzyszów i był zmuszony zaprosić ich, ażeby zamieszkali w zamku, dopóki obowiązek każę im pozostać w Krakowie.
Ani jedno słowo gniewu lub wyrzutu nie wyszło z ust szlachetnego starca. Był on zbyt dumny a zarazem zbyt sprawiedliwy i łagodny, ażeby przykremi słowy przemawiać lub grozić temu, który uczuł w sercu miłość dla Maryi. Powiedział sobie, że jest starcem i że młoda, pragnąca żyć Marya naturalnie w młodym, dzielnym człowieku, więcej niż w nim znajdować musiała upodobania.
Miał tylko jedno silne postanowienie: ocalić honor swojego domu! Dopóki on żył, Jan Sobieski nie powinien był widzieć Maryi! Gdy Sobieski z towarzyszami przybył do Krakowa, Marya z polecenia swego małżonka opuściła miasto wyjeżdżając na czas bytności Sobieskiego do starostwa nadanego Zamojskiemu przez króla.
— Bądź jak u siebie w zamku, panie hetmanie polny, — rzekł stary kasztelan krakowski do Jana Sobieskiego.
Przyjęcie to uczyniło szczególne wrażenie na młodym bohaterze.
W milczeniu podał rękę szlachetnemu starcowi.
— Jesteś moim gościem wraz ze swymi towarzyszami, panie hetmanie polny, — mówił Zamojski głosem poważnym ale wolnym od nienawiści, — witam was! Sala jadalna stoi otworem, wypiję z wami za pomyślność rozpoczynającej się kampanii, a to, co pomiędzy nami zaszło, niechaj pójdzie w zapomnienie!
— Szlachetny starcze! — zawołał Sobieski w nadmiarze uczuć, które się w nim obudziły, nie spodziewałem się tego przyjęcia!
— Ojczyzna jest w niebezpieczeństwie, a ty, hetmanie, jesteś jej dzielnym rycerzem! Sprawy i zajścia familijne muszą ustąpić przed tym względem! Wiem, że masz dosyć poczucia honoru, ażebyś zrozumiał moje postępowanie! Wiem, że dopóki żyć będę, nie uczynisz ponownie nic takiego, coby ubliżyło mojemu honorowi!
— Przyrzekam ci na to uroczyście, szlachetny kasztelanie! — zawołał Jan Sobieski, podając rękę starcowi, który ją ujął i uścisnął.
— Podanie ręki wystarcza mi, — mówił Jan Zamojski dalej, — dni moje są policzone, jestem starcem! Po śmierci mojej podaj rękę osamotnionej mej małżonce... do tego czasu nie zobaczysz jej!
— Będę umiał uszanować to twoje polecenie, panie Zamojski! Ciągiem, niezmordowanem mojem usiłowaniem będzie, służyć ojczyźnie narażonej na tysiączne niebezpieczeństwa i wznieść się tak wysoko, ażebym, jeżeli mi przeznaczono żyć dłużej od ciebie, stał się godnym tego spadku!
— Są to słowa człowieka z sercem i uczuciem! — zawołał Jan Zamojski, — pójdź w moje objęcia, mój synu! Nie zawiodłem się na tobie!
Sędziwy kasztelan uścisnął marzącego o zwycięstwach hetmana.
Była to wzruszająca i podniosła scena.
Sobieski spodziewał się wszystkiego, tylko nie tego, że przyciśniętym zostanie do serca przez człowieka, którego w zaślepieniu miłosnem tak ciężko obraził.
Sędziwy Zamojski zaprosił Sobieskiego i jego towarzyszów do jadalni zamkowej, zachęcając ich, ażeby przez czas pobytu w Krakowie rozgościli się w zamku.
Przy przygotowanej biesiadzie odprowadził ich do przygotowanych pokoi, a na dowód swej życzliwości wskazał im, że spać będzie w pobliżu, ażeby czuwać niejako nad swymi gośćmi. Pokój Zamojskiego przylegał do sypialni Sobieskiego, którego wzruszył ten nowy dowód szczerości uczuć.
W ciągu kilku dni następnych zbierali się pod Kraków pomniejsi dowódzcy ze swojemi oddziałami, Jan Sobieski jeździł do nich i przyjmowany z uszanowaniem, oznajmił żołnierzom, że wkrótce wyruszą na wroga.
Wojsko z zapałem przyjmowało tę wiadomość.
Podczas tych układów Sobieskiego z pomniejszymi dowódzcami, przybyła do miasta karoca wojewodziny Wassalskiej, która miała dom w blizkości zamku i tam wysiadła ze służącą.
W zamkniętem naczyniu przywiozła z sobą Jagiellona napój, który miała przymieszać do wina znienawidzonemu Sobieskiemu.
Nad wieczorem kasztelan krakowski opuścił zamek na wspaniale osiodłanym koniu, ażeby się udać naprzeciw swoim gościom powracającym z wycieczki do zamiejskich obozów.
Jagiellona przekupiwszy sługę zamkowego, otrzymała od niego wiadomość o wyjeździe kasztelana.
Wieczór zapadł. Kasztelan ze swymi gośćmi miał dosyć późno powrócić do zamku.
W takich razach było zwyczajem, że każdemu gościowi stawiano karafkę napełnioną winem w jego sypialni. Jagiellona wiedziała o tem i postanowiła to wyzyskać. Jeżeli wleje połowę napoju, który otrzymała od Allaraby do karafki Sobieskiego to cel jej będzie osiągnięty. Sobieski wybuchnie nagłą dla niej miłością, a ona dokona dzieła zemsty, obali go, oddając na pastwę śmieszności. Jeżeli umrze od napoju, to śmierć Wassalskiego będzie pomszczona, a kandydat do korony zostanie usunięty.
Jagiellona wlała połowę przyniesionego napoju do małej szlifowanej flaszeczki i wyszła następnie z mieszkania włożywszy na siebie obszerne, czarne okrycie.
Ciemno było na ulicach i placach.
Przekupiony przez nią służący, czekał już na nią przy małej bocznej furtce zamku, którą dla niej otworzył.
Gdy się tam zbliżała, nie było blizko nikogo, ktoby ją widział.
Przystąpiła do drzwi.
W ciemnym sklepionym korytarzu stał służący.
— Gdzie jest sypialnia Sobieskiego? — zapytała Jagiellona stłumionym głosem, — zaprowadź mnie tam!
— Niech dostojna pani pozwoli, że bym tu pozostał na czatach, — prosił po cichu służący — te małe schody w głębi korytarza prowadzą na długi korytarz, z którego wchodzi się do szerokiego korytarza. W tym ostatnim korytarzu po obu stronach znajdują się sypialnie gości mojego pana. Pierwsze drzwi na prawo prowadzą do pokoju pana hetmana polnego.
Służący w gorliwości swojej, czy też pod wrażeniem tego, co czynił, zapomniał, że Sobieski mieszkał w drugim pokoju.
— Czy w pokojach jest ciemno? — spytała jeszcze Jagiellona.
— Nie, dostojna pani, palą się już świece we wszystkich pokojach, bo pan mój ze swymi gośćmi lada chwila powrócić może.
Jagiellona zdawała się zadowolona temi wyjaśnieniami. Poszła wąskim, ciemnym korytarzem do schodów. Weszła na schody. Nie było chwili czasu do stracenia.
Służący na dole pilnował nasłuchując, czy nie usłyszy tętentu koni. Było jednakże cicho. Zamiar Jagiellony widocznie miał się udać.
Dostała się ona na długi korytarz, który był słabo oświetlony. Służby nigdzie widać nie było.
Ciemna wysoka postać Jagiellony postępowała korytarzem. Ciężka jej suknia szeleściła po posadzce. Trzymała flaszeczkę silnie w ręku.
W chwilę potem zwróciła się w szerszy i lepiej oświetlony korytarz. I ten był pusty.
Przeczekawszy parę sekund, przystąpiła do pierwszych drzwi znajdujących się po prawej stronie.
Otworzyła je.
Miała przed sobą jasno oświetloną, obszerną sypialnię. W głębi stało przy ścianie wielkie, wysokie ciężkiemi jedwabnemi firankami osłonięte łóżko.
Jeden rzut oka przekonał ją, że nikogo nie było w pokoju, którego drzwi pocichu za sobą zamknęła.
Na jednym stole stał świecznik z zapalonemi świecami, a obok niego wino w dzbanku ze szlifowanego, weneckiego szkła.
Nie tracąc chwili czasu zbliżyła się zawetowana postać do stołu.
Trzymała w białej ręce flaszeczkę, zawierającą połowę napoju Allaraby.
Pocichu przystąpiła do stołu. Wlała truciznę do wina. Przez chwilę powierzchnia płynu w szklannym dzbanku pieniła się. Następnie wino, które chwilowo zmieniło barwę, przejaśniło napowrót.
— Jagiellona przyrządziła ci napój, Janie Sobieski, — rzekła straszna kobieta, — teraz wszystko musi się rozstrzygnąć! Za godzinę wypijesz to wino, a wtedy będziesz moim! Wypij je aż do dna! Jutro nie będziesz żył, lub rzucisz się do mych stóp! A wtedy ja zawołam: Tryumfuj, Jagiellono, chwila twojej zemsty nadeszła!
Ciemna, jak duch zemsty wyglądająca postać drgnęła nagle... głuchy szmer z dołu doszedł do jej ucha.
Byli to jeźdźcy wjeżdżający na podwórze zamkowe.
— Stało się! — szepnęła Jagiellona. Następnie ukryła szybko próżną flaszkę za gorsem i powróciła ku drzwiom.
Otworzyła je.
Słychać było chodzenie na galeryi zanikowej. Służący wbiegali na wielkie przodowe schody.
Jagielloną szybko zamknęła drzwi za sobą i znikła wkrótce w próżnym korytarzu, prowadzącym do małych bocznych schodów.
Na dole przy furtce czekał już służący w śmiertelnej trwodze, ponieważ kasztelan krakowski powrócił już do zamku.
Ale już słychać było lekki chód Jagiellony na małych schodach.
Ciemna postać ukazała się w wąskim korytarzu, następnie nie tracąc czasu na powiedzenie jednego słowa wobec grożącego niebezpieczeństwa, przemknęła się koło służącego i znikła w ciemności wieczornej.
Tymczasem sędziwy Zamojski i jego goście pozsiadali z koni i oddali je nadbiegłym służącym. Udali się do zamku i weszli wraz z kasztelanem po wyłożonych czerwonym suknem schodach na górę, gdzie ich już oczekiwała służba ze światłem.
Sobieski szedł obok kosztelana.
— A zatem postanowiłeś stanowczo, panie hetmanie polny, jutro ze swymi towarzyszami opuścić Kraków? — zapytał kasztelan.
— Jutro o samym świcie, panie kasztelanie, — odpowiedział zapytany, — obowiązek mnie powołuje, pan to sam wiesz najlepiej. Im prędzej uderzymy, tem łatwiejsze będzie zwycięstwo!
— Masz przed sobą trudne zadanie, panie hetmanie! Doroszenko jest żądnym krwi i podstępnym człowiekiem, który umie budzić zapał w kozakach! A za nim stoi sułtan i Turcy! Będziesz miał roboty niemało.
— Im cięższa walka, tem piękniejsze zwycięstwo, panie kasztelanie.
— Zdobędziesz sobie nowe laury! Pragnąłbym po twym powrocie należeć do tych, którzy cię już niemi ozdobią! Obawiam się jednakże, że nie ujrzę cię już więcej, panie hetmanie! Mam jakieś smutne przeczucie. Zdaje mi się, jak gdyby śmierć już czyhała na mnie.
— Nie sądź, panie kasztelanie, ażebym poznawszy twoją wspaniałomyślność, mógł pożądać twojej śmierci! — odpowiedział Sobieski, wchodząc ze starym Zamojskim i swoimi towarzyszami w wielki, szeroki korytarz, w którym po obu stronach znajdowały się drzwi do sypialń.
Wchodzili oni z przodu, do tego korytarza, gdy Jagiellona weszła do niego od przeciwnej strony.
— Bądź zdrów, panie kasztelanie, — zawołał Sobieski, podając sędziwemu Zamojskiemu rękę na pożegnanie — wyjeżdżamy o świcie, więc żegnamy się teraz przed pójściem na spoczynek!
— Szczęśliwej drogi do sławy, Janie Sobieski! Rozstajemy się wprawdzie i bez urazy! — rzekł Zamojski ściskając hetmana polnego — szczęśliwego powodzenia w kampanii przeciw Doroszence! Niech zwycięstwo towarzyszy twoim sztandarom!
Sędziwy kasztelan krakowski pożegnał się z Sobieskim i jego towarzyszami.
Następnie rozstali się. Każdy poszedł do swej sypialni.
Jan Sobieski wszedł przedostatniemi drzwiami do swojego pokoju, zaś kasztelan Zamojski udał się przez drzwi ostatnie do jasno oświetlonej komnaty, w której kilka chwil temu była wojewodzina Wassalska.
Wkrótce potem głęboka cisza objęła zamek krakowski.

27.
Napój orzeźwiający.

Jan Sobieski, spokojnie noc przespawszy, obudził się ledwie świtać zaczęło.
Wstał zaraz i przywdział odzież.
Gdy wyszedł z pokoju na korytarz, czekali tam już nań jego towarzysze, którzy podobnie jak on powstali przededniem.
Skłonili się oni Sobieskiemu i wyszli wraz z nim na podwórze, gdzie służący trzymali konie w pogotowiu.
Wkrótce potem jeźdźcy wyjechali z zamku w pogrążone jeszcze w głębokiej ciszy ulice miasta.
Strażnik przy bramie podniósł kratę, którą na noc zawsze spuszczano i jeźdźcy opuścili starą stolicę.
Pomniejsi dowódzcy już w nocy rozpoczęli pochód. Po kilku godzinach Sobieski i jego towarzysze połączyli się z ich oddziałami.
Tegoż poranku, w którym rycerze opuszczali Kraków, szeroką drogą zbliżała się do bramy miasta dziewczyna ubrana w skromną szarą sukienkę.
Dozorca, który stał poza zapuszczoną kratą, zauważył ją, gdyż dziewczę mimowolnie zwracało na siebie uwagę.
— Zdaje mi się doprawdy, że to Sassa, niewolnica byłego kasztelana, — mówił do siebie, — niech mnie licho porwie, jeżeli to nie ona!
Sassa ostrożnie macając przed sobą przybliżyła się. Pomimo swej ślepoty szła dosyć szybko i pewnie.
— Hej, Sasso! czy to ty, dziewczyno? — zawołał dozorca bramy, — skąd powracasz tak rano? I cóż to niesiesz w tym dzbanuszku, który masz zawieszony u pasa?
— Czy przybyłam do bramy? — zapytała Sassa stając.
— Tak, dziewczyno, tak. Chcesz wzejść do miasta?
— Tak, dozorco, puść mnie! Czy hetman polny Jan Sobieski jest jeszcze w mieście?
— Jeżeli do niego idziesz, dziewczyno, to nie potrzebuję podnosić kraty! Hetman polny Sobieski ze swoimi towarzyszami przed godziną opuścił Kraków!
— Opuścił? — powtórzyła Sassa niemile tą wiadomością dotknięta.
Stanęła nie wiedząc, co ma począć. Nogi jej były zbłocone i poranione. Była blada i wycieńczona. Widać było po niej, że odbyła daleką drogę i że to wyczerpało jej siły.
I gdy sądziła, że przybyła do celu, gdy z mozołem i trudem dostała się do Krakowa, dowiedziała się, że Jan Sobieski wyjechał!
Wywarło to pognębiający wpływ na biedną, ślepą niewolnicę.
Strażnik bramy, który ją znał dawniej, uczuł dla niej współczucie.
— Jesteś bardzo zmęczona, Sasso! — rzeki, musiałaś zrobić długą drogę! Wejdź i odpocznij! Znajdzie się tu trochę wina dla ciebie!
— Tylko kilka chwil mogę odpocząć, strażniku, — odpowiedziała Sassa, — usiędę tutaj pod bramą.
— Ażeby z ciebie żartowali chłopcy i dziewczęta?... Nie, nie! Wejdź tutaj i odpocznij! Tu w moim domku znajdzie się lepsze miejsce dla ciebie! Dozorca podniósł kratę, podał ślepej niewolnicy rękę i poprowadził ją do ławki znajdującej się przed jego domkiem.
— Tu siadaj, biedna dziewczyno! Na moje zbawienie, wierną jesteś Sobieskiemu! Biegasz za hetmanem polnym, jakbyś mu miała przynieść ważną wiadomość o nieprzyjacielu, — mówił strażnik przynosząc dzbanek, w którym znajdowało się nieco wina, — masz i napij się!
— Dobry jesteście dla mnie, strażniku, dziękuję wam z całego serca, — odpowiedziała Sassa, pijąc trunek, który ją orzeźwiał i dodał jej nowych sił.
Nagle jednak przestała pić.
— Czy to wszystko wino w dzbanku jest dla mnie? — zapytała.
— Wypij je Sasso!
— Skoro mi je daj ecie, to mogę je wziąść z sobą, — rzekła ślepa niewolnica.
Dlaczego nie?
Sassa zaczęła zręcznie przelewać wino do dzbanuszka, który miała zawieszony u pasa.
— Ma jeszcze wodę w dzbanuszku i miesza ją z winem, — szepnął strażnik.
Sassa miała w naczyniu napój, który przeznaczała dla Jana Sobieskiego i który wzięła z pokoju Jagiellony.
Dolawszy do niego wina, oddała dzbanek strażnikowi.
— Dziękuję wam, — rzekła, — a teraz zróbcie mi jeszcze jednę łaskę! Powiedźcie mi, w którą stronę mój pan się udał?
Dozorca bramy wskazał jej jednę z poblizkich miejscowości, do której drogę znała już dawniej.
— Wyrusza z chorągwiami, które się w okolicy zebrały, na wojnę, — dodał, — jeżeli się jeszcze pośpieszysz, to może go jeszcze dogonisz, bo oddziały wojska są piesze!
— A więc zaraz puszczam się w drogę, — odpowiedziała ślepa niewolnica wstając.
— Ale masz nogi zupełnie poranione, Sasso, — zauważył strażnik bramy miejskiej z współczuciem.
— Wyleczą się... muszę iść, — odpowiedziała Sassa, — bywajcie zdrowi dozorco, dziękuję wam!
Sassa podała mu rękę na pożegnanie. Wyprowadził on ją za bramę i patrzył za odchodzącą.
— Biedna dziewczyna! — mówił do siebie, — nie może widzieć słońca i błękitu nieba, nie może się cieszyć zielonością lasów i pól, żyje wśród ciągłej nocy, nie wie jak wyglądają ludzie, nie zna różnicy pomiędzy nocą a dniem! A jednak idzie śmiało naprzód! To prawdziwie rzecz dziwna, że znajduje drogę! Dotyka rękami drzew i oto... zwróciła się rzeczywiście w właściwą stronę. Serce ją prowadzi. Jest tak przywiązaną do Sobieskiego, że poszłaby za nim w wir bojowy bez obawy! Wierne ma serce ta ślepa niewolnica! Niechże Najświętsza Panienka wiedzie ją po drogach osłoniętych nocą i ochrania!
Gdy Sassa nie czując znużenia zwróciła się na drogę, którą przed godziną oddalił się Sobieski ze swymi towarzyszami i szła dalej z krótkiemi bardzo przerwami przez dzień cały, tymczasem oddziały, przy których Sobieski się umieścił, nad wieczorem po długim marszu zatrzymały się pod jakimś lasem.
Ponieważ żołnierze byli zmęczeni, postanowiono zatem wypocząć w nocy i dopiero nazajutrz puścić się w dalszy pochód.
Jan Sobieski i inni dowódzcy musieli także nocować w polu, ponieważ w blizkości żadnego miasta ani wsi nie było.
Każdy wyszukał sobie dogodnego, osłoniętego miejsca pod drzewem lub krzakiem, ażeby wypocząć i przespać się.
Żołnierze chcieli wprawdzie rozbić namiot dla Sobieskiego, powiedział im jednakże, że to niepotrzebne. Nie chciał on dla siebie większych wygód, ażeby dawać dobry przykład żołnierzom, których zaufanie i przywiązanie już oddawna posiadał.
Powiedziawszy swoim towarzyszom dobranoc, otulił się płaszczem położył się na mchu i trawie bujnie rosnącej nieopodal od drogi pod drzewami i zasnął.
W blizkości drogi stał szyldwach wsparty o drzewo i wpatrywał się przy jasnym blasku księżyca w daleko wijącą się drogę.
Mogła być północ, gdy drogą nadeszła ślepa niewolnica.
Sassa była zmęczoną długą podróżą, nogi prawie odmawiały jej usług.
— Kto tam?... — dał się słyszeć głos szyldwacha.
Sassa drgnęła radośnie... poznała po tem zawołaniu, że oddział wojska jest blizko.
— Czy mnie nie znacie? Idę do hetmana Jana Sobieskiego, — odpowiedziała.
— Więc jesteś tą ślepą dziewczyną, coś już kiedyś była w obozie? — zapytał szyldwach, — hetman śpi. Czy masz mu co donieść?
— Jeżeli śpi, to nie trzeba go budzić, — rzekła Sassa stłumionym głosem, — pozostanę tutaj i poczekam aż się obudzi.
Poszła ku drzewom i usiadła pod jednem z nich.
Teraz była spokojną... znajdowała się blizko Sobieskiego!
Wypoczynek był jej bardzo potrzebny. Nogi miała poranione i pokaleczone cierniami. Głowa jej opadła na piersi. Szary skowronek zasnął. Nie lękała się niczego, ponieważ Sobieski był blizko. Widziała go we śnie. Czego rzeczywistość dać jej nie mogła, dawał jej sen! Widziała jego piękną, wysoką postać, z długim wąsem ozdobioną twarzą i łagodnym wzrokiem. Słyszała jego głos. Mówił do niej życzliwie, nazywał ją swoją kochaną Sassa.
Serce ślepej niewolnicy biło rozkosznie podczas tego pięknego snu. Marzyła, że mu już podała napój i że Sobieski zaczął ją kochać. Przekonanie to przejmowało ją niedającą się opisać rozkoszą.
Gdy ranek zaświtał, Jan Sobieski się obudził.
Szyldwach zawiadomił go, że ślepa niewolnica przybyła w nocy, a nim skończył mówić, już Sassa stanęła przed swoim panem.
Jan Sobieski zawołał na żołnierza, żeby mu przyniósł wody, ponieważ czuje pragnienie.
Wtedy Sassa z bijącem sercem przystąpiła do niego.
— Weź mój dzbanek, panie i pij, — rzekła drżącym z wzruszenia głosem, wiedząc, że cel swój osiągnęła.
Podała swój dzbanek Sobieskiemu.
W tej chwili miało rozstrzygnąć się wszystko!
Jeżeli Sobieski przyjmie podany przez Sasoę napój orzeźwiający, to plan Sassy będzie uwieńczony powodzeniem.
I Sobieski wziął dzbanuszek, zawierający napój Allaraby pomieszany z winem.
Serce ślepej niewolnicy biło gwałtownie.
Słuchała... słuch ją przekonał, że Sobieski pił.
Stało się zatem!... Od tej chwili należał do niej.
Sassa była pewną, że trunek będzie skutecznym i że Sobieski ją pokocha. Myśl ta przejmowała ją szczęściem.
Oddał jej próżny dzbanuszek.
— Dziękuję ci, Sasso, — rzekł z dobrocią, — ale czegóż tak drżysz?
— Nie pytaj mnie panie! Jestem blizko ciebie, znalazłam cię, — odpowiedziała ślepa niewolnica, — nie łaj mnie, żem poszła za tobą, nie mogłam postąpić inaczej!
— Musisz powracać, Sasso, idziemy na wojnę! — rzekł Jan Sobieski.
A ślepa niewolnica szepnęła z zachwytem:
— Stało się... teraz tyś mój!

28.
Pierwsza ofiara.

Gdy sędziwy kasztelan krakowski wszedł do swojej sypialni, ukazał się je go stary sługa Korybut, ażeby mu dopomódz przy rozbieraniu się.
Korybut był wiernym i przywiązanym do pana, w którego usługach posiwiał.
W chwili, gdy stary kasztelan Zamojski rozkazał swemu służącemu, ażeby dał mu się napić, jak to było jego zwyczajem każdego wieczoru, portret nieboszczyka kasztelana krakowskiego, Jakóba Sobieskiego, wiszący na ścianę, spadł z wielkim halsem.
Korybut, który właśnie nalewał do szklannego puharu trunek zawarty w szklannym dzbanku, przestraszył się tak, że o mało nie upuścił kielicha.
I kasztelan spojrzał z ponurem zadziwieniem na obraz leżący na podłodze.
— Co to znaczy, stary mój poprzedniku w urzędzie, że nagle o tej godzinie opuszczasz miejsce swoje na ścianie? — zapytał.
— Jest to przestroga, dostojny panie! — zawołał sługa drżący, — jaśnie wielmożnego pana kasztelana spotka jakieś nieszczęście! Ja się już boję od kilku nocy... a tu i obraz stary spadł ze ściany!
— Gwóźdź musiał przerdzewieć, Korybucie! — rzekł sędziwy kasztelan krakowski.
— Nie dostojny panie, gwóźdź jest mocny i dobry, rama obrazu, która tak długo się trzymała, pękła nagle, — odpowiedział przerażony służący, — wróży to nieszczęście dla zamku!
— Życie nasze jest w ręku Boga, Korybucie.
Stary służący padł przed swym panem na kolana.
— Drżę o życie jaśnie wielmożnego pana kasztelana, — rzekł nie mogąc stłumić łez w oczach, — dręczy mnie niepojęta trwoga! Od trzech nocy mam sny okropne i zrywam się na równe nogi! Dawniejszy kasztelan krakowski, dostojny panie, zakończył życie niespodziewanie pewnej okropnej nocy! Jakaś fatalność ciąży na tym zamku!
— Wstań Korybucie! Obawy twoje są bezpodstawne!
— Ulituj się, dostojny panie, usłuchaj mojej przestrogi! Nie odrzucaj mego błagania! Ten obraz nie spadł przypadkowo!
— Co mi się stać może, Korybucie?
— Nie mogę powiedzieć... Ciąży mi to na sercu!
— Jesteś mi wierny, wiem o tem! Jesteś przywiązany do mnie! Cóż cię przestrasza?
— Nie żądaj, żebym mówił, dostojny panie!
— Obowiązkiem twoim jest powiedzieć mi, czego się obawiasz? Żądam tego od ciebie.
— Pan kasztelan będzie się gniewał!
— Będę się gniewał, jeśli nie powiesz!
— Więc niech tak będzie! Choćbyś się miał rozgniewać dostojny panie, muszę ulżyć sercu mojemu!
— Obawiam się o życie jaśnie wielmożnego pana kasztelana! Dostojny pan jest w niebezpeczeństwie!
— Któż ma być dla mnie tak niebezpiecznym, Korybucie?
— Obawiam się, czy ze strony małżonki jaśnie wielmożnego...
Jan Zamojski wyprostował się groźnie.
— Żebym nie słyszał na przyszłość o niczem podobnem! — zawołał surowo, — każdy inny śmiercią przypłaciłby podobne słowa!
— Przebacz mi, jaśnie wielmożny panie kasztelanie! W sąsiedztwie twojem śpi hetman polny Sobieski!
— Cóż znaczy ta uwaga, Korybucie?
— Lękam się o życie jaśnie wielmożnego pana kasztelana!
— Sądzisz, że Jan Sobieski mógłby godzić na moje życie?
Oblicze sędziwego kasztelana przy brało łagodny wyraz. Wstrząsnął głową.
— Popadłeś w obłęd, Korybucie, — mówił dalej, — przy Sobieskim jestem bezpieczny, jak przy tobie! Między nim i mną nie ma żadnej nienawiści, żadnej urazy! Podejrzenie twoje jest fałszywe, pozbądź się go!
— Niebezpieczeństwo ci grozi, dostojny panie, choć nie wiem skąd! — Myślisz o tym obrazie? Podnieś go! Jutro każesz go umieścić na swojem miejscu!
Służący podniósł obraz i postawił go w kacie.
— Udam się na spoczynek, — mówił sędziwy Zamojski dalej, — daj mi pić.
Korybut podał kielich swojemu panu.
Stary kasztelan przyłożył go do ust i wypił, poczem próżny kielich oddał służącemu.
— Idź! — rzekł, — pójdę spać.
Korybut przez chwilę — walczył z sobą.
— Czegóż się wahasz?... idź! — powtórzył Zamojski.
Służący zbliżył się do niego i ukląkł, wyciągając doń ręce.
— Ulituj się nad twoim sługą, dostojny panie, — rzekł wzruszonym głosem, — byłeś zawsze tak dobrym dla mnie! Ja nie mam spokoju! Pozwól mi abym spał tu przed drzwiami!
— Dobrze, zezwalam na to, Korybucie!
— Oh! dzięki jaśnie wielmożnemu panu kasztelanowi!
— Jesteś przejęty niepokojem i trwogą... pozostań w mojej sypialni.
Stary kasztelan rozebrał się i poszedł do łóżka, Korybut położył się we drzwiach na progu. Gdyby kto chciał wejść do mieszkania jego pana, musiał by przechodzić przez niego.
Wierny, stary służący postanowił czuwać.
Tymczasem w zamku spokój nocny zapanował od dawna.
Nikt się nie poruszał na korytarzach.
Korybut leżał i wsłuchiwał się.
Jan Zamojski widocznie zasnął już na jedwabnej pościeli.
Na stole świece paliły się w świecznikach.
Północ minęła.
Powoli leżącym przy drzwiach Korybutem owładnął sen. Usnął nie spodziewając się tego.
Cisza... wszędzie. cisza...
Korybut spał.
Wtem dał się słyszeć cichy jęk.
Nikt nie słyszał tego słabego odgłosu.
Skąd pochodził? Zdawało się, że z pościeli, w której spoczywał sędziwy kasztelan krakowski.
I znowu zrobiło się cicho.
Pierwsze brzaski jutrzenki zaczęły się przebijać przez okna.
Na korytarzach zaczął się ruch.
Jan Sobieski i jego towarzysze opuścili zamek.
Stary służący obudził się.
Nagle coś poruszyło się w głębi pokoju.
Korybut zerwał się przestraszony.
Czyżby kto dostał się do pokoju?
Nie, to sędziwy kasztelan krakowski jęcząc zebrał ostatnie siły i wstał z posłania.
— Korybucie... ratuj mnie... umieram! — jęknął sędziwy kasztelan krakowski i padł napowrót na łóżko.
Stary służący stanął przed nim i załamał ręce.
— Panie! — zawołał, — panie... co się stało?
— Przyszła śmierć... Korybucie... już zapóźno!...
Głos sędziwego starca był słaby i bez dźwięku.
— Na pomoc! Nasz dostojny pan umiera! — wołał Korybut śpiesząc ku drzwiom.
Kilku służących nadbiegło.
— Sprowadźcie lekarza! Wysłać posłańca na starostwo! rozporządzał Korybut.
Następnie z kilkoma służącymi przystąpił do obumarłego kasztelana i ułożył go na łóżku.
Tak leżał Jan Zamojski bez poruszenia, bez oddechu... Zdawał się nieżywym.
Służący przyprowadzili lekarza. Zbliżył on się do łóżka kasztelana.
— Co się stało? — zawołał, — co mogło spotkać pana kasztelana!... On umiera...
— Pomóż pan! pan! ocal naszego pana, — zaklinał wierny Korybut doktora.
— Już po wszystkiem! już mu pomódz niepodobna! — oświadczył lekarz po obejrzeniu martwego kasztelana.
— Powiedz pan, co się stać mogło naszemu dostojnemu panu? — pytał Korybut, — jakim sposobem jaśnie wielmożny kasztelan mógł popaść w stan taki? Wczoraj jeszcze był zdrów.
— Atak apoplektyczny nagle przeciął dni jego, — odpowiedział lekarz, — ja nie mogę nic na to pomódz!
Służący uklękli dokoła i modlili się.
Spowiednik zapalił poświęcane świece i wykadził pokój zmarłego, poczem oddalił się.
Cały dzień zeszedł na przygotowaniach do uroczystego wystawienia zwłok kasztelana krakowskiego.
Gdy wieczór nadszedł, sędziwy kasztelan został złożony w czarnej trumnie. Dokoła paliły się świece. Pomiędzy kandelabrami służący ustawili kwiaty.
Czuwania w nocy nad ciałem podjął się stary Korybut. Inni służący z zapadnięciem nocy udali się do swoich pokoi, leżących w oddalonym pawilonie zamku na górze.
Korybut pozostał sam z swym panem. Nie chciał on jeszcze wierzyć, żeby kasztelan nie żył. Siedział przy nim na niskim stołku i patrzył w blade, nieruchome jego oblicze, które wyglądało tak spokojnie, jak gdyby zmarły spał.
— Oni czyhali na twoje życie, dostojny panie, śmierć twoja nie była naturalną, — mówił, — a może ty nie umarłeś? Może ty śpisz tylko! Wyglądasz tak, iż niepodobna, żebyś umarł! Nie odchodź od nas, panie, bo co z nami będzie?
Ale stary kasztelan nie poruszył się.
Tak upłynęła cała noc. Zrana Jana Zamojskiego złożono do żelaznej trumny i w tym czasie właśnie przybyła do zamku powracając ze starostwa jego małżonka.
Maryę głęboko przejęła wiadomość o nagłej śmierci jej męża. Przygnębiona przeczuciem winy, padła na kolana przy trumnie i modliła się.
Służący Korybut stał w głębi pokoju nieruchomie.
Długo klęczała Marya przy zwłokach zgasłego małżonka. Uspakajało ją to, że miłość swoją wyznała przed nim i że to wyznanie nie przyprowadziło go do rozpaczy.
Słyszała jego słowa, które mówił wysyłając ją na starostwo.
— Honor mojego domu niech ci będzie świętym, póki ja żyję! Po mojej śmierci możesz oddać rękę temu, którego kochasz! Do tego czasu nie zobaczysz go. Taka jest moja wola.
I Marya nie widziała Jana Sobieskiego.
I tej nocy stary, wierny sługa Korybut czuwał przy zwłokach swego pana.
Z rana przybyli w uroczystych strojach mieszkańcy miasta, ażeby zobaczyć kasztelana przed przewiezieniem zwłok jego do dóbr rodzinnych, w których obok swych przodków miał spocząć, ponieważ za życia tak rozporządził.
Wszyscy, którzy go widzieli i modlili się przy jego trumnie, mówili, że | tak wygląda, jak gdyby spał.
Wieczorem jednak przykryto wieko trumny i słudzy wynieśli ją przed zamek, gdzie stał już wielki w sześć koni zaprzężony wóz pogrzebowy.
Przy blasku pochodni rzucających czerwone nie pewne światło, umieszczono trumnę na wozie żałobnym, który powoli ruszył w drogę. Małżonka Jana Zamojskiego jechała za wozem ze swymi służącemi w karocy.
Tak przy odgłosie dzwonów orszak opuścił miasto. Wielka liczba mieszkańców odprowadziła go daleko za mury stolicy. Nazajutrz orszak pogrzebowy przybył do dóbr Zamojskiego.
I tutaj panował głęboki smutek, gdyż wszyscy kochali i szanowali zgasłego wrojewodę, który był surowym, lecz sprawiedliwym i ludzkim panem.
Marya Zamojska, młoda wdowa, płakała i bolała, gdyż szlachetne i pobłażające postępowanie małżonka wzruszyło ją do głębi. Żałowała go jak dobrego ojca. Z woli rodziców wydaną została za niego bez pytania o głos jej, serca.
Nie kochała nigdy namiętnie o wiele starszego od niej kasztelana, ale nauczyła się szanować go.
Trumnę złożono w starożytnym grobowcu przy blasku pochodni poświęcono.
Tak stary kasztelan spoczął wpośród swych przodków, których trumny stały dokoła.
Marya odmówiła modlitwy nagrobne i opuściła grobowiec.
Tylko stary sługa Korybut pozostał z nim jeszcze i gdy inni służący z pochodniami oddalili się, zapalił dwie świece woskowe, które z sobą przyniósł i postawni je przy trumnie.
Nie chciał on jeszcze wierzyć, że pan jego umarł.
Podniósł ciężkie wnęko trumny.Blade, słabe światło świec padło na Jana Zamojskiego.
Leżał on jednak niezmieniony i jakby śpiący na miękkiej poduszce.
— Panie! powstań! ty śpisz tylko! tyś nie umarł! — wołał Korybut wzruszonym głosem.
Noc nadeszła. Wierny sługa nie spał. Nie odchodził on od trumny swego pana, ciągle przypuszczając, że się obudzi.

29.
Zuchwały czyn.

Podczas gdy Jan Sobieski z podwładnymi dowódzcami i ich oddziałami najkrótszą drogą śpieszył naprzeciw zbuntowanych kozaków, ażeby o ile można najprędzej na nich uderzyć, główna część powierzonej mu armii inną drogą, na Lwów dążyła, ażeby się z nim połączyć.
Jan Sobieski przybył jednak na umówione miejsce wcześniej od tego i głównego oddziału i był zmuszonym czekać jego nadejścia.
Pewnego wieczoru kilku jego jezdnych, których wysłał na zwiady, przyprowadziło do obozu schwytanego nieprzyjacielskiego szpiega.
Człowieka tego w poszarpanej odzieży przyprowadzono przed Jana Sobieskiego, który stał przed rozpalonem ogniskiem wsparty na szabli, w postawie dumnego i dzielnego wodza.
Gdy przyprowadzony spostrzegł go, upadł przed nim na kolana.
— Ha! wielki wodzu! — zawołał, — teraz mogę umrzeć, kiedym cię widział!
— Chcesz mi pochlebić i sądzisz, że tym sposobem nakłonisz mnie, żebym ci życie i wolność darował, — odpowiedział Sobieski z pogardą, — może chcesz się tłómaczyć, żeś się zakradał do nas, by mnie się przyjrzeć?
— Twoje imię powtarzają wszystkie hordy z podziwem, wielki wodzu! Nie ma ani jednego atamana jak szeroka i długa cała Ukraina, któryby nie mówił o tobie! A teraz ja cię widziałem, wielki wodzu, którego wszystkie języki wielbią, przed którym drżą wszystkie wrogi!
— Nie sądź, że twoje słowa zdołają cię ocalić od śmierci, na którą jako szpieg zasłużyłeś! — przerwał Jan Sobieski pochwały kozaka, który na te słowa drgnął nieznacznie i małemi, przenikliwemi oczyma spojrzał z podełba na polskiego wodza, poza którym stało kilku oficerów i pewna liczba żołnierzy, — czyliż nie wiesz, że szpiega wieszają na pierwszej gałęzi? Chciałeś wyszpiegować, jakie są moje siły i jestem pewny, że Doroszenko nietylko ciebie, ale i więcej szpiegów wysłał w tym celu, a ty zostałeś złapany. Skąd przyszedłeś.
— Ze Żwańca, wielki wodzu!
— Ze Żwańca? Więc Doroszenko jest już w Żwańcu? — zapytał Sobieski zdziwiony, ponieważ to kilkoma wieżami i murami opatrzone miasteczko znajdowało się zaledwie kilka mil od obozu.
Kozak zdawał się namyślać nad kłamstwem.
— Daruję ci życie, kozaku — mówił Sobieski dalej, — jeżeli mi powiesz, gdzie przebywa hetman kozaków i jakie ma siły.
— W takim razie byłbym zdrajcą! — skrzywił się chytrze kozak.
— Rozumiem... chcesz powiedzieć, że za takie wyznanie żądasz czegoś więcej niż życia! A więc dobrze, dam ci sakiewkę złota, jeżeli mi odpowiesz na moje pytania.
— Sakiewkę złota? — powtórzył kozak, cmokając językiem, — i owszem! Za to ci powiem, co chcesz wiedzieć, wielki wodzu!
— Przychodzisz ze Żwańca... czy Żwaniec obsadzony?
— Tak, wielki wodzu, silnie obsadzony!
— Mów prawdę, kozaku, jeżeli ci życie miłe!
— Hetman był dzisiaj w Żwańcu, czy tam jest jeszcze, nie wiem!
— Czy nie miał czekać twego powrotu!
— Tak, panie, miał czekać, ale pewno zdało mu się za długo! Sprowadza jeszcze więcej zbrojnych pod miasto!
— Ilu zbrojnych ma hetman przy sobie?
— Tego nie wiem, panie!
— Kłamiesz, kozaku!
— Będzie około trzech tysięcy, wielki wodzu!
— Trzy tysiące? Zatem główne jego siły są jeszcze daleko, bo, że Doroszenko prowadzi przynajmniej cztery razy tyle zbrojnych, wiem o tem tak dobrze, jak ty!
— Ja tylu zbrojnych nie widziałem, panie! Przeceniasz siły twoich nieprzyjaciół!
— Jak silną jest osada Żwańca? — zapytał Sobieski.
— Trzy tysiące kozaków, panie!
— A z której strony miasteczko najsłabiej ufortyfikowane i obsadzone?
— Od strony wieży, panie! Jeżeli chcesz na nie uderzać, to przypuść atak na wieżę!
— Czy stoją tam forpoczty?
— Nie, panie. Most zwodzony jest ściągnięty.
— I Doroszenko stoi w tyle ze swemi głównemi siłami w zasadzce. Wysunął nam Żwaniec jako ponętę, jakbyśmy byli stadem myszy wietrzących za słoniną! — rzekł Sobieski.
— Wiesz wszystko, wielki wodzu, wiesz teraz wszystko, co ci mogłem wyjawić! — odparł kozak.
— I masz apetyt na sakiewkę złota! — dodał Sobieski.
— Czyżbyś chciał złamać swoje słowo, wielki wodzu? — drgnął żywo kozak, który powoli przyczołgał się do Sobieskiego i stanął przed nim prosto.
— Nigdy jeszcze słowa.nie złamałem! — odpowiedział Sobieski z pogardą.
— Więc daj mi moją nagrodę, wielki wodzu!
— Otrzymasz ją, chytry i fałszywy chłopcze, jak tylko się okaże, że twoje podania są prawdziwe!
Kozak zerwał się. Lewą rękę podnosił w dzikiej wściekłości, prawą zaś trzymał pod swoim podartym wełnianym płaszczem, który właściwie składał się tylko z brunatnej obszarpanej płachty.
— Chcesz mnie tu zatrzymać? — zawołał, — chcesz mnie wziąść do niewoli?
— Czy sądzisz, że cię puszczę wolno? Bądź kontent, że ci darowałem życie! Jeżeli twe podanie są prawdziwe i oddawać mi będziesz usługi, to dostaniesz nadto nagrodę!
— Więc dobrze, — zgrzytnął kozak nagle zębami, — skoro jestem pewny śmierci i niewoli, oddam przynajmniej wielkiemu hetmanowi przysługę, która moje imię tak sławnem uczyni, jak twoje!
Kozak błysnął sztyletem w ręku i w tej samej chwili zrobiwszy zręczny skok ku Sobieskiemu, skierował sztylet ku jego piersi.
Wszystko to było dziełem jednej sekundy. Otaczający nie byli w stanie powstrzymać tak szybko skrytobójcy, który był widocznie najętym, ażeby zgładzić ich wodza.
Ale Sobieski miał się na baczności.
W tej samej chwili, w której kozak przyskoczył do niego ze sztyletem, pochwycił Sobieski rękę skrytobójcy.
— Więc dlatego dałeś się wziąść do niewoli! — zawołał Sobieski, gdy ludzie jego przyskoczyli i pochwycili kozaka, — więc na to byłeś najęty?
Kozak zgrzytnął dziko zębami. Odrzucono go na stronę.
— Nie robić z nim długich zachodów! — rozkazał Sobieski, — musimy dać odstraszający przykład. Ma być rozstrzelany.
— Uszedłeś mojej ręki! — zgrzytnął zębami kozak, — ale poczekaj! jeżeli ja cię nie zgładziłem, znajdzie się inny, co wymierzy lepiej!
— Żołnierze odprowadzili więźnia na niezbyt odległe miejsce, gdzie się paliło kilka ognisk obozowych. Tam Przywiązano go do drzewa. Dziesięciu muszkieterów stanęło w odległości dwudziestu kroków od niego.
— Módl się kozaku! — dał się słyszeć głos kierującego ezgekucyą oficera.
Szyderczy śmiech był odpowiedzią na te słowa.
— Strzelajcie! — zawołał kozak, — niech będzie przeklętą moja ręka, która chybiła.
Muszkietnicy podnieśli strzelby i wymierzyli.
— Ognia! — zakomenderował oficer.
Rozległ się huk wystrzałów.
W tej samej chwili głowa skazanego opadła na piersi.
Tymczasem Sobieski zwrócił się do swych towarzyszów i zbliżających się do niego podwładnych dowódzców.
— Dorszenko jest blisko, — rzekł, — trzeba się dowiedzieć o jego planach i o jego siłach! Musimy posłać do Żwańca jakiego pewnego i odważnego człowieka, ażeby się przekonał, jak silnie obsadzone jest miasto!
— Ja udam się na zwiady, wodzu! rzekł jeden z podkomendnych dowódzców, przystępując do Sobieskiego.
— Wyślij mnie wodzu! — zawołał inny, podnosząc rękę do góry.
Sobieski zdawał się namyślać przez chwilę.
— Zostańcie tu wszyscy! — zawołał nagle, — ja sam udam się do Żwańca.
— Na to nie możemy pozwolić, wodzu! — dały się słyszeć głosy dokoła, — nie powinieneś się narażać na takie niebezpieczeństwo!
— Więc mnie przynajmniej zabierz z sobą! — rzekł jeden z podwładnych.
— Com postanowił, to uczynię! — zmienić tego nie można, — odpowiedział Sobieski, — ja udam się do Żwańca.
Nikt nie śmiał się opierać tym stanowczym słowom.
— Dajcie mi płaszcz i czapkę szpiega! — mówił Sobieski dalej, — jako kozak dostanę się do miasta i otworzę wam bramy wieży! Ty udasz się ze mną aż pod miasto i pozostaniesz na; czatach, — rzekł do jednego z podkomendnych, — gdy o świcie na szczycie wieży zobaczysz chorągiew, będzie to znakiem, że macie przystąpić do ataku! Szturmujcie Żwaniec! Dokonajmy bez głównych sił zuchwałego dzieła, które powiększy naszą sławę!
Otaczający okrzykami wtórowali wodzowi.
— Następnie przyjdą nasze główne siły i połączą się z nami, a wtedy wyruszymy ze Żwańca, — mówił Sobieski dalej, — nic nas wówczas nie wstrzyma w zwycięzkim pochodzie i pokonamy buntowników!
Plan Sobieskiego otaczający, przyjęli z zapałem. Zuchwała odwaga wodza udzieliła się podkomendnym. Wszyscy patrzyli z podziwem na Jana Sobieskiego, który nie chciał się nikim wyręczyć w wykonaniu najtrudniejszego i najniebezpieczniejszego zadania.
Kilku oficerów przyniosło mu starą, podartą burkę rozstrzelanego i jego czapkę. Sobieski kazał sobie przystrzydz włosy jak noszą kozacy, włożył czapkę i okrył się burką.
— Naprzód, — rzekł do podkomendnego, który miał mu towarzyszyć aż pod miasto, — do widzenia towarzysze! Gdy ujrzycie chorągiew na wieży w Żwańcu, to przypuszczajcie szturm do miasta! Ja wam otworzę bramę!
Sobieski, na którego napój Sassy nie wywarł żadnego wpływu, co było dowodem, że owej nocy Sassa wzięła niewłaściwą szklankę, przejęty był wielką odwagą i chciał poprowadzić do zwycięstwa swój mały stosunkowo oddział, wiedząc, że gdyby się plan jego udał, on i jego żołnierze okryliby się nieśmiertelną sławą.
Nie lękał on się niebezpieczeństw, lecz rzucał się w nie bez chwili wahania. Był w tej chwili świetnym wzorem dla swych oficerów i żołnierzy, którzy z podziwem i miłością spoglądali na niego.
Było około jedenastej w nocy, gdy Sobieski i jego towarzysz konno w cichości opuścili obóz i najbliższą drogą udali się do Żwańca.
Gdy przybyli do czat rozstawionych dokoła obozu, zawołano na nich, dali się poznać i zostali przepuszczeni.
Po niejakim czasie jazdy napotkali daleko naprzód wysuniętą placówkę, która im oznajmiła, że dokoła nie ma nic podejrzanego.
Nie można było polegać na oświadczeniu szpiega, że dokoła miasta nie ma wart i placówek. Należało postępować ostrożnie.
Gdy dwaj jeźdźcy po północy zbliżyli się do małego dobrze ufortyfikowanego miasta, Sobieski zatrzymał konia i zeskoczył z niego, oddając cugle towarzyszowi.
— Pozostań tutaj, — rzekł po cichu do niego, — tam znajdują się drzewa. Umieść się z obydwoma końmi w ukryciu. O świcie gdy będziesz mógł ujrzeć wieżę żwaniecką, patrz, czy na gzymsie jej będzie powiewała chorągiew. Jeżeli ją ujrzysz, śpiesz do obozu i sprowadzaj co prędzej oddział pod mury miasta.
— Wykonam rozkaz, wodzu!
— Tymczasem bądź zdrów!
— Niech cię niebo ochrania, panie! — odpowiedział podkomendny.
Następnie oddalił się Sobieski, który w burce i czapce wyglądał jak szpieg Doroszenki.
W tej chwili zaczynały się dla niego niebezpieczeństwa, nie znał on jednak obawy. Bohaterska jego odwaga czyniła go z dolnym przewodzić wojskom i patrzeć śmierci w oczy bez zadrżenia.
Noc była ciemna. Wiatr wiał w oczy bohaterowi idącemu przez pole do miasta zajętego przez nieprzyjaciół. Być może, że straszny, a śmiały hetman Doroszenko był w Żwańcu.
Zuchwałym i szalenie odważnym czynem było przedsięwzięcie Jana Sobieskiego. Gdyby się udało, Żwaniec wraz z osadą dostałby się w jego ręce, lecz w razie nieudania się był on zgubiony!
Niepodobna go było poznać w przebraniu. Obszarpana, brunatna burka, która go okrywała i kapelusz nasunięty na czoło, sposób ułożenia włosów, słowem cała postać była podobną do rozstrzelanego szpiega.
Zbliżył się do okrytego nocną ciemnością miasta.
Dokoła widocznie nie było placówek, bo nikt go nie zatrzymał.
Gdyby jego ludzie punktualnie i szybko uderzyli na Żwaniec zaraz po wywieszeniu chorągwi, miasto byłoby w ręku Sobieskiego wprzód, nimby się zrobiło widno, aby go poznać.
Niezatrzymany przybył do fos otaczających miasto. Poza niemi widać było ciemne zarysy wieży miejskiej.
Sobieski zbliżył się do miejsca, w którem znajdował się most zwodzony, który na noc podjęto. Stała tam warta na wałach.
Sobieski zawołał na szyldwacha.
Szyldwach zapytał kto nim jest.
— Iwan, — odpowiedział Sobieski.
Oczekiwano widać powrotu szpiega, gdyż opuszczono most zwodzony.
Kozacy wyszli naprzeciw nadchodzącego.
— To Iwan! — mówili, — i czegożeś dokazał Iwanie?
— Weźmiemy ich wszystkich z Sobieskim, — odpowiedział Sobieski, zmieniając nieco głos.
— Czy byłeś u niego? Zdołałeś się wydostać żywcem?... Obudzić hetmana mówiono.
— Nie, nie budźcie go! Obudźcie go dopiero nad ranem, — rzekł Sobieski, — czasu jest dosyć nim nadejdą!
— Kiedyż przyjdą? — pytali kozacy.
— Puście mnie do wieży, jestem strasznie zmęczony, — odpowiedział Sobieski, — muszę się przespać parę godzin! Jutrzejszej nocy przyjdą!
Ciemność sprzyjała zuchwałemu czynowi Sobieskiego. Warty go nie poznały. Wpuściły go bramą do miasta.
Sobieski przekonał się, że w brudnych, wąskich uliczkach pełno było kozactwa. Musiała być znaczna siła w Żwańcu, a Doroszenko sam znajdował się pomiędzy nimi.
Tu i ówdzie na placach paliły się ogniska. Dokoła nich leżeli źle odziani i niekompletnie uzbrojeni kozacy w śnie pogrążeni. Wszyscy zdawali się być zupełnie bezpiecznymi od napadu. Nikt nie zwracał uwagi na Sobieskiego, który przechodził ulicami, ażeby się rozpatrzeć w siłach Doroszenki.
Zaczynał on wierzyć w powodzenie swego planu. Szło tylko o to, żeby się mógł dostać do wieży i zaciągnąć chorągiew.
Po krótkim czasie przybył do starożytnej, obszernej wieży stanowiącej część muru otaczającego miasto i w której tu i ówdzie rozstawione były warty.
Przy wejściu do wieży stało kilku kozaków. Gdy Sobieski chciał przejść koło nich, zawołali na niego.
— Czyż nie znacie Iwana? — odpowiedział.
Kozacy zrobili parę szyderczych uwag.
Niebezpieczna była to chwila.
Przeszedł jednak szczęśliwie koło kozaków i dostał się do wieży. Teraz był już u celu.

30.
Zasadzka.

Ukryty wpośród drzew stał podkomendny Sobieskiego z końmi.
Dokoła niego panowała ciemność. Wiatr poruszył liśćmi i gałęziami drzew, zresztą cisza była dokoła.
Z natężoną uwagą oczekiwał na posterunku. I jego zadanie było niebezpiecznem, gdyby bowiem nagle zbliżył się do niego patrol nieprzyjacielski, byłby musiał zginąć, pomimo swej całej waleczności.
Do świtu było jeszcze ze dwie godziny. Przed trzecią nie mogło zacząć świtać.
Towarzysz Sobieskiego trzymał konie za cugle i oparł się o drzewo. Myśli jego były przy wodzu.
Nagle wydało mu się, jak gdyby słyszał lekki odgłos kroków. Czyżby się mylił. Czy to było złudzenie natężonych zmysłów.
Nie! to nie było złudzenie! to był odgłos kroków!
Towarzysz Sobieskiego odwrócił się. Poza nim słychać było wyraźny szmer. Nagle drgnął.
Ciemna postać ukazała się tuż przy nim między drzewami.
Wyciągnął szybko szablę. Gdyby nieprzyjaciele posunęli się bliżej, pragnął przynajmniej drogo sprzedać swoje życie.
— Kto tam? — zawołał stłumionym głosem.
Postać stanęła na chwilę.
— Szlachetny panie, — rzekła — czy to ty?
Odpowiadającym nie był mężczyzna... był to głos dziewczyny.
Towarzysz Sobieskiego zaklął.
— Kto jesteś? — zapytał, — i czego tu chcesz po nocy?
Dziewczyna rękami macając koło siebie, zbliżyła się powoli.
— Jestem Sassa, szlachetny panie! Szukam ciebie! — odpowiedziała.
— Daję słowo, to ślepa niewolnica! — rzekł towarzysz Sobieskiego nie chętnie:
I głośniej dodał:
— Po cóż przyszłaś aż tutaj? Czy nie wiesz, że tu grozi niebezpieczeństwo?
— Nie obawiam się go! — odpowiedziała Sassa.
— Lecz możesz na nas je sprowadzić, dziewczyno.
— Jesteś towarzyszem hetmana Sobieskiego, poznaję cię po głosie. Gdzie jest mój pan?
— Zdaje mi się, że jesteś tyle nierozsądna, iż chciałabyś iść za nim!
— Co?... a więc pan mój udał się do Żwańca, — zapytała Sassa.
— Powracaj, tutaj nie możesz zostać! — rozkazał towarzysz Sobieskiego.
Ślepa niewolnica stała przez chwilę nie wiedząc, co począć.
— Do Żwańca, a w Żwańcu stoją nieprzyjaciele, — rzekła, — jest zgubiony, nie zobaczymy go więcej!
— Czego się tutaj kręcisz? Możesz nas zdradzić przez swój nierozsądek, szalona! Powracaj natychmiast albo zabiję cię na miejscu! Idzie tu o życie naszego wodza!
— Sądzicie, że ja narażę hetmana na niebezpieczeństwo? — zapytała Sassa.
— Jeźli cię znajdą? jeźli cię zaczepią?
— Fałszywie mnie sądzicie, nie powiem nic.
— Tortury rozwiążą ci język.
Sassa wstrząsnęła głową.
— Gdy idzie o ocalenie mego dostojnego pana, — odrzekła, — umarłabym raczej, niżbym jedno słowo zdradziła.
Towarzysz Sobieskiego spojrzał zdziwiony na ślepą niewolnicę, która te słowa powiedziała z godną z podziwu pewnością siebie i spokojem.
— Czegóż się tu kręcisz, dziewczyno? — zapytał.
— Szukam mego dostojnego pana! — odrzekła Sassa.
— Nie szukaj go! Mogłabyś mu wyrządzić niesłychaną krzywdę! — mówił towarzysz Sobieskiego dalej, gdy hetman powróci do obozu, będziesz mogła mu powiedzieć to, co masz do powiedzenia.
Powoli zaczęło świtać. Sassa odeszła.
Towarzysz Sobieskiego wpatrywał się w wieżę.
Wydało mu się, że spostrzega u jej szczytu chorągiew.
Drgnął. Czyżby się mylił?
Należało koniecznie się upewnić.
Pole dokoła było ciche i puste.
Towarzysz Sobieskiego dosiadł konia, drugiego wziął za cugle i puścił się przez pola..
Tam przekonał się, że się nie mylił. Chorągiew powiewała na wieży.
Pochwycił za cugle, dosiadł konia i galopem puścił się do obozu.
W drodze dopędziwszy Sassę, zatrzymał się i wziął ją na konia Sobieskiego.
Przybył szybko do obozu, złożył raport, gdzie należało i wkrótce cały oddział wyruszył, aby otoczyć i zaatakować miasto.
— Znak nas powołuje! — mówił towarzysz Sobieskiego, — chodźmy do Żwańca! Na szczycie wieży powiewa chorągiew! Śmierć lub zwycięstwo!
Ożywione zapałem wojsko szło naprzód. Potrzeba było przypuszczać szturm gwałtowny. Zdobycie Żwańca przyniosłoby wielką korzyść Polakom.
Nim się dowiemy, co się dalej stało musimy raz jeszcze powrócić do Żwańca i dowiedzieć się, jakim sposobem chorągiew dostała się na wieżę.
Gdy Jan Sobieski, przebrany za kozaka Iwana, szczęśliwie przybył do wieży, nieszczęśliwy przypadek, a może jakieś przeczucie Doroszenki zrządziło, że wstał on w nocy, ażeby się przekonać czy wszystkie warty są na stanowiskach.
Doroszenko, człowiek wysoki, dziko wyglądający, lubił czynić takie niespodzianki swoim szyldwachom. Otulił się płaszczem i zaczął ich obchodzić.
Gdy po niejakim czasie zbliżył się do wieży, zapytał warty, czy nie ma co zameldować.
— Szpieg Iwan powrócił do miasta, hetmanie, — odpowiedział szyldwach.
— Gdzież jest? — zapytał Doroszenko, który wysłał tego człowieka, ażeby zabił Sobieskiego.
O ilości sił nieprzyjacielskich Doroszenko był już zawiadomiony od innych szpiegów, którzy późnym wieczorem wrócili do Żwańca.
— Jest w wieży, hetmanie, — odpowiedział szyldwach.
— A on tam po co? — zapytał Doroszenko.
I poszedł sam do wieży, ażeby tam znaleźć Iwana.
Sobieski nie przeczuwał groźnego niebezpieczeństwa, które nagle zawisło nad jego głową. Aż do tej chwili wykonanie jego planu udawało mu się.
Dostał się szczęśliwie do starej, szerokiej wieży i wszedł na górę.
Na górze wieży znajdowała się izba dla straży, w której kilku żołnierzy Doroszenki leżało na podłodze, a w szczelinie muru utkwione duże łuczywo słabym blaskiem oświetlało to miejsce.
W izbie tej, jak o tem wiedział Sobieski, znajdowała się stara chorągiew, którą mieszkańcy zatykali na szczycie wieży, gdy chcieli dać znak jaki lub obchodzili jaką uroczystość.
Potrzeba było zabrać tę chorągiew.
Sobieski słuchał przez czas jakiś pod drzwiami.
Ponieważ nic nie poruszało się w głębi, otworzył po cichu drzwi.
Żołnierze leżeli dokoła i nic nie słyszeli.
Chwila ta zdawała się sprzyjać zamiarowi Sobieskiego.
Wszedł do izby i ujrzał w jednym z rogów zwiniętą chorągiew.
Nie wahając się chwili przystąpił do niej. Miał ciągle na oku śpiących żołnierzy. Żaden z nich się nie obudził.
Zapalone łuczywo rzucało czerwone światło aż do rogu, w którym stała chorągiew.
Potrzeba było teraz dostać się do niej, zatknąć ją na wieży i otworzyć na dole żelazne drzwi, prowadzące do fos fortecznych.
Sobieski zbliżył się po cichu i pochwycił chorągiew.
Zuchwały czyn zdawał się udawać.
Trzymając w ręce chorągiew w prawej ręce, zwrócił się do wyjścia.
Śpiący nie poruszyli się.
Jednakże w chwili, gdy przystępu wał do stojących otworem drzwi, ażeby dostać się na ciemne schody wieży i na jej szczyt, ukazała się nagle w ciemności jakaś wysoka postać.
Sobieski drgnął.
Naprzeciw niego stał Doroszenko! Dwaj przeciwni wodzowie stali naprzeciw siebie, z tą tylko różnicą, że jeden był w mocy drugiego i musiał zginąć, gdyby został poznanym.
Hetman kozaków spojrzał na wychodzącego z izby wieżowej.
— Po co bierzesz chorągiew, Iwanie? — zapytał, — jakie wiadomości mi przynosisz?
W tej chwili zamilkł. Żołnierze jego przebudzili się i powstali.
Doroszenko przystąpił do Sobieskiego i szybkim ruchem ręki zerwał mu czapkę z głowy.
— Ty nie jesteś Iwan! — zawołał, — jesteś nieprzyjacielskim szpiegiem, który się zakradł do miasta! Przekleństwo! — krzyknął, — to Sobieski!
Była to przejmująca chwila!
Sobieski widział, że go poznano. Był zgubiony. Był w ręku swoich wrogów.
Odwaga i przytomność umysłu nie odstępowały go jednakże! Miał właśnie zadać chorągwią silny cios w głowę Doroszenki. Ten jednak uniknął ciosu i wydobył szablę.
W tej samej chwili żołnierze Doroszenki rzucili się na Sobieskiego, który próżno usiłował się bronić. Uderzenie tępem narzędziem powaliło go na ziemię.
— To Jan Sobieski, daję słowo! — wołał hetman kozacki tryumfująco. — dostał się do nas do niewoli! Zaprowadźcie go do celi w wieży i zamknijcie dobrze! Co on chciał zrobić z tą chorągwią? — mówił dalej Doroszenko, podnosząc chorągiew, która wypadła z rąk Sobieskiego, — chciał dać znak swoim wojownikom! Skoro mamy wodza w ręku, możemy mieć jego żołnierzy! Wszystko dostać musimy!
Dowódzcy kozaków nadeszli, dopytując się co zaszło.
Żołnierze zanieśli Sobieskiego do celi wieżowej.
Doroszenko trzymał w ręku chorągiew.
— Sobieski, wódz nieprzyjacielski, chciał tu urządzić jakiś atak, — mówił śmiejąc się, — dobrze, więc zamiast tego urządzimy zasadzkę i zwabimy do niej jego żołnierzy! Wszystkie wały i mury niech będą obsadzone, ale niech nikogo widać nie będzie, ażeby; nieprzyjaciel nie spostrzegł, że go czekamy! Zatknąć tę chorągiew na wieży, ażeby wszyscy, którzy wejdą, natychmiast zostali wytępieni! Albo nie! Wpuśćmy ich do miasta! Wy się ukryjcie, a gdy wejdą, wyskoczycie z kryjówek i zaśpiewacie pieśń zwycięstwa.
Rozkazy zostały wykonane natychmiast.
Nagły ruch powstał w wieży i w całem mieście.
Jak piorun rozeszła się wieść, że hetman Sobieski został wzięty do niewoli.
Kozacy głośno objawiali swoją radość.
Nagle odezwały się rogi i wezwały ich pod chorągwie.
Powtórzono rozkazy hetmana. Na wieży powiewała chorągiew.
Żołnierze Sobieskiego mieli być zwabieni w zasadzkę.
Z brzaskiem dnia ukończono wszystkie przygotowania w Żwańcu.
Doroszenko ukrył się na górze pod dachem wieży, ażeby widzieć wszystko.
Tymczasem oddział polskiego wojska nadciągał pod Żwaniec.
W drodze wojsko polskie spotkało się z przedniemi strażami przybywającego polskiego oddziału. Oddział ten miał dwie armaty. Główna siła wojsk polskich znajdowała się jeszcze daleko.
Podwładni Sobieskiego nie chcieli czekać na przybycie armat, ale bezwłocznie ruszyli na Żwaniec.
Uderzyło ich wprawdzie, że miasto było pogrążone w tak głębokiej ciszy, mimo to otoczyli je i brnęli przez otaczające fosy.
Stąd i zowąd padło kilka strzałów. Osada miasta jednak była widocznie bardzo słaba.
Kilku odważniejszym udało się spędzić wartę od mostu zwodzonego i spuścić most.
Nadciągający Polacy rzucili się na most z głośnemi okrzykami.
W tej chwili ze wszystkich domów i kryjówek dano do nich ognia. Na każdym kroku padali zabici. Ranionych tratowano końmi.
Doroszenko widząc z wieży, że wszyscy Polacy dostali się do miasta, rzucił się z garstką najodważniejszych do bramy, ażeby ją zamknąć i nikogo żywego nie wypuścić.
Kilku tylko żołnierzy Sobieskiego, przy których znajdowała się Sassa, pozostało za miastem i uniknęło losu, jaki spotkał tych, którzy byli bez ratunku zgubieni.
Daremnie się bronili z rozpaczną odwagą, próżno usiłowali dostać się do bramy lub do wieży. Wszyscy, którzy się o to pokusili, zostali bez litości wytępieni.
Parę godzin trwała rozpaczliwa walka na ulicach i placach. Jeden z dowódców polskich, bronił się na jednym placu przeciw potrójnej liczbie nacierających na niego nieprzyjaciół. Wszyscy jego ludzie polegli przeszyci kulami, szablami, lancami i strzałami kozaków, mała garstka topniała powoli i wkrótce nikt z niej nie pozostał.
Ulice miasta były pokryte zabitymi i rannymi. Rynsztokami płynęła krew. Drobny szczątek wojska Sobieskiego, który poddał się w końcu, został wymordowany bez litości. Tylko mały oddziałek, przy którym znajdowała się Sassa, ocalał, ponieważ nie wszedł do miasta.
Kozacy i Tatarzy z rozbestwieniem dobijali rannych i kaleczyli trupów. Żądza krwi i dzikość wystąpiły w całej pełni. Nie ludzie to snuli się po ulicach i placach i rabowali poległych nieprzyjaciół, lecz dzikie zwierzęta.
Doroszenko nie bronił tego swoim podwładnym. Ukazał się pośród nich i został przez nich radosnemi okrzykami przyjęty.
Kozacy i Tatarzy padali przed nim na kolana, całowali kraj jego płaszcza i ślady jego stóp.
Ci z pomiędzy mieszkańców Żwańca, którzy nie zostali wymordowani przez kozaków, pokryli się do piwnic i drżeli o życie.
Całe miasto było jedną kałużą krwi. Nie było ulicy ani domu, któreby nie były krwią zbroczone.
Rozbestwieni zwycięzcy obchodzili krwawe wesele, siadając na trupach pili wino i wódkę. Wielu pijanych padało przy trupach.
Żwaniec straszny przedstawiał widok.
Doroszenko także z atamanami od dawał się rozpasanej radości. Zasiadł wraz z nimi w jednym z domów miejskich za stołem i brał udział w uczcie pijackiej.
— Zamknęliśmy lwa do klatki, — mówił do swoich podkomendnych, — jutro będzie wyprowadzonym za miasto, żeby zobaczył swoich żołnierzy! To go ucieszy! Co potem mamy zrobić z Janem Sobieskim, o tem jutro naradzimy się! Dzisiaj obchodzimy zwycięstwo!
Wino i wódka płynęły strumieniami, a zwycięzcy oddawali się rozpasanej radości.

31.
Pożar w wieży.

— Zlitujcie się... gdzie jest mój pan? Gdzie jest Jan Sobieski, wasz wódz? — wołała ślepa niewolnica, załamując ręce, gdy mały oddział w bezładnej ucieczce uchodził od miasta, w którem wrzała walka.
Sassa nie otrzymała odpowiedzi od niewiedzących co począć, przerażonych żołnierzy.
— Jest w Żwańcu! Ratujcie go! Ratujcie Jana Sobieskiego! — wołała zrozpaczona.
— Któż go zdoła ocalić? Jest nas za mało! — rzekł wreszcie jeden z żołnierzy.
— Więc chcecie uciec, uciec, a wodza waszego, dzielnego wodza oddać na pastwę? — wołała Sassa.
— Musimy sprowadzić odsiecz, dziewczyno! Do miasta iść nie możemy, bo i mybyśmy zginęli! — odpowiadano.
— A Sobieski zginie! — krzyczała Sassa z rozpaczy, — oddaj ecie swego wodza na łup! Pozwalacie go zabić! Wstyd wam i hańba! Pomocy! Jan Sobieski ginie w mieście pod ciosami swych nieprzyjaciół! Pomocy! ratunku dla Jana Sobieskiego! Wszechmocny Boże! dlaczegóż jestem słabą dziewczyną... dlaczegóż jestem ślepą?
Kilku żołnierzy stanęło, słuchając słów Sassy. Słowa ślepej niewolnicy trafiały im do serca i budziły w nich poczucie obowiązku.
— Jest nas za mało, — rzekli, — musimy się udać do nadciągającego oddziału, przy którym są dwie armaty! Musimy ostrzedz przybywających!
— A tymczasem wszystko będzie za późno! — wołała Sassa, — tymczasem Sobieski zostanie zamordowany!
— Prędzej nic nie możemy zrobić, dziewczyno, — odpowiedział jeden siwobrody żołnierz, — na świętego Stanisława i mnie żal naszego wodza i wszystkich dzielnych braci, którzy; wzięci zostali w mieście.
— Będą wymordowani! — zawołała Sassa, — ja znam Tatarów! Nie oszczędzają oni żadnego nieprzyjaciela!
— Czyż mamy się poświęcać, wiedząc, że to na nic się nie zda, ponieważ jest nas niewielu? Musimy czekać na nadciągający oddział! Wówczas będzie my mogli ostrzeliwać i szturmować Żwaniec, — wyjaśniał żołnierz, — musisz być cierpliwą, dziewczyno!
— Cierpliwą, a nasz wódz zostanie zamordowany! — rzekła Sassa kryjąc twarz w rękach i wybuchając głośnym płaczem, — stanęła... pozwoliła żołnierzom odejść... głęboko przejęta padła na ziemię... boleść ją zabijała.
Cisza panowała dokoła. Żołnierzy nie było. Wrzawa, która dochodziła od miasta, cichła powoli. Godziny upływały. Oddziału z dwiema armatami nie widać było jeszcze.
Wieczór zapadł na miasto i okolicę.
Sassa podniosła się. Zuchwałą determinacyę wyrażały jej blade rysy. Musiała odejść, musiała się dowiedzieć, czy Sobieski jeszcze żyje! Jeżeli był w niewoli, pragnęła dzielić z nim niewolę.
Znała kierunek, w jakim winna była się udać, pomimo swojej ślepoty. Nie lękała się swoich nieprzyjaciół. Jeżeli Jan Sobieski zginął, to i ona także zginąć pragnęła. Musiała się dostać do miasta! Pędziła ją tam rozpacz! Pragnęła wiedzieć, co się stało z jej panem.
W ciemności wieczornej zbliżyła się do fos, które otaczały miasto. Głęboka cisza zapanowała w mieście po okrzykach zwycięstwa.
Uczuła nagle, że wchodzi do wody.
Dowiedziała się tym sposobem, iż ma przed sobą fosy miejskie.
Chciała spróbować, czy jej się nie uda przebrnąć i dostać się do bramy, o której towarzysz Sobieskiego powiedział, że miała zostać otwartą.
Fosy otaczające małe miasta bywały zwykle napół wyschłe, a zatem niezbyt głębokie.
Ślepa niewolnica nie lękała się niczego. Ostrożnie stawiając nogę za nogą zeszła do fosy. Woda zmoczyła jej szarą sukienkę i dochodziła jej do bioder.
Poszła dalej i dostała się wkrótce na brzeg przeciwległy.
Dotykając rękami murów, zaczęła szukać żelaznej bramy.
Przeszedłszy dość znaczną odległość, przyczem nieraz ześliznęła się do wody, stanęła nagle.
Głuchy huk dochodził z oddali.
Sassa drgnęła przejęta nadzieją.
Był to oddział z dwiema armatami przybywający na zdobycie Żwańca.
W mieście i na murach nikt nie zdawał się o tem wiedzieć i słyszeć, wszystko pozostało w ciszy.
Ślepa niewolnica szukała dalej.
Nareszcie przybyła do stojącej otworem bramy. Przybyła do wieży. Brama żelazna, która do niej prowadziła, pozostała otworem.
Odzież Sassy była zmoczoną — nic zważała na to. Rękami macając około siebie, dostała się do wieży.
Panowała w niej grobowa ciemność, tak że człowiek z najlepszym wzrokiem tak samo nicby nie widział, jak ślepa Sassa.
Potrzeba było dowiedzieć się czy Jan Sobieski, który, jak Sassa przeczuwała, został poznany i wraz z całym oddziałem wzięty do niewoli, znajdował się w wieży. Przypuszczała, że tak było, ponieważ wieża nadawała się na najlepsze i najpewniejsze więzienie, pomimo że część jej górna i niektóre części wewnętrzne były zbudowane z drzewa. Nie wątpiła ani na chwilę o tem, że Sobieski jeszcze żyje.
Z podziwienia godną odwagą dziewczyna wykonywała swój zamiar w siedzibie swoich nieprzyjaciół. Okrucieństwa kozaków i Tatarów znane były powszechnie. Torturowali oni swych nieprzyjaciół bez litości. Gdyby Sassa dostała się w ich ręce, byłaby zgubioną.
Wszystko to jednak nie wstrzymało wiernej niewolnicy. Miłość kazała jej zapomnieć o tem wszystkiem.
Poszła wąskim, sklepionym korytarzem wieży i bez przeszkody dostała się do schodów.
Wchodziła na schody ostrożnie i po cichu.
Na górze doszedł do niej odgłos rozmowy. W kordegardzie wieżowej dwaj kozacy kłócili się o parę sztuk złota zrabowanych jakiemuś zabitemu.
Ślepa niewolnica zatrzymała się i słuchała. Przekonała się zaraz, przy pomocy swego ostrego słuchu, że drzwi od kordegardy były zamknięte.
Ostrożnie i cicho poszła dalej. Ręce jej dotykały wystających belek i części muru. Szukając natrafiła na inne schody.
Ponieważ domyślała się, że kozacy ujętego nieprzyjacielskiego wodza musieli osadzić w najbezpieczniejszem zamknięciu, poszła temi schodami, prowadzącemi na sam szczyt wieży.
W tej chwili rozległ się strzał, podobny do dalekiego grzmotu.
Oddział polski zbliżył się do miasta i zaczął je ostrzeliwać z armat.
Huk tych wystrzałów radością przejmował ślepą niewolnicę! Nadchodzili wybawcy! Teraz, jak sądziła Sassa, wszystko jeszcze dobrze skończyć się mogło. Sobieski jeszcze mógł być ocalony z rąk nieprzyjaciół.
Zagrzmiał ponowny wystrzał i musiał być skuteczny, gdyż Sassa usłyszała krzyki.
Drzwi kordegardy otworzyły się. Żołnierze Doroszenki wybiegli po schodach na dół.
Na ulicach powstał zamęt i ciżba. Nadciągający oddział nieprzyjacielski, o sile którego nie wiedziano, ostrzeliwał miasto! Kula właśnie uderzyła w mury otaczające Żwaniec. Gdyby padła na dom i wznieciła pożar, całe miasto byłoby w niebezpieczeństwie. Lada chwila jednak inna kula mogła wywrzeć taki skutek.
Kula ognista uderzająca w mur nie mogła sprawić żadnej szkody, mimo to nadbiegli kozacy i starali się ją zagasić.
Niebezpieczeństwo dla miasta było wielkie. Armat w niem nie było. Doroszenko nie posiadał ich, a w mieście był tylko stary moździerz nie przydatny do użytku.
Większa część kozaków i Tatarów otrzeźwiała, słysząc strzały armatnie. Tylko bardzo pijani leżeli jak martwi.
Doroszenko i jego podkomendni ukazali się na wałach. Straszny był widok, gdy nagle błysnął znów wystrzał i kula ognista wzniosła się w powietrze, w ciemności.
Żołnierze obsługujący armaty celowali dobrze. Kule padały częścią do wody w fosach, częścią do miasta, gdzie osada starała się zapobiegać ich niebezpiecznemu działaniu.
Położenie znajdujących się w mieście było jednakże zagrożone i Doroszenko myślał o przedsięwzięciu wycieczki, dla przyśpieszenia decydującej chwili. Wstrzymywała go od tego jedynie myśl, że to może główne siły polskie przedsiębiorą atak, gdyż w takim razie byłby ze swą przednią strażą zgubiony.
Miał zatem do wyboru albo ze swym oddziałem opuścić miasto i połączyć się z głównemi swemi siłami, albo zrobić wycieczkę i doprowadzić do stanowczej bitwy.
Zdecydował się na ostatnie, aby położyć koniec ostrzeliwaniu miasta.
Odezwały się rogi i powołały kozak ów i Tatarów pod broń.
Polegli leżeli jeszcze na ulicach i placach. Gromadzący się ludzie Doroszenki stąpali po nich.
Otworzono wielką bramę, spuszczono zwodzony most i oddział opuścił miasto.
Przed fortecą uszykował się. Następnie zatrąbiono do ataku.
Dwie armaty rzucały ciągle kule ogniste. Doroszenko wyruszył naprzód.
Tymczasem Sassa dostała się aż pod szczyt wieży i tam czyniła poszukiwania. Gdy straż opuściła kordegardę, uczuła się bezpieczną i zaczęła głośno wołać Sobieskiego.
W tej chwili jednak, z rozkazu Doroszenki, wyprowadzono Sobieskiego z wieży, aby w razie odwrotu nie pozostawić go w mieście.
Sassa słuchała, ale nie mogła rozróżnić, co działo się pod nią.
Ciągle jeszcze przypuszczała, że znajdzie swojego pana.
Gdy się rozległ dźwięk rogów i hałas na ulicach, oznajmił jej, że coś zaszło, chciała zejść po schodach na dół, aby tam szukać Sobieskiego.
Nagle rozległ się straszny łomot.
Kula ognista, po wyjściu Doroozenki z miasta, trafiła w wieżę.
Ślepa niewolnica pozostała przez chwilę jak skamieniała na miejscu.
— Co się stało? Sassa, choć niewidoma, odgadła zaraz, że straszne niebezpieczeństwo jej zagraża. Trzask drzewianych części wieży dowodził, że kula w szczyt jej trafiła.
Okropna to była chwila.
Czy miała zejść, uciekać, zostawić Sobieskiego w wieży?
Trzask trwał tylko przez chwilę. Sassa czuła, że ona sama i to, co ją otaczało, pozostało nietknięte.
— Panie! — wołała załamując ręce w rozpaczy, — panie! odpowiedz, czy jesteś tu w wieży?
Słuchała.
Co to było? Cichy trzask dobiegi do jej ucha. Głos żaden się nie odezwał.
— Janie Sobieski! Sassa cię woła! Sassa jest tu, aby cię uwolnić z niewoli! Daj mi znak, czy żyjesz, czy jesteś tutaj w wieży?
Słuchała znowu.
W wieży widocznie nie było żadnej istoty ludzkiej.
Z daleka dochodziły do niej dzikie okrzyki wojsk Doroszenki śpieszących przez pola, a poza którymi czerwony płomień wzbijał się w niebo ze szczytu wieży.
Słuchała znowu.
Sassa stała nieruchoma i słuchała.
Dreszcz ją przeszedł. Jana Sobieskiego nie było tu, Jan Sobieski nie odpowiadał, a trzask zagadkowy stawał się coraz głośniejszym.
— Najświętsza Panno! — krzyknęła ślepa niewolnica uczuwszy nagle duszność i gorąco, — ogień! wieża się pali!
Przeraźliwy krzyk niewidomej rozlegał się echem po pustej wieży. Nie mogła ona widzieć pożaru, tylko gorąco i dym, który ją obejmował, przestrzegały ją, że jest zgubioną. A nikt nie wiedział, że poszła do wieży.
Gdyby była mogła widzieć, poznać całe niebezpieczeństwo, znaleźć schody prowadzące na dół... Ale Sassa była niewidomą, a ogień szerzył się z przerażającą wściekłością, obejmując belki jednę po drugiej.
Przerażenie na chwilę sparaliżowało jej członki. Wkrótce jednak, kierując się instynktem zaczęła rękami macać ścianę, ażeby dostać się do schodów, zejść i opuścić wieżę.
Wskutek przestrachu nogi prawie odmawiały jej posłuszeństwa. Kilka chwil jeszcze, a byłaby zgubioną, bo dym zwiększał się ciągle.
Chciała wołać pomocy, lecz słowa zamierały jej na ustach... przerażenie było zbyt wielkie, dawało jej się, że wszystko kręci się koło niej, że wieża wali się na nią, że ją płomienie obejmują.
Dostała się nareszcie do schodów prowadzących na dół.
Okrzyk nadziei wydarł się z jej ust.
Szybko zeszła po schodach.
Okropny dym ścigał ją. Cała wieża była go już pełna.
Płomienie szerzyły się u góry, dopóki znajdowały drzewo, z niesłychanym pośpiechem obejmując stare suche belki i deski. Rzucały one okropne przerażające światło na ulice miasta zawalone trupami.
Ślepa niewolnica zeszła na dół i zaczęła szukać wyjścia. Dostała się na korytarz prowadzący na miasto. Ale gdy doszła do drzwi, przekonała się, że kozacy wybiegając z wieży zamknęli drzwi za sobą.
Przebiegła prędko do żelaznej furtki wychodzącej na fosę, którędy dostała się do wieży.
I tę znalazła wkrótce, podczas gdy dym dostawał się już do dolnych kompartymentów wieży.
Dotknąwszy drzwi drgnęła... dotknęła ich raz jeszcze... szarpnęła niemi... były zamknięte! Warta i te drzwi zamknęła!
Ślepa niewolnica zachwiała się pod wrażeniem tego strasznego rozczarowania... upadła... siły ją opuściły...

32.
Wyrok śmierci.

Wycieczka, którą Doroszenko z kozakami i Tatarami przedsięwziął, zmusiła wkrótce do milczenia armaty małego oddziału wojska polskiego.
Nie mógł się on opierać pięćkroć przeważnej sile i musiał się cofnąć pośpiesznie, ażeby nie został otoczonym i wytępionym.
Na szczęście udało się oddziałowi ocalić i uprowadzić obie armaty.
Doroszenko jednak nie wiedział, czy liczniejszy oddział nieprzyjacielski nie znajdował się w odwodzie i już nie nadciągał, postanowił zatem nie ścigać uchodzących.
Przypuszczenie jego, że główne siły Sobieskiego nie mogły być daleko, było uzasadnione. Nie posunęły się one jeszcze tak daleko, żeby mogły mieć styczność z cząstką straży przedniej, która właśnie doznała porażki.
Hetman kozacki powrócił zatem o świcie pod mury miasta i tu znacznej części swych ludzi kazał zająć stanowisko.
Sam z atamanami i jednym oddziałem udał się do miasta.
Z wieży pozostała już tylko czarna ruina. Części drewniane były spalone, żarzyły się i dymiły jeszcze. Inna kula ognista zapaliła w innej części miasta dom samotnie stojący, ale na szczęście pożar nie rozszerzył się dalej.
Gdy Doroszenko powrócił do miasta przekonał się przedwszystkiem, że pojmany Sobieski znajduje się jeszcze w bezpiecznem zamknięciu, do którego został przeprowadzony i w którem go strzeżono.
Następnie hetman z atamanami udał się do domu, w którym mieszkał i w którym znajdowała się wielka izba będąca rodzajem sali.
Zająwszy z atamanami miejsce przy długim stole, kazał przynieść jadło i wino.
— Mamy jeszcze wydać wyrok, towarzysze broni, — rzekł po biesiadzie, — mamy ważnego i znakomitego więźnia w naszych rękach! Odbędźmy nad nim sąd! Sprowadzić tutaj Jana Sobieskiego, wodza naszych nieprzyjaciół.
Sześciu zbrojnych kozaków wykonało rozkaz.
Wkrótce Sobieski, który zrzucił z siebie przebranie kozackie, ukazał się w sali pośród zebranych.
Postawa jego była dumna i nieugięta. Nieprzyjaciele ponuro i groźnie spoglądali na niego.
Jan Sobieski nie okazywał żadnej obawy i oczekiwał swego losu z prawdziwie bohaterską odwagą.
Wszedł do sali i zbliżył się do stołu, przy którym Doroszenko biesiadował z atamanami.
— Jestem w waszej mocy, — rzekł donośnym głosem, — macie w ręku swego nieprzyjaciela! Więc dobrze, oznajmicie mi mój los.
— Przestałeś wydawać rozkazy, Sobieski, jesteś naszym jeńcem, — odpowiedział Doroszenko, — my tu rozkazujemy! Wkrótce dowiesz się wyroku!
— Nie sądźcie, żebym go się lękał, — odparł Sobieski.
— Słynną jest twoja odwaga, ale zobaczymy, czy zasłużyłeś na tę sławę, — mówił Doroszenko dalej, — daję ci do wyboru: albo wstąpisz w nasze szeregi i będziesz walczył razem z nami, albo poniesiesz śmierć jako szpieg!
— Pod twoją buntowniczą chorągwią Sobieski nigdy walczyć nie będzie! — zawołał więzień, — jak śmiesz mi czynić taką nikczemną propozycyę?... Na moje zbawienie, musiałbym być człowiekiem takim jak ty, ażeby się buntować.
Doroszenko zerwał się z wściekłością i dobył szabli.
— Co śmiesz mówić zwyciężony? — krzyczał rozjuszony.
— Mnieś nie zwyciężył! Przechwalasz się i kłamiesz, — odpowiedział Sobieski dumnie.
Doroszenko chciał szablą zabić jeńca, ale powstrzymał się i zmienił postanowienie.
— Inaczej umrzesz, — mówił z tryumfem, — poniesiesz haniebną śmierć skazanego, nie zginiesz z mojej ręki! Zarozumiałe twoje słowa zamilkną, gdy cię na pal wbijemy. Wymyślimy ci śmierć taką, która zdoła twoją dumę złamać lub ugiąć! Nieprzyjaciołom naszym damy przykład.
— Tego nie potrzebujecie, bo wasze okrucieństwa i żądza krwi znane są powszechnie, — odrzekł Sobieski, — nie sądźcie, żebym obawiał się śmierci w jakiejkolwiek postaci stanęłaby przedemną, nie doczekacie się tego tryumfu, żebyście usłyszeli z ust moich słowo skargi lub jęk boleści.
— To zobaczymy! — zawołał Doroszenko z szatańską miną, — każdy z nas wymyśli jaki rodzaj śmierci, a najokropniejszą wybierzemy, a wtedy przekonamy się, czy wzięty do niewoli wódz nieprzyjacielski, waleczny Sobieski, pozostanie niemym i dumnym.
Słowa te znalazły w kole naczelników głośne uznanie.
— Ja proponuję, żeby na szczątkach murów wieży postawić wysoki słup, — mówił Doroszenko dalej, — Sobieski zostanie do niego przywiązany, ażeby go nasi wojownicy widzieć mogli. Następnie zostanie mu okręcony około szyi stryczek, który będzie przywiązany do wierzchołka słupa, ażeby nim wiatr pomiatał jak dzwonem.
— Dobra to propozycya, ale ja podam lepszą, — zawołał jeden z atamanów, — ubierzcie go w suknię umaczaną w smole i zapalcie. Niech jako słup płomieni wróci do swoich żołnierzy.
Projekt ten znalazł wielkie poparcie w kole zebranych, jednakże jeszcze inny ataman zażądał głosu.
— Czyż nie nazwałeś go wczoraj pojmanym lwem, hetmanie? — zapytał, — lew pojmany, gdy się znajduje w naszych rękach nie powinien nam więcej dać uczuć swych łap. Zbudujmy klatkę z drzewa i sztab żelaznych, zamknijmy w tej klatce pojmanego lwa i obwodźmy go po mieście i za miastem, ażeby wszyscy widzieli go w klatce.
— To najlepszy pomysł! Wsadzić go do klatki! — zawołano dokoła.
— A potem przyniosą drzewa, — mówił ataman dalej, — i włożą do klatki, i zapalą je, a wtedy usłyszymy, czy lew nie zacznie wyć!
— Spalić go! Tak spalić go w klatce! — wołali odurzeni winem naczelnicy.
— I ja się zgadzam na ten wyrok! — zawołał Doroszenko, — dalej zbijcie klatkę z mocnego drzewa i zaopatrzcie ją z dwóch otwartych stron żelaznemi sztabami, ażeby można było widzieć pojmanego lwa w klatce.
Rozkaz wykonano natychmiast. Kilku kozaków zbiło klatkę.
— Jest to was godne, — rzekł Jan Sobieski, — ale nie sądźcie, że się obawiam waszego barbarzyństwa! Możecie mnie dręczyć, możecie mnie zabić, możecie mnie uczynić ofiarą waszego okrucieństwa, ale wobec śmierci zostanę takim samym, jak jestem!
— To zobaczymy, Janie Sobieski! — zawołał Doroszenko, — do klatki z tobą! Głód i pragnienie zmiękczą cię! A jeźli nie, to ogień da ci radę!
— Drżyjcie przed zemstą moich żołnierzy!
— Chcesz nam grozić, zuchwalcze? — zapytał Doroszenko, — czas twój przeminął! Nie darmo wpadłeś w nasze ręce! Tym razem nie ma ratunku dla ciebie!
— Jestem w ręku moich nieprzyjaciół, jestem więc na los mój przygotowany! — odpowiedział Sobieski.
— Będziesz ostrzegającym przykładem dla innych dowódzców, — mówił Doroszenko dalej, — gdy usłyszą co się stało z tobą, będą się wystrzegali przeciw mnie podnosić broni!
— Mylisz się buntowniku! — zawołał Sobieski dumnie, — przykład mój zachęci ich tembardziej, ażeby ciebie i twoich ludzi wytępić! Śmierć moja będzie pomszczoną!
Kozacy oznajmili, że klatka jest już gotowa.
— Wziąść go do klatki! — rozkazał Doroszenko z wściekłością, wskazując ręką Sobieskiego.
Kozacy rzucili się na niego.
Sobieski odepchnął ich.
— Pójdę sam! — odpowiedział.
— Powalcie go! — krzyknął Doroszenko, — ale nie zabijcie!
Kozacy rzucili się na Sobieskiego i wywlekli go na ulicę.
Tam stała przygotowana wielka żelazną kratą opatrzona klatka.
Sobieski został do niej wepchnięty, poczem drzwi klatki zaryglowano.
— Zaprządz konia! — rozkazał Doroszenko, który z atamanami znajdował się na dole.
Rozkaz jego wykonano natychmiast.
Kozacy zaprzęgli konia do wozu, na którym umieszczona była klatka.
Doroszenko i atamanowie kazali sobie przyprowadzić konie i dosiedli ich.
Wóz z klatką ruszył.
Sobieski widział dokoła zwłoki swoich żołnierzy, przez które przejeżdżali kozacy i wóz, na którym on sam się znajdował.
O ile mężnie i bez zachwiania znosił on wszystko, co go spotykało osobiście, o tyle przejmujące i bolesne wrażenie czynił na nim widok licznych pokaleczonych zwłok wojowników.
Zasłonił sobie twarz. Tego okropnego widoku nawet mężna jego dusza przenieść niemogła.
Dokoła leżeli wierni jego podkomendni. Wszyscy oni ponieśli śmierć! Sassa także, jak sądził Sobieski, musiała zginąć z nimi.
Widok ten był tak przerażający że bohater w niewoli odwrócił się od niego.
Tutaj widać było człowieka powieszonego na ramach okna, tam poszarpanie zwłoki wbitego na pal, gdzieindziej kilkanaście trupów zwalono jeden na drugiego.
Klatka eskortowana przez kilku kozaków z pikami, jechała naprzód. Doroszenko i atamani jechali za nią konno.
Tak orszak przybył do bramy miasta i przebywszy most zwodzony, opuścił miasto.
Za miastem obozowali ludzie Doroszenki.
Wydali oni głośne krzyki na widok klatki i zbiegli się do niej, ażeby zobaczyć więźnia.
Hetman pozwolił tej uciechy swoim żołnierzom. Tryumf ten sprawiał mu największą przyjemność.
— Chodźcie tu i przypatrzcie się wodzowi w klatce! — wołał z konia na nadjeżdżających kozaków i Tatarów.
Klatka z Sobieskim przedstawiała straszny widok.
Miał on przed oczyma okrutną śmierć, ale nie szemrał. Wszystkie te cierpienia ponosił dla ojczyzny i ta myśl dodawała mu siły!
Konie popędzane przez kozaków ciągnęły klatkę dalej. Witały ją wszędzie dzikie okrzyki zadowolenia.
Nagle, gdy klatka jechała dalej, kozacy i Tatarzy pobledli i rozskoczyli się na obie strony. Widocznie coś ich przestraszyło.
Pomiędzy nimi ukazał się pochylony, skaczący, czerwony Sarafan.
Klatka stanęła.
Doroszenko i jego towarzysze zatrzymali konie.
Czerwony Sarafan, śmiejąc się przeraźliwie, spostrzegł klatkę i zamkniętego w niej bohatera.
Spostrzegłszy czerwony Sarafan, pobiegł pochylony ku klatce i pochwyciwszy rękami za kraty, wpatrzył się pomiędzy nie z widocznym wielkiem wrażeniem.
Poznał Jana Sobieskiego. Następnie zaczął skakać z dzikim śmiechem dokoła klatki, a wyglądał tak strasznie, że kozacy cofali się przed nim.
— Czerwony Sarafan się pokazał! — zawołał Doroszenko, — nie ruszajcie go! Niech robi co chce i niech idzie gdzie chce! Dosyć już krwi przelanej! Naprzód!
Orszak puścił się w dalszą drogę.
Czerwony Sarafan przyłączył się do niego.

33.
Druga ofiara napoju.

Jagiellona tej samej nocy, w której połowę otrzymanego od Allaraby napoju wlała do wina sędziwemu kasztelanowi krakowskiemu, zamiast Sobieskiemu, opuściła miasto, nie czekając następstw.
Widzieliśmy, że Jan Zamojski wskutek: wypicia napoju, umarł.
Okropnej kobiecie pozostała jeszcze; druga połowa tego płynu, a tę wskutek podszeptu Allaraby przeznaczyła nowo wybranemu królowi.
Myśl, że król Michał zapłonie do niej miłością i posadzi ją na tron, nasuwała jej kuszące obrazy. Gdyby była królową, gdyby nosiła koronę, natenczas wszystkie drogi byłyby dla niej otwartej mogłaby w zupełności zadowolnić swoją niesłychaną ambicyę. Wtenczas śmiałą ręką pochwyciłaby wodze rządu i zawładnąwszy zaślepionym przez miłość Michałem, stałaby się despotyczną panią całego kraju.
I Sobieski leżałby wówczas u jej stóp; a ona mogłaby wykonać uplanowaną zemstę.
Czarna dusza tej szatańskiej kobiety upajała się myślą, że zbliżyła się do upragnionego celu. W ponurem zamyśleniu Jagiellona siedziała w karocy, która ją zawieźć miała do Warszawy. Blada jej, kusząco piękna twarz, nosiła na sobie w tej chwili odbicie planów, jakiemi jej umysł był zajęty. Mar murowy chłód wiał z jej rysów a ponuro błyskające spojrzenia pozwalały się domyślać, co się w niej działo. Była na drodze do potęgi i sławy.
W Warszawie tymczasem około osoby króla snuły się intrygi stronnictw, na które kraj był rozdarty.
Większa część wyższej i bogatej szlachty była niezadowolona z tego, że jeden z mniej zamożnych i mniej znakomitych został wyniesiony na tron.
Król Michał był synem księcia Jeremiasza Wiśniowieckiego, który w wojnie kozackiej stracił cały majątek i był tak biedny, że żył tylko ze skromnej pensyi, wyznaczonej przez zmarłą królowę, a na cztery dni przed wyniesieniem swego syna na tron, otrzymał wskutek prośby od francuskiego marszałka, Chavagnaca, dwieście talarów.
Stronnictwo francuskie rozwielmożniało się u dworu, co dało powód do zawiści.
Król Michał otrzymał od cesarza Leopolda order Złotego Runa i zaczął czynić przygotowania do starania się o rękę jego córki Eleonory, która przedtem była przeznaczoną jego rywalowi w ubieganiu się o koronę, księciu lotaryńskiemu.
Prymas i kilku innych dostojników byli jednakże zdania, że właściwiej będzie ożenić króla z córką księcia orleańskiego, noszącą tytuł “Mademoiselle” i okazywali niezadowolenie, że projekt ich nie został przyjęty. Niespokojne ich zachowanie się i zawiść magnatów, którzy niechętnie widzieli na tronie potomka podupadłego rodu, wystawiały na igrzysko dobro ogółu i paraliżowały wszystkie zamiary króla Michała.
Tak rozpoczęły się intrygi dworskie.
Michał podejrzywał osoby z najbliższego swego otoczenia, a podejrzenia te podsycała jeszcze jego matka, rozsądna kobieta, przenikająca bystrem okiem intrygi.
Matka króla przebywała na dworze i czuwała.
Właśnie w chwili, gdy wojewodzina Jagiellona Wassalska przebywała w Warszawie, u dworu poczynione zostały szczególne zarządzenia, które zdradzały, że matka króla lęka się o jego życie.
Miała ona sen przestrzegający i wierzyła w jego znaczenie. Widziała we śnie rękę, która królowi podawała napój, a gdy Michał napił się, upadł martwy na posadzkę.
Przestrachem zdjęta księżna obudziła się i od tej chwili postanowiła nie ufać tym, którzy otaczali jej syna. Sama miała mu podawać wszystkie potrawy i napoje, i przestrzegała go, żeby nie spożywał niczego, co nie było przyrządzonem w jej obecności.
Król Michał sam był w obawie i poddał się chętnie zarządzeniom swojej matki.
Sejm, który się odbył w owym czasie, został zerwany wskutek opozycyi jednego posła. Powaga królewska upadała wśród sporów szlachty, a kasztelan poznański, który na ponownie zwołanym sejmie przemawiał przeciw niezadowolonym, otrzymał na publicznem zebraniu stanów sześnaście ciężkich ran.
Król Michał nie był tak słabym i niezdolnym, jakim go przedstawiali jego przeciwnicy. Usiłował on z trudem i energią utrzymać spokój i powagę tronu, nie udało mu się to jednak w pośród sprzecznych opini, które łączyły się z sobą tylko wtedy, gdy chciano go upokorzyć.
Nareszcie w przykrem swojem położeniu obdarzył swojem zaufaniem biskupa chełmskiego, Oliszowskiego, który wkrótce wziął nad nim zupełną przewagę.
Tym sposobem kierownictwo wszystkich spraw pozostawało w ręku biskupa i matki króla.
Wszystkie te okoliczności nie podnosiły kraju i tronu w oczach innych dworów. Elektor brandeburski, Fryderyk Wilhelm, kazał pułkownika Kalksteina, mającego dobra w jego państwach i w Polsce i zbiegłego do Warszawy, schwytać w samej stolicy przez ludzi swego posła Brandta i odesłać do Brandeburgu. Bez względu na zażalenia króla Michała, Kalkstein został stracony, a całe zadosyćuczynienie ograniczyło się na tem, że poseł elektora na czas pewien pozornie został usunięty od urzędu. Ażeby odzyskać od elektora 1500 ludzi posiłków przeciw grożącym Turkom, trzeba było mu odstąpić kilka polskich obwodów.
Król Michał jednak w owym czasie niezgody z prymasem i magnatami, nie tyle obawiał się Turków, ile swoich przeciwników w kraju, a obecność wojewodziny Wassalskiej dowodziła najlepiej, że obawa króla była uzasadniona.
Jeden z wezyrów sułtańskich, Cuprogli, podniecał Mahometa IV przeciw Polakom, a wzrastający we wpływ i potęgę doradzca sułtana, Kara Mupodsycał jeszcze bardziej tę niechęć.
Zerwane zostały wszelkie układy z posłem polskim i wojna zdawała się nieuniknioną w chwili, kiedy Polacy mieli jeszcze do czynienia z kozakami. Ottomanowie chcieli widocznie skorzystać z tej sposobności i rzeczywiście za nosiło się na to, że nie spotkają żadnego skutecznego oporu.
Cztery sejmy jeden po drugim rozeszły się bez powzięcia żadnej uchwały.
Wszystkie te niebezpieczeństwa i niezgody mogły się ukończyć tylko wte dy, gdyby silna, energiczna ręka ujęła ster i kierowała nawą rządu z żelazną wolą.
Jagiellona wyciągała pożądliwą rękę po koronę i sądziła, że przyszła chwila, w której trunek Allaraby będzie mógł zrobić ją władczynią.
Nie było jednak podobnem wykonać tego planu, ponieważ matka króla była baczną dozorczynią.
Wreszcie Jagiellona udała się raz wieczorem do swego znajomego od lat dawnych, kanclerza Paca, mieszkającego w zamku królewskim i zaraz przy szła jej myśl użyć pomocy i pośrednictwa tego chytrego a wpływowego człowieka, ażeby dopiąć swego celu.
Kanclerz Pac tak jak i jego brat, należał do niezadowolonych, ale rozsądek kazał mu kryć się z tem.
— Ze mną możesz być szczerym, kanclerzu, — rzekła Jagiellona z kuszącym uśmiechem do lubiącego intrygi dostojnika, — ażebyś widział i przekonał się, że ja także jestem szczerą, powiem ci otwarcie, że jestem z obecnego stanu rzeczy niezadowolona.
— Należysz do nas, wojewodzino, wiem o tem od dawna, — odpowiedział kanclerz, którego oczy małe, przenikliwe, błysnęły przy tych słowach, — i cieszę się z twego przybycia na dwór! Powiedz pani sama, czy spór o osobę, która ma być królową, nie zostałby rozstrzygniętym odrazu, gdyby król się zdecydował oddać swą rękę córce lub wdowie po jednym z wojewodów i tym sposobem ujął sobie stronnictwo niezadowolone.
Jagiellona spuściła tajemniczo swe wielkie, piękne oczy.
— Duma Michała na to nie pozwoli, panie kanclerzu, — odpowiedziała po chwili, — chce on zaślubić którą z cudzoziemskich księżniczek.
— A gdyby ciebie wybrał, wojewodzino? — szepnął Pac, obserwując wpływ swoich słów, — gdyby tobie podał rękę, ażeby cię na tron wprowadzić?
— Wtenczas możesz być pewny, panie kanclerzu, że zaczęłyby się inne rządy! — odpowiedziała Jagiellona dumnie i stanowczo.
— Na moje zbawienie, wojewodzino, jesteś kobietą zdolną ująć silną ręką władzę i położyć koniec niezadowoleniu.
— Jednego tylko brakuje, panie kanclerzu; miłości króla, a ta jest najważniejszą.

i — Tak piękna kobieta, jak wojewodzina Wassalska nie bawi darmo na dworze.
— Daj pokój podchlebstwom, idzie tu o zawarcie tajemniczego przymierza, panie kanclerzu!
— Tem silniej będę pragnął zapewnić ci koronę, wojewodzino.
— Bez gwałtownego środka nie da się to uczynić!
Chytry Pac drgnął.
— Powiedz mi, wojewodzino, o jakim środku myślisz, a przyrzekam być wiernym pomocnikiem, jeżeli wykonanie tego środka jest możebne!
— No, cóż? A gdybym królowi zadała napój miłosny?
— Napój miłosny, tak, masz pani słuszność! Ale czy go posiadasz?
— Odziedziczyłam po mojej matce, panie kanclerzu, napój, który obudzą miłość w tym, co go wypije dla osoby, która go przyprawiła! Matka moja pragnęła mi zapewnić miłość mego męża!
— A pani byłaś tak przezorną, żeś zachowała część tego napoju! A zatem wojewodzino, masz w ręku środek, za pomocą którego możesz zostać królową! Wlej napój królowi do wina, i...
— Bardzo to ładnie, panie kanclerzu, — przerwała Jagiellona, — lecz zapominasz o matce króla!
— To prawda, wojewodzino, — odrzekł Pac, — muszę jednak wymyślić środek podania napoju królowi! Ręka moja, że tego dokażę! Jutro wieczorem rada koronna zbiera się u Michała. W takich razach zwykle podają wino. Daj mi pani napój! Znajdę sposobność podania go temu, dla którego przeznaczony!
— Gdybyś sam przyrządził trunek, panie kanclerzu, miłość króla mogłaby zwrócić się ku tobie!
— To znaczy, że pani sama musisz go przyrządzić... trudne to będzie zadanie, wojewodzino!... Ale prawda! przypomina mi się, że jest inny sposób! Koło sali radnej jest mały gabinet, którego ściany zawieszone są mapami geograficznemu Gdybyś mogła dostać się do tego gabinetu, pani wojewodzino...
— To dałoby się wykonać, panie kanclerzu.
— Ja przyniosę pani puhar... pani będziesz przygotowana... wiejesz napój do wina... ja wezmę puhar i postawię go napowrót na swojem miejscu i plan cały się powiedzie!
— Trzeba spróbować, panie kanclerzu!
— Jestem pewny twojej wdzięczności, wojewodzino.
— Jesteśmy i pozostaniemy sprzymierzeńcami!
Przyrzeczenie to zupełnie pozyskiwało kanclerza Paca dla powziętej myśli. Mógł osiągnąć najwyższy wpływ gdyby Jagiellona została królową.
— Przymierze zawarte, pani wojewodzino, — rzekł, podając rękę Jagiellonie.
Ona odpowiedziała podaniem mu wzajemnie ręki, którą on podniósł do ust. Następnie rozstali się.
Nazajutrz wieczorem zebrała się rada koronna, do której kanclerz należał, w sali radnej zamkowej. Brało w niej udział oprócz króla jedenastu dygnitarzy, którzy zasiedli przy wielkim stole, na którym świece paliły się w kandelabrach. Przed każdem miejscem stał wysoki, kolorowy puhar. Po krótkim czasie ukazał się podczaszy ze złotym dzbankiem i napełnił puhary.
Biskup Olszowski siedział po jednej, a Pac po drugiej stronie króla. Wysocki, poseł z Konstantynopolu, znajdował się także w liczbie obecnych i opowiadał o tem, co się działo na dworze sułtana.
Dygnitarze słuchali z uwagą.
Wysocki opowiadał o nieprzyjaznych usposobieniach Turków przeciwko cudzoziemcom i o zarozumiałości, z jaką wielki wezyr go traktował.
— Zmuszano mnie, — mówił w ciągu opowiadania, — żebym w znacznej odległości od pałacu sułtana wysiadał z karocy i piechotą dochodził do marmurowych kolumn. Warta zatrzymywała moje konie za cugle.
— To niesłychane! — zawołał Olszowski, — jest to upokorzenie, którego płazem puścić nie można!
— Jak daleko od pałacu musiałeś pan wysiadać, — zapytał jeden z obecnych ambasadora.
— Nie mierzyłem odległości, ale ją łatwo mogę pokazać, — odpowiedział poseł, wstając od stołu.
Wszyscy dygnitarze i król poszli za jego przykładem i przystąpili wraz z nim do wysokiego okna, które Wysocki otworzył, ażeby na dole wskazać położenie.
Kanclerz wstał także. Chwila ta zdawała mu się nadzwyczaj pomyślną.
Wszyscy przystąpili do okna. Podczaszy i służba oddalili się, nie mogąc być świadkami obrad.
Kanclerz szybko rzucił wzrokiem dokoła.
Nikt nie uważał na niego.
Wziął swój puhar i poszedł z nim szybko do drzwi gabinetu. Po cichu otworzył je i wyciągnął rękę z puharem przez otwór.
Jagiellona stała tam, czekając.
Kanclerz nie widział, co się działo w gabinecie za drzwiami.
Upłynęła chwila, potem wysunął rękę z puharem.
Wracał napowrót do stołu.
Ale w tej samej chwili, w której przybliżał się do stołu, dygnitarze odwrócili się od okna, ażeby powrócić na swoje miejsca.
Pac pobladł... plan jego mógł się nieudać w ostatniej chwili.
Był zmuszony postawić puhar przed sobą.
— Piję za powodzenie naszej broni w wojnie z kozakami, — rzekł król, podnosząc kielich, — gdy ich pokonamy, wyślemy wojsko nasze przeciw Ottomanom!
Wszyscy byli zmuszeni pójść za przykładem króla i pić za powodzenie wojsk.
Podniesiono kielichy. Kanclerz Pac podniósł także swój, w którym się znajdował napój Allaraby.
Gdy jednak wszyscy wychylili kie lichy, on wypił tylko parę kropli.
Nie udało mu się zamienić puhar z królewskim.
Gdy powstano i król uwolnił swych doradzców, Pac musiał pełny puhar pozostawić przed sobą.
Zamiar jego nie powiódł się. Z ponurą twarzą wyszedł z pokoju razem z innymi dygnitarzami.
Gdy sala radna opróżniła się i król Michał udał się także na spoczynek, ukazali się służący, ażeby uprzątnąć stoły.
Jeden z lokai, jakiś Francuz, spostrzegł pełny puhar kanclerza. Pochwycił go chciwie i odwróciwszy się, wychylił jednym tchem.
Napój Allaraby chybił swego przeznaczenia. Lokaj następnej nocy śmiercią przypłacił swe łakomstwo.
Znaleziono go z rana umarłego na łóżku.
Kanclerz Pac usłyszawszy o tem, domyślił się natychmiast, co spowodowało śmierć służącego. Nie zdradził się jednak przed nikim, ciesząc się tylko, że nie wypił więcej wina.

34.
Niespodziewana pomoc.

Czerwony Sarafan jeszcze podczas objazdu klatki poza miastem, udał się do miasta.
Straszny był widok tego czerwonego widma, tańczącego po trupach.
Śmiech jego miał coś przerażającego. Tylko obłąkany mógł tak śmiać się i tańczyć.
Kozacy znajdujący się w mieście usuwali się przed nim na bok. Oni nawet doznawali instynktownej trwogi na widok czerwonego Sarafana, którego wszyscy mieli za nadludzką istotę, za zjawisko zapowiadające nowy rozlew krwi.
Tańczące widmo przybliżyło się do wieży, pod którą w tej chwili nie było żadnej warty.
Popatrzył przez chwilę na wieżę, której górna drewniana część spaliła się.
Następnie pochylony zbliżył się do jej murów.
Zdawało mu się, że słyszy stłumione wołanie.
Twarz jego wyrażała najwyższe skupienie uwagi. Oczy miał szeroko roztwarte.
Co to było? Przez chwilę panowała głęboka cisza, następnie lekki jęk doszedł do niego.
Dokoła nie było widać nikogo. Słaby ten dźwięk musiał więc dochodzić do niego z wnętrza spalonej wieży.
Czyżby tam był jaki człowiek?
Czerwony Sarafan zbliżył się do bramy wieży — była zamknięta.
Stanowiło to niespodziewaną przeszkodę.
Ale czerwony Sarafan umiał sobie poradzić. Wszedł do znajdującej się obok wieży niskiej kordegardy i znalazł tam na ścianie na gwoździu kilka wielkich kluczy. Wziął je i powrócił z niemi do bramy.
Wkrótce znalazł klucz właściwy, włożył go do starego, zardzewiałego zamku i obrócił z całą siłą.
Otworzył bramę.
Nieznośna, silna woń spalenizny uderzyła go tak, że cofnął się na chwilę.
Ściany, schody, kamienne tafle podłogi były pokryte czarną sadzą. Na pół spalone kawały drzewa leżały dokoła.
U góry tliły się jeszcze niektóre w murze osadzone belki. Górna część wieży była zupełnie zburzona i światło z góry padało do dolnych części, które czerwony Sarafan przejrzał starannie i ostrożnie.
Poczerniały, bezładny chaos dokoła przedstawiał się strasznie.
Czerwony Sarafan dotknął na pół spalonych odłamów drzewa, leżących dokoła, — były jeszcze gorące.
Zręcznie przeskakiwał pomiędzy niemi.
Wtem ciężkie westchnienie dało się słyszeć wyraźnie z ciemnego tylnego korytarza.
Czerwony Sarafan wytrzeszczył oczy. Nie mylił się. W ciemnej części wieży znajdował się jakiś człowiek, o którym zapomniano.
Dziwny człowiek wymówił kilka niezrozumiałych wyrazów i wspinając się na opalonych belkach, dostał się na wąski, sklepiony korytarz.
Tu było tyle dymu, że zaledwie mógł oddychać.
Wdzierające się jednak powietrze rozrządzało powoli dym.
— Na pomoc! — wołał słaby głos.
Czerwony Sarafan wzdrygnął się, lecz przemagając wstręt, rzucił się w korytarz pomimo dymu.
Gdy zbliżył się do drzwi wychodzących na fosy, ujrzał w słabem świetle, które się tam przedzierało, leżącą ślepą niewolnicę z Sziras.
Sassa była blizką śmierci. Straciła przytomność. Tylko instynktem zachowawczym kierowana, wymawiała nieświadomie wyrazy, które czerwony Sarafan słyszał. Leżała nieruchoma.
Czerwony Sarafan przyjrzał się jej.
— To ślepa! — szepnął.
I otworzywszy jednym z przyniesionych kluczy małe drzwi, wpuścił światło i powietrze do zadymionego wnętrza wieży.
Następnie wyjrzał na zewnątrz tą furtką. Przekonał się, że po drugiej stronie fosy znajdowali się kozacy, cofnął się szybko. Potem z beczki znajdującej się w wieży przynioósł wody i zaczął nią cucić Sassę. Ukląkł przy niej i patrzył w jej bladą twarz. Obmył jej czoło i zwilżył wodą jej usta.
Świeże powietrze i woda podziałały orzeźwiająco na omdlałą.
Ciężkie westchnienie wydobyło się z jej piersi... podniosła się.
— Kto jest przy mnie? — rzekła słabym głosem.
Czerwony Sarafan przedewszystkiem dał jej napić się wody.
— Zgadnij skowronku! — rzekł następnie.
— Nie wiele razy słyszałam twój głos, ale jeżeli się nie mylę, to jesteś tym, któergo lud czerwonym Sarafanem nazywa.
— Dobrześ odgadła, skowronku! — śmiał się Sarafan.
Sassa napiwszy się i przyszedłszy nieco do siebie, podała mu rękę.
— Wyratowałeś mnie, dziękuję ci. Gdyby nie ty, gdyby nie twoja niespodziewana pomoc, byłabym zgubioną!
— To nic! — odrzekł czerwony Sarafan, — nie potrzebujesz mi dziękować skrowronku! Usłyszałem, że wołasz i jęczysz, więc przyniosłem klucz.
Sassa drgnęła i pochwyciła za ramię Sarafana.
— Gdzie jest mój pan? gdzie jest Jan Sobieski? — zapytała nagle i śmiertelna trwoga wyraziła się w jej rysach, — ogień powstał w wieży i w mieście... oddział wojska nadciągnął, ostrzeliwał miasto! Ulituj się, gdzie jest mój pan! Kto został zwycięzcą!
— Kozacy zwyciężyli! Leżą tam dokoła! Ty tego, prawda, widzieć nie możesz, skowronku. A gdzie jest Jan Sobieski?... He! he! z nim nie dobrze!
— Mów, gdzie jest? — zapytała Sassa wstając, — muszę iść do niego! Dostał się do niewoli!
— Do niewoli, tak! Kozacy zamknęli go do klatki, jak dzikie zwierzę! — roześmiał się czerwony Sarafan.
— I ty możesz się śmiać! — zawołała Sassa przerażona, — Najświętsza Panno Maryo... więc w klatce! powiadasz?
— Obwożą go w klatce! — A cóż z nim zrobią później? Jest zgubiony. I nikt go nie ocali?... On nie powinien zginąć!
Czerwony Sarafan wpatrzył się w ślepą niewolnicę.
— Zginę chętnie, byleby go ocalić, — mówiła Sassa dalej! — ulituj się, pomóż mi ocalić mego pana!
Czerwony Sarafan nic nie odpowiedział.
— Gdzie jesteś? — zapytała Sassa, wyciągając rękę do niego, — wyratowałeś mnie, wchodzisz wszędzie, ponieważ lud uważa cię za ducha i nic ci nie czyni... musimy Jana Sobieskiego ocalić!
— Ty! — rzekł czerwony Sarafan krzywiąc się, — skrowronku, ty się nie możesz pokazać. Kozacy poznaliby zaraz, że należysz do ich nieprzyjaciół i podzieliłabyś los Sobieskiego!
— Nie lękam się śmierci!
— Gdzie chcesz iść, skowronku?
— Do mego pana!
— Nie znajdziesz go, jesteś ślepa!
— Muszę go znaleźć!
— Kozacy cię zobaczą, skowronku! A choćbyś wtedy śpiewała, oni nie znają się na śpiewie!
— Ale mój pan będzie zgubiony, jeżeli jaki cud go nie ocali!
— Ty nie możesz go ocalić, skowronku!
Sassa zakryła twarz rękami.
— Któż mi pomoże? Boże miłosierny, ulituj się! Kto mi pomoże ocalić mego pana? — wołała w rozpaczy.
Czerwony Sarafan patrzył na nią.
— Zostań tu w wieży, — rzekł, — ukryj się tu, skowronku, nie powinnaś się pokazywać! Ja tam pójdę i zobaczę, co zrobią z twoim panem.
— Mów, czy chcesz go ocalić? Jeżeli kto, to ty zrobić to możesz!
— Ocalić go mogę, jeżeli zechcę i leżeli kozacy jeszcze go nie zabili.
Sassa załamała ręce.
— Jest w ich ręku! — zawołała z rozpaczą, — zabiją go!
— Zabiją.
— Idź! obroń go! Będę ci wiecznie wdzięczną za to! Pójdę z tobą!
— Nie! pozostań tutaj! Toby tylko wszystko popsuło! Ciebie nikt nie może widzieć!
— A czy mi przyrzekasz, dobry, kochany Sarafanie, że ocalisz mojego pana?
Sassa pogłaskała rozczochraną głowę szczególnej postaci.
Czerwony Sarafan przybrał szczególny wyraz i roześmiał się.
— Mój dobry, kochany Sarafanie, — powtórzył ze szczególnym wyrazem dumy i zadowolenia, — he! he!... tego jeszcze nigdy nie słyszałem! Mój dobry, kochany Sarafanie!...
— Zdawał się niesłychanie cieszyć temi wyrazami.
— Ludzie powiadają, że ty jesteś potworem i śmierć sprowadzasz za sobą! Wszędzie gdzie się ukażesz, jak powiadają, płynie krew, masz być widmem wojny... Ja nie uciekam przed tobą, lecz wdzięczną ci będę, bo czyż nie ocaliłeś mi życia? Ale stokroć więcej wdzięczną ci będę, jeżeli ocalisz życie mojemu panu.
— Postanowiłem wprawdzie nigdy nie ocalać życia człowiekowi bo ludzie, to dzikie zwierzęta, — mówił czerwony Sarafan, prostując się nagle.
— Na twarzy jego był w tej chwili wyraz straszny, okropny, nienawistny.
— A jednak mnie ocaliłeś życie!
— Jesteś ślepa i biedna skowronku!
— A czyż Jan Sobieski nie jest również zgubiony, jeśli go nie ocalimy?
— Postanowiłem nie czynić tego, skowronku... cieszyłem się, gdy przeklęci ludzie rzucali się wzajem na siebie, gdy krew płynęła, tańczyłem, bo to sprawiało mi radość!...
— Skądże masz takie szatańskie uczucia, Sarafanie? — zapytała ślepa, niewolnica przerażona.
— Więc ty nie poznałaś jeszcze jacy są ludzie? Więc nikt cię jeszcze nie skrzywdził? Nikt cię jeszcze nie skazał na głód i pragnienie?
— Było tak, Sarafanie! — musiała Sassa przyznać wspomniawszy o Jagiellonie.
— A gdy tobą poniewierali, gdy cię chcieli zgubić, czyś ich nie przeklinała i nienawidziła? — zgrzytał zębami czerwony Sarafan, przejęty nieopisaną wściekłością i nienawiścią ludzi, — gdy cię deptali, skazywali na głód i pragnienie, traktowali gorzej niż psa lub konia, czy nic się nie oburzało w twojej piersi?
— Powiedz mi jednak, Sarafanie kto cię tak źle traktował? Skąd ci przyszły takie szatańskie myśli?
— Eh!... nie pytaj mnie o to!
— Czy nie masz matki... ojca?...
Czerwony Sarafan roześmiał się dziko.
— Czy nie masz dachu, domu? — pytała Sassa dalej.
— Nic!... nie mam nic!...
— Więc ja będę twoją pociechą Sarafanie! Jestem tylko biedną opuszczoną niewolnicą, nie mającą rodziców i ojczyzny, od dzieciństwa wychowaną w niewoli! Ty przynajmniej masz światło dzienne! Jesteś szczęśliwszym w po porównaniu z biedną Sassą!
Czerwony Sarafan słuchał zdziwiony i patrzył na nieszczęśliwą.
— Wyrzecz się swojej nienawiści i dzikości, — mówiła Sassa dalej, — ukazujesz się raz tu, raz tam, tańczysz i śmiejesz się, jesteś tam zawsze, gdzie krew płynie, więc nazywają cię widmem, czerwonym Sarafanem i uciekają przed tobą. Gdy będziesz innym i lepszym, nikt nie będzie uciekać od ciebie.
— Niech uciekają! — zawołał czerwony Sarafan, — powiedziałem ci już, że ich wszystkich nienawidzę! Nie pytaj mnie więcej, nic nie powiem.
— Daj mi rękę, Sarafanie! Czyż nie cierpimy jednakowo? — zapytała Sassa wzruszająco miękkim głosem.
Czerwony Sarafan doznał takiego wrażenia, jakby się przeląkł i wyrwał swoją rękę z rąk Sassy.
— Gdzie chcesz iść? — zapytała przestraszona.
— Do klatki! — odpowiedział czerwony Sarafan, — zostań tutaj, ukryj się!
— I ocalisz mojego pana? Czerwony Sarafan nic nie odpowiedział, wybiegł i wkrótce potem znikł w ulicy.
Dziki śmiech jego dochodził do ślepej niewolnicy, która znów pozostała sama.
— Co to jest? — mówiła składając ręce, — co się dzieje w duszy tego człowieka, którego wszyscy nazywają widmem? Czy on ocali mojego pana? Tak sądzę! Przecież ocalił mnie! I ja już go się nie boję! Jest to człowiek z ciała i z kości jak inni... tylko słysząc jego okropny śmiech, zdaje się, że jest obłąkanym! Ale on jest przy zdrowym rozumie! Głos wewnętrzny mi mówi, że nie napróżno udałam się do niego! Pozostań tutaj... ukryj się! To były jego ostatnie słowa! Zastosuj się do nich! W ciągu tych kilku godzin musi się wszystko rozstrzygnąć. Oby tylko niebo chroniło mojego pana.
Ślepa niewolnica upadła na kolana, złożyła ręce i modliła się.

35.
Ucieczka.

Hetman kozaków, który z oddziałem swoim stał za miastem w blizkości murów fortyfikacyjnych spostrzegł, że mała żelazna furtka na pół zburzonej wieży otworzyła się.
Wysłał natychmiast jednego z swych ludzi do miasta z poleceniem, że by ją zamknął.
Sassa usłyszawszy, że kozacy wchodzą do wieży ukryła się jak jej doradził czerwony Sarafan.
Kozacy zamknęli furtkę, opuścili wieżę, a następnie zamknęli wielką bramę, która z wieży prowadziła na miasto.
Tymczasem czerwony Sarafan wyszedł na ulicę, tańcząc i wyciągając ręce zbliżył się aż do bramy miejskiej.
Szyldwachy i inni żołnierze ustępowali mu z drogi.
Już się ściemniało, gdy czerwony Sarafan doszedł do obozujących pod miastem wojowników Doroszenki.
Klatka, w której Sobieski się znajdował, objechała miasto i powróciła nazad mostem zwodzonym.
Czerwony Sarafan obserwował wszystko i ukazywał się to tu, to owdzie, pomiędzy kozakami i Tatarami, którzy pod wpływem przesądnej obawy ustępowali przed nim.
Hetman Doroszenko, siedzący na koniu i otoczony swoim orszakiem, wydał niektórym ze swych ludzi rozkaz przyniesienia drzewa i ułożenia go na około klatki.
Straszny wyrok śmierci miał być wykonany.
Wobec całego zastępu kozactwa zgromadzonego dokoła miasta, wódz nieprzyjacielski miał być w klatce spalony. Aby płomienie straszny blask rzucały dokoła, hetman wybrał w tym celu godzinę wieczorną.
W niejakiej odległości od miasta i daleko na polach rozciągały się placówki, mające zawiadamiać o zbliżającem się niebezpieczeństwie.
Gdyby hetmanowi powodziło się jak dotychczas, gdyby mógł rozdzielać oddziały nieprzyjacielskie i pokonywać je pojedyńczo, to mógłby odbyć wjazd tryumfalny do Warszawy jako zwycięzca.
Doroszenko upajał się tą myślą pochlebiającą jego dumnie. Najdzielniejszy dowódzca jego nieprzyjaciół, ten, którego obawiał się najbardziej, był w jego ręku i oczekiwał męczeńkiej śmierci.
Kozacy znosili szczapy drzewa i układali dokoła klatki.
Doroszenko i atamanowie przypatrywali się tej czynności z pewnego oddalenia. Czerwony Sarafan pojawiając się także w różnych miejscach patrzył uważnie co się działo przy klatce:
Ciemność zapadła szybko.
Ognie obozowe rzucały blask daleko. Doroszenko tak się czuł bezpiecznym, iż nie kazał przedsiębrać żadnych środków ostrożności, oprócz daleko wysuniętych placówek. Nie obawiał się w tej chwili żadnej napaści.
Kozacy, którym polecone było znoszenie drzewa, od tej strony miasta, z której znajdował się Doroszenko i wszyscy jego podkomendni, ustawili stos daleko wyższy niż od strony zwróconej na osłonięte ciemnością nocną pola.
Z przodu ułożyli drzewo do wysokości klatki, z tyłu nie zadawali sobie tyle trudu. Zamknięty w klatce Sobieski musiał i tak śmierć ponieść, choćby tylko od gorąca i dymu, a ilość drzewa była dostateczną, aby dokoła klatki utworzyć straszny żar, od którego każda żywa istota koniecznie zginąć musiała.
Kozacy oznajmili swemu hetmanowi, że ich praca jest skończoną.
— A więc zapalcie! — rozkazał Doroszenko, — będziemy stąd patrzyli na wykonanie wyroku!
Dwaj kozacy z zapalonemi pochodniami przystąpili do stojącej w pośród ułożonego drzewa klatki.
Niepewne światło pochodni w blizkości stosu przedstawiało się jeszcze bardziej ponuro. Klatki prawie widać nie było.
Szczapy drzewa były polane smołą i olejem, na dole zaś leżały drzazgi i cienkie gałęzie, aby ogień łatwiej się zajął.
Dwaj kozacy mieli właśnie za pomocą pochodni zapalić te drzazgi, gdy nagle czerwony Sarafan ukazał się przy nich, jakby z pod ziemi, wyrwał jednemu i drugiemu pochodnie i odepchnął przerażonych jego widokiem kozaków.
Chcieli oni natrzeć na niego, ażeby odebrać mu pochodnie, ale czerwony Sarafan ku uciesze hetmana i całego zebranego kozactwa rozpoczął już dziwaczny straszny taniec z pochodniami około stosu. Trzymał on w każdej ręce pochodnię, wykonywując swoje dzikie podskoki. Ukazywał się to z tej to z drugiej strony stosu. Odrażająca jego postać przy blasku pochodni piekielne czyniła wrażenie. Wyglądał jak szatan wcielony.
— Pozwólcie mu tańczyć! — zawołał Doroszenko, — żeby się nikt nie ważył przeszkadzać mu! Kiedy on u nas, to przy nas zwycięstwo!
Czerwony Sarafan tańczył ciągle dokoła stosu.
Nagle rzucił jednę z pochodni pomiędzy drzazgi i suche gałęzie, które natychmiast z trzaskami zapłonęły.
Drugą pochodnię podniósł w górę, jakby na znak, że widowisko się zaczyna i że on sam zapalił stos.
Potem w poskokach przebiegł na ciemną stronę stosu, gdzie nie było nikogo i począł szybko odrzucać na bok nagromadzone tam drzewo, tak że z tyłu utworzył się otwór w stosie, którego jednak widzieć nie mogli znajdujący się po drugiej stronie kozacy i Tatarzy.
Czerwony Sarafan był widocznie przebiegłym i zręcznym, gdyż w tej chwili czynił raczej wrażenie widma, niż obłąkanego. Czerwona jego postać w czerwonem oświetleniu wyglądała przerażająco.
Drzazgi i gałęzie paliły się jasno i wydawały gęsty, czarny dym, który szybko zaczął obejmować stos cały.
Czerwony Sarafan tańcząc dokoła, rzucił i drugą pochodnię w to morze dymu.
Płomienie szybko obejmowały oblane smołą drzewo.
Widok czerwonych płomieni wydobywających się z pośród dymu, obudził dzikie zadowolenie w pozbawionych ludzkich uczuć widzach.
Doroszenko podniósł w górę kapelusz.
Tysiące okrzyków wzbiło się w powietrze.
Kozacy i Tatarzy wyrażali swą radość wobec tego strasznego widowiska.
Wiedzieli oni o tem, że w pośród dymu i płomieni znajduje się człowiek. Okrucieństwo ich było tak wielkie, że właśnie ta myśl przejmowała ich radością.
Płomienie wznosiły się wysoko. Dym obszernem kołem otaczał miejsce, w środku którego stos się palił.
Postać czerwonego Sarafana raz jeszcze pokazała się wśród dymu. Skakał on i tańczył jak tryumfujący szatan, a potem znikł nagle w czarnych chmurach.
Gdy przybył do tylnej części stosu, w której poprzednio zrobił otwór, przyskoczył do objętej dymem klatki i używając całej swej siły, otworzył jej drzwi.
— Chodź! — zawołał do otoczonego dymem Sobieskiego, — tędy wyjść możesz!
Jan Sobieski poznał czerwonego Sarafana.
— Chcesz mnie ocalić? — zapytał pochylając się, ażeby wyjść otworem z klatki.
— Prędko! nie ma chwili do stracenia! — zawołał czerwony Sarafan.
Sobieski wyszedł. Dym groził mu zaduszeniem, płomień dotykał jego odzieży, wyszedł jednak szczęśliwie i stanął obok czerwonego Sarafana, który roześmiał się głośno.
— Będą myśleli, żeś spalony, — zawołał, — ale musisz uciekać!
— Skąd ci przyszło na myśl ratować mnie, dziwny człowieku? — zapytał Sobieski.
Czerwony Sarafan nie odpowiedział. Ujął Sobieskiego za rękę i pociągnął z sobą silnie przez okryte ciemnością pole.
Chmury dymu sprzyjały ucieczce, zasłaniając uchodzących.
Ani Sobieski, ani czerwony Sarafan nie myśleli o Sassie, która pozostała w wieży. Pierwszy nie wiedział, że wierna, ślepa niewolnica znajdowała się tam, a czerwony Sarafan zdawał się myśleć tylko o ocaleniu tego, którego wyprowadził z morza płomieni.
Po niejakim czasie obejrzał się i wskazał na płonący stos.
— Niech się klatka pali, — zawołał, — jest próżna!
Ciemność dokoła sprzyjała ucieczce. Sobieski i czerwony Sarafan poszli dalej przez pole, nie spostrzeżeni przez pozostałych poza płomieniami nieprzyjaciół.
— Ocaliłeś mnie, zagadkowy człowieku! — rzekł Sobieski po chwili, nie zapomnę ci nigdy tej przysługi!
Nagle czerwony Sarafan stanął.
— Ślepa niewolnica, — szepnął, — skowronek jest jeszcze w mieście!
— Sassa była w mieście? — zapytał Sobieski.
— W wieży!
— Czyś ją widział i mówiłeś z nią?
Czerwony Sarafan skinął głową.
— A więc ona cię nakłoniła, ażebyś mnie ocalił! Oh! poznaję cię, moja wierna Sasso! — rzekł Sobieski, — lecz gdzież ona jest? Została w mieście?
— Kto idzie? — odezwał się w tej chwili głos jakiś tuż przy nich.
W tej samej chwili ukazała się postać kozaka.
Stał on na placówce.
Kozak przystąpił do idących i zdawał się poznawać Sobieskiego.
W tym momencie jednak Sarafan, poznawszy odrazu całe niebezpieczeństwo, przyskoczył do kozaka i zręcznie wymierzonem uderzeniem powalił go na ziemię.
— Uciekaj! krzyknął na Sobieskiego, — uchodź szybko! Ja muszę cię opuścić i wracać do miasta.
— Wróć i ocal Sassę? — zawołał za nim Sobieski.
Ale czerwony Sarafan znikł już, jakby się zapadł w ziemię.
Kozak leżał bezprzytomny na ziemi.
Sobieski podniósł leżącą przy nim lancę, ażeby jej użyć jako broni i pośpieszył dalej przez pole, ażeby o ile można było najprędzej oddalić się od nieprzyjaciół. Było niezawodnem, że gdy kozak przyjdzie do siebie z odurzenia, zaraz da znak alarmu.
Noc zapadła. Sobieski tymczasem oddalał się coraz bardziej od miasta i nareszcie przybył do drzew, pod któremi zostawił swego towarzysza wybierając się na spełnienie zuchwałego przedsięwzięcia.
Tu zatrzymał się przez chwilę, ażeby zaczerpnąć oddechu. Przed wzrokiem duszy jego stał obraz poległych, który z taką boleścią i przerażeniem widział w Żwańcu. Cały oddział zginął. Nieprzyjaciel podobijał rannych, pokaleczył trupy. Wymagało to krwawej zemsty i kary!
— Tak, wam, którzyście polegli, przysięgam, że będziecie pomszczeni! — zawołał Sobieski, wyciągając rękę ku niebu, — teraz wiem, dlaczego czerwony Sarafan mnie ocalił! Lud ma słuszność, gdy z ukazaniem się jego łączy przepowiednię nowego krwi rozlewu! Bądź pewnym, czerwony Sarafanie, że zostaniesz zadowolony, będziesz się kąpał w krwi, którą przeleję w odwet za tych nieszczęśliwych, co wpadli w zasadzkę Doroszenki!
Gdy Sobieski po złożeniu tej przysięgi puścił się w dalszą drogę, w nadziei dostania się do głównego oddziału swoich wojsk, kozak, który stał na placówce, przyszedł do siebie z odurzenia i zerwał się.
— To był czerwony Sarafan! — zawołał, — a obok niego był hetman Sobieski, który dzisiaj wieczór miał być spalony.
I nie namyślając się chwili, kozak pośpieszył do miasta.
Płomienie stosu jeszcze nie zupełnie wygasły. Doroszenko z atamanami na koniach znajdowali się jeszcze na placu, z którego się przypatrywali barbarzyńskiej egzekucyi.
Kozak zdyszany stanął przed nimi.
— Sobieski uciekł! — krzyknął ochrypłym głosem, — czerwony Sarafan go ocalił!
Kozacy myśleli, że zwiastun tej wieści stracił rozum.
Skupili się dokoła niego.
Przepalone szczapy stosu zwaliły się i ukazały się tylko rozpalone do czerwoności sztaby klatki żelaznej.
Doroszenko widząc zbiegowisko, zapytał, co było jego powodem.
Doniesiono mu, że jedna z placówek przybyła do obozu i przyprowadzono do niego kozaka.
— Jak śmiałeś, psie niewierny, opuścić swoje stanowisko? — krzyknął na niego Doroszenko.
— Przebacz mi, wielki hetmanie! — zawołał kozak padając na kolana, — więzień twój ten którego skazałeś na spalenie, uciekł!
— Jan Sobieski uciekł? — krzyknął Doroszenko, — czy oszalałeś? patrz! — dodał wskazując na stos tlejący, — tam leżą spopielone jego kości!
— Sobieski żyje i uciekł, wielki hetmanie! Czerwony Sarafan przeprowadził go koło mnie! — odpowiedział kozak.
Brodata twarz Doroszenki zachmurzyła się na te słowa.
— Uciekł? — zawołał, — chodźcie, zobaczymy czy w klatce znajdziemy zwęglone kości, ażeby temu głupcowi pokazać, że mu się śniło.
Doroszenko i atamani pośpieszyli do kupy żarzących się węgli. Kilku kozaków pośpieszyło wraz z nimi, aby rozrzucać drągami żarzenie.
W klatce żelaznej nie było widać szczątków więźnia.
— Nie spalił się! uciekł! — mówiono.
— Ścigajcie go! — krzyknął Doroszenko, — szukajcie i złapcie przedewszystkiem czerwonego Sarafana! On mi wykradł z niewoli Sobieskiego!
Jeźdźcy rzucili się w pogoń za Sobieskim. Inni szukali czerwonego Sarafana.
Niesłychane wzburzenie zapanowało w obozie. Kozacy i Tatarzy biegali z dzikim krzykiem. Doroszenkę sam także szukał człowieka-widma.

36.
Zemsta Sobieskiego.

Jezdni Doroszenki, którzy ścigali zbiegłego Sobieskiego, powrócili nic nie dokazawszy do obozu pod miastem.
Nie udało im się pochwycić zbiega. Noc sprzyjała jego ucieczce.
Hetman rzucał się na wszystkie strony. I czerwonego Sarafana nigdzie znaleźć nie było można.
Gdy jezdni zawiadomili hetmana, że Sobieski uszedł, wpadł on w największą wściekłość.
Klął i zaciskał pięści.
— Czemuż zaraz wczoraj nie zabiłem go szablą? — wołał zgrzytając zębami, — dlaczego zostawiłem go przy życiu? A teraz pomści się krwawo! Daleko jednakże ujść nie mógł! Za nim! Doroszenko w towarzystwie trzech atamanów opuścił obóz i puścił się na pola osłonięte ciemnością nocy. Pragnął wyszukać Sobieskiego. Głos wewnętrzny mówił mu, że on sam i jego sprawa były stracone, jeżeli ten zuchwały a rozdrażniony dowódzca polski zostanie wolny i przy życiu.
Wściekła pogoń rozpoczęła się.
Doroszenko i jego towarzysze udali się w kierunku w którym zbieg miał się oddalić według wskazania placówki. Pędzili galopem jak na wyścigi.
Nad ranem jednak dał się słyszeć głos przestrogi jednego z atamanów.
Jeźdźcy zatrzymali konie.
W niejakiej odległości spostrzegli na obszernej płaszczyźnie małe ognisko. — To placówka nieprzyjacielska! — zawołał ataman, — nie powinniśmy się pokazywać!
— Tchórze! — krzyknął hetman z wściekłością, — Jan Sobieski może tam jest! Chciał puścić się prosto ku placówce, gdy jeden z jego towarzyszy wstrzymał jego konia za cugle.
— Zginąłbyś tam, hetmanie! — zawołał, — czy nie słyszysz w oddali szmeru podobnego do brzęku pszczół? Tam jest armia nieprzyjacielska.
Doroszenko powstrzymał się i spojrzał we wskazanym kierunku.
Daleko w głębi był ruch. Noc osłaniała jeszcze płaszczyznę. Powoli ciemne punkta zaczęły się ukazywać w pośród niej. Oddział jezdnych widać było w oddali. Zbliżał się on do ciemnych punktów, złożonych z żołnierzy, którzy tam widocznie obozowali.
Ataman miał słuszność. W oddaleniu widać było wojsko!
Nagle poruszyli się żołnierze stojący na placówce koło ogniska. Zdawało się, że spostrzegają jeźdźców. Część ich dosiadła koni.
— Czy chcesz dopuścić się bitwy, hetmanie, — wołali atamanowie przestrzegając, — toby nam na kark ściągnęło całą armię i nasza przednia straż w Żwańcu byłaby zgubioną!
Doroszenko uznawał słuszność tej uwagi. Trzeba było o ile podobna najprędzej z oddziałami stojącemi w Żwańcu i pod tem miastem, cofnąć się do głównych sił. Wraz z temi dopiero Doroszenko mógł przyjąć stanowczą bitwę.
Skręcił konia i puścił się ku Żwańcowi. Atamanowie poszli za jego przykładem. O ściganiu Sobieskiego nie można było myśleć.
Prędzej niż się oddalili, jezdni powracali do miasta, ścigani kawał drogi przez placówkę, która jednakże wkrótce dała pokój pogoni i powróciła na swe stanowisko.
O wschodzie słońca Doroszenko i jego towarzysze powrócili pod miasto. Natychmiast zatrąbiono do odwrotu.
Cała silna przednia straż kozacka opuściła miasto i obóz pod niem. Oddziały cofały się pośpiesznie do oddalonych o mil kilka głównych sił, które Doroszenko powołał do broni.
Była to armia złożona z blizko dwudziestu tysięcy wojowników. Doroszenko chciał z tą siłą oczekiwać nadciągającego nieprzyjaciela w dogodnej pozycyi i stoczyć bitwę korzystną dla siebie.
Sobieski przybył o świcie do placówek swojej głównej armii, która szybko nadciągała po powróceniu do niej małego oddziału z dwiema armatami.
Armia polska liczyła wprawdzie zaledwie piętnaście tysięcy ludzi, ale Sobieski ożywiony był chęcią pokonania kozaków temi siłami i pomszczenia się śmierci poległych.
Gdy przybył do obozu, ukazanie się jego między dowódzcami i żołnierzami obudziło najwyższy zapał i radość.
Wskutek opowiadania uciekających stracono już nadzieję ujrzenia go przy życiu, a on tymczasem wracał, wpraw7dzie sam, ale cały i ożywiony odwagą.
O brzasku obszedł Sobieski obóz i oznajmił garnącym się do niego żołnierzom, że ich bezzwłocznie poprowadzi do walki i zwycięstwa.
Powoli nadciągnęła kawalerya i armaty i Sobieski odbył przegląd wojska. Dosiadł konia. Podkomendni dowódzcy otaczali go.
Przejeżdżał od oddziału do oddziału, głośnemi okrzykami witany, wszędzie oznajmiał blizką bitwę żądnym bo ju wojownikom, bitwę, która miała rozstrzygnąć los kampanii.
Wschód słońca oświecił powolnie wyruszające oddziały polskie.
Sam Sobieski prowadził straż przednią.
Tak po upływie kilku godzin armia zbliżyła się do pogrążonego w martwej ciszy Żwańca.
Mogła się tam ukrywać nowa zasadzka Doreszenki.
Sobieski wysłał naprzód swoich jeźdźców, ażeby otoczyli miasto i mieli je na widoku, a sam z jednym oddziałem zbliżył się do zwodzonego mostu.
Ku jego zdziwieniu brama była otwarta i most spuszczony.
Naprzeciwko przybyłych wyszedł orszak mieszczan w pokornej postawie, opowiadający, co wycierpieli od buntowników.
Padli oni przed Sobieskim na polana, prosząc o opiekę i oznajmili mu, że kozacy opuścili miasto z największym pośpiechem.
— Nie obawiajcie się niczego więcej! — rzekł do nich Sobieski, — będziecie bezpieczni od nowych napaści.
Wysłańcy mieszczaństwa prosili, żeby Sobieski dał im oddział ludzi dla pomocy w pochowaniu poległych niepogrzebanych.
Sobieski kazał natychmiast wyznaczyć pod miastem miejsce na grób i wykopać wielki dół, który kapelani wojskowi mieli poświęcić.
Następnie poległych wyniesiono z miasta i uroczyście złożono do ziemi, przy odgłosie salw muszkietowych.
Gdy smutna ta praca ukończoną została i żołnierze posilili się, Sobieski bez zwłoki wyruszył w dalszy pochód, ażeby nie dać czasu nieprzyjacielowi na przygotowanie się do zamierzonej bitwy.
Jezdni tymczasem powrócili i donieśli, że od wieśniaków otrzymali dokładne wiadomości o stanowiskach zajmowanych przez nieprzyjaciela. Uwiadomili wodza o sile wojsk kozackich i o miejscu, na które hetman je zgromadził.
Sobieski ze swemi pułkami prowadził pochód aż do zapadnięcia nocy. Następnie nocą dał swym żołnierzom wypoczynek.
Obie armie stały tuż przeciw sobie.
O wczesnej godzinie rano forpoczty polskie spotkały jeden oddział kozacki.
Sobieski kazał zatrąbić do ataku i sam stanął na czele swojego wojska.
Pułki odważnie posuwały się naprzód i wkrótce rozpoczęła się na wielkiej, objętej wzgórzami płaszczyźnie bitwa zapalająca się bardziej z każdą chwilą.
Doroszenko znajdował się również na czele swoich pułków i kierował bitwą.
Obie strony walczyły z pogardą śmierci, ale przykład Sobieskiego porywał żołnierzy do najenergiczniejszego nacierania, a armaty jego niosły śmierć i zniszczenie w szeregi kozaków i Tatarów.
Długo wahały się losy bitwy na obie strony. Krew zbroczyła ziemię, a śmierć zbierała straszne żniwo. Hetman kozacki miał więcej żołnierzy, mógł więc odświeżać siły, które wysyłał przeciw Polakom.
Godziny upływały w gorącem starciu. Nikt nie chciał ustąpić.
Wtem Sobieski na czele swoich jeźdźców przedsięwziął zuchwały atak z boku. Sam z wzniesioną szablą rzucił się na nieprzyjaciół, a temu silnemu ns tarciu Doroszenko nie mógł się oprzeć.
Jakkolwiek Sobieski nieprzyjacielską lancą został raniony w ramię, nacierał jednak dalej na czele porwanych jego przykładem rycerzy i skrzydło kozackie złamało się.
Gdy wojska polskie ujrzały to, gdy spostrzegły swego hetmana na koniu wpośród chwiejących się nieprzyjaciół, rzuciły się za nim z głośnym okrzykiem zwycięstwa i zabijały wszystko, co spotkały po drodze.
Całe skrzydło wojsk Doroszenki zostało otoczone. Inne części jego armii rozpierzchły się. On sam nie był w stanie powstrzymać spłoszonych.
Sobieski wziął przeszło pięć tysięcy nieprzyjaciół do niewoli, a następnie sam ze swą jazdą kierował ściganiem uciekających, których wielu zginęło lub dostało się do niewoli podczas pogoni. Armaty i namioty nieprzyjacielskie wpadły także w ręce polskiego wodza, który aż do granicy pędził pobitych.
Odniesionem zostało w ten sposób tak stanowcze zwycięstwo, że hetman kozacki ze szczątkami swojego tak licznego wojska musiał się cofnąć do swojej stolicy Czehryna i nie mógł myśleć o dalszym oporze. Ze wszystkich jego pułków pozostało mu ledwie sześć tysięcy ludzi, a i ci zniechęceni i w nędznym stanie.
Sobieski zdobywszy plac boju obchodził na nim tryumf pokonania nieprzyjaciela, a żołnierze jego ubóstwiali go za to, że ich Poprowadził do tak świetnego zwycięstwa.
Po bitwie dopiero kazał on opatrzyć lekką ranę, którą odniósł podczas walki.

37.
Podziemne przejście.

Gdy ślepa niewolnica usłyszała, że ludzie zamknąwszy wieżę oddalają się, przejął ją nagle przestrach nieopisany.
Zerwała się.
Czerwony Sarafan radził jej wprawdzie, żeby się ukryła, żeby się nie pokazywała, gdyż może wpaść w ręce kozaków, przyszło jej jednak na myśl, że może być zapomnianą w wieży, a jeszcze bardziej trapiła ją niepewność względem losu Sobieskiego. Aby tylko on został ocalony! W tem się streszczały jej modlitwy i życzenia.
Pocieszała się myślą, że czerwony Sarafan poszedł, ażeby Sobieskiego wydobyć z rąk nieprzyjaciół. Zrozumiała, że wydostawszy się do górnych części wieży i wołając o ratunek, może zostać ocaloną.
Na dole w wieży było ciągle duszne powietrze. Chociaż Sassa poniekąd przyszła do siebie, czuła jednak potrzebę opuszczenia dolnych części wieży i wydostania się na schody, ażeby gdy ostygną zwęglone części drzewa, dostać się na szczyt ruiny.
Poszła korytarzem i zbliżyła się do jego końca.
Nagle jednak uczuła że coś jej przeszkadza iść dalej. W korytarzu znajdowały się drzwi, które kozacy zaniknęli także, Sassa więc nie mogła wydostać się do górnych części wieży.
Niespodziane to spostrzeżenie niezmiernie przeraziło ślepą niewolnicę z Sziras.
Wąski, sklepiony i dosyć długi korytarz wieży był odcięty od reszty świata. Na jednej stronie znajdowały się drzwi, które go oddzielały od schodów i wielkiej, od ulicy położonej izby, z drugiej strony mała żelazna furtka oddzielała go od fos fortecznych.
Sassa stała przez chwilę jak sparaliżowana.
Była odciętą od całego świata. Była zatraconą w wieży. Gdyby zapomniano o niej, byłaby zmuszoną zginąć tu nędznie z głodu i pragnienia.
Była prócz tego zupełnie wyczerpaną z sił. Po tem, co przebyła, podziwiać należało jej wytrwałość, że była jeszcze w stanie trzymać się na nogach. Teraz zaś widziała się znowu zagrożoną niebezpieczeństwem nie mniejszem od przebytego.
W chwilę potem jednakże pocieszyła się myślą o czerwonym Sarafanie. Wiedział on przecież o jej pobycie w wieży, a ponieważ rozmawiała z nim tego dnia, nabrała zatem o nim innego pojęcia. Powzięła do niego zaufanie. Przestał on być dla niej przerażającym. Czynił na* niej wrażenie człowieka nieszczęśliwego, skazanego na powodzenie smutnego życia, tak jak ona.
I myśl o nim dodawała jej ochoty. Mówiła sobie, że on przyjdzie, ażeby ją ocalić.
Powróciła ponownie do żelaznej furtki, która się znajdowała od zewnętrznej strony wieży i usiadła tam, wypiwszy resztę wody, którą jej przyniósł czerwony Sarafan, ażeby ugasić pragnienie.
Godziny upływały jedna za drugą.
Od strony miasta doszedł do niej gruchy szmer... głosy dochodziły do niej.
Nadszedł wieczór, kozacy wydali okrzyki przy stosie.
Następnie uciszyło się. Sassa zasnęła.
Nagle zbudzoną została głośnym hałasem.
Kozacy opuszczali miasto i okolicę.
Sassa przerażona zerwała się.
Czuła, że o niej zapomniano, że będzie musiała zginąć w wieży. Głód zaczynał ją już dręczyć bardzo dotkliwie.
A nie było żadnego wyjścia z tego strasznego miejsca.
Wstrząsnęła silnie zamkniętą żelazną furtką, wołała, ale furtka nie dała się otworzyć, a głos jej nikł bez echa w niskiem miejscu.
— Byle stąd wyjść! — mówiła do siebie, — czyż mnie nikt nie usłyszy?...
I znów wołała podniesionym głosem: — Na pomoc! tutaj! uwolnijcie mnie! Sarafanie! ulitujcie się, Sarafanie!
Zamilkła... wsłuchiwała się!...
Cisza, dokoła cisza!... Nic się nie poruszało.
A jednak... cóż to być mogło?... Jakiś szczególny głos dał się słyszeć tuż przy niej, rodzaj nieprzyjemnego pisku.
Pochyliła się... ręka jej pochwyciła gładkie, uciekające zwierzątko. Szczury znajdujące się w wieży zbliżały się do niej, aby zobaczyć, kto podziela z nimi siedzibę.
Sassa nie obawiała się zwierzątek które się przesuwały koło jej nóg, lękała się tylko śmierci głodowej, której straszliwy obraz stał przed jej oczyma.
Załamała drżące ręce. Raz jeszcze przystąpiła do furtki i silnie w nią uderzyła. Wołała o pomoc. Wstrząsała drzwiami rozpaczliwie.
Nikt jej nie słyszał!...
— Sarafanie! — krzyczała przerażającym gołsem, — czy mnie nie słyszysz? Sarafanie, ulituj się! uwolnij mnie, Sarafanie!
Nikt nie przychodził.
Ślepa niewolnica z Sziras czuła, że była bez ratunku zgubioną.
Przerażenie i śmiertelna trwoga złamały ją... upadła na kolana... lekki jęk wydobył się z jej udręczonej piersi.
— Pragnę umrzeć, — szepnęła, — nie będę się skarżyła, byłeś ty tylko był ocalony, mój szlachetny panie... ale obawiam się... czy i ty nie znajdziesz śmierci... z ręki... twoich nieprzyjaciół!... Sarafanie!... ulituj się!...
Słabe dźwięki jej głosu ucichły zupełnie. Biedna ślepa niewolnica leżała wycieńczona i bezwładna...
Straszna cisza otaczała samotnicę, która jakby żywcem pogrzebiona w ciemnych wnętrzach spalonej wieży, była wystawioną na zgubę!
Nagle z bezprzytomności zbudził ją przestrach... krzyk przerażenia wydarł się z jej ust... uczuła silny ból w ręku.
Wstręt i przestrach przywróciły jej zmysły.
W tej chwili jednak chcąc powstać i uciec przed napastującemi ją zwierzątkami, Sassa natrafiła ręką na małe żelazne kółko, znajdujące się w jednej z płyt podłogi.
Natychmiast nasunęło jej się na myśl pytanie, jaki cel mogło mieć to kółko. Ujęła je i próbowała podnieść płytę kamienną.
Nie było to tak łatwem, bo płyta była ciężka.
Nakoniec po długich usiłowaniach, udało jej się podnieść ją o tyle, że mogła ją wyciągnąć na przyległe płyty i przekonała się, że ma przed sobą mały czworograniasty otwór.
Pochyliła się i zapuściła w ten otwór rękę.
Uczuła, że w tym otworze znajduje się drabina.
Być może, że pod wieżą znajdowała się jakaś piwnica lub korytarz, którym zdołałaby wydostać się na wolność.
Myśl ta wlała w nią nową nadzieję i dodała jej nowych sił.
— Zejdę na dół, — mówiła do siebie, — ocalę się! ucieknę z tego strasznego więzienia! Muszę uciec! Muszę uciec!
I przejęta śmiertelną trwogą, ponieważ czuła, że zginie, jeżeli szybko nie znajdzie jakiego ujścia, postanowiła zejść po schodach w wilgotną głębię prowadzącej drabiny.
Uderzyło ją prawdziwe grobowe powietrze.
Zręczna przyzwyczajona do wiecznej ciemności, dostała się na szczeble i zeszła nimi powolnie i ostrożnie na dół.
Wkrótce drobne jej nóżki dostały się na twardy grunt.
Znajdowała się pod wieżą. Wilgotne nie świeże powietrze dowodziło najlepiej, że było to miejsce położone głęboko pod ziemią i od dawna zamknięte.
Odszedłszy od drabiny, zaczęła swoim zwyczajem macać około siebie.
Czuła dokoła ściany sklepienie u góry, po jednej stronie nie było ściany. Poszła w tę stronę powoli dalej, macając rękami wzdłuż dwóch ścian, które otaczały wąski sklepiony podziemny korytarz.
I tutaj roje szczurów zdawały się mieć swoje królestwo; świadczył o tem szmer koło nóg Sassy, ręce zaś jej posuwały się po wilgotnych, śliskich miejscach i niekiedy natrafiały na brzydkie wstrętne robactwo.
Przejście podziemne zdawało się być długiem.
Takie podziemne korytarze za dawnych czasów, kiedy miasta często były narażone na oblężenia, znajdowały się prawie wszędzie. Miały one na celu dać możność mieszkańcom oblężonego miasta zaopatrywania się w żywność i utrzymywania stosunków ze światem.
Podobny cel miało widocznie i to przejście, ale już od dawnego czasu było pozostawionem bez użytku.
Podłoga była wilgotna, a miejscami tak zawodniona, że Sassa mogła czuć brudną i cuchnącą wodę, która przepływała u jej stóp.
Nieprzejrzana ciemność otaczała ślepą niewolnicę z Sziras. Dla każdej innej grób ten byłby okropniejszym niż dla niej, ponieważ była pozbawioną wzroku.
Szła dalej, coraz dalej. Obawa jej wzrastała z każdą chwilą, ponieważ trudy i wysilenia błąkały prawie jej zmysły.
A jeżeli nie wydostanie się na wolność? Jeżeli padnie tutaj sił pozbawiona.
W takim razie byłaby zgubioną. Przekonywała się o tem z największą zgrozą. Zimny dreszcz przebiegał jej członki. Włosy stawały jej na głowie. Drżała, kolana chwiały się pod nią, zimno ścinało jej członki.
Wymawiała pomięszane, nie mające związku wyrazy... zdawała się tracić rozum wobec tych strasznych wrażeń.
Korytarz podziemny zdawał się być bez końca.
Sassa stanęła i wsparła się o ścianę.
Czy miała wracać?... A może czerwony Sarafan przyjdzie do wieży i nie zastanie jej!...
Nie!... skoro zaszła tak daleko, powinna była użyć ostatnich sił, ażeby dostać się do wyjścia, bo przecież jakieś wyjście być musiało.
Szła dalej.
Pierś jej wznosiła się gwałtownie... powietrze było napełnione szkodliwemi gazami... groziło jej zaduszenie.
Chwiała się.
Nagle uderzyła nogą o kamień... wyciągnęła ręce...
Krzyk przerażenia rozległ się w podziemiu...
Przyszła do końca lochu, ale wyjście z niego było zasypane kamieniami, i ziemią! Nie było wyjścia! Była zagrzebaną!
Nie była w stanie przenieść tego zawodu.
Załamała ręce rozpacznie!
— Na pomoc!... litości! — wołała słabym, zamierającym głosem, — wybaw mnie, ocal Sarafanie!... Umieram! powietrza!... precz stąd!... Mój ukochany panie...
Wymawiając te wyrazy, padła bez zmysłów.
Przedmiotem jej ostatniej myśli był Jan Sobieski.
Biedna ślepa niewolnica padła na rumowisko, którem zasypane było wyjście.
Jeszcze westchnienie wydobyło się z jej piersi.
Potem nastąpiła cisza, śmiertelna cisza w podziemiu, w tym wielkim, ponurym grobie, do którego żaden odgłos ze świata nie mógł się dostać.
Sassa nie poruszała się.
Imię Sobieskiego zmarło na jej ustach, a wśród snów gorączkowych czuła go przy sobie...
Sen był litościwszym, niż rzeczywistość!”

38.
Festyn dworski w Krakowie.

Tymczasem król Michał położył koniec intrygom dworskim w ten sposób, że zawarł związki małżeńskie z arcyksiężniczką Eleonorą, otrzymawszy od cesarza Leopolda order Złotego Runa.
Jakkolwiek jednak świetną była uroczystość zaślubin, szczęście nie zawitało do królewskiego zamku.
Młoda królowa tylko ze względów politycznych oddała królowi rękę, a kochała nie jego, lecz księcia lotaryńskiego, który współcześnie z Michałem ubiegał się o koronę, to też nie czuła się szczęśliwą przy małżonku, który dźwigał cały ciężar korony, a rzeczywistej potęgi królewskiej nie posiadał.
Niesnaski w kraju były tak wielkiej że król nie mógł ufać swoim doradzcom, ani tym, którzy go bezpośrednio otaczali.
Chciał on za radą swojej matki olśnić i przywiązać do siebie niespokojnych i niezadowolonych wojewodów, blaskiem festynów, postanowił zatem, że w Krąkowie odbędzie się uroczysta koronacya jego małżonki.
Koronacja odbyła się dnia 19 października 1670 roku w przytomności wszystkich najwyższych dygnitarzy kraju, w uroczyście przystrojonym Krakowie. Po skończonej uroczystości para królewska przyjęła licznych gości w wielkiej sali zamkowej.
Strojów tak wspaniałych i tak świetnych blaskiem drogich kamieni dawno już nie widziała ta sala. Zdawało się, że jedni drugich chcą zaćmić przepychem i że magnackie domy pragnęły młodej królowej okazać cały ogrom swego bogactwa.
Na galeryi sali przystrojonej polskiemi i austryackiemi chorągwiami, umieszczono kapelę, która odegrała uroczystą fanfarę, gdy ukazali się paziowie, a zaraz potem weszła para królewska otoczona świetnym orszakiem. Sala płonęła tysiącami świateł.
W głównem miejscu sali zamkowej na podniesieniu umieszczono tron, do którego król Michał poprowadził swą młodą małżonkę w koronie, po pozdrowieniu szerokiem kołem stojących gości kilkoma uprzejmemi słowy.
W głębi sali pod dekoracyą, mającą kształt namiotu, umieszczono wspaniały bufet, na którym stały złote dzbanki i czasze. Bogato przybrani lokaje i paziowie po podaniu przez wielkiego podczaszego puhara królowi, roznosili kielichy, a wszyscy za przykładem króla wychylali je za pomyślność kraju i królowej.
Pomiędzy gośćmi znajdowała się także piękna Marya Ludwika, wdowa po kasztelanie Zamojskim, którą królowa zaszczyciła dłuższą rozmową. Ukazała się ona na festynie koronacyjnym wskutek życzenia obojga królestwa i zdjęła na ten dzień żałobę.
Ubrana w powłóczystą suknię z jasnobłękitnej jedwabnej materyi z przodu i po bokach przystrojoną kwiatami, z pod której widać było drugą białą atłasową szatę, wyglądała tak czarująco, że kanclerz Pac, który stał obok Jagiellony Wassalskiej, nie mógł się wstrzymać od szepnięcia do niej, że jeszcze nie widział tak majestatycznej, prawdziwie królewskiej piękności.
Jagiellona uśmiechnęła się lodowato.
— Marya Zamojska, jak się zdaje, prędko zapomniała o śmierci swego małżonka i o uczuciach, jakie w niej obudził Jan Sobieski, — odpowiedziała po cichu, — patrz, panie kanclerzu, jak żywo i wesoło rozmawia z posłem angielskim, hrabią Rochester, zwykle tak zimnym, a dzisiaj okazującym tyle życia.
— Powiadają, że młody lord znał ją jeszcze w latach dziecinnych, — odpowiedział kanclerz Pac.
— Jeżeli hetman Sobieski rzeczywiście tak ją kocha, jak się wówczas zdawało w Warszawie, to ta młodociana znajomość kasztelanowej może być dla niego niebezpieczną, — rzekła Jagiellona szyderczo. — Hrabia Rochester jest pięknym mężczyzną a co jeszcze niebezpieczniejsze, posiada wszelkie przymioty, które budzą zajęcia kobiet.
— Jest nieżonaty. Powiadają, że unika kobiet.
Innych może, ale nie tych, które kocha.
Podczas tej rozmowy prymas arcybiskup, Prażmowski, stał w głębi obok posła austryackiego.
Rozmawiali z sobą po cichu i poufnie.
Prymas obejrzał się właśnie, czy ich kto nie podsłuchuje.
— Znasz te rzeczy, panie hrabio, — rzekł następnie, — po tem, co usłyszałem od pana, mogę z panem mówić otwarcie! Coby twój najjaśniejszy monarcha powiedział na to, panie hrabio, gdyby grożąca burza nie dała się zażegnać, i gdyby złożenie z tronu króla Michała okazało się koniecznem?
— Czyżby to niebezpieczeństwo było rzeczywiście tak blizkiem, dostojny księże prymasie? — zapytał poseł.
— Dotąd jeszcze udawało się zażegnywać burzę, ale liczba niezadowolonych wzrasta i wybór coraz bardziej jest atakowany, — mówił dalej prymas stłumionym głosem, — do tego dodać należy, że sukcesa hetmana kozaków, Doroszenki, są coraz groźniejsze i zagrażają państwu, a król Michał nie zdaje się dość silnym, ażeby stawić im czoło.
— Czyż temu nie są winni ci, którzy zwlekają z wysłaniem przeciw kozakom znaczniejszych sił? Czyż dzielnemu Sobieskiemu, nie udało się na czele walecznego wojska odnieść znacznych korzyści? — zapytał poseł austryacki.
Prymas wyruszył ramionami.
— Widoki są niepomyślne, panie hrabio, — odpowiedział poważnie, prawie ponuro, — wiadomości z placu boją zalegają, a jeżeli się bardzo nie mylę, jest to już złym znakiem! Ostatnie wiadomości były niepomyślne. Według nich Jan Sobieski w Żwańcu i pod tem miastem poniósł znaczne straty i sam dostał się do niewoli!
— Wiadomości przywiezione w tych dniach przez kuryera, przybyłego do Warszawy, mówią, że hetmanowi udało się odzyskać wolność i że przybył on do głównego oddziału swego wojska, — mówił prymas, — ale ten główny oddział nie sprosta siłą Doroszence, który odwagą i dzielnością mierzyć się może z Sobieskim.
— A zatem sądzisz, dostojny księże prymasie, że porażka zbyt nielicznej armii i zwycięstwo Doroszenki będzie hasłem upadku króla Michała?
— Idzie tylko o to, coby na taki przewrót powiedział najjaśniejszy cesarz austryacki...
— Odpowiedź na to dać mi nie będzie trudno! Sądzę, że mój najjaśniejszy monarcha pogodziłby się z tym przewrotem, gdyby tego żądała cała Polska, i gdyby wskutek tego książę lotaryński osiadł na tronie.
— A ta młoda, poważna blada królowa?... — zapytał prymas z ciekawością, oczekując odpowiedzi.
— Arcyksiężniczka Eleonora jest posłuszną córką cesarza, dostojny księże prymasie.
W tej chwili potajemna rozmowa została nagle przerwaną.
W sali objawiło się nagle, trudne do opisania wrażenie.
Dźwięk rogów dał się słyszeć z oddali, do okien dochodził stłumiony gwar tłumu, złożonego z tysięcy ludzi.
Co znaczył ten hałas? Co zwiastowały te zbliżające się z oddalenia odgłosy rogów?
Niepewność i oczekiwanie malowały się na wszystkich twrarzach.
Król powstał.
Kilku mężczyzn wpadło do sali.
— Przybywa! zwyciężył! Jan Sobieski powraca z jeńcami i trofeami! Odniósł świetne zwycięstwo! Doroszenko zupełnie pobity! — wołano.
Kasztelan zamku utorował sobie drogę pomiędzy tłumem gości i w radosnem wyruszeniu ukląkł przed królem i królową.
— Radosny nam dzień nastał, — rzekł wzruszonym głosem, — hetman Sobieski właśnie przybył do bram Krakowa i tysiącznemi głosy witają go tłumy! Przyprowadził dziesięciu związanych i okutych atamanów Doroszenki! Jeńcy których liczba wynosi tysiące, znajdują się przy jego zwycięzkiem wojsku! Dwróch chorążych niesie zdobyte sztandary pobitych i rozproszonych kozaków!
Kasztelan zamilkł. Wzrastając z każdą chwilą, jak szum zbliżającego się morza, coraz wyraźniej grzmiały radosne okrzyki tłumu.
— Chwiała ci, Janie Sobieski! Niech żyje dzielny hetman! — wołano.
W sali na górze wieść o tem niespodziewanem zwycięstwie wywołała także niepodobną do opisania radość. Król, który wiedział zbyt dobrze o grożącem mu niebezpieczeństwie i pojmował, że ten nagły i niespodziewany zwrot największy pożytek mu przyniesie, ze łzami radości przyjął tę pomyślną wiadomość.
— A więc cieszmy się wszyscy razem z ludem! — zawołał, — na koronę moją, ten, którego mamy uczcić, zasłużył na to!
Zapał radosny ogarnął wszystkich obecnych w sali, tylko prymas, kanclerz Pac, Jagiellona, i hetman polny litewski, Pac, nie podzielali tej radości i trzymali się na uboczu.
Rogi odezwały się tuż pod zamkiem.
Plac przedzamkowy rozjaśniły setki pochodni światłem, równającem się dziennemu.
Jan Sobieski zajechał na koniu przed zamek, otoczony swoimi podwładnymi i strażą przyboczną, która prowadziła jeńców i trofea. Tutaj oczekiwał pozwolenia, ażeby mógł wjechać do zamku.
Król Michał, prowadząc pod rękę swoją młodą małżonkę, wyszedł na balkon zamkowy i powitał powracającego zwycięzcę, wobec tłumnie zgromadzonego ludu.
Zwycięstwo Sobieskiego zamieniło uroczystość dworską w powszechną uroczystość ludową.
Król kazał prosić bohatera do zamku.
W sali otworzono szpaler dla niego.
Król Michał i królowa zajęli swoje miejsca na podwyższeniu.
Dźwięki rogów napełniały powietrze.
Nastąpiło wspaniałe widowisko.
Dwóch przybocznych dowódzców podkomendnych Sobieskiego weszło naprzód na salę, niosąc zdobyte sztandary i składając jen nóg króla i królowej.
Dźwięki rogów napełniały powietrze.
Nastąpiło wspaniałe widowisko.
Następnie wprowadzono do sali dziesięciu związanych i okutych atamanów Doroszenki, i kazano im uklękać po obu stronach tronu.
Dalej kilku podwładnych Sobieskiego wniosło zdobytą kasę wojenną Doroszenki i inne trofea.
Wreszcie sam Jan Sobieski wszedł na salę. Miał postawę bohatera i zwycięzcy. Włosy i broda w nieładzie, skutkiem pochodu, ubranie i obuwie pokryte kurzem, mimo to jednak wszyscy przed nim schylali czoła, gdy przechodził pomiędzy szeregiem gości i zbliżał się do tronu, gdzie złożył ukłon królowej i królowi.
— Witam cię waleczny hetmanie Sobieski! — zawołał król Michał.
I powstawszy przystąpił do zwycięzcy Doroszenki i uściskał go.
— Przybywam w pięknej i szczęśliwej godzinie, najjaśniejsze państwo! — rzekł Sobieski po uściskaniu przez króla, przystępując do królowej i niosąc do ust jej rękę, — uroczystość koronacyi zeszła się z wieścią o odniesionem zwycięstwie i ze złożeniem u stóp tronu trofeów! Tak jest, najjaśniejszy panie kozacy zostali pobici i rozproszeni! Hetman Doroszenko uciekł do Czehrynu, siły jego zniszczone, pobite i rozpędzone, z całej jego armii pozostało mu tylko sześć tysięcy ludzi i upokorzony prosi o pokój i łaskę.
— Dziękuję ci, hetmanie Sobieski za dzielność twoją i twych wojsk, dla których byłeś wzorem. Gdym ci powierzał dowództwo sił zbyt słabych w stosunku do liczby nieprzyjaciół, wiedziałem o tem, że jeśli możebnem jest zwycięstwo, to ty jeden odnieść je możesz!
Błyskawica dzikiej zawiści zajaśniała w oczach hetmana polnego litewskiego, Paca. Słysząc te słowa zwrócił się on z cichą, szyderczą uwagą do stojącego obok swego brata.
— Nie zawiodłeś zaufania, jakie pokładałem w tobie, — mówił król dalej, — wznoszę więc kielich i piję na cześć świetnego zwycięstwa na pomyślność wielkiego wodza Sobieskiego, oraz dzielnych jego towarzyszów broni i żołnierzy!
Jeden z paziów przyniósł na złotej tacy kielich i podał go Sobieskiemu.
Jan Sobieski spełnił puhar do dna. W tej chwili ujrzał siedzącą w blizkości królowej piękną Maryę Kazimierę.
Spojrzenia ich spotkały się... zdawało się, prąd elektryczny przepłynął pomiędzy nimi...
Teraz dopiero Sobieski spostrzegł obok Maryi mężczyznę wysokiej pięknej postaci, interesujących rysów, z żywemi, ciemnemi oczyma i piękną brodą...
Kto to był?... Sobieski go nie znał.
— Radością jest dla mnie i świętym obowiązkiem, — mówił król dalej, — świetne czyny i zasługi położone dla ojczyzny wynagradzać odpowiednio, a zatem tutaj w obecności wszystkich dostojników korony, znakomitego wodza i zwycięzcę Jana Sobieskiego, mianuję uroczyście wielkim marszałkiem koronnym!
Wszyscy, stosownie do zwyczaju dworskiego, złożyli ukłon nowomianowanemu marszałkowi.
Tylko prymas, kanclerz Pac i brat jego, hetman polny litewski, nie uchylili głowy.
Gdy król i królowa wielkiemu mar szalkowi Sobieskiemu wypowiedzieli w przyjaznych słowach swoje życzenia, przystąpili do niego biskup chełmski i inni dostojnicy, posłowie i wojewodowie, ażeby mu powinszować nowego dostojeństwa, jakie otrzymał.
I ów obcy, młody człowiek, który tak długo stał w blizkości Maryi, zbliżył się do niego, prosząc biskupa, aby go przedstawił. Był to lord Hyde hrabia Rochester, poseł króla angielskiego.
— Wielkiemu wodzowi i zwycięzcy składam moje uszanowanie, — rzekł hrabia Rochester, — nie omieszkam donieść mojemu rządowi, jak znakomitego bohatera posiada korona polska!
— Dziękuję panu, panie hrabio! — odpowiedział Sobieski, do którego w tej chwili zbliżył się ktoś inny z winszujących, gdyż z wyjątkiem dwóch braci Paców wszyscy się do niego cisnęli.
Nareszcie znalazł chwilę spokojną i mógł się zbliżyć do wdowy po Janie Zamojskim.
Ukłonił się jej i złożył gorący, namiętny pocałunek na jej ręku.
— Drogą mi jest ta godzina, w której widzę cię znowu, Maryo, — rzekł pocichu, — obraz twój towarzyszył mi wszędzie!
— Witam cię, panie marszałku, — odpowiedziała Marya.
Sobieski podniósł oczy i wzrok jego padł na stojącą w blizkości Jagiellonę. Napój Allaraby nie wywarł na nim takiego skutku jakiego spodziewała się wojewodzina.
Sobieski powrócił do tej, którą kochał przedtem. Przejęło to Jagiellonę jeszcze większą niechęcią i nienawiścią! Zdawało się że Sobieski jest zabezpieczony przeciwko wszelkim jej zamachom.
Jagiellona wbrew swojej woli, chcąc zgubić Sobieskiego, usunęła prze szkodę, która go dzieliła od pięknej Maryi. Wszystko więc, co przeciw niemu przedsiębrała, wychodziło na jego korzyść.
— Strzeż się pan! patrzą na pana! — szepnęła doń Marya.
— Muszę się z panią widzieć! — miał jeszcze czas Sobieski szepnąć pięknej wdowie i zaraz oddzielonym od niej został przez napływ składających mu życzenia.
Jagiellona udała się w głąb sali, gdzie zastała hetmana polnego litewskiego Paca, w żywej półgłośnej rozmowie z bratem.
— Oto zbliża się nasza sojuszniczka, wojewodzina Wassalska, — rzekł hetman polny litewski, — cóż pani wojewodzina powie o nowym wielkim marszałku? Daję słowo, że ten Sobieski potrafi czynić się głośnym! Rzecz to jednakże jasna. Król Michał na nikogo liczyć nie może oprócz niego, musi go zatem sobie kupować!
— Nie tak głośno i nie tutaj! — szepnęła Jagiellona do dwóch zawiścią przejętych braci — w małej pobocznej sali nie ma nikogo!
Poszła naprzód, dwaj bracia udali się za nią do przyległej sali.
Przybywszy tam, zajęli miejsce na środku tak, że przez otwarte wysokie i szerokie drzwi mogli patrzeć do sali tronowej.
— Jesteśmy sami i nikt nas nie słucha, moi przyjaciele, — rzekła Jagiellona do swoich sprzymierzeńców, — Jan Sobieski jest jak widzicie na drodze do osiągnięcia najwyższych stanowisk! Na moje zbawienie, wzbija się on ciągle w sławę i zaćmiewa wszystkich! Teraz bardziej niż kiedykolwiek wierzę, że będzie nosił koronę, którą mu przy urodzeniu przepowiedziano.
— Masz słuszność wojewodzino, dąży on do korony, — odpowiedział kanclerz.
Brat jego pobladł z gniewu, ponieważ słowa Jagiellony niewypowiedzianie go drażniły.
— Zwraca już pożądliwy wzrok na koronę, — mówiła dalej Jagiellona, — patrzcie panowie sami, czy już teraz nie przedstawia się jak król, jak władca.
Podczas gdy mówiła te słowa, jeden z obrazów przedstawiających portrety dawnych królów poruszył się zwolna i cicho, rozmawiające osoby, przejęte nienawiścią, nie zwróciły na to uwagi.
— Król Michał jak się zdaje, każę sobie opowiadać wypadki, zaszłe na placu boju, — rzekł kanclerz.
— Powiadają, że Sobieski cudem uniknął niewoli i śmierci, — mówiła Jagiellona dalej, — ma on anioła opiekuńczego...
Z obrazu, który, jak się zdawało, zasłaniał drzwi ukryte w obiciu, ukazała się głowa okryta kapturem mniszym, ale znikła natychmiast.
— Anioła opiekuńczego? — zapytał kanclerz.
— Więc nie wiecie o tem panowie?... Anioł ten, prawda jest z ciała i kości, — mówiła Jagiellona, — zapomnieliście o ślepej niewolnicy?
— Widziałem kiedyś tę ślepą niewolnicę na zamku w Warszawie, — odpowiedział kanclerz.
Hetman polny litewski stał ze skrzyżowanemi na piersiach rękami i nie spuszczał wzroku z Sobieskiego, który w sali tronowej zajął miejsce obok króla i królowej i zdawał im sprawę z przebiegu kampanii.
— Ta ślepa niewolnica jest aniołem opiekuńczym Sobieskiego, — mówiła dalej Jagiellona, — i ona teraz miała go ocalić z niebezpieczeństwa! Chodzi ona za nim wszędzie, jak wierny pies. Można ją zamknąć, wydobędzie się i pospieszy za swoim panem, którego zdaje się kochać namiętnie.
Hetman polny litewski zwrócił się do Jagiellony.
Drzwi zasłonięte obrazem poruszyły się znów pocichu, tak, że tylko mały otwór pozostał.
— A zatem ślepa niewolnica jest rywalką wdowy po Zamojskim? — zapytał młodszy Pac, — gdzież ona jest? Chciałbym jej powiedzieć, że jej pan kocha piękną Maryę!
— Dziś do tej chwili bardzo mało rozmawiali z sobą, — wtrącił się kanclerz do rozmowy.
— Hetman litewski ma słuszność, — rzekła Jagiellona, — ślepa niewolnica znienawidzi rywalkę i raczej zabije swego pana, niżby miała dozwolić, żeby się rzucił w objęcia innej.
— Gdyby tylko nie była ślepą! — zauważył hetman polny litewski, — ale gdzież ona jest?
— Niezawodnie przybyła tutaj za swym panem, albo przybędzie jutro, bo nie zawsze może wydążyć!
— Eh!... jutro?... Jutro zapóźno! — szepnął hetman polny.
Oczy Jagiellony błysnęły... widać było tryumf w jej spojrzeniu... pojęła z tych słów, że ten, który je wymówił, nie był w stanie panować nad swoją zawiścią.
— Biada mu jeżeli się z nim spotkam, — zgrzytnął zębami Pac, ściskając gorączkowo rękojeść szabli, — mam z nim załatwić rachunek!
— Nie zapominaj hetmanie, że cię w pojedynku zwycięży! — szepnęła Jagiellona.
— Jeśli go znajdę, jeśli go spotkam, to będzie niedobrze! Zginie on, albo ja!
— Dodaj, jeżeli spotkasz go bez świadków, panie hetmanie, bo jeśli warta albo inni panowie będą w blizkości, to rzucą się i powstrzymają.
— Mój brat będzie działał ostrożnie! — rzekł kanclerz poważnie, półgłosem, — panuj nad swoją nienawiścią! my ją podzielamy! Znajdzie się sposobność usunięcia tego, co nam zawadza! Cierpliwości tylko!
— Cierpliwości?... Czyż mamy czekać aż nas wszystkich pokona, aż się wzniesie tak wysoko, że go dosięgnąć nie będzie można? — rzucał się hetman polny litewski, — postanowienie moje jest stanowcze! Gdziekolwiek go spotkani, to żywego nie puszczę! — Jeden z nas dwóch tylko może zostać przy życiu, ja albo on! Dla nas obu świat ten zaciasny!
Jagiellona uśmiechała się szatańsko.
Podnieciła hetmana polnego litewskiego tak, jak to było jej zamiarem.
— Przypomina mi się jednak, — rzekła, — że wiem, gdzie go później z pewnością spotkać będzie można.
— Powiedz mi, w którem miejscu Wojewodzino!
— Udaj się do galeryi zamkowej, hetmanie i zatrzymaj się w miejscu, w którem się znajdują stare filary, a pomiędzy niemi w niszach posągi. Nie ma tam blizko żadnej warty. Czy wiesz hetmanie dokąd prowadzi przejście boczne z tamtego korytarza?
— Do apartamentu wdowy po kasztelanie krakowskim.
— Czyż potrzebuję więcej mówić? — szepnęła Jagiellona, której bladą twarz przebiegł uśmiech.
— Sądzisz pani, że Sobieski odwiedzi Maryę Kazimierę? — zapytał Pac.
— Z pewnością złoży jej wizytę, hetmanie!
— Dobrze! Dziękuję ci wojewodzino, rzekł hetman litewski, — gdy Sobieski ukaże się około filarów, — rozstrzygnie się sprawa pomiędzy nami.

39.
Tajemniczy mnich.

Skończył się festyn. Przebrzmiały dźwięki muzyki. Król i królowa udali się do zajmowanego przez siebie pawilonu zamkowego.
Światła w wielkiej sali tronowej pogasły. Goście oddalili się. Mieszkający w zamku, a w ich liczbie nowy wielki marszałek koronny Sobieski, udali się do swych apartamentów. Powoli cisza zapanowała w zamku. Paziowie, lokaje i inna służba po utrudzeniach dnia poszli na spoczynek do przeznaczonych dla siebie w odległym pawilonie pokoi.
Tylko miarowy chód wart przerywał głęboką ciszę. Na dole przed wielkiemi głównemi drzwiami i przed mieszkaniem królowej stali halabardnicy.
Na dole w krużganku na górze w wielkiej galeryi, oraz tu i owdzie w korytarzach, latarnie rzucające słabe, nie pewne światło, paliły się przez całą noc.
W tem na końcu długiej galeryi ukazała się postać człowieka, ubranego w długi, ciemny płaszcz.
Na dworze powietrze było burzliwe, wiatr dostawał się kilkoma otwartemi oknami do galeryi i powiewał obszernym płaszczem tego nowego gościa, którego żadna warta nie zatrzymywała podczas przejścia na górze.
Miał on na głowie wielki głęboko na czole nasunięty kapelusz.
Tak zbliżył się do tej części galeryi, w której wychodził z niej szeroki, boczny korytarz.
Były w tem miejscu starożytne, z gruba ociosane filary, na których wspierało się sklepienie. Pomiędzy filarami znajdowały się nisze, a w nich stały posągi.
Człowiek w płaszczu zbliżył się do filarów. Jasny blask palącej się w blizkości latarni popadł na niego, i można było rozpoznać jego rysy.
Był to blady, nienawiścią przejęty hetman polny litewski.
Głęboka cisza zapanowała znów w galeryi.
W końcu jej znajdował się inny, boczny korytarz, — prowadzący do tej części zamku, w której mieszkał Sobieski. W tem mieszkaniu paliły się jeszcze jasno świece woskowe w świeczniku, stojącym na stole.
Jan Sobieski, oświetlony blaskiem tych świec stał na środku pokoju. Wspomnienia wypadków tego dnia przesuwały się przed oczyma jego duszy.
Wzniósł się on tego dnia na najwyższe stanowisko, jakie walecznością zdobyć było można. Prześcignął wszystkich rówieśników, świetna przyszłość otwierała się przed nim.
Jeden przecież obraz zaćmiewał wszystkie inne, obraz Maryi.
Ujrzał ją znowu. Anielska ta postać ukazała mu się znowu. Ale Marya była zimną, zupełnie inną, niż wówczas W nocy, w różanym ogrodzie.
Od tego czasu wiatr jesienny pozbawił liści i połamał róże... czyżby i miłość Maryi złamała się także? Czyżby żałowała przysięgi, które z sobą zamienili w owej chwili upojenia?
Marya była wolną! Sędziwy Jan Zamojski, którego czcigodna postać w tej chwili jeszcze stała przed oczyma Sobieskiego, rozstał się z tym światem. Czas żałoby, który zwyczaj przepisywał wdowie po zmarłym, nie upłynął wprawdzie jeszcze, ale dlaczegóż nie znalazła jednego słowa, któreby podniecało jego miłość?
Przy niej był młody, ciemnobrody Anglik, hrabia Rochester.
Czy to było przypadkiem? lub czy ta, którą Sobieski kochał całą namiętnością swej duszy, była kobietą zmiennego postępowania? Czyżby lordowi gładkiemi słówkami i palącemi spojrzeniami udało się utorować sobie drogę do serca pięknej Maryi?
Była to dręcząca myśl. Sobieski ponuro patrzył przed siebie.
Potrzebował się upewnić, rozstrzygnąć wątpliwość bądź co bądź.
Apartament, w którym się znajdowała piękna Marya Kazimiera, leżał w innym pawilonie zamkowym, do którego prowadził długi, boczny kurytarz, wychodzący z galeryi.
Pokój był jasno oświetlony. Marya jeszcze nie spała. Siedziała na kanapie w pokoju umeblowanym z wschodnim przepychem. W powabnej, czarującej postawie, spoczywała na miękkich poduszkach. W głębi stała jej pokojówka nie daleko od otwartych drzwi sypialni.
Marya myślała o wrażeniach doznanych tego wieczoru. Dwie piękne, męzkie postacie stały przed jej oczyma. Jedna miała wyraz bohaterskiej odwagi i dzielności, druga powab światowości, marzące spojrzenie, zdradzające tajoną miłość.
Sobieski i Rochester! Dwaj ci mężowie walczyli z sobą w duszy pięknej Maryi. Jakkolwiek bohater i dyplomata różnili się obaj bardzo, jedno przecież mógł im każdy przyznać, byli to najpiękniejsi mężczyźni na dworze! A Marya ich obu widziała u swych stóp.
Niezmiernie bogaty Anglik, który podobnież jak Marya, odebrał wychowanie w Paryżu, i którego już tam, będąc dzieckiem poznała, był spokrewniony z angielską królewską rodziną. Obejście się jego i znalezienie wobec kobiet było pełne uprzejmości i elegancyi, był to zawsze człowiek wielkiego świata, którego wszędzie chętnie widziano. Jan Sobieski był mężem czynu, szablą utorował sobie drogę do zaszczytów i sławy.
Dziwna walka toczyła się w sercu pięknej Maryi. Nie wiedziała komu dać pierwszeństwo. Wahała się. Niekiedy hrabia Rochester występował na pierwszy plan, to znowu Jan Sobieski był jej bliższym.
A w duszy jej pomiędzy nimi stała czcigodna, poważna postać zmarłego Zamojskiego. Zaślubiła go ona, czyniąc zadość woli ojca, nie kochała go nigdy, gdyż różnica wieku była między nimi zbyt wielką, ale przywykła go szanować, miała pewną cześć dla szlachetnego, siwowłosego męża.
Teraz on ją opuścił, a ona miała zacząć życie na prawdę. Namiętność drzemiąca tak długo, obudziła się w niej.
Wzrok Maryi padł na pokojówkę... kazała jej odejść... nie potrzebowała służącej... pragnęła być samą.
Czyżby piękna wdowa po Jamę Zamojskim spodziewała się jeszcze w tej chwili czyich odwiedzin?
Na końcu korytarza pod filarami, tam gdzie korytarz przytykał do galeryi, stał hetman polny litewski, Pac, wsparty o filar. Stał bez poruszenia... głęboka ciemność go otaczała.
Nagle cisza panująca dokoła przerwaną została wołaniem:
— Kto idzie?
Zapytanie to wyszło z ust szyldwacha, stojącego na dole przy schodach.
Szyldwach ujrzał kogoś zbliżające go się jednym z ciemnych korytarzy, dochodzących do przedsionka.
Była to wysoka, ciemna postać, w mniszej jak się zdawało odzieży, z kapturem tak nasuniętym na głowę że rysów jej twarzy wcale widać nie było.
W chwili gdy szyldwach mierzył wzrokiem tę postać która na zapytanie nie dała żadnej odpowiedzi, lecz szła dalej, jakby jej służyło wszelkie prawo znajdowała się w nocy w tem miejscu, drugi szylwach zbliżył się do niego i rzekł:
— Czyż nie widzisz że to stary zakonnik?
Szyldwach zamilkł.
Warta pozwoliła odejść mnichowi, który jak się zdawało, znanym był szyldwachom. Postać ta widocznie po raz pierwszy przechodziła o tej porze korytarzami zamku, wśród których panowała głęboka nocna cisza.
Mnich przeszedł koło szyldwacha do szerokich schodów, pokrytych czerwonem suknem i zaczął na nie wchodzić poważnie i z godnością.
Gdy przybył do galeryi na górę i przechodził koło filarów, żaden ruch ani gest jego nie zdradził, nie spostrzegł stojącego tam nieruchomie hetmana polnego litewskiego, Paca. Poszedł spokojnie dalej i wszedł w korytarz, prowadzący do mieszkania Sobieskiego.
I znowu zapanowała cisza w długich przewiewnych korytarzach.
W tem Jan Sobieski żywo otworzył drzwi i wyszedł ze swego mieszkania.
W tej chwili ujrzał przed sobą tajemniczego mnicha, podnosząc rękę do góry.
— Janie Sobieski, — rzekł tajemniczy zakonnik, — nie chodź!
Sobieski mimowoli cofnął się... Skąd to zjawisko o tej porze pojawiło się w zamku?
— Kto jesteś mnichu? — zapytał.
— Nie pytaj mnie, — odpowiedział zakonnik, — posłuchaj mojej przestrogi! Pozostań tu! Nie wychodź tej nocy z pokoju!
— Co znaczą twoje tajemnicze słowa? twoje ostrzeżenie, świątobliwy człowieku? — zapytał Sobieski, — ja się nie obawiam nikogo! Nie zastępuj mi drogi! Muszę wykonać mój zamiar.
— Zamiar twój jest mi znany, Janie Sobieski, dzielny wodzu! Nie zwracaj wzroku na kobietę, na przemijającą i zwodniczą miłość, tylko na laury, które uśmiechają się do ciebie! Dopniesz do najwyższego celu! Jesteś wybranym do nąszenia korony, wywalczy ci ją twoja odwaga! — mówił mnich głosem, w którym było tyle potęgi, że Jan Sobieski mimowolnie pozostawał pod jego wpływem. — Chcesz iść do Maryi Kazimiery! Zostań! Nie chodź!
— Jakim sposobem odgadujesz moje myśli, świątobliwy człowieku? Jak się nazywasz? Skąd tu przybyłeś? Odsłoń twarz!
— Twarzy mej nikt jeszcze nie widział, Janie Sobieski!
— Więc jesteś pokutnikiem i uczyniłeś ślub?
— Pytania twoje są nadaremne! Nie otrzymasz odpowiedzi!... odparł mnich.
— Ostrzeżenie twoje nie zmusi mnie do cofnięcia się, tajemniczy człowieku, nie staraj się zatrzymać mnie, muszę iść do Maryi!
— Zaklinam cię więc na miłość twoją dla Maryi Kazimiery, ażebyś swego zamiaru nie spełniał tej nocy, lecz pozostał u siebie, Janie Sobieski.
— Używasz silnego środka, ażeby mnie zatrzymać!
— Jeżeli kochasz Maryę Kazimierę, szlachetny rycerzu, to nie chodź, — powtórzył mnich.
— Sądzę, że cię zrozumiałem świątobliwy mężu, — odpowiedział Sobieski poważnie, — chcesz bronić honoru Maryi i upomnieć mnie, że o tej nocnej porze nie powinienem wchodzić do pokoi wdowy po czcigodnym starcu, którego szlachetności i wspaniałomyślności nigdy nie zapomnę!... Dobrze Pod daję się twemu ostrzeżeniu!
— Dobrze czynisz, Janie Sobieski, — odrzekł mnich, odchodząc słabo oświetlonym kurytarzem.
Sobieski patrzył za wysoką ciemną postacią, dopóki nie znikła w oddaleniu.
— Masz słuszność, tajemniczy mnichu, twoja przestroga skłania mnie, abym zamiar mój odłożył do jutra, — mówił do siebie Jan Sobieski, — dziękuję ci za twe słowa, które mi przypomniały, że wiedziony namiętną miłością, popełniłbym krok nierozsądny!
Powrócił do swego pokoju, zdjął kapelusz i odpasał szablę, ażeby się udać na spoczynek.
Zaledwie ułożył się do snu, zaledwie postać mnicha znikła w korytarzach zamku, gdy w galeryi oddalonej od pokoi Sobieskiego, dał się słyszeć odgłos kroków i ukazał się w niej okryty obszernym płaszczem jeden z panów dworskich. Na głowie miał kapelusz francuskiego kroju i widać było, że nogi jego ubrane były w czarne obcisłe trykoty i cienkie na sprzączki zapinane trzewiki. Przy lewym jego boku wisiała elegancka szpada, po której można było poznać cudzoziemca, ponieważ Polacy nosili szable.
Późny gość galeryi przybył na miejsce, w którem znajdowały się filary i miał właśnie przejść koło nich, ażeby się zwrócić w boczny korytarz, gdy hetman polny litewski, Pac, żywym, gwałtownym ruchem wystąpił z cienia filarów i wydobywając szablę, rzucił się nań niespodzianie.
Słabe światło jakiem oświetloną była ta część galeryi, była powodem, że dwaj niespodziewani przeciwnicy nie od razu mogli poznać się wzajemnie, zwłaszcza, że cień od kapelusza zasłaniał ich rysy, a zaczepka była tak szybką, iż nie było czasu na rozpatrywanie się.
Pac z wściekłością natarł szablą na nocnego przechodnia, tak, że gdyby ten szybko nie był wyciągnął szpady, ażeby się Obronić, byłby został odrazu zabity na miejscu.
Szczęk broni rozległ się niemile w cichych korytarzach zamku.
Straż usłyszała go i nadbiegła. Gdy jednak wartownicy ujrzeli, że dwóch znakomitych panów wszczęło z sobą bójkę, nie śmieli wmieszać się między nich, lecz postanowili obudzić i sprowadzić burgrabiego zamku.
— Na wszystkich świętych, panie hetmanie, co się panu stało? — zawołał w tej chwili zaczepiony, odpierając zadawane ciosy według wszelkich prawideł sztuki szermierskiej.
— Hrabia Rochester! — zawołał hetman polny Pac zdziwiony.
— Czy pan rzeczywiście na mnie uderzyć chciałeś, panie hetmanie? — zapytał poseł angielski, uśmiechając się i opuszczając szpadę.
Pac doznawszy niemiłego zawodu, schował także swoją szablę do pochwy.
— Nie, na moje zbawienie, nie, pa nie hrabio! — odpowiedział, — wziąłem pana za kogo innego, lecz jeżeli mi uszedł dzisiaj, to nie ujdzie kiedyindziej.
Pac podał lordowi rękę na zgodę i poszedł z nim razem korytarzem.
Burgrabia nadszedłszy, przekonał się z zadowoleniem o zakończeniu sporu, który byłby go postawił w kłopotliwem położeniu.

40.
Jagiellona i Magik.

W blizkości zamku krakowskiego znajdował się pałacyk, należący do zmarłego, bogatego wojewody Wassalskiego. Był on zwykle próżny, gdyż owdowiała wojewodzina mieszkała zwy kle albo w dobrach swoich, albo w Warszawie, gdzie było właściwe ognisko dworskiego życia.
Widzieliśmy, że Jagiellona przybyła do Krakowa na uroczystość koronacyi młodej królowej.
Wszystkie jej zamiary i plany nie powiodły się, wszystkie oczekiwania ją omyliły, a na domiar przykrości, jakich doznawała w sam dzień uroczystości, Sobieski powrócił jako zwycięzca i odbył świetny wjazd do przystrojonego wspaniale miasta.
Jagiellona zwierzyła się ze swoich uraz i nienawiści dwom swoim sprzymierzeńcom. Obrachowanemi szatańsko słowy podburzyła hetmana polnego, Paca, przeciw nowomianowanemu wielkiemu marszałkowi koronnemu i zadowolona udała się do swego pałacu z przekonaniem, że w tym samym zamku krakowskim, w którym stary Sobieski padł z rąk, swego wroga, zginie z ręki nocnego napastnika.
Z rana jednakże oczekiwało ją przykre rozczarowanie.
Dźwięk rogów obudził ją. Pospieszyła do okna.
Spojrzała na plac przedzamkowy.
Straż honorowa Sobieskiego stała dokoła w pełnym rynsztunku wojskowym.
Jan Sobieski wyjeżdżał z zamku.
Żył! był nietknięty! kłaniał się tym, którzy go okrzykami witali! Wyglądał jak młody bożek wojenny! Paź przyprowadził mu konia dosiadł go, nie dlatego, żeby miasto opuścił ale żeby za bramami miasta odbyć przegląd oddziału swoich wojowników, którzy mu towarzyszyli do Krakowa.
W tem król, ażeby uczcić Sobieskiego, ukazał się w altanie zamku.
Jagiellola zbladła z gniewu... cofnęła się oburzona... ręce jej zacisnęły się.
Król powitał wielkiego marszałka.
Odezwały się rogi.
Zebrany lud wybuchnął rozgłośnym okrzykiem, gdy siedzący na wspaniałym rumaku Sobieski zdjął przed królem kapelusz, a następnie z podziękowaniem ukłonił się szerokim kołem zgromadzonej publiczności.
Lud składał hołd zwycięzcy nad Doroszenką.
Król łaskawym giestem, do wielkiego marszałka zwróconym, przyłączył się do tego hołdu.
W tej chwili na górze, w jednym z okien zamkowych, ukazała się także czarowna twarz pięknej Maryi.
Wyraz szatańskiego szyderstwa przebiegł bladą twarz Jagiellony.
Jan Sobieski ujrzał Maryę i odjeżdżając złożył jej ukłon rycerski.
Dowódzcy wojska, przywiązani do niego całą duszą i przejęci czcią dla niego, postępowali za nim.
Dalej jechała straż honorowa przy odgłosie rogów. Ludność witała przejeżdżającego okrzykami radości.
— Więc taką jest twoja nienawiść i twoje słowo, dumny, obrażony hetmanie polny litewski? — szepnęła Jagiellona z szyderstwem, — taki skutek twego postanowienia?... Przysiągłeś, że nie będziesz dłużej żył na świecie razem z Sobieskim! miałeś go w nocy przeszyć sztyletem, a ja wskazałam ci miejsce, w którem mogłeś go znaleźć!... Sobieski żyje, dumny upokorzony Pacu, którego ten młody człowiek prześcignął i zaćmił... Sądziłam, że mogę liczyć na ciebie, ale się zawiodłam!
A po krótkiem milczeniu dodała:
— Zdaje się, jakby się odbijały od niego wszelkie pociski! Ale ja nie spoczywam! Drżyj przedemną Janie Sobieski! Znasz moją nienawiść, jak sądzę! Będę cię ścigała, będę myślała nad tem ciągle, póki nie znajdę drogi i sposobu, aby cię zgubić, gdyż widok twego wzrastającego szczęścia doprowadza mnie do obłąkania!
Podczas gdy Jagiellona stała jak ponury duch zemsty i przemawiała w ten sposób za odjeżdżającym bohaterem, lud wszystkiemi bramami wyruszył za miasto, ażeby na obszernym placu przed niem przypatrzeć się Janowi Sobieskiemu i wojownikom, którzy wraz z nim powrócili z placu boju, a teraz odbywali manewry, obchodząc w ten sposób swój powrót.
Wieczorem dopiero skończyło się to widowisko... ognie obozowe zabłysły tu i owdzie... jeźdźcy pozsiadali z koni i zaczęli się posilać podanem im jadłem i napojami.
Przegląd ten wojskowy służył jedynie za pozór zgromadzenia wojsk, które Sobieski zgromadził pod Krakowem w znacznej ilości właściwie dla tego, ażeby nieprzyjaznemu królowi stronnictwu dworskiemu, a mianowicie obu Pacom okazać, że król rozporządza znaczną siłą.
Sobieski znał zdradzieckie myśli i zamiary tego licznego stronnictwa. Pragnął on zamanifestować w ten sposób, że przy nowowybranym królu stać będzie wiernie i stale.
Czy Michał zrozumiał ten zamiar i tę troskliwość swego najdzielniejszego i najwaleczniejszego wodza?
Gdy mu nad wieczorem doniesiono, że pułki po za murami miasta zapaliły ognie i rozłożyły się obozem, ażeby po ukończeniu uroczystości koronacyjnych połączyć się z korpusem wracając do Warszawy, domyślił się właściwego celu tej manifestacyi, lecz milczał o tem, wiedząc równie jak Sobieski, że wiernych stronników nie ma wielu.
Gdy się ściemniło, Jagiellona znajdowała się w swoim pałacu, w pokoju, z okien którego mogła widzieć plac na dole i dojazd do zamku.
Odprawiła ona służącą, która chciała wnieść światło, mówiąc że go nie potrzebuje. Pragnęła, żeby ciemno było w pokoju, ażeby nikt jej w oknie widzieć nie mógł. Patrzyła z góry na plac, który w tej chwili był pusty.
Nagle ukazał się po drugiej strome placu pochylony, ostrożnie idący człowiek, który ustawicznie zwracał okrytą fezem głowę w tę i ową stronę, mając widocznie powody, ażeby się nie bardzo przyglądano jego rysom. Przekonawszy się jednak, że na placu dokoła nie było nikogo, przebiegł go szybko.
Pospieszył do pałacu wojewodziny.
W kilka minut potem zapukał.
Jagiellona zwróciła się do drzwi.
Przez okno wpadł słaby promień światła z wewnątrz do ciemnego pokoju.
Drzwi otworzyły się pocichu i ostrożnie.
Ukazała się brunatna głowa, której błyskający wzrok przebiegł po pokoju.
Człowiek z głową nakrytą fezem dostrzegł Jagiellonę. Zwinnie i bez szmeru wszedł do pokoju i pochylony zbliżył się do wojewodziny. Miał na sobie starą, ciemną bluzę.
— Jesteś sługą indyjskiego kapłana? — zapytała Jagiellona, poznając go.
— Timur jestem, dostojna pani, Timur, sługa potężnego i mądrego Allaraby, — odpowiedział z uszanowaniem przybyły.
Następnie obejrzał się znów ostrożnie na wszystkie strony, poczem rzekł półgłosem, poufnie:
— Przynoszę wiadomość, dostojna pani, ważną wiadomość!
— Od twego pana?
Timur wstrząsnął głową.
— Wiadomość, dla kogo? — zapytała Jagiellona.
— Dla pięknej i dostojnej pani!
— Dla mnie?... Mówże!... Gdzie jest twój pan?
— Odjeżdżamy, dostojna pani, ale mój pan pragnie raz jeszcze widzieć się i mówić z dostojną panią przed odjazdem.
— Powiedz twojemu panu, że czekam na niego.
Timur szeroko roztworzył oczy.
— Tu? — zapytał, — mój pan nie może przybyć do miasta! Ja sam z narażeniem życia dostałem się tutaj! Mój potężny i dobry pan czeka dostojnej pani za bramą miasta przy wielkim posągu! Z tej strony miasta obozują wojownicy przy ogniskach, lecz z drugiej. strony jest zupełna cisza...
— A więc przy pomniku Kazimierza Wielkiego.
— Jakąż odpowiedź mam zanieść mojemu panu, dostojna pani? — zapytał Timur ciekawie.
— Zaprowadzisz mnie do niego!
— Wielki to zaszczyt i łaska dla Timura! — rzekł służący Allaraby z głębokim ukłonem, składając ręce na piersi.
Jagiellona okryła się obszernem, ciemnem okryciem i opuściła pałac z pochylonym, zręcznym jak kot, Timurem.
Oboje poszli przez plac ciemny i pusty, następnie zwrócili się do bramy miejskiej, którą obrał Timur.
Brama ta była już zamknięta.
Gdy Timur zbliżył się do bramy, przystąpił do niego strażnik i chciał mu zadawać pytania.
Jagiellona jednakże dała strażnikowi rozkaz aby otworzył bramę i wypuścił służącego, przyczem dała się poznać. Dozorca przybrał postawę pełną uszanowania i wykonał jej rozkaz.
Brama otworzyła się, skrzypiąc.
Jagiellona i Timur, który śmiał się w duchu, wyszli za miasto.
Następnie udali się drogą, prowadzącą koło stojącego w cieniu kilku drzew pomnika dawno zmarłego króla.
Gdy Jagiellona uszła kawał drogi, ujrzała w oddali migocące w ciemności ognisko.
Z tej strony miasta jednakże, w której się znajdowała, było cicho, pusto i ciemno.
Znała dobrze drogę do posągu i sam posąg. W chwili, gdy się do niego zbliżała, zaświeciło coś jak błyskawica i oświetliło niebieskawym blaskiem posąg, oraz stojącego przed nim w białym kaftanie Allarabę.
Magiczne światło padało na jego postać.
Skąd pochodziło?... Jagiellona stanęła zdziwiona.
Widok oświeconego niezwykłem światłem posągu i postać indyjskiego kapłana wywierał na nią potężne wrażenie. Po chwili światło zagasło. Spojrzała dokoła.
Niebo było pogodne i gwiaździste, nie błyskawica zatem oświetliła posąg i Allarabę. Skądże pochodził ten blask niezwykły, który zagasł po chwili?
Jagiellona spostrzegła teraz dopiero, że Timura już przy niej nie było.
Zbliżyła się do starego, wysokiego ciemnego posągu i stojącego przed nim człowieka w białym kaftanie.
— Skąd pochodził ten blask, kapłanie? — zapytała.
— Miał ci okazać pani, kto cię oczekuje, — odpowiedział Allaraba, — przychodzisz... dzięki ci za to.
— Jakież to było światło, które widziałam, kapłanie?
— Był to ogień Agni, który jest strażnikiem świata, — odpowiedział Indyanin, — patrz Agni użycza mi jeszcze jednego promienia swego wiecznego ognia!
Allaraba miał słuszność... Raz jeszcze jasny blask padł na niego i na otaczające go drzewa.
Trwało to jednak tylko chwilę, poczem światło zagasło znowu.
— Witani cię, dostojna pani, — rzekł Allaraba zbliżając się z szczególną szybkością do Jagiellony, — nim udam się do innych krajów w powrocie do odległych Indyi, uczułem potrzebę podziwiania raz jeszcze twej piękności i usłyszenia od ciebie, czy pozwolisz ręce mojej, aby się do ciebie zbliżyła.
Namiętna mowa kapłana zdawała się budzić wstręt w Jagiellonie. Zrobiła gest dumny i odpychający.
— Przychodzę tu, kapłanie, — rzekła, — ażeby ci powiedzieć, że twój napój, który nazwałeś napojem Kamy, nie miał żadnego skutku. Twój Bóg miłości, jak się zdaje nie towarzyszył temu napojowi!
— Skarżysz się na jego działalność, pani? — zapytał Allaraba, — ja wiem, co się stało! Sama jesteś temu winna, że skutek nie odpowiedział twoim życzeniom, że zawiódł twoje oczekiwania, bo nie został zadany tym, dla których go przeznaczałaś!
Jagiellona spojrzała na kapłana ze zdziwieniem.
— Wiesz co się stało? — zapytała.
— Wiem, że nie Jan Sobieski, lecz kasztelan Zamojski napił się tego napoju! Wiem, że nie król Michał, lecz jeden z jego służących wychylił drugą połowę, — odpowiedział Allaraba, — gdyby go wypili ci, dla których go prze znaczyłaś, byłabyś już do dzisiaj cel swój osiągnęła!
— Obaj oni umarli, kapłanie! — szepnęła Jagiellona.
— Umarli, gdyż kochać cię nie mogli lub nie chcieli!
— A Jan Sobieski jest na drodze do tronu!
— Przeszkodzić temu jest zawsze w twojej mocy!
— Dowiedź mi, że mówisz prawdę, żebym nie sądziła, że słowa twoje są tylko czczym dźwiękiem, kapłanie!
— Jeżeli chcesz zawrzeć ze mną przymierze, obdarzę cię koroną!
— A któż tron ze mną podzieli!
— Ten, którego sobie wybierzesz i nad którym zapanujesz, ażeby moc i władza pozostała w twoich rękach!
— Propozycya to ponętna, kapłanie! — odrzekła Jagiellona stłumionym głosem.
Wzrok Allaraby błysnął tryumfem.
— Wiedziałem o tem, że ją przyjmiesz, pani! Jeżeli chcesz się ze mną sprzymierzyć, jeżeli chcesz we wszystkiem, co będziesz czyniła, używać moich rad i moich środków, to złożę w twoje ręce władzę i potęgę, będziesz powszechnie podziwianą królową, przystroisz czoło świetną koroną i wszystkie ludy będą mówiły o tobie!
— Za tę cenę zgadzam się na twoją propozycyę, kapłanie! Jestem twoją!
To mówiąc, Jagiellona podała rękę noszącemu się z tajemniczemi planami człowiekowi.
Ujął on tę rękę i przycisnął ją do piersi.
Dreszcz przebiegł całą postać Jagiellony.
Czarnobroda, brunatna twarz kapłana miała demoniczny wyraz.
— Chwila ta będzie miała ważne następstwa, pani, — mówił, — czuję, że jesteś moją i na znak tego kładę twą rękę na moją obnażoną pierś. Jeżeli od tej chwili dokładnie i szczerze wypełniać będziesz moje rady, zasiędziesz na tronie i ręka twoja zdruzgocze nienawistnego ci Jana Sobieskiego!
— Powiedz mi, czego za to żądasz kapłanie!
— Żadnej nagrody, księżno! Żądam tylko wiary w moją potęgę i doniesień o wszystkiem, co się będzie działo lub co będzie zamierzonem u dworu! Wysłańcy twoi z tajnemi doniesieniami spotkają moich wysłańców w blizkości Warszawy! Wówczas wybiorę właściwą chwilę, ażeby ci dać w ręce środki, które cię zrobią władczynią.
— Moi wysłańcy oddadzą twoim doniesienia starannie opieczętowane i pewne! O wszstkiem, co się będzie działo na dworze warszawskim będę ci donosiła, kapłanie. Określ jednak dokładniej, gdzie moi wysłańcy twoich mają spotykać.
— W blizkości, Warszawy nad wielką rzeką, w cieniu gałęzi odwiecznego drzewa stoi wielki kamień ofiarny, na którym znajduje się znak wyciśniętej stopy ludzkiej. Pod tym kamieniem w nocy podczas każdej pełni twoi posłańcy zastaną moich! Przymierze między nami zawarte! Krótki czas jeszcze, pani, a droga do tronu otworzy się przed tobą.
Rozstali się, Jagiellona oddaliła się od posągu, przy którym pozostał Allaraba, który patrzał za nią tryumfująco i powróciła do miasta.

41.
Zasypana!

Ciężko przez wojnę dotknięte miasto Żwaniec, odetchnęło po zwycięstwie Sobieskiego.
Gdy Doroszenko ze swem nieludzkiem gospodarstwem opuścił wreszcie miasto, nieszczęśliwi mieszkańcy poważyli się wyjść z kryjówek i piwnic, ażeby zobaczyć co zburzonem a co zrabowanem zostało.
Mieszkańcy przedewszystkiem podziękowali modlitwą Bogu, że ich od tej strasznej klęski uwolnił.
Gdy następnie z pomocą Sobieskiego żołnierzy grzebiono zmarłych, mieszkańcy zabrali się do przywrócenia porządku. Oczyszczano domy i ulice, usuwano zwaliska po budynkach zgorzałych od kul ognistych.
Straż miejska chciała właśnie zamknąć bramę i podnieść most zwodzony, gdy ukazała się znana im prawie wszystkim z wieści i przy domku postać czerwonego Sarafana, i chociaż straż szybko chciała przez podniesienie mostu przeszkodzić jego przejściu, rzucił się na płaszczyznę mostu w ostatniej chwili, uchwycił się silnie łańcucha i tym sposobem został także podniesiony do góry, gdy jednak ujrzał się na drugiej stronie mostu, spuścił się szybko po łańcuchu i skoczył między przestraszonych strażników, jak gdyby wykonywał jakiś dziki taniec.
Strażnicy rozstąpili się. Jeden z nich był tyle przytomnym, że chciał pośpiesznie zamknąć bramę miasta. Ale w tej samej chwili, gdy brama przymykała się ze skrzypem, przesunął się przez nią czerwony Sarafan i wpadł do miasta.
Pospólstwo z krzykiem uciekało przed nim.
— Precz stąd! Jesteś czerwonem widmem wojny — wołali mężczyźni, — czego tu chcesz czerwony Sarafanie? czyż jeszcze nie dość krwi popłynęło?
— Jak on się dostał do miasta? — pytały kobiety, — kto go wpuścił?... Cierpieliśmy dosyć!... Wygnać go z miasta.
Tłum okazywał coraz większe rozdrażnienie i groził czerwonemu Sarafanowi, który zwrócił się do poblizkiej, na pół rozwalonej wieży, około której pracowało wielu ludzi nad uprzątnięciem rumowiska dla odbudowania spalonej części.
Gdy robotnicy na górze ujrzeli, że czerwony Sarafan wszedł do wieży, a tłum rozdrażniony zdawał się chcieć iść za nim, zaczęli krzyczeć i wygrażać pięściami.
— Czego ten czerwony potępieniec chce w naszem mieście, — wołali, — czyż nie dosyć tu nieszczęścia, przelewu krwi i nędzy! Ukazuje się on wszędzie, gdzie majnastąpić bitwa, czy chce nam zapowiedzieć nową klęskę?
Szczególna postać zdawała się zupełnie nie zważać na ludzi, zostających pod wpływem przesądnych przekonań. Przyszedł on do wieży, by tam odszukać Sassę. Jednak ślepa niewolnica mu siała już opuścić wieżę, gdyż na dole i w całym korytarzu wcale jej widać nie było.
Sarafan przypuszczał, że się zapewne oddaliła, gdy mieszczanie otworzy li wieżę, ażeby przystąpić do odbudowy.
— Hej, ludzie! — zawołał na robotników, którzy z narzędziami schodzili po schodach, — czy nie widzieliście ślepej niewolnicy?
— Zabić tego czerwonego szatana! wołał z ulicy wdzierający się tłum, Wpośród którego jedni groźnie podnosili ręce, inni zaś wskazywali śmiejącego się z niedowierzaniem i pogardliwością Sarafana, — zabić go! Ukamienować tego, który nam wróży nowe nieszczęścia!
Groźne te i oburzające słowa napotykały oddźwięk coraz powszechniejszy, a gdy robotnicy z narzędziami zeszli na dół, klnąc czerwonego Sarafana, rozwścieczony tłum rzucił się na szczególną postać.
Wszelkie usiłowania opamiętania pospólstwa, które w czerwonym Sarafanie widziało sprawcę wszystkich nieszczęść, były nadaremne! Tłumem tym owładnęła wściekłość, sądził on, że uwolni się od nowego rozlewu krwi zabijając tajemnicze zjawisko, którego pojawienie się miało klęski wojenne prowadzić za sobą.
Przez chwilę czerwony Sarafan stał zdumiony i wpatrywał się jak obłąkany w nacierających.
Zdawał się jeszcze nie wierzyć, żeby ludzie na seryo zabierali się do niego.
— Zabić go! Wrzucić do wody! Śmierć przeklętemu czerwonemu Sarafanowi! — wołał tłum podnosząc rozmaite narzędzia i nacierając na szczególnego człowieka, który, jak to było jego zwyczajem, zrobił kilka szczególnych poskoków i cofnął się w półcień który panował w głębi korytarza.
Nagle zobaczył tuż przy sobie otwór, przy którym płyta kamienna leżała jeszcze tak, jak ją położyła Sassa, a ponieważ w korytarzu, którego wyjście od strony fos fortecznych było zamknięte, byłby się dostał bez ratunku w ręce swoich towarzyszów, zrobił więc szybko zręczny skok w głąb, a zeskoczywszy odjął drabinę, która od otworu prowadziła na dół.
Mężczyźni i kobiety cofnęli się.
Znajdujący się bliżej zaledwie nie powpadali do otworu.
— Przynieść pochodni! — krzyczeli robotnicy, — zeskoczył do piwnic!
— Przecież to wejście do starego, zawalonego podziemia! — zawołał pewien stary mieszczanin.
— Nie ucieknie nam, ludzie! — rzeki inny zaciskając pięść, — dostał się do pułapki! Z tego podziemia nie ma wyjścia! Mamy go!
— Zamurować otwór! — zaprojektowała jakaś fanatyczka, wskazując czarną przez odjęcie płyty powstałą jamę, — niech czerwony Sarafan zginie tam w głębi!
— Przynieść pochodni! — wołali robotnicy, — dalej za nim! Musimy go schwytać! Trzeba go zabić! Inaczej nie zginąłby tutaj!
Słowa te potwierdzano ogólnie.
Tłum był podobny do stada dzikich bestyi, które chciały rozszarpać tego, którego uważały za sprawcę rozlewu krwi.
Kilku robotników przyniosło pochodnie.
— Drabiny! — wołali stojący nad otworem, — drabiny tutaj! Czerwony Sarafan ściągnął drabinę na dół! Czy słyszycie jak tam w głębi śmieje się z nas i szydzi? Słyszycie?
— Niech sobie szydzi! — rzekł inny, — niedługo będzie szydził!
Kilku ludzi przyniosło nareszcie drabinę. Przy czerwonawym blasku palących się pochodni spuszczono w głąb, drabinę i szło już tylko o to kto pierwszy spuści się do podziemia, gdyż dwóch jednocześnie schodzić nie mogło.
Jeden herkulesowej postaci robotnik, trzymający w lewej ręce pochodnię, a w prawej ręce uzbrojony kosturem, zdecydował się być pierwszym.
— Chodźcie za mną! — zawołał, — śmierć i zagłada czerwonemu Sarafanowi!
Zeszedł. Mężczyźni tłoczyli się za nim. Niektórzy wzięli pochodnie, inni drągi żelazne i pałki. Nawet niektóre kobiety tak się rozfanatyzowały, że poszły za mężczyznami do podziemia.
Inni pozostali na górze i otoczyli otwór, wywołując obelgi i przekleństwa na czerwone widmo wojny.
Na dole w podziemiu powstała ciżba i krzyki.
Pochodnie oświecały ponuro sklepiony korytarz, którego ściany pokrywała pleśń i robactwo. Dalsza część korytarza podobną była do ponurego grobu, ponieważ światło pochodni oświetlało tylko niewielki okrąg.
Strasznem miejscem było owo podziemie!
Wilgotne ściany, brudna podłoga, zgnilizna powietrza, wszystko to miało w sobie coś przerażającego.
Mimo to mężczyźni i kobiety, których popędzała ślepa wściekłość, szli nieustając dalej, aż by znaleźć czerwonego Sarafana, który ujść stamtąd nie mógł, i jak znający podziemie zapewniali, musiał się koniecznie dostać w ich ręce!
Gdyby zupełnie nieuzbrojony i widocznie niezbyt silny Sarafan został napotkany i napadnięty przez ten tłum, gdyby został znaleziony, musiałby zginąć w tych podziemiach! Nic go ocalić nie było w stanie! Był zgubiony gdyby ci ludzie schwytali go i powalili na ziemię. Byli oni w stanie zdeptać go albo ukamienować. Dziki krzyk rozległ się głucho w sklepionym długim korytarzu.
Czerwony Sarafan cofał się przed postaciami oświetlonemi przez pochodnie. Widział dokładnie wszystkich swych prześladowców.
Postępowali oni coraz dalej.
Nagle jeden z idących naprzód robotników, ów człowiek herkulesowej postaci, trzymający w lewej ręce pochodnię a w drugiej drąg żelazny ujrzał przed sobą czerwonego Sarafana, który widocznie doszedł do końca podziemia, gdyż zatrzymał się i stanął.
Z wściekłym krzykiem rzucił się robotnik na niego i zamachnął się z całą siłą żelaznym drągiem.
Zapomniał on jednak w zapale, że u góry nad podziemiem znajdowało się sklepienie i uderzył w nie tak silnie żelaznym drągiem, że rozległ się głuchy huk i w tejże chwili sklepienie zawaliło się.
Cegły i gruzy spadły na robotnika z taką siłą, że został przewrócony i pochodnia którą trzymał w ręku, zagasła.
Wszyscy obecni cofnęli się z przerażeniem.
Krzyk przestrachu rozległ się w korytarzu.
— Zasypany! Korytarz się wali! Uciekajcie! Czerwony Sarafan zasypany! — wołano.
— I robotnik także zasypany! — zawołał jeden z odważniejszych, który jeszcze nie uległ wpływowi ogólnego przestrachu, — trzeba mu pomódz! Do mnie! trzeba go wydobyć z pod gruzów!
— Sklepienie się wali! wszystkich nas zasypie! — wołali bojaźliwsi.
W wązkim korytarzu podziemia powstała straszna ciżba i zamęt niepodobny do opisania. Większa część pochodni zagasła podczas popłochu.
— To sprawka czerwonego Sarafana! — wołały kobiety nawet w ucieczce miotające się gniewem, — on zawalił sklepienie, żeby nas pozabijać, zasypać, zgubić!
Wysileniom kilku zdeterminowanych mężczyzn, mających jeszcze pochodnie powiodło się nakoniec zatrzymać w korytarzu część uciekających i nakłonić ich do powrotu na zagrożone miejsce.
Sklepienie nie waliło się dalej, ale dostać się do czerwonego Sarafana, który znajdował się po za zasypanem miejscem było trudno i niebezpiecznie, gdyż przy usuwaniu kamieni i uprzątaniu ziemi mogło nastąpić nowe obsypanie się części sklepienia.
Trzeba jednakże było ocalić zasypanego robotnika.
Nieustraszeni ludzie przy blasku pochodni zabrali się do pracy.
Po wielu wysileniach udało się im wreszcie wydobyć towarzysza. Był on jednak już martwy, nie oddychał. Przypłacił życiem swą natarczywość.
Gdy robotnicy wynieśli jego zwłoki z podziemia, kobiety załamywały ręce i oskarżały czerwonego Sarafana jako sprawcę jego śmierci.
Nikt jednak nie miał odwagi wracać do podziemia.
— Czerwony Sarafan zasypany! — mówiono, — czerwony Sarafan musi zginąć, bo jest pogrzebiony żywcem!

42.
Noc w zamku.

Wojewodzina Jagiellona Wassalska szybko umiała pozyskać zaufanie młodej królowej Eleonory i często do późnej nocy bawiła w jej apartamentach.
Eleonora odsłaniała przed nią całe swe serce, skarżyła się na swoją nieszczęśliwą miłość i nietylko wtajemniczyła ją we wszystkie tajemnice swego małżonka, ale także w sekreta wiedeńskiego dworu.
— Chytra i gładka jak wąż Jagiellona uważała bacznie na każde słowo i zakradała się coraz bardziej w zaufanie młodej, niedomyślającej się niczego królowej, cieszącej się z tego, że na obcym dworze znalazła kobietę, przed którą mogła serce swoje otworzyć.
Pewnego wieczoru Eleonora ze łzami w oczach zwierzyła się Jagiellonie, że ciągle kocha księcia lotaryngskiego i że gotową byłaby poświęcić wszystkie skarby świata, ażeby tylko do niego należeć.
Podczas tej poufnej rozmowy zapadła noc.
Jagiellona wstała chcąc odejść.
— Królowej przykro było rozstać się z nią.
— Jutro zobaczę cię znowu, wojewodzino, — rzekła, — tylko pod tym warunkiem puszczam cię od siebie! Dobra noc! Do widzenia!
Była prawie północ, gdy Jagiellona opuściła apartament królowej i ubrana w obszerne ciepłe okrycie wyszła na puste korytarze zamku, ażeby się udać do swego poblizkiego pałacu.
Zdobyła już bogaty łup wiadomości dla swego tajnego sojusznika, a ponieważ wkrótce miał nastąpić powrót dworu do Warszawy, mogła więc w dniu następnej pełni zanieść ważne szczegóły pod stary kamień ofiarny nad brzegiem Wisły.
Nagle przystanęła.
Zamiar ponętny, myśl, która ożywiła jej marmurowe rysy, powstała nagle w jej umyśle.
Król jeszcze nie spał! Cały dwór znajdował się jeszcze w jego pokojach i przedsionkach. Gdyby się udała do mieszkania pięknej Maryi Kazimiery, gdyby u niej zastała Jana Sobieskiego, lekki krzyk mógłby sprowadzić wszystkich panów dworskich, którzy zastaliby wielkiego marszałka koronnego u wdowy po Janie Zamojskim.
Byłaby to zręczna niespodzianka wystawiająca dwoje zakochanych na śmieszność i szydercze uwagi dworzan.
W mgnieniu oka mściwa kobieta powzięła i postanowiła wykonać zamiar. Przeszła z galeryi do słabo oświetlonego korytarza, prowadzącego do apartamentu wdowy po kasztelanie.
W tej chwili zegar zamkowy zaczął bić północ.
Niesłyszana przez nikogo szła Jagiellona pustym korytarzem, tylko tren jej powłóczystej sukni szeleścił po posadzce.
Nagle w korytarzu ukazała się ciemna postać. Kto to był?
Jagiellona przez chwilę zatrzymała się zdziwiona.
Czy to był Jan Sobieski, który już powracał od Maryi i osłonił się czarnym płaszczem?
Jagiellonie żal się zrobiło na tę myśl, że hetman polny Pac nie znajdował się tej nocy na swojem stanowisku pod filarami.
A może był to piękniejszy od Sobieskiego i łubiany przez damy dworskie jego współzawodnik hrabia Rochester?
Postać zbliżyła się.
Jagiellona postąpiła naprzeciw niej.
Teraz dopiero w zbliżającym się poznała mnicha, który głowę osłonił kapturem, tak że niepodobna było widzieć jego twarzy, i widać było tylko białą czy też srebrno-popielatą brodę.
Kto był ten człowiek i jak się dostał do zamku?
Były wprawdzie w Krakowie liczne klasztory, dotychczas jednak Jagiellona nie widywała w zamku żadnego mnicha, tem więc dziwniejszem wydało się jej to spotkanie w nocnej godzinie.
Miała zamiar przejść koło niego, gdy mnich stanął i rozkazująco wyciągnął rękę.
— Wracaj! — dał się słyszeć głos grobowy, ale brzmiący tak stanowczo, że Jagiellona zadziwiona stanęła.
— Kto jesteś? — zapytała bez obawy. — Wracaj! nienawiść twoja nie zna granic, — odpowiedział mnich, ale ten, którego pragniesz zgubić jest przestrzeżony! Nie znajdziesz go! Nie szukaj! Wracaj!
— Na zbawienie! muszę się dowiedzieć kto jesteś! — rzekła Jagiellona, ochłonąwszy po chwili ze zdziwienia.
Mnich w dumnej, pełnej godności postawie poszedł dalej, jakby miał zupełne prawo znajdowania się w tych miejscach.
— Warta! tutaj! — zawołała Jagiellona donośnym głosem.
Odgłos wołania doszedł aż do przedpokoi królewskich.
— Żołnierze pełniący straż nadbiegli.
Jagiellona była w wielkiem wzburzeniu.
— Czyście widzieli tę ciemną postać? — rzekła do żołnierzy, — jakiś mnich przechodził właśnie przez galeryę! Biegnijcie za nim i przytrzymajcie go, dla dowiedzenia się kto to jest.
Żołnierze pospieszyli we wskazanym kierunku. Panowie dworscy ukazali się w galeryi.
— Jest to tajemnicze zjawisko,. — rzekła do nich Jagiellona, — trzeba zbadać kto jest tym nocnym gościem zamku, mającym na celu, jak się zdaje, straszyć mieszkańców!
— Mnich... — odrzekł jeden z panów, — tak i ja go widziałem.
— Gdzie jest? trzeba go znaleźć! — powiedział inny.
Biegano szukając na wszystkie strony.
— Możeby lepiej było nie szukać tego sędziwego mnicha, który nocą ukazuje się w zamku, — zauważył ktoś z dworzan.
— A to dlaczego? — zapytała gniewnie Jagiellona, — co on tutaj robi po nocy?
— Mówią, że nie wyrządza szkody; nikomu, — brzmiała odpowiedź.
— Gotowam pomyśleć, że się panowie boicie mnicha! — zawołała Jagiellona szyderczo, — jeżeli tak to tem bardziej pragnę dowiedzieć się z pewnością kto to być może!
W korytarzu i w oddalonej części galeryi straż nie znalazła nikogo.
Nadszedł burgrabia zamku.
— Wyjść ten mnich jeszcze nie mógł! — rzekła Jagiellona, — proszę pana, kaź obsadzić i zamknąć wszystkie wyjścia.
Znane były wysokie wpływy wojewodziny, nikt zatem nie śmiał opierać się jej woli.
Burgrabia zastosował się do jej rozkazu, widząc jak bardzo przejęło ją spotkanie z nieznajomym mnichem.
Wyjścia z zamku zostały zamknięte i bramy obsadzone strażą.
Tymczasem król zapytał o powód hałasu.
— Pani wojewodzina Wassalska, — powiedziano mu, — spotkała przed chwilą w korytarzu jakiegoś mnicha, którego widok ją przestraszył.
— Mnicha? Jakim sposobem przybył w nocy do zamku? — dopytywał się król, — czy wiadomo co to za mnich?
— Spotykano go już kilkakrotnie nocami w korytarzach, — odpowiadano królowi, ale dotychczas nikt go nie zaczepiał.
— Dlaczego?... Nie lubię takich postaci unikających światła dziennego, — rzekł Michał, któremu na myśl przyszło jakie sprzysiężenie, lub inne jego osobie grożące niebezpieczeństwo, — pani wojewodzina słusznie czyni, że się chce dowiedzieć co to za mnich? Trzeba tego dojść.
Rozkaz królewski poparł zarządzenie Jagiellony, jednakże straż z szczególną niechęcią przystępowała do jego wykonania.
Straż postawiona przy wyjściach, oświadczyła burgrabiemu, gdy ją obchodził, że nigdzie nie widziała mnicha.
Ujść on nie mógł jednakże.
Cały zamek był wzburzony.
Zaczęto na żądanie wojewodziny, przy blasku świec przeszukiwać gmach cały. Jagiellona osobiście brała gorliwy udział w tej pracy.
Służący, którzy słysząc hałas wybiegli ze swoich izb, usłyszawszy o co idzie, nie okazywali wielkiej ochoty do szukania mnicha, którego nocne wędrówki i im także zdawały się być wiadome.
Mimo to potrzeba było szukać wszędzie.
Godziny upływały na najstaranniejszych poszukiwaniach, ponieważ zamek był obszerny i dzielił się na wiele części.
Wszakże jednak poszukiwania nie naprowadziły na żaden ślad mnicha, co jeszcze bardziej drażniło Jagiellonę, która kazała ciągle szukać dalej, ażeby wykryć jego schronienie.
Było to daremne. Śladu zagadkowego zjawiska niepodobna było w zamku wynaleźć.
Stary mnich znikł w sposób niewyjaśniony.
Nad świtem, przetrząsłszy wszystko zaniechano dalszych poszukiwań.
Wskutek tego wypadku tajemnicza postać mnicha nabrała w pojęciu straży pewnego nadprzyrodzonego pozoru.
Jagiellona z przykrością musiała poprzestać na tem, że starego mnicha nie znaleziono i nie dowiedziano się żadnych szczegółów o jego osobie.

43.
Ratunek.

W chwili, gdy herkulesowej postaci robotnik spostrzegłszy czerwonego Sarafana zamierzył się na niego żelazną sztabą, czerwony Sarafan cofnął się nagle. Zawalenie nastąpiło w tej samej chwili.
Noc nie przenikniona ogarnęła go nagle, nie doznał jednak żadnego skaleczenia od opadającego rumowiska.
Był zasypany. Odwrót był mu odciętym.
Głucho tylko dochodził do niego odgłos cofających się ludzi.
Czerwony Sarafan, który nieokazywał żadnej obawy, ponieważ instynktownie ufał, że się z tego zajścia jakoś wydobędzie i teraz widząc się w zasypanym korytarzu, nie przestraszył się bardzo.
Ciemność grobowa, która go otaczała, byłaby przeraziła każdego innego, czerwony Sarafan pozostał jednak spokojny, mówiąc sobie, że z podziemnego korytarza musi być przecież jakieś inne wyjście.
Zaczął więc iść dalej, rękami dotykając ścian.
Nagle stanął.
Głębokie, ciężkie westchnienie doszło do jego uszu.
Kto wydał ten jęk żałosny? Zdawał się on pochodzić z miejsca bardzo blizkiego czerwonego Sarafana.
Czerwony Sarafan zdawał się nie znać obawy i przerażenia. Wymówił do siebie kilka słów i zaczął szukać po ciemnym korytarzu.
Jęk boleści powtórzył się.
— To człowiek! szepnął Sarafan, — he! kto tu jest? — zawołał.
Nadstawił uszu.
Słaby jęk odpowiedział mu. Czerwony Sarafan poznał, że zbliża się do jęczącej istoty.
Uszedłszy parę kroków uczuł, że noga jego dotknęła jakiegoś ciała.
Pochylił się doznając jakiegoś uczucia na kształt przestrachu.
Macając rękami poczuł leżącą na małym pagórku postać ludzką.
— Kto jesteś? — zapytał, — zdaje mi się, doprawdy, że to ślepa niewolnica z Sziras.
— Pomóż mi człowieku, ktokolwiek jesteś! — dał się słyszeć głos słaby.
— Jesteś Sassa! Dostałaś się tu do podziemia!
— Daj mi... kawałek chleba... lub trochę wody... nie mogę wyjść... wyjście jest zasypane!
Czerwony Sarafan podniósł się.
— Więc i tu wyjście zasypane? — szepnął, — eh! toby było głupio! Nie moglibyśmy wyjść!
Obszukał swoje kieszenie. W jednej znalazł dość spory kawał chleba. Odłamał kawałek i podał wycieńczonej Sassie, która chwyciła go chciwie, aby dręczący głód zaspokoić.
— Wody nie mam, — rzekł, — jestem czerwony Sarafąn! Szukałem cię, bom wiedział, żeś została w wieży.
— Jestem jeszcze pół nieprzytomna, — odpowiedziała ślepa niewolnica, przychodząc zwolna do siebie, — jesteś czerwony Sarafan? I przychodzisz mnie ocalić?
— Zdaje mi się, że teraz oboje jesteśmy zgubieni, — odpowiedział szczególny człowiek, macając rękami dokoła siebie.
— Podziemie tutaj się kończy, wyjść niepodobna, — rzekła słabym głosem Sassa.
— A za nami podziemie zasypane!
— Powiedz mi przedewszystkiem, czy mój dostojny pan ocalony? — zapytała ślepa niewolnica.
— Jan Sobieski jest ocalony!
Słowa te dodały Sassie nowej odwagi.
— I ty go ocaliłeś, Sarafnie? — zapytała, — o! to już nie boję się tera2 ciebie! Kocham cię za to!
Czerwony Sarafan nie słuchał tych słów lecz badał zawalone miejsce, koło którego Sassa siedziała na zsuniętej ziemi.
— Mówisz, że tamto wejście jest zasypane? — rzekła Sassa zjadłszy chleb, — w takim razie jesteśmy zgubieni! Zlituj się, Sarafanie, czy mówisz prawdę? Jakże się dostałeś tutaj, jeżeli tamto wejście jest zasypane?
Sarafan w kilku słowach opowiedział co zaszło.
— Musimy więc nędznie tu zginąć, — zawołała Sassa, — a ty ulegniesz temu losowi dlatego tylko, żeś mi chciał dopomódz! Masz umrzeć dla mnie!
— Tak łatwo się nie poddamy, dziewczyno! — odpowiedział Sarafan z uśmiechem, — bywałem nieraz blizkim śmierci, ale zawsze udawało mi się wykręcić! Nie rozpaczaj jeszcze!
— Może się jeszcze wydostaniemy, skowronku, — odpowiedział, — dostają mi się w ręce korzenie i rośliny.
— Niebo może nas wyswobodzi! — rzekła ślepa niewolnica, składając ręce.
Sarafan kopał dalej rękami i nagle ukazał się nad nim, w miejscu, w którem podziemia się zapadła, mały otwór, przez który przedzierał się promień światła.
— Wydostaniemy się, — zawołał, — robi się widno.
Sassa szeptała modlitwę dziękczynną.
Otwór robił się coraz większy.
— Chodź tutaj i ostrożnie wdrap się na górę! — zawołał Sarafan.
Ujął ją za ręce i pociągnął ku miejscu, po nad którem znajdował się otwór.
— Dziękuję ci za ocalenie, dobry Sarafanie, — rzekła ślepa niewolnica drżącym głosem, wdychając świeże, czyste powietrze, — zdaje mi się, że się wydostaję pod otwarte niebo.
— Dalej! wydostań się tylko na wierzch! — wołał na nią Czerwony Sarafan, pomagając jej wyleźć.
Sassa wdrapała się do otworu i wydostała się szczęśliwie na powierzchnię ziemi, gdzie dokoła rosły krzaki i drzewa.
Jakie uczucie niewypowiedzianej rozkoszy przejęło ocaloną, gdy odetchnęła świeżem, swobodnem powietrzem! Złożyła ręce... wyraz błogości opromienił jej twarz. Była jednak zbyt osłabioną, żeby z łatwością przenieść mogła tę zmianę. Radła na mech i trawę... opuściła ją przytomność i leżała bez poruszenia, jak martwa.
Czerwony Sarafan wydostał się z kolei z czarnej, zaduszonej głębiny.
— Twoja odwaga i mnie ożywia, Sarafanie! Tak masz słuszność, nie powinniśmy jeszcze umierać! Wyrzekłam się już ostatniej nadziei, ale twoje zjawienie się dodaje mi nowej, — rzekła Sassa, — mój szlachetny pan żyje! Więc i ja żyć muszę! Gdzie jesteś, Sarafanie! Czy widzisz co?
— Widzę tyle co ty, skowronku! Noc nas otacza, ale nie bój się! — pdparł czerwony Sarafan.
Sassa usłyszała, że grzebie w ziemi.
— Co robisz? zapytała, — czy nie mogę ci pomódz?
— Robię tylko próbę, skowronku!
— Odkopujesz ziemię?
— Tylko tu na górze, w suficie podziemia! Spada wprawdzie jeszcze trochę ziemi, ale to musi się skończyć, jeżeli dalszy kawał się nie zawali.
Sassa wstała. Obecność Sarafana i spożycie chleba powróciło jej siły, najbardziej jednak ożywiała ją myśl o Janie Sobieskim. Chciała pomagać czerwonemu Sarafanowi, nie pozwolił jej jednak na to.
Godziny upływały.
— Nic z tego nie będzie! — rzekł wreszcie Sarafan znużony.
Rzucił się na ziemię i jak się zdawało, nie miał zamiaru pracować dalej.
Ślepa niewolnica siedziała również skulona.
Cisza, grobowa cisza panowała w strasznem podziemiu.
Czerwony Sarafan zasnął, Sassa słyszała jego równy oddech.
Nareszcie i ona usnęła.
Gdy się obudziła po długim, pokrzepiającym śnie, usłyszała Sarafana kopiącego.
— Jakże idzie, Sarafanie? — zapytała.
Odetchnął głęboko i roześmiał się swoim zwyczajem.
Stojąc przy otworze, spostrzegł Sassę.
Patrzył na nią przez chwilę nieruchomy.
— Śpi, — szepnął, — gdy się obudzi, to sobie sama da radę.
I oddalił się z miejsca, w którem ślepa niewolnica leżała pod drzewami, aby dalej prowadzić swoje awanturnicze życie.
Nie zaszedł jednak daleko.
Gdy zbliżył się do miasta, ujrzał nagle oddział straży miejskiej.
Chciał przejść koło tych ludzi, śmiejąc się, przyszli oni jednak do siebie z przestrachu, jakim ich przejął widok tego, którego uważali za zginionego.
— Oto on! czerwony Sarafan! — wołali — schwytać go! Nie zginął! Jest nieśmiertelny!
— Zobaczym! Zabić go! Zakłóć! — rozkazał dowódzca oddziału.
— Nie! nie trzeba go zabijać! — zawołało kilku, — weźmy go do miasta! Jeżeli go tu zostawimy, to znów powróci żywy! Zabierzmy go do miasta i złóżmy do trumny zmarłego robotnika, który dziś ma być pochowany! Z trumny nie wyjdzie! Tym sposobem pozbędziemy go się raz na zawsze!
— Złożyć go do trumny zmarłego, — zgodzili się wszyscy, — niech go umarły zabierze z sobą do ziemi! Umarł on przez niego, więc go od siebie nie puści! Jeżeli dobrze zagwoździmy trumnę, upiór ten, zapowiadający rozlew krwi, nie będzie się mógł wydobyć! Czerwony Sarafan patrzył na tych ludzi ze zdziwieniem, następnie roześmiał się i rzekł do nich kilka słów.
Nie słuchali go jednak, ale związali i powlekli z sobą.
Dotychczas wszędzie na czerwonego Sarafan spoglądano z pewną obawą i nikt się nie ważył go zaczepiać, — tutaj po raz pierwszy spotkało go nieznane dotąd niebezpieczestwo. Mieszkańcy Żwańca nie uciekali przed nim, lecz widocznie mieli ochotę uśmiercić widmo wojny, ukazujące się niespodziewanie w różnych miejscach.
— Na nic się to nie przyda, — mówiono w mieście, gdy straż z okrzykami tryumfu prowadziła czerwonego Sarafana przez ulice, — temu nikt nie nie zrobi! Czy nie widzicie, jak się z was śmieje? On nie umrze! Cokolwiekbyście mu zrobili, żyć będzie. Czyż nie był pogrzebany żywcem w podziemiu? Czyż nie sądzili wszyscy, że musi zginąć? A jednak jest tu znowu i śmieję się!
— Do trumny go! — wołali inni.
Nie brakowało wiele do ukamienowania czerwonego Sarafana przez rozdrażniony tłum. Straż miała nie mało trudności, ażeby go uchronić i zamknąć do aresztu, w którym miał zostać, aż wszystkie przygotowania ukończone zostaną.
Tymczasem w lesie dwie kobiety z poblizkiej wioski zbliżyły się do miejsca, w którem Sassa leżała bez przytomności.
Spostrzegły one biedną dziewczynę i przystąpiły do niej.
— Śpi, — rzekła jedna, — to jakaś obca.
— Jest blada i musi być słabą, — zauważyła druga.
— Zdaje mi się, że się poruszyła.
— Wody! — jęknęła ślepa niewolnica, którą podczas wydobywania się z podziemia utrzymywała przy siłach tylko gorączkowa żądza wolności, obecnie zaś wycieńczenie wzięło górę.
— Jęczy! chce wody! — rzekła jedna z kobiet, — musi być bardzo słabą! Zdaje mi się, że jest niewidoma.
— Przynieś wody, a ja przy niej pozostanę, — odpowiedziała druga.
I pochyliła się nad Sassą, a tymczasem jej towarzyszka poszła po wodę ze dzbankiem, który miała z sobą.
— Czyś bardzo chora? — spytała Sassy.
— Nie mogę się ruszyć, — jęknęła Sassa, — zlitujcie się, dajcie choć kroplę wody!
— Zaraz, zaraz, woda będzie za chwilę! Musiałaś się zbłąkać! Jesteś niewidoma?
— Tak! — szepnęła ślepa niewolnica.
— Jakże się nazywasz? — Sassa! — wymówiła zcicha chora.
— Skądże tu przyszłaś? — Ślepa niewolnica odpowiedziała kilka słów bez związku, wśród których powtórzyła parę razy imię Jana Sobieskiego i czerwonego Sarafana.
— Jest bardzo chora! majaczy w gorączce — rzekła klęcząca przy niej kobieta do swej towarzyszki, która właśnie wróciła z wodą.
Klęcząca wzięła naczynie i zwilżyła usta chorej.
Sassa podniosła się.
— Wody! dajcie mi wody! — prosiła.
Kobiety podały jej naczynie.
— Nie widzi, — objaśniły jedna drugą.
Ślepa niewolnica napiła się i opadła znowu na trawę. Usta jej szeptały słowa bez związku.
— Tu przecież nie możemy jej zostawić, — mówiły do siebie kobiety, — cóżby się z nią stało? Noce teraz są zimne! Zginęłaby tutaj biedaczka!
— Zabierzmy ją na wieś.
Litościwe, chociaż biedne kobiety wykonały zaraz ten zamiar. Podniosły Sassę, która z początku iść nie mogła, ale przy ich pomocy mechanicznie poruszała nogami.
Po dość długiej wędrówce przybyły z chorą późnym wieczorem do wioski, złożyły ją na posłaniu, przykryły i jedna z nich pozostała przy niej. Dawała ona chorej pić, ocierała pot z jej czoła i pilnie pełniła służbę przy niej, chociaż całe leczenie stanowiła tylko zimna woda.
Przez kilka tygodni biedna niewolnica leżała tak w gorączce w chacie starej kobiety, która od czasu do czasu, ażeby ją utrzymać przy życiu, dawała jej nieco miodu albo rosołu.
Zima już nadchodziła, a Sassa jeszcze nie wróciła do domu.
Biedna kobieta, która ją przyjęła do siebie, wychodziła często z chaty po gałęzie i drzewo do lasu, ponieważ było zimno, a gdy wyszła zrana, zazwyczaj nie powracała aż wieczorem.
Stan chorej poprawił się nareszcie. Mogła już na parę godzin codzień łóżko opuszczać.
Pewnego wieczoru właśnie, gdy litościwa kobieta powróciła do chaty i roznieciła ogień, dał się słyszeć wielki hałas. Cała wieś poruszyła się nagle, wszyscy byli na nogach. Powstało formalne zbiegowisko.
Sassa wyszła także z chaty.
Kobieta, która ciągle jeszcze pielęgnowała rekonwalescentkę, wyszła przed chatę, aby zobaczyć, co zajść mogło w wiosce zazwyczaj tak spokojnej.
Nadjechali do wioski ludzie w popłochu, uciekający od strony niedaleko położonej granicy.
— Idą! zbierają się tysiącami! — opowiadali zbiegowie zgromadzonym mieszkańcom wioski, którzy z przerażeniem załamywali ręce, — niedługo tutaj przybędą!
Sasa wyszła także z chaty.
— Kto idzie? — zapytała.
— Tatarzy! jest ich moc niezliczona, — odpowiedziano, — jest ich tyle co piasku w morzu! Zbierają się w cichości i chcą urządzić straszliwy najazd.
— A tu nikt nie wie o tem? tu nie ma wojska? — rzekła, bledniejąc Sassa, której ten wypadek zdawał się przywracać utracone siły — dowódzcy nic nie wiedzą o grożącem niebezpieczeństwie? Mój Boże, czemuż stoicie! na cóż czekacie?
— Pozostaniemy tutaj w wiosce! — odpowiedzieli zbiegi.
— I żaden z was nie pospieszy, aby wiadomość o tem zanieść do Warszawy, aby ostrzedz dowódzców, zawiadomić Jana Sobieskiego, że straszne niebezpieczeństwo zagraża, — mówiła Sassa dalej, załamując ręce. — Czegóż się wahacie? czemuż go nie zawiadomicie?
— Mężczyźni odwrócili się.
— To już zapóźno, — rzekł jeden.
— Żleby mógł wyjść, ktoby zaniósł taką wiadomość, — mruknął drugi.
— Więc wolicie pozostać tutaj i przepuścić Tatarów przez granicę? zawołała Sassa przerażona.
— Powstrzymać ich już nie zdołamy! — odpowiedzieli, — horda ich jest zbyt wielka! Któżby się zdołał im oprzeć? My tu najpierwsi padlibyśmy ofiarą! Jeżeli weźmiemy wojsko, to wyjdziemy gorzej, niż siedząc cicho.
— I dlatego zostajecie tutaj? — wyrzucała im Sassa, — dlatego pozwalacie Tatarom wkraczać do kraju? Hańba wam! Gorszem to jest, niż gdybyście otwarcie przeszli do nieprzyjaciela!
— Kto jest ta dziewczyna, — mówili zbiegowie i mieszkańcy wioski, odwracając się niechętnie i chcąc się oddalić.
— Czyż nie słyszycie? Czy nie ma wpośród was żadnego, któryby chciał zawezwać wodza? Czyż żaden z was mnie nie usłucha? Macie przecież koi nie! Ludzie rozeszli się zwolna, wzruszając ramionami na napomnienia ślepej dziewczyny.
— Najświętsza Panno! czemuż milczycie? — mówiła Sassa dalej w śmiertelnej trwodze, — sami przecież mówicie, że nie ma chwili czasu do stracenia, że horda nieprzyjacielska już nadciąga? Czyż żaden z was nie dosiędzie konia i nie puści się do Warszawy, ażeby zawezwać Jana Sobieskiego? Zlitujcie się! Wszyscy wiecie jakie grozi niebezpieczeństwo, a wódz jeszcze nic o niem nie wie! Pędźcie do niego, aby go zawiadomić! Ratujcie ojczyznę!
Zamilkła i wytężyła słuch.
Cisza panowała dokoła.
Nie było żadnej odpowiedzi.
— Gdzież jesteście? — zawołałaś Sassa, — czyż żaden nie wysłucha moich błagań? Czy chcecie zdradzić ojczyznę i oddać ją na pastwę wrogów? Może jeszcze wszystko da się ocalić? Doniesienie wasze może jeszcze zapobiegnie nieszczęściu! Chcecie się zgubić sami? Ulitujcie się! zawiadomcie wodza! sprowadźcie wojsko!
Nikt jej nie słuchał.
Kobieta, która ją pielęgnowała, przystąpiła do niej i ujęła ją za rękę.
— Chodź do chaty, — rzekła, — ludzie odeszli... nie ma żadnego!
— Nie ma żadnego? więc pojechali?
— Nie Sasso, nie chcą się narażać na niebezpieczeństwo!
Ślepa niewolnica z przerażeniem zasłoniła twarz rękami.
— Odeszli! Żaden mnie nie usłuchał! — zawołała nawpół gasnącym głosem, — żaden nie chciał zawezwać Jana Sobieskiego!
Kilka tylko dziewcząt i młodych chłopców stało w blizkości.
Kobieta zatrwożona o Sassę wzięła ją za rękę.
— Chodź do chaty, noc zapada, Sasso, — rzekła, — jesteś jeszcze słaba, ledwie powróciłaś do zdrowia.
W umyśle Sassy zaczynało się rodzić rozpaczliwe postanowienie.
— Do chaty? — powtórzyła, — nie! Nie mogę dłużej u was pozostać... Pielęgnowaliście mnie... dziękuję wam! Nie zapomnę wam tego nigdy! Może jeszcze spotkam się z wami! Niech was Bóg wynagrodzi!
— Co chcesz uczynić Sasso? — zapytała kobieta.
— Muszę się oddalić... oddalić zaraz...
— Ależ jest noc... i zima! Zmarzniesz w drodze, Sasso!
— Bywajcie zdrowi! Muszę iść... do Warszawy... do Jana Sobieskiego! Muszę go wezwać tutaj! — odpowiedziała ślepa niewolnica z odwagą i stanowczością heroiczną, — kto pójdzie ze mną? — zawołała, — czy znajdzie się który, żeby mnie poprowadził, abym prędzej iść mogła?
Na te słowa zbliżył się do niej biedny, w obdartej odzieży, dwunastoletni chłopiec, sierota i podał jej poczerwieniałą od zimna rękę.
— Ja ci będę towarzyszył, Sasso! — rzekł donośnym głosem, — ja będę cię prowadził!
— Widzicie Leszka! — wołali chłopcy i dziewczęta, — chce prowadzić ślepą! chce iść w świat!
Sassa zapałem pochwyciła podaną rękę.
— Dziękuję ci Boże! — zawołała z rozjaśnioną twarzą, — jeszcze wszystko może być odwrócone.

44.
Jesteś moją!

Piękna i dumna Marya Kazimiera była francuzką rodem i gorąca krew płynęła w jej żyłach. Była ona córką Henryka Lagrange, margrabiego d’Arquien, który był kapitanem gwardyi księcia Orleanu.
Margrabia był biedny i dawno już musiał sprzedać siedzibę swoich przodków, Arquien. Było mu zatem przyjem nie, że córka jego, Marya, pojechała za księżniczką Maryą Ludwiką, która wyszła za króla polskiego Jana Kazimierza, i że została przy niej damą honorową.
Następnie, zaledwie rozkwitła jej młodość, z woli ojca wydaną została za mąż za bogatego i powszechnie uwielbianego Jana Zamojskiego, wojewodę sandomierskiego i kasztelana krakowskiego.
Młoda wdowa, której małżonek, jak widzieliśmy, bardzo nagle został wydarty, zapomniała prędko o tym ciosie, ponieważ poważała Jana Zamojskiego, ale nie kochała go nigdy.
Podczas nieobecności Sobieskiego u dworu, piękna postać i ujmujące obejście hrabiego Rochester uczyniły na Maryi głębokie wrażenie i damy dworskie szeptały między sobą z zazdrością, że wdowa po kasztelanie czuje skłonność do młodego lorda, który podobał się powszechnie i okazuje to przy każdej sposobności.
Hrabia Rochester kochał Maryę i oddawna spostrzegł, że może liczyć na wzajemność. Pewnego dnia, wkrótce po powrocie zwycięzkiego wodza Sobieskiego z wyprawy, złożył jej wizytę w jej mieszkaniu.
W odzieży wdowiej była ona jeszcze bardziej czarująca, niż zwykle i przyjęła zakochanego Rochestera z wy razem smutku na twarzy.
Przy łonie jej wpiętą była róża, którą jej tegoż rana przyniósł paź królowej.
— Widząc, że Marya jest samą, hrabia Rochester z zapałem ujął jej rękę i poniósł do ust.
— Odwracasz się Maryo, — szepnął, — oczy twoje zdają się od łez wilgotne? O! powiedz, co cię dręczy, co do lega twojemu sercu?
— Musimy się rozstać, hrabio Rochester... nie powinniśmy się więcej widywać! — odpowiedziała Marya z cicha, usuwając rękę z rąk hrabiego, który przyklęknął przed nią.
— Jesteś okrutną, Mąryo! — zawołał Rochester, — przykułaś mnie do siebie, ażeby mi powiedzieć, że cię mam utracić na zawsze!
— Cóż uczyniłam takiego, coby pana upoważniało do takich słów, hrabio Rochester?... Wstań pan... może kto nadejść.
— I mam odejść z taką zimną odprawą? Pytasz mnie, czem zrobiłaś mi nadzieję? Niczem, Maryo! Serce moje kazało mi mieć nadzieję! Serce moje powiedziało mi, że miłość moja będzie wysłuchaną! I chcesz mnie za to potępić? Czyż miłość nie ma nadziei zawsze? — zapytał Rochester nie podnosząc się.
— Nie spodziewaj się niczego, hrabio Rochester! Nie mogę do ciebie należeć, — odpowiedziała wdowa po kasztelanie.
— Tem jednem słowem burzysz wszystkie moje piękne marzenia, — szepnął klęczący, — miłości mojej nie możesz stłumić, więc mnie odpędzasz z przed swego oblicza! Łączy nas tajemny, święty węzeł, chociaż się do niego sama nie chcesz przyznać przed sobą! Choćbyś nawet oddała rękę komu innemu, choćbyś sądziła, że przy boku innego znajdziesz szczęście, ten związek tajemniczy nie rozerwie się nigdy... nigdy!...
— Co panu daje prawo do wypowiedzenia tych słów, panie hrabio?
— Pochodzą one z głębi mej duszy, Maryo, są one moją pociechą w tej chwili, — mówił Rochester z wruszeniem, — pytasz o prawa, tam gdzie przemawia miłość! Nigdy jeszcze nie wypowiedziałem tak otwarcie tego co czuję, ale odgadnąć to musiałaś już od dawna!
— Nie jestem już wolną, hrabio Rochester! Nie powinniśmy widzieć się nigdy, — szepnęła Marya, zniewalając go żeby powstał.
Chciał on ruchem pełnym zapału pociągnąć ją w objęcia.
Obroniła się. Róża złamana przy jej łonie padła na dywan.
Rochester pochylił się, podniósł ją i do ust przycisnął.
— Nosiłaś ją przy swem łonie, Maryo, pozostaw mi tę ostatnią pamiątkę! — błagał.
— Róża jest złamana...
— Jak miłość, chciałaś powiedzieć... a jednak jest ona dla mnie ostatnią tej miłości pamiątką! Zachowam ją, będę na nią patrzył w chwilach samotnych i powiem sobie: Marya ją nosiła! Czyż myślisz na seryo, że mógłbym cię zapomnieć? Żądaj raczej wszystkiego, wszystkiego!
— Musimy się rozstać, hrabio Rochester... lepiej będzie, jeżeli nie zobaczymy się więcej.
Rochester z boleścią zasłonił twarz rękami.
Nastąpiła długa chwila milczenia.
— Maryo, — zawołał wzruszonym głosem, podając jej ręce, — czy pamiętasz nasze dziecinne lata? Ujrzeliśmy się po raz pierwszy w Paryżu. Mój ojciec, zamiłowany w francuzkich obyczajach, wysłał mnie do Paryża. Odwiedziłem dom twego ojca. Byłaś jeszcze dzieckiem, Maryo, ale twego widoku nie zapomnę nigdy! Patrząc na mnie wielkiemi, ślicznemi oczyma, przystąpiłaś do mnie, a ja podałem ci rękę...
— Czy pamiętasz naszą przejażdżkę w towarzystwie mojego brata? — zapytała Marya uśmiechnięta pod wrażeniem tego pięknego wspomnienia, — miałeś niespokojnego konia, który nie chciał iść obok mego. W tem nadjechał do nas młody, złośliwy wicehrabia Rieux, syn naturalny księcia Orleańskiego.
— I pozwolił sobie zrobić uszczypliwą uwagę o twoim koniu...
— Koń był istotnie trochę za stary, — roześmiała się Marya.
— Skarciłem go za to słowami. Wtedy wicehrabia z całą zuchwałością zrobił ruch pogardliwy. W tej samej chwili spadała nań moja szpicruta...
— Nabawiłeś się dla mnie niemałego kłopotu hrabio. Wypadek ten mógłbyś był przepłacić drogo, bo książę Orleański rozgniewał się strasznie!
— Odesłano mnie napowrót do Londynu... Była to sroga kara, bo ciebie nie mogłem widywać... Tak było wówczas, Maryo! Wówczas rozłączył nas książę Orleański... Znalazłem cię tutaj... a teraz znowu ktoś inny nas rozłącza!... Wymień mi jego imię, Maryo?... Kto nas rozdziela?... Do kogo należy twoja ręka, że mnie ją oddać nie chcesz?... Kto ma do niej większe prawo, niż ja?
— Ręka moja należy do wielkiego marszałka Sobieskiego, — odpowiedziała Marya z cicha.
— Do wielkiego marszałka! Powinienem był to odgadnąć! Głos wewnętrzny mówił mi, gdy go teraz po raz pierwszy na festynie ujrzałem, że ten poważny zwycięzca odegra rolę w mojem życiu! Czułem, że coś było pomiędzy nami, nie wiedząc co... teraz wiem, Maryo!... Wielki marszałek koronny! Masz słuszność! Rozumiem teraz wszystko! Ja jestem tylko hrabią Rochester.. Jan Sobieski jest wielkim marszałkiem, który osiągnąć może jeszcze wyższą godność w tym kraju, w którym korona oddaje się najgodniejszemu!
— Hrabio Rochester! — rzekła Marya z wyrzutem.
— Ambicya mi cię wydziera!
— Przestań hrabio! Krzywdzisz mnie! — przerwała Marya dumnie i stanowczo, — z Janem Sobieskim łączy mnie przysięga!
— Przysięgłaś mu wierność?... Jeżeli tak Maryo, to milczę! Przysięga wiąże cię z wielkim marszałkiem? Czemuż nie wiąże cię ze mną? — mówił Rochester, załamując ręce z boleścią, — czemu... Ale dość pytań! To już zdecydowane! Przybyłem zapóźno!... zapóźno!...
Marya odwróciła twarz... łza na jej bladych licach świeciła.
— Nie pytam o nic więcej Maryo! — mówił Rochester z cicha, drżącym głosem dalej, — zamknę w sobie moją boleść, hrabio Rochester! Wyjadę do mego starostwa.
— Rozstanie... rozstanie może na wieki! Nie, Maryo, nie wymagaj odemnie rzeczy niemożebnych! Muszę cię widzieć jeszcze!
— Zapomnij o mnie! wybierz inną, uszczęśliw inną swą miłością!
— Czy naprawdę sądzisz, że mógłbym to uczynić, Maryo? O! gdybym mógł, może oboje bylibyśmy szczęśliwsi! Tak, oboje, bo i ty nie zdołasz zapomnieć o mnie! Nie nazywaj mnie zarozumialcem, słysząc te słowa... nazwij je raczej pociechą, którą chcę zabrać z sobą i która mi jest potrzebną, ażebym mógł dłużej znosić to nędzne życie!
— W rozrywkach dworskiego życia znajdziesz dosyć pociechy, hrabio Rochester!
Spojrzał na nią z tęsknym uśmiechem.
— Widzę że nie znasz mojej miłości, Maryo, — rzekł z lekka, wstrząsając głową, — ale dosyć! Musimy się rozstać... Co nas czeka w przyszłości, tego nie możemy odgadnąć! Ja także nie wiem, czy będę mógł żyć, nie widząc ciebie! Nic przyrzec nie mogę, Maryo! Wiem tylko o tem, co się dzieje w tej chwili. Powiem mojemu sercu: “bądź zimne jak lód”, ażeby ci nie sprawiać przykrości, a sobie łatwiejszem uczynić rozłączenie. O Maryo! Maryo! dlaczegóż muszę rozstawać się z tobą? Ale dosyć! Idę. Niech cię niebo ochrania. Pozwól mi wierzyć, że mnie nie zapomnisz!
— Czyżbyś mi życzył życia pełnego cierpień, hrabio Rochester?...
— Zapomnij mnie! zapomnij! Ale nie będziesz mogła, tak samo jak ja nie mogę! — zawołał hrabia Rochester i wybiegł zrozpaczony z pokoju.
Marya została blada i przejęta. Żaden wyraz nie wyszedł z jej drżących warg. Rochester znikł... Marya marząca i zamyślona patrzyła za nim.
Posępny cień padł na jej życie.
Czyż kochała bardziej Rochestera niż Jana Sobieskiego?
Młody, wykwintny Anglik, którego obraz już w młodych latach miał dla niej urok, zakradł się rzeczywiście do jej serca.
Nie chciała jednak zgrzeszyć powtórnie! Postanowiła dotrzymać przysięgi, danej owej nocy w ogrodzie różanym zakochanemu Janowi Sobieskiemu.
I Sobieski przyszedł przypomnieć jej owe słowa, które z sobą podówczas zamienili.
Wojownik, wódz zwycięskich wojsk, nie przypuszczał nawet, żeby uczucia Maryi zmienić się mogły.
Jakaż to jednak zachodziła różnica pomiędzy tymi dwoma ludźmi, którzy się ubiegali o jej serce!
Z porównania Sobieski podobno wyszedłby gorzej, a jednak Marya musiała wyznać przed sobą, że jego męzka godność, jego dzielność i odwaga, jego czyny zupełnie zaćmiewały eleganckiego hrabiego.
— Maryo! — zawołał Sobieski, przystępując z zapałem zwycięzcy do pięknej wdowy po Zamojskim, — teraz niema między nami żadnej zapory!
Przeląkł się jednak.
— Czemuż się cofasz? — zapytał, widząc bladość i chłód Maryi, — czyliś się mnie nie spodziewała?
— Wiedziałam, że przybędziesz, panie Sobieski, aby mi przypomnieć dane słowo! — odpowiedziała.
— A jednak jesteś zimną... usuwasz się... co się stało, Maryo?... — zapytał Sobieski.
— A jednak jesteś zimną... usuwasz się... co się stało, Maryo?... — zapytał Sobieski.
— Zapominasz, panie Sobieski, że stoję przed tobą w żałobnych szatach.
— Dobrze, Maryo szanuję twą żałobę, gdyż Jan Zamojski był szlachetnym i wspaniałomyślnym mężem, którego pamięć czcić będę, dopóki życia mego!
— Mam zamiar wrócić do mego starostwa.
— Nie pojedziem z dworem do Warszawy, Maryo?
— Winnam się usunąć od zabaw i festynów.
— Tak się zmieniłaś! — rzekł Sobieski po krótkiej chwili, — czy i uczucia twoje zmieniły się, Maryo?... Czy mnie już nie kochasz?...
— Oszczędź mi tych pytań, panie wielki marszałku! Cóżbyś powiedział, gdybym cię zapytała, co ci jest droższem, czy ja, czy twój zawód wojenny?
— Więc pozwól mi zadać inne pytanie: czy pamiętasz o swojem słowie?
— Tak, panie Sobieski, dotrzymam mojej przysięgi!
— A zatem dobrze, Maryo, jesteś moją! — zawołał Jan Sobieski zadowolony i wyciągnął ręce do bladej pięknej Maryi, ażeby ją ująć w objęcia.
— Poczekaj pan czas żałoby, — rzekła.
— Niech się spełni twoje żądanie! Kilka jednak tylko miesięcy tęsknić jeszcze będę do tego dnia, w której kapłan rękę twoją z moją połączy! Do tego czasu bądź zdrowa!... Udajesz się do swego samotnego starostwa... ja z królem pojadę do Warszawy i czas ten przepędzę na dworze. A potem będziesz moją, aniele! Wówczas twoja miłość i twoja delikatna rączka złagodzi twardą powłokę wojownika!

45.
Między życiem i śmiercią.

W Żwańcu dla herkulesowej postaci robotnika, który przy zawaleniu się podziemia śmierć poniósł, musiano sporządzić trumnę bardzo wielką i długą.
Następnie złożono go do niej w śmiertelnej koszuli i wystawiono w przedsionku kościoła. Wszyscy śmierć jego przypisywali czerwonemu widmu wojny.
Przesądna niechęć i zawziętość przeciwko czerwonemu Sarafanowi tak dalece opanowała umysły mieszkańców całego miasta, że o niczem nie mówiono, tylko o nim i zaprzysięgano mu śmierć.
Niektórzy wprawdzie byli tem zafrasowani i radzili postępować ostrożnie. Mówili oni, że czerwonego Sarafana nie można zabić, bo zawsze zmartwychwstanie, a co najgorsza, będzie pamiętał miastu, że z nim postąpiło nieprzyjaźnie.
Gdy zatem zebrali się naczelnicy i starszyzna miejska na naradę nad więźniem, postanowiono jednomyślnie zabezpieczyć się raz na zawsze od tej zagadkowej postaci, uważanej za widmo wojny.
Uchwalono zatem wziąść czerwonego Sarafana przedewszystkiem na tortury, aby go zmusić do przyznania się, skąd pochodzi i że jest wspólnikiem szatana, a następnie żywcem wraz z ofiarą zamknąć do trumny i tru mnę tę zamurować. Tym sposobem sądzono, że Sarafan raz na zawsze zostanie usunięty.
Uchwałę tę obwieszczono mieszczanom przez obwoływaczów publicznych, i wszyscy przyjęli ją z zadowoleniem.
Do tego czasu nie zaglądano wcale do czerwonego Sarafana który się znajdował w pilnie strzeżonem i bezpiecznem zamknięciu. Teraz dopiero przełożeni miasta udali się z oprawcą i poświęcaną chorągwią do kaźni, ażeby zajrzeć do więźnia i areszt, w którym się znajdował, wykadzić poświęcanem kadzidłem.
Czerwony Sarafan, któremu ani jeść ani pić nie dawano, leżał w kącie ciemnej izdebki na garści przegniłej słomy. Nie poruszał się. Oczy miał zamknięte. Wyglądał okropnie i powinien był obudzić litość.
— Oho! udaje! — wołali mieszczanie, — nie trzeba mu dowierzać! To sam szatan, albo jego wysłaniec!
— Nie umrze on! Nawet z głodu nie umrze! — mówili inni, — udaje tylko nieżywego!
— Niech mu oprawca naleje wrzącej smoły na piersi! — zawołał któryś.
— Tak, macie słuszność! — zawołano dokoła, — przekonamy się, czy z nas nie drwi! Niech mu oprawca naleje wrzącej smoły na piersi.
Myśl torturowania czerwonego Sa rafana znalazła ogólne poparcie i wszyscy tłoczyli się dla zobaczenia, czy martwota czerwonego Sarafana była udaną.
Ciemny, sfanatyzowany tłum zgromadził się przed kaźnią, aby słyszeć co się tam działo. Co chwila odzywały się głośne przekleństwa, rzucane na tajemniczą postać, która jak powszechnie sądzono, sprowadziła na miasto nieszczęścia i rozlew krwi.
Oprawca, który tuż obok kaźni miał izbę z przyrządami do torturowania, wyniósł z niej naczynie z węglami i drugie naczynie ze smołą.
Mieszczanie sypali na węgle kadzidło, a oprawca rozżarzał je i ogrzewał smołę.
Następnie przystąpił do obumarłe go czerwonego Sarafana, którego blada twarz i rozrzucone rude włosy wyglądały okropnie i ukląkł przy nim.
Otworzył czerwony jego kaftan pod szyją i obnażył pierś.
Nagle odskoczył przestraszony.
— Co ci jest? coś zobaczył? — wołali otaczający, — czy ma znak? pewno końską podkowę? pewno ma czarny znak na sercu!
— Jest znak, to prawda — odpowiedział oprawca, — wisi na łańcuszku na szyi.
— Cóż to takiego? Zapewne talizman! Przecież nie święte relikwie, — mówili otaczający, — skądby taki szatan mógł mieć relikwie! Wygląda to na talizman!
— Jest to blaszka z obrazkiem! — zawołał jeden z obecnych.
— Z jakim obrazkiem? — zapytało kilku.
— Wygląda to jak głowa dziewczęcia!
— Pewno portret jakiej szatanicy!... Odrzućcie na bok obrazek i róbcie co do was należy, oprawco!
Oprawca nie wahał się dłużej. Przyniósł żelazne naczynie z rozpuszczoną, wrzącą smołą.
— Sarafnie! obudź się! — zawołał.
Czerwony Sarafan nie poruszał się.
Kat puścił kroplę wrzącej smoły na chudą pierś podejrzanego o stosunki z szatanem.
Głuchy jęk bólu wydarł się z piersi czerwonego Sarafana.
— Oho! słyszycie? — wołali otaczający, — już daje znak życia! Widzicie, że tylko udawał! Dalej oprawco!
Kat puścił znowu kroplę na pierś nieszczęśliwego.
Czerwony Sarafan podniósł się nagle, otwierając zapadłe oczy i patrząc strasznie na otaczających. Jęknął z bólu.
— Ocknął się! Podniósł się! żyje! Udawał tylko! — wołali zgromadzeni.
Czerwony Sarfan spostrzegł teraz dopiero, co się działo, a że ból, którego doznawał już przeszedł, uśmiechnął się szyderczo i pogardliwie.
Był jednak osłabiony i padł na słomę, nie wymówiwszy ani słowa.
— Niech nie będę zbawionym, jeżeli to nie sam szatan! — zawołał człowiek stojący koło oprawcy, — widzicie, jak się z nas śmieje! Jest pewny, że mu nic nie zrobimy! Przekonamy się jednak zaraz, czy mu co zrobić można!
— Oprawco, zapytaj go, jak się nazywa — skąd pochodzi, — wołano, — jeżeli nie powie, będzie torturowany da lej! Spytaj go także, czy jest w spółce z szatanem! Musi się przyznać!
— Tak, musi się przyznać, — powtarzali jedni, — musi wyznać, że ma spółkę z szatanem i roznosi po święcie wojnę i pożogę.
Kat klęczał nad leżącą na przegniłej słomie ofiarą.
— Nazywają cię czerwonym Sarafanem, — rzekł donośnym głosem, — ale jak się nazywasz rzeczywiście i kim jesteś?
Czerwony Sarafan nic nie odpowie dział.
— Nie chce mówić! — wołali z gniewem otaczający, — brać go na tortury!
Oprawca wykonał rozkaz.
Wrząca smoła płynęła znowu na pierś nieszczęśliwego.
Nie wydał on żadnego dźwięku. Zdawało się, że się już pasuje ze śmiercią i nie jest zdolnym do żadnego oporu.
— Więc wyznaj, żeś we spółce z szatanem! — zawołał oprawca.
Za chwilę zapanowało głuche milczenie.
Czerwony Sarafan poruszył ustami.
— Przyznał się! odpowiedział! — wołali otaczający, — słyszeliśmy doskonale.
— Tak jest, jak się domyślaliśmy, — mówili inni, — nikt nie wie, skąd on jest, nikt go nie zna! Ukazuje się tylko tam, gdzie ma nastąpić rozlew krwi! Zapytajcie żołnierzy, znają go od dawna!
— Niech nie ściąga na Żwaniec nowych nieszczęść! — wołano, — do trumny z nim! zamurować.
Czerwony Sarafan otworzył wielkie, osłupiałe oczy. Zdawał się słyszeć wszystko, co mówiono.
Zaślepiony tłum domagał się spełnienia strasznego wyroku.
Ludzie, z oprawcą na czele opuścili izbę, w której znowu Sarafana pozostawiono samego. Miano się zająć natychmiast przygotowaniami do spełnienia powziętego zamiaru.
Gdy cisza zapanowała w izbie, czerwony Sarafan podniósł się z trudem. Rany na piersiach piekły go i bolały. Bardziej jeszcze dręczył go głód i pragnienie.
Spostrzegł w blizkości kubek wody, który przyniósł oprawca dla zagaszenia rozżarzonych węgli.
Przyczołgał się do tego kubka i z wielkiem wysileniem zdołał go tak pochylić, że mógł się napić. To go orzeźwiło. Następnie ochłodził wodą rany na piersiach.
Tymczasem radni miejscy obejrzeli stary, zrujnowany klasztor, znajdujący się na końcu miasta i znaleźli tam miejsce odpoiwednie do zamurowania czerwonego widma wojny.
Wybrali w tym celu niszę w grubym murze kościelnym, dość obszerną. Sprowadzono murarzy, którzy natychmiast, tego jeszcze wieczoru mieli dokonać strasznego czynu.
Zgłosiło się jednakże kilku deputatów pospólstwa, którzy przedłożyli radnym, że nie byłoby po chrześcijańsku zabitemu robotnikowi, który był pobożnym człowiekiem, dodawać za towarzysza do trumny czerwonego upiora.
— On na to nie zasłużył, — mówił rzecznik tłumu do radnych, — on powinien być pochowany na cmentarzu, jak każdy prawy chrześcijanin. Czerwonego Sarafana można zamurować samego, bo na nic innego nie zasługuje.
Radni odbyli radę nad propozycyą i prośbą mieszkańców i po niejakim czasie uchwalili, że czerwony Sarafan nie zostanie złożonym do trumny robotnika, który tym sposobem nie miałby w grobie spokoju, lecz że robotnik zostanie pochowany po chrześcijańsku, a czerwony Sarafan jeszcze tego wieczora będzie zamurowany żywcem, ażeby nie ściągał więcej klęsk i rozlewu krwi na miasto.
Gdy delegaci miejscy oznajmili tę wiadomość tłumowi który ją przyjął głośnemi okrzykami, dopełniono na cmentarzu obrzędu pochowania zabitego robotnika.
Następnie tłum udał się do więzienia Sarafana.
Przybyli tam jednocześnie radni z oprawcą. Było już ciemno, zapalono zatem pochodnie.
Otworzono więzienie.
Czerwony Sarafan leżał na słomie.
Zmuszono go, żeby powstał.
— Udaje tylko! Musi iść! — krzyczano, — zaprowadzić go do klasztoru!
Przy ponurym blasku pochodni wyprowadzono czerwonego Sarafana z zajmowanej izby.
Uszedłszy kilka kroków upadł.
Dano mu wina i pozwolono mu posilić się. Lud chciał widzieć skazanego. Miano go oprowadzać po ulicach.
Gdy wypoczął i posilił się, kat znaglił go do pójścia dalej.
Okropny to był pochód.
Krzycząca, tryumfująca, wstrząsająca pięściami gromada ludzi otwierała go.
Dalej szedł czerwony Sarafan obok oprawcy.
Obok nich szli słudzy miejscy z zapalonemi pochodniami.
Za tymi postępowali radni, a koniec długiego orszaku stanowił tłum nieprzejrzany, wydający głośne okrzyki radości, że z krwawem widmem wojny raz będzie zrobiony koniec.
Okropny orszak zbliżył się do dawno opuszczonego i na pół zrujnowanego klasztoru, leżącego na końcu miasta w samotnem i pustem miejscu.
Ciemne mury rysowały się ponuro w blasku pochodni.
Tłum towarzyszył skazanemu aż do wielkiego portyku kościelnego, który był zawsze otwarty i przez który przewiewał sobie swobodnie wiatr nocny.
Cały pochód przedstawiał straszny widok.
Sfanatyzowane pospólstwo zabierało się do wykonania strasznego wyroku na swym bliźnim, za którym nikt wśród tłumu ująć się nie myślał.
Nagle, właśnie w chwili, gdy czerwonego Sarafana miano wprowadzać do klasztoru, pochód został wstrzymany przez zbliżający się odgłos, który radnych i lud przejął na chwilę obawą i przerażeniem.
Dały się słyszeć w oddaleniu rogi... — nadciągali żołnierze... — okrzyki napełniały powietrze.
— Zamurować go prędko! — wołano.
Nadbiegli jednak w tej chwili mieszczanie, którzy się znajdowali przy bramach miasta i na wałach i oznajmili radnym, że wódz Sobieski powraca z pola walki zwycięsko, pobiwszy Doroszenkę i jego kozaków.
Radni i lud przyjęli wprawdzie tę wiadomość z głośnym okrzykiem, ale nie myśleli wstrzymywać się z wykonaniem wyroku.
Miano właśnie wprowadzić czerwonego Sarafana do klasztoru, gdy nadjechało kilku jeźdźców.
Był to Jan Sobieski z kilkoma podkomendnymi.
Lud okrzykiem witał zwycięzcę, a radni miejscy zgięli przed nim kolano.
Sobieski w blasku pochodni ujrzał czerwonego Sarafana.
— Co chcecie z nim robić? — zawołał, — czy straciliście zmysły? Czemu czepiacie się tego człowieka, który mi życie ocalił? Puśćcie go! Biada wam wszystkim, jeśli włos jeden spadnie z jego głowy!
Czerwony Sarafan roześmiał się. Ujrzał siedzącego na koniu Jana Sobieskiego, który go uwalniał z rąk oprawców.
Nikt nie miał odwagi oprzeć się rozkazowi wodza.
— Jesteś wolnym, Sarafanie! — rzekł Sobieski, — możesz się udać, gdzie ci się podoba.
Był to niespodziewany ratunek. Tłum stał w milczeniu.
Sobieski zwrócił się do radnych i powiedział im, że wojsko jego wypocznie dni kilka w okolicach miasta, i że sam z kilkoma podkomendnymi i oddziałem straży honorowej, prowadzącym ujętych dowódzców nieprzyjacielskich, śpieszy do Krakowa.
Następnie opuścił miasto.
Zaledwie Sobieski ze swymi towarzyszami oddalił się gdy tłum rzucił się znowu na czerwonego Sarafana, żądając, aby go zamurowano.
Radni tem chętniej ulegli temu życzeniu, że im samym nie bardzo się podobał rozkaz wodza, Jana Sobieskiego.
Czerwony Sarafan został zatem już o zmroku nocnym zaprowadzony przez lud i oprawcę do klasztoru, gdzie murarze oczekiwali, ażeby dokonać przeznaczonej im roboty.
Żaden dźwięk prośby albo skargi nie wyszedł z ust nieszczęśliwego skazańca. Pozwalał robić z sobą co chciano. Był tak wycieńczony, że nie mógł opuścić miasta jednocześnie z Sobieskim i jego towarzyszami.
— Zamurować go! zamurować! — wołano zewsząd.
Oprawca wprowadził czerwonego Sarafana w pośród okrzyków tłumu do przeznaczonej dla niego niszy w murze.
Straszny wyrok został wykonany.
Nikt nie pomyślał o ocaleniu go.
Czerwony Sarafan padł na twarde kamienie niszy.
Przy świetle pochodni murarze rozpoczęli swoją robotę. Zapełnili otwór wielkiemi kamieniami ciosowemi, kto re spoili z sobą wapnem.
Coraz wyżej wznosił się mur, zamykający niszę.
Nareszcie założono ostatni kamień.
Czerwony Sarafan został pogrzebany żywcem.

46.
Kra.

Sassa, prowadzona przez młodego Leszka, opuściła wieś, w której zatrzymali się zbiegowie przybyli od granicy.
Święty obowiązek, wzniosła myśl ożywiała ślepą niewolnicę i popychała ją dalej. Pragnęła ona znaleźć Jana Sobieskiego i zawiadomić go o grożącem strasznem niebezpieczeństwie.
Nikt zdawał się jeszcze nie wiedzieć o nadciąganiu Tatarów. Dzikie ich hordy zamierzały kraj napaść nagle, co mogłoby pociągnąć za sobą nieobliczone klęski.
Wódz Jan Sobieski był odpowiedzialnym za bezpieczeństwo kraju, a do tej chwili nic nie wiedział o nadciągającym wrogu.
Myśli te zajmowały i dręczyły Sassę.
— Czy jesteśmy na dobrej drodze do Warszawy, Leszku? — zapytała chłopca, który ją prowadził, jednego z następnych dni, gdy po przepędzeniu nocy w nędznej szopie, wybierali się dalej.
— Tak, Sasso, w miasteczku, przez które przechodziliśmy, zapytywałem. Straż przy bramie wskazała mi tę drogę.
— Śnieg pada, czuje to, — mówiła Sassa, drżąca z zimna.
— Niebo jest szare, a powietrze tak śnieżne że zaledwie o kilka kroków widzieć można, — odpowiedział Leszek który zdawał się lepiej znosić zimno, choć tylko szmatami był okryty.
Ślepa niewolnica czuła, że jej nogi coraz głębiej w śnieg zapadają.
— Wszystko to nie powinno nas wstrzymywać, Leszku, musimy iść dalej! Musimy dostać się do Warszawy! Mówiłam ci przecież co mamy do zrobienia.
— Postanowienie twoje jest szlachetne i piękne, Sasso, — rzekł młody chłopiec, — i czy sądzisz, że wielki wódz Sobieski zatrzyma mnie przy sobie?
— Jeżeli uzna cię za młodym, aby cię przyjąć do szeregów, to przyjmie cię tymczasem do swojej służby, ponieważ jesteś dosyć silny.
Słowa te widocznie dodawały zapału młodemu chłopcu.
— W takim razie chętnie będę znosił wraz z tobą przygody, przeniosę zimno i śnieg, — odpowiedział, — jedynem mojem pragnieniem jest dostać się do ułanów.
— Będę prosiła o to wodza, a ponieważ mi dopomagasz, abym go zawiadomiła o nadciąganiu nieprzyjaciela, więc wypełni moją prośbę!
— Mówiłaś, że go znasz, Sasso!
— Byłam służącą jego ojca, nieboszczyka kasztelana.
Wędrowcy nasi szli dalej po śniegu w milczeniu. Nie łatwo im było iść, ponieważ nogi ich coraz bardziej w śnieg zapadały.
Dokoła, jak daleko oko zasięgnie, widać było tylko wielką śnieżną płaszczyznę, z której tu i owdzie sterczało drzewo bezlistne z okrytemi śniegiem gałęźmi.
Zimny wiatr dął w twarz podróżnym. Od kilku dni nie jedli nic pożywnego i nie spoczęli jak się należy.
Jednakże odwaga nie opuszczała ślepej niewolnicy z Sziras, która ledwie przyszła do zdrowia. Nogi jej drobne przemarzły od zimna, już i ręce straciły czucie wskutek mrozu, a ona odważnie szła dalej.
Leszek pociągany jej przykładem, ledwo był w stanie iść dalej drogą, której zwroty tylko drzewa tu i owdzie rosnące, wskazywały. Przytem oglądał się ciągle bojaźliwie na wszystkie strony. Zdawał się myśleć o jakiemś innem niebezpieczeństwie, daleko większem od tego, którem groził mróz i śnieg.
Młody chłopiec, silnie zbudowany, ale nie uzbrojony niczem oprócz grubego kija, myślał o wilkach.
Gdyby te dzikie zwierzęta, wypędzone głodem z swych jaskiń leśnych wpadły na ich ślad, byliby bez ratunku zgubieni.
Nie zwierzał się przed Sassą ze swej obawy, ale ona także wpadła na myśl o tem niebezpieczeństwie.
— Czy widzisz co? — zapytywała niekiedy.
— Nic, oprócz śniegu, a w oddaleniu ciemnych drzew lasu, — odpowiadał Leszek.
— Czy nie widać gdzie ludzkiego mieszkania?
— Nie, Sasso!
— Czy dojrzysz dobrze aż do lasu? — Droga zbliża się do niego, a potem zwraca się wielkim łukiem.
— Bądź ostrożny! Z lasu mogłyby wybiedz wilki! W takim razie musisz mnie szybko doprowadzić do jakiego cienkiego drzewa i dla siebie upatrzeć inne, ażebyśmy mogli wdrapać się na nie!
— Uważam pilnie, ale nic nie widać, Sasso!
Rozmowa ucichła znowu. Szli dalej, byli jednakże już zmęczeni. O ile Leszek mógł dojrzeć, nigdzie nie było widać wsi ani miasta. A do Warszawy mieli jeszcze kilka dni drogi. Cel podróży jednakże dodawał im odwagi.
Zbliżyli się do lasu, który droga wielkim łukiem okrążała.
Nagle doszło do nich z oddali tak głośne i przeciągłe wycie, że Sassa i jej młody towarzysz stanęli na chwilę przerażeni.
Oboje znali ten straszny dźwięk... oboje wiedzieli co znaczył.
W blizkości znajdowała się wilczyca i głosem tym oznajmiała młodym, że zwęszyła dobry łup.
To, czego się obawiali, nastąpiło.
Oboje byli nieuzbrojeni, Sassa była ślepą, młody chłopiec wycieńczony zmęczeni i ujrzeli się nagle wobec strasznego niebezpieczeństwa.
Wieczór właśnie zapadał. Wszystko się składało na powiększenie okropności tej chwili.
Sassa ujęła drżącą rękę swego towarzysza.
— Czy widzisz co? — zapytała po cichu.
Leszek obejrzał się dokoła.
W niejakiej odległości poza nimi wyszło z lasu wielkie, czarne zwierzę, podniosło na chwilę głowę w powietrze, węsząc trop, następnie krótkiem wyciem przywołało młode.
— Jest wilk... goni nas! — rzekła ślepa niewolnica, — Najświętsza Maryo Panno, jesteśmy zgubieni!
— Mam gruby kij, Sasso!
— Uchodźmy! uchodźmy szybko! Nie puszczaj mnie! Trzymaj mnie za rękę! Uciekajmy!
Wilczyca wpadła już na ślad dwojga uciekających, a w chwilę potem przybiegły do niej wesoło trzy młode wilki.
— Dalej! dalej! — wołała Sassa na swego towarzysza.
Biegli oboje, o ile im sił starczyło.
Czyż długo jednak biedź tak mogli?
Odległość pomiędzy nimi a wilkami z każdą chwilą się zmniejszała...
Leszek trzymał silnie za rękę ślepą niewolnicę, biegnącą bardzo szybko i wytrwale.
Skręcili koło kilku naprzód wysuniętych drzew lasu.
Leszek wydał głośny okrzyk radości.
— Jesteśmy ocaleni, Sasso, — zawołał, — przed nami wieś... widać światła.
— Prędko, Leszku, żebyśmy uszli przed wilkami.
— Na pomoc! — krzyczał młody chłopiec z całych sił, — na pomoc! wilki nas gonią!
Zdawało się, że głos wołających pomocy usłyszano w chatach położonych najbliżej, bo zaraz odpowiedziało kilka głosów.
Stara wilczyca, która znajdowała się już zaledwie o dwadzieścia kroków od Sassy i jej towarzysza, stanęła.
Na śniegu ukazały się postacie kilku ludzi uzbrojonych w widły i kosy.
— Tutaj! — wołał Leszek, — tutaj są wilki! Gonią nas! Ratujcie!
Ludzie nadbiegli.
Stara wilczyca stała, młode biegały koło niej.
Sassa usłyszała głos ludzi.
— Bogu dzięki! Jesteśmy ocaleni! — rzekła przerywanym głosem, bo zmęczenie dech jej tłumiło.
I Leszek jużby nie był w stanie biedź dłużej.
Ludzie pobiegli odpędzić wilki.
Tymczasem Sassa i jej towarzysz doszli do pierwszej chaty, z której naprzeciw nim wyszła jakaś kobieta.
Spostrzegłszy okrytych śniegiem dwoje ludzi, ściganych przez wilków, przyjęła ich do chaty, w której palił się jeszcze ogień na ognisku.
— Chodźcie tu i ogrzejcie się, — rzekła, — zkądże idziecie o tak późnej porze, podczas zawiei śniegowej?
Leszek opowiedział jej cel ich drogi
— I jesteś niewidomą? — zwróciła się kobieta do Sassy, — to cud prawdziwy, żeście nie zginęli od mrozu, śnie gu i wilków!
Sassa opowiedziała współczującej, podstarzałej już kobiecie wszystko co przebyli, dodając, że śpieszą do Warszawy.
Kobieta załamała ręce.
— A więc będziecie musieli przebywać rzekę i macie jeszcze przeszło dwadzieścia mil przed sobą na takie zimno! — zawołała.
I gdy powrócił jej mąż, który wraz z innymi odpędzał wilki, powtórzyła mu co słyszała.
— Rzeka zamarzła, możecie jutro rano iść dalej, — rzekł ten człowiek, — daj im jeść i pić, żono. Ja tu w blizkości ogniska urządzę posłanie dla niewidomej dziewczyny, a malec może przespać się w komorze.
Sassa i Leszek usiedli, gospodarz chaty przyniósł słomy i zrobił jej posłanie, żona jego zagrzała mleko i podała im.
— Dziękuję wam! — rzekła Sassa, którą mleko pokrzepiło.
Jej towarzyszowi posiłek bardzo smakował. Od wielu dni nie mieli już takiej uczty.
Naltępnie gospodarz wskazał znużonemu Leszkowi posłanie, a kobieta nakłoniła Sassę, ażeby się położyła w miejscu przygotowanem przy ognisku.
Oboje zmęczeni podróżą zasnęli prędko.
Wówczas dopiero gospodarz i gospodyni udali się na spoczynek.
Obudziwszy się nazajutrz ślepa niewolnica uczuła się rzeźwiejszą i silniejszą.
Wstała i ubrała się. Gospodyni z współczuciem patrząc na nią i na Leszka, przygotowała im śniadanie.
— Musimy iść dalej, — nagliła Sassa, — nie możemy tracić ani godziny!
— W nocy nastąpiła odwilż, — rzekł gospodarz, — nie będzie wam tak zimno w drodze, ale ociepliło się tak bardzo, że lód na rzece, który i tak nie był dość silnym, stanie się niebezpiecznym.
Sassy nic powstrzymać nie mogło.
— Musimy iść, — powtórzyła.
I podziękowawszy za przyjęcie dobrym ludziom, którzy ją jeszcze zaopatrzyli chlebem i serem, opuściła wraz z Leszkiem chatę.
Gospodarz odprowadził, ich do dro gi i wskazał kierunek.
Wędrowcy pokrzepieni, puścili się w dalszą, daleką jeszcze podróż.
Śnieg topniał, gdyż nie było zimno i słońce dogrzewało dobrze. Leszek pro wadził za rękę ślepą niewolnicę. Oboje szli raźnie dalej. Gościnna wioska wkrótce pozostała daleko za nimi.
Przez ciąg dnia uszli znaczny kawał drogi. Nad wieczorem, jak im przepowiedział gospodarz chaty, przyszli nad Bug, w miejscu, w którem na przeciwnym brzegu znajdowała się wioska. Tam po przebyciu rzeki mogli przenocować, a stamtąd do Warszawy mieli już tylko trzy dni drogi.
Ta nadzieja dodawała im ducha i chociaż śnieg topniejący utrudniał pochód, szli ochoczo naprzód.
Około południa zatrzymali się, aby wypocząć i pokrzepić się zapasami, w które ich zaopatrzono we wsi.
Następnie znowu puścili się w drogę i o zachodzie słońca przybyli nad szeroką i głęboką rzekę.
Wpływ słokca i odwilży można było dostrzedz na porysowanej w wielu miejscach powierzchni lodu.
Wieś, do której dostać się zamierzali, leżała na drugim brzegu w dół rzeki tak, że zaledwie chaty dostrzedz było można.
Gdy ślepa niewolnica ze swym przewodnikiem stanęła nad brzegiem rzeki, Leszek spojrzał zdziwiony na powierzchnię lodu.
— Co widzisz? — zapytała go Sassa.
— Zdaje mi się, że lód już jest słaby, — odpowiedział chłopiec, — wygląda tak, jakby lada chwila miał puścić.
— Czy nie ma tu ludzi w blizkości?
— Nie, Sasso.
— Może gdzieindziej lód będzie silniejszy.
Leszkowi zdawało się, że lód się rusza. Czyżby się mylił? Nie był jeszcze pewny.
— Musi już być wieczór, Leszku, nie czekajmy dłużej, — rzekła ślepa niewolnica, — nie jesteśmy ciężcy, lód nas utrzyma.
— Lepiejbyśmy noc tutaj przeczekali, — rzekł młody towarzysz Sassy.
— Tu nie ma wioski ani ludzi, gdzież noc spędzimy Leszku?... Tam łatwiej znajdziemy schronienie, a jutro o świcie pójdziemy dalej. Czegóż się wahasz? Prowadź mnie na lód. Musimy przejść na drugą stronę.
Prowadząc Sassę za rękę, Leszek zszedł na powierzchnię lodu.
Wybrał takie miejsce, w którem lód zdawał się silnym.
Przebywszy śnieg na brzeg nawiany, zstąpił na lodową powłokę rzeki.
Leszek pociągnął szybko ślepą, niewolnicę za sobą.
Wtem, gdy już znaczny kawał uszli od brzegu, rozległ się nagle pod jej stopami głuchy stuk. Zdawało się, że wszystko się zapada.
Sassa stanęła.
— Co to było? — szepnęła.
— Lód pęka, — odpowiedział Leszek, — chodź prędko! Nie możemy się zatrzymywać!
— Co widzisz? — zapytała ślepa niewolnica.
— Nic, tylko lód, tu i owdzie już popękany!
— Mnie się zdaje, że lód się rusza pod mojemi nogami! — Idąc szybko i zręcznie, zdołamy przejść! Będę cię dobrze prowadził! Jeszcze dość widno!
Szli dalej.
Leszek ujrzał z przerażeniem, że w różnych miejscach rozpadliny się powiększały, Lód widocznie puszczał.
— Prędko! — wołał, — prędko! bo zginiemy! Przeskocz przez rozpadlinę, Sasso!
Skocz dobrze! Ślepa niewolnica poszła za radą swego przewodnika.
Wkrótce potem rozległ się tuż koło niej głuchy krzyk.
Uczuła, że Leszek puścił nagle jej rękę.
Lód popękał dokoła.
Leszek z krzykiem wpadł do głębiny i znikł pomiędzy odłamami lodu, które się wkrótce nad nim zamknęły.
Nie pokazał się więcej.
Ślepa niewolnica stała na wielkim grubym odłamie płynącego lodu.
— Leszku! — zawołała bledniejąc, — Leszku... gdzie jesteś?... Opuszczasz mnie?...
Okropna cisza... tylko woda szumiała, unosząc krę na swym grzbiecie.
Przerażenie przejęło opuszczoną.
— Leszku! Leszku! — krzyczała.
Nie było żadnej odpowiedzi.
Wielki odłam lodu, na którym się znajdowała ślepa niewolnica z Sziras, płynął dalej z brzegiem rzeki.
Śmierć czyhała na nią ze wszystkich stron. Kry nacierały jedna na drugą i piętrzyły się miejscami.
A nieszczęśliwa nawet widzieć nie mogła, co się koło niej działo. Mogła tylko polegać na słuchu, który jej mówił, że płynie razem z kruchą wysepką lodową, zdana na wolę rozhukanej rzeki.
Zapadała ciemność wieczorna.
Wiatr powiewał szarą sukienką ślepej dziewczyny.
Nie rozpaczała jednak... przyszło jej na myśl, że musi przepływać koło wsi.
— Ratunku! — wołała, dając znaki rękami, — ratunku!
Ale szum fal był donośniejszym od jej głosu.
Na brzegu stali mieszkańcy wioski.
Gdy kra niosąca ślepą niewolnicę przepływała naprzeciw nich spostrzegli w mroku wieczornym postać rozpacznie załamującą ręce.
Nikt jednak nie mógł jej ratować, nikt nie mógł podać jej pomocy.
Niektórzy mężczyźni odważyli się na to, nim jednak czółnem utorowali sobie drogę pomiędzy krami, odłam lodu, na którym znajdowała się ślepa niewolnica, już był daleko.
Nawet jej krzyk o pomoc, zamierający w oddali, nie dobiegł do nich.
Wreszcie prąd rzeki tak gwałtownie porwał odłam lodu wraz z nieszczęśliwą, że znikła w nocy i mgle...

47.
Zaślubiny.

W pałacu Zamojskich w Warszawie, który przeszedł na własność wdowy po zmarłym kasztelanie, był wielki ruch i ożywienie.
Pokoje i salony oddawna nieużywane oczyszczono z kurzu i przystrojono bogato.
Oczekiwano wielkiego marszałka koronnego Jana Sobieskiego i pięknej jego narzeczonej Maryi Kazimiery. Przywoził on ją ze starostwa do Warszawy, aby ją poprowadzić do ołtarza w starej katedrze, w której arcybiskup błogosławił związki małżeńskie królów i dostojników państwa.
Cała Warszawa przybrała się uroczyście i przypatrywała się z ciekawością wjazdowi narzeczonych, których nazwiska były w ustach wszystkich.
Piękna Marya zdjęła szaty żałobne, ażeby je zamienić na strój godowy.
Wszyscy pragnęli widzieć i powitać okrzykiem dzielnego wodza.
Król Michał patrzył z ukrytą niechęcią na te świetne przygotowania. Jakkolwiek mógł dotychczas polegać we wszystkich potrzebach na swym dzielnym wielkim marszałku i hetmanie Sobieskim, nasuwała mu się jednakże myśl, że lud i część panów w kraju oddają mu cześć prawie królewską. Nigdy jeszcze króla nie przyjmowano w tak zaszczytny sposób jak wodza Jana Sobieskiego.
Było to nie miłe spostrzeżenie.
A jednak król Michał był zmuszony łączyć się z ogólną uroczystością i pomnożyć jeszcze zaszczyty, jakie oczekiwanego i piękną jego narzeczoną oczekiwały.
Około południa wspaniałe karoce pary nowożeńców przebyły bramę miasta i zostały powitane okrzykami radości przez lud świątecznie przystrojony.
Król wysłał naprzeciw nim kilku wysokich dygnitarzy, ażeby przybywających powitali w jego imieniu.
Wspaniałe powozy przejeżdżały powoli ulicami miasta aż do portyku wielkiego, wspaniale oświetlonego kościoła, u wejścia do którego arcybiskup z duchowieństwem uroczyście powitał nowożeńców.
W przedsionku kościoła oczekiwali dostojnicy i znakomici goście.
Wszyscy przybyli, tylko Jagiellony i braci Paców nie było w liczbie gości weselnych.
Gdy Marya Kazimiera wysiadła z powozu, damy dworu poprowadziły ją prawą nawą kościelną do wielkiego ołtarza. W ubraniu ślubnem wyglądała ona tak młodo, że spojrzenia wszystkich zwracały się na nią z podziwem i zachwytem. Twarz jej jednakże była blada i tęskny wyraz wyczytać w niej było można.
Sobieski przeciwnie, uszczęśliwiony, z miną zwycięzcy wchodził do przedsionka kościoła, gdzie dostojnicy i przyjaciele jego powitali go serdecznie.
Orszak Sobieskiego utworzył szpaler.
Wkrótce potem zajechały powozy króla i królowej, którzy przybyli do kościoła, aby hetmana Sobieskiego zaszczycić bytnością na jego zaślubinach.
Sobieski wyszedł naprzeciwko kró lewskiej pary i podziękował za ten dowód łaski.
W liczbie panów zebranych znajdował się także poseł angielski hrabia Rochester.
Następnie Sobieski udał się z panami do wielkiego ołtarza, przy którym spotkał się z Maryą.
Król i królowa zajęli miejsca na przygotowanym tronie.
Arcybiskup, otoczony duchowieństwem ukazał się przy wielkim ołtarzu i zaczęła się uroczystość.
Jan Sobieski podał rękę pięknej, śmiertelnie bladej Maryi i stał przed ołtarzem promieniejąc radością.
Dzień oczekiwany nadszedł. Marya należała do niego.
Arcybiskup uroczyście pobłogosławił związek, potem król pierwszy przystąpił do nowożeńców, ażeby im złożyć swoje życzenia. Królowa powiedziała także kilka życzliwych słów do państwa młodych.
Następnie zbliżyły się inne osoby z dworu i winszowały świeżo połączonej parze.
Gdy hrabia Rochester przystąpił do młodej pary, Marya była blada i tak drżąca, że się o krzesło wesprzeć musiała.
Sobieski jednak nie zauważył wzruszenia swojej młodej małżonki, gdyż w owym czasie właśnie rozmawiał z królową.
W tej chwili w przepełnionym kościele powstał ruch wielki.
Głuchy krzyk rozległ się w poświęcanem miejscu.
Coś zaszło widocznie.
Nikt nie wiedział co się stało i co to zajście znaczyć mogło.
Krzyk zdawał się jękiem omdlewającej kobiety i przy ołtarzu otaczający nowozaślubioną parę sądzili rzeczywiście, że jakaś kobieta zemdlała.
Powód jednak do zaszłego poruszenia był inny.
Gdy arcybiskup łączył już ręce Maryi i Sobieskiego, a tłum nagromadzony gęsto stał przed świątynią, zbliżyła się do portyku kościoła młoda dziewczyna, prowadzona przez jakąś starą kobietę, ubrana w biedną, szarą sukienkę i jak się zdawało ślepa.
— Cóż to za uroczystość obchodzą dziś w Warszawie? — zapytała dziewczyna ta kobiety.
— Więc nie wiesz, biedne dziecię? Musisz przychodzić z daleka, — odpowiedziała zapytana.
— Przybywam aż od granicy. Przebyłam śniegi i mrozy. Na wielkiej rzece małom nie utonęła, ponieważ lód puścił. Ocaloną zostałam prawie cudem, gdyż odłam lodu, na którym się znajdowałam wyrzucony został na brzeg, na którym litościwi ludzie dali mi pomoc. Od kilku tygodni jestem w drodze.
— W takim razie nie możesz wiedzieć co się tu dzieje! Czy chcesz wejść do kościoła? Jan Sobieski bierze właśnie ślub z piękną i szlachetną Maryą Kazimierą Zamojską.
Ślepa niewolnica, która już z rozmawiającą kobietą weszła do kościoła, pochwyciła kurczowo rękę tej, co jej udzieliła tę wiadomość i wydała ów okrzyk, który się rozległ po kościele.
— Co to jest? co się stało tej dziewczynie? — pytano dokoła.
Powstała ciżba.
— Kto jest, ta dziewczyna? — pytano.
— Omdlała! Podtrzymujcie ją! Biedna ślepa niewolnica, usłyszawszy niespodziewaną wiadomość doznała tak straszliwej boleści, że zapominała, gdzie się znajduje.
Jan Sobieski żenił się z Maryą!
Cała namiętność nieszczęśliwej miłości objawiła się i zawrzała w duszy Sassy.
Rozpacz ją ogarnęła.
Była to zbyt wielka dla niej boleść.
Ślepa niewolnica przybyła. Nie cofnęła się przed żadnem niebezpieczeństwem, ażeby dostać się do Warszawy.
Przybyła wreszcie, wycieńczona z poranionemi nogami dostała się do Warszawy i zastała Jana Sobieskiego przy boku istoty, której na zawsze rękę swoją oddawał.
Zdawało się, że Sassa nie przeniesie tej boleści.
Otaczający okazywali współczucie dla biednej, ślepej dziewczyny, która wyglądała tak nędznie, a wkrótce znalazł się także w blizkości jeden z dworzan, który poznał ślepą niewolnicę Sobieskiego.
Wiadomość o tem co zaszło, powtarzana z ust do ust doszła aż do stopni ołtarza, a królowa, która usłyszała krzyk zapytywała także o jego przyczynę.
Powiedziano jej, że ślepa niewolnica hetmana Sobieskiego, wycieńczona długą podróżą, dostała się właśnie do kościoła i zemdlała.
Królowa rozkazała napół omdlałą jeszcze, ślepą niewolnicę posadzić na krześle, ażeby przyszła do siebie.
W tej chwili Sobieski ujrzał prowadzoną przez służących do krzesła Sassę i przeląkł się o nią.
— Mój Boże... to Sassa! — zawołał przystępując do biednej, ślepej niewolnicy.
Marya spojrzała także i poznała sługę Sobieskiego, która niegdyś w ogrodzie różanym tak pięknie śpiewała i którą nazywano skowronkiem. Zbliżyła się zatem wraz z otaczającymi ją pannami i damami do krzesła.
— Sasso! — zawołał Jan Sobieski głosem po części wyrzutu a po części współczucia.
Głos ten zelektryzował ślepą niewolnicę z Sziras i przywrócił ją do życia.
Sassa powstała. Rysy jej zabarwiły się znowu. Przejęta była niewypowiedzianem zachwytem.
— Mój dostojny panie! — rzekła.
— Sasso! jakże mogłaś przyjść tutaj w tem ubraniu podczas takiej uroczystości? — mówił Sobieski gniewnie.
— Przebacz mi, dostojny panie, — prosiła Sassa składając ręce, — ja o tej uroczystości nie wiedziałam!
— Biedna dziewczyna! — zawołała Marya z współczuciem i przystąpiła do Sassy.
— Nie gniewaj się na mnie, dostojny panie, — mówiła Sassa, która drgnęła na głos Maryi, zwracając się do Sobieskiego, — przybyłam właśnie po długiej, długiej wędrówce do Warszawy! Przybyłam od dalekiej granicy! Musiałam przybyć do ciebie, nie tracąc ani dnia jednego! I tak więcej czasu spędziłam w drodze niż chciałam! Przybyłam ażeby ci przynieść ważną wiadomość! Tatarzy ciągną ku granicy!
To oznajmienie ślepej niewolnicy sprawiło wielkie wrażenie na otaczających.
— Mówiła, że Tatarzy nadchodzą! Słyszycie tę ślepą dziewczynę, przyniosła ważną wiadomość! Patrzcie na jej nogi i ręce! Daleką odbyła wędrówkę! — mówiono.
— Musiałam przybyć do ciebie, panie, ażeby cię zawiadomić, że wielkie zastępy Tatarów ciągną ku granicy, zamierzając przedsięwziąść wielki najazd i wszystko wyniszczyć po drodze, — mówiła dalej, klęcząc przed Sobieskim, Sassa, — wybacz mi, że tak przed tobą stoję! Ale niebezpieczeństwo jest wielkie! Nikt nie chciał się podjąć zanieść ci tej wieści. Zwołaj swych wojowników nim będzie zapóźno! Horda już przebywa granicę, a jest tak liczna jako piasek w morzu!
Król i otaczający słuchali głośno wypowiedzianych słów Sassy.
— I ty przynosisz nam tę wiadomość? tyś przez śniegi i zawieje odbyła tak daleką drogę? — zawołał Sobieski podnosząc klęczącą niewolnicę, — jest to czyn wielki i dzielny!
Wszyscy tłoczyli się, ażeby zobaczyć Sassę. Królowa zdjęła z szyi złoty łańcuch i włożyła ślepej niewolnicy na szyję.
— Ty ich zwyciężysz i pokonasz, dostojny panie! Jeszcze jest czas! — mówiła dalej z zapałem ślepa niewolnica, nie troszcząc się tem co się działo w koło niej, — teraz jestem zadowolona! Oznajmiłam ci zagrażające straszne niebezpieczeństwo.
— Z objęć miłości na pole walki! — rzekł Sobieski.
I zwróciwszy się do króla dodał:
— Oto stoi ta, która przyniosła wiadomość, najjaśniejszy panie! Pozwól mi zarz dzisiaj wieczorem wyruszyć, zwołać pułki i wyruszyć przeciwko tajemnie nadciągającym ku granicy.
Podczas, gdy król oznajmiał hetmanowi swoje zezwolenie, Marya Kazimiera przystąpiła do ślepej niewolnicy i ujęła ją za rękę.
— Pozostaniesz przy mnie, wierne dziewczę, — rzekła, — jesteś wybawicielką ojczyzny.
Arcybiskup przystąpił.
Sobieski pochylił przed nim głowę.
— Pobłogosław mnie na nową wojnę, księże arcybiskupie, — zawołał, — nie ma chwili czasu do stracenia! Bywajcie zdrowi!
Trudne do opisania wrażenie przejęło wszystkich. Wiadomość o grożącem nowem niebezpieczeństwie przechodziła z ust do ust. Wszyscy uwielbiali czyn ślepej niewolnicy.

48.
Allaraba i wezyr.

W wielkim bazarze w stolicy państwa tureckiego Stambule, panował jak zazwyczaj ruch bardzo żywy.
Starzy i młodzi wyznawcy islamu, przechodzili koło wystawionych towarów, pozdrawiając się właściwym sobie, poważnym i godnym sposobem.
Można było zabłądzić w tym labiryncie pokrytych u góry uliczek, w których bocznych ścianach, w niszach, kupcy porozkładali swoje towary.
W jednej z uliczek na lewo i na prawo, w długości stu kroków widać było tylko żółte skórzane pończochy i czerwone trzewiki, w innej indyjskie i perskie szale różnokolorowemi barwami wabiły kupców, w trzeciej połyskiwały wspaniałe złote i srebrne hafty, w czwartej handlarze futer powystawiali kosztowne, bogato przyozdobione futra, w innej jeszcze była porozkładaną i porozwieszaną broń rozmaitego gatunku, a w innej ulicy znajdowały się olejki różane, wosk i najrzadsze produkta Persyi i Indyi.
W ulicy bazaru zajętej przez handlarzy broni, siedzących za nizkiemi stołami, sposobem tureckim w pośród ludzi poubieranych w kaftany i turbany, mających starannie pielęgnowane brody, pojawił się człowiek, którego cera była jeszcze brunatniejszą od cery Turków, a który był ubrany w bluzę i fez.
Ruchy jego były bardzo żywe i jak by lękliwe, co dowodziło, że nie należał do Turków. Rzucał oczyma na wszystkie strony, szedł pochylony i tak się rozpatrywał, jak gdyby bazar był dla niego czemś zupełnie nowem.
Ponieważ jednak między zwiedzającymi bazar bywali często rozmaici cudzoziemcy, Persi, Indyanie, Armeńczycy, człowiek w bluzie i fezie nie zwracał na siebie uwagi.
Był to Timur, sługa indyjskiego kapłana.
Zwracał on wzrok pożądliwy, jak się zdawało na kosztowności pewnego starego handlarza broni, ponieważ wielokrotnie przechodził koło jego niszy a zawsze oczy jego padały na dziwnie piękny sztylet wysadzany drogiemi kamieniami, który brodaty Turek wywiesił, aby jego kosztownością kupców przywabić.
I rzeczywiście dwaj młodzi bogaci Turcy przystąpili do stołu i do niszy starego handlarza broni, ale nie targowali się o sztylet, tylko o wspaniałą szablę ze złotą kamieniami sadzoną rękojeścią.
Podczas gdy stary Turek, który znał jednego z młodzieńców, przemawiał do niego z wielkiem uszanowaniem, Timur coraz mniejszemi kołami krążył koło niszy.
— Weź szablę za nizką cenę, za którą ją oddaję, — rzekł handlarz do jednego młodzieńca, — nikt inny nie powinien jej nosić jak ty, młody i piękny syn potężnego wezyra Kara Mustafy!
Synowi wezyra i jego towarzyszowi jednakże cena się wydawała jeszcze za wysoką.
Stary Turek nie chciał nic ustąpić, lecz ciągle zalecał szablę.
Z chwili, w której stary Turek odwrócił się plecami do wiszącego na boku niszy sztyletu, skorzystał Timur, ażeby chyłkiem się przybliżyć i porwać sztylet.
Ale syn Kara Mustafy spostrzegł to.
Timur chciał ze zręcznością kota ujść ze swą zdobyczą i odbiegł szybko.
— Złodziej! — zawołał syn wezyra, wskazując za nim, — chwytać złodzieja! Służący jego, którzy byli w niszy puścili się za Timurem, a stary handlarz, który spostrzegł swą stratę zaczął głośno narzekać.
Timur ukrył szybko swą zdobycz i starał się ujść, zwracając się w tę stronę, w której przechodziło najwięcej ludzi.
Ścigający jednakże pochwycili go w jednej z bocznych ulic i sprowadzili do niszy handlarza broni, gdzie stał jeszcze syn wezyra ze swoim przyjacielem.
Ponieważ kradzież w Turcyi zazwyczaj śmiercią jest karana, położenie Timura było bardzo fatalne. Odebrano mu sztylet i oddano handlarzowi, którego nadto dwaj młodzi Turcy uszczęśliwili zakupem szabli. Handlarz broni przejęty radością dziękował i wynosił pod niebiosa syna Kara Mustafy.
I Timur także upadł przed młodzieńcem na kolana.
— Mój dostojny ojciec wyda wyrok dla ciebie, Indyaninie, rzekł do niego syn wezyra i dał służącym swoim rozkaz, ażeby schwytanego na uczynku złodzieja związali i odprowadzili do pałacu wezyra.
Timur został związany i odprowadzony przez służących, którym towarzyszył tłum ludzi.
Wezyr, człowiek w pełni lat męskich, był tak gorliwym zwolennikiem islamizmu, że już w młodych latach odznaczał się okrucieństwem przeciwko wszelkim innowiercom. Ambicya jego, szczęście i energia, dały mu dojść do stopnia wezyra, pomimo, że był synem prostego spahiza, a gdy osiągnął tę godność obudziła się w nim chciwość, zamiłowania przepychu i żądza używania.
Kara Mustafa ubrany był we wspaniałą, złotem tkaną suknię, spiętą wysadzanym drogiemi kamieniami pasem, u którego wisiała krzywa szabla. Na dumnie wzniesionej, ciemnowłosej głowie miał turban przystrojony pawiemi piórami.
Znajdował się on właśnie w swoim gabinecie gdy słudzy przyprowadzili przed niego związanego Indyanina i opowiedzieli spełnioną, przezeń zbrodnię.
Timur nie zdawał się przerażony tym obrotem rzeczy. Ukląkł on przed wezyrem. Głowa jego była pochylona, lecz oczy biegały żywo na wszystkie strony, co świadczyło, że miał jakiś plan w głowie.
Wezyr zdziwił się bardzo, widząc przed sobą związanego Timura.
Następnie rozkazującym głosem wezwał służbę do odejścia.
Słudzy wykonali rozkaz.
Timur wyprostował się z dziwnym grymasem.
— Jakto?... co ja widzę?... — rzekł doń Kara Mustafa, — wszakże jesteś sługą indyjskiego kapłana?
— Twoja mądrość nietylko poznała sługę potężnego i mądrego Allaraby, o panie, — odpowiedział Timur, próbując uwolnić się z więzów, — ale odgadła co się stało, to jest zrozumiała dlaczego postarałem się o to, aby mnie związanego do pałacu twego przyprowadzono.
Czy twój pan wrócił do Stambułu? — zapytał wezyr.
— Tak, wielki i potężny doradco padyszacha! Mój pan przysłał mnie do miasta, ażeby ci przynieść wiadomość, że mądry i wielki Allaraba jest tutaj i prosi o łaskę twych odwiedzin.
— Dlaczego dałeś się schwytać na kradzieży, sługo kapłana. Czy cierpisz niedostatek.
Timur roześmiał się.
— Podstęp, o panie, tylko podstęp! — odpowiedział, uwolniwszy swe ręce z więzów, — patrz! Wydobył pełną garść pieniędzy z kieszeni.
— Co nazywasz podstępem? — zapytał wezyr.
— Okaż łaskę twojemu słudze i wysłuchaj go, o panie! — rzekł Timur z chytrym wyrazem twarzy, — miałem przyjść do ciebie, ale wiadomo ci, wielki i potężny doradco padyszacha, że jest jeszcze wyższy i potężniejszy doradca.
— No?... co znaczy ten wstęp?... Skąd ci przychodzi mówić o wielkim, wezyrze Achmedzie Koeprili?
— Potężny wielki wezyr nie powinien mnie widzieć, nie powinien wiedzieć, że ci przynoszę wiadomość od niego wielkiego i mądrego pana, — mówił Timur dalej, — a mój wielki i mądry pan powiedział mi, że przebrani słudzy wielkiego wezyra podpatrują wszystko, co się dzieje w twoim pałacu.
Kara Mustafa drgnął niechętnie.
— Tak powiedział Allaraba? — zapytał.
— Mądry mój pan widzi wszystko, o panie, wielki mój pan wie wszystko!
Wiadomość ta przejmowała wezyra tajonym gniewem, który wyczytać było można z jego wzroku.
Timur śledził wpływ swoich słów, patrząc na wezyra z pod oka.
— Ale mój wielki i mądry pan dodał: słudzy wielkiego wezyra nie będą długo w pałacu podpatrywali, teraz tylko bądź ostrożnym Timurze, — mówił mój mądry i łaskawy pan, — i nie daj się spostrzedz szpiegom wielkiego wezyra!
— Niedługo będą w moim pałacu podpatrywali? — powtórzył Kara Mustafa.
— Tak powiedział mój wielki pan, o panie, a mój mądry pan wie wszystko! Namyślałem się zatem w jaki sposób najbezpieczniej i najłatwiej zbliżyć się do ciebie bez zwrócenia uwagi i podejrzliwości szpiegów. W tem spostrzegłem w bazarze rozkosz oka twojego, dumę twego pałacu, twego syna! W tej chwili plan mój gotów! Zbliżyłem się do niszy handlarza broni i udałem, że kradnę sztylet, ażeby mnie syn twój schwytał i tutaj kazał przyprowadzić i oto jestem tu, o panie, a szpiedzy wielkiego wezyra mogli tylko widzieć i słyszeć, że złodzieja do twego pałacu przyprowadzono!
— Na brodę proroka, jesteś przebiegłym, Indyaninie! — zawołał Kara Mustafa, — i droga, jaką obrałeś, podoba mi się! Umiałeś sobie poradzić! Bierz!
Wezyr rzucił Ti murowi skórzany woreczek ze złotem, który klęczący sługa indyjskiego kapłana zręcznie pochwycił.
— Timur wielbi twą wspaniałomyślność i wielkość, dostojny i potężny wezyrze! Timur swe dzięki składa u twych stóp! — rzekł.
— Gdzież jest Allaraba, twój pan? — zapytał Kara Mustafa.
— Tam, w Pera, o panie, w swoim indyjskim domu.
— Jak tylko się ściemni, zaprowadzisz mnie do niego.
— Ażeby szpiedzy cię nie widzieli, włóż inne szaty, panie.
— Dobrze.
W tej chwili syn wezyra wszedł do pokoju i przyklęknąwszy przed swoim ojcem, wskazał na Timura.
— Czy słudzy przyprowadzili ci złodzieja? — zapytał, — ale co widzę? jest uwolniony z więzów?
— Pozostaw mnie wydawanie wyroków, — odpowiedział wezyr surowo, — ten Indyanin wytłómaczył mi jak to było. Rozkaż służącym, aby mu dali jeść i pić.
Syn wezyra był tem zarządzeniem zdziwiony, ale przywykł słuchać i oddalił się, aby wykonać rozkaz swego ojca.
Timur śmiał się ze służących, zmuszonych do usługiwania mu i karmienia go i jadł z wielkim apetytem.
Wieczorem wezyr włożył obszerny kaftan, włożył turban, który go czynił nierozpoznalnym i opuścił pałac z Timurem.
Było ciemno. W blizkości nie było widać żadnego szpiega, ale wezyr wierzył słowom sługi indyjskiego kapłana.
Udał się z nim ulicami miasta aż do zatoki, zwanej Złotym Rogiem.
Tu wsiadł wraz z Timurem do czółna, zwanego kaikiem, i rozkazał kaikczemu, ażeby go przeprawił do Galaty.
Po za Galatą leży Pera, obecnie wielkie i kwitnące miasto, które w owych czasach było jeszcze nędznem przedmieściem.
Wezyr usiadł pod namiotem kaiku, Timur stał koło namiotu.
Przewoźnik robił szybko wiosłem i przepłynąwszy do Galaty, odebrał zapłatę, poczem wysadził obu swych pasażerów na ląd.
Timur poprowadził wielkiego wezyra do odległego, szczególnie wielkiego i obszernego, drewnianego domu. Dom ten nie miał okien od ulicy, lecz wszystkie okna, również jak altana i otwarte pokoje wychodziły na ogród.
Brama domu była zamknięta.
Gdy wezyr i Timur przybyli do drzwi, sługa kapłana zapukał.
Wymienił swoje nazwisko, poczem dopiero otworzono mu drzwi, które po wejściu wezyra i Timura zamknęły się. Nie było widać nikogo, coby pełnił służby przy drzwiach.
W korytarzu, do którego wszedł Kara Mustafa z Timurem, panowała ciemność grobowa.
Po chwili jednak jakiś blask magiczny oświetlił korytarz z góry. Było to jakby światło słoneczne, przepuszczające czerwonawe promienie przez rubinowe szkło.
Teraz dopiero można było spostrzedz, że korytarz był długi, i że na jego końcu znajdowały się wysokie, kunsztownie wyrobione, przezroczyste drzwi żelazne.
Po za temi drzwiami zaczynało się dopiero właściwe wnętrze tak niepozornego na zewnątrz drewnianego domu. Przez otwory żelaznych drzwi wpadało na korytarz inne światło, blado niebieskawe, podobne do promieni księżyca w nocy podzwrotnikowej.
Gdy wezyr zbliżył się do drzwi żelaznych, otworzyły się one same, a w tejże chwili Timur znikł, jak gdyby się zapadł pod ziemię. Nikogo nie było przy drzwiach i nie było widać, kto je otworzył.
Czarodziejski widok przedstawił się wezyrowi, który stanął olśniony i zachwycony.
Był on już wprawdzie w domu indyjskiego kapłana, ale tego, co teraz ujrzał, jeszcze w nim nie widział.
Miał przed sobą obszerne, czworokątne podwórze, wyłożone taflami mar murowemi, w którem rozlane było blade światło księżyca. Wiatr nocny kołysał liśćmi palm i innych roślin podzwrotnikowych.
W środku podwórza znajdowała; się wielka sadzawka, pełna orzeźwiającej wody.
Dokoła podwórza widać było w głębi do złudzenia wierne obrazy odległych krain.
Gdy Kara Mustafa nie rozpatrzył się jeszcze w tych widokach dalekich okolic, ujrzał nagle obok siebie indyjskiego kapłana w białym kaftanie i złotem wyszywanym zawoju.
Allaraba miał i tym razem na szyi łańcuszek z świętych chrząszczów, na którym z przodu wisiało bóstwo pogańskie, wyrobione ze złota. Na rękach jego świeciły szerokie, złote bransolety.
— Allaraba, twój sługa, jest uszczęśliwiony twojem przybyciem, potężny wezyrze! — rzekł czarnobrody kapłan, — Allaraba przybywa, aby ci złożyć sprawozdanie!
— Podziwiam twą potęgę i twoje sztuki, kapłanie, nie udało ci się jednakże dotrzymać jednego z twych przyrzeczeń. Tron polski nie wakuje i Sobieski, straszny wódz Polaków żyje, — odpowiedział Kara Mustafa.
— A jednak więcej niż pragnąłeś, przynoszę ci potężny wezyrze! Wkrótce twa ręka i twa wola będzie kierowała losami wielu ludów! Twój najdostojniejszy monarcha nie ma powodu obawiać się Polski! — odpowiedział kapłan indyjski.
— Dumne to słowa, kapłanie! Jak je mam rozumieć, — zapytał wezyr.
— Wszystko co się dziać będzie w Warszawie i Krakowie, będzie ci przezemnie donoszone! Moja wola... nie, twoja wielki wezyrze, będzie panowała w Polsce, — mówił Allaraba dalej. — Może powątpiewasz o mojej potędze? Może nie chcesz polegać na mej sztuce?
— Przyrzekłeś mi skarby polskiej korony, przyrzekałeś mi, że moja ręka będzie kierowała losami wielu ludów.
— Przyrzekam ci jeszcze więcej, potężny wezyrze! Krótko jeszcze bądź cierpliwy, a najwyższe stanowisko posiądziesz!
— Jakież to! — zawołał Kara Mustafa, rozkoszując się tą myślą, — wymień je.
— Jeden jest tylko jeszcze wybór dla ciebie: albo musisz obalić Achmeda Koeprili, wielkiego wezyra, albo on cię obali i zniweczy.
— Koeprili jest moim dobroczyńcą, kapłanie!
— Eunuchy jego szpiegują cię!
— W jakim celu?
— Pytasz się?... Aby wiedzieć o każdym twoim kroku i czynie! Mówię ci: strzeż się Achmeda Koeprili, wielkiego wezyra! — zawołał Allaraba potężnym głosem, — Achmed Koeprili postanowił śmierć twoją!
Wezyr drgnął.
— A w księgach niebieskich jest napisano: Po Achmedzie Koeprili Kara Mustafa będzie pierwszym, — mówił Allaraba dalej.
— Po nim? — zapytał Kara Mustafa żywo, — po nim będę wielkim wezyrem?
— Po jego śmierci!
Ambicya i chciwość wezyra ujrzały się nagle tak blizkiemi celu, że pod ich wpływem gotów był zdecydować się na wszystko.
Musisz obalić i zabić Achmeda Koeprili, ażeby zająć jego miejsce, wielki wezyrze! Posłuchaj mej rady, a uśmiechnie ci się najwyższa potęga i półświata padnie do twoich stóp!
— A twoja nagroda, kapłanie?
Błysk przelotny zaświecił w oczach Allaraby.
— Nagrodą moją będzie, że będę ci towarzyszył i dopomagał radami, potężny wezyrze!
— A więcej żadnej nie żądasz nagrody?
— Bogactwa, zaszczyty, sławę, rozkoszy, wszystko pozostawiam tobie, o panie. Allaraba pragnie ci tylko służyć! Ale jeśli odrzucisz jego radę, to się wynieść nie zdołasz na najwyższy szczebel!
— Czegóż więc żądasz odemnie?
— Niczego, prócz upadku Achmeda Koeprili!
— Jest on w łaskach u padyszacha.
— Tem świetniejszem będzie twoje zwycięstwo, potężny wezyrze. Podaj go w podejrzenie u sułtana! Zgub go!
Kara Mustafa zdawał się wahać.
— Zgub go! zabij! a zostaniesz wielkim wezyrem! — powtarzał Allaraba.
— A piękne twoje bajadery?... zapytał Kara Mustafa.
— Poweźmij postanowienie, a ukażą się! — rzekł kapłan, patrząc badawczo na wezyra, którego chciał zmusić do uległości!
Kara Mustafa nagle wyciągnął rękę do kapłana.
— Zabiję go! — przyrzekł.
W tej samej chwili dźwięki muzyki, niewiadomo skąd pochodzące, napełniły powietrze.
Przy tych czarodziejskich dźwiękach ukazały się naokoło piękne dziewczęta, smukłe, ciemnego lica bajadery. Kołysały one swemi zalotnemi postaciami, ubrane tylko w krótkie, wyszywane złotem spódniczki. Czarne ich oczy płonęły podczas tańca, a szereg ich otaczał wezyra, który się zachwycał niemi po kolei, upojony rozkoszą tego widoku.
A w głębi stał Allaraba i badawszy wzrok jego z tryumfem spoczywał na wezyrze!
— Mam cię! — szeptał, a wyraz jego twarzy był przerażający, — jesteś moim niewolnikiem od tej chwili, Kara Mustafo, chociażbyś został wszechwładnym na pozór wielkim wezyrem! Ja będę panował, nie ty!

49.
Stary klasztor.

Znaczna część polskiego wojska po pokonaniu Doroszenki rozeszła się do domów. Wielcy panowie, którzy dostarczali żołnierzy, byli jak nam wiadomo, niezadowoleni, oddani waśniom i nie myśleli żadnych więcej ofiar ponosić na rzecz państwa i korony.
Żołnierze zawerbowani przez króla Michała, rozproszyli się po ukończeniu wojny, tak, że właściwą siłę zbrojną stanowili tylko wierni osobiście Sobieskiemu i oddział około tysiąca pięciuset jeźdźców, tworzących zarazem gwardyę królewską, którzy również przywiązani byli do Sobieskiego.
Należy przyznać, że ta mała liczba wojska zaledwie zasługiwała na imię armii i zobaczymy wkrótce co Sobieski uczynił w nowym ucisku, który zagrażał jego ojczyźnie.
Musimy jednak przedewszystkiem powrócić do owej epoki, kiedy Doroszenko został pobity, a Sobieski ze swojem rycerstwem powrócił do Krakowa, część zaś jego wojska rozwiązała się.
Oddział żołnierzy udał się do Żwańca i przybył tam nazajutrz po zamurowaniu czerwonego Sarafana, ażeby wypocząć a następnie puścić się w dalszą drogę, w końcu zaś rozejść się do domów.
Sześciu jezdnych, po zaopatrzeniu w żywność przez mieszczan, udało się na kwaterę do starego klasztoru na końcu miasta.
Stare, na pół rozwalone mury spodobały się przywykłym do awanturniczego życia żołnierzom.
Urządzili oni sobie na jednym z krużganków wielkie posłanie ze słomy, na którem wieczór razem położyli się spać.
Jeden z żołnierzy przyniósł ogromne łuczywo i zatknął je w rozpadlinie muru. Czerwonawe światło łuczywa oświetlało obszerne sklepione krużganki, po których niegdyś przechadzali się mnisi.
Teraz cisza i pustka panowała w starym klasztorze.
Żołnierze jeden po drugim kładli się na posłaniu i usypiali szybko.
Mogło być około północy, gdy jeden z żołnierzy, leżący najbliżej ściany, obudził się i zaczął nasłuchiwać.
Dochodził do niego odgłos jakiegoś głuchego jęku...
Czyżby się mylił? Skąd ten jęk mógł pochodzić? Inni żołnierze dokoła spali głęboko.
Światło łuczywa ponuro oświetlało grube mury krużganku, których tylko część pogrążona była w ciemności.
Żołnierz myślał, że mu się coś przyśniło i położył się napowrót.
W tem znowu odezwał się odgłos, przedłużony i przykry, jak jęk umierającego.
— W imię Boże! — szepnął, — co to jest? Teraz znowu usłyszałem! Coś takiego, jak wołanie z głębiny!
Żołnierz obejrzał się na wszystkie strony. Podłoga krużganku wyłożoną była kamiennemi taflami, za nim zaś znajdowała się gruba ściana.
Po długiej pauzie dał się słyszeć ponownie głuchy odgłos, a tym razem usłyszał go także leżący obok obudzonego żołnierza towarzysz i podniósł się nagle.
— Co to było? — zawołał, — w imię wszystkich świętych! jakieś wołanie!
— Ja także to słyszałem! — rzekł pierwszy.
— Skąd może pochodzić ten głuchy odgłos, — zastanawiał się drugi, — w tym starym klasztorze widać coś straszy.
— Człowiek tu przecież być nie może, — odpowiedział pierwszy, wstając.
Inni żołnierze pobudzili się także i klęli gniewnie.
— Czego wstajecie? — wołali, — czemu nie dajecie nam spać? Połóżcie się! O świcie idziemy w drogę! Niech sobie tam jęczy, kto chce! W takim starym klasztorze to rzecz zwyczajna! Łażą po nim duchy zmarłych mnichów, które na tamtym świecie nie mają spokoju.
W tej chwili dał się słyszeć tuż w bliskości głos wychodzący jakby z głębokiego grobowca.
— To stąd musi wychodzić! — rzekł żołnierz, który najpierwszy się obudził i zaczął szukać w korytarzu.
Inni żołnierze zaczęli wstawać jeden za drugim.
— Tu przecież nie ma drzwi, — mówili, — a tafle w podłodze są grube i szczelnie osadzone.
— Tu pod temi taflami musi być piwnica!
— Zobaczymy! — rzekł jeden z żołnierzy, wyjmując łuczywo z rozpadliny.
Sześciu żołnierzy zaczęło szukać dokoła. Powrócili jednak wkrótce na korytarz, na którym spali, gdyż tylko tam głuche jęki słychać było.
— Jest tu w ścianie nisza zamurowana, — zawołał jeden z żołnierzy.
— I mur jest jeszcze mokry! — zauważył drugi.
— Przez rany Chrystusa! To niezawodnie tutaj! Słuchajcie! — krzyknął trzeci, przykładając ucho do ściany.
— Człowiek być musi za tym murem! — wołano.
— Hej! jest tam kto? — zawołał głośno jeden z żołnierzy tuż pod murem.
Przez chwilę panowała cisza, potem znowu doszedł odgłos głuchego jęku do słuchających.
— Tu jest! — zawołało kilku, wskazując świeżo zamurowane miejsce w ścianie.
— Nie traćmy czasu i rozbierzmy ten świeży mur, — zaproponował któryś.
Nie namyślając się długo, żołnierze przynieśli swoje lance i szable, obtłukli wapno, które łatwo było usunąć, a następnie wywalili jeden kamień.
— Jest tu za murem próżna przestrzeń! loch! — mówili jeden do drugiego.
— Cicho! — zawołał jeden, — czy jest tam kto za murem?
Dała się słyszeć słaba odpowiedź.
— Odjąć kamienie, żebyśmy mogli zajrzeć, — zachęcali się wzajemnie żołnierze.
Wyjęli jeszcze kilka kamieni, wskutek czego powstał otwór, który im pozwolił zajrzeć do niszy.
Wsunęli do niej zapalone łuczywo i zajrzeli.
— Jest tam jakiś człowiek w kącie... wyprostował się i oparł o ścianę... na świętego mego patrona, to czerwony Sarafan!
Odkrycie to wywarło na żołnierzach tak wielkie wrażenie, że na ich opalonych od słońca twarzach czytać można było prawie coś na kształt przestrachu.
Czerwony Sarafan pomiędzy żołnierzami uchodził za zjawisko nadziemskie, które jednak chętnie widywali, bo im zapowiadało wojenną robotę.
— Patrzyli w głąb niszy, oświetlonej łuczywem.
— Czerwony Sarafan! — powtarzali.
W pierwszej chwili zdawali się nie wiedzieć jak postąpić w tym szczególnym wypadku.
— Psst! — rzekł jeden ze starszych żołnierzy z siwiejącą już brodą do towarzyszów, odstępując od otworu i dając im znak tajemniczy.
Żołnierze zbliżyli się do niego.
— Zostawmy go w spokoju, — rzekł stary żołnierz cicho, — któż wie, jak się tam dostał i co zamierza! Ale mu dajmy do niszy kawałek chleba i dzbanek wina! Z czerwonym Sarafanem powinniśmy być w przyjaźni, bo gdyby nie on, wyszlibyśmy na żebraków.
Żołnierze zgodzili się na propozycyę. Jeden z nich zaniósł po cichu kawałek chleba do niszy, drugi wstawił tam dzbanek wina.
Następnie zabrali swe posłania i przenieśli się na oddalone miejsce, ażeby Sarafana pozostawić sobie samemu. Łuczywo zatknęli w innej rozpadlinie ściany, w rogu krużganku.
Czerwony Sarafan przyczołgał się do otworu, który mógł mu posłużyć do wyjścia z straszliwego więzienia, napił się wina i posilił się chlebem.
Siły zaczęły weń powracać.
Wkrótce, napiwszy się wina raz jeszcze, powstał.
Włożył głowę do otworu.
Żołnierze leżeli w pewnej odległości i rozmawiali z sobą po cichu.
Czerwony Sarafan przelazł przez mur i chwiejąc się, wyszedł na wolność.
Jeden z żołnierzy zauważył to i wskazał w milczeniu ku wyjściu.
Czerwony Sarafan opuścił właśnie klasztor.
Na dworze była noc.
Ulice miasta były ciche i pustej Mieszkańcy spali. Tylko przy wielkiej bramie w murze fortecznym stała warta miejska koło ogniska.
Mieszczanie, odbywający wartę, rozmawiali z sobą spokojnie, gdy nagle jeden z nich zbladł i przerażony wskazał w najbliższą ulicę.
Wszyscy zwrócili wzrok w tę stronę i cofnęli się jakby nie dowierzali swym oczom.
— Czerwony Sarafan! — mówili.
Był to on. Ten sam, którego poprzedniej nocy zamurowano. Żył. Był wolny.
Przerażenie zajęło miejsce wściekłości, jaką przedtem budziło widmo.
— To on! idzie tutaj! — szeptali mieszczanie, — odbiegając od ogniska, — czerwony Sarafan żyje!
Chwiejąca się postać zagadkowego zjawiska czyniła rzeczywiście szczególne wrażenie. Jasny blask ogniska oświecał czerwoną odzież Sarafana. Z chodu jego trudno było zrozumieć, czy się chwiał czy tańczył, jak to było jego zwyczajem.
Mieszczanie nie mieli zresztą czasu nad tem się zastanawiać. Odeszli od ognia i od bramy do niewielkiego domku strażniczego i pochowali się tam.
Czerwony Sarafan zbliżał się.
Zdawało się, że znowu był tym samym co dawniej, gdy bowiem spojrzeli nań z niewielkiej odległości mieszczanie, dał się słyszeć jego śmiech zwykły.
Sarafan wszedł do budki strażniczej przez drzwi otwarte i zdjął wiszący tam wielki klucz od bramy miejskiej.
Nikt nie śmiał zastąpić mu drogi. Wartownicy patrzyli tylko zdała na niego szeroko roztwartemi oczyma.
Wziąwszy klucz czerwony Sarafan wyszedł z budki. Kroki jego były niepewne.
— Co mamy robić? — mówili do siebie mieszczanie, — czy zaalarmować miasto?
— Ja myślę, że należy obudzić radnych! — zaproponował inny.
— Po co? pozwólmy mu robić co chce! — doradził trzeci, — byle tylko opuścił miasto! Na niego nie ma sposobu! Najlepiej będzie, gdy go się pozbędziemy!
— Nie mówmy nic o tem! — zaprojektował czwarty, — udajmy, żeśmy nic nie widzieli.
Czerwony Sarafan przystąpił bez przeszkody do wielkiej starożytnej bramy, włożył klucz w zamek i otworzył. Następnie zamknąwszy bramę za sobą, przystąpił do zwodzonego mostu, zdjął łańcuch z haka i spuścił most.
Miał przed sobą wolną drogę.
Z cichym śmiechem przeszedł przez most zwodzony i znikł w ciemnościach nocy.
Po niejakim czasie warta odważyła się zobaczyć co się z nim stało.
Gdy wartownicy zbliżyli się do bramy otworzyli ją i wyjrzeli, zbliżało się do nich sześciu żołnierzy na koniach.
Byli to ci sami, których zakwaterowano w klasztorze. Postanowili opuścić miasto przed świtem.
Brama była otwarta. Na moście mieszczanie rozmawiali ze sobą, starając się dojrzeć, czy nie widać czerwonego Sarafana.
Jeźdźcy dojechali do nich.
— Wyjeżdżacie? — rzekł do nich jeden z wartowników, — miejcie się na baczności! Czerwony Sarafan jest tam!
— Niech sobie będzie! — odpowiedzieli żołnierze, — nam on nic złego nie zrobi.
Przejechali przez most zwodzony i opuścili miasto.
Wartownicy szybko podnieśli most zwodzony i zamknęli starannie bramę.
— Przed nim jednak nie jesteśmy bezpieczni, — mówili do siebie, — choćbyśmy się nie wiedzieć jak zatarasowali!
Ale czerwony Sarafan nie przyszedł.
Z rana warta opowiedziała o tem, co zaszło w nocy.
Wzburzenie, które z tego powodu powstało w mieście, niepodobna opisać.
Wszyscy pośpieszyli do starego klasztoru.
Znaleziono otwór w murze, a w niszy próżny dzbanek i szczątki chleba.
Czerwonego Sarafana nie było.

50.
Wdzięczność Mustafy.

Sułtan Mahomed IV był władzcą słabym, chwiejnego umysłu i podległym wpływowi pałacowych intryg.
Ojciec jego, Ibrahim, został przez janczarów złożony z tronu i zamordowany, a Mahomed w siódmym roku życia pod opieką matki dostał się na tron. Rozkosze wielkiego rodzaju, jakiemi otaczano młodego sułtana pozbawiły go wcześnie prawdziwej siły i energii, tak, że teraz mając lat dwadzieścia cztery, był zupełnie zależny od swoich doradzców.
Mahomed najchętniej przebywał w haremie i tam spędzał największą część czasu, nie troszcząc się bardzo o sprawy rządowe. Zdał on to na swoich wezyrów, w liczbie których najbardziej zakraść się umiał w jego łaskę Kara Mustafa, mający wtym czasie około lat czterdziestu.
Z rana po schadzce Mustafy z indyjskim kapłanem, wielki wezyr Achmed Koeprili i Wezyr Kara Mustafa spotkali się z sobą w pałacu sułtana.
— Dobrze się stało, szlachetny i czcigodny Mustafo, że cię spotkałem, — rzekł wielki wezyr życzliwie do kłaniającego mu się nizko wezyra, — mam ci oznajmić wiadomość, która cię niewątpliwie ucieszy!
— Tyle ci już winien jestem, wielki i łaskawy baszo, — odpowiedział Kara Mustafa, myśląc w tej chwili o spełnieniu danego indyjskiemu kapłanowi przyrzeczenia, to jest o zabiciu wielkiego wezyra i zajęciu jego stanowiska.
Słowa Mustafy były prawdziwe, chociaż nie pochodziły z serca.
Wszystko czem był, wszystko co posiadał, zawdzięczał on dobroci wielkiego wezyra, który z podrzędnego stanowiska wyniósł go na wysokie dostojeństwo, jakie Mustafa zajmował w tej chwili.
— Wiedząc, żeś waleczny i przedsiębiorczy, obmyśliłem dla ciebie ważne stanowisko, — rzekł wielki wezyr. — Wiadomo ci, że zamierzamy przedsięwziąść wyprawę do Polski. Chciałbym ci powierzyć dowództwo nad nią.
— Dobroć twoja jest nieskończoną, szlachetny i wielki baszo, — odpowiedział Mustafa, — serce moje jest tak przejęte uczuciem wdzięczności, że usta nie znajdują dosyć wyrazów, ażeby je wypowiedzieć!
— Wiem, że mogę liczyć na twą wierność i przywiązanie, Kara Mustafo i pragnę mieć zawsze w tobie wiernego stronnika i przyjaciela! — dodał wielki wezyr i udał się do apartamentu sułtana.
Mustafa sam pozostał w przedsion ku.
Wyraz nienawiści zastąpił układną minę, którą przybrał przed chwilą.
— Chcesz mnie się pozbyć! chcesz mnie usunąć! — mówił do siebie, patrząc szatańskim wzrokiem za odchodzącym, — ale się mylisz w rachunku chytry Achmedzie! Kara Mustafa cię uprzedzi! Czyż mi nie powiedział sługa indyjskiego kapłana, że twoje eunuchy szpiegują mój pałac? Fałszem zatem twoje słowa! Strzeż się mnie! Twoje godziny są policzone!
Mustafa zapomniał o długim szeregu dobrodziejstw, jakie mu wyświadczył Achmed, zapomniał o tem, że jemu zawdzięczał wpływowe swoje stanowisko w radzie sułtana.
Czarne plamy zajmowały samolubną i chciwą duszę Kara Mustafy.
W godzinę potem znalazł on sposobność przelania swego jadu w duszę sułtana.
Padyszach zakończył posłuchanie, dane Achmedowi Koeprili, a wezyra Mustafę wezwał do siebie.
Sułtan siedział tureckim zwyczajem na kosztownej sofie i miał na głowie wspaniały zawój, wyszywany drogiemi kamieniami. Ubrany był w półdługą różnowzorowo haftowaną suknię, przepasaną pasem, u którego wisiała szabla.
Obok sułtana stał niski stół, a na nim kilka filiżanek kawy.
Po drugiej stronie sofy stała półnaga niewolnica, chłodząca padyszacha wachlarzem z piór pawich.
W głębi kilku czarnych eunuchów oczekiwało na rozkazy swojego władzcy.
Kara Mustafa ukląkł przy wejściu do pokoju.
Młody sułtan, który lubił poddańczą pokorę u swych doradzców, rozkazał wezyrowi powstać i zbliżyć się.
— Achmed Koeprili lubi cię, Mustafo! — zawołał Mahomed, — obmyślił dla ciebie nowy dowód swej życzliwości i chce cię zrobić wodzem!
— Gdyby to była życzliwość, najpotężniejszy władzco i panie, zawołałbym: “błogosławiony niech będzie Achmed Koeprili!” — odpowiedział wezyr, — obawiam się jednak, czy tu tchórzostwo jedynie nie jest pobódką!
— Tchórzostwo? — zapytał Mahomed.
— Tak jest, najpotężniejszy władco i panie! Miejsce wielkiego wezyra jest na czele wojowników. Na brodę proroka, gdybym ja bym wielkim wezyrem, nigdybym tego stanowiska innemu zająć nie pozwolił, — mówił Kara Mustafa dalej. — Ale Achmed obawia się porażki... i co jeszcze straszniejsze, najpotężniejszy władco, że twój pierwszy doradca i sługa, twój wielki wezyr knuje tajemne, niebezpieczne zamiary!
— Czyż możesz wiedzieć o jego zamiarach?
— Ponieważ wiem o nich, pragnie mnie oddalić i usunąć, najdostojniejszy władco, — odpowiedział wezyr, chce mnie wysłać, gdyż mu stoję na drodze! — Muszę przyznać, że powzięty przez niego zamiar powierzenia ci wojska, wydawał mi się podejrzanym. Już kilku na dworze dało mi do zrozumienia, że Achmed Koeprili nie chce brać odpowiedzialności za porażkę!
— Achmed obawia się mnie, najpotężniejszy władco.
— Do tego nie ma żadnego powodu, gdyż winieneś mu wdzięczność i obowiązany jesteś go szanować.
— Obawia się mnie, ponieważ ma na myśli plan tak straszny i tak zbrodniczy, że zaćmiewa on i niweczy wszelkie dobro, jakie kiedykolwiek mnie albo komu innemu uczynił! Są jeszcze wyższe i świętsze obowiązki, niż wdzięczność, dostojny i wspaniały władco!
O jakich mówisz obowiązkach?
— O najświętszych względem naszego najpotężniejszego pana!
— Masz słuszność. Te obowiązki są pierwsze. Ale cóż zamierza Achmed?
— Obawiam się wymówić tu, najpotężniejszy władco, gdyż samo wypowiedzenie takiej myśli jest zagrożone śmiercią.
— Przestraszasz mnie, Mustafo! — zawołał sułtan.
— Achmed obawia się mnie, ponieważ zna moją wierność! Każe szpiegować mój pałac i obserwować mnie na każdym kroku, z powodu swego zbrodniczego planu.
— Chcę wiedzieć jaki to plan! Rozkazuję ci powiedzieć! Wezyr padł przed sułtanem na kolana.
— Łaski, najpotężniejszy panie! — zawołał, — narażę życie swoje, jeżeli powiem, co Achmed uczynić zamierza!
— Nie lękaj się niczego. Owszem wynagrodzę cię za wyznanie, które będzie mi dowodem twojej wierności.
— A więc słuchaj, najpotężniejszy władco! Twój wielki wezyr Achmed zamierza cię zdetronizować i zabić! — rzekł Kara Mustafa.
Sułtan przeląkł się widocznie... drżał już o swe życie, a ponieważ, jego ojciec padł ofiarą intryg pałacowych i został zamordowany przez janczarów, straszny więc obraz stanął mu przed oczyma, gdy Kara Mustafa wymówił te słów kilka.
— Kto ci zdradził zamiar Achmeda? — zapytał sułtan.
— On sam, najpotężniejszy panie! Chciał mnie pozyskać dla swoich zbrodniczych planów.
— Rozumiem. I dla tego, uważając cię za swego sprzymierzeńca, chce cię postawić na czele wojsk! — rzekł sułtan ponuro, — wierzę ci, — ponieważ słowa twoje dotyczą twego dobroczyńcy, o którym twój język nie mógłby powiedzieć kłamstwa. Ale masz słuszność Mustafo, zamiar podobny znosi wszelkie obowiązki wdzięczności.
— Miałem do wyboru umrzeć, albo też złożyć przed tobą zeznanie, najdostojniejszy władco, otóż przyszedłem i zeznałem.
— Nie wyjdzie to na twoją szkodę, Mustafo! Nie chciałbym zwracać niczyjej uwagi. Jeżeli wielkiemu wezyrowi poślę czerwony sznurek, to może zapomnieć go użyć.
— Mógłby się domyśleć niebezpieczeństwa, najpotężniejszy panie. Lepiej będzie, jeżeli Achmed nagłe umilknie!
— Sądzę, iż najlepiej uczynię, jeżeli los jego i życie złożę w twoje ręce tego, który go swoim dobroczyńcą nazywa.
— W moje ręce najdostojniejszy panie?
— Tak, w twoje ręce! Widzisz stąd, że mam w tobie nieograniczone zaufanie. Nie nadużyj go! Możesz tej nocy tego, o którym mi mówiłeś, kazać wsadzić na okręt, płynący do Epiptu i wysłać na wygnanie, jeżeli serce twoje przemawia za darowaniem mu życia... Możesz, jeżeli to uważasz za potrzebne, kazać go zabić. Jeden tylko warunek kładę ci, Mustafo: Milczenie!
— Sługa twój słucha, najpotężniejszy panie i władco! — odpowiedział Kara Mustafa, i wstał, ażeby opuścić pokój sułtana, który tego wezyra uważał za najwierniejszego i najlepszego swego sługę.
Mustafa kilkakrotnie zręcznemi radami i okrucieństwem przeciw chrześcijanom zwrócił jego uwagę i zjednał sobie życzliwość, a następnie pozyskał całe zaufanie Mahomeda.
Ułożył on już cały swój plan, nim wrócił do przedpokoju.
Sułtan zastrzegł sobie milczenie.
Znaczyło to tylko, że Achmed ma zniknąć w ten sposób, żeby jego upadek lub śmierć nie wywołały wiele hałasu.
Gdy go już nie będzie, powiedzą: “Wielki wezyr strącony! Mamy nowego wielkiego wezyra!” I nikt się nie i poważy zapytać o poprzedniku. Każdy będzie wiedział, że ściągnął on na siebie niezadowolenie padyszacha i że jak niejeden wielki dostojnik państwa, poniósł śmierć w tajemnicy.
Sułtan miał zwyczaj przepędzać wieczór w tak zwanym kiosku gwiaździstym, leżącym po za wielkim serajowym ogrodem i Kara Mustafa wiedział, że Achmed co wieczór przychodzi do sułtana do kiosku, ażeby mu złożyć raporta, a następnie zawsze sam jeden szedł ogrodem aż do bramy serajowej. Sułtan okazywał mu niekiedy tyle łaski, że grał z nim partyę szachów, a wtedy Achmed wychodził bardzo późno z gwiaździstego kiosku.
Wiedząc o tem Kara Mustafa w ciągu dnia ostatecznie ułożył plan, a nad wieczorem ukończył swoje przygotowania, kazawszy nadzorcy eunuchów ażeby mu przysłał kilka czarnych niewolników, gdyż, jak powiedział, ma im dać ważne zlecenie.
Dozorca czarnych eunuchów nie wahał się ani chwili ze spełnieniem danego rozkazu potężnego wezyra.
Czterej młodzi jeszcze, prawie nadzy eunuchowie weszli zaraz potem do pokoju, w którym na nich czekał Mustafa i padli przed nim na kolana.
Czarni eunuchowie byli, jak wezyr wiedział dobrze, najdyskretniejszymi wykonawcami wszelkich dawanych im rozkazów.
— Czy dziś macie służbę w haremie? — zapytał Kara Mustafa.
— Nie, panie! — odpowiedzieli niewolnicy.
— A więc, gdy noc zapadnie, udajcie się z czarnym, skrzywionym wozem albo noszami na zewnątrz muru serajowego, — zarządził wezyr, — czekajcie w bliskości drzew i krzaków gwiaździstego kiosku, dopóki nie zostaną wam przerzucone przez mur zwłoki człowieka. Nie oglądajcie go, jeżeli wam życie miłe, lecz włóżcie na wóz lub na nosze i zanieście na odległe miejsce wybrzeża. Tam przywiążecie mu kamienie do rąk i nóg i rzucicie go do wody.
— Rozkazałeś panie... będziemy posłuszni, — odpowiedzieli czarni eunuchowie.
— Idźcie! — rozkazał wezyr.
Czterej niewolnicy oddalili się po cichu.
— Skończyło się! — rzekł Kara Mustafa, patrząc ponuro przed siebie, — po raz ostatni skierujesz swe kroki do gwiaździstego kiosku... tam dojdziesz.. ale do swego pałacu więcej nie powrócisz!

51.
Sobieski i jego rycerstwo.

Podczas gdy Tatarzy nadciągali i kraj znajdował się w największem niebezpieczeństwie, zgromadzili się niezadowoleni magnaci pod laską pisarza polnego, Czarneckiego w Gołębiu, ażeby się naradzić, co mają czynić.
Cała siła zbrojna królewska składała się z pięciuset jezdnych, a tymczasem Tatarzy pociągnęli już aż pod Lublin.
W tem krytycznem położeniu odwaga i talent wojskowy Jana Sobieskiego ukazały się w całem świetle.
Z niewielką liczbą ludzi, których szybko zebrał około siebie i z pięciuset jezdnymi wyruszył on natychmiast, nie czekając na decyzyę Wielkopolski.
Dzielny ten mąż własną swą bohaterską stanowczością i energią zastępował brakujące pułki.
Uderzył na hordy tatarskie, umiejąc swojemu niewielkiemu oddziałowi dać taki pozór, jak gdyby był on tylko przednią strażą większej armii.
Po kilku zwycięzkich potyczkach z Tatarami, Sobieski poprowadził swoich dzielnych żołnierzy do stanowczej bitwy.
W ostatniej chwili kilku wiernych jeszcze królowi wojewodów połączyło się z jego wojskiem i tym sposobem Sobieski mógł z dwóch stron zaatakować dziesięćkroć liczniejszego nieprzyjaciela.
Przyszło do takiego strasznego rozlewu krwi, że wedle starej kroniki, zasługującej na zupełną wiarę, piętnaście tysięcy Tatarów pozostało na placu boju, strata zaś Polaków była bardzo małą, ponieważ przykład Sobieskiego pociągał żołnierzy i każdego z nich czynił bohaterem.
Następnie Sobieski ze swem rycerstwem rzucił się w pogoń za uciekającym w dzikim popłochu nieprzyjacielem i wziął do niewoli całą resztę hordy z dwudziestutysięcy ludzi złożoną.
Nikt jeszcze nigdy przedtem nie odniósł podobnego zwycięstwa.
Nadciągający odważnie Tatarzy, podszczuci przez Turków, którzy im dopomagali, liczyli z pewnością na zwycięstwo, wiedząc, że Polska jest nieprzygotowaną i osłabioną przez wewnętrzne spory.
Wielki marszałek Sobieski okazał jednak co może odwaga i dzielność.
Król, który był w blizkości, przybył na pole bitwy do Sobieskiego, a ten mu okazał nieprzejrzaną liczbę jeńców.
Widok ten małej garstki zwycięzców i ogromnego zastępu zwyciężonych był tak przejmującym i wzruszającym, że król, uniesiony podziwem ujął w objęcia i uściskał Jana Sobieskiego.
Żołnierze, gdy Sobieski przejeżdżał obok króla, padali przed nim na kolana i wyciągali ręce do bohatera.
Rycerstwo Sobieskiego stanowiło konwój jeńców, którzy zajmowali wielką przestrzeń w bliskości pobojowiska.
Rycerze Sobieskiego przyczynili się najwięcej do zwycięstwa, to też wódz wieczorem w dniu zwycięstwa wyprawił im własnym kosztem sutą ucztę.
Król wieczorem powrócił do Lublina.
Sobieski, dla którego rozbito namiot, pozostał przy swoich żołnierzach.
Gdy noc zapadła i dookoła zapalono ognie, Jan Sobieski powstał nagle z posłania, na które się położył, aby wypocząć przez kilka godzin.
Zawołał w blizkości śpiącego kapitana Wychowskiego, który pełnił przy nim służbę adjutanta.
Wychowski zerwał się z posłania, na którem spał w zupełnem ubraniu wojskowem, tak jak Sobieski.
— Zdaje mi się kapitanie, że niektórzy z naszych ludzi będą rabowali i dręczyli ranionych i umierających Tatarów, chociaż tego haniebnego i niegodnego postępowania stanowczo im zakazałem, — rzekł Sobieski, — noc zapadła może obudzić żądzę rabunku. Chodź kapitanie, pójdziemy razem. Objadę plac boju, aby hyeny spłoszyć i ukarać, jak na to zasługują.
Wychowski widocznie niezupełnie zgadzał się z tym wnioskiem, ale nie śmiał opierać się wodzowi, który już włożył płaszcz i kapelusz i był gotów do wyjścia.
— Dla czego milczysz, Wychowski. — zapytał go Sobieski.
— Z przeproszeniem twojem wodzu, Tatarzy nietylko w poprzednich bitwach rabowali i dręczyli naszych ranionych, ale ich zabijali, zadając im najstraszniejsze męczarnie, — zawołał Wychowski.
— A zatem sądzisz, Wychowski, że należy im odpłacać podobnem postępowaniem? — rzekł Sobieski, kładąc rękę na ramieniu kapitana, — ale nie!.. My jesteśmy chrześcijanie, powinniśmy dawać dobry przykład i tym sposobem ulepszać i uszlachetniać system prowadzenia wojny.
— Stracone to usiłowania, wodzu! Ci Tatarzy to nie ludzie, to szatany. Dobry przykład ich nie poprawi. Należy ich jak dzikie bestye mordować i tępić.
— Pragnę zaprowadzić karność i posłuszeństwo, Wychowski.
Kapitan zamilkł.
— Nie jesteśmy poganami i bałwochwalcami, — mówił Sobieski dalej, — nie powinniśmy się poniżać i stawać na równi z tymi, którzy stoją niżej od nas i ulegają ślepym popędom. Muszę temu rozbójnictwu położyć koniec. Chodź ze mną.
Warta otrzymała rozkaz osiodłania i przyprowadzenia koni. Sobieski i jego adjutant dosiedli ich.
Noc była ciemna i przykra. W oddali świeciły się wszędzie ogniska.
Dokoła panował spokój, ponury spokój śmierci.
Obszerne pobojowisko ukazało się oczom Sobieskiego.
Nagle wzrok jego, zaczynający się przyzwyczajać do ciemności, spostrzegł na pobojowisku małe, do błędnych świateł podobne punkta świecące.
Wskazał na nie.
— Tam się kręcą rabusie, — rzekł do swego adjutanta, — jedźmy tam.
Pod osłoną ciemności nocnych pojechali na miejsce, z którego widok małych punktów świetlnych dochodził.
Sobieski nie mylił się.
Niektórzy żołnierze zaopatrzywszy się w latarki, przyszli ukradkiem do rannych i zabitych, ażeby ich obedrzeć z odzieży i obszukać, czy nie mają przy sobie jakich kosztownych przedmiotów.
Chciwość tak ich zaślepiała, że wodza i jego adjutanta dostrzegli dopiero wtedy, gdy ci przybyli blizko nich.
Kilku rabusiów chciało uciekać, ale Sobieski zeskoczył z konia i pochwycił własną ręką jednego z nich, który właśnie pastwił się nad jakimś ciężko rannym Tatarem i strasznie go pokaleczył.
Sobieski oddał tego żołnierza swojemu adjutantowi.
— Każesz go powiesić na najbliższem drzewie, — rozkazał, — ażeby służył za odstraszający przykład dla innych. Nie ma przebaczenia dla nędznika, który się poważył przekroczyć moje wyraźne rozkazy. Powiesić go.
Inni rabusie znikli, wszystkie światełka pogasły.
— Wiedziałem o tem i cieszę się z tego, że to nie był żaden z mego rycerstwa, — mówił Sobieski dalej, — czynili to tylko zaciężni. Moje rycerstwo nigdy tego nie robi.
W chwili, gdy Wychowski schwyconego na uczynku obdzieracza trupów oddawał nadchodzącej straży polowej z rozkazem, ażeby go powiesili na pierwszem drzewie, ciężko poraniony, ale żyjący jeszcze Tatar rzucił się do nóg wodza.
— Uwolnij mnie od moich męczarń, wielki wodzu — zawołał, — dobij mnie! Ulituj się nademną! Przyjmij ten podarunek odemnie jest on ciebie godny!
Tatar trzymał w ręku pudełko metalowe, o które walczył przed chwilą z żołnierzem.
— Na wszystkich świętych, wodzu nie przyjmuj podarunku Tatara, — zawołał Wychowski, przestraszony o Sobieskiego, — zaraza jest z nim połączoną! Chce on ci oddać czarną śmierć, dżumę, ażeby ciebie i twoich wytępił! Nie ufaj temu Tatarowi, wodzu.
— Zadaj mi śmierć! — błagał raniony, — weź ten podarunek za to, żeś mnie uwolnił z rąk rabusia, który mnie nie zabijał, tylko dręczył, ażeby mnie zmusić do oddania mojego skarbu. Gdyż to jest skarb wodzu! Weź go! Nie wierz słowom twojego adjutanta! W tej skrzynce nie ma zarazy! Łańcucha, który się w niej znajduje, nie nosił żaden dotknięty zarazą.
Sobieski miał chęć wysłuchać błagalnej prośby rannego.
— Nie przyjmuj podarunku, wodzu! — ostrzegał go adjutant.
— Umierający Tatar nie kłamałby w godzinie śmierci! — rzekł Sobieski.
— Wiara jego uczy go, że spełni dobry uczynek, jeżeli tobie i nam wszystkim śmierć zada! — utrzymywał Wychowski.
— Przyjmij pudełko! Masz małżonkę! Zanieś jej łańcuch! Jeden tylko jeszcze taki istnieje na świecie... jest on własnością sułtana! Nie zaraza, nie czarna śmierć przywiązaną jest do tego łańcucha, przynosi on zdrowie i długie życie! Godzien jesteś go posiadać! Ty, wielki wodzu, wyrwałeś mnie z rąk nieprzyjaciela! Weź i dokończ swego szlachetnego czynu, któryś spełnił względem nieprzyjaciela... Zabij mnie ażebym był wolny od męczarni.
Sobieski wziął pudełko.
— Skąd to masz, Tatarze i jak się nazywasz? — zapytał.
— Iszym Beli, panie! Pudełko z łańcuchem pochodzi z dalekiego wschodu, żona kalifa nosiła ten łańcuch. Matka moja była jej sługą i otrzymała go w nagrodę za ocalenie jej życia.
— Nie zabiję cię Iszymie Beli, będę się starał ocalić ci życie, — rzekł Sobieski.
— Co chcesz uczynić, panie? Chcesz takie dobrodziejstwo wyświadczyć swemu wrogowi? — zapytał Tatar.
— Zdaje ci się że to jest niemożebnem, ponieważ nie jest to w zwyczaju u twego ludu!
— Więc przyjmujesz mój podarek, panie?
— Ufam ci, że nie jest zapowietrzony, Iszymie Beli.
— Zabijesz mnie, panie, jeśli tobie albo twojej małżonce najmniejszą szkodę przyniesie!
— Kupię go od ciebie! Tymczasem zarządzę, żeby ci dano pomoc.
Sobieski przywołał patrolu obozowego i kazał odnieść do swego namiotu ciężko rannego Tatara.
Żołnierze nie wierzyli swym uszom.
— Zróbcie jak rozkazałem, — rzekł Sobieski, — nie należy naśladować barbarzyńców i pastwić się nad nieprzyjaciółmi! Zanieście go do mego namiotu! Gdy zaświta, należy podać wszelką możebną pomoc ranionemu! Taka jest moja wola!
Żołnierze byli posłuszni. Znaną była surowość Sobieskiego dla tych, którzy się opierali jego rozkazom.
Wychowski sposępniał. Bardziej jeszcze niż przyjęcie pudełka przerażało go umieszczenie ranionego Tatara w namiocie wodza.
Nie śmiał jednakże nic powiedzieć.
Żołnierze zanieśli Iszyma Belę do namiotu Sobieskiego, gdzie dlań urządzono posłanie.
Następnie jeszcze w ciągu nocy sprowadzono chirurga, który obejrzał i obandażował jego rany.
Po dopełnieniu tego Iszym Beli przyczołgał się do Sobieskiego i ucałował kraj jego płaszcza.
Łzy płynęły z jego zapadłych oczu.
— Ja umrę, panie, — mówił słabym głosem, — umrę, ale ostatnią moją myślą będzie: niech Ałłach błogosławi moim nieprzyjaciołom, niech Ałłach błogosławi tobie! Nad ranem Sobieski obejrzał pudełko metalowe, które miało wszelkie cechy wielkiej starożytności, i jak się zdawało, pochodziło z Egiptu.
Gdy je otworzył, uderzyła go przyjemna woń. Na miękkiej, wyblakłej materyi leżał łańcuch, wyrobiony z dwudziestu delikatnie rzeźbionych gałek z rzadkiego, wonnego drzewa.
Każda gałka przedstawiała misternie wyrobioną głowę, której oczy stanowiły drogie kamienie.
Złoty sznur szczególnie pięknej ro boty łączył gałki w śliczny naszyjnik.
Iszym Beli widział Sobieskiego oglądającego naszyjnik.
— Przynosi on zdrowie, radość i błogosławieństwo kobiecie, która go nosi, rzekł — wyświadcz mi łaskę i przyjm go!
Sobieski przyjął podarunek.
Rany Tatara w ciągu dni kilku pod troskliwą opieką lekarza zaczęły się zabliźniać.
— Nie umrzesz, Iszymie Beli, — rzekł Sobieski do Tatara, — będziesz żył.
— Więc pozwól mi być twoim sługą, panie, — odpowiedział Iszym Beli.
Wychowski ciągle jeszcze podejrzywał Tatara i niedowierzał mu.
— Darowałeś mi rzadki, kosztowny, wonny łańcuch, — rzekł Sobieski, — ja ci daję wolność i sądzę, że cię uczyniłem lepszym.
— Nie oddalaj mnie od siebie, panie!
— Jesteś wolnym, gdy się wyleczysz będziesz mógł odejść dokąd zechcesz.
— Pozwól mi pozostać przy tobie, panie!
Wychowski po cichu przestrzegł wodza.
— Ja nie wierzę żadnemu Tatarowi, hetmanie, — rzekł, — obawiam się, czy nie będzie to przytuleniem i ogrzaniem żmii.
— Jesteś więc ciągle podejrzliwym i trwasz przy swoich przekonaniach, Wychowski.
— Jeżeli moja prośba coś znaczy, nie przyjmuj go do siebie, wodzu, — perswadował Wychowski.
— Nie mogę i nie chcę odpychać go od siebie, — odpowiedział Sobieski, — zobaczymy jak będzie postępował i przekonamy się, czy mu wierzyć można! Jest wolny! Darowałem mu wolność. Jeżeli sobie pójdzie, dobrze! Nie będę pytał, dokąd się udaje. Ale jeżeli pójdzie za mną, to go zatrzymam przy sobie i będę się starał serce jego pozyskać. Taką jest moja wola.

52.
Sprzysiężenie.

Odwaga i dzielność Sobieskiego i tym razem ocaliły Polskę od niebezpieczeństwa, ale już nowe klęski jej groziły.
Przykład wielkiego marszałka koronnego wpłynął jednak zbawiennie na Polaków i wzbudził na nowo w ich sercach miłość ojczyzny.
Zagrażało niebezpieczeństwo wojny z Turkami, i aby zebrać środki do jej prowadzenia, postanowiono zastawić klejnoty koronne.
Tylko trzej ludzie jeszcze ze swymi stronnikami wstrzymywali się od ofiar i ogólnego współudziału, trzej ludzie, którzy znieść nie mogli na czele narodu króla Michała i jego hetmana.
Michał jednakże starał się wszelkiemi sposobami spełniać swe obowiązki i okazywać się godnym korony.
Burze, jakie miotały Polską podczas jego panowania, przypisać należy raczej jego nieszczęśliwej gwieździe, niż nieumiejętnym rządom.
Był to człowiek, który otrzymał świetne wychowanie i uczył się wiele. Dziewięcioma językami mówił biegle. Osobistej odwagi także mu nie brakowało, brak mu było raczej silnej woli i energii w stawianiu skutecznem czoła nieszczęściom.
Jakkolwiek nie udało mu się pokonać niechęci magnatów, rycerstwo jednak było mu wiernie oddane.
Zarzucając mu nieumiarkowane u podobanie w biesiadach, a podskarbi Morsztyn miał raz do niego powiedzieć że nie potrzebuje się obawiać, ażeby go otruto, gdyż on sam wyręcza trucicieli, jedząc bez uwagi na zdrowie. Zdaje się jednak, że Morsztyn zostawał w związkach z jego nieprzyjaciółmi, a samo to odezwanie się mogło mieć na celu danie naturalnego pozoru i pokrycia jakiemu projektowanemu zamachowi na życie nielubianego monarchy, którego wyniesienie na tron solą w oku było dla tych, co mu przedtem byli równi.
Król miał wówczas zaledwie lat 25.
Nadeszła wiosna. Wiśniowiecki z dworem swoim znajdował się w Warszawie.
Pewnego ciemnego i parnego wieczoru opuściła miasto kareta i pojechała drogą ciągnącą się nad brzegiem; rzeki.
Ciemne chmury, osłaniające niebo, rozdzierały się niekiedy na chwilę i przepuszczały promienie księżyca w pełni.
W jednem z oddalonych miejsc nadbrzeżnych kareta zatrzymała się i otworzyły się jej drzwiczki.
Gęstym welonem osłonięta dama w ciemnem okryciu wysiadła z powozu i rozkazała służącemu, aby pozostał przy karecie.
Sama odeszła i udała się do odwiecznego, olbrzymiego drzewa, stojącego w blizkości rzeki.
Gdy przybyła pod drzewo, księżyc wychylił się znowu z poza chmur i można było spostrzedz, że pod drzewem znajdował się wielki kamień ofiarny, na środku którego było głębokie wyżłobienie, mające kształt ludzkiej stopy.
Zaledwie zawelonowana dama przy stąpiła do tego kamienia, gdy coś się poruszyło pod drzewem i z ciemności wyszedł człowiek w długiej, białej odzieży.
— Kto cię przysyła? — zapytała okryta welonem kobieta.
— Mój pan i mistrz! Wymień mi jego imię, dostojna pani, ażebym poznał, czy jesteś tą, do której mam polecenie! Następnie ja powiem ci twoje imię, ażeby ci dać dowód, że jestem tym, którego tutaj szukasz podczas pełni, odpowiedział człowiek w białej odzieży.
— Przyszłam tu do posłańca od Allaraby. — Więc bądź pozdrowiona w tem miejscu dostojna wojewodzino Wassalska! — rzekł, kłaniając się nizko i krzyżując ręce na piersi wysłaniec indyjskiego kapłana.
Jagiellona uchyliła zasłonę.
Blask księżyca padł na jej twarz i oświecił jasno blade jak z marmuru wykute rysy.
— Jakąż wieść mi przynosisz, wysłańcze Allaraby? — zapytała.
Człowiek w białej odzieży, który się zdawał młodym jeszcze, a którego twarz okryta była zasłoną, podobną do używanych przez kobiety w Turcyi, z pod której widać było tylko oczy jego i usta, zbliżył się do wojewodziny.
— Misya moja brzmi niejasno, dostojna pani przyjaciółko mego mądrego i potężnego pana, ale zrozumiesz jej znaczenie, ponieważ wyjaśnienie otrzymałaś już inną drogą.
— Jak brzmi twoja misya? — zapytała Jagiellona.
Młody człowiek w białej odzieży wydobył z pod sukni podłużny przedmiot obwinięty w cienką skórę i położył na kamieniu ofiarnym.
— Słońce jest ogniem, który błogosławieństwo rozlewa, — mówił młody człowiek, — zapal ogień nocy, który śmierć niesie.
Wyraz zrozumienia a zarazem tryumfu przebiegł twarz Jagiellony.
— Przynosisz mi ten tajemniczy przedmiot? — zapytała, wskazując na podłużną paczkę obszytą w skórę, — czy wiesz, co w tej paczce się mieści?
— Nie, dostojna pani, wie to tylko mój mądry i potężny pan! Rozkazał mi, abym ci to położył na kamieniu ofiarnym!
W tej chwili na drodze dał się słyszeć wyraźny tętent zbliżających się jeźdźców.
Jagiellona wzięła przedmiot z kamienia ofiarnego i ukryła pod okryciem.
— Ktoś przybywa, — rzekł młodzieniec którego oczy błysnęły, — kto może przybywać o tej godzinie?
— Nie obawiaj się niczego! Oddal się śmiało i zanieś swemu panu pokłony i podziękę, odpowiedziała Jagiellona, — spełniłeś dane ci zlecenie! Weź to jako nagrodę!
To mówiąc, podała nizko kłaniającemu się słudze małą jedwabną sakiewkę z kilkoma sztukami złota.
Wysłaniec Allaraby wziął sakiewkę i znikł w głębokiej ciemności, która znowu okryła stare olbrzymie drzewo i kamień ofiarny.
Jeźdźcy podjechali bliżej.
Jagiellona pozostała w cieniu pod drzewem.
Dały się słyszeć trzy głosy, było zatem trzech jeźdźców.
— To musi być tutaj! — zawołał jeden, — widzisz kanclerzu, żeśmy trafili.
Był to głos brata prymasa, wojewody Prażmowskiego.
— Jesteśmy na miejscu, przyjaciele, — odpowiedział kanclerz Pac, — tu jest wielkie drzewo i kamień ofiarny.
— Co ci jest hetmanie polny, — zapytał Prażmowski.
— Widzę tam w oddaleniu jakiś ciemny przedmiot, — rzeki Michał Pac, zdaje mi się, że to powóz! Czyżby nasza niezmordowana sojuszniczka wojewodzina Wassalska już tu przybyła?
— Jest; już tutaj i oczekuje was, przyjaciele! — dał się słyszeć z pod drzewa głos Jagiellony.
Trzej panowie zsiedli z koni przywiązali je do gałęzi.
— Jakżeś gorliwa i punktualna, droga przyjaciółko, — rzekł z galanteryą Prażmowski, przystępując do Jagiellony i całując ją w rękę, ale tak być powinno! Widzisz wojewodzino, że i my jesteśmy punktualni!
— Witam was panowie!
— Noc jest pomyślna i miejsce dobrze wybrane, — przyznał kanclerz Pac.
— Jesteśmy tu bezpieczni, — dodał hetman polny.
— Tej nocy ma być rozstrzygniętą ważna sprawa, panowie i przyjaciele! — rzekła Jagiellona.
Głos jej dźwięczał ponuro, wróżył nieszczęście.
— Tej nocy zawrzemy ścisłe przymierze! — dodał brat prymasa.
— A raczej mówiąc otwarcie, zrobimy spisek, — odparł hetman polny Pac z niezadowoleniem.
Kanclerz pochwycił brata za rękę, aby go w ten sposób przestrzedz, żeby nie używał zbyt stanowczych wyrazów, gdyż brat prymasa nie był jeszcze wtajemniczonym dokładnie w sprawę sprzysiężenia.
Jagiellona zauważyła ruch kanclerza.
— Wojewoda Prażmowski jest nasz duszą i ciałem, — rzekła, — precz ze wszelkiemi skrupułami i nieufnością! Cel nasz musi być nam jawny i jasny! Mamy wspólne dążenia i zamiary, panowie i przyjaciele!
— Kto inny musi zająć miejsce Michała na tronie, kto inny miejsce Sobieskiego na czele wojska! — rzekł otwarcie hetman polny Pac, — gdyż inaczej możemy być pewni, że potężny Sobieski stanie się wkrótce dyktatorem Polski.
Masz słuszność hetmanie, powinniśmy zapobiedz temu niebezpieczeństwu, — odpowiedział Prażmowski.
— A zapobiegniemy tylko wtedy, gdy zrobimy królem kogoś po naszej myśli — dodał kanclerz.
— Mówmy otwarcie panowie, — rzekła Jagiellona, — pierwszem naszem i najświętszem zadaniem jest obalić Michała, którego wyboru nie pochwalaliśmy nigdy. Wiadomo wam, w jakim celu zebraliśmy się w tem miejscu. Dobądźcie z pochew szable i złóżcie je na krzyż, a ja na znak, że do was należę, rękę na nich położę.
Trzej panowie usłuchali wezwania.
W bladym blasku przedzierającego się przez gęste chmury księżyca, zabłysły trzy szable i skrzyżowały się.
Jagiellona położyła na nich lewą rękę, prawą zaś wzniosła db góry.
— Przysięgnijcie, rzekła, — że krew i mienie, ciało i życie oddacie chętnie sprawie obalenie króla Michała i Sobieskiego.
— Przysięgamy! — odpowiedzieli stłumionym głosem trzej mężczyźni.
— Przysięgnijcie, że nie spoczniecie, dopóki tron nie zawakuje i póki go nie zajmie ktoś przez nas wybrany.
— Przysięgamy! — powtórzyli spiskowcy.
— Przysięgnijcie, że przed nikim, nawet na torturach nie zdradzicie naszego związku!
— Przysięgamy!
— Związek nasz jest zawarty i zaprzysiężony — mówiła dalej Jagiellona, zdejmując rękę z szabel, które trzej panowie włożyli następnie do pochew, — a teraz bez zwłoki przystąpmy do wykonania naszego planu! Wspólne cele nas łączą! Mamy tylko jedno życzenie, jedno żądanie! Zdołamy dopiąć naszego celu!
— Michał opiera się na Sobieskim i na jego wojsku, — zauważył hetman polny Pac!
— Czy mówisz o tej małej garstce rycerstwa, która przy nim pozostanie, gdy wszyscy magnaci cofną swoje oddziały? — zapytał Prażmowski.
— Gdy Michał padnie, musi także upaść Sobieski, a ty hetmanie polny zajmiesz jego miejsce!
— Prażmowski zasiędzie na tronie! — zawołał kanclerz Pac.
— To będzie zależało od wyboru. — odpowiedział brat prymasa, — cóż powiesz na to księżno?
— Tobie, wojewodo, należy się korona, — odrzekła wojewodzina.
— A ty, wojewodzino, słusznem prawem powinnaś ją podzielić! — rzekł hetman polny.
— Żartujesz, hetmanie, — uśmiechnęła się zimno Jagiellona.
— Czy słowa hetmana spełnią się czy nie, jest to rzeczą niedalekiej przyszłości, — rzekł brat prymasa do otaczających, — dzielna energiczna wojewodzina, mojem zdaniem, pierwsza zasługiwałaby na to, aby zająć miejsce obok króla na tronie! I po cóż zresztą mielibyśmy zawsze sprowadzać sobie królowe z innych krajów? Nie przynosiło to nam nigdy żadnej korzyści a w innych mocarstwach budziło zazdrość! Król i królowa z pośród nas, to będzie najlepszy wybór!
— I przy tej zasadzie wytrwamy! — dodał kanclerz.
— Tobie szlachetny i mądry przyjacielu należy się pierwsze miejsce w radzie korony, — rzekła Jagiellona do kanclerza, — a dzielny brat twój obejmie dowództwo wojska! Tym sposobem stworzymy koło, trzymające się silnie i zamykające wszystko! Nie łagodność i względność będzie naszem hasłem bo te przymioty, które posiada Michał, słusznie nazywają słabością. Nie! żelazna wola winna połączyć rozstrojone żywioły, nieugięta surowość ujmie silną ręką ster Polski; Podajcie mi ręce, panowie! Plan gotów i nie będę zwlekała z wykonaniem, do którego potrzebuję waszej pomocy!
Podała rękę Prażmowskiemu.
— Jestem na twe rozkazy, wojewodzino, — rzekł brat prymasa.
— A tymczasem do widzenia! — zakończyła Jagiellona, podając ręce obu Pacom, — rozstajemy się, ażeby po tajemnie w tem ściślejszym pozostać związku.
— Do widzenia! — odpowiedziano.
Trzej panowie powrócili do swoich koni i wkrótce słychać było, że odjeżdżają.
— Wszystko zatem spoczywa w moich rekach! — szepnęła dumna Jagiellona, — moja wola a nie wasza stanowi o wszystkiem!... I twoje życie jest w mych rękach, Michale! i twoje także dumny Janie Sobieski! Musicie mi ustąpić z drogi... z drogi do tronu!... Tak, indyjski kapłanie, będziesz mnie podziwiał! Najbliższe moje doniesienie dowiedzie ci, że umiem działać! A jeśli sądzisz, Allarabo, że w końcu i mną zawładniesz, to mylisz się! Jagiellona używa cię ale ci się nie podda.
Z takiemi myślami wojewodzina wróciła do swego powozu.

53.
Śmierć wielkiego wezyra.

Sułtan Mahomet w dniu w którym miała miejsce rozmowa z Karą Mustafą, późnym wieczorem, jak codziennie udał się do chłodnego i przewiewnego gwiaździstego kiosku, gdzie okrytą zasłoną nowa niewolnica z ziemi czerkieskiej, przygrywając sobie na lutni, śpiewała mu swoje pieśni ojczyste.
W czasie śpiewu przywódzca eunuchów wszedł i oznajmił wielkiego wezyra.
Achmed Koeprili otrzymał pozwolenie wejścia.
Sułtan spoczywający na sofie spój rżał szczególnie badawczo na podanego w najcięższe podejrzenie swego doradcę.
— Czy przychodzisz mi co donieść? — zapytał, — jeżeli tak, to mów prędko, wolę słuchać śpiewu czerkieski niż twojego gadania.
Achmed zdziwił się.
Słowa sułtana wskazywały, że coś nakształt niełaski wisiało nad głową wielkiego wezyra.
— Jeżeli moja obecność przerywa twą rozrywkę, najpotężniejszy władco prawowiernych, to pozwól, żebym się oddalił, — rzekł kłaniając się nizko.
— Cóż cię sprowadziło? — zapytał sułtan.
— Chciałem zdać ci sprawę o ruchach twoich wojsk, najpotężniejszy sułtanie.
— Jakże możesz wiedzieć co o nich kiedy przy nich nie jesteś, — odpowiedział sułtan, — o ile znam historyę mego wielkiego i potężnego państwa, wiem, że albo sam sułtan, albo wielki wezyr dowodził zawsze wojskami udającemi się na wojnę.
— I jabym poszedł za tym przykładem przodków, najpotężniejszy władco, gdyby nie to, że moją obecność tutaj uważam za potrzebną! Dlatego wysyłam do armii Kara Mustafę, o którym wiem, że jest ci wierny, że jest przedsiębiorczy i że na nim mogę polegać.
— Dlaczegóż twoja obecność tu jest potrzebną? — przerwał sułtan.
— Bo muszę czuwać, najpotężniejszy władco!
— Rozumiem! — zawołał Mahomed, — i dlatego każesz pilnować Kara Mustafy.
Wielki wezyr spojrzał zdziwiony, nie rozumiejąc słów sułtana.
— Kara Mustafa nie jest pilnowany, władco władców, — odpowiedział.
— A więc nad kimże czuwasz?
— Nad twojem życiem i bezpieczeństwem, najdostojniejszy padyszachu, — odpowiedział śmiało Achmed Koeprili.
— Więc uważasz, że życie moje jest zagrożone, czy też chcesz tylko okazać się dla mnie niezbędnym? — zapytał sułtan.
— Niech mnie Allach uchowa od takich nieczystych zamiarów!
— A może chcesz zwrócić podejrzę nie na kogo innego?... Ale dosyć!... Nie chcę słuchać twojego sprawozdania o ruchach mojej armii idącej do Polski! Wysłucham go od tego, co będzie dowodził mem wojskiem! Twoje raporta nie mogą być dosyć pewne!
— Jeśli rozkażesz, panie panów, żebym się udał do armii, to jeszcze tej nocy wyjadę.
— Możesz się przygotować do wyjazdu... Kiedy on nastąpi, nie wiem jeszcze! Idź i nie przerywaj dłużej śpię wu czerkieski.
Achmed Koeprili zrozumiał z tej odprawy, że jakaś tajna dworska intryga pracuje nad jego obaleniem.
Zdawało się jednak, że sułtan nie powziął jeszcze ostatecznego postanowienia.
Gdy wielki wezyr opuścił wewnętrzne pokoje kiosku i wszedł do przedsionka, przywódca eunuchów, który jemu zawdzięczał swoje korzystne miejsce, zwrócił się nagle do niego i ukląkł przed nim.
— Szlachetny Achmedzie! — zawołał, — nie idź przez ogród!
Wielki wezyr spojrzał na Murzyna zdziwiony.
— Co znaczy ta przestroga? Czyżby mnie niełaska padyszacha miała tak szybko dosięgnąć? — zapytał Achmed.
— Usłuchaj mojej przestrogi, wspaniałomyślny baszo, nie idź tej nocy przez ogród! — prosił Murzyn.
— Muszę wrócić do mojego pałacu, wiesz o tem.
— Nie wrócisz do niego, panie.
— To co mi tej nocy tutaj zagraża, grozić mi będzie jutro w moim pałacu, — odpowiedział wielki wezyr z uśmiechem.
— Tam stoi lektyka padyszacha. Wsiądź do niej. Niewolnicy przeniosą cię przez ogród. Gdy się wydostaniesz z Seraju, wsiądź tej nocy jeszcze na jeden z okrętów odpływających z portu!
— Więc aż tak źle jest ze mną? — zapytał Achmed, — no, zdaje mi się, że wierzysz tak jak ja, iż nikt nie zdoła ujść swojego losu! To co mnie tutaj ma spotkać, spotka mnie także na odległem wybrzeżu! Dziękuję ci za ostrzeżenie, które mi twego przywiązania dowodzi! Życzę ci, żeby ci ta usługa nie przyniosła kłopotu! Bądź zdrów!
— Jesteś zgubiony! Nie zobaczę cię więcej...
— Śmierć nas wszystkich czeka! Nie lękam się jej!
— Ale ciebie spotka przedwcześnie!
— Jesteśmy w ręku Allacha!
— Weź ten sztylet ażebyś się mógł obronić!
Wielki Wezyr odmownie wstrząsnął głową.
— Zatrzymaj swoją broń, — rzeki, — widziałeś żem przypasał szablę w przedsionku, wystarczy mi ona do obrony! Powiem ci jednak, że obrona jest niedorzecznością, jeżeli Pan zdecydował już o czyjemś życiu lub śmierci. Puść mnie! Co Ałłach mi przeznaczył, stanie się, choćbym uszedł na koniec świata! A kogo jak mnie śmierć oderwie od pracy i spełniania obowiązków, tego zgon jest pięknym! Zdaje mi się jednak, że twoja obawa jest bezpodstawną! Cóżby mnie mogło spotkać w ogrodzie! Nie, nie, widzisz tę rzecz zbyt czarno! Mimo to dziękuję ci za twoje przywiązanie i nie zapomnę o niem nigdy!
Achmed poszedł.
Dowódca eunuchów spojrzał za nim smutnie.
— Widzę cię po raz ostatni, — szepnął do siebie.
Wielki wezyr nie miał żadnej obawy.
Dumny, spokojny, miarowym krokiem, z godnością opuścił przedsionek i wyszedł przez otwartą podsień kiosku do ogrodu, w którym wiosenne kwiaty rozlewały woń balsamiczną.
Księżyc oświecał szeroką aleję, krzaki okryte kwiatami i gęstym świeżym liściem ocienione stare drzewa.
Była to prześliczna noc wiosenna.
W krzakach bzu, wydających woń przyjemną, słychać było żałosną pieśń słowika.
Głęboka cisza panowała w daleko dokoła ciągnącym się ogrodzie.
Kiosk gwiaździsty leżał w środku tego raju.
Achmed Koeprili w chwilę potem zapomniał o ostrzegających słowach Murzyna.
Zmysły jego upajały się powabem otaczającej go przyrody.
Stanął przed podsienią, w której uzbrojeni od stóp do głów rzezańcy pełnili straż i patrzył w ogród.
Następnie poszedł szeroką aleją, ku wielkiej bramie wchodowej.
Zaledwie uszedł połowę drogi i znalazł się w równej odległości od bramy i od kiosku, gdy nagle z po za ciemnych drzew parku ukazała się przed mm postać człowieka.
Wielki wezyr stanął.
Kto wychodził naprzeciw niego?
Warta przy bramie wpuszczała tylko najwyższych dostojników do ogrodów seraju i to tylko wówczas, kiedy byli wezwani.
Był to Kara Mustafa.
Przystąpił on do Achmeda.
Teraz dopiero Achmed poznał wezyra.
— Ciebie tu spotykam, Mustafo! — zapytał.
Stanąwszy tuż przed wielkim wezyrem Kara Mustafa wydobył sztylet.
Ostre narzędzie śmierci błysnęło w jego podniesionej ręce.
— Umieraj! — zawołał Kara Mustafa.
I sztyletem przeszył tak szybko pierś Achmeda, że wielki wezyr nie mógł się obronić.
Krew trysnęła z jego rany; zachwiał się.
— Jakto... ty... Mustafo? — wymówił jeszcze, — ty mnie zabijasz?... to twoja wdzięczność?...
Po tych słowach zamilkł i upadł.
Kara Mustafa dobrze wymierzył i z zimną krwią przeszył pierś Achmeda.
Jęk ani krzyk nie zamącił ciszy oświetlonego blaskiem księżyca ogrodu.
Achmed leżał u stóp Kara Mustafy.
Morderca pochylił się nad swoją ofiarą.
Achmed szeroko rozwarł oczy i patrzył na niego.
— Tyś... mym zabójcą!... — szepnął, — Ałłach jest sprawiedliwy!... Kara cię dosięgnie!...
Ostatnie słowa zamarły na ustach wielkiego wezyra.
— Po twoim trupie dojdę do mego celu! — rzekł okrutny Mustafa, podczas gdy umierający wydawał ostatnie tchnienie, — usunąłem cię z mojej drogi! Co tam wdzięczność!... Kto w locie pragnie wznieść się aż do słońca, nie może zważać na rzeczy poboczne! Musiałeś mi ustąpić miejsca, Achmedzie Koerprili! Twój uczeń przerósł cię i obala! Twój czas upłynął! Kara Mustafa nastąpi po tobie w szeregu wielkich wezyrów i lepiej od ciebie będzie umiał zawładnąć najwyższą władzą! Bądź pewny, że ja nikomu tak nie zaufam jak ty mnie, nikogo tak nie wyniosę, nie będę liczył na wdzięczność niczyją! Czem jesteś w całej swej potędze i dostojności! Niczem! trupem!
Mustafa pochylił się nad wielkim wezyrem.
Achmed już nie żył.
Wezyr wziął umarłego i zaniósł do krzaków pod mur.
O mur była wsparta drabina.
Mustafa wchodząc na jej szczeble ciągnął za sobą zwłoki do góry.
Po drugiej stronie muru czekali rzezańcy z lektyką.
Mustafa nie pokazał się im, zawołał tylko na nich, żeby byli w pogotowiu.
Następnie przesunął zwłoki Achmeda przez wierzch muru na drugą stronę.
Tutaj podjęli je rzezańcy.
Poznawszy wielkiego wezyra złożyli zwłoki na chwilę pod murem.
Wahali się przez chwilę co mają czynić.
Mustafa zeszedł z drabiny i opuścił ogród.
Wkrótce przybył do stojących nad zwłokami i nie wiedzących co począć eunuchów.
— Czegóż czekacie? — zawołał, — czyliż nie wiecie, jaki rozkaz był wam dany.
Rzezańcy złożyli zwłoki zabitego wielkiego wezyra do lektyki i poszli z niemi koło muru.
Warta stojąca przy bramie zatrzymała ich.
— Kto jest w lektyce? — zapytał oficer.
— Wielki wezyr, — odpowiedzieli Murzyni.
Oficer uchylił firanki lektyki.
Achmed Koeprili leżał przed nim.
Poznał on zaraz co się z nim stało, nie poważył się jednak mówić o tem, do myślił się bowiem zaraz że było to spełnieniem tajnego rozkazu sułtana, o któ rym nikomu pod karą śmierci wspominać nie było wolno.
Zapuścił firankę napowrót i przepuścił eunuchów.
Zwrócili się oni nad brzeg morza.
Księżyc jasno oświecał lekko pomarszczone fale.
Dokoła panowała głęboka cisza.
W odległem, bezludnem miejscu wybrzeża rzezańcy zatrzymali się i postawili lektykę.
W blizkości znajdowały się kamienie.
Rzezańcy wyjęli zwłoki z lektyki i złożyli na wilgotnem wybrzeżu. Następnie do każdej nogi wielkiego wezyra przywiązali worek z długim, ciężkim kamieniem. Po dopełnieniu tego pociągnęli zwłoki aż nad sam brzeg, następnie roz kołysali je i rzucili do wody, która rozprysła się wysoko.
Wielki wezyr znikł z oblicza żyjących i nie pokazał się więcej.
Rzezańcy zabrali lektykę i oddalili się od wybrzeża.
W niejakiej odległości stał Kara Mustafa i widział wszystko.
Zadowolonym był zupełnie.
Achmed Koeprili znikł bez śladu.
Najwyższy dostojnik państwa stał się pastwą drapieżnych istot morskich.
Miejsce jego było wolne.
Kto inny miał zająć miejsce zaginionego.
Tym innym był Kara Mustafa, morderca swego dobroczyńcy!

54.
Podarunek tatara.

Marya, małżonka Sobieskiego z Sassą i służbą zajęła w Warszawie pałac należący do wielkiego marszałka koronnego, a położony w blizkości zamku.
Ślepa niewolnica z wielką niechęcią zgodziła się pozostać przy Maryi.
Ukryta boleść szarpała jej łono.
Jan Sobieski jej nie kochał. Była skazaną na świadomość, że miłością swoją obdarzał inną, którą pojął za małżonkę.
Jednakże dobroć, jaką jej Marya okazywała, rozbroiła ślepą niewolnicę.
Z początku nienawidziła ona zwycięzkiej rywalki, sercem jej miotało budzące się uczucie zazdrości, zawiści, pragnienia zemsty, rozproszyła jednakże to uczucie ujmująca dobroć, jaką piękna i młoda małżonka Sobieskiego okazywała ślepej Sassie.
Marya Kazimiera tak była zaufaną w ślepej niewolnicy z Sziras, że ją prawie ciągle miała w blizkości siebie.
Pewnego dnia podczas nieobecności Sobieskiego na placu boju pod Lublinem, przyszedł do Maryi hrabia Rochester.
Marya zbladła gdy jej to oznajmiono.
Wzruszenie jej było tak wielkie, że zadrżała.
Miała zamiar nie przyjąć lorda, z którym ją ciągle łączyły węzły tajonej miłości.
Czuła, że nie będzie w stanie stawić czoła burzy swych uczuć, wołała zatem nie widzieć człowieka, który był dotąd jeszcze panem jej serca.
Ale Rochester już ukazał się na progu.
Marya chciała się odwrócić.
— Maryo! nie uciekaj! — zawołał hrabia.
Głos ten niezwalczoną potęgą przy kuł do miejsca tę, do której były zwrócone te słowa.
— Zmiłuj się, panie hrabio... czego chcesz odemnie?... co cię tutaj sprowadza? — zapytała Marya.
— Wysłuchaj mnie pani, błagam cię! odpowiedział Rochester przystępując do Maryi i z zapałem ujmując ją za rękę.
— Nie zapominaj o służbie, hrabio Rochester!
— Przybywam z pożegnaniem Maryo!
— Z pożegnaniem?... — zadrżała Marya Kazimiera.
Widzimy się po raz ostatni Maryo, pod tym warunkiem sądziłem, że mi wolno odwiedzić cię jeszcze raz przed odjazdem, ażeby ci powiedzieć: bądź zdrowa!
— Chcesz odjechać, hrabio Rochester.
— Nie mogę tu pozostać, Maryo... byłoby to moją zgubą, gdybym był codzień zmuszony widzieć cię i czuć, że należysz do innego! Nie pojmujesz cierpień, jakie przenoszę!
Marya stała półodwrócona od niego.
Rochester przyklęknął przed ukochaną, piękną istotą i przycisnął drobną białą rączkę Maryi do rozpalonych warg.
— Musimy się rozstać, szepnął, — nie chcę, nie mogę pozostać dłużej blisko ciebie, Maryo. Czyż mam stawać pomiędzy tobą i twym mężem? Czyż mam na twoją głowę sprowadzać nieszczęście? Nie! nie! Wybrałaś innego!... wszystko skończone... muszę się wyrzec ciebie!...
W tej chwili Sassa ukazała się na progu przyległego pokoju i usłyszawszy rozmowę, stanęła tuż przy portyerze.
— Muszę się wyrzec! — narzekał Rochester.
Żałośny dźwięk jego głosu odbił się echem w sercu ślepej niewolnicy.
— Chcesz więc jechać z powrotem do Anglii, hrabio Rochester? — zapytała Marya z wruszeniem.
— Dokąd pojadę, sam jeszcze nie wiem! — odpowiedział Rochester, — może do Wiednia, może do Paryża, tam gdzie cię poraź pierwszy ujrzałem, Maryo! Och! ty nie wiesz ile mnie kosztuje rozstanie... a jednak musi ono nastąpić, bo mi nie dano nazwać cię moją!
Marya przebyła ciężką walkę...

łzy cisnęły się do jej oczu...
Zwróciła się do klęczącego i rzekła drżącym głosem.
— Tak będzie najlepiej, hrabio Rochester! pożegnajmy się, rozstańmy na całe życie! W innem, odległem miejscu wejdziesz w inne koła, w inne stosunki... ja będę się starała zapomnieć o nie spełnionych pragnieniach mego serca...
— Wejdę w inne koła, — powtórzył Rochester, — ale nie żądaj odemnie, abym kiedykolwiek zapomniał o tem co tu opuścić musiałem, Maryo. Obraz twój towarzyszyć mi będzie, chociażbym przed nim uciekł na koniec świata! Jak ciężką jest dla mnie ta chwila pożegnania, niebu tylko wiadomo... lecz ponoszę dla ciebie tę ofiarę. Maryo! Chciałem odjechać nie zobaczywszy się z tobą, ale to było nad moje siły. Przyszedłem tutaj i teraz dopiero czuję cały ciężar mego postanowienia. O Maryo! dlaczegóż drogi naszego życia rozejść się muszą?...
— Nie utrudniaj tej chwili pożegnania, hrabio Rochester.
— Zapomnij o mnie, Maryo! Będzie ci to tem łatwiej że twój małżonek zbiera coraz nowe wawrzyny i zaszczyty! Teraz właśnie król powróci z Lublina dumny nowem zwycięstwem i rozwodzi się z pochwałami o tym bohaterze, któremu oddałaś swą rękę? Wielka czeka cię przyszłość, Maryo... ale czy będziesz szczęśliwą? Bohater musi dowodzić wojskiem i rzucać się w wojenną sprawę... ale czy cię przez to nie będzie zaniedbywał? Czy nie zapomni on uczcić gorącej miłości pod napływem wypadków?
— Nie pytaj o to, co mnie czeka, hrabio Rochester... przyszłość jest zasłonięta przed naszym wzrokiem, — odpowiedziała Marya głęboko wzruszona.
— A jakiemże to szczęściem byłoby dla mnie, gdybym cię nazwać mógł moją! — mówił Rochester dalej, — lecz to próżne marzenie! Nie mogło do tego przyjść, Maryo!... Jesteśmy rozłączeni... rozłączeni!
— Niech cię Bóg ma w opiece, hrabio Rochester.
— Błogosławieństwo twoje towarzyszyć mi będzie Maryo! Za kilka dni małżonek twój powróci do Warszawy; ozdobiony nowemi laurami... wówczas przejęta radością wśród zwycięskich festynów, zapomnisz o mnie...
— Gdybym mogła, hrabio Rochester!...
— Nie zapomnisz?... Czegóż mam pragnąć, Maryo? Czy mam błagać nieba, żeby ci nie pozwoliło zapomnieć. W takim razie los nas obojga byłby jednakowy, ciężki, bolałbym nad tobą! Ale czyż mogę pragnąć, żebyś nie pamiętała o mnie?
— Jedno tylko mi przyrzecz, hrabio Rochester: że boleści rozłączenia nie wznowisz ponownem spotkaniem, że żegnamy się teraz na zawsze!
— Żegnamy się na zawsze, Maryo! — odpowiedział Rochester.
Nastąpiła długa chwila milczenia.
Rochester wstał.
— Bądź zdrowa Maryo! — zawołał drżącym głosem i jak obłąkany wybiegł z pokoju.
Aż do tej chwili Marya opierała się dzielnie trawiącej ją namiętności.
Teraz opuściły ją siły.
Głośnem łkaniem dała wyraz boleści, która rozrywała jej pierś.
Załamała ręce i upadła na sofę, zasłaniając sobie twarz.
Gdy się podniosła, Sassa klęczała przy niej.
Cicho, żałośnie brzmiała jej pieśń o skowronku, którą chciała panię swoją pocieszyć.
Marya słuchała nieruchoma... zaledwie słychać było jej oddech... śpiew jej przenikał aż do duszy... wielkie łzy zawisły u jej rzęs.
Ślepa niewolnica zamilkła.
— Śpiew twój sprawił mi ulgę, Sasso, — rzekła Marya po chwili głuchego milczenia, — wiesz, co mnie boli, ale i twoje serce, jak sądzę, dręczy boleść tajona.
— Tak pani, i moja głowa była przed chwilą czarnemi przepełniona myślami, wyznała Sassa drżącym głosem, — słyszałam coś przed chwilą mówiła z tym cudzoziemskim hrabią i brała mnie pokusa pośpieszyć do mego pana i wyjawić mu wszystko.
Marya zerwała się przestraszona i ponuro patrzała na ślepą niewolnicę.
Na jakie straszne niebezpieczeństwo była narażoną nie domyślając się tego nawet!
— Ale nie obawiaj się pani! — mówiła Sassa dalej, — nie chcę zdradą otrżymywać tego, czegobym inaczej nie osiągła! Wargi moje nie powtórzą tego, co słyszały uszy!
— Szczególną jesteś istotą Sasso! — zawołała Marya.
I pociągnąwszy Sassę ku sobie, pocałowała ją w czoło.
Jesteś nieszczęśliwą pani!... Nie czujesz tego, jak dalece godny zazdrości los przypadł ci w udziale, skoro mój pan, wielki i sławny Jan Sobieski kocha cię!
Marya spojrzała ze zdziwieniem, badawczo na niewolnicę, która te słowa wymówiła z zapałem.
Sassa ubóstwiała Sobieskiego. Słowa jej i twarz rozpromieniona świadczyły o tem.
Tęskny wyraz przebiegł przez lica Maryi.
— Biedna dziewczyno! — rzekła łagodnie biorąc za rękę Szarego Skowronka.
— Usłuchaj mej przestrogi pani! — rzekła Sassa z cicha do Maryi, — niech mój pan nigdy nie dowie się i nie usłyszy, żeś przyjmowała zagranicznego hrabiego. Sądzę, że byłoby to wyrokiem śmierci na hrabiego!
— Wyjeżdża on za granicę, Sasso, przyszedł pożegnać się ze mną! Nie zobaczymy się więcej!
Ślepa niewolnica zaśpiewała zcicha:


On odjechał za dalekie morze,
Ona poszła za dalekie góry,

Nikt nie widział wspólnej ich żałoby,
Tylko księżyc na niebiańskim torze,
Gdy blask jego przebił się przez chmury,
Dostrzegł później ich samotne groby.


Jednego z dni następnych Sassa znów wbiegła nagle do pokoju Maryi.
— Pani, czy słyszysz radość tłumu? czy słyszysz odgłosy rogów? — zawołała drżącym głosem, — mój pan się zbliża!
Marya Kazimiera powstała szybko aby pójść na przyjęcie Sobieskiego.
Wjeżdżał on konno, otoczony swoimi wiernymi. Lud witał na ulicach miasta powracającego zwycięzcę, który pokonał Turków i główną ich siłę wziął do niewoli.
Marya wyszła na balkon i powiewała białą chustką na powitanie.
Jan Sobieski powitał ukłonem swo ją małżonkę, a następnie zeskoczył z konia.
Młody, zręczny Tatar, który towarzyszył wodzowi, przybiegł i wziął konia za cugle.
Wtedy Sobieski spostrzegł klęczącą ślepą niewolnicę.
— To moja wierna Sassa! — zawołał, podając klęczącej rękę i podnosząc ją, — zaprowadź mnie do swojej pięknej pani, Sasso!
Ślepa niewolnica dobrze z miejscowością obeznana, przeszła przez przysionek do schodów, któremi Marya zeszła naprzeciw7 męża.
— Powracam Maryo, — rzekł Sobieski po pierwszem powitaniu, — ale tylko po to, ażeby ci oznajmić, że krótki czas pozostanę przy tobie.
— Dlaczego mój mężu?
— Obowiązki powołują mnie znowu, Maryo! Turcy chcą wojny z nami i grożą, że uderzą na nas z wielką siłą zbrojną! Muszę jechać znowu na wojnę.
Mimowolnie przypomniały się Maryi słowa Rochestera, że obowiązki wodza zbyt często będą męża od niej odrywały.
— Rozpoczynamy nową, wielką kampanię, — mówił Sobieski rozpromieniony, — król Michał i wszystka szlachta ciągnie do obozu... trzeba nauczyć rozumu Osmanów!
— Zaledwieś wrócił, a już mówisz o nowych wojnach.
— Idzie tu o obronę ojczyzny, a ta jest moim najświętszym obowiązkiem, — odpowiedział Sobieski.
I wyjąwszy z kieszeni pudełko, zawierające kosztowny łańcuch, podarunek Tatara, rzekł:
— Przynoszę ci rzadki podarek, Maryo, noś go jako pamiątkę moich wypraw wojennych.
To mówiąc, otworzył pudełko.
— Co za rozkoszna woń! — zawołała Marya, oglądając naszyjnik, — co za niezwykły podarunek! Żadna królowa nie posiada nic podobnego!
— Noś go, Maryo, niech cię chroni od nieszczęścia, gdyż jest zarazem talizma nem, i niech ci w każdej chwili o mnie przypomina. Tatar Iszym Beli, którego przyjąłem do mej służby, dał mi go jako najdroższy klejnot swej rodziny i całego plemienia, a któżby był godniejszym od ciebie nosić ten rzadki klejnot?
— Dziękuję ci mój małżonku!
— Dobrze ci w tym naszyjniku, droga Maryo, — mówił Sobieski dalej, — jakże mi przykro, że pobyt mój przy tobie nie potrwa długo, Maryo. Masz męża wojownika nie dworaka lub śpiewaka piosnek miłosnych! Używajmy krótkiego czasu, który nam zostaje...

55.
Zatrute świece.

Nadzwyczajne uzbrojenia, przedsięwzięte przeciwko Turkom, powołały wkrótce króla wraz z jego orszakiem do Lwowa.
Stamtąd cały dwór udał się do obozu, zebranego nad brzegiem Dniestru.
Do orszaku królewskiego należeli także dwaj bracia Pacowie.
Nawet wojewodzina Jagiellona Wassalska ze służbą swoją udała się do Lwowa, ażeby być świadkiem wielkich przygotowali do mającej się rozpocząć wojny.
Aby pozyskać zaufanie króla, wysłała doń ze swoich starostw chorągiew jezdnych, ażeby jak powiedziała, dowieść czynem, iż i ona jest zdolną do ofiar na potrzebę ojczyzny.
We Lwowie Jagiellona stanęła w biednym domu jakiejś wdowy, ponieważ wszystkie domy przepełnione były panami dworskim, oficerami i żołnierzami.
Nad wieczorem przybył do niej Mi chał Pac, hetman polny litewski i wszedłszy, zdjął płaszcz i kapelusz.
— Czy cię nie zauważono, hetmanie? — zapytała Jagiellona, — ostrożność przedewszystkiem! Winniśmy unikać nawet najlżejszego podejrzenia.
— Znam twą przezorność, pani wojewodzino, — odpowiedział Pac, ale okryłem się dobrze! Przybywam tutaj, ażeby pani przynieść ważną wiadomość! Sobieski z królem udaje się jeszcze tej nocy do obozu nad brzegiem Dniestru.
— To niweczy moje plany! — rzekła Jagiellona ponuro.
— Nie znam tych planów, wojewodzino!
— Nikt się ich nie dowie, nawet ty hetmanie!
— Nie pragnę ich poznać, wojewodzino, skoro są zniweczone.
— Zniweczone są jak na teraz! Ale kto wie, hetmanie, czy to pozorne zniweczenie planów nie nastręczy nam sposobności do lepszego ich wykonania! Czy jedziesz z królem do obozu?
— Jeżeli to będzie dla nas pożytecznem, pani wojewodzino.
— Namyślę się nad tem hetmanie.
— Tej nocy odjeżdża część dworu, którą król zabiera z sobą do obozu.
— To znaczy, że mnie przestrzegasz, iż powinnam się śpieszyć.
— Do północy zostawiam pani czas do namysłu.
— Dobrze! Więc zobaczę się jeszcze z tobą.
— Na krótką chwilę! O północy otworzy pani okno. Ja przyjdę pod nie.
— A kanclerz?
— Jedzie również z królem.
— Czy będzie w najbliższym orszaku?
— Tak jest, podczas podróży! W obozie urządzi się to inaczej. Mój brat zawiadomił mnie, że król wyraził życzenie w obozie dzielić jeden namiot z Sobieskim!
— Co za szczególna łaska! — zawołała Jagiellona szyderczo i nienawistnie.
— Sądzę że się domyślasz, pani wojewodzino, iż obawa o osobiste bezpieczeństwo natchnęła królowi to postanowienie, — uśmiechnął się Pac lodowato, — król Michał sądzi, że tylko przy Sobieskim może być bezpieczny!
— Dobrze! — pomyślała Jagiellona.
— Zły to duch jego do tego namiotu go prowadzi! — dodała w myśli.
— O północy zatem, księżno! — rzekł Pac i pożegnał się natychmiast z Jagielloną, która pozostała sama w słabo oświetlonym, biednym budynku.
Wyraz tryumfu przebiegł mar